Numer 174 Maj-czerwiec 2018 ISSN 1505-1714
spis treści / postmillenialsi
20
39
50
60
Wszystko sprowadza się do walki
Recenzje muzyczne
World Press Photo 2018
Robot celebryta
b Patronaty
f Książka
o Sport
k Technologie
06
28 30
K a l e n d a r z w yd a r z e ń
a Uczelnia 08 10 11 13
h Teatr
W s p a l i n a c h a b su rd u Na bieżąco Młodzi waleczni Głos zza okienka
32 33 34
c Polityka i Gospodarka 19 20 23 24 25 26
W y b o r y p o n o we m u Wszystko sprowadza się do walki W s z y s c y lu d z i e X i J i n g p i n g a C z a r n e lus t r o C h i n Sieć na gigantów sieci Ocean chiński
39 40
Prezes Zarządu:
Patrycja Świętonowska pswietonowska@wp.pl Adres Redakcji i Wydawcy:
al. Niepodległości 162, pok. 64 02-554 Warszawa magiel.redakcja@gmail.com
i Felieton
64
Gdzie sięga of f ?
Praca C V nie hańbi
Patryk Drożdżowski / dr Dominik Skopiec
t 3po3
j Warszawa 57 58
Robot celebryta R e c e n z je
3 Kto jest kim
65
Wo k ó ł m a r c a k u l t u r a l n i e E xe g i m o n u m e n t u m
N a jb a rd z i e j o p i n i o t w ó r c z e m e d i a
v Do góry nogami 66
Recenzje K r ó t k a h i s t o r i a s h o e g a z e’u
Do góry nogami
g Sztuka 42
Sztuka idzie nad morze
Aleksandra Czerwonka
Zastępcy Redaktor Naczelnej:
Stowarzyszenie Akademickie Magpress
54
60 62 63
Wo r l d P r e s s P h o t o 2 01 8
q W subiektywie
d Muzyka
Redaktor Naczelna:
Wydawca:
50
36 Z d a r z y ł o s i ę w k i n i e . R o z d z i a ł I V 37 R e c e n z j e 38 S o b o t n i w i e c z ó r n a ż y w o
Ciemna strona turystyki
Zmiana warty Warszawska dominacja Zmitologizowane oblicze sportowców
p Czarno na białym
Krótka przypowieść o mitach N i e s z c z ę ś l i we n i e p r z y j e m n o ś c i Te a t r p o z o s t a j e t e a t r e m
e Film
8 Temat Numeru 15
44 46 48
P o d r ó ż z k s i ą ż k ą p o P o ls c e Podróż z książką po Europie
Marta Kasprzyk, Mateusz Skóra Redaktor Prowadzący: Wiktoria Kowalska Patronaty: Katarzyna Branowska Uczelnia: Wiktoria Kowalska Polityka i Gospodarka: Mateusz Skóra Człowiek z pasją: Paweł Drubkowski Felieton: Marcin Czarnecki Film: Piotr Bartman Muzyka: Alex Makowski Teatr: Edyta Zielińska Książka: Wiktoria Motas Sztuka: Marta Nowakowicz Warszawa: Patrycja Świętonowska Sport: Adam Hugues 3po3: Marcin Kruk Kto jest Kim: Dominika Pajka Technologie: Dominika Hamulczuk Czarno na Białym: Gosia Grochowska W Subiektywie: Marcin Kruk Do Góry Nogami: Redaktor Nieodpowiedzialny Korekta: Joanna Stocka Dział foto: Martyna Krężel
Dyrektor artystyczna: Ewa Enfer
Wiceprezes Zarządu: Ewa Skierczyńska Skarbnik Zarządu: Julia Dmowska Dział IT: Marek Wrzos
Dział PR: Lidia Żurańska
Współpraca:
Jan Adamski, Natalia Andrejuk,
Paulina Bala, Anna Basta, Aleksandra Żurek, Natalia Bartman, Magdalena Bednarska, Paulina Błaziak, Paweł Bryk, Maciej Buńkowski, Kamil Ciesielski, Justyna Ciszek, Marcin Czajkowski, Karol Czarnecki, Justyna Czupryniak, Anna Drożyńska, Antonina Dybała, Joanna Dyrwal, Marta Dziedzicka, Kamil Dzięgielewski, Ada Eichert, Mateusz Fiedosiuk, Sara Filipek Maciej Fornalski, Katarzyna Gałązkiewicz, Aleksandra
Gładka,
Jakub
Gołdas,
Cezary
Gołębski, Michał Goszczyński, Hanna Górczyńska, Norbert Gregorczyk, Michał Hajdan, Julia Hava, Julia
Horwatt-Bożyczko,
Zuzanna
Jacewicz,
Aleksandra Jakubowicz, Joanna Kaniewska, Oliwia Kapturkiewicz, Piotr Kawecki, Maciej Kierkla, Maciej Kieruzal, Kamil Klimaszewski, Aleksandra Kołodziejczak, Weronika Kościelewska, Magdalena Kosewska,
Katarzyna
Kowalewska,
Karolina
Kręcioch, Angelika Kubicka, Paweł Kucharski,
Redakcja
Dominka Kulesza, Michał Kurowski, Aleksander
przeredagowania i skracania niezamówionych
Kwiatkowski,
tekstów.
Maurycy
Landowski,
Zuzanna
zastrzega Tekst
sobie
niezamówiony
prawo
do
może
nie
Laskowska, Justyna Leń, Natalia Lewandowska,
zostać opublikowany na łamach NMS MAGIEL.
Anna Lewicka, Jagoda Libionka, Filip Lubiński,
Redakcja
Aleksander Łukaszewicz, Aleksandra Łukaszewicz,
za
Monika Łyko, Karolina Mazurek, Joanna Mitka,
i artykułów sponsorowanych.
nie
ponosi
treści
odpowiedzialności
zamieszczonych
reklam
Aleksandra Morańda, Aga Moszczyńska, Zuzanna Muszyńska, Tomek Najdyhor, Magda Niedźwiedzka, Magda Nowaczyk, Zuza Nyc, Zofia Olsztyńska, Michał Orlicki, Ernestyna Pachała, Jarosław Paszek, Małgorzata Pawińska, Marta Pawłowska, Paweł Pinkosz, Jakub Pomykalski, Piotr Poteraj, Sabina Raczyńska, Michał Rajs, Anna Roczniak, Weronika Roszkowska, Agnieszka Salamon, Natalia Sawala,
Artykuły, ogłoszenia i inne materiały do wydania październikowego prosimy przesyłać e-mailem lub dostarczyć do siedziby redakcji do 10 września. Druk pokrywają w całości sponsorzy i reklamodawcy.
Anna Serwach, Katarzyna Skokowska, Anna Ślęzak, Dominika Sojka, Mikołaj Stachera, Bartłomiej Stokłosa, Monika Szarek, Marta Szerakowska, Piotr Szostakowski, Dominik Tracz, Krzysztof Wanecki, Artur Warzecha, Matylda Weiss, Michał Wieczorkowski, Karolina Wilamowska, Agnieszka
Autorem zdjęcia na str. 5 w poprzednim numerze jest Alek Kozłowski.
Wojtukiewicz, Wiktoria Wójcik, Aleksander Wójcik,
Okładka: Marcin Czajkowki, Ewa Enfer
Dominika Wójcik, Jędrek Wołochowski, Piotr
Makieta pisma: Maciej Simm, Olga Świątecka
Woźniakowski, Wiktoria Wysocka, Roman Ziruk
Współpraca: Maciej Szczygielski
maj-czerwiec 2018
Słowo od naczelnej
/ wstępniak
mogłeś chociaż powiedzieć, że da się to czytać
Nie wiemy A L E K S A N D R A C Z E RWO N K A R E DA K TO R N A C Z E L N A o wpisaliście w CV w rubryce zainteresowania? Filmy, podróże i gotowanie? Z punktu widzenia osób zatrudniających pracowników jest to najczęściej powtarzający się zestaw. Filmy czasem ustępują książkom, często wchodzi też gdzieś fotografia, a od paru lat bieganie. Ze świecą szukać ludzi, których deklarowane zainteresowania znacząco odbiegałyby od wyżej wymienionych. Gdzie są muzycy, malarze, filozofowie? Cóż – prawdopodobnie – nie na etacie. Nic dziwnego, że jeśli wytrwali przy swojej pasji od dziecka, nie mają zamiaru z niej rezygnować, nawet na rzecz dobrze płatnej pracy. Dla zainteresowań wielu z nas okres szkolny był, co tu dużo mówić, trucizną. W większości placówek dużo silniejszy nacisk kładzie się na wypełnianie przez uczniów szkolnych obowiązków niż ich rozwój osobisty. Zajęcia dodatkowe, zawody sportowe, a nawet olimpiady przedmiotowe mogą spotkać się z dezaprobatą grona pedagogicznego. W sytuacji presji i piętrzących się zaległych sprawdzianów bardzo łatwo się poddać. W końcu szkoła jest obowiązkowa, a pasje i zamiłowania można odłożyć na potem. Na pewno wrócimy do nich po szkole. W wieku 16 lat zostaliśmy bez pasji, za to ze stale rosnącym poczuciem winy, że nie wiemy. Nie wiemy, co chcemy robić, w jakim pójść kierunku, co studiować. Nie tylko nie mamy pojęcia, jak połączyć dostępne rozszerzenia klas licealnych z porzuconym kilka lat temu graniem na gitarze czy malowaniem, lecz także jak w ogóle podejmuje się takie decyzje. Przez dziewięć lat w szkole nikt nas tego nie nauczył. Nie należy się więc dziwić, że nasze wybory często były po prostu przypadkowe. I jakże silne było nasze poczucie, że dokonaliśmy ich już na zawsze. Zmiana nie jest mile widziana w społeczeństwie, mimo że coraz częściej słyszymy, że nasze pokolenie będzie musiało wykazać się dużą mobilnością na rynku pracy. Każde, nawet najmniejsze zboczenie z obranej wcześniej ścieżki, jest poddawane krytyce. I to w systemie, który został tak skonstruowany, że przypadkowe decyzje nastolatków właściwie kierują ich dorosłym życiem. Póź-
C
W końcu szkoła jest obowiązkowa, a pasje i zamiłowania można odłożyć na potem. Na pewno do nich wrócimy.
niej, w toku studiów i nierzadko pracy byliśmy już tak zajęci osiąganiem wybranych przez siebie lata temu celów, że mało kto z nas znalazł chociaż chwilę na to, aby je przemyśleć. Nie wiemy, czy nasze studia są rzeczywiście nudne, bezsensowne i głupie czy może po prostu – nie dla nas. Jedyny czas, który mógłby sprzyjać przemyśleniom, czyli zbliżające się wielkimi krokami wakacje, większość z nas ma już dokładnie zaplanowany. To przecież idealny moment na praktyki czy staże. Kilka lat temu wśród niezdecydowanej młodzieży królowały gap years, jednak ostatnio coraz rzadziej się o nich słyszy. Jeśli ktoś z naszych znajomych nie idzie od razu po maturze na studia, to najczęściej po to, aby przygotować się do poprawy egzaminu. Koledzy ze studiów, którzy robią sobie rok przerwy między licencjatem a magisterką, najczęściej chcą go poświęcić na pracę. Ale nie jako barman w Argentynie, a pracownik biurowy w jednym z wieżowców przy Domaniewskiej. Może wynikać to z tego, że nawet jeśli podróże kształcą, to w ograniczonym stopniu. Osoby wracające po rocznych przerwach często nadal nie mają pomysłu. Trudno wyobrazić sobie przełożenie marzeń i dziwów, które widzieliśmy poza granicami kraju, na polski grunt. Odnalezienie swojej życiowej ścieżki w trakcie zagranicznej podróży może być trudne. Na końcu zawsze wracamy do domu, do porzuconej na tydzień lub miesiąc rzeczywistości, w której z łatwością można się z powrotem zatracić. Wychodzi na to, że czas i miejsce na przemyślenia musimy sobie zagospodarować sami. Ani umiejętność podejmowania decyzji, ani czas na to nie został nam odgórnie dany. Może warto poświęcić miesiąc, a nawet rok pracy czy nauki i po prostu pomyśleć. Spróbować powrócić do porzuconych pasji, wstąpić do organizacji studenckiej, a zamiast stażu w korpo wybrać wolontariat w zoo. Bez względu na to, co mówią inni, na zmianę nigdy nie jest za późno. W końcu Van Gogh swój pierwszy obraz namalował mając już prawie 30 lat. Wcześniej chciał być księdzem. 0
YOU M A KE N O M IS TA KE S H ERE J US T H A PPY LIT TLE ACC I DENT S
04-05
Polecamy: 11 Uczelnia Młodzi waleczni
Studencki Komitet Antyfaszystowski
15 Temat numeru Ciemna strona turystyki Wczasowicze kontra mieszkańcy
20 PIG Wszystko sprowadza się do walki
fot. Olga Kasprzyk
Wywiad z Rzecznikiem Praw Obywatelskich
maj-czerwiec 2018
patronaty
/ kalendarz wydarzeń
3 maja, 30 maja, 23 czerwca... ;)
Kalendarz wydarzeń maj–czerwiec 2018 IX Turniej Debat Oksfordzkich 8 maja IX Turniej Debat Oksfordzkich organizowany przez SKN Badań nad Konkurencyjnością w Szkole Głównej Handlowej jest jedną z największych imprez debatanckich w Warszawie. Turniej powstał, aby szerzyć wśród społeczności akademickiej ideę debatowania w formacie oksfordzkim. W tegorocznej edycji bierze udział 14 ekip z całej Polski, w tym zeszłoroczni zwycięzcy – SKN ASE. Półfinały zaplanowano na 19 i 24 kwietnia, a finał odbędzie się 8 maja w Auli A w budynku A (al. Rakowiecka 24).
1 2 3 4 5
Men’s Week 14–18 maja
Juwenalia SGH 12 maja Juwenalia SGH to impreza studencka, której żaden miłośnik muzyki nie może przegapić. Już 12 maja w Ogrodach Rektorskich SGH odbędzie się jej siódma edycja, a po raz pierwszy koncerty będą odbywać się na dwóch scenach. Usłyszymy aż sześciu artystów, m.in. xxanaxx, Myslovitz oraz P.A.F.F. Gratką dla fanów polskiego rapu będzie Alter Stage, na której wystąpią Guzior, PlanBe i Żabson. Oprócz koncertów organizatorzy przygotują piknik, strefę rozrywki oraz afterparty w klubie. Do zobaczenia!
6
VIII edycja najbardziej męskiego projektu w SGH odbędzie się 14–18 maja. Projekt skierowany jest do młodych ludzi, którzy chcą poszerzyć swoje horyzonty dzięki rozmaitym warsztatom dającym namiastkę tego, co może stać się ich pasją. Men’s Week to świetna zabawa i sposób na urozmaicenie studenckiego życia. Rozmaite atrakcje oraz widowiskowe pokazy uczynią projekt jedynym w swoim rodzaju. Serdecznie zapraszamy! Szczegóły już wkrótce na naszym fanpage’u.
7 8 9 10
Konferencja Muzyka a Biznes 19 maja
Real Estate Meeting 18–19 maja SKN Inwestycji i Nieruchomości serdecznie zaprasza na kolejną edycję swojego projektu Real Estate Meeting, która odbędzie się 18–19 maja br. Projekt ma na celu szerzenie wiedzy na temat zrównoważonego rozwoju i innowacyjnych miast. W tym roku wydarzenie obejmie prelekcje prowadzone przez ekspertów i firmy zajmujące się tą tematyką oraz warsztaty ze specjalistami w rewitalizowanych dzielnicach Warszawy. Więcej informacji znajdziecie na stronie SKN Inwestycji i Nieruchomości na Facebooku.
11
Interesujesz się muzyką? Na bieżąco śledzisz trendy na rynku muzycznym? A może myślisz o prowadzeniu własnego biznesu w tej branży? Musisz koniecznie pojawić się 19 maja w warszawskim klubie SPATiF. Podczas konferencji Muzyka a Biznes czołowi muzycy, dziennikarze i przedstawiciele show biznesu będą poruszać szerokie spektrum tematów dotyczących rynku muzycznego. Więcej szczegółów na stronie wydarzenia na FB: fb.com/MuzykaBiznes.
12 13 14 15
06-07
Regaty SGH po raz dwunasty! 19 maja Żeglarskie wyścigi? Piknik i plażowanie? Te wszystkie atrakcje czekają na Was w sobotę, 19 maja 2018 r. Tego dnia Sekcja Żeglarska SGH organizuje XII Żeglarskie Mistrzostwa o Puchar JM Rektora SGH. Regaty odbędą się w ośrodku AZS przy ul. Warszawskiej 45 nad Zalewem Zegrzyńskim. W tegorocznych regatach weźmie udział ponad 20 trzyosobowych załóg. Chcecie zapisać się na regaty? Lubicie sporty wodne i pikniki? Niedługo rozpoczynamy zapisy! Śledźcie nasz fanpage: facebook.com/pucharRektoraSGH.
kalendarz wydarzeń /
patronaty
16
Game of Minds 19 maja Game of Minds jest projektem skierowanym do studentów, łączącym w sobie elementy gry fabularnej typu LARP, imprezy tematycznej i gry negocjacyjnej. Uczestnicy imprezy wcielają się w postaci i wykonują opisane w scenariuszu zadania. W tym roku tematem przewodnim jest lato miłości w USA w 1967 r., czyli era hipisów i protestów przeciwko wojnie w Wietnamie. Impreza odbędzie się 19 maja br. O szczegółach dowiecie się z naszego fanpage’a: facebook.com/negocjatorgame/.maratonanalizydanych.pl.
17 18 19 20
Chinese-European Partnership for Development 23 maja CEPD to projekt łączący środowiska biznesowo-akademickie Polski i Chin. Przedsięwzięcie ma na celu zwiększenie świadomości dot. współpracy ekonomicznej i kulturowej między oboma krajami, ze szczególnym uwzględnieniem Warszawy oraz Hongkongu – w ósmej edycji projektu wezmą udział znane osobistości ze świata biznesu, kultury oraz polityki.
21
Maraton Analizy Danych 26–27 maja zapisy od 16 kwietnia Maraton Analizy Danych to hackathon, seria wykładów oraz „wioska firm” w jednym. Wykorzystując dane dotyczące przestrzeni miejskiej w Polsce, uczestnicy spróbują poprawić sytuację polskich miast, np. minimalizując ich zakorkowanie lub poprawiając stan środowiska. Wydarzenie ma na celu integrację studentów reprezentujących świat naukowy z firmami z branży analizy danych, stwarzając idealne warunki do współdziałania na rzecz społeczeństwa. Więcej informacji na: facebook. com/events/1676921255707625/ oraz maratonanalizydanych.pl.
22 23 24 25 26
Projekt Cucumber start 25 czerwca
SPAMALOT NAD WISŁĄ 20 czerwca Śródmiejski Teatr Muzyczny, pod opieką reżysera i aktora Antoniusza Dietziusa przygotowuje się do prezentacji musicalu Spamalot wg Monty Pythona. Przyszedł czas na angielski humor i ironię. Zapraszamy do Teatru Palladium na uroczystą premierę musicalu, która odbędzie się 20 czerwca o godz. 19.00, a także na spektakle 21 i 22 czerwca. Kolejne dawki spamalotowych emocji 2, 3 i 4 października. Śledźcie nasz fanpage: web.facebook.com/spamalotmusical2018/. Rezerwacja bezpłatnych wejściówek już na początku maja br. Będzie się działo!
27
Mistrzostwa Świata po 12 latach wracają do Europy, a ekipa Projekt Cucumber rozpoczęła już odliczanie do swojej podróży! Na pokładzie mechanik, kucharz, raper, przedsiębiorca i vloger. Każdy z zupełnie inną historią i osobowością, jednakże wszystkich połączyło jedno: pasja do starych samochodów i szalonych podróży. Ich najbliższy cel: Moskwa! Wyprawa do Rosji startuje już 25 czerwca, a Projekt Cucumber możecie śledzić na fb.com/projektcucumber.
28
LAPSI – jak marnować mniej
29 30 31
Oddział międzynarodowej organizacji Enactus działający przy Uniwersytecie Warszawskim tworzy projekty ekonomiczno-ekologiczne. Dostrzegamy skalę problemu marnowania żywności, dlatego tworzymy LAPSI – edukacyjną aplikację opartą na „grywalizacji”. Interesujesz się ekologią? Chcesz współtworzyć pierwszą taką inicjatywę w Polsce? Bądź jednym z nas! Dowiedz się więcej o naszej działalności i projekcie LAPSI! Nasz fanpage: facebook.com/uw.enactus/, e-mail: enactus.uw@gmail.com.
Informacja dla organizacji Organizujesz interesującą konferencję? Koordynujesz nowy, ciekawy projekt? Możemy ci pomóc dotrzeć do społeczności studenckiej SGH i UW. Zapytaj o Patronat Medialny Niezależnego Miesięcznika Studentów MAGIEL, pisząc na: magiel.patronaty@gmail.com. Deadline na zgłoszenia do numeru październik 2018: 10.09.2018.
maj-czerwiec 2018
/ parking SGH
W spalinach absurdu Podczas tegorocznych obchodów Święta SGH w sekretariacie kanclerza pojawiła się straż miejska i zarzuciła wicekanclerzowi Tadeuszowi Brachowi bezprawne zajęcie części parkingu znajdującego się przed gmachem głównym uczelni. Paradoksalnie, teren ten od kilku lat okupowany jest przez inną osobę. t e k s t:
A L E K S A N D R A ŁU K A S Z E W I C Z
ego dnia parking przed budynkiem G został przedzielony taśmą rozciągniętą między samochodami. Prawa część terenu została oddzielona na polecenie wicekanclerza SGH Tadeusza Bracha w celu udostępnienia miejsc parkingowych gościom uczestniczącym w obchodach święta uczelni. Jakie było moje zdumienie, gdy do mojego gabinetu zapukała funkcjonariuszka straży miejskiej, pouczając mnie o bezprawnym zajmowaniu parkingu. Zgłoszenia tego dokonał „uczciwy obywatel”, a dzielni stróże prawa, biegnąc koło sprawnie działającej „instytucji wyciągnięta łapka”, natychmiast podjęli interwencję – relacjonuje kanclerz. Ruchem samochodów na wspomnianym placu od lat dyryguje pan Giedrius („Litwin”). Sytuacja z 11 kwietnia jest tylko jedną z wielu jej podobnych, a rozwiązanie sporu o parking nie pojawia się na horyzoncie. Szkoła Główna Handlowa dysponuje 241 miejscami postojowymi, z których większość znajduje się za budynkiem G oraz w podziemiach budynku C. Na stronie administracji można odnaleźć ich spis – łatwo zauważyć, że parking przy al. Niepodległości nie został w nim uwzględniony. Zarządcą większości tego terenu jest bowiem miasto. Fakt ten znacznie zawęża władzom Uczelni spektrum działania w kwestii zakończenia działalności pana Giedriusa.
T
Człowiek-parkomat „Litwin” działa na parkingu już od wielu lat, a sposób, w jaki organizuje ruch, nie jest kwestią przypadku – samochody ustawia zgodnie z opracowanym przez niego systemem. Klientów zapisuje w kalendarzu wraz z grafikami zajęć, dzięki czemu może rozplanować zagospodarowanie miejsc co do godziny. Ponadto obszar parkingu jest maksymalnie wykorzystany – samochody z automatyczną skrzynią biegów zostają zastawione przez te z manualną, pozostawiane bez wrzuconego biegu i zaciągniętego hamulca ręcznego. Dzięki temu można je łatwo przepchnąć, jeśli jest to konieczne. Gdyby nie „Litwa”, to na parkingu mieściłoby się
08-09
dużo mniej pojazdów – opowiada Bartek, który zostawia tu swoje auto od dwóch lat. Czasami upchnięte jest ich tyle, że nawet mysz się nie przeciśnie – dodaje. Osoby korzystające z usług pana Giedriusa mogą także skontaktować się z nim telefonicznie, by poprosić o zarezerwowanie miejsca. Miałem raz sytuację, że rano – ruszając z Katowic – zadzwoniłem, żeby zamówić miejsce na popołudnie. Moja prośba została bez problemu spełniona – wspomina Karol, student trzeciego roku. Jeśli ktoś ma ważny egzamin i dojeżdża do uczelni samochodem, może zupełnie spokojnie dogadać się z „Litwinem” i mieć pewne miejsce pod uczelnią tego dnia – dodaje. Poza
Oprócz wygospodarowania miejsca dla większej liczby aut studenci zachwalają także cenę usług, która w porównaniu ze stawkami w parkometrach jest niska. ustawianiem aut pan Giedrius, za stosowną opłatą, oferuje również usługę zatankowania samochodu czy zawiezienia go na myjnię. Wielu studentów darzy go zaufaniem do tego stopnia, że zostawia klucze do auta pod jego opieką. „Litwin” pokazał mi kiedyś swój plecak, w którym miał rekordową liczbę 37 kluczyków – opowiada Bartek, prezes SKN Motoryzacji, który swoje stosunki z Giedriusem określa jako przyjacielskie.
Przeciwdziałać szarej strefie Wielu studentów postrzega system panujący na terenie pod gmachem głównym Uczelni jako niezwykle wygodny, a pana Giedriusa i panią Basię (która zajmuje się lewą częścią parkingu) uważa za pomocnych. Z punktu widzenia Uczelni sytuacja nie wygląda już tak kolorowo. Zdarza się bowiem, że ważne osobistości przyjeżdżające na parking spotykają się tam z niemiłym przyjęciem. Innym po-
ważnym problemem jest naruszenie stropu w tunelu będącym wejściem do metra. Pan Giedrius ustawia samochody na chodniku pomiędzy zejściami do tunelu od strony Uczelni, co prowadzi do nadmiernego obciążenia terenu. „Instytucja obsługi parkingu” wykorzystuje każdy cm 2 . Nawet chodnik pomiędzy wejściami do metra. Nieważny jest przechodzień czy załamany teren nad tunelem. Sprawa jest bardzo poważna i dlatego zgłosiłem ją na piśmie do odpowiednich organów – komentuje wicekanclerz Brach. Gęste ustawienie samochodów okazuje się mieć także swoją ciemną stronę, gdyż uniemożliwia ewakuację w przypadku np. pożaru. Nikt nie zdaje sobie sprawy z blokowania drogi ewakuacyjnej czy dojazdu do miejsc dla niepełnosprawnych – mówi kanclerz. Działania pana Giedriusa są na pograniczu prawa, co znacznie utrudnia znalezienie stosownego rozwiązania sytuacji. Trzy lata temu w Biurze Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego m. st. Warszawy odbyło się spotkanie władz Uczelni z przedstawicielami policji i straży miejskiej, którego tematem był proceder „świadczenia usług parkingowych” przed gmachem głównym SGH. Niestety nie znaleziono dobrego rozwiązania, gdyż nikt z płacących osób tego nie poświadczy – opowiada wicekanclerz Brach, który niejednokrotnie zgłaszał sprawę do odpowiednich służb.
Głosy studentów Temat budzi skrajne emocje wśród studentów, a „Litwin” ma zarówno swoich przeciwników, jak i zwolenników. Na grupach studenckich na Facebooku często dochodzi do zagorzałych dyskusji na temat działalności pana Giedriusa i tego, w jaki sposób traktuje swoich klientów. Powstał nawet fanpage SKN Parkingu, na którym studenci relacjonują niecodzienne sytuacje dziejące się na placu przed budynkiem G. Większość osób korzystających z parkingu jest zadowolona z obecnej sytuacji i wskazuje szereg pozytywnych aspektów działalności pana Giedriusa. Oprócz wygospodarowania miejsca dla większej liczby aut studenci zachwala-
parking SGH /
towania przestrzeni publicznej sposobu na życie. Pobieranie opłat za zajmowanie i rezerwowanie miejsca w miejscu publicznym, jakim jest parking, jest co najmniej nie na miejscu. Absolwent opowiada, że niejednokrotnie był świadkiem zachowań pana Giedriusa i pani Basi, które sprawiły, że postanowił więcej nie parkować w tym miejscu. Należy on jednak do mniejszości, gdyż przeważająca część
Jeśli ktoś ma ważny egzamin i dojeżdża do uczelni samochodem, może zupełnie spokojnie dogadać się z „Litwinem” i mieć pewne miejsce pod uczelnią tego dnia. osób korzystających z parkingu darzy „Litwina” ogromną sympatią, traktując go często jako dobrego znajomego. Zanim wejdziesz na uczelnię, odbywasz miły small-talk. Jeśli „Litwin” wie, że danego dnia masz egzamin, to czasami nawet upewni się SMS-owo, czy na niego wstałeś – opowiada Bartek, który działalność „Litwina” przedstawia w sa-
mych superlatywach. Jedyne negatywne opinie słyszałem od osób, które nie jeżdżą samochodem na SGH i nie wiedzą, jak bardzo ten parking jest oblegany. Pan Giedrius nierzadko wyciąga do studentów pomocną dłoń – także w zakresie parkowania w ciasnych miejscach. Zdarza się, że robi to za studentów, jeśli zgłaszają taką potrzebę. Złego słowa o „Litwinie” nie mogę powiedzieć, ponadto na każde święta, a nawet na moje urodziny, dostaję od niego życzenia. Bez niego nie wyobrażam sobie dotrzeć na SGH – mówi Victoria parkująca u pana Giedriusa od dwóch lat. Dziewczyna i jej chłopak rozważają nawet obecność „Litwina” w dniu ich wesela. Możliwe, że „Litwin” będzie wiózł nas do ślubu – śmieje się. Z całą pewnością miejsc parkingowych brakuje i pomimo tego, że SGH położona jest w doskonale skomunikowanym miejscu, to część studentów zawsze będzie dojeżdżać na uczelnię samochodem. Działalność pana Giedriusa budzi kontrowersje, a władzom Uczelni przysparza kłopotów. Przypadek ten nie jest jednak ewenementem, gdyż podobnych miejsc w Warszawie nie brakuje, dlatego oczekiwanie szybkiego rozwiązania sprawy byłoby przesadnym optymizmem. 0
fot. monitoring
ją także cenę usług, która w porównaniu ze stawkami w parkometrach jest niska. Przyjęło się, że całodniowe parkowanie kosztuje 5 zł, natomiast w zależności od tego, czy chcemy stać krócej, czy jesteśmy stałymi klientami, można czasem rozliczyć się papierosami, kawą czy mniejszymi nominałami – opowiada Karol, parkujący tam sporadycznie. Studenci podkreślają, że w opłatę wliczone jest również pilnowanie samochodu, dzięki czemu można w nim zostawić cenne przedmioty czy nie martwić się o to, że auto zostanie porysowane. „Litwin” naprawdę się spisuje, gdyby nie on, wiele osób musiałoby szukać miejsca na ulicach niedaleko SGH. Za cały dzień stania i pilnowania parkingu też bym coś chciał. Nikt nie będzie tego robić za darmo – dodaje Bartek. Nie wszyscy zgadzają się z tą opinią, a opłata pobierana przez pana Giedriusa niekiedy określana jest mianem haraczu. Nie da się ukryć, że parkowanie tam jest o wiele tańsze niż na strzeżonych parkingach w centrum. Sądzę jednak, że komfort jest cenniejszy i warto wydać kilka złotych więcej i zaparkować w bardziej cywilizowanych warunkach – mówi Michał, absolwent SGH. Sam fakt funkcjonowania „Litwina” uważam za patologiczny. Nie można uczynić z zaanek-
maj-czerwiec 2018
/ z życia SGH
Na bieżąco t e k s t:
graf. Julian Żelaznowski
KAMIL MIENTUS
Święto SGH 11 kwietnia uroczystym posiedzeniem Senatu rozpoczęto obchody Święta SGH. Przez cały tydzień trwały wydarzenia upamiętniające pierwsze w historii posiedzenie tego gremium z 2 kwietnia 1925 r. Na otwarciu obchodów JM Rektor Marek Rocki jako jedno z wyzwań stojących przed Uczelnią wskazał zmianę prawa o polskim szkolnictwie wyższym. Bartosz Ciołkowski, reprezentant Klubu Partnerów SGH, jako trzy szczególnie silne strony naszej Alma Mater wymienił umiejętność współpracy w sieci kontaktów, dostosowywanie się do zmian i czerpanie radości z aktywności. Punktem kulminacyjnym była uroczysta prezentacja pomnika Augusta Zielińskiego siedzącego na ławce. Człowiek ten 13 października 1906 r. założył Prywatne Kursy Handlowe Męskie, poprzednika naszej Uczelni. Docelową lokalizacją pomnika są Ogrody Rektorskie. Podczas Święta wręczono statuetki zwycięzcom plebiscytu Inspiracja Roku. Drugi rok z rzędu w kategorii studium licencjackiego nagrodzony został prof. Krzysztof Kozłowski. Studenci studiów magisterskich za najbardziej inspirującego wykładowcę uznali natomiast prof. Waldemara Rogowskiego. Uroczystości pierwszego dnia zakończono poczęstunkiem w Auli Spadochronowej. Oficjalnym obchodom Święta towarzyszyły liczne wydarzenia. Pierwszego dnia odbył się koncert Plaisir d’amour, podczas którego wystąpiły Małgorzata Walewska i Małgorzata Zalewska. Wręczono też dyplomy doktorom oraz doktorom habilitowanym. Dr hab. Andżelika Kuźnar, wypowiadająca się w imieniu odbierających dyplomy, mówiła, że sukces wymaga pasji, ale też otrzymania szansy na realizację, za którą w imieniu wyróżnionych podziękowała. Drugiego dnia obchodów reprezentanci Klubu Partnerów SGH mieli okazję dyskutować z przedstawicielami organizacji studenckich. Podczas rozmów wymieniano się poglądami na temat różnych aspektów życia uczelni, przyjęły one formę World Café. Po trzeciej rundzie
10-11
dyskusji przedstawiono wnioski. Spotkanie okazało się niezwykle przydatne. Pomogło nam zrozumieć wymagania pracodawców, a firmom znaleźć odpowiedzi na potrzeby studentów – uważa Dawid, jeden z uczestników rozmów. Piątek 13 kwietnia był Dniem Absolwentów i Studentów, podczas którego odbyły się targi start-upów. Obchody uświetnił piątkowy koncert Chóru SGH w Auli Głównej oraz sobotnia premiera spektaklu PARTY Teatru Scena Główna Handlowa w Klubie DGW. Ostatnim wydarzeniem uroczystego tygodnia był charytatywny Bieg SGH, zorganizowany przez Samorząd Studentów w niedzielę, 15 kwietnia.
Wolność dla książki W ramach obchodów Święta SGH Oficyna Wydawnicza naszej uczelni wyszła z inicjatywą akcji Uwolnij książkę ekonomiczną. Projekt ma na celu spopularyzowanie wymiany książek wśród społeczności akademickiej. Centrum Kariery i Relacji z Absolwentami zbierało publikacje przynoszone przez studentów, absolwentów i pracowników uczelni. Podczas uroczystości udostępniono całej społeczności SGH biblioteczkę na Auli Spadochronowej. Inną niespodzianką przygotowaną przez Oficynę była 30-procentowa zniżka na ich asortyment.
Jak zostać królem? 6 kwietnia w Sali Marmurowej w Pałacu Kultury i Nauki bawili się ci, którzy wytrwali w długich kolejkach po bilety na Bal SGH. W tym roku na sprzedaż wystawiono 500 wejściówek, które jak zwykle cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. Według relacji jednej z uczestniczek, wyjątkowość balu zapewniła przede wszystkim jego lokalizacja, nie obyło się jednak bez paru zgrzytów. Długie kolejki do open baru były co najmniej frustrujące. Jak co roku, spore emocje towarzyszyły wyborom Króla i Królowej Balu. Tytuły zdobyli Łukasz Urban i Sasha Radchenko. Kontrowersje wzbudził proces wyłaniania finalistów oparty o liczbę lajków dla zdjęć konkursowych.
W ostatnich chwilach głosowania na Facebooku zdjęcia niektórych kandydatów zebrały kilkaset dodatkowych polubień, pochodzących głównie z azjatyckich trollkont – skarży się Bartłomiej Krawczak, jeden z kandydatów na króla balu. Samorząd Studentów uznał, że nie ma podstaw do zdyskwalifikowania uczestników, ponieważ część z nich przyznała, że prosiła o polubienia na zagranicznych grupach, a pozostali twierdzili, że głosy kupił im ktoś inny – dodaje.
Etyka w biznesie W ramach współpracy Szkoły Głównej Handlowej z CIMA (The Chartered Institute of Management Accountants) 12 kwietnia założono SGH Ethics Club. Inicjatywa ma na celu zapoznać wszystkich studentów zainteresowanych pracą w sektorze finansów z kwestiami powiązanymi z etyką w biznesie. Zgodnie z informacją na stronie wydarzenia klub ma stanowić platformę dla rozmów, wymiany najlepszych praktyk, a także badań z obszaru etyki w biznesie. Jest to krok do realizacji jednego z najważniejszych celów CIMA – propagowania właściwych standardów w zakresie odpowiedzialnego biznesu.
SGH późną porą Nasza uczelnia już po raz trzeci angażuje się w Europejską Noc Muzeów. W nocy z 19 na 20 maja Szkoła Główna Handlowa udostępni swój gmach zwiedzającym. Przybyli goście będą mogli spróbować uciec z pokoju zagadek, w który zamieni się Aula Główna. Noc stanie się też okazją do zgłębienia przeszłości naszej Alma Mater. Przewodnik po budynkach uczelni przedstawi najciekawsze fakty ze 112-letniej historii SGH. Punktem kulminacyjnym całego wydarzenia będą Wykłady pod chmurką, prowadzone w niecodziennej formie. Kadra akademicka przygotowała nieszablonowe prelekcje, z których będzie można wynieść wiedzę na wiele tematów, między innymi dotyczącą gry na giełdzie. Ponadto zorganizowane zostaną liczne konkursy. Noc pełną atrakcji rozświetlą iluminacje na piramidzie Auli Spadochronowej. 0
Studencki Komitet Antyfaszystowski /
Młodzi waleczni Wychodzą na ulicę za każdym razem, gdy nacjonaliści organizują swoje marsze lub polska władza podejmuje kolejne kontrowersyjne decyzje. Wspinają się na barykady, krzyczą. Alarmują, bo jak mówią – faszyzmowi trzeba powiedzieć stanowcze nie!. TEK S T:
K AR O L I N A WÓJ C I C K A
wakacje media rozpisywały się na temat nikłej aktywności młodych podczas protestów przeciwko planowanej reformie sądownictwa. Rzeczywiście pod sądami w całej Polsce ze światełkami w ręku demonstrowali głównie przedstawiciele pokolenia transformacji i emeryci. Prawie 50 lat po wydarzeniach Marca ‘68 okazało się, że studentów jest trudniej niż kiedykolwiek wcześniej ponownie zaangażować w działalność prospołeczną. Pół wieku po tym, jak w wyniku narosłych antagonizmów między władzą a społeczeństwem, w szczególności środowiskiem uniwersyteckiej młodzieży, studenci z największych polskich miast zmobilizowali się do zorganizowania spontanicznych, masowych protestów.
W
Przeciwko ONR Sytuacja zmieniła się dopiero pod koniec ubiegłego roku. 28 listopada 2017 r. grupa dwudziestokilkulatków z UW stanęła przed bramą uniwersytecką i w towarzystwie największych polskich mediów ogłosiła powstanie Studenckiego Komitetu Antyfaszystowskiego (SK A). Wyglądem stylizowani na młodych inteligentów powojennej Warszawy zapowiedzieli zapobieżenie faszyzacji sfery uniwersyteckiej. Wcześniej w internecie opublikowali także manifest, w którym sprzeciwili się działalności ONR-u oraz Młodzieży Wszechpolskiej w murach uniwersytetu. Z dnia na dzień znaleźli się w centrum uwagi medialnej i tak już pozostało. Zainteresowanie komitetem jest wysokie, bo i powodów do stałej aktywności ciągle przybywa. Dwudziestoletni antyfaszyści przyznają, że popularność poglądów nacjonalistycznych, ksenofobicznych czy właśnie doktryny faszystowskiej (choć ta występuje w znacznie mniejszym stopniu) jest zatrważająco wysoka. I choć do opinii publicznej docierają jedynie najbardziej skrajne przypadki zachowań tych, którzy 11 listopada krzyczą: czołem wielkiej Polsce, członkowie Studenckiego Komitetu Antyfaszystowskiego dostrzegają również małe, pozornie nieszkodliwe działania. Podczas porannej lektury gazety nie przeczytamy przecież o studen-
cie, który wyraża pogardę wobec innych narodów ani o znalezionej pod ławką na kampusie głównym ulotce ONR-u – organizacji powracającej do swoich przedwojennych, faszystowskich korzeni. A to właśnie takie zachowania są najbardziej szkodliwe dla społeczności uniwersyteckiej, bo po cichu i bez zbędnej otoczki przyzwyczajają do swojej obecności w sferze publicznej. Z mediów ogólnopolskich dowiemy się jedynie o pojedynczych, pokazowych akcjach, na przykład o zakłóceniu pokazu filmu Artykuł 18 o równości małżeńskiej w Starej Bibliotece UW w październiku ubiegłego roku. Studencki Komitet Antyfaszystowski powstał po to, aby zwrócić uwagę społeczeństwa również na te małe gesty i starać się ograniczać ich częstotliwość oraz zasięg.
Dla komitetu antyfaszyzm powinien być walką ze wszystkimi praktykami dążącymi do odbierania głosu i praw jakimkolwiek mniejszościom. Maciek Nowicki działający w komitecie, chociaż obraca się w środowisku lewicujących studentów MISH-u i filozofii, mówi, że o ile kadry UW są raczej lewicowe lub liberalne, o tyle wśród studentów coraz częściej można zaobserwować postawy określane powszechnie jako skrajnie prawicowe. Nadal mamy na UW niewiele osób, które deklarują się jako faszyści lub narodowcy, ale w zatrważającym tempie rośnie odsetek ludzi, którzy deklarują się jako na przykład „radykalni konserwatyści”, a w rzeczywistości są nacjonalistami – stwierdza.
Faszysta faszyście nierówny Ograniczanie działań faszystowskich w znaczeniu ściśle historycznym, według członków anachronicznym, to niejedyne pole działalności grupy studentów. Jak mówi Maciek, nie zamierzają walczyć tylko z osobami deklarującymi się wprost jako spadkobiercy Mussoliniego czy Franco. Dla komitetu antyfaszyzm
powinien być walką ze wszystkimi praktykami dążącymi do odbierania głosu i praw jakimkolwiek mniejszościom – religijnym, etnicznym, seksualnym i wielu innym. Właśnie dlatego, zdaniem aktywisty, spotkać ich można nie tylko na demonstracjach stricte antyfaszystowskich, takich jak konfrontacje z ONR-em. Są obecni właściwie na każdym proteście przeciwko polityce prowadzonej przez obecne polskie władze. Maszerowali ramię w ramię z walczącymi o prawo do wyboru podczas Czarnego Protestu i demonstrowali przeciwko rasizmowi na polskich ulicach. Nie wszystkie zrywy kończą się dla aktywistów dobrze. W internecie można obejrzeć zdjęcia przedstawiające zamieszki z udziałem policji podczas najróżniejszych demonstracji. Widoczni na nich umundurowani mieli, według wypowiedzi członków SK A, obezwładniać protestujących pałką i gazem łzawiącym, innych kopać po kroczu, a wielu siłą rzucać na asfalt. Taka agresja wobec studentów w obecnych czasach nie powinna się zdarzać. Można pomyśleć, że to wspomnienie marcowych działań umundurowanych sprzed pół wieku – podczas których studenci wdrapywali się po szczeblach bramy uniwersyteckiej przy Krakowskim Przedmieściu, a potem maszerowali pod budynek KC PZPR manifestować swój sprzeciw wobec władzy – a nie relacja sprzed miesiąca. Zdjęcia są jednak jak najbardziej aktualne. Pochodzą z marca 2018 r., a dokładniej z pierwszego dnia miesiąca, kiedy obchodzimy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Grupa warszawskich studentów chciała wtedy blokować pochód „ku czci bohaterów” zorganizowany przez środowiska nacjonalistyczne związane z ONR-em. Za czasów Gomułki za organizacją tego typu protestów studenckich stała opozycyjna grupa studentów i młodych pracowników naukowych z Uniwersytetu Warszawskiego, określanych mianem „komandosów”. Dzisiaj w ich rolę wchodzi właśnie Studencki Komitet Antyfaszystowski.
Aktywni studenci Za dumnie brzmiącą nazwą kryją się zwykli ludzie: studenci, którym nieobce są wartości społeczeństwa obywatelskiego. 1
maj-czerwiec 2018
/ Studencki Komitet Antyfaszystowski
12-13
antyfaszystą to coś więcej niż tylko potępianie jego prostej, politycznej definicji. Nie ma zatem w komitetowych szeregach miejsca dla np. seksistów, nawet jeśli deklarują antyfaszyzm. Staramy się jednak być w miarę inkluzywni, nie zamykać się w ramach młodej, radykalnej lewicy – stwierdza Maciek, po czym wyjaśnia, że procedura dołączenia powstała, żeby wyeliminować różnego rodzaju wtyczki. Może to brzmieć jak jakaś psychoza, ale z uczestnictwa w innych organizacjach wiemy, że nasza działalność może nieść za sobą niebezpieczeństwa, boimy się o siebie, swoich znajomych i rodziny. Procedura tylko brzmi groźnie. W rzeczywistości każdy, kto zostanie przez tzw. komitet powitalny zweryfikowany, będzie mógł w nim działać.
Studencki Komitet Protestujący? Studencki Komitet Antyfaszystowski to jednak coś więcej niż studencki komitet protestujący. Chociaż opinii publicznej kojarzą się właśnie z działalnością demonstracyjną, to ich codzienna aktywność znacznie wykracza poza ramy protestu. Aktywiści nagrywają materiały wideo z miniwykładami pracowników naukowych UW, które można znaleźć w serwisie YouTube. Natalia podkreśla, że prócz organizacji protestów i udziału w nich nagłaśniają przejawy faszyzmu na UW. Przygotowujemy też warsztaty informacyjne, np.: otwarte spotkanie z prawnikami dotyczące swobód obywatelskich. Mamy również w planach zajęcie się kwestiami prekaryzacji pracy, organizacją wykładów i projekcji filmowych etc. Pragniemy upodmiotowić studentki i studentów oraz wspierać i rozwijać solidarność studencką – mówi.
Planują też organizować konferencje naukowe i, zgrabnie łącząc je z aktywnością uliczną, tworzyć jak największy antyfaszystowski ruch studencki, bo, cytując Maćka, chcą pokazać, że lud, a w tym „studenteria”, może i powinien walczyć o swoje prawa, również na ulicy. Do Parlamentu się jednak nie wybierają. Jak podkreśla Natalia – w większości są jeszcze na studiach licencjackich i nie mają sprecyzowanych planów na przyszłość. Na razie członkowie SKA skupiają się na uniwersytecie, na którym ich działalność spotyka się głównie z obojętnością. I chociaż studenci uczelni wyższych zdają się bardzo podatni na polityczne przepychanki, to brak reakcji na obecność komitetu na UW dowodzi, że w gruncie rzeczy większość młodych ludzi nie interesuje się tymi sprawami. Zamiast dyskutować na temat słuszności powstania komitetu, sensu jego działań lub chociażby o samej obecności faszyzmu na uczelni, studenci wybierają piwo. Brzmi to niedorzecznie, bo gdy na uniwersytecie pojawia się formacja stawiająca sobie tak ambitne cele, rozprawiająca się z doktryną, której obecność we współczesnym świecie wyrządziła wyłącznie zło, dyskusja powinna istnieć na każdym poziomie: od zwykłych rozmów przed zajęciami po głębokie rozważania z udziałem specjalistów. Może to właśnie brak zainteresowania sprawami społeczno-politycznymi ze strony studentów sprawił, że na uczelni powstała szczelina, przez którą przedostaje się w jej mury faszyzm i inne, co prawda być może nawet mniej skrajne, lecz jednak równie szkodliwe społecznie ideologie. 0
fot. CC
Łącznie jest ich około 30, głównie związanych z kolegium Międzyobszarowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych. Jak mówi Natalia – przyjaźnią się. Bardzo dbamy, by na spotkaniach, które odbywają się mniej więcej raz na tydzień, każdy wyraził swoje zdanie i czuł się komfortowo – podkreśla. Część członków działała społecznie już wcześniej, jedni na większą skalę, drudzy lokalnie, po cichu, a inni dopiero zaczynają – w komitecie dla każdego znajdzie się miejsce. Przed rozpoczęciem wspólnej działalności głośno było szczególnie o jednym z antyfaszystów. Sebastian Słowiński zasłynął przy okazji zdobywania tytułu laureata Olimpiady Filozoficznej. Wtedy, jeszcze jako uczeń liceum, odmówił przyjęcia nagrody z rąk Prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz, ponieważ ta kolejny rok z rzędu nie objęła swoim patronatem stołecznej Parady Równości. Skoordynowanie swoich działań z innymi młodymi aktywistami równoznaczne ze sformalizowaniem w znacznym stopniu całej działalności poprzez założenie komitetu zdawało się następnym naturalnym krokiem młodego aktywisty. Pozostali, choć mniej medialnie, dotrzymywali mu kroku. Uczestniczyli w wakacyjnych manifestacjach przeciwko reformie sądownictwa czy w paradach równości. Członkowie komitetu pozostają otwarci na nowe twarze i świeże umysły, ale mimo że ich głównym zadaniem jest protestowanie, to prosto z ulicy nikt w szeregi komitetu nie wstąpi. Chcą gromadzić wszystkie osoby, które sprzeciwiają się faszyzmowi, ale w ich znaczeniu bycie
z życia dziekanatu /
UCZELNIA
Głos zza okienka O trudnej obsłudze studenta, nowej inicjatywie, która ma szansę ją ułatwić, oraz o tym, co łączy dziekanat ze strefą podzwrotnikową opowiadają przedstawicielki dziekanatów trzech polskich uczelni. R o z m aw i a ł a :
W i k to r i a Kowa l s k a
W grudniu 2017 r. odbyło się pierwsze ogólnopolskie Forum Dziekanatów. W gmachu SGH w Warszawie spotkało się ponad 300 pracowników z 75 uczelni z całego kraju. Jak wspominają panie udział w tym wydarzeniu?
MAGIEL:
A li n a K o w o lik : Dziekanaty to w założeniu jednostki nienastawione na
relacje zewnętrzne – zawsze były zamkniętymi biurami, przypisanymi do danej uczelni i regulaminu studiów. Dotychczas właściwie nie mieliśmy możliwości wymiany doświadczeń. Forum pozwoliło nam się poznać, zapytać pracowników z całej Polski: A jak wy to robicie?. E wa W i ś n i e w s k a: Z dziekanatu trudno się wyrwać gdziekolwiek, zwłaszcza w godzinach pracy, a jednak każdy postarał się zrobić wszystko, żeby przyjechać. To było dla mnie ogromne zaskoczenie, ile osób zostało w tę inicjatywę zaangażowanych i jak świetnie została ona zrealizowana. Mam nadzieję, że SGH będzie kontynuowało Forum. d r h a b . K ata r z y n a G ó r a k-S o s n o w s k a , p r o f. S G H : Proszę zwrócić uwagę, że kierownik dziekanatu z Akademii Leona Koźmińskiego chwali, jakie zrobiliśmy dobre forum w SGH. Przecież w środowisku naukowym i studenckim ze sobą konkurujemy. Za to na poziomie obsługi studenta mówimy tym samym dziekanatowym głosem. Po Forum powstała na Facebooku zamknięta grupa dla pracowników dziekanatów z całej Polski. Obecne ma już ponad 200 członków i służy do zadawania pytań w jaki sposób radzicie sobie z tą sprawą? i dzielenia się rozwiązaniami. AK: Jak się okazuje, że gdzieś indziej rozwiązują coś sprawniej, możemy ich sposób wypróbować u nas. Nie musimy już wyważać otwartych drzwi. To ułatwia naszą pracę, a tym samym życie studentów. Na przykład Ewa u nas w dziekanacie zauważyła, że mamy coś fajnego, na co ja nawet nie zwracałam uwagi. Studenci składają prace magisterskie i licencjackie wydrukowane po cztery strony na jednej kartce. W związku z tym każda z nich jest cieniutka. To drobiazg, ale jeśli to pomnożyć razy 1000 prac, to naprawdę oszczędzamy miejsce i papier. EW: Ja sobie w ogóle nie wyobrażałam, że student może złożyć pracę bez twardej oprawy. Oczywiście reguluje to zarządzenie rektora. Ale nie jest to przepis nałożony odgórnie. Rektor może tę decyzję zmienić – i ja będę chciała zaprezentować ten pomysł uczelni. KGS: We trójkę będziemy też opracowywały internetową bazę dobrych praktyk, usprawniających codzienną pracę. Rozesłałyśmy pytania do wielu uczelni, na razie udało się zebrać 70 takich rozwiązań.
Na przykład? K G S : Jedna z nich dotyczy organizacji obron. U nas procedura układa-
nia harmonogramu jest skomplikowana. Aby dopasować termin do promotora, recenzenta i studenta, trzeba kilkakrotnie ręcznie przełączać się z plików w Excelu do innego programu. To wymaga wielokrotnego klikania, wyszukiwania informacji i ich porównywania – a i tak nie mamy gwarancji, że w wyznaczonym przez nas terminie wszystkie te osoby będą dostępne. Okazuje się jednak, że u Aliny robi się to sprawniej. A K : Mamy kalendarz Google. Pracownice dziekanatu wpisują daty, kiedy przewodniczący danej komisji ma czas. Udostępniają link promotorom, którzy widząc dostępne terminy, mogą zadzwonić do dziekanatu i zgłosić,
ile i na kiedy potrzebują miejsc dla studentów. Nie musimy już tyle klikać. E W : My właśnie pracujemy nad oprogramowaniem do obron. Mamy naprawdę fajny system informatyczny. Ponadto, nasi informatycy na bieżąco tworzą potrzebne funkcje na platformie iKoźminski, dostępnej także w wersji mobilnej. Student ma dostęp do wszystkich informacji on-line.
Dlaczego na innych uczelniach nie działa to tak sprawnie? A K : To jest po prostu drogie. Naprawdę duże pieniądze są potrzebne, żeby
systemy dziekanatowe działały tak, jak powinny. Do tego przepisy zmieniają się bardzo dynamicznie, a to właśnie one definiują systemy. Jeszcze niedawno mieliśmy pięcioletnie studia, w tej chwili mamy system boloński. Ponadto coraz więcej informacji musimy przesyłać do ministerstwa – do ogólnopolskiego wykazu studentów Polon. Starsze systemy były w jakiś sposób do tych zmian dopasowywane, ale w końcu przestają się sprawdzać i trzeba wymienić system na nowy – to kosztowny i bardzo złożony proces.
Zapowiadana reforma szkolnictwa wyższego może się wiązać z koniecznością kolejnych zmian. Jakich wyzwań spodziewacie się panie po Ustawie 2.0? AK: Niewątpliwie zapisy Ustawy budzą wiele obaw. Z tego co wiemy, plano-
wana jest likwidacja wydziałów. Jeśli taka reforma zostanie wprowadzona, to powstaje pytanie – co będzie z dziekanatami. Czy z czterech jednostek, które obecnie funkcjonują, powstanie jedna? Nie jesteśmy w stanie przewidzieć rezultatów zmian – trzeba poczekać i wtedy dopasować działania. EW: Dopóki nowe przepisy nie trafią do nas na biurko, trudno cokolwiek powiedzieć. Proponowane rozwiązania są naprawdę bardzo różne. AK: Zmiany są wprowadzane cały czas. Ministerstwo zapowiada ograniczenie biurokracji… Moim zdaniem biurokracji nie ubywa. Wspominałyśmy choćby o Polonie. Na początku wprowadzało się tam dane studentów. W pewnym momencie dodano informację dotyczącą miejsca zamieszkania przed rozpoczęciem studiów – na wsi, czy w mieście. Wszystkie te dane uzupełniałyśmy ręcznie . Wciąż pojawia się potrzeba uzupełniania jakichś danych. Nie kwestionuję ich wagi czy przydatności. Ale trudno tu mowić o zmniejszaniu biurokracji… Jeśli co roku mamy około 1500 absolwentów, a informacje należy wprowadzi dla kilku roczników wstecz, to naprawdę jest co robić. K G S : Na poziomie operacyjnym wszystko jest bardzo czasochłonne i często skomplikowane. Ja to już wiem, bo jako prodziekan się tym zainteresowałam. Przyznaję, że wcześniej zastanawiałam się, dlaczego tak długo trwa rozliczanie studentów albo wystawianie dyplomów. Teraz wiem, jak to się robi i ile czasu to zajmuje. Jak trudno jest wstawić tę pieczątkę z datą albo nakleić zdjęcie, tak żeby kartki się ze sobą nie sklejały - zwłaszcza jeżeli tę samą czynność powtarza się kilkadziesiąt razy. Ale nie każdy może spojrzeć z tej perspektywy.
A może rozwiązaniem byłoby zatrudnienie większej liczby pracowników? K G S : Dziekanaty pracują trochę na zasadzie pory suchej i pory deszczo-
wej. Ta druga wypada w październiku i lutym. I o ile podczas pory suchej wszystko działa dobrze, to w porze deszczowej po prostu brakuje 1
maj-czerwiec 2018
UCZELNIA
/ z życia dziekanatu
ludzi i powstają zatory. Nie wiadomo co z tym zrobić – zasoby kadrowe są w końcu cały rok takie same. Ciekawe rozwiązanie, które odkryliśmy podczas pracy nad książką o dziekanatach (którą tego lata wyda Oficyna SGH), funkcjonuje na jednym z wydziałów Uniwersytetu Łódzkiego. Na początku semestru – kiedy my się dosłownie zakopujemy, bo nagle musimy rozliczyć absolutoria i wysłać do recenzji ponad 1000 prac magisterskich – jest możliwość przesunięcia do pomocy osób z innych jednostek administracyjnych. Dzięki temu, że w Łodzi coś takiego działa, w tym roku akademickim również dostaliśmy takie wsparcie od Kanclerza SGH. Jedna osoba została oddelegowana do przesyłania prac i recenzji i przez dwa tygodnie przychodziła do nas na cztery godziny dziennie. To miłe, że dziekanat nie został sam i nieco nas odciążono. AK: W momentach, w których pracy jest bardzo dużo, to jest to ogromne wsparcie. Realizowaliśmy kiedyś projekt praktyk. Studenci przychodzili do nas na dwie godziny dziennie i realizowali różne zadania – pomagali nam i zaliczali dodatkową praktykę. KGS: Widziałam, jak na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, obok pracownicy dziekanaty siedziała studentka i coś tam razem dłubały. Kierowniczka powiedziała, że na tyle dobrze żyją z Samorządem Studenckim, że czasem ktoś przyjdzie i pomoże w różnych rzeczach. To było dla mnie niesamowite. W książce opisałam ten przypadek jako szczęśliwy dziekanat. AK: To jest dla nas duża satysfakcja, jak widzimy młodych ludzi, którym się coś chce. Na pierwszy rok często przychodzą jako nieco zagubione dzieci. Obserwujemy jak się rozwijają i potem robią fajne rzeczy, to daje nam ogromną energię. EW: Kiedy po pięciu latach organizujemy uroczystość wręczenia dyplomu, dla wszystkich jest to wielkie przeżycie. Widzę wtedy, jak wzruszone i przejęte są panie w dziekanacie, jakby te dyplomy odbierały ich dzieci. Co roku na graduację przygotowujemy dla studentów filmik. Za każdym razem staramy się dać im coś takiego wyprodukowanego ręcznie przez nas. To też o czymś świadczy – że jesteśmy z nimi w pewien sposób zżyte.
macjami wysyłanymi przez dziekanat. Są to nieliczne przypadki, ale mimo wszystko frustrujące – my przypominamy, uprzedzamy o czymś, a i tak potem słyszymy ja nie wiedziałem. KGS: Ja też się denerwuję, jeżeli przychodzi student i mówi przecież pani może, co pani szkodzi. Jakby nie istniały przepisy wyższego rzędu, regulamin, instrukcje dziekańskie, czy organizacja roku akademickiego. Jeżeli rzeczywiście mam możliwości i widzę, że sprawa jest ważna, niezawiniona przez studenta, to stanę na głowie, żeby pomóc. Ale jeżeli słyszę co pani szkodzi, to nie. AK: Niektórzy w uzasadnieniach podań mijają się z prawdą. Pamiętam, jak student starał się o przywrócenie terminu egzaminu. Jako powód wskazał śmierć siostry. Pani w dziekanacie poprosiła o okazanie aktu zgonu – bo takie są wymagania formalne. Student zrobił dziwną minę i zaczął tłumaczyć, że go przy sobie nie ma. Pani odpowiedziała, że może donieść później. W toku rozmowy okazało się jednak, że student tak naprawdę nigdy nie miał siostry. KGS: Wiadomo, że pewnym osobom naprawdę warto pomóc, ale znajdą się i takie, któremu niekoniecznie. Czasem czytam na grupie facebookowej studentów SGH pytania: co należy wpisać, żeby dostać zgodę na… A w komentarzach 100 pomysłów. Ja to widzę. Nic dziwnego, że musimy weryfikować niektóre rzeczy – choć wolałybyśmy tego nie robić.
A jakie błędy w codziennej pracy dostrzegają panie po swojej stronie okienka? AK: Zdarza się, że panie obsugujące studentów bywają zniecierpliwione
czy nie tak sympatyczne, jak oczekiwaliby studenci, że ich problemy osobiste czy zwykłe zmęczenie mają wpływ na obsługę studenta. To nie powinno mieć miejsca. KGS: Dobrze by było częściej odbierać telefony. Chociaż przy tej ich liczbie się nie da. Tu działa prosty rachunek - jeżeli obok leży sterta papierów do przerobienia, a dzwoni telefon, to jak odbiorę, tych papierów mi nie ubędzie. Niestety priorytetem są właśnie dokumenty. AK: Takim grzechem może być też wpadanie w rutynę. Czasem wielokrotnie powtarzaną czynność chcemy zrobić coś szybciej, niestety przy tym mniej dokładnie, żeby mieć to z głowy. EW: Tak. W natłoku spraw nie zawsze oglądamy się do tyłu. Łatwo wtedy zapomnieć, że cały ten las składa się z pojedynczych drzew – a każdy student chciałby zostać potraktowany indywidualnie.
O ile podczas pory suchej wszystko działa dobrze, to w porze deszczowej brakuje ludzi i powstają przestoje.
Bez wątpienia jednak współpraca z nami – studentami – nie zawsze przebiega bezproblemowo. Jakie są najgorsze zwyczaje studentów z perspektywy pracownika dziekanatu? AK: Jeden jest najgorszy: robienie wszystkiego na ostatnią chwilę. To jest
coś, co i państwu, i nam sprawia wiele kłopotów. Zawsze szczególnie przeżywam sprawy socjalne. Podanie o stypendium można składać przez miesiąc, ale student przychodzi ostatniego dnia. I tego ostatniego dnia się okazuje, że brakuje jakiegoś dokumentu. Wtedy jest tragedia, bo student traci pieniądze.
I wini za to panią w okienku? AK: Mało tego – nasyła na nas rodziców!
Takiego rodzica można jakoś w dziekanacie przyjąć? KGS: Udzielam mu wtedy ogólnych informacji na temat uczelnianych proce-
dur. Jak rodzic pyta, czy dziecko jest nadal studentem, to odpowiadam, że studia magisterskie trwają dwa lata i można się zastanowić, kiedy student je zaczął i ile minęło czasu. A jeżeli ma niezaliczone dwa przedmioty, to że – o ile nie jest na pierwszym semestrze – może mieć wpis warunkowy. Nigdy nie ujawniam informacji na temat studenta, ale nie mogę przecież powiedzieć takiemu rodzicowi, że w ogóle nie będę z nim rozmawiać. Zwłaszcza że zazwyczaj przychodzą, kiedy sytuacja jest już naprawdę poważna. EW: Studenci mogliby uniknąć wielu kłopotów, gdyby zawczasu zapoznali się ze swoimi obowiązkami. Jeśli nie przeczytają regulaminu, bo jest nieciekawy, to dobrze by było, aby częściej zapoznawali się z infor-
14-15
Czy inicjatywa Forum może przynieść przełom w funkcjonowaniu polskich dziekanatów? Kgs: Póki co my się dopiero poznajemy. A co z tego wyniknie? Zobaczymy. W czerwcu organizujemy seminarium praktyczne, a w wakacje zaczniemy przygotowywać się do drugiej edycji Forum Dziekanatów. Zastanawiam się, co by było, gdyby stworzyć – może nie związek zawodowy – ale organizację zrzeszającą pracowników dziekanatu. Na razie poszłyśmy razem na wrotki. Wszak od czegoś trzeba zacząć. 0
Rozmówczynie d r h a b. K a t a r z y n a G ó r a k-S o s n o w s k a , p r o f. S G H Prodziekan Studium Magisterskiego Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Współorganizuje Forum Dziekanatów oraz prowadzi blog DSM Po drugiej stronie okienka: dziekanat.waw.pl
A l i n a K o w o l i k Kierownik Dziekanatu Wydziału Finansów i Ubezpieczeń Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach
Ewa Wiśniewska Kierownik Dziekanatu Kolegium Prawa Akademi Leona Koźmińskiego w Warszawie
zagrożenia masowej turystyki / wymienię tę belkę na kilka dni wolnego
W sierpniu 2017 r. na plażę Barceloneta wyszli okoliczni mieszkańcy, by dać wyraz swojemu rozgoryczeniu – po raz kolejny z tego samego powodu. Nie, nie był to następny przejaw konfliktu katalońskiego. Barcelończycy protestowali przeciwko turystom. T e k s t:
W i k to r i a Kowal s k a
orzyści wynikających z turystyki nie trzeba wyjaśniać. O tym, że dla gospodarki kraju przyjmującego stanowi ona zastrzyk finansowy, słyszeliśmy już na lekcjach geografii. Równie łatwo jak je zrozumieć, jesteśmy w stanie owe korzyści zmierzyć – krajowe urzędy statystyczne i międzynarodowe organizacje regularnie publikują dane o wielkości wpływów tego sektora. W raporcie przygotowanym przez Eurostat czytamy, że w 2016 r. turyści wydali w Hiszpanii prawie 55 mld euro. To najwyższy wynik w Europie i drugi na świecie. Jeśli weźmiemy pod uwagę jak wiele zysków kraj ten czerpie z obsługi przyjezdnych, protesty w Barcelonie wydają się niezrozumiałe. Kosztu, który ponoszą uwielbiane przez turystów regiony, nie da się jednak sprowadzić do żadnej konkretnej kwoty.
K
Nie chcemy uciekać stąd Turysto, jesteś terrorystą czy Uchodźcy – tak, turyści – nie! to hasła głoszone przez Arran – radykalną lewicową organizację działającą w Katalonii. Jej członkowie malują graffiti na ścianach i szybach samochodów, oblewają budynki hoteli farbą, a nawet przebijają opony rowerów i autobusów wycieczkowych. Akty ich wandalizmu mają zwrócić uwagę na konsekwencje masowej turystyki w mieście. To odpowiedź na przemoc, z którą spotykamy się na co dzień. Ulica musi być dopuszczona do głosu – to jedyne miejsce, gdzie możemy walczyć – mówi Laura Flores, rzeczniczka Arranu. Chociaż ruch został określony jako ekstremistyczny przez samego premiera Hiszpanii, cel Arranu zdaje się bliski wielu mieszkańcom Barcelony, także tym o mniej radykalnych poglądach. Świadczą o tym lokalne protesty, takie jak ten na plaży w dzielnicy La Barceloneta zeszłego lata. Wzdłuż wybrzeża zgromadzili się miejscowi w różnym wieku – domagali się wprowadzenia obostrzeń dotyczących tzw. mieszkań turystycznych. Protestujący tłumaczyli, że żyją w niepokoju, ponieważ właściciele nieruchomości w ich dzielnicy coraz częściej nie przedłużają umów najmu. Poszukiwania nowego lokum w okolicy kończą się fiaskiem, bo większość mieszkań przeznacza się dla wczasowiczów, a ceny tych, któ-
FOTOGRAFIE:
E wa E n f e r , M a r t y n a K r ę ż e l
re pozostały, są przez to dużo wyższe niż kilka lat temu. Presja inflacyjna dotyczy nie tylko rynku nieruchomości – dodatkowy popyt generowany przez przyjezdnych wpływa również na ceny innych produktów i usług, które stają się dla okolicznych mieszkańców zbyt drogie. Zmartwieniem barcelończyków są też
P o dz i ę k o wa n i a d l a
P IOTRA G OL M E N TO
tłumy ludzi w centrum miasta. W sezonie wakacyjnym kolejki ustawiają się nawet na chodnikach, a przejazd rowerem czy samochodem do pracy zajmuje dużo więcej czasu niż zwykle. W przeciwieństwie do akcji organizowanych przez Arran protesty sąsiedzkie nie mają na celu zwalczania turystyki jako takiej. Jedyne, czego nie chcemy, to pozostać bez miejsc do wypoczynku, bez naszej dzielnicy i naszych domów – mówił dziennikowi „La Vanguardia” jeden z obecnych na plaży mieszkańców, Sebastián. Po stronie protestujących stoją lokalne władze. Niedawno uchwaliły one prawo zakazujące budowy nowych hoteli w centrum i przyległych do niego dzielnicach. Przepisy te mają w długiej perspektywie doprowadzić do lepszego rozmieszczenia wczasowiczów w mieście – obecnie około połowa miejsc noclegowych znajduje się na obszarze stanowiącym zaledwie 17 proc. powierzchni stolicy Katalonii. Ada Colau, która od 2015 r. pełni urząd burmistrza Barcelony, jako pierwsza na świecie nałożyła karę finansową na portal Airbnb. Za pośrednictwo w nielegalnym podnajmowaniu mieszkań (przez osoby bez odpowiedniej licencji) obciążyła amerykańską firmę grzywną 600 tys. euro. Władze Barcelony rozsyłają również listy zachęcające do donoszenia na sąsiadów, którzy na własną rękę wynajmują lokum turystom.
Duch miasta, miasto duchów Wprowadzane obostrzenia mają na celu zatrzymać proces wypierania mieszkańców z centrum stolicy Katalonii. Nie chcemy być drugą Wenecją – podkreśla w wywiadach Ada Colau. We włoskim mieście od dekad rozgrywa się scenariusz, którego najbardziej obawiają się turystyczne metropolie. W latach 50. XX w. historyczną część Wenecji zamieszkiwało prawie 300 tys. osób, do 2000 r. ich liczba zmalała ponad dwukrotnie. Dziś jest ich już tylko 55 tys., z czego około jedną trzecią stanowią osoby powyżej 60. roku życia. Miasto wyludnia się, bo koszty i warunki życia stają się nie do zaakceptowania. Demografowie alarmują, że jeśli trend ten nie ulegnie zmianie, za kilkanaście lat Wenecja stanie się „miastem duchów”, w którym nikt nie będzie mieszkał na stałe. 1
maj-czerwiec 2018
/ zagrożenia masowej turystyki
Pomimo rosnącej liczby turystów dochody tamtejszych hotelarzy rokrocznie spadają. Szacuje się, że spośród ponad 20 mln osób odwiedzających Wenecję w ciągu roku, tylko połowa wykupuje nocleg w mieście. Każdego ranka w weneckim porcie cumują promy, których pasażerowie na cały dzień zalewają wąskie uliczki miasta, by wieczorem ponownie zniknąć na pokładzie wycieczkowca. Centrum traci swój miejski charakter i zaczyna przypominać skansen lub lunapark.
Mieszkańcy demonstrują swoje niezadowolenie na wiele sposobów. Jeden z najbardziej spektakularnych protestów został zorganizowany we wrześniu 2016 r. Setki osób na łódkach, gondolach i pontonach wypłynęły do Canale delia Giudecca, tym samym blokując wielkim promom wejście do portu pasażerskiego. Przekaz był jasny: No grandi novi, czyli Nie dla wielkich statków. Akcji towarzyszyły koncerty, odpalanie rac, wykrzykiwanie dość agresywnych sloganów i wrogie gesty skierowane ku pasażerom promów. Paradoksalnie niewielkie łodzie manifestantów pływające w pobliżu monstrualnych wycieczkowców tworzyły tak niezwykły obraz, że stały się atrakcją chętnie fotografowaną przez turystów obecnych tego dnia w Wenecji. Rozpaczliwe próby zapanowania nad falą odwiedzających podejmują także lokalne władze, wprowadzając coraz to nowe regulacje prawne. Choć przepisy takie jak zakaz używania walizek na kółkach czy otwierania nowych budek z fast foodami mogą brzmieć jak fanaberie wenecjan, stanowią odpowiedź na realne problemy. Ciężkie bagaże powodują nieznośny hałas pod oknami mieszkańców i przyczyniają się do niszczenia kamiennych deptaków, marmurowych schodów oraz charakterystycznych weneckich mostów dla pieszych. Popularne wśród przyjezdnych lokale z kebabem, wyrastające w centrum miasta, zaburzają klimat zabytkowej dzielnicy i wypierają tradycyjne włoskie knajpki. Przed turystycznym miastem, takim jak nasze, stoi ryzyko utraty tożsamości. Promocja lokalnych produktów byłaby lepsza dla ducha naszego miasta i bardziej przyjazna środowisku naturalnemu – tak nowy przepis uzasadnia dyrektor ds. turystyki w Wenecji Paola Mar w rozmowie z „The Guardian”.
16-17
Grzechy główne turystów Lokalne władze nie ustają w poszukiwaniu sposobów na rozwiązanie problemu nadmiaru turystów. Paola Mar twierdzi, że zgodnie z unijnymi przepisami, jak również z włoską konstytucją, za sam wstęp do miasta nie można pobierać opłat. Możliwe byłoby wprowadzenie biletów na najsłynniejszy w mieście plac Świętego Marka, władze miasta traktują jednak to rozwiązanie jako ostateczność. Organizują tymczasem kampanię społeczną #EnjoyRespectVenezia, mającą na celu zwalczanie wśród turystów zwyczajów, które utrudniają życie wenecjanom. Plakaty rozwieszane w popularnych miejscach oraz posty publikowane w mediach społecznościowych przestrzegają m.in. przed zatrzymywaniem się na mostach i blokowaniem ruchu, jazdą na rowerze w zatłoczonym centrum miasta czy zwiedzaniem Wenecji w strojach kąpielowych. Wła-
Na barcelońskich ulicach, pomimo wyraźnego zakazu, kwitnie handel pamiątkami oraz podróbkami produktów znanych marek. dze zachęcają również, by zamiast rozkładać się w miejscach publicznych z własnym prowiantem, skorzystać z oferty tradycyjnych restauracji, wspierając tym samym lokalnych przedsiębiorców. W kampanii podkreślono także zakaz kąpieli w weneckich kanałach. Jest ona nie tylko nielegalna, lecz także niebezpieczna –
w sierpniu 2016 r. doszło do wypadku, w którym skaczący do wody turysta uderzył w tramwaj wodny i w wyniku obrażeń zmarł w szpitalu. Uciążliwe zachowania przyjezdnych to problem wielu popularnych ośrodków turystycznych – zarówno wielkich miast, jak i małych nadmorskich kurortów, takich jak polskie Mielno czy Łeba. W obu przypadkach pracujący mieszkańcy narzekają m.in. na nocne życie, które prowadzą odwiedzający. Na urlopie nie funkcjonuje przecież podział na dni robocze i weekend, zaciera się także granica między dniem a nocą. Hałaśliwe imprezy do późnych godzin są dla wczasowiczów standardem. Spokojny sen dla osób mieszkających w sąsiedztwie dawno przestał nim być – przynajmniej w sezonie letnim. Głośne zachowanie nie jest oczywiście największym grzechem imprezowiczów. Niektórzy po kilku dniach spędzonych pod wpływem alkoholu stają się nieprzewidywalni. Dopuszczają się aktów wandalizmu, łamią lokalne przepisy, bywają agresywni. Śmiecą, tłuką butelki, wymiotują na chodnikach. Pijani snują się po brudnych ulicach jeszcze nad ranem, kiedy okoliczni mieszkańcy wyruszają do pracy. Turyści również przyciągają do miast osoby, które potrafią na nich zarabiać. Na barcelońskich ulicach, pomimo wyraźnego zakazu, kwitnie handel pamiątkami oraz podróbkami produktów znanych marek. Nielegalni handlarze – manteros – rozkładają swój asortyment na dużych białych chustach, które w razie interwencji policji są w stanie w ciągu kilku sekund zwinąć. Towary sprzedawane na plaży równie szybko zakopują w piasku. Napływ turystów do miast pociąga za sobą także wzrost popularności gier hazardowych i powstawanie kolejnych kasyn. Ponadto tłumy zwiedzających przyciągają rzesze kieszonkowców, czyhających na grube portfele turystów. W celach zarobkowych wprowadzają się tam także prostytutki i dilerzy narkotyków. Wzrost przestępczości w okolicy znacznie obniża bezpieczeństwo, a co za tym idzie – jakość życia lokalnej społeczności.
Słońce, piasek i śmieci Sposób spędzania urlopu przez wczasowiczów stanowi zagrożenie nie tylko dla lokalnych mieszkańców. Nadmierne zużycie zasobów oraz produkowanie ogromnych ilości odpadów to poważne wyzwanie dla ekosystemów, szczególnie małych wysp, na których dostęp do surowców jest utrudniony, a możliwości utylizacji śmieci – bardzo ograniczone.
zagrożenia masowej turystyki /
Karaiby to klasyczny przykład obszaru, na którym uprawiana jest turystyka oparta na modelu trzech „S”: sun, sand and sea (słońce, piasek i morze). Urlopowiczów z całego świata przyciągają tam przede wszystkim piękne plaże, słoneczna pogoda i czyste morze. W chętnie odwiedzanych przez turystów małych państwach wyspiarskich, takich jak Antigua i Barbuda oraz Bahamy, turystyka generuje nawet 50 proc. PKB. Chociaż atrak-
Aby sprostać wymaganiom turystów, w dolinie Khumbu i jej okolicach od lat prowadzona jest intensywna wycinka drzew na opał. cyjność tych miejsc jako celu podróży bezpośrednio związana jest z ich walorami przyrodniczymi, to właśnie obsługa przyjezdnych stopniowo pogarsza stan tamtejszego środowiska naturalnego. Szacuje się, że przeciętny turysta w rejonie Morza Karaibskiego zużywa trzy razy więcej wody i wytwarza czterokrotnie więcej odpadów niż przeciętny mieszkaniec. Nic dziwnego – wielu uczestników wycieczek all inclusive zjada porcje kilkukrotnie przekraczające ich zapotrzebowanie energetyczne lub – co gorsza – nakłada potrawy, których nie jest w stanie zjeść, przyczyniając się tym samym do marnowania ogromnych ilości żywności. Dużym niebezpieczeństwem są także statki wycieczkowe. Tygodniowy rejs dla 3 tys. osób (wliczając załogę) generuje około 800 tys. litrów ścieków, 500 litrów toksycznych odpadów i 8 ton odpadów stałych. Większość zanieczyszczeń wylewa się do morza. Skala problemu jest ogromna, jeśli weźmie się pod uwagę, że w 2015 r. po Morzu Karaibskim pływało 239 takich statków. Na wylewane do wód odpady szczególnie wrażliwe są rafy koralowe, które stanowią ważny element podwodnych ekosystemów oraz chronią wybrzeża wysp. Statki uszkadzają je także za sprawą kotwic rzucanych w miejscach występowania raf. Do głośnego incydentu doszło w styczniu 2016 r.,
kiedy prom należący do współzałożyciela Microsoftu, miliardera Paula Allena, zniszczył 1300 m 2 rafy koralowej na Kajmanach, redukując jej rozmiar na tym obszarze o 80 proc. Wskutek napływu turystów ucierpiały nie tylko wyspy czy rafy koralowe, lecz także najwyższy na Ziemi łańcuch górski. Przez setki lat zamieszkujący Himalaje Szerpowie potrafili przystosować się do trudnych warunków i w rozsądny sposób gospodarować niewielkimi zasobami, które oferowały im wysokogórskie tereny. Edmund Hillary – nowozelandczyk, który w 1953 r. wraz z Szerpą Tenzing Norgay jako pierwszy zdobył szczyt Mount Everest – pisał w książce View from the Summit: Kiedy po raz pierwszy odwiedziłem Khumbu w 1951 r., lasy były doskonałe – wielkie drzewa występowały aż do wysokości 3900 m n.p.m., a rozległe obszary azalii i krzewów jałowca… nawet do 4900 metrów. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza liczba turystów odwiedzających Nepal urosła z 293 tys. do 940 tys. rocznie. Choć wciąż mały odsetek decyduje się na zdobywanie ośmiotysięczników, bardzo popularny stał się trekking – m.in. w dolinie Khumbu. Zarówno wędrujący, jak i wspinacze rokrocznie pozostawiają po sobie na szlakach tony śmieci. Turyści odwiedzający Himalaje nie potrafią obyć się bez gorącej wody czy ciepłych posiłków. Aby sprostać ich wymaganiom, w dolinie Khumbu i jej okolicach od lat prowadzona jest intensywna wycinka drzew na opał. Z wielu bujnych lasów już prawie nic nie zostało. Obecnie dolina położona tuż obok najwyższej góry świata przypomina lodową pustynię, każdego roku deptaną przez dziesiątki tysięcy stóp.
Wszyscy jesteśmy turystami Potrzebne są nie tylko kolejne obostrzenia, lecz także zmiana myślenia. Zarówno wśród turystów, którzy mogą nieświadomie zakłócać spokój lokalnej społeczności, jak i wśród mieszkańców przyjmujących urlopowiczów. Zdarza się, że w imię szybkiego zysku są oni w stanie niszczyć ograniczone zasoby swojego środowiska lub kaleczyć własne ciało, aby stać się niezłą atrakcją turystyczną. Przyjezdni mogą być nieświadomi, jak wiele na ich obecności w danym miejscu traci środowisko i lokalna społeczność. 1
/ zagrożenia masowej turystyki
W trakcie urlopu ludzie starają się nie myśleć o kłopotach ani konsekwencjach – nic więc dziwnego, że nie analizują skutków swoich czynów. Wiele problemów, z którymi borykają się popularne ośrodki turystyczne, nie wynika zatem z samej obecności wczasowiczów, tylko z ich nieprzemyślanych zachowań. Ludzie wyjeżdżający na urlop po niemal całym roku poświęconym pracy w różny sposób odreagowują codzienność. Bardzo często nie dostrzegają tego, że miejsce, które dla nich jest swoistym parkiem rozrywki, dla innych ludzi jest po prostu domem. W obcym otoczeniu odczuwają normy społeczne dużo słabiej niż we własnym miejscu zamieszkania. Urlop nie zwalnia z myślenia, musimy pamiętać, że jesteśmy gośćmi – zauważa Wioleta Kozłowska, która prowadzi biuro podróży oraz organizuje szkolenia ze świadomego podróżowania. Edukując ludzi w zakresie turystyki, stara się zmniejszyć nieuniknione konsekwencje rozrostu branży turystycznej. Od 2000 r. liczba turystów wyjeżdżających za granicę podwoiła się – w 2017 r. wyniosła 1,32 mld. Dla porównania w roku 1950 taką podróż odbyło zaledwie 25 mln osób na świecie. W tamtym okresie badania z dziedziny turystyki skupiały się na jej pozytywnym wpływie na gospodarkę odwiedzanych regionów. Dopiero w kolejnych dekadach naukowcy zaczęli przyglądać się jej wpływowi na inne dziedziny życia. Na przestrzeni lat obiektem ich zainteresowania stały się skutki, jakie turystyka wywiera na środowisko naturalne, a także relacje wczasowiczów z lokalnymi społecznościami. Zdarza się, że tubylcy traktowani są przez urlopowiczów przedmiotowo, jako kolejna atrakcja. Lokalni mieszkańcy powinni być dla przyjezdnych partnerem w rozmowie, nie powinno się budować murów – uważa Wioleta Kozłowska. Szanujmy lokalne obyczaje i tradycje, wiedzmy, po co gdzieś jedziemy, podróżujmy etycznie. Turystyka może przynosić wiele korzyści, ułatwiać dialog międzykulturowy – kontynuuje edukatorka.
Aby to się ziściło, dynamicznemu rozwojowi światowej turystyki musi jednak towarzyszyć stosowna ref leksja na temat potrzeb gości i gospodarzy, a także przyszłych pokoleń, które będą musiały uporać się z długofalowymi skutkami dzisiejszej działalności. W przeciwnym razie miejsca, obecnie chętnie przez
18-19
nas odwiedzane, w niedługim czasie po prostu przestaną być atrakcyjne. Rozwiązaniem tego problemu może być edukowanie społeczeństwa w zakresie bezpiecznej dla środo-
Nie dostrzegają tego, że miejsce, które dla nich jest swoistym parkiem rozrywki, dla innych ludzi jest po prostu domem. wiska i tubylców turystyki. Wioleta Kozłowska twierdzi, że może nauczyć się tego każdy. Zacznij od podstaw – gaś światło, nie marnuj jedzenia, nie nadużywaj wody. Ubierz się stosownie do okazji i szanuj lokalne obyczaje. Zainteresuj się kulturą i tradycją kraju, do któ-
rego jedziesz – wymienia edukatorka. W ten sposób można by uniknąć wielu negatywnych konsekwencji płynących z turystyki. Znajomość zasad może jednak nie wystarczyć, gdy w społeczeństwie panuje przekonanie, że na urlopie, z dala od domu, jesteśmy bezkarni. Potrzebna jest globalna zmiana myślenia. I to nie tylko wśród turystów, lecz także przyjmujących ich do swoich miejscowości tubylców. 0
zmiany w kodeksie wyborczym /
POLITYKA I GOSPODARKA Wydaje mi się, że eksplozja nuklearna w tle jest wystarczająco jednoznaczna
Wybory po nowemu W jesiennych wyborach samorządowych wybierzemy nowych przedstawicieli lokalnych społeczności. Ostatnia nowelizacja Kodeksu wyborczego wskazuje jednak, że tym razem wspólnota samorządowa może mieć mniejszy wpływ na ich przebieg, a w przyszłości także na ostateczne wyniki. t e kst :
M au ryc y L a n d ow s k i , Tom a s z R ac k i
miany w prawie wyborczym to częsta praktyka w polskich realiach. Od reform w 1989 r. do 2011 r. obowiązywało pięć różnych ustaw dotyczących rozmaitych kwestii związanych z wyborami. Akty te były niejednokrotnie nowelizowane. Później ustawodawca zdecydował się na jednolitą regulację – Kodeks wyborczy. Nie zmienił jednak swojego podejścia do wprowadzania częstych zmian w tej gałęzi prawa. Wydarzenia ostatnich miesięcy wskazują, że ten niekorzystny dla stabilności prawa wyborczego trend nie stracił na sile. Posłowie Prawa i Sprawiedliwości 10 listopada 2017 r. złożyli w Sejmie projekt ustawy, w którym znalazły się przepisy zmieniające niektóre regulacje Kodeksu wyborczego. Akt prawny miał z założenia zwiększyć udział obywateli w procesie wybierania, funkcjonowania i kontrolowania organów publicznych. Szczerość celu, którym zgodnie ze swoimi zapowiedziami kierowali się rządzący, wzbudziła jednak wiele wątpliwości – zarówno wśród opinii publicznej, jak i prawników. Nie stanęło to jednak na przeszkodzie, aby nieco ponad dwa miesiące później uchwalona już ustawa pojawiła się na prezydenckim biurku, gdzie nie musiała długo czekać na podpis.
Z
Zamiast sędziego magister prawa Nowych i zmienionych przepisów jest wiele, dlatego też nie sposób opisać wszystkie z nich. Do najbardziej kontrowersyjnych należą zmiany dotyczące wymogów, jakie muszą od teraz spełnić komisarze wyborczy. Do ich zadań należy m.in. nadzór nad przestrzeganiem prawa wyborczego czy też przedkładanie Państwowej Komisji Wyborczej sprawozdania z przebiegu wyborów na obszarze województwa, gdyż są jej pełnomocnikami. Dotychczas była to funkcja zarezerwowana dla sędziów sądów powszechnych. Ustawodawca wprowadził jednak istotną zmianę – na stanowisko komisarza wyborczego będzie można powołać każdą osobę z wyższym wykształceniem prawniczym. Jak się jednak okazuje, również uprawnienia komisarzy wyborczych zostaną znacznie rozszerzone. Zgodnie ze znowelizowanym Kodeksem wyborczym od 2019 r. w zakres ich zadań doty-
czących wyborów samorządowych wejdą: tworzenie i zmiana obwodów głosowania, dokonywanie podziału gmin, powiatów i województw na okręgi wyborcze, ustalanie ich granic oraz liczby radnych wybieranych w każdym okręgu. Nie trzeba być specjalistą od prawa wyborczego, żeby zdać sobie sprawę z wagi funkcji nadanych komisarzom przez ustawodawcę. Z dużą dozą pewności można powiedzieć, że będą mieć oni realny wpływ na przebieg i obraz wyborów. Jeśli weźmiemy pod uwagę ich uczciwość i wspomnianą w ustawie rękojmię należytego pełnienia funkcji, nie powinniśmy mieć obaw co do ewentualnego wpływu działań komisarzy na wyniki. Jednak to właśnie obniżone wymogi formalne, jakie muszą spełnić komisarze wyborczy, budzą wątpliwości co do ich niezależności i odporności na naciski. Jakie jest zatem ratio legis takiej zmiany?
Ogół zmian w Kodeksie wyborczym nie ma przypadkowego kształtu.
Podwójne, partyjne Innym pomysłem ustawodawcy, który zobaczymy już na jesieni, jest wprowadzenie „podwójnych” obwodowych komisji wyborczych – jednej ds. przeprowadzenia wyborów, drugiej ds. ustalenia ich wyników. Dotychczas takiego zróżnicowania nie było. Przy rozbiciu tego ciała na dwoje dokonuje się niejako podziału, a właściwie rozmycia odpowiedzialności. Stawia to pod znakiem zapytania kwestię jej ponoszenia przez poszczególne komisje w przypadku nieprawidłowości. W skład każdej z nich ma wejść dziewięć osób, w tym co najmniej sześć z nich ma zostać zgłoszonych przez pełnomocników, którzy reprezentują komitety wyborcze. Przekładając z prawnego na polski – pierwszeństwo w zgłaszaniu osób do obwodowych komisji wyborczych będą miały partie polityczne. Co za tym idzie, zabraknie tam silnej reprezentacji kandydatów niezależnych, którzy w wyborach samorządowych stanowili dotąd pokaźną grupę, niekiedy znacznie przewyższającą liczebnie osoby startujące z list partii.
Ostatnie dwie Kolejne pytanie dotyczy wprowadzonej dwukadencyjności i jej wpływu na swobodę wyboru przedstawicieli przez lokalne wspólnoty. Od teraz wójtowie, burmistrzowie i prezydenci będą mogli pełnić swoje urzędy tylko przez dwie kadencje (licząc od najbliższych wyborów). Z pewnością stworzenie listy samorządowców, którzy nie zasługują na ponowny wybór na stanowisko, nie będzie szczególnym problemem. Znajdzie się także wielu takich, dla których kolejną kadencję można uznać za uzasadnioną i legitymizowaną większością głosów samorządowej wspólnoty – jak choćby w przypadku prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka, który po wyborach w 2014 r. uzyskał po raz trzeci reelekcję w pierwszej turze z wynikiem 79,01 proc. głosów. W świetle nowych przepisów samorządowiec, który służy lokalnej wspólnocie od lat i cieszy się jej poparciem, nie będzie mógł dalej pełnić swojej funkcji. Ograniczanie możliwości decydowania o obsadzeniu urzędu wójta, burmistrza lub prezydenta, którym de facto jest wprowadzenie zasady dwukadencyjności, może godzić w nieskrępowany wybór przedstawicieli przez lokalne wspólnoty. Skoro samorządowiec z wysokim poparciem i tak nie będzie miał możliwości być ponownie obrany na urząd, to trudno uznać, że to w rzeczywistości lokalna społeczność zadecyduje, w jaki sposób przez najbliższe lata będą reprezentowane jej interesy. Szczególnie jeśli będzie musiała zrezygnować ze sprawnego menadżera, który dobrze zna swoją gminę lub miasto i wie, jak dobrze przyczynić się do rozwoju obszaru, którym zarządza. Ogół zmian w Kodeksie wyborczym nie ma przypadkowego kształtu, a wręcz przeciwnie – stanowi całość o dość jednolitym charakterze. Logicznym wnioskiem, nasuwającym się po analizie nowelizowanych przepisów, są centralistyczne tendencje, które co rusz przejawiają się w uchwalonej noweli. Ustawodawca skorzystał z możliwości i dotknął silną ręką ważnej kwestii życia społecznego. Jaki cel rzeczywiście mu przyświecał? Być może poznamy po owocach. 0
maj-czerwiec 2018
POLITYKA I GOSPODARKA
/ wywiad z RPO
Wszystko sprowadza się do walki Czy w spolaryzowanym politycznie polskim społeczeństwie jest miejsce dla instytucji, której obowiązkiem jest kontrola suwerennej władzy? Z redakcją Magla rozmawiał dr Adam Bodnar, Rzecznik Praw Obywatelskich. R oz m aw i a l i :
Ja c e k M a i n a r d i , K a r ol Cz a ja Miał pan jakiś konkretny plan działania, kiedy zamieniał pan kancelarię na trzeci sektor? Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, z czym to się będzie jadło. Okazało się jednak, że miejsce, do którego trafiłem, było niszą. Kiedy zaczynałem, mało kto rozważał postępowania sądowe w sposób „strategiczny”, czyli taki, w którym myślimy o daleko idących efektach decyzji podjętych w konkretnej sprawie i o problemach społecznych i prawnych, jakie można za jej pomocą potencjalnie rozwiązać. Mniej więcej tym zacząłem się zajmować w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Próbowałem odpowiedzieć na pytania, po co istnieje konstytucja, po co są te umowy międzynarodowe. Gdy teraz widzę, jak wiele organizacji prowadzi tego typu działalność, to przypominam sobie, jak bardzo pionierskie było to jeszcze kilkanaście lat temu. Jest też tak, że jak już się wejdzie w ten sektor pozarządowy, gdzie ma się poczucie wpływu na rzeczywistość poprzez profesjonalne działania, to trudno później z tego zrezygnować. To w pewnym sensie już człowieka kształtuje na dalsze lata.
fot. Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich
Jak pan postrzega swoją pracę? Czy obowiązek stania na straży konstytucji jest dla pana zaledwie zobowiązaniem do ochrony praworządności, czy może w ramach swojej pracy kieruje się pan szerokim pojęciem sprawiedliwości?
MAGIEL: Na początku swojej kariery przez parę lat był pan związany z sektorem prywat-
nym. Dlaczego zdecydował się pan porzucić ówczesną pracę i podjąć zatrudnienie w sektorze pozarządowym oraz poświęcić się pracy akademickiej?
Adam Bodnar: W kancelarii prawnej pracowałem w zasadzie od początku roku 1999 aż do 2004 r., z roczną przerwą na studia w Budapeszcie. Ta praca wymagała dużego zaangażowania, czasowego i emocjonalnego. Dużo mnie nauczyła – miałem wrażenie, że każdego roku dowiaduję się, jaki wpływ na gospodarkę ma prawo, jak regulowane są stosunki między podmiotami prywatnymi. Zajmowałem się też rynkami kapitałowymi, pamiętam, że jedną z ostatnich rzeczy, którą robiłem w kancelarii, był pierwszy etap prywatyzacji PKO BP SA. W moich archiwach domowych mam nawet prospekt emisyjny, nad którym długo pracowałem. Tylko że praca w kancelariach to jednak zawód usługowy: w dużej mierze powtarzalny, w którym łatwo można każdego człowieka zastąpić. W którymś momencie zacząłem zauważać, że im dłużej będę pracował w kancelarii, tym bardziej oddalę się od uniwersytetu i tym samym od wpływania na otaczającą mnie rzeczywistość. To pewnie po części było związane z tym, że na studiach wychowywałem się pod okiem profesorów, którzy zwracali uwagę na rolę prawa w społeczeństwie (m.in. prof. Mirosław Wyrzykowski czy prof. Wiktor Osiatyński). W 2004 r. postanowiłem zaryzykować – porzuciłem sektor prywatny na rzecz prób kształtowania rzeczywistości prawnej.
20-21
Staram się w pracy jednak trzymać standardu praw człowieka, to znaczy, że w każdym działaniu szukam uzasadnienia w normach konstytucji bądź też w standardach wyrażonych przez międzynarodowe trybunały praw człowieka. Przykładowo, będę się jasno upominał o zakaz dyskryminacji dla osób w różnych sytuacjach życia społecznego. Tak samo będę upominał się o związki partnerskie, ponieważ uważam, że na gruncie konstytucji i standardów praw człowieka ich sytuacja prawna powinna od dawna być w Polsce uregulowana. Jednak gdybym upominał się o małżeństwa osób tej samej płci, wykroczyłbym poza ten system norm. To już jest podważanie norm konstytucyjnych i mówienie, że artykuł 18. konstytucji jest wadliwy i że trzeba go zmienić. To już byłby aktywizm, a nie dopominanie się o respektowanie określonego standardu. Rzecznik, mówiąc, że powinniśmy przeznaczać więcej na ochronę zdrowia, a mniej na obronność, wchodziłby w politykę, a tego staram się unikać.
To mimo wszystko dość płynna granica. To bardzo dobrze widać na spotkaniach, na których obywatele do mnie przychodzą i mówią: Panie rzeczniku, dlaczego ja mam taką niską emeryturę? Dlaczego moja emerytura jest na poziomie tysiąca złotych i dlaczego pan nie broni moich praw do wyższej emerytury?. A ja mówię: No dobrze, ale ja jestem od tego, żeby dbać o to, czy emerytura jest wam dobrze przeliczona, czy jest ustalona zgodnie z prawem, czy okres pracy w trudnych warunkach został uwzględniony. Jako Rzecznik Praw Obywatelskich nie mogę czegoś deklarować, nie biorąc jednocześnie odpowiedzialności za moje słowa. Nie mam wpływu na emerytury i wiem, że ich wielkość jest po prostu wynikiem takiej a nie innej polityki państwa, takiego a nie innego wydatkowania środków publicznych. Wydaje mi się, że w tej pracy jest bardzo ważne, by znaleźć granicę, kiedy kończy się misja rzecznika, a zaczyna misja innych organów konstytucyjnych państwa.
sytuacja ombudsmana w Polsce i na świecie /
A jak działałby pan w sytuacji, gdyby norma konstytucyjna okazała się sprzeczna z prawami człowieka? Takiego problemu nie mamy i myślę, że nie będziemy mieli. Organy międzynarodowe, w przypadku chociażby praw osób LGBT, zdają sobie sprawę z tego, jakie mają ograniczenia w orzekaniu. Istnieje zasada marginesu uznania, którą coraz częściej stosują. Wskutek tej zasady, wypowiadając się w kwestii ideologicznie wrażliwej, Europejski Trybunał Praw Człowieka (ETPC) raczej czegoś nie powie, niż powie za dużo. Przykładem może być sprawa Lautsi przeciwko Włochom, w której ETPC powiedział, że nie będzie wkraczał w kompetencje państwa do ustalenia obecności symboli religijnych w miejscach publicznych. Nie spodziewałbym się w ciągu najbliższych 20 lat orzeczenia mówiącego, że standardem powinno być prawo do równego małżeństwa. Natomiast Trybunał powie (co już mówił wielokrotnie), że standardem jest respektowanie praw osób będących w związkach tej samej płci. I to już mi daje podstawę do tego, żeby się ubiegać o związki partnerskie, a jednocześnie nie podważać regulacji 18. artykułu konstytucji.
W przypadku sprawy Kiss przeciw Węgrom Europejski Trybunał Praw Człowieka stwierdził na przykład, że wyrażony w konstytucji Węgier zakaz czynnego udziału w wyborach przez osoby ubezwłasnowolnione jest niezgodny ze standardem praw człowieka.
POLITYKA I GOSPODARKA
ich argumentów, że w niektórych sprawach to nie ma kompletnie sensu, bo Trybunał w dużej mierze przestał być niezależny. I to właśnie w pewnym sensie włącza mnie w proces polityczny.
Czy ten spór polityczny nie tkwi w samej idei instytucji rzecznika? Rzecznik Praw Obywatelskich w innych państwach jest postrzegany jako krytyk niektórych poczynań władzy, ale również jako jej dobry doradca. W naszej kulturze państwowości niespecjalnie się akceptuje to, że jest ktoś od instytucjonalnego krytykowania i kontrolowania. W Polsce od razu wszystko się sprowadza do walki politycznej. O mnie często na Twitterze w komentarzach nie piszą jako o RPO, tylko rPO – rzecznik Platformy Obywatelskiej. I sugeruje się, że skoro mnie powołali określeni posłowie, to w związku z tym ja realizuję ich interesy. Co jest błędne, bo nigdy nie należałem i nie mam bezpośrednich związków z żadną większą partią polityczną. Ale jeżeli w naszej polityce dokonuje się taka wielka polaryzacja, to uważa się, że można być tylko za albo przeciw.
Wspominał pan o trzech aspektach odróżniających pozycję rzecznika w innych krajach. Trzecia rzecz to jest oczywiście kwestia niezależności. Konstytucja bardzo silnie określa niezależność rzecznika. Gdyby tak nie było, to znacznie łatwiej można by było mnie odwołać. A tak dobiega już trzeci rok mojego urzędowania. Co być może oznacza, że gdzieś w tym wszystkim zachowało się uznanie dla niezależności rzecznika, jak również poważne traktowane jego urzędu. Ale też być może dlatego, że – w momencie gdy została ograniczona niezależność Trybunału Konstytucyjnego – RPO nie jest już identyfikowany jako wielkie zagrożenie dla poczynań władzy.
Teraz mamy bardzo fundamentalne zagrożenie dla praworządności
W sprawie Kiss to rzecz jest o tyle łatwiejsza, że w niej chodziło po prostu o bardzo bezpośrednie wykluczenie osób ubezwłasnowolnionych z możliwości udziału w głosowaniu. Wielokrotnie podejmowaliśmy działania dotyczące dokonania tej poprawki. Co więcej, podczas prac nad naszą konstytucją osoby ubezwłasnowolnione zostały pozbawione prawa głosu poniekąd przez przypadek. To nie było głęboko przemyślane, że one nie mają mieć tego prawa. Myślę, że mało kto sobie wyobrażał, z czym wiąże się instytucja ubezwłasnowolnienia, jakich osób dotyczy, w jakich sytuacjach może być stosowana i że nie powinna ona za bardzo wpływać na kwestie prawa głosu. Niemniej cały czas to obowiązuje i nic się nie zmieniło, pomimo wyroku Kiss przeciwko Węgrom.
Jak pan ocenia komfort pracy Rzecznika Praw Obywatelskich w Polsce w porównaniu z podobnymi funkcjami tego typu w Europie i na świecie? To jest obszerny temat, ale warto zwrócić uwagę na trzy aspekty. Pierwszy jest związany z zakresem kompetencji, które w przypadku urzędu polskiego rzecznika są o wiele dalej idące w porównaniu z ombudsmanami w innych państwach. Dysponuję specyficznym połączeniem możliwości działania politycznego, sądowego i kontrolnego. W innych krajach te kompetencje są zazwyczaj rozproszone na różne instytucje. W przypadku Polski jest to zarówno zaleta, jak i wada. Można samodzielnie rozwiązywać wiele spraw – zwłaszcza gdy Trybunał Konstytucyjny był niezależny i stanowił dla rzecznika swoistą „trampolinę” do dokonywania różnych zmian prawnych. Takie nagromadzenie kompetencji w niektórych sytuacjach powoduje jednak, że urząd rzecznika staje się urzędem dużo bardziej politycznym niż to jest w innych miejscach na świecie. W pewnym sensie obywatele spodziewają się wręcz reakcji rzecznika na określone problemy. Wobec niektórych spraw nie można przechodzić obojętnie i powiedzieć, że mnie to nie dotyczy, albo to nie mieści się w granicach moich kompetencji, jeżeli ustawa o RPO czy konstytucja mówią wyraźnie, że mogę się tym zająć. Dla mnie to jest bardzo widoczne w kontekście relacji z Trybunałem Konstytucyjnym. Niektóre osoby domagają się, żebym skorzystał z uprawnienia do wniesienia skargi do TK. I nie przyjmują mo-
Jak pan ocenia działalność Międzynarodowego Instytutu Ombudsmana podczas kryzysu w relacji RPO – partia rządząca po wyborach w 2015 r.? Kiedy był kryzys, tzn. pojawiły się problemy z budżetem biura, a politycy niespecjalnie sympatycznie wyrażali się na temat urzędu rzecznika, to reprezentanci Instytutu przyjechali i bardzo nam pomogli. Przeprowadzili głębokie badania, zorganizowali konferencję prasową i na końcu wydali raport. To miało dość duże znaczenie dla organizacji międzynarodowych, które mają za zadanie chronić instytucje rzecznika, czyli OBWE, Rady Europy czy Unii Europejskiej. Ich Rekomendacja Instytutu o potrzebie ochrony Urzędu i potencjalnych zagrożeniach była dla RPO polisą ubezpieczeniową. Myślę, że między innymi dzięki temu w którymś momencie niektórzy politycy zdali sobie sprawę, że próba odwołania rzecznika mogłaby zakończyć się nie tylko aferą krajową, lecz także skandalem międzynarodowym.
Wspomina pan o kryzysie. Na jakim poziomie musiałyby być fundusze biura, żeby mogło ono funkcjonować w pełni swobodnie? Po pierwsze – od lat rzecznikowi przyznawano nowe kompetencje i obowiązki, a niespecjalnie towarzyszyło temu zwiększenie finansowania. Prawie nigdy zresztą nie przyznawano tej instytucji środków adekwatnych do potrzeb. Można odnieść wrażenie, że z nastaniem nowej władzy pojawiły się jeszcze przesłanki, powiedzmy, natury politycznej. W każdym razie wciąż nie otrzymaliśmy należnej podwyżki środków na działania niezbędne z punktu widzenia realizacji ustawy o RPO..
Co takie dysponowanie środkami może oznaczać? Niezależność takiej instytucji powinna polegać na tym, że przy decydowaniu o budżecie powinna być brana pod uwagę racjonalność przedstawianych wniosków i uzasadnień, a nie inne, nie merytoryczne kwestie. 1
maj-czerwiec 2018
POLITYKA I GOSPODARKA
/ przyszłość instytucji Rzecznika
Niestety, tak się nie dzieje. Ale chciałem zaznaczyć, że w Biurze RPO robimy wszystko, aby ten niedobór środków nie odbił się na jakości naszej pracy na rzecz obywateli. Nadrabiamy zaangażowaniem, poczuciem ważnej społecznie misji. Jestem naprawdę dumny z tego zespołu.
Na co brakuje środków? Na przykład, w jednostce organizacyjnej, która odpowiedzialna jest za monitorowanie miejsc pozbawienia wolności, tj. Krajowym Mechanizmie Prewencji Tortur, obecnie pracuje mniej więcej dziesięć osób. My mamy za zadanie monitorować 1800 miejsc pozbawienia wolności: zakłady karne, areszty śledcze, DPS-y [według ETPC przymusowy pobyt w domu pomocy społecznej jest pozbawieniem wolności – przyp. red.] i tak dalej. Oczywiście monitorowanie wszystkich tych miejsc na bieżąco nie jest realne. Ale obecnie w ciągu roku jesteśmy w stanie nadzorować około 100 miejsc. Gdybyśmy mieli dwa razy więcej osób, to kontrolowalibyśmy 200–250 takich miejsc, co z punktu widzenia przeciwdziałania potencjalnym naruszeniom byłoby bardzo pożądane.
Czym najbardziej różni się pańska kadencja od kadencji pana poprzedników? Niespotykanym dotąd atakiem na konstytucję, atakiem na niezależne instytucje i na wartości konstytucyjne. Wszyscy moi poprzednicy byli w „trendzie wzrostowym”. To znaczy, że państwo prawa podążało w jakimś kierunku. Lepiej lub gorzej, ale się rozwijało. Teraz mamy bardzo fundamentalne zagrożenie dla praworządności, które obserwuję i któremu staram się przeciwdziałać. Trybunał Konstytucyjny był zawsze głównym sojusznikiem RPO w obronie podstawowych praw i wolności, a teraz go poniekąd w tej roli straciliśmy. Nie mogę, będąc racjonalnym, spodziewać się, że w określonym terminie Trybunał rozpozna każdą sprawę w sposób niezależny. To także ma bardzo poważne konsekwencje dla procesu legislacyjnego. Można odnieść wrażenie, że często nie bierze się na poważnie kontrolnej funkcji Trybunału. Z mojej perspektywy to wyraźnie zmienia środki wyrazu. Muszę być znacznie częściej w mediach. Moi poprzednicy mogli rzadziej występować w proteście przeciwko jakimś rozwiązaniom ustawowym na forum Sejmu i Senatu, które zagrażały wolnościom i prawom obywatelskim, ja muszę walczyć o sprawy elementarne.
Na jakie problemy najczęściej zwracają uwagę obywatele Polski podczas spotkań regionalnych, które odbywa pan regularnie od początku kadencji? Część z tych problemów to kwestie, które występują w całej Polsce, czyli wysokość emerytur i ich przeliczanie, dostęp do różnego rodzaju świadczeń, prawo spółdzielcze, prawa lokatorów, działalność sądów i prokuratury oraz przemoc policyjna. Co ciekawe, na poziomie lokalnym występują też różne nietypowe problemy, na przykład konsekwencje inwestycji energetycznych, przemysłowych, hodowli przemysłowej zwierząt. Sporo jest spraw z zakresu ochrony środowiska, w tym także przeciwdziałania smogowi, i wiele jest problemów dotyczących osób z niepełnosprawnościami oraz ich opiekunów.
A jak w kontekście spotkań regionalnych ocenia pan świadomość obywateli Polski dotyczącą ich uprawnień wynikających z systemu ochrony praw człowieka? Myślę, że co do zasady ta świadomość prawna nie jest wysoka, jeśli rozumiemy ją jako znajomość konkretnych przepisów. Jeżeli spytamy przypadkową osobę o to, jakie mamy prawa w konstytucji czy w umowach międzynarodowych, to ona może nie wiedzieć. Wydaje mi się jednak, że ta świadomość pojawia się wtedy, kiedy u ludzi coś się dzieje. Zwłaszcza w sytuacji krzywdy obywatele szybko się dowiadują, gdzie mogą uzyskać niezbędną pomoc. I to wcale nie jest złe, ponieważ w Polsce zwiększają się szybko również wiedza i kompetencje prawników. Teraz, znacznie częściej niż w latach ubiegłych, stosują oni samą konstytucję, standardy strasburskie czy prawo europejskie. Istotna jest również kwestia pokoleniowa – masowość dostępu do zawodu prawnika spowodowała, że znacznie więcej osób szuka dla siebie różnych nisz i specjalizacji.
22-23
Nawiązując do świadomości prawników – od tego roku na Wydziale Prawa i Administracji UW funkcjonuje nowy przedmiot dla studentów pierwszego roku: Prawa człowieka i obywatela. Jak pan ocenia pomysł wprowadzenia takiego przedmiotu na samym początku edukacji prawniczej? To jest świetny pomysł, że taki przedmiot został wprowadzony. Żałuję nawet, że jeszcze nie miałem szans go wykładać, bo obecnie mam urlop na uczelni. Uważam, że w Polsce przez wiele lat dominowało myślenie, że prawa człowieka są przedmiotem dość odległym od rzeczywistości. Natomiast moim zdaniem przenikają one każdą dziedzinę naszego życia. Dają swoistą ramę pojęciową, która pozwala lepiej zrozumieć, jakie czynniki i zasady wpływają na system prawny. Zanim nauczymy się, czym jest umowa najmu, to dobrze wiedzieć, że z punktu widzenia praw człowieka jest ona próbą znalezienia równowagi między wolnością kontraktowania a ochroną interesu osoby potencjalnie słabszej w tym stosunku. Wydaje mi się, że cały czas brakuje takiego myślenia o całości systemu prawnego z punktu widzenia równoważenia pewnych wartości i respektowania najbardziej podstawowych praw. I uważam, że lepiej się tego uczyć na początku edukacji prawniczej niż na końcu – tak to się odbywa, na przykład, w Niemczech.
Jaką pan widzi przyszłość funkcji Rzecznika Praw Obywatelskich w Polsce? W jaki sposób ten urząd będzie ewoluować? To wszystko zależy od procesu politycznego. Jeżeli wszystkie reformy instytucjonalne w Polsce zostaną dokończone, czyli zostanie przejęta także kontrola władzy wykonawczej nad niezależnym sądownictwem, to prędzej czy później będzie to wpływało też na urząd rzecznika. Trudno jest mi obecnie to ocenić. Myślę, że jesteśmy w takim bardzo ważnym momencie w naszej historii, kiedy obecne zmiany instytucjonalne, jak również wyniki wyborów w 2018 i 2019 r. dadzą nam odpowiedź dotyczącą przyszłości Polski. Jeżeli to będą wybory, które rozstrzygną się na korzyść sił przywiązanych do konstytucji, to będzie czekał nasz kraj trudny okres odbudowy różnych instytucji państwa prawa. Moim zdaniem, największym wyzwaniem będzie też odbudowanie zaufania do instytucji państwowych.
Na czym miałoby polegać takie odbudowanie? To odbudowanie, chciałbym podkreślić, nie powinno polegać na powrocie do tego, co było wcześniej. Musimy z całą stanowczością dostrzec wady instytucji z tamtych czasów. Weźmy, na przykład, temat kredytów frankowych. Ile już lat minęło, odkąd ludzie mają problemy z tymi kredytami, a do dzisiaj nie doczekaliśmy się w tej sprawie konsekwentnej linii orzeczniczej sądów. Potrzebne jest więc państwo sprawne, a takie można zbudować tylko w oparciu o konstytucję, praworządność, trójpodział władz i poszanowanie praw obywateli. Należy również zadbać o równowagę w relacjach państwo – obywatel, bo obecnie mamy szybko rosnącą dominację struktur państwa. Wreszcie, niezbędna wydaje się korekta w szeroko pojętej polityce publicznej państwa, od edukacji poczynając a na mediach publicznych kończąc. Przede wszystkim należałoby odpolitycznić te dziedziny. Myślę, że w dłuższej perspektywie to i tak będzie niezbędne, choć trudno mi powiedzieć, ile czasu nam wszystkim to zajmie. 0
dr Adam Bodnar Od 9 września 2015 r. na stanowisku Rzecznika Praw Obywatelskich. W 2006 r. uzyskał na Uniwersytecie Warszawskim stopień naukowy doktora nauk prawnych z zakresu prawa konstytucyjnego. W latach 2004-2015 związany z Helsińską Fundacją Praw Człowieka, najpierw jako współtwórca i koordynator Programu Spraw Precedensowych, a następnie jako szef działu prawnego i wiceprezes zarządu. Pełna wersja wywiadu jest dostępna na stronie:
http://www.magiel.waw.pl/category/aktualnosci/polityka-i-gospodarka/
nowa-stara polityczna gwardia w KPCh /
POLITYKA I GOSPODARKA
Wszyscy ludzie Xi Jinpinga Gdy w 2012 r. władzę w Partii Komunistycznej Chin obejmował Xi Jinping, jednym z najważniejszych stojących przed nim wyzwań było zreformowanie chińskiej gospodarki. O ile w wypadku pierwszych 5 lat przywódca Chin nie miał na kluczowych stanowiskach w pełni zaufanych osób, kadencja obecnego rządu jest w dużej mierze autorskim składem.
Najważniejszą osobą okazał się mało wcześniej znany 66-letni Liu He. W młodości był on przyjacielem samego Xi, później studiował ekonomię na zachodnich uniwersytetach. W 2013 r. został „zaledwie” członkiem ponaddwustuosobowego Komitetu Centralnego. Bardzo szybko objął on czołowe stanowisko w jednej z chińskich Leading Small Group, zajmującej się sprawami gospodarczymi i finansowymi. Pomimo braku rządowego stanowiska stał się jedną z najważniejszych osób odpowiedzialnych za politykę gospodarczą. Sprawiało to niemałe problemy zagranicznym politykom i ekonomistom. Nie wiedzieli bowiem, czy z kwestiami do poruszenia kierować się do osób, które zgodnie z międzynarodową nomenklaturą piastowały wybrane stanowiska (takie jak premier Chin czy odpowiedni wicepremier), czy raczej właśnie do Liu He. Po ubiegłorocznym XIX zjeździe KPCh Liu zajął jedno z 25 miejsc w Biurze Politycznym, co tym samym umożliwiło mu objęcie jednej z najważniejszych pozycji w chińskim rządzie. Kolejnym sygnałem tego, że to on, a nie premier Li Keqiang stoi za chińską gospodarką, był fakt, że na tegorocznym spotkaniu World Economic Forum w Davos to właśnie Liu reprezentował Chiny. Ostatecznym potwierdzeniem było Podwójne Zgromadzenie chińskich parlamentów (lianghui), podczas którego ogłoszono m.in. zmiany w chińskim rządzie. Liu He otrzymał stanowisko wicepremiera odpowiedzialnego przede wszystkim za sprawy gospodarcze i finansowe. Liu wydaje się dobrze przygotowany do tej roli – edukację wyższą zdobywał m.in na Uniwersytecie Harvarda. Jest obyty w międzynarodowym środowisku, ma sporo doświadczeń w drużynie Xi Jinpinga i popiera obiecywane reformy gospodarcze i finansowe w Chinach.
fot. US Treasury Department
Główny strateg myśli ekonomicznej Xi Jinpinga
Jednak wśród jego mankamentów wyróżnia się brak administracyjnego doświadczenia w regionach czy bycie osobą bardziej skłonną do teoretycznego kształtowania strategii niż wdrażania jej w życie. Pod koniec lutego nie potrafił dojść do porozumienia z amerykańską administracją, w związku z czym USA rozpoczęło stawianie kroków ku wdrożeniu masowych ceł na import towarów z Chin.
Przyjaciel do spraw specjalnych Innym kluczowym sojusznikiem Xi Jinpinga jest Wang Qishan – jego wieloletni przyjaciel i zarazem osoba, która bardzo często była wysyłana na odpowiedzialne stanowiska, by gasić wszelkiego rodzaju pożary. Przez ostatnie pięć lat zajmujący się kluczową komisją od walki z korupcją, obecnie piastuje urząd wiceprezydenta Chin. Według niektórych analityków może to oznaczać, że tym samym premier Li Keqiang zostanie zepchnięty w państwowej hierarchii na trzecią pozycję. Wang jest znany jako bardzo kompetentna osoba w kwestii nawiązywania przyjaznych relacji z USA – pracując w poprzednich latach na różnych stanowiskach, wyrobił sobie dobre kontakty z amerykańskimi urzędnikami, prowadził m.in. coroczne spotkania z Sekretarzem Skarbu Timothym Geithnerem. Stąd najprawdopodobniej jego rolą będzie zajmowanie się tą wrażliwą kwestią. Będzie to szczególnie ważne w momencie, kiedy amerykańska administracja z coraz większą podejrzliwością patrzy na chińskie poczynania na całym świecie, co budzi jej obawy o zagrożenie amerykańskiej dominacji dookoła globu. Pierwszym testem jego zdolności jest ryzyko rozpoczęcia się wojny handlowej pomiędzy dwiema najpotężniejszymi gospodarkami świata, czego uniknięcie wydaje się możliwe jedynie poprzez wysiłki dyplomatyczne.
fot. Polska Agencja Prasowa
M a k s y m G da ń s k i
fot. Agence France Presse
t e kst :
Zmiany w Ludowym Banku Chin Kolejnym kluczowym stanowiskiem w chińskiej polityce gospodarczej jest pozycja prezesa w chińskim banku centralnym, czyli Ludowym Banku Chin. Jako że końca dobiegała trzecia kadencja poprzedniego prezesa, Zhou Xiaochuana, a wiek nie pozwalał mu już na kolejną, przy okazji Zgromadzenia pojawiło się dużo plotek na temat tego, kto obejmie to stanowisko. Ostatecznie niespodziewanie funkcję tę objął 60-letni Yi Gang (także wyedukowany w USA), który od 10 lat pełnił funkcję wiceszefa banku. Niespodziewanie, ponieważ bardziej prawdopodobni byli kandydaci partyjni lub osoby mające zaufanie Xi Jinpinga, podczas gdy Yi otrzymał poparcie swojego byłego już szefa. Jednak aby kontrola partii nad bankiem centralnym została zachowana, Xi Jinping postanowił, że funkcja sekretarza partii w tej instytucji zostanie oddzielona od bycia szefem banku – tę rolę obejmie Guo Shuqing. Guo zajmuje się także regulacją sektora bankowego i ubezpieczeniowego, a co najważniejsze, ma szerokie koneksje polityczne. Obie role w Banku mają być wobec siebie równoległe pod względem poziomu, jednak wskazuje się, że Yi Gang ma pełnić funkcję wykonawczą wobec poleceń Guo. Chińską gospodarkę w najbliższym czasie czeka dużo wyzwań – m.in. problemy w sektorze finansowym, hamowanie wzrostu PKB, zmagania z amerykańską gospodarką, itd. Do tej pory poradzono sobie z niewieloma z nich, często tłumacząc to problemami z kadrami, także związanymi z kampanią antykorupcyjną. Teraz kiedy Xi ma już wybranych przez siebie ludzi na odpowiednich stanowiskach, najwyższa pora, by powtarzane od pięciu lat słowa o reformach zacząć wprowadzać w życie. 0
maj-czerwiec 2018
POLITYKA I GOSPODARKA / system społecznego zaufania
Piszesz pozytywnie o partii, masz znajomych piastujących wysokie stanowiska rządowe, uprawiasz sport – dostajesz punkty. Siedzisz w domu, grając na komputerze lub sympatyzujesz z zachodnimi zepsutymi mediami – tracisz je. Oto rzeczywistość obywateli Chin po 2020 r. T e kst:
N ata l i a S awa l a
dobie przyspieszonej cyfryzacji coraz więcej informacji o użytkownikach i ich preferencjach przedostaje się do Internetu. Na podstawie tych danych budowany jest profil cech marketingowych wybranej osoby, który pozwala na dobranie pokazywanych produktów tak, by z jak największym prawdopodobieństwem trafić w gusta ich odbiorcy. W świetle ostatnich wydarzeń związanych z Cambridge Analytica i Facebookiem zaczynamy zauważać, jak łatwo gromadzenie tak dużej liczby informacji może prowadzić do nadużyć. Obecnie tego typu manipulacje są prawnie zabronione. Co jednak stanie się, gdy dane będą zbierane z przyzwoleniem i premedytacją, nie do stworzenia oferty, a wypracowania społecznej hierarchii, w której pozycja jednostki wpłynie w znacznym stopniu na jej życie?
W
1... 2… 3… Xî patrzy Konsekwencje wprowadzenia Social Credit System (SCS), tłumaczonego na polski jako System Wzajemnego Zaufania, mogą stać się odpowiedzią na to pytanie. SCS to projekt bazujący na amerykańskim systemie punktacji kredytowej FICO, który zajmuje się sprawdzaniem wiarygodności usługobiorców tak, by zmniejszyć ryzyko niespłacenia przez nich wierzytelności. Państwo Środka, które według informacji ministerstwa finansów traci rocznie nawet 90 mld dolarów z powodu braku dostatecznych danych kredytowych o swoich obywatelach, przez lata bacznie obserwowało działania Stanów Zjednoczonych dotyczące zwalczania zjawiska wiecznych dłużników. Ostatecznie po obserwacji jego umiarkowanej skuteczności, rząd chiński zdecydował się skorzystać z podobnego do FICO rozwiązania we własnym kraju. W porównaniu do amerykańskich organizacji partia idzie jednak krok dalej – nie pragnie wyłącznie sprawdzać historii finansowej, ale planuje stworzyć bazę informa-
24-25
cyjną dotyczącą każdego aspektu życia wszystkich obywateli, która posłuży do oceny ich indywidualnej wiarygodności. Prace nad Systemem Wzajemnego Zaufania rozpoczęły się niecałe cztery lata temu. Zgodę na poszukiwania algorytmu idealnego otrzymało wówczas osiem firm, w tym dwa giganty korzystające w szerokim zakresie z big data: Alibaba (chiński Amazon) i Tencent (właściciel m.in. WeChat, czyli chińskiego odpowiednika Facebooka). Przedsiębiorstwa te nie zamierzały jednak współpracować i do dziś nie wyrażają chęci do podzielenia się wypracowanymi przez siebie rozwiązaniami.
System tego typu to potężne narzędzie. Ranking Alibaby jest kalkulowany w większości na podstawie zakupów w sieci, a Tencent opiera się na sieciach społecznościowych. Możliwe, że jedna osoba dostanie dwie różne oceny – mówi analityk Wang Weidong w rozmowie z „China Daily”. W praktyce oznacza to, że z dużym prawdopodobieństwem informacje zbierane przez wybraną ósemkę będą w całości przekazywane rządowi do wglądu, co może doprowadzić do nadużyć m.in. poprzez wyciek prywatnych danych użytkowników i wykorzystanie ich przeciw nim samym.
Sezam Alibaby Systemem, funkcjonującym w Chinach od paru lat i mogącym pomóc zrozumieć, czym ma stać się SCS, jest Sesame Credit, którego zarządcą jest spółka Ant Financial Services Group, blisko związana z koncernem Alibaba. Usługa ta łączy w sobie zarówno historię finansową użytkownika, jak i jego dane z powiązanych z systemem aplikacji: AliPay – portfela mobilnego, dzięki któremu Chińczy-
cy płacą za bilety do teatru, obiad w restauracji i zakupy w sklepach; Baihe – aplikacji matrymonialnej oraz Didi Chuxing – odpowiednika amerykańskiego Ubera. Na indywidualny wynik składa się tutaj pięć komponentów: wspomniana wcześniej historia kredytowa, oszacowana zdolność dotrzymania zobowiązań, zweryfikowane dane osobowe, profil preferencji i zachowań oraz sieć interpersonalna użytkownika. O ile pierwsze trzy czynniki nikogo nie dziwią, o tyle pozostałe dwa budzą wiele kontrowersji. Niepokojącym aspektem jest tu przede wszystkim kwestia obserwacji życia użytkowników. Co obywatel kupuje, ile wydaje, w jakich sklepach – to wszystko przestaje być jego prywatną sprawą. Ktoś, kto spędza np. dziesięć godzin dziennie przy grach komputerowych, zostanie uznany za osobę leniwą. Za to ten, kto kupuje często pieluchy, to prawdopodobnie rodzic, więc można założyć, że wykazuje się większym poczuciem odpowiedzialności – mówi Li Yingyun, dyrektor ds. technologii w Sesame Credit. Przy ocenie nie jest brana pod uwagę przyczyna zachowania, liczy się wyłącznie jego wystąpienie.
Kij i marchewka System tego typu to potężne narzędzie. Za jego pomocą można nie tylko odczytywać dane o każdym, kto tylko pojawił się w świecie wirtualnym, lecz także kształtować zachowania pożądane w społeczeństwie. Jest to możliwe poprzez równoległe stosowanie nagród za uzyskane punkty. Wysoka wiarygodność w Sesame Credit daje bowiem szeroki wachlarz przywilejów. Obywatel posiadający 600 punktów bez problemu otrzyma kredyt od ręki do 750 dolarów na usługi sklepów sieci Alibaba. Za 650 punktów wypożyczy samochód bez depozytu. Przekraczając liczbę 666 człowiek staje się już osobą o wyższej wiarygodności – może więc dostać kredyt
graf. Justin Reynolds
Czarne lustro Chin
jednolity rynek cyfrowy /
o dziesięciokrotnie wyższej kwocie, podróżować bez przeszkód po Chinach, a nawet dostać wizę na wakacje poza krajem w przyspieszonej procedurze. Z drugiej strony tego typu projekt warunkuje również efekt wykluczenia. Tylko przez ostatnie cztery lata 6,15 mln obywateli zabroniono lotów za granicę z uwagi na posiadanie niskiego wyniku wiarygodności. Według „Financial Times” od 2013 r. prawie 6,73 mln Chińczyków zostało umieszczonych na tzw. czarnej liście sądowej, o której prawne zatwierdzenie ubiegają się organa władzy. Wprowadzenie jej legalności oznaczałoby ograniczenia na wielu poziomach życia dla tych, których zachowania nie są oceniane przez rząd jako „godne zaufania”.
Segregacja punktowa Wszystko wskazuje na to, że od 2020 r., w którym System Wzajemnego Zaufania stanie się powszechny, izolacja i rozwarstwienie w chińskim społeczeństwie pogłębi się drastycznie. W pracach nad SCS rząd nie zamierza bowiem poprzestawać jedynie na nagrodach za dobre wyniki, ale w swoim działaniu planuje pójść dalej – chce karać ludzi za złe sprawowanie. W myśl tej idei Chińczycy z niskim wynikiem będą mieszkać w mniej komfortowych dzielnicach, nie dostaną pracy na wysokich stanowiskach firmowych, będą mieli wolniejsze łącza internetowe oraz gorszy dostęp do edukacji, systemu kredytowego czy nawet restauracji i transportu. Polepszenie własnego wyniku będzie równocześnie stosunkowo trudne przez to, że jedną ze składowych oceny danej osoby będzie stanowić nowy punkt traktujący o sieci interpersonalnych powiązań i całego otoczenia. Nikt, kto zajmuje wysoką pozycję społeczną i ma w głowie obietnicę nagrody za dużą liczbę punktów, nie zaryzykuje ciężko wypracowanej rangi dla obniżającej pozycję znajomości z „wywrotowcem”. Konsekwencją takiego systemu będzie nie tylko wykluczenie niższych klas punktowych z dostępu do podstawowych usług, lecz także z wielu kręgów społecznych. Dodając do tego inwigilację na każdym poziomie życia – od rozwijanego aktualnie systemu monitoringu ulicznego, przez śledzenie działalności internetowej, po szeroko rozpowszechnione podsłuchy, można powiedzieć, że Państwo Środka po wprowadzeniu SCS stanie się urzeczywistnieniem dystopijnych koncepcji Huxleya. Koniec z jakąkolwiek formą buntu i szaleństwa, koniec z błędami młodości, a przede wszystkim koniec z wolnością własnego sumienia. Dla Chińczyków nadchodzi czas życia w szeregu, bez wychylania się poza odgórnie ustalone ramy. Witamy w Nowym Wspaniałym Świecie. 0
POLITYKA I GOSPODARKA
Sieć na gigantów sieci Cyfrowe rynki zdają się prawdziwym zbawieniem konsumenta XXI w., ale dla korporacji pokroju Amazona stanowią pole do naginania ekonomicznej wolności. Z odpowiedzią na ten problem pojawia się Komisja Europejska i projekt Jednolitego Rynku Cyfrowego. T e kst:
Ja n F r a n c i s z e k A da m s k i
edług szacunków Wolfgang Digital wartość obrotu online na terenie Unii stanowi około 500 mld euro. Dla porównania, wewnątrz większej od europejskiej gospodarki Stanów Zjednoczonych, handel internetowy osiąga wartość około 360 mld. Nic więc dziwnego, że goliaty rynku z uwagą przyglądają się poczynaniom Komisji Europejskiej, kolejny rok z rzędu przymierzającej się do skrócenia smyczy, na której usiłuje utrzymać ambicje Jeffa Bezosa, Marka Zuckerberga i ich kolegów z branży.
W
Unia przyjazna cyfrowym konsumentom Zakres legislacji zawartych w projekcie Jednolitego Rynku obejmuje szereg pozornie niezwiązanych z handlem internetowym zapisów służących ochronie europejskiego konsumenta. To w ramach tej inicjatywy operatorzy telefoniczni Wspólnoty w czerwcu zeszłego roku zostali zmuszeni do zniesienia opłat roamingowych na terenie Unii. W marcu Komisja przygotowała regulacje, które uniemożliwią tak zwany geoblocking – praktykę ograniczania dostępu do treści na podstawie lokalizacji adresu IP czy różnicowania cen dla konsumentów z różnych regionów. Liderzy branży z pewnością nie mają tylu powodów do radości co ich europejscy klienci. Znakomita większość cyfrowych gigantów wywodzi się z wolnościowej kultury biznesowej Stanów Zjednoczonych, gdzie pojęcie neutralności sieci upadło ostatnio pod naciskiem administracji Donalda Trumpa. Facebook, Alphabet czy Apple z pewnością nie są zachwyceni chociażby zaproponowanym ostatnio podatkiem od obrotów w branży on-line, który ukróciłby praktykę ukrywania przychodów przed systemem podatkowym Unii.
Amerykańskie zagrania w europejskim świecie Największą bolączką peletonu rynku elektronicznego są różnice między europejskim a amerykańskim systemem politycznym. Na terenie Starego Kontynentu wielokrotnie niższą wartość ma instytucja lobbingu, natomiast łatwiej jest wpłynąć na decyzje organów ustawodawczych oddolnie. Dlatego, jeżeli Amazon chciałby zatrzymać lub spowolnić proces wdrażania Jednolitego Rynku, najlepszym rozwiązaniem jest skopiowanie podejścia Comcastu, który w trakcie kampanii przeciwko neutralności sieci usiłował przedstawić swoim klientom to pojęcie w negatywnym świetle. Na terenie Unii podobne metody stosował Chevron w trakcie prób pozyskania praw do wydobycia gazu łupkowego z polskich złóż. Nawet na własnym boisku Komisja Europejska spotyka się z krytyką. Premier Republiki Irlandii, Leo Varadkar, sprzeciwił się zmianom podatkowym sugerując, żeby Komisja wstrzymała się z działaniem do czasu opublikowania opinii OECD. Sceptycyzm członków wspólnoty z pewnością nie jest na rękę przewodniczącemu KE Jean-Claude Junckerowi – plan Komisji zakłada domknięcie kluczowych elementów Jednolitego Rynku jeszcze w tym roku. Inicjatywa Komisji Europejskiej to pole, gdzie ściera się podejście do elektronicznego rynku charakterystyczne dla kraju, który zrodził jego największych graczy z europejskim rozumieniem ochrony konsumenta. Niezależnie od tego, kto wygra w tej potyczce, możemy być pewni, że krajobraz rynku cyfrowego, jaki powstanie na terenie Unii w ciągu kilku najbliższych lat, wpłynie na globalny stan handlu elektronicznego. 0
maj-czerwiec 2018
POLITYKA I GOSPODARKA / kolonizacja Oceanu Indyjskiego
Ocean Chiński Co łączy autostradę w Pakistanie, szybką kolej w Etiopii i port morski na Sri Lance? T e kst:
MARCIN CZARNECKI
G raf i ka :
Ja n F r a n c i s z e k A da m s k i
onad 90 proc. wszystkich światowych dóbr przewozi się nie samolotami czy tirami, lecz na statkach. Obszar wokół Oceanu Indyjskiego zamieszkuje co trzeci człowiek na Ziemi, a przez sam akwen transportowana jest największa część światowego wydobycia ropy i gazu ziemnego, w tym aż 80 proc. chińskiego importu tych surowców. Stąd tak ważna rola tego zbiornika zarówno dla Państwa Środka, jak i lokalnych potentatów.
P
Kolonizacja ekonomiczna W wynoszącą od 4 do 8 trylionów dolarów Inicjatywę Pasa i Szlaku wpisuje się kluczowy plan rozbudowy Morskiego Jedwabnego Szlaku prowadzącego przez Ocean Indyjski. W ramach strategii na wybrzeżach państw sąsiadujących z akwenem budowane są elektrownie, kopalnie, parki technologiczne i porty morskie. Pakistański Gwadar jeszcze w 2004 r. był niewielką osadą rybacką. Obecnie, dzięki inwestycjom chińskim, to kwitnący życiem nowoczesny port, połączony z Państwem Środka autostradą i szybką koleją. Rozkwit przeżywa też afrykańskie Dżibuti leżące nad łączącą Morze Czerwone z Oceanem Indyjskim Cieśniną Bab al-Mandab. Chiński port handlowo-wojskowy oraz superszybka kolej prowadząca do etiopskiej Addis Abeby zapewniła temu ubogiemu, zapomnianemu regionowi znaczny wzrost i otwarcie na światowe rynki. Podobnie sytuacja ma się z innymi państwami Afryki Wschodniej – również Kenia, Tanzania i Zambia widzą w Państwie Środka gwaranta dynamicznego rozwoju. Tożsame inwestycje są podejmowane w Jemenie, Birmie, Sudanie, Bangladeszu, na Sri Lance i Malediwach, a także w Singapurze i Indonezji, w których odnotowano najwyższy
26-27
wkład chińskich BIZ (bieżących inwestycji zagranicznych). Wpływy Pekinu promieniują na sąsiednie regiony niczym mandala, zataczając coraz szersze kręgi. Kolonizacja kolejnych terenów wydaje się przebiegać pokojowo i z obopólną korzyścią.
Sznur Pereł Nawet mimo braku zwrotu z inwestycji w krótkim czasie Chiny zyskują coś równie cennego – kontrolę nad kluczowymi szlakami handlowymi. Przez Sri Lankę transportuje się nawet do 90 proc. światowych zasobów ropy. W minionym roku państwo ze stolicą w Kolombo nie miało jak spłacić długu zaciągniętego na budowę portu i rafinerii, dlatego postanowiło oddać marinę Chińczykom w 99-letnią dzierżawę. Podobnie stało się w przypadku portu handlowo-wojskowego w Gwadarze, przekazanego Państwu Środka na kolejne 40 lat.
Mimo konfliktu interesów nie zapowiada się, żeby mocarstwa zerwały umowy handlowe. Tożsame procesy nastąpiły m.in. w Birmie, Dżibuti i na Malediwach, a w bliskiej przyszłości rozpoczną się prawdopodobnie w Bangladeszu. Przejmowane porty, nazywane przez Pekin „perłami”, pełnią zarówno funkcję handlową, jak i wojskową. Według tzw. Teorii Sznura Pereł (ang. String of Pearls Theory) Chiny zamierzają w ten sposób stopniowo przejąć kontrolę nad całym akwenem Oceanu Indyjskiego. Może na to wskazywać rosnąca aktywność ich floty wojskowej w regionie, o czym z dumą informują państwowe media ChRL.
Ocean Indo-Chiński? Manewry wojskowe nie uszły uwadze regionalnego lidera, Indii, które uznają Birmę, Bangladesz, Pakistan, Malediwy i Sri Lankę za swoją naturalną strefę wpływów. Mocarstwo nuklearne obawia się potencjalnego okrążenia przez chińskie bazy wojskowe, a w parze z niepewnością idą coraz większe nakłady na obronność, które w regionie wzrosły od początku stulecia średnio o 30 proc. Ważnym powodem napięć może być także aktywna współpraca z Państwem Środka zachodniego adwersarza Indii w ramach Chińsko-Pakistańskiego Korytarza Ekonomicznego (CPEC), reprezentowanego m.in. przez port w Gwadarze. W stronę Pekinu zaczynają zwracać się również Sri Lanka i Malediwy, które, wbrew obietnicom składanym rządowi indyjskiemu, otwierają się na współpracę z gospodarczym potentatem. Wyspy mogą posłużyć jako rynek zbytu chińskich produktów na Półwysep Dekański. Mimo konfliktu interesów nie zapowiada się jednak, żeby mocarstwa zerwały tak korzystne dla obu stron umowy handlowe. Koronnym przykładem sukcesu takiego podejścia są Hongkong, Dubaj i Singapur, które dzięki polityce otwartości i współpracy stały się jednymi z najważniejszych światowych metropolii. 0
Współpraca Tekst powstał we współpracy z Chinese-European Partnership for Development, projektem łączącym środowiska biznesowo-akademickie Polski i Chin. Przedsięwzięcie ma na celu zwiększenie świadomości dotyczącej współpracy ekonomicznej i kulturowej między oboma krajami, ze szczególnym uwzględnieniem Warszawy oraz Hongkongu. Zwieńczeniem projektu jest całodniowa konferencja, która odbędzie się 23 maja w bud. C SGH (wstęp wolny). Więcej szczegółów na cepd.info i fb.com/cepd.info.
kultura /
Trochę kultury Polecamy: 28 TEATR Teatr pozostaje teatrem
Jak kinematograf zmienił reguły teatralnej gry
31 Muzyka Krótka historia shoegaze’u Wzlot i upadek dream popu
fot. Ralph Hockens
34 Film Sobotni wieczór na żywo
Polska adaptacja kultowego programu
W obronie humanistów m a r ta n owa kow i c z S Z E F O WA DZ I A Ł U S Z T U K A
spółczesny coming out? Oznajmienie znajomym, że wybiera się studia na kierunkach humanistycznych. W przeciwieństwie jednak do coraz większej akceptacji różnych seksualności, wybór „niepraktycznych” studiów wciąż powoduje kontrowersje – i kpiny. Studia filozoficzne, historia sztuki lub sztuki audiowizualne nie wzbudzają powszechnego szacunku. Powodem, oczywiście, są pieniądze. Według raportu przygotowanego w ramach Bilansu Kapitału Ludzkiego z 2013 r., prawie 20 proc. absolwentów socjologii jest nieaktywnych zawodowo. Dla porównania, jedynie 3 proc. studentów, którzy ukończyli kierunek matematyka, jest bezrobotnych. W Wielkiej Brytanii 30 proc. absolwentów performing arts znajduje pracę w zawodzie, pozostali zajmują się m.in. sprzedażą i gastronomią. Stąd pojawiają się żarty: Czym różni się balkon od filozofa? Balkon jest w stanie utrzymać rodzinę. Łatwo jest z lekceważeniem mówić o absolwentach kierunków humanistycznych i artystycznych: pomylili hobby z zawodem, są niepraktyczni lub leniwi. Zapominamy jednak, że tak zwane niepraktyczne przedmioty są potrzebne, a brak miejsc pracy w zawodzie np. dla filozofów jest oznaką złego stanu społeczeństwa, a nie jednostki. Dlaczego właściwie humaniści i artyści są niezbędni? Przypominają nam o naturze człowieczeństwa i o tych niematerialnych potrzebach. Słynna
W
Czym różni się balkon od filozofa? Balkon jest w stanie utrzymać rodzinę.
(chociaż współcześnie kwestionowana) piramida Maslowa, jasno wskazuje, że po tym, jak się najemy i znajdziemy dach nad głową, przychodzi pragnienie czegoś więcej. Chcemy zawierać przyjaźnie, być w związkach, zakładać rodziny, a w tym nie pomaga umiejętność prowadzenia wyrafinowanych obliczeń. Potrzebujemy psychologów, socjologów, filozofów po to, aby lepiej zrozumieć siebie i innych. Historycy lub historycy sztuki mają wiedzę o tym, jak zmieniał się świat i ludzie, mogą pomóc zrozumieć błędy, jakie popełniamy jako społeczeństwo i znaleźć sposoby na ich uniknięcie. Wreszcie, lubimy się wzruszać i przeżywać – oglądając filmy, czytając książki czy podziwiając obrazy – a z istnieniem ich związane jest całe grono krytyków, pisarzy, malarzy, literatów. Zastanówmy się również, czy w czasach powszechnej automatyzacji nie są to przypadkiem zawody przyszłości. Wymagają one kreatywności i wrażliwości, a to wykracza poza dotychczasowe zdolności maszyn. Nazwa naszego gatunku homo sapiens, czyli „człowiek rozumny”, współcześnie traktowana jest zbyt dosłownie. Humaniści pomagają nam lepiej przeżywać nasze życie. Kiedy więc słyszę kolejny żart o bezużytecznych absolwentach, zastanawiam się, w jakim stanie jest nasze społeczeństwo? Czy żyjemy w państwie, gdzie filozofowie przydatni są tylko do robienia kawy? Czy na pewno jest ono „wysoko rozwinięte”? 0
maj-czerwiec 2018
Książka
/ literacka podróż po Polsce
Z Magla nie da się odejść, jesteś w nim na zawsze!
Podróż z ksią Grafika:
A l e k s a n d r a M o r a ń da
Szczecin Leszek Herman
Sedinum. Wiadomość z podziemi
Debiutancka powieść Leszka Hermana Sedinum. Wiadomość z podziemi okazała się dla wielu szczecinian i pozostałych mieszkańców Pomorza Zachodniego zaskoczeniem. Ich miasto stołeczne nie tylko wspaniale sprawdziło się w roli miejsca akcji kryminału sensacyjnego, lecz także jako arena ekscytujących wydarzeń historycznych. Wartka akcja powieści przesiąknięta jest tajemnicami rodu Gryfitów, czarownicy Sydonii i miejscowych wolnomularzy. Sekrety przeszłości odkrywają współczesne nam postaci fikcyjne wpisane w pejzaż obecnego Szczecina. Bohaterowie przechodzą obok budynku hotelu Novotel czy ratusza Starego Miasta. Borykają się z problemem przepełnionych parkingów przy ulicy Mściwoja i jednocześnie wymieniają ironiczne, często zabawne uwagi, co stanowi kolejny atut powieści. W rezultacie powstaje bardzo atrakcyjna hybryda gatunkowa z romansami w tle. Herman został okrzyknięty polskim Danem Brownem, ale to miano, już nie raz i nie dwa nadawane polskim autorom, nie wzbudza sensacji. Można jej natomiast oczekiwać w kolejnych częściach serii Sedinum i liczyć, że szczeciński architekt nie pójdzie w ślady amerykańskiego autora i wciąż będzie zaskakiwać.
K ata r z y n a Kowa l e w s k a
Wrocław R e m i g i u s z M r óz
Czarna Madonna
Wrocław miał szansę stać się stolicą grozy, miastem, gdzie rozpoczął się koniec zapowiedziany niegdyś przez Świętego Jana. Filip Szumski staje się świadkiem powtórnego przyjścia Chrystusa zainicjowanego przez, pozornie niezwiązane, uprowadzenie samolotu. Jako były ksiądz wie, że apokalipsie towarzyszyć będzie pojawienie się Antychrysta i za wszelką cenę usiłuje zapobiec fatalnemu rozwojowi wydarzeń. Remigiusz Mróz debiutuje w pisaniu horroru i wydaje powieść, która stanowi eksperyment w jego twórczości. Niestety eksperyment ten wypada co najmniej marnie – historia jest niespójna, pełna błędów logicznych i bardziej przypomina typowy dla Mroza kryminał, do którego włączono elementy nadprzyrodzone. Niemniej autor poważnie potraktował temat – pomimo tego, że pochodzi z Opola, przedstawił Wrocław z dużą dokładnością, a dowody misternie zebranej wiedzy zawarł w niemal każdym dialogu. Czarna Madonna usiłuje merytoryką nadrobić bałagan logiczny i kicz, który wylewa się z tej powieści. Darmo szukać w niej momentów prawdziwego przerażenia. To książka, która próbuje być horrorem, ale w rezultacie nadal ma wszystkie cechy charakterystyczne dla sensacyjnych opowieści, z których Mróz słynie. Wobec tego może niekoronowany król polskiego kryminału powinien pozostać na pewnym dla siebie gruncie i dalej tworzyć to, co wychodzi mu najlepiej?
D o m i n i k T r ac z
Kraków Bartłomiej Basiura
Waga
Ta powieść przypomina łączenie kropek – jak w tej zabawie z dzieciństwa, w której finalnie mamy otrzymać określony kształt. W Wadze Bartłomieja Basiury ta zabawa zamienia się w grę z czytelnikiem. Pozornie rozrzucone przez autora punkty zaczynają tworzyć wiele obrazów, a w trakcie lektury pojawia się jeszcze więcej kropek. Basiura nie tworzy zawiłych intryg, w których rozwiązaniu może pomóc wiedza o przeszłości, ale pokazuje dobrze skonstruowaną zagadkę kryminalną z krakowskim Kazimierzem czy Starym Miastem w tle. Wielowątkowość wprowadzona na początku, w kolejnych rozdziałach opowiadających losy, wydawałoby się, niezwiązanych ze sobą bohaterów, jest misternie zaplanowana i konsekwentnie rozwijana w miarę pojawiających się poszlak i następujących wydarzeń. W pisarstwie Basiury widać przede wszystkim dobre przygotowanie – elementy powieści są spójne, tworzą całość, a ponadto wciągają czytelnika w klasyczną, co nie znaczy nudną, grę: kto zabił?. Albo może nawet: o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi?. Przez kolejne wydarzenia subtelnie przebija się krakowska atmosfera. Pisarz oszczędza czytelnikom nużących wywodów o architekturze czy historii dawnej stolicy. Zamiast tego potrafi oddać rytm i naturę miasta, używając do tego delikatnych napomknięć. Kraków po prostu czuć; Basiura nie zapomina jednak, że jest to kryminał. Bardzo wciągający i intrygujący kryminał.
M a r ta Dz i e dz i c k a
28-29
literacka podróż po Polsce /
KSiążka
ążką po Polsce Gdańsk Paw e ł H u e l l e
Ulica Świętego Ducha i inne historie
Po lekturze książki Ulica Świętego Ducha i inne historie trudno nie zgodzić się ze zdaniem umieszczonym na jej okładce: okazuje się nie tylko wyśmienitym pisarzem, ale i wnikliwym, pełnym erudycji czytelnikiem. Mowa jest o Pawle Huellem, autorze zbioru. I rzeczywiście, w Ulicy… pełno jest literackich nawiązań, rozważań i refleksji – niekiedy kontrowersyjnych, ale zawsze dających wiele do myślenia. Na książkę składają się przede wszystkim eseje, krótkie opowiadania i felietony mieszkańca Gdańska, prowadzącego czytelnika do miejsc, które nie każdy może znać. Odkrywa skrawki fascynujących historii Trójmiasta, zachęcając tym samym do samodzielnego zgłębienia jego tajemnic. Zbiór otwiera opowieść o losach Joanny Schopenhauer, która w XVIII w. mieszkała przy ulicy Świętego Ducha w domu „Pod Żółwiem”. Gdy śledzimy tę historię, mamy ochotę podążać ścieżkami matki filozofa i razem z Huellem odkrywać miejsca, w których żyła. Nasza ciekawość podsycana jest jeszcze kilkukrotnie, autor do historii Joanny wraca bowiem w późniejszych rozdziałach. Ulica Świętego Ducha i inne historie to dzieło nietuzinkowe, które zachwyca nie tylko bogactwem nawiązań do kultury, lecz także refleksjami nad ludzkością i jej dorobkiem. Wyłania się z niego obraz Gdańska – tajemniczego miasta, pełnego uliczek o nieznanej historii.
Ja dw i g a Ja r o s z
Białystok M a r c i n K ą ck i
Białystok. Biała siła, czarna pamięć
Miasto bez pamięci zatraciło swoją historię lata temu – nie tylko z powodu władz II RP, lecz także z winy samych mieszkańców. Choć statystycznie w większości deklarują się oni jako osoby tolerancyjne, w rzeczywistości tacy nie są. Marcin Kącki przedstawia nam nieznane oblicze Białegostoku. W reportażu znajdziemy zarówno to, co może się kojarzyć z tym wschodnim miastem, jak i samym Podlasiem – disco polo, klub Jagiellonii, esperanto czy pierwsze w Polsce in vitro. Pomimo niecałych 300 stron ma się wrażenie, że autor każdą z opowieści opisał bardzo treściwie, całkowicie zachował przy tym ich charakter. Wiele z nich jest trudnych lub zdumiewających. Niektóre budzą irracjonalny lęk, wyciskają łzy. Po raz kolejny przychodzi zmierzyć się z nieustannie powracającą historią Polaków i Żydów – historią niełatwą, wymagającą wiele zrozumienia oraz wiedzy. Przez kolejne relacje i rozmowy przeplata się momentami niepotrzebna polityka i jednostronna ideologia, która wykoleja odbiorcę z jego czytelniczych torów. Zbędna ironia i (ma się wrażenie) trochę przerysowane sytuacje pokazują, że Kąckiemu brakuje jeszcze ogłady w poruszaniu tak trudnych, szczególnie dla nas Polaków, tematów. Podejmowanie zagadnień powszechnie uznawanych za społeczne tabu autorowi nie do końca wychodzi, co tylko psuje bardzo dobrą całość. A szkoda.
N ata l i a A n d r e j u k
Zakopane R e m i g i u s z M r óz
Ekspozycja
Po przeczytaniu Ekspozycji Remigiusza Mroza nietrudno odnieść wrażenie, że Zakopane to najniebezpieczniejsze polskie miasto, w którym nie ma tygodnia bez jakiejś zbrodni. Kiedy na Giewoncie zostaje znalezione wiszące na krzyżu zmasakrowane ciało mężczyzny, opinię publiczną zaczyna z wolna ogarniać przerażenie. Brak jakichkolwiek śladów powoduje, że odnalezienie sprawcy wydaje się niemożliwe. Na szczęście (albo i nie) w sprawę angażuje się komisarz Wiktor Forst – śledczy o przenikliwym umyśle, okropnym charakterze i z licznymi problemami osobistymi, które, jak wiadomo, często idą w parze z geniuszem. Stolica Tatr na co dzień kojarzy się z zatłoczonymi Krupówkami, radosnymi góralskimi przyśpiewkami oraz nieco tandetnymi pamiątkami dla turystów. Kto by przypuszczał, że w miejscu takim jak to mogłoby dojść do serii okrutnych mordów rytualnych? A jednak. Mróz opisuje nieco mroczniejszy, i być może bliższy rzeczywistości obraz Zakopanego, w którym nie wszyscy mieszkańcy górskiego kurortu są właścicielami uroczych drewnianych domków – czego najlepszym przykładem jest sam Forst, żyjący w szarym peerelowskim bloku. Ekspozycja może również stanowić przestrogę dla wszystkich tych, którzy rozważają osiedlenie się u stóp Tatr. Autor pokazuje, że Zakopane jest świetnym kierunkiem wakacyjnym, mieszkanie w nim na stałe oznacza jednak dość ograniczone perspektywy rozwoju zawodowego.
M a r ta Paw łow s k a
maj-czerwiec 2018
Książka
/ literacka podróż po Europie
Podróż z książk Grafika:
A l e k s a n d r a M o r a ń da
Wielka Brytania P h i l i ppa G r e g o r y
Trzy siostry, trzy królowe
Historia to męska sprawa. Rzadko możemy się dowiedzieć o działaniach kobiet, a już prawie nigdy – o ich uczuciach i przemyśleniach. Philippa Gregory uzupełnia tę lukę – wydobywa kobiece postaci z cienia i oddaje im głos. Powieść Trzy siostry, trzy królowe skupia się na Małgorzacie Tudor, siostrze niesławnego Henryka VIII. Urodzona jako angielska księżniczka zostaje królową szkocką i przez całe życie pozostaje rozdarta pomiędzy tymi dwoma krajami. Pozostałe damy wymienione w tytule to szwagierka Małgorzaty, Katarzyna Aragońska oraz jej siostra – Maria. Powieść ta jest znakomitym studium miłości, zazdrości i walki o władzę między trzema bliskimi sobie kobietami. Małgorzata Tudor przez swoją próżność i naiwność początkowo nie budzi sympatii czytelnika, co stanowi główną wadę powieści. Poza tym potknięciem Gregory tworzy tętniący życiem obraz szesnastowiecznej Europy, ze wszystkimi jej jasnymi i ciemnymi stronami. Kobiety wydawane są za mąż w celu odniesienia korzyści politycznych, a wojny rozdzierające przygraniczne tereny przeplatają się z opisami wspaniałości królewskich dworów i ich rozrywek. Czytając o pełnych przepychu londyńskich pałacach czy surowych zamkach w Edynburgu i Stirling, czytelnik ma ochotę natychmiast kupić bilet lotniczy i zobaczyć te miejsca na własne oczy.
Ka r o l i n a K r ęc i o c h
Francja Pat r i ck M o d i an o
Zagubiona dzielnica
Patrick Modiano nie przedstawia Paryża w taki sposób, w jaki robi to większość autorów książek i reżyserów filmowych. W Zagubionej dzielnicy nie ma zakochanych u stóp wieży Eiffla, romantycznych dialogów w języku francuskim ani standardowej wycieczki po Polach Elizejskich. Jest za to senne miasto ludzi-widm, w którym dzieją się niezwykłe i trudne do zrozumienia rzeczy. Bohater powieści Ambrose Guise wraca do Paryża po dwudziestu latach nieobecności i nawet na chwilę nie może pozbyć się przejmującego uczucia obcości. Prowadzi czytelnika przez dzielnice nieznane turystom, pozbawione słynnego uroku paryskich uliczek. Stara się odtworzyć trasy wędrówek i ich klimat sprzed lat, szybko zauważa jednak, że gdy przebywał poza Francją, zmieniło się tam niemal wszystko. Ulice wydają mu się dziwne i nieznajome, momentami nawet wymarłe. Jedynie mieszkanie znajomego prawnika pozostaje nietknięte przez upływ czasu. To w nim może naprawdę wrócić do przeszłości i spróbować zrozumieć, dlaczego jego życie potoczyło się w taki a nie inny sposób. W Zagubionej dzielnicy Paryż przestaje być miejscem odpowiednim tylko dla zakochanych. Staje się miastem skrywającym setki zagadek i mrocznych sekretów, czekających na odkrycie przez jakiegoś zagubionego, samotnego wędrowca.
K ata r z y n a B r a n ow s k a
Katalonia Ca rlos Ruiz Za fón
Cień wiatru
Istnieją takie miejsca, które trzeba i można oglądać tylko w ciemnościach – właśnie do takiego trafia dziesięcioletni Daniel Sempere, który prowadzi czytelnika między kamienicami stolicy Katalonii w powieści Cień Wiatru Carlosa Ruiza Zafóna. Podróż zaczyna się na Cmentarzu Zapomnianych Książek, dokąd młodego bohatera zabiera ojciec. Zafón nie osadza jednak akcji w tym tajemniczym miejscu. Zamiast tego wciąga w wir miasta, balansując między dynamiczną akcją a ekspresyjnymi opisami Barcelony. Gdy czyta się Cień Wiatru, nie sposób nie zapragnąć wspinaczki stromą Aleją Tibidabo czy wycieczki na pchli targ Los Encantes. Kiedy znajdziemy już biuro pana Molinsa w starej suterenie przy Floridablanca oraz sprawdzimy, kto zajmuje miejsce po sklepie kapeluszniczym Fortuny’ego przy rondzie San Antonia, możemy usiąść i rozkoszować się słonecznym żarem zalewającym Ramblę Santa Mónica strumieniem płynnej miedzi. Niecodziennym dla tego gatunku dodatkiem są czarno-białe zdjęcia wplecione w strumień słów co kilkadziesiąt stron. Wbrew pozorom nie zaburzają one subiektywnego odbioru opisu, ale wzbogacają go detalami, które mogłyby ujść uwadze. Cień wiatru to powieść o miłości – do książek i miasta. Miasta, w którym słońce wydaje się nigdy nie zachodzić.
M at e u s z F i e d o s i u k
30-31
literacka podróż po Europie /
KSiążka
ką po Europie Szwecja Jona s Jona sson
Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął
Puste, samotne pejzaże. Góry. Śnieg. Pod śniegiem trupy, nad nim śledztwa. Papierosy, toksyczne związki. Trudno się nie zgodzić, że Szwecja stworzona piórami Mankella i Läckberg zupełnie nie pasuje do wiosennej atmosfery. Zwłaszcza gdy zapominamy, że kryminały nie są jej jedyną ofertą. Żeby ujrzeć ojczyznę Ikei w innym świetle, trzeba sięgnąć po inny gatunek, a dostosowane do europejskich standardów powieści zastąpić tymi osadzonymi w bagatelizowanej dzisiaj szwedzkiej kulturze. W ten sposób całkowicie niespodziewanie można natrafić na prawdziwe perełki – jedna z nich to Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął. Ta komediowa historia starca Allana Karlssona pozwala cieszyć się Szwecją i tym, co jest w niej dobre i radosne. Autor, Jonas Jonasson, obok dowcipnych scenek, zdecydował się także na dyskusję ze stereotypami dotyczącymi Skandynawii, czego pierwszym objawem jest sam tytuł. Spopularyzowana parafraza jednego z dzieł Larssona od początku sugeruje rozprawę ze stylem, w który północ Europy wpadła, wydawałoby się, bezpowrotnie. Stulatek… staje się zatem idealnym prezentem dla tych, którzy chcą poczuć powiew szwedzkości. W końcu w Sztokholmie więcej jest uśmiechów i zabytków niż ciemnych uliczek i makabrycznych morderstw.
M i c h a ł Ra j s
Ukraina Ziemowit Szczerek
Przyjdzie Mordor i nas zje
Przyjdzie Mordor i nas zje to reportaż o świecie zza naszych wschodnich granic, niezwykle porywającym ze względu na koloryt i egzotykę. Ukraina to kraj, który śmiało można nazwać mieszanką kultury sowieckiej, austriackiej, śródziemnomorskiej i polskiej. Ziemowit Szczerek jako tak zwany polski plecakowiec przemierzał Ukrainę wzdłuż i wszerz, od Galicji po Stepy Akermańskie. Autor opisuje kraj i jego mieszkańców w sposób odpowiadający części polskich stereotypów, jako krainę złotozębnych babuszek udających stare Polki, by przyciągnąć turystów na kwatery, raj dla ludzi poszukujących taniego alkoholu i jeszcze tańszych narkotyków oraz siedlisko łasych na łapówki policjantów. Szczerek podejmuje również temat trudnych relacji polsko-ukraińskich, mających ugruntowanie zarówno kulturowe, jak i historyczne. Stwierdza, że oba narody nieudolnie próbują naśladować Zachód, tym samym stawiając się na straconej pozycji. Reportażysta najczęściej zadaje pytanie, czy warto zakładać korkowy hełm i patrzeć z wyższością na naszych towarzyszy w historycznej niedoli, od których nie różni nas tak wiele. Bo przecież gdyby Związek Radziecki wciągnąłby nas jako republikę, a nie satelitę, bylibyśmy dziś bardziej niż tylko podobni do postradzieckich Słowian.
M i ko ł a j S tac h e r a
Włochy P e t e r R o bb
Sycylijski mrok
Sycylijski mrok odsłania dwa kontrastowe oblicza włoskiego Mezzogiorno: piękno i zmysłowość regionu oraz brutalność świata przestępczego. Sycylia może nie okazała się idyllą, ale w dalszym ciągu nosi znamię włoskiego dolce vita. Prawdziwa włoska kuchnia i piękne gaje oliwne nie pozwalają na zignorowanie tego miejsca, mimo że w tle jawą się seria morderstw i handel heroiną. W czasie najprężniejszych działań mafii Palermo stało się tajemniczym miastem, gdzie poza godzinami pracy wszystko jest zamknięte, a ulice pustoszeją. Wcześniej jednak słynęło z urzekających ogrodów, uprzejmości i gościnności. Peter Robb jest bardzo wnikliwy i tworzy mocno zaangażowany reportaż. Nie ogranicza się tylko do Sycylii. Skupia również uwagę na Neapolu, gdzie kawa jest niemal jak narkotyk. Autor doskonale balansuje między dwoma światami – urok miasteczka kontrastuje z szerzącą się w nim przestępczością, co zachęca czytelnika, by odkryć te miejsca na nowo: z jednej strony poczuć nieustającą atmosferę grozy, z drugiej natomiast rozkoszować się włoskim dolce far niente. Zjeść spaghetti z jeżowcami w Palermo, datteri di mare w Tranii i wypić najlepszą na świecie kawę w Neapolu.
W i k to r i a N y l ec
maj-czerwiec 2018
/ recenzja Time to say goodbye
Polacy już wielokrotnie okazywali się inspirującym materiałem dla twórców. Bo, jak pokazuje najnowszy spektakl Teatru Narodowego, nie tylko dają się świetnie opisać czy obśmiać, lecz także niechybnie ograć. E dy ta Z i e l i ń s k a
warstwie fabularnej, Ułani to opowieść jakich wiele w literaturze polskiej. Młoda panna na wydaniu i rozpaczliwe próby znalezienia dla niej męża – to schemat niemal żywcem wyjęty z komedii Fredrowskich. Jednak Jarosław Marek Rymkiewicz napisał sztukę kontaminację, w której mieszają się ze sobą wszystkie motywy literatury narodowej. Jest wizja szlacheckiego dworku na prowincji i walka o zachowanie tradycji jak w Panu Tadeuszu. Mamy konsultacje z bardzo zaangażowanymi w sprawę polską zaświatami jak w Weselu, jest nawet Gombrowiczowska forma, która tym razem przybrała postać swojskiego i obcego, jest wreszcie iście Mrożkowskie zakończenie. Pośród tego intertekstualnego bogactwa jedna rzecz zgrzyta i znacznie odstaje od szkolnej klasyki. Ułani są bowiem postmitem, mitem uświadomionym i wyeksploatowanym. Narodowe fantazmaty nie funkcjonują już nawet w sferze idei, ale stanowią jedynie ekspozycję o dyskusyjnej wartości. Jedyne, co pozostało, to sentyment, wspomnienie ich dawnej świetności.
W
Z samych siebie się śmiejecie Na czas wystawiania Ułanów Teatr Narodowy zamienia się w osobliwe muzeum. Już we foyer została wystawiona instalacja z bocianim gniazdem, symbolizującym odzyskanie niepodległości, a także unikatowa galeria zawierająca w swojej kolekcji takie eksponaty jak choćby wąsy Emilii Plater, próbki krwi z pól bitewnych czy wyjątkowy w skali światowej obraz zatytułowany Ułani rechrystanizujący Europę. Genialna scenografia Andrzeja Witkowskiego staje się bohaterem spektaklu i najważniejszym elementem gry z widzem, której podjął się reżyser Piotr Cieplak. Cała ta misternie budowana interakcja nie ma bynajmniej
32-33
niewinnego charakteru. Częstowanie bigosem przez aktorów czy zaproszenie publiczności na scenę jest wciągnięciem jej do intrygi, uświadamiającej gorzką prawdę – te postaci, te obalone figury i zdemaskowane mity nie należą jedynie do sfery literackiej. W spektaklu Cieplaka nie przeglądamy się w scenie jak w lustrze, ale jesteśmy jej integralną częścią – bez tego nie wypełnią się wszystkie sensy tekstu, który de facto sami stworzyliśmy. Podczas tej gry okazuje się, że mitu nie da się obalić: bigos nam smakuje i nie trzeba specjalnej zachęty, żebyśmy podziwiali absurdalne, acz hołdujące naszemu legendarnemu posłannictwu, eksponaty. Bo, jak kolejny już raz się przekonujemy, Sławianie, my lubim sielanki… Przełamanie dystansu nie zasadza się jednak na tendencyjnym już zabiegu, jakim jest interakcja aktora z publicznością. Cieplak poszedł o krok dalej – to my sami wchodzimy do spektaklu, sami przełamujemy niewidzialną barierę i dobrowolnie decydujemy się na uczestnictwo w grze. Tym bardziej gorzka okazuje się diagnoza – nie jesteśmy wszak skazani na tę polską farsę, lecz sami nieustannie się na nią decydujemy.
Igraszki z tekstem Rymkiewicz stworzył tekst stanowiący wyzwanie aktorskie, nie tylko ze względu na swoje rozliczne sensy. Scenariusz charakteryzuje bowiem niezwykle szybka i rytmiczna fraza, niedaleko spokrewniona z tą Fredrowską. Niemniej w Ułanach jest ona znacznie bardziej dynamiczna, wymagająca pod względem dykcji, impostacji i sprawności fizycznej. Znakomita warsztatowo obsada nie pozwala sobie na fałszywe nuty, a wręcz dodaje tekstowi niebywałej lekkości, dzięki czemu trudny utwór Rymkiewicza staje się zabawką, uroczym bibelotem. Doskonałe techniczne wykonanie daje
przestrzeń do skonstruowania i zagrania postaci z krwi i kości. Olbrzymia w tym oczywiście zasługa samego autora. Choć bohaterowie noszą w sobie – właściwą komedii charakterów – sztampowość, to jednak trudno nie uwierzyć w ich człowieczeństwo. Oprócz Molierowskiego rysu jest w tych postaciach także egzystencjalny grymas i nuta swego rodzaju nostalgii za utraconą normalnością – każdy z nich tęskni do innej rzeczywistości, takiej, w której nie wzbudzałby pobłażliwego śmiechu, lecz autentyczny szacunek. Zosia (Dominika Kluźniak) nigdy nie zrealizuje wyobrażenia o romantycznej kobiecości, Ciotunia (Anna Seniuk) nie stworzy sielskiej atmosfery ziemiańskiego dworku i nawet proroctwa Widma (Mariusz Benoit) stracą już na znaczeniu, a ono samo – półnagie i dosiadające konia okrakiem – wzbudzi jedynie kpinę. Ogromny potencjał tkwił w postaci Lubomira (Hubert Paszkiewicz) – niestety aktor nie podołał wyzwaniu i nie tylko nie stworzył kreacji, która mogłaby się mierzyć z pozostałymi postaciami, lecz także został przygnieciony przez tekst, jego kwestie stały się przezroczyste i co więcej – niedosłyszalne. Piotr Cieplak odrobił teatralną lekcję i udowodnił coś, co do tej pory w polskim teatrze wydawało się niemożliwe. Na deskach Narodowego okazuje się bowiem, że także mieszczańskie przedstawienia mogą być dobre, inteligentne a przede wszystkim mądre i szanujące publiczność. Ułani, choć są pełni znakomitego humoru, zostawiają jednak widzów z gorzką refleksją, która – już po raz kolejny – prowokuje do przepracowania zmurszałych mitów polskości. 0
Ułani re ż . P i ot r C i ep la k
Tea tr N a ro d ow y
Ocena:
fot. Katarzyna Kural-Sadowska
T E K S T:
88888
fot. Krzysztof Bieliński
Krótka przypowieść o mitach
recenzja /
Nieszczęśliwe nieprzyjemności Bohaterowie Nikta cierpią, bo żyjąc razem, są samotni. Tęsknią za innym, lepszym światem, ale ich codzienność jest tylko tu i teraz. Stają się więc zgorzkniałymi egocentrykami szukającymi przyjemności w nieszczęściu innych. M a r ta Dz i e dz i c k a
fot. Yato Photography
T E K S T:
anoch Levin jest ulubionym izraelskim dramatopisarzem polskich reżyserów teatralnych. Dlaczego? Może staje się chwilą oddechu od wszechobecnej polityki, ważnych, wielkich spraw. Opowiada o codzienności, która nierzadko powoduje więcej bólu, ale i empatii niż Wielka Historia. Jego sztuki pod osłoną absurdu, czerpiącego garściami z Becketta, próbują wytrącić widza z fotela i zmusić do refleksji nad otaczającym go światem. Tym razem Artur Tyszkiewicz zdecydował się na wystawienie Chefca w Teatrze Narodowym pod znaczącym tytułem Nikt.
H
Przeproś, że żyjesz* Pierwsza scena nadaje symboliczne znaczenie całej sztuce. Chefec zajada się ciastkiem, twierdząc, że jest mu z tym przyjemnie. Natomiast Tejgalach zarzuca mu, że nie może tak się czuć, bo musi być nieszczęśliwy. Zaczyna się sekwencja scen na temat szczęścia i nieszczęścia, które pozostają w spektaklu kluczowe. Ukazane zostają też dziwne relacje rodziny i przyjaciół. Chefec, jak sam przypomina, jest krewnym Tejgalacha i Klemensei, na co oni znacząco odpowiadają: dalekim krewnym, zaznaczając tym samym swój stosunek do niego. Co z tego, że żyją pod jednym dachem, a Chefec wychował ich córkę? Stał się tylko zawadzającym przedmiotem, Niktem, z którego czasem można zakpić czy pożartować, żeby samemu poczuć się lepiej. Mariusz Benoit w roli ofiary wywołuje empatię – łatwo przychodzi nam mu współczuć i jednocześnie czujemy jego bezsilność. Monologi wygłaszane przez aktora są staranne, przypominają dobrą starą szkołę teatralną, tym samym przeszywają widza.
Takie życie Spektakl zostaje odegrany na jednej scenie, bez zmiany dekoracji, co daje jasny znak, że to nie o or-
namenty chodzi, ale o bohaterów i ich przeżycia. Najciekawszą, chociaż i najrzadziej pojawiającą się postacią, jest Szukra. Przelotny sąsiad, jawiący się jako złośliwe alter ego innych bohaterów. Odgrywa rolę wewnętrznego głosu, kuszącego, prowokującego, a czasem deprymującego. Jerzy Radziwiłowicz pokazuje stateczną, ale perfekcyjną grę dopełniającą cały spektakl. Zakończenie części I z nim, zwracającym się do widowni, jest zjawiskowe. Pomimo padających gorzkich słów, z chęcią wraca się na II część przedstawienia z nadzieją na kontynuację mistrzowskiego poziomu. Dobrze obsadzony został również Jacek Mikołajczak. Jego gra Adasia Bardasia nie wypada karykaturalnie, mimo że to postać na wskroś przerysowana. Deklarująca, że jedyne, czego pragnie, to przeżyć moje minimum w spokoju. Okazuje się to niełatwe, bo według niego na każdym rogu czyha potencjalny sprawca śmierci – od wody, przez owoce, na znajomych kończąc. Mikołajczyk wyraża się z depresyjną, zrezygnowaną nutą, mimo niemal szeptanego tekstu potrafi jednak dotrzeć do widza. Jest w tym po prostu ludzki. Paradoksalnie jego wybór – żeby od życia niczego nie oczekiwać, przeżyć je skulonym na swojej kanapie – wychodzi mu na dobre, przynajmniej na tle reszty bohaterów. Niestety ceną za to jest samotność, nieszczęście, które wybrzmiewają jeszcze bardziej, ponieważ wszyscy w głębi wiedzą, że przecież gdzieś istnieje lepszy świat.
Jestem tutaj niepotrzebny Wydaje się, że bohaterowie tkwią we wspólnym nieszczęściu. Ich funkcjonowanie ogranicza się do mieszkań i baru Chany Czerlicz. Wszyscy egzystują, ale żaden nie żyje. I mimo że całą wrogość kierują w stronę Chefca, tak naprawdę sami są jak on – nieszczęśliwi, samotni,
spędzający kolejne dnie na niczym. Tejgalach w pewnym momencie zwraca się do swojego krewnego: nie rób takiej afery ze swojego życia. Takie słowa zapewne sam mógłby usłyszeć od żony czy córki. Ot, życie, nic wielkiego! A tytułowym Niktem jawi się każdy z bohaterów. To nie jest już romantyzm, ale prozaiczna codzienność. Czasem wkracza do niej humor, ale wcale nie śmieszy, tylko odsłania niemoc i fatalność losu. Tym bardziej wybrzmiewają słowa Chefca, który – chcąc popełnić samobójstwo – prorokuje: będziecie bardzo szczęśliwi. Otóż nie będą. Bo – jak zapowiedział Szukra – przyjemność siedzi w jednym rzędzie, ból – w drugim. A bohaterowie Nikta zostali usadzeni w tym ostatnim. Widzowi pozostaje obserwować z równą bezsilnością ich postępującą tragedię. Czy więc Nikt jest tylko depresyjną sztuką o tym, że nie ma serdeczności, bliskości, szczęścia ani czystej przyjemności? Opowieści o ranieniu siebie nawzajem przez rodzinę i najbliższych pozostawiają gorzki posmak. Ale może uczą przede wszystkim empatii, sugerują spojrzenie na siebie z perspektywy otaczających nas ludzi. Jak mówi Klemensea: piekło jest tutaj!, i nie ma na myśli tylko domu córki. Bo – parafrazując Szekspira – piekło jest na ziemi, wszystkie demony mieszkają wśród nas i to do nas należy decyzja, co z tym zrobimy. 0 *śródtytuły to cytaty pochodzące ze spektaklu
Nikt re ż . Artur Tyszkiewicz
Tea tr N a ro d ow y
ocena:
88887 maj–czerwiec 2018
/ techniki filmowe w teatrze
Teatr pozostaje teatrem Kinematograf miał zwiastować rychłą śmierć sztuki scenicznej. Ta jednak nie dała się tak łatwo pokonać. Co więcej – poszerzając granice własnego jestestwa – podkradła filmowi to i owo. T E K S T:
A nna G i e r m an
g r a f i ka :
w i k to r i a w y s o c k a
tradycyjnym myśleniu o kinie i teatrze, szczególnie popularnym w I połowie XX w., można wyróżnić trzy podstawowe paradygmaty kategorycznie oddzielające od siebie obie formy. Teatr charakteryzuje przede wszystkim istnienie „tu i teraz”. Zwykle w zamierzeniu spektakl ma być grany tak samo za każdym razem, nie odbiera mu to jednak cechy ulotności. Nic nie jest dwa razy takie samo, nawet jeśli różnice są subtelne i niemalże nieuchwytne. Kolejnym wyróżnikiem teatru jest aktor grający na żywo, który jest jednocześnie twórcą i tworzywem. Kreuje postać i interpretuje ją przez pryzmat swojej wrażliwości. Przy tym jest również jednym z elementów budujących fikcję sceniczną. To głównie on nawiązuje relacje z widzami, którzy stanowią trzeci filar konieczny do tego, by mogło zaistnieć zjawisko teatru.
W
Sztuka wrażliwa na zmianę Jako że kino powstało o wiele później niż sceniczne realizacje, jego wyróżniki,
34-35
przynajmniej w dyskusji o różnicach pomiędzy dwiema muzami, kształtują się jako przeciwieństwa cech tych drugich. Mamy więc komunikat powstający w innym czasie, niż jest odbierany, brak tożsamości twórcy i tworzywa, a obecność widza nie jest niezbędna, by film mógł powstać. Różnego rodzaju nagrania były wykorzystywane na deskach teatru właściwie od samego początku istnienia dziesiątej muzy. Zachwianie jasnego podziału, wyrażające się przez zakwestionowanie powyższych paradygmatów, nastąpiło dopiero w momencie, kiedy wideo przestało występować w spektaklu jedynie jako dodatek. Zamiast odgrywać rolę części scenografii (fakultatywnego tworzywa teatralnego), stało się elementem kształtowania nowej relacji między twórcami a widzem. Nowe technologie, w tym w znacznej części te związane z medium filmowym, i idące za nimi sposoby komunikowania się spowodowały wiele zmian w relacjach międzyludzkich. Czemu teatr nie miałby być wrażliwy na te zmiany ? Co więcej, dlaczego nie miałby generować znaczeń, posługując się ich językiem?
Wideo pełnoprawnym partnerem To, co tradycyjnie kojarzy się z kinem, może pojawiać się na scenie na kilka sposobów. Podstawowa forma, w jakiej możemy tego doświadczyć, to projekcja nagranych wcześniej materiałów. Mogą zostać wyświetlone jako wcześniej zmontowana całość, co przeczy zasadzie „tu i teraz”. Nad sekwencją wyświetlania poszczególnych materiałów może też czuwać obecna na sali osoba, dopasowując projekcję do rytmu spektaklu. Jest ona w tej sytuacji twórcą, ale jako że nie występuje na scenie, nie stanowi tworzywa. O przełomowych spektaklach, które jako pierwsze wykorzystały techniki filmowe w nowy, rewolucyjny sposób, pisze Piotr Olkusz w eseju Jeszcze teatr, czy już kino? Jeszcze kino, czy już teatr?. Opisana wyżej sytuacja, w której wyświetlane sekwencje filmowe występują na scenie na równych prawach co aktorzy czy muzycy, została zastosowana w spektaklu tanecznym Josego Montalvo Les Paladins. Jego premiera odbyła się w 2004 r. w paryskim Théâtre National de Chaillot. Wideo wchodzi tam w relację partnerstwa z twórcami obecnymi na scenie. Zarówno osoba odpowiedzialna za wyświetlanie filmowych fragmentów, jak i członkowie orkiestry, tancerze i aktorzy, muszą się nawzajem słuchać, żeby móc na siebie oddziaływać. W ten sposób, mówiąc słowami Olkusza, tworzy się pełnia scenicznego życia, tak charakterystyczna dla zjawiska teatru.
techniki filmowe w teatrze /
Aktorzy zwielokrotnieni Częstym zabiegiem, którego stosowanie zostało umożliwione sztukom scenicznym za sprawą wprowadzenia w ich ramy technik filmowych, jest podwajanie czy nawet multiplikowanie postaci. Robert Lepage w operze Damnation de Faust, która miała premierę w 2008 r. w Metropolitan Opera, dzieli scenę na 24 klatki. W ramach każdej z nich funkcjonuje ekran. Reżyser zwielokrotnia w nich postaci dramatu, grając z przypisaną teatrowi cechą trójwymiarowości, która odróżnia go od dwuwymiarowego kina. U Lepage’a granica między tym, co dzieje się na ekranie, a odbywa w czasie rzeczywistym, jest tak cienka, że bywa nieuchwytna. Czasem scena początkowo grana przez aktorów na żywo ma swój finał w rzeczywistości dwuwymiarowej. Technologia przenika sztukę, wnika głęboko w jej strukturę i zlewa się z pozostałymi tworzywami teatru. Efekt zwielokrotnienia może także zostać wywołany dzięki kamerze towarzyszącej aktorom w trakcie trwania spektaklu. Ich sylwetki zostają podwojone poprzez wyświetlenie na ekranie (czy w innym widocznym miejscu na sali) tego, co dzieje się na scenie. Taki zabieg możemy zaobserwować w bardzo wielu powstających obecnie spektaklach. Za przykład może posłużyć Moja walka w reżyserii Michała Borczucha, wystawiana na deskach TR-u (premiera w październiku zeszłego roku). W jednej ze scen reżyser ukazuje relację głównego bohatera z partnerką na przestrzeni lat. Każde z nich reprezentowane jest na scenie przez dwoje aktorów. Kamera nieustannie śledzi jedną z par, a zapisany przez nią obraz wyświetlany jest bezpośrednio za drugą parą odtwórców głównych ról. Okazuje się, że dwie rzeczywistości czasowe nie tylko mogą współistnieć na scenie, lecz także nakładać się na siebie i wzajemnie przenikać. W ten sposób Borczuch zestawia ze sobą przeszłość i teraźniejszość, stawiając pytania o znaczenie czasu i jego upływu dla relacji bohaterów.
Spektakl bez aktora Kamera może towarzyszyć także aktorowi, którego fizycznie na scenie nie ma. Jego cielesna obecność zostaje zastąpiona wyświetleniem jego wizerunku. Aktor może przykładowo znajdować się we foyer lub nawet poza budynkiem teatru. Nagranie jest przesyłane za pomocą transmisji satelitarnej lub światłowodu. W ten sposób przestrzeń scenicznej akcji ulega rozszerzeniu. Jednym z prekursorów takich rozwiązań scenicznych jest Heiner Goebbels, u którego główna postać spektaklu Eraritjaritjaka, musee des
phrases (2004, Théâtre Vidy-Lausanne) po kilkunastu minutach od rozpoczęcia przedstawienia opuszcza scenę. Jego dalsze perypetie widz śledzi na ekranie. Bohater jedzie przez miasto do domu, gdzie następnie zaczyna szykować sobie posiłek w kuchni. Konsternację widza może budzić to, że gesty postaci dopasowują się rytmem do muzyki grającej na scenie orkiestry, której członkowie stoją tyłem do ekranu. Wideo nie mogłoby więc być przygotowane wcześniej, bo tak dokładna synchronizacja byłaby niemożliwa. To idealne zgranie gestów z podkładem muzycznym wyklucza też opcję transmisji satelitarnej, tę bowiem charakteryzuje drobne opóźnienie. Transmisja za pomocą światłowodu też jest przecież niemożliwa, bo twórcy nie rozciągaliby kabla przez całe miasto. Jak się później okazało, sytuacja ta została zaaranżowana za pomocą dwóch metod. Drogę samochodem nakręcono wcześniej, podczas gdy aktor przez cały czas znajdował się na scenie, w „kuchni” zbudowanej za ekranem poza zasięgiem wzroku widowni. Stąd mógł dopasowywać swoje gesty do rytmu wygrywanej melodii. Towarzysząca mu kamera przesyłała obraz na ekran za pomocą światłowodu. Aktor wychodzi poza budynek teatru również u wspomnianego już Borczucha, tym razem w Zewie Cthulu wystawianym w Teatrze Nowym. Bohaterowi, poza kamerą, towarzyszy także krótkofalówka, za pomocą której komunikuje się z pozostałymi postaciami. Jak ujęła to Kinga Dunin w recenzji dla „Krytyki Politycznej”, całość przypomina rozgrywanie dynamicznej gry RPG w terenie.
Kino i teatr – czy to już to samo? Komunikat niekoniecznie musi powstawać „tu i teraz”, jedność twórcy i tworzywa zostaje załamana, cielesna obecność aktora na scenie nie jest już dłużej niezbędna, a mimo to teatr pozostaje teatrem. Nie staje się kinem za sprawą zlania się kategorii, które dawniej pozwalały odróżnić od siebie obie formy. Zdaje się bowiem, że jego istotę stanowi interaktywność – wymiana, czy nawet relacja wytwarzająca się między sceniczną fikcją a osobami zgromadzonymi na widowni. Wykorzystanie technik filmowych nie narusza tej więzi, a nawet może ją umacniać. Piotr Olkusz w wyżej wspomnianym eseju stawia tezę, że niedługo to brak obecności medium filmowego na sali teatralnej będzie czymś nienaturalnym. Gdy przyglądamy się poczynaniom warszawskich teatrów postmodernistycznych, możemy potwierdzić jego przypuszczenia. Dziś trudniej trafić na spektakl, podczas którego nie używa się na scenie kamer niż na taki, na którym są one obecne.
W części spektakli wyświetlanie na ekranach tego, co dzieje się na scenie, jest podporządkowane funkcji praktycznej. Prawdopodobnie niektóre rozwiązania w Berlin Alexanderplatz Natalii Korczakowskiej (Teatr Studio) nie mogłyby zaistnieć, gdyby nie możliwość symultanicznej transmisji tego, co dzieje się w poszczególnych miejscach przestrzeni scenicznej. Aktorzy występują bowiem tam, gdzie zwykle zasiada widownia. Część publiczności siedzi w miejscu sceny, a część naprzeciwko, po drugiej stronie sali. Niektóre fragmenty spektaklu rozgrywają się na balkonach lub za przeznaczonymi dla widzów krzesłami. To głównie one byłyby poza zasięgiem wzroku części osób (z jednej lub z drugiej strony), jeśli nie byłoby ich projekcji na przeciwległych ścianach.
Możliwości ograniczone tylko budżetem Znacznie częściej jednak wprowadzenie na scenę kamer wiąże się z realizacją konkretnej idei. W Superspektaklu Justyny Sobczak (Teatr Powszechny, Teatr 21) w jednej z finałowych scen sześcienny blok zbudowany na scenie zamyka się przed widzami. Dzieje się to tuż po tym, jak obnażone zostają naiwne idee odbudowy społecznego świata. Zasunięcie ruchomych drzwi i zamknięcie się za nimi aktorów ma w tym przypadku znaczenie symboliczne. To, co dzieje się w środku, możemy przez jakiś czas oglądać jedynie za pomocą projekcji na ścianach bloku. Chociaż wykorzystanie technik filmowych w polskim teatrze nie jest tak spektakularne jak w przypadku wymienionych zachodnich przykładów, to nawet przy skromniejszym budżecie można wykorzystać nowe medium na wiele sposobów. W spektaklu Obcy w domu: 4 tygodnie (jeden z trzech finałowych spektakli konkursu dla młodych twórców przeprowadzonego przez TR Warszawa i Muzeum POLIN) występuje tylko jedna aktorka, która z resztą ujawnia się dopiero po dobrych kilkunastu minutach jego trwania i ma do powiedzenia zaledwie parę kwestii. Resztę widzowie oglądają na kilku umieszczonych w przestrzeni sceny ekranach, na których wyświetlane są przygotowane wcześniej nagrania. Czy to jeszcze jest teatr? Według Beatrice Picon-Vallin jak najbardziej, bo jego podstawową zasadą jest wieloraka relacja, wymiana pomiędzy zgromadzonymi razem ludzkimi bytami, ale jeżeli technologia obrazów [...] pozwala na transformację, modyfikację tejże relacji i interakcji, bez znieczulania jej, [...] to dotyka owa technologia samego serca teatru. Tym, co stanowi jego prawdziwą istotę, jest bliski i bezpośredni kontakt z widzem. Media, które według wielu miały mu zagrażać, wzbogaciły go o nowy środek przekazu, umacniając tym samym jego pozycję jako sztuki, która idzie z duchem czasu. 0
maj-czerwiec 2018
/ historia kina Von Trier? Nie słyszałem.
Zdarzyło się w kinie. Rozdział IV W tym odcinku naszego cyklu skupiamy się na kinie amerykańskim, które w zmieniającej się powojennej rzeczywistości odpowiada na potrzeby coraz bardziej świadomego i wymagającego widza. T E K S T:
AG N I E S Z K A WOJ T U K I E W I C Z, Z U Z A N N A N YC
ilm, dzięki powszechności telewizji, zaczyna być obecny w każdym domu, jest już kolorowy i udźwiękowiony. Kino ma własne, unikalne środki wyrazu, wypracowaną pozycję w świecie sztuki oraz rozrywki. Co dalej? Lata 50. i 60. to czas rozwoju kina artystycznego. Twórcy oferują obrazy coraz bardziej różnorodne, są wnikliwymi psychologami, budują skomplikowane postacie. To czas, gdy rozwija się francuska i czechosłowacka Nowa Fala, powstaje polska szkoła filmowa, swoje największe dzieła tworzą Ingmar Bergman, Federico Fellini czy Michelangelo Antonioni.
Kotka na gorącym blaszanym dachu (1958)
fot. kadr ze zwiastuna
Po kilkudziesięciu latach można stwierdzić, że dramaturg i pisarz – Tennessee Williams – miał szczęście do adaptacji swoich dzieł. Najsłynniejsze z nich, czyli Tramwaj zwany pożądaniem, Noc iguany oraz Kotka na gorącym blaszanym dachu, przeszły do historii kinematografii. Sam autor uważał jednak Kotkę… za wyjątkowo nieudany film. Rzeczywiście – istotne kontrowersyjne wątki zostały pominięte, a zakończenie zmienione. Mimo to film zyskał niepodważalny status arcydzieła dzięki Tennesseemu Williamsowi i doskonale skonstruowanej przez niego, gęstej od emocji fabule. Z pozoru kameralny rodzinny dramat staje się wielowątkową, a przy tym nadal spójną historią. Punktem wyjścia dla akcji filmu są urodziny chorego milionera – prawdopodobnie ostatnie. Dziadek jednak wciąż nie sporządził testamentu. Duszną, ciężką atmosferę w domu potęgują zjawiska atmosferyczne. Upalny letni dzień zmienia się w burzę, a kolejne błyskawice i grzmoty towarzyszą gwałtownym reakcjom bohaterów.
36-37
fot. Grafiker61
F
Piękna Elizabeth Taylor z wdziękiem godnym tytułowej kotki porusza się między kolejnymi scenami, budując wielowymiarową, intrygującą postać. Razem z Paulem Newmanem prowadzą na ekranie wciągającą grę pełną namiętności i pożądania, a dzięki ich znakomitemu aktorstwu film do dziś błyszczy tak pięknie jak oczy głównych bohaterów.
Przyjęcie (1968) Zanim powstało Przyjęcie, Blake Edwards wyreżyserował Śniadanie u Tiffany’ego. Komedia romantyczna z Audrey Hepburn zawierała w sobie wiele wyjątkowych scen, ale uwagę przykuwa wśród nich jedna – impreza w mieszkaniu bohaterki. Jest pełna gagów i szalonej elegancji. Ekipa filmowała tę zabawę przez siedem dni. Choć pojawia się w niej wiele postaci, każda z nich jest grana przez zawodowego aktora, a nie statystę. Kręcenie właśnie tej sceny zainspirowało Blake’a Edwardsa do stworzenia Przyjęcia – filmu, który miał być próbą powtórzenia jej klimatu w pełnym metrażu. Główny bohater Przyjęcia to niezdarny hinduski aktor, grany przez mi-
strza komedii Petera Sellersa. Hindus zostaje wyrzucony z pracy, ale jego nazwisko zamiast na listę osób zwolnionych trafia na listę gości przyjęcia u wpływowego hollywoodzkiego producenta. Na imprezie bohatera nie opuszcza pech. Jak w Śniadaniu u Tiffany’ego sceny budowane na humorze sytuacyjnym zostają tu okraszone lekką muzyką Henry’ego Manciniego. Przyjęcie jest jednak w dużo większym stopniu niż Śniadanie u Tiffany’ego, satyrą na blichtr i ówczesne Hollywood.
2001: Odyseja kosmiczna (1968) Stanley Kubrick nie przewidział, jak będzie wyglądać 2001 r., ale nikt mu tego nie wypomina, bo dokonał czegoś nawet większego. Pięćdziesiąt lat temu stworzył obraz, który nadal sprawia wrażenie tak samo awangardowego i futurystycznego, jakim był w chwili premiery. 2001: Odyseja kosmiczna jest zbudowana z luźno powiązanych ze sobą epizodów. Ich motywem przewodnim są relacje człowieka z innymi inteligentnymi bytami. W zasadzie fabuła odgrywa tu rolę drugoplanową. Sam Kubrick stwierdził kiedyś, że film powinien być bardziej jak muzyka niż literatura, czyli oddziaływać na odbiorcę na poziomie czysto emocjonalnym, a nie – rozumowym. Kubrickowi udało się stworzyć dzieło w tym znaczeniu „muzyczne”, zresztą kompozycje Richarda i Johanna Straussów odgrywają tu ważną rolę. Nie oznacza to jednak, że nie zawarł w nim żadnej treści. Wręcz przeciwnie – pole do indywidualnych interpretacji i filozoficznych rozważań jest w Odysei… bardzo szerokie. W końcu opowiada o najbardziej uniwersalnym bohaterze – człowieku, który musi zmierzyć się z nieznanym. 0
recenzje /
Święta Asia d’Arc com przy gospodarstwie, wypasając owce. Sacrum i profanum w filmie mieszają się w tempie niemalże groteskowym. Główna bohaterka potrafi w jednej chwili przejść od żarliwych modlitw do heavymetalowych ekspresyjnych tańców czy do typowo musicalowych układów tanecznych. Najlepiej w tercecie z siostrami zakonnymi czy w duecie z rapującym i „dabującym” wujkiem. Tło dla przedstawionej biografii świętej stanowi, nomen omen, bardzo ascetyczna scenografia. Większość akcji filmu rozgrywa się na jednej piaszczystej polanie, a gdy fabuła przenosi się do domostwa młodej Joanny, bogactwo rekwizytów można porównać do tego z Korony Królów. Zdecydowanie lepiej wypada warstwa muzyczna dzieła. Alt-rockowe ballady czy musicalowe duety, gdyby traktowały o tematyce mniej wzniosłej niż ojczyzna czy Bóg, mogłyby śmiało trafić na playlisty współczesnych rówieśniczek głównej bohaterki. fot. materiały prasowe
Każdy film opowiadający historię Joanny d’Arc nieuchronnie będzie wchodził w dialog
Jeannette. D ziecińs t wo Joanny d’Arc
z arcydziełem Carla Theodora Dreyera Męczeństwo Joanny d’Arc. Dzieła Dumonta oraz Dreyera są oczywiście diametralnie różne, lecz wyraźnie dostrzegalna paralela między nimi to niejednoznaczność w przedstawianiu protagonistki. Granica między szaleństwem a natchnieniem głównej bohaterki w obu dziełach wydaje się bardzo płynna i to od widza zależy, w jaki sposób zinterpretuje tę postać.
G atun ek : music al P re m ie r a: 9.0 6. 2 01 8
Film Dumonta należy do tych dzieł, o których dużo przyjemniej się dyskutuje, niż się je ogląda. Po kilku minutach konwencja filmu, jakkolwiek bardzo oryginalna, zaczyna nużyć. Być może
Fabuła najnowszego dzieła Brunona Dumonta, enfant terrible współczesnej francuskiej
Jeannette... lepiej sprawdziłby się jako kilkuminutowy krótki metraż wyświetlany w muzeum
kinematografii, skupia się na okresie życia Joanny d’Arc, o którym historycy wiedzą najmniej,
sztuki współczesnej. Najchętniej powstrzymałbym się od wystawiania filmowi oceny. Jean-
a mianowicie – jej dzieciństwie. Akcja filmu urywa się, kiedy wkracza ona na karty historii, czy-
nette... jest bowiem dziełem artystycznie bardzo brawurowym, niekonwencjonalnym i trudno
li gdy wyrusza na dwór króla Francji, Karola VII, aby oznajmić mu, że została wezwana przez
go ocenić za pomocą samej liczby, do czego konwencja recenzji mnie niejako zmusza. Film ze
Boga. Konwencjonalna biografia Joanny d’Arc zawierałaby zapewne ponadto oblężenie Orleanu,
względu na swój awangardowy charakter na pewno nie przypadnie do gustu zwolennikom
schwytanie przez Anglików oraz śmierć na stosie. Niemniej dzieło Dumonta taką biografią na
kina zerowego. Niemniej wszystkim poszukującym nowych wrażeń polecam seans.
pewno nie jest. Zamiarem francuskiego reżysera nie było bynajmniej tworzenie klasycznej ha-
ocena:
giografii, opisującej heroiczne czyny. Jeanne d’Arc w jego interpretacji nie jest wyłącznie oddaną
T O M A S Z D W OJ A K
88977
Bogu świętą Joanną, ale nastoletnią Asią, która spotyka się z koleżankami czy pomaga rodzi-
Usłyszeć obraz zajmował się profesjonalnie fotografią. Niepełnosprawność pozbawia go więc nie tylko źródła utrzymania, lecz także życiowej pasji. Jest on osobą najbardziej krytyczną względem opisów Misako. Podczas sesji, na których oglądane (słuchane?) są fragmenty filmów, padają z jednej strony oskarżenia o skąpienie odbiorcom szczegółów, z drugiej – o zbędną dosadność. Bohaterka stoi przed zadaniem stworzenia deskrypcji tak rzetelnej, żeby film był zrozumiały, ale jednocześnie wystarczająco lekkiej, by mogła oddać jego atmosferę i przekaz. Wątek ten pozwala głębiej przyjrzeć się zagadnieniu postrzegania świata przez osoby niewidome, ale – może przy okazji, a może zupełnie celowo – stawia również pytanie o istotę samego kina.
fot. materiały prasowe
„Oglądanie” f ilmu przy niemożności percepcji głównego medium, jakim się on po-
Blask (Japonia)
G atun ek : melo dr amat P re m ie r a: 9.02 . 2 01 8
sługuje, może wydać się absurdalne. Czy f ilm przedstawiany w formie werbalnego opisu można uznać za dzieło tożsame z pierwowzorem? Z jednej strony dąży się do tego, by obie formy f ilmu miały podobny wydźwięk, z drugiej – audiodeskrypcja nie może być niczym innym jak interpretacją widzianego obrazu. Czy to nadal jest kino? I co w f ilmie stanowi o jego wartości, skoro odebranie mu aspektu wizualnego nie decyduje jeszcze o jego degradacji? Autotematyczny wątek, chociaż najciekawszy, nie zdominował fabuły Blasku. Napięta relacja między dwojgiem głównych bohaterów przeradza się w namiętne uczucie, które po-
Blask w reżyserii Naomi Kawase to opowieść pełna zachodów słońca, symbolicznych
maga Masayi pogodzić się z utratą pasji. Mamy więc sceny pocałunków nad morzem na tle
gestów i znaczących spojrzeń. Na szczęście, jeśli widz zdoła przebić się przez wyle-
zachodzącego słońca i rzucania aparatu w piach jako znaku rozstania się z przeszłością.
wający się z ekranu sentymentalizm, znajdzie w niej wątek o wiele ciekawszy niż ten
Do kategorii kiczu niebezpiecznie zbliżają się nie tylko same gesty, lecz także ilustrujące je
o uczuciu rodzącym się między dwojgiem głównych bohaterów.
ujęcia. Z tego powodu dosyć ciężko wczuć się w opowiadaną historię. Szczególnie jeśli jest
Misako, grana przez Ayame Misaki, jest audiodeskryptorką – tworzy opisy do filmów, umożliwiające ich odbiór niewidomym. W tym celu współpracuje z osobami dotkniętymi ślepotą, które dzielą się z nią uwagami do jej interpretacji. Wśród nich jest niedowidzący Masaya (w tej roli Masatoshi Nagase). Przed tym jak zaczął tracić wzrok,
się odpornym na tkliwy romantyzm.
ocena:
ANNA GIERMAN
88877 maj-czerwiec 2018
/ SNL
Sobotni wieczór na żywo
Program rozrywkowy Saturday Night Live należy do najbardziej znanych na świecie produkcji telewizyjnych. W zeszłym roku show doczekał się polskiej edycji.
T E K S T:
PIOTR BARTMAN
tworzony przez Lorne’a Michaelsa w 1975 r. w amerykańskiej stacji NBC program szybko zdobył popularność. Każdy odcinek prowadzony jest przez gwiazdę ze świata show-biznesu, na początek prezentuje ona swój monolog w studiu przed zgromadzoną publicznością. Następnie, wraz ze stałą obsadą programu, odgrywa kolejne skecze. Poza tym jest jeszcze gość muzyczny, który wykonuje dwie piosenki będące przerywnikami oraz momentami oddechu dla aktorów.
S
Polskie grzechy To właśnie słowo, będące esencją pierwowzoru programu, jest najsłabszą stroną SNL Polska, polskiego odpowiednika Saturday Night Live, dostępnego na internetowej platformie Showmax. Już na pierwszy rzut oka łatwo zauważyć różnice między obiema edycjami. Podczas gdy Amerykanie stawiają na wartkość akcji i prostotę przekazu, producenci polskiej
Rozrywka na żywo Cecha Saturday Night Live wyróżniająca ten program zawarta jest w samej jego nazwie – odbywa się on bowiem na żywo, a więc aktorzy mają tylko jedno podejście, wykonywane w czasie rzeczywistym. Dlatego nietrudno o błędy czy wręcz sytuacje, w których odtwórcy nie mogą powstrzymać się od śmiechu. W większości przypadków, jako profesjonaliści, potrafią jednak sprostać temu zadaniu. Amerykański SNL na przestrzeni lat osiągnął perfekcję w płaszczyznach zarówno reżyserii, scenariusza, jak i montażu. Tematyka poszczególnych skeczów jest bardzo różnorodna i obejmuje bieżące sprawy polityczne, jak również te znane z życia codziennego. Obecnie amerykański show najchętniej parodiuje Donalda Trumpa oraz członków jego rządu, a także teleturnieje, programy randkowe czy znane marki. Duża część skeczów osadzona jest w życiu codziennym i opiera się na komizmie słownym. To właśnie słowo staje się największą siłą tej serii, decydującą o jej przewadze nad innymi. W ciągu przeszło 40 lat istnienia przez program przewinęło się sporo znanych nazwisk, takich jak Robert Downey Jr., Eddie Murphy czy Adam Sandler.
38-39
Niestety nie jest to dla ich twórców powodem do dumy – wręcz przeciwnie. Polskie kabarety, z całym szacunkiem dla tego rodzaju twórczości, odpowiadają na oczekiwania niezbyt wymagającej publiczności, operują prostym komizmem słownym czy sytuacyjnym. Czym innym są jednak realia sceniczne, a czym innym – ekran telewizora. Podczas gdy koncepcja całego programu w jego oryginalnej wersji dąży do dynamizacji rzeczywistości telewizyjnej, tak by widz nie oderwał wzroku od ekranu ani na moment, polscy twórcy znowu wypróbowują sztuczki, które nie mają prawa się udać. Powolny montaż i prosty, przekolorowany scenariusz mogą wywoływać u widza co najwyżej zniecierpliwienie i konsternację. Używane w programie dowcipy będą zaś odpowiadać jedynie ograniczonemu gronu odbiorców.
Patrząc na innych
firmy Rochstar, znanej z takich produkcji jak Top Model. Zostań modelką, Gwiazdy tańczą na lodzie, Jak oni śpiewają czy Szymon Majewski Show, nie mogą powstrzymać się od „kolorowania” scenariusza do granic możliwości. Do kiepskich pomysłów na poszczególne sytuacje sceniczne dorzucają mierne teksty, na siłę dążące do przypodobania się widzowi za pomocą prostych, wręcz infantylnych żartów. Na tym jednak lista grzechów programu się nie kończy. Skecze łudząco przypominają polskie kabarety, przeżywające szczyt popularności w poprzedniej dekadzie tego wieku.
Polska edycja SNL oczy wiście zawodzi pod względem technicznym, nie to jest jednak największym błędem producentów programu. Olbrzymie braki niesie niezrozumienie tego, że mimo postępującej globalizacji w kulturze poszczególne społeczeństwa nadal w ykazują różnice między sobą. Polska mentalność pozostaje inna niż na przykład francuska, hiszpańska czy amerykańska. Dlatego też kopiowanie na siłę cudzych wzorców, nawet przy solidnym wsparciu finansow ym, nie będzie spełniać głównego zadania tego typu programu: bawić widza. Jak widać, przed polskimi twórcami jeszcze długa droga, pełna nierówności i ryzyka popadnięcia w banał. Chłodne spojrzenie i podążanie za rodzimymi wzorcami kulturowymi może spełnić oczekiwania pokładane w tak wysokobudżetowej produkcji. W przeciwnym razie program dołączy do licznych imitacji kultury Zachodu i znajdzie się w pułapce bez perspektyw rozwoju. 0
recenzje /
MUZYKA
Third Man Records
Niemal połowa utworów sprawia wrażenie niedokończonych szkiców, wśród których można wymienić chociaż-
hymn z początku XXI w. kilka lat temu niespodziewa-
by nic niewnoszące dwuminutowe miniatury, quasi-hip-
nie stał się motywem wszechobecnym na piłkarskich
-hopowe Ice Station Zebra czy galopujące donikąd przez
stadionach, nuconym przez miliony kibiców w trakcie
prawie sześć minut Corporation. Przyjemne momenty
wszystkich ważnych meczów. W marcu tego roku minęło
da się policzyć na palcach jednej ręki. Otwierający płytę
dokładnie 15 lat od wydania Elephant, czwartego albumu
Connected By Love jest nieźle skrojonym numerem utrzy-
The White Stripes, którego klejnotem koronnym był wła-
manym w stylistyce gospel blues, w sam raz na podniosły
śnie wspomniany wyżej przebój. Tymczasem Jack White
początek festiwalowego występu. Zaraz po nim następuje
wydał swoją trzecią solową płytę i to wydarzenie wydaje
Why Walk a Dog?, lekko nawiedzona ballada, nad którą uno-
się całkiem dobrym pretekstem do sprawdzenia, jak ten,
si się duch Nicka Cave’a z początku lat 90. Trzecim wartym
bądź co bądź legendarny, gitarzysta odnajduje się w dzi-
uwagi utworem jest ostatni na płycie Humoresque, nawią-
siejszej rzeczywistości zdominowanej przez elektronikę
zujący do muzyki czeskiego romantyka Antonína Dvoráka,
i nowoczesne r&b.
będący przyjemnym wytchnieniem po kompletnie niespój-
Jakkolwiek ekscytująca byłaby wieść o nowym ma-
Obiecana różnorodność gatunkowa szybko okazuje
wstrzymać swój zachwyt. Prawdy nie sposób oszukać
się zbiorem nieprzystających do siebie klocków, a uznani
– ten album jest zwyczajnie nudny, mimo że na papierze
na świecie muzycy sesyjni, choć biegli w swoim rzemio-
wygląda wręcz idealnie. Zapowiedzi mówią o najambit-
śle, nie są w stanie udźwignąć kompozytorskiej nijakości
niejszej płycie w dorobku artysty, nagranej na starym
materiału, nie mówiąc już o braku jakiejkolwiek pasji,
sprzęcie, którego White używał w wieku 15 lat, będącej
włożonej w proces nagrywania. W rezultacie Boarding
do tego mieszanką wielu, odkrywanych na nowo, gatun-
House Reach to rozciągnięta na 45 minut kanonada arty-
ków: rock and rolla, bluesa, funku, gospel, a nawet hip-
stycznej desperacji, przesiąknięta notorycznym brakiem
-hopu. Muzyczny testament kreatywnej siły, eklektyzm
jakichkolwiek pomysłów.
godny albumu wszech czasów. Nic bardziej mylnego.
Napisać o nich, że tworzą elektronikę, to jak nie napisać nic.
Wszystkie kawałki znajdujące się na płycie tworzą spój-
Znikam na chwilę to mariaż elektronicznych brzmień z elemen-
ną całość. Słychać w nich inspiracje poezją, wielkim mia-
tami chilloutu oraz popu. Podobnych wykonawców na polskiej
stem oraz miłością, która nie przynosi samych uniesień,
scenie muzycznej nie brakuje – wśród nich można wymienić
ale bywa też trudna. To ostatnie uczucie zdominowało al-
Xxanaxx czy The Dumplings. Jednak Linia Nocna wyróżnia się
bum Linii Nocnej. Gdzie jestem ja wspomina o poszukiwaniu
wrażliwością i wyraźnymi poetyckimi inspiracjami. To zapew-
siebie w związku: jak mam posklejać nas, kiedy ciągle nie
ne za sprawą wokalistki – Moniki „Mimi” Wydrzyńskiej, której
wiem gdzie jestem ja. To błąd opowiada o powierzchownej
zamiłowanie do poezji mocno kontrastuje z zainteresowa-
relacji, w której nie ma miejsca na szczerą rozmowę. Tak
niem Mikołaja Trybulca, czyli nowoczesnymi produkcjami.
jak my przyrównuje parę ludzi do zderzających się gwiazd,
Znikam na chwilę to ich debiutancki album, na którym
PIOTR CHĘCIŃSKI
których nic nie jest w stanie zatrzymać.
gościnnie wystąpili również Kuba Sienkiewicz (Elektryczne
Jednak to nie teksty odgrywają pierwszoplanową
gitary) oraz Tomasz Busławski (Buslav). Płyta składa się
rolę w Znikam na chwilę . Najważniejsza jest tu linia me-
z 12 utworów, wśród których znajdziemy zarówno melan-
lodyczna. Muzyka Mimi i Mikołaja zdaje się powoli płynąć
cholijne, spokojne kawałki, jak i bardziej żywe, rytmiczne
i snuć, tak jak bohaterowie teledysku Nad Wisłą bez-
utwory. Dwuminutowe Intro utrzymane jest w słowiańskim
celowo snują się po mieście w rozklekotanym Ikarusie.
klimacie – w tle słychać płonące ognisko i odgłosy ptaków,
W dokładnie takim samym autobusie odbył się koncert
a Mimi zwraca się bezpośrednio do zachodzącego słońca.
Linii Nocnej w dniu premiery płyty. Taki pomysł spra-
Utwór rozpoczynający album w ogóle nie zapowiada nadcho-
wił, że odwołania do wielkomiejskiego klimatu stały się
dzących elektronicznych kawałków, ale w interesujący spo-
jeszcze bardziej autentyczne, a twórcy byli w stanie
sób odzwierciedla odmienne upodobania członków zespołu.
nawiązać bliższą relację ze słuchaczami. Ich muzyka
Tym bardziej, zestawiony z tytułowym Znikam na chwilę,
też taka jest – chce być blisko z odbiorcą: melodia moc-
które pojawia się tuż po nim. Piosenka ta była już wcześniej
no zapada w pamięć, a czysty, dziewczęcy śpiew Mimi
znana szerszej publiczności z singla, będącego debiutowym
nie pozwala pozostać obojętnym. Dlatego warto po-
wydawnictwem zespołu w 2017 r. Na płycie pojawia się aż
słuchać ich kawałków i samemu zniknąć na chwilę przy
dwa razy, z czego jedna zremiksowana wersja powstała przy
dźwiękach muzyki Linii Nocnej.
współpracy z Kacprem Gonerą (Basserati).
nym szaleństwie nowego albumu Jacka White’a.
teriale od tak wybitnej postaci, to najlepiej od razu po-
xxxxy
Jack White Boarding House Reach
Nie ma chyba na świecie osoby, która nie kojarzyłaby głównego riffu z piosenki Seven Nation Army. Ten rockowy
ocena:
xxzzz
ocena:
Channel Orange 6/10
Linia Nocna Znikam Na Chwilę Agora
LIDIA KAZIMIERCZAK
maj-czerwiec 2018
MUZYKA
/ historia shoegaze’u
Krótka historia shoegaze’u Lata 90. muzycznie obfitowały w wiele nowych nurtów, a jednym z najbardziej ekscentrycznych jest zdecydowanie shoegaze. Gatunek w swej pierwotnej formie –zniknął ze sceny równie szybko, jak się pojawił, ale wywarł niebagatelny wpływ na przyszłe muzyczne pokolenia. M AC I E K K I E R K L A
ednym z wielu efektów przewidzianych przez szczególną teorię względności Einsteina jest dylatacja czasu. Bez wchodzenia w szczegóły i matematyczne zawiłości – jeżeli coś porusza się bardzo, bardzo szybko, to z perspektywy siedzącego na kanapie obserwatora temu czemuś czas „płynie” wolniej niż widzowi. W przypadku kiedy bardzo, bardzo szybko oznaczałoby prędkość światła, czas zatrzymałby się całkiem. Oczywiście nie jest to fizycznie możliwe, ale ludziom zdarza się poczuć tak, jakby wszystko wokół się zatrzymało. Na przykład latem, gdy patrzy się w horyzont, przez moment można zapomnieć o otaczającym świecie, utonąć we własnych myślach i być zahipnotyzo-
J
40-41
wanym przez zachodzące słońce – horyzont staje się nieskończony. Albo inne uczucie – kiedy kładziesz się spać i nie jesteś już całkowicie przytomny, ale jeszcze na tyle, aby chwilowo doświadczyć momentu ostatniego tchnienia umysłu. Tym właśnie jest shoegaze. A raczej właśnie to próbuje uchwycić.
Brzmienie Najbardziej charakterystycznym elementem tej muzyki są mocno przesterowane gitary, przepuszczone przez dużą liczbę efektów. Brzmią niesamowicie głośno. Wykorzystuje się też feedback – sprzężenie zwrotne dające o sobie znać w postaci „niechcianego” pisku. Wszystko, aby uzyskać wra-
żenie wielowarstwowej „ściany dźwięku”. Nacisk jest położony na budowanie gęstej atmosfery, czasem w postaci hałaśliwych riffów, a czasem przez kreowanie z dźwięku eterycznych pejzaży. Shoegaze w tym sensie jest zbliżony do ambientu bądź noise’u. Wokale występują jako kolejny instrument, są melodyjne i „delikatne” – niekiedy sprowadzone do formy szeptu. Ta introspekcyjna forma nadaje pewnej intymności. Kontrast między nią a hałasem stworzył coś kompletnie unikalnego.
Początek Wszystko zaczęło się pod koniec lat 80. w Wielkiej Brytanii. Brudne i hałaśliwe Jesus and the Mary Chain, rozmarzone Cocte-
Slowdive
T E K S T:
au Twins stały się inspiracją dla nowej religii, której mesjaszem było My Bloody Valentine. Utwory tej irlandzkiej grupy obfitowały w „znużone” śpiewanie, dziwaczne dysonansowe riffy i kaskady leniwie snujących się gitar. Na ten specyficzny klimat spory wpływ miał niecodzienny zwyczaj członków zespołu. Podczas sesji nagraniowej do debiutanckiego albumu Isn’t Anything gitarzysta Kevin Shields oraz perkusista Colm Ó Cíosóig robili zawody, który z nich wytrzyma dłużej bez snu. To dodało płycie pewnej atmosfery niepokoju i chaosu. Wkrótce wiatr w żagle złapały inne zespoły, takie jak: Slowdive, Lush, Ride czy Moose. Nazwa gatunku pojawiła się właśnie po raz pierwszy w magazynie „Sounds”, w recenzji koncertu tego ostatniego. Jego wokalista przez cały czas miał głowę spuszczoną w dół, czytając przyklejone do podłogi teksty piosenek. Termin został podchwycony przez brytyjską prasę i wkrótce także w ten sposób określano shoegaze’owe zespoły. Gitarzyści podczas występów byli skupieni na zmienianiu efektów, co sprawiało wrażenie wpatrywania się we własne buty. Tamtejsze środowisko określano także sceną, która celebrowała samą siebie. Na koncerty shoegaze’owych załóg chodzili głównie członkowie innych tego typu zespołów, często zdarzało się też, że wymieniano się członkami grup na koncerty.
Loveless i Souvlaki Wszystko musi się też kiedyś skończyć. W tym przypadku zwiastunem był największy moment chwały gatunku: rok 1991 i album Loveless grupy My Bloody Valentine. Uznawany jest zarówno za najważniejsze shoegaze’owe arcydzieło, jak i jeden z najciekawszych momentów w historii muzyki. O powstawaniu albumu krążą legendy – jego produkcja miała niemal doprowadzić do bankructwa wytwórnię Creation Records, mówi się o kosztach rzędu 250 000$. Przy produkcji oficjalnie brało udział 16 inżynierów dźwięku, a Kevin Shields mówił o blisko 45 zaangażowanych osobach. Sam proces nagraniowy zajął dwa lata. Album został przyjęty niezwykle entuzjastycznie, okrzyknięto go opus magnum gatunku. Niestety za ten sukces przyszło zapłacić gigantyczną cenę. Inne shoegaze’owe płyty były stale porównywane do Loveless, widziano rzeszę naśladowców, a wszelkie inne podejście do tematu spotykało się ze sporą krytyką. Szczególnie niefortunny los spotkał zespół Slowdive. Ich album Souvlaki obecnie jest uznawany za drugi najważniejszy album gatunku, a może i równie ważny co Loveless. Różni się jednak od niego znacząco – hałaśliwe riffy i senny klimat ustąpiły rozmarzonym, nieco ambientowym pasażom. Wokale w Slowdive były dużo bardziej melodyjne, a nad wszyst-
MUZYKA
My Bloody Valentine
historia shoegaze’u /
kim unosiła się atmosfera letniego popołudnia. Piękno shoegaze’u zostało zdefiniowane na nowo. Jednak w momencie wydania płyty jej odbiór był w większości negatywny, a pewien recenzent napisał o utworze Sing, że wolałby raczej utopić się, krztusząc w wannie pełnej owsianki niż posłuchać tego jeszcze raz.
Nie jest to fizycznie możliwe, ale ludziom zdarza się poczuć tak, jakby wszystko wokół się zatrzymało. Wkrótce przyszła też moda na nowe nurty. Królował grunge, britpop, z zespołami typu Oasis na czele. Teksty poruszały poważniejsze tematy niż nastoletnia melancholia i z czasem nikt nie traktował shoegaze’u poważnie, a samo określenie nabrało mocno pejoratywnej barwy.
Teraz Shoegaze w swej pierwotnej formie znikł równie szybko, jak się pojawił. Ale historia trwała dalej – pod koniec lat 90., głównie w Stanach, pojawiły się zespoły czerpiące garściami z gatunku. Nową falę nazwano nu gaze. Wśród bardziej znanych przedstawicieli można wymienić np. M83 czy Blonde Redhead. Różnice pomiędzy „starą szko-
łą” a nu gaze to m.in. elementy elektroniki w utworach i nieco bardziej popowe podejście. Później w środku nowego dziesięciolecia wpływy shoegaze’owe dały się poznać w… black metalu. Pionierem takiego połączenia, czyli „blackgaze”, był francuski projekt Alcest. Gatunek zyskał rzeszę zwolenników i drugie tyle przeciwników, zwłaszcza przy okazji wydania albumu Sunbather zespołu Deaf heaven w 2013 r. Ostatnie lata to zresztą szczególny moment dla gatunku. Nadszedł czas na wielkie powroty. Nowe albumy wydali Ride (Weather Diaries), Jesus and the Mary Chain (Damage and Joy), a po 22 latach przerwy także giganci – My Bloody Valentine (m b v) i Slowdive (Slowdive). Powrót tych ostatnich jest o tyle wzruszający, że pod koniec kariery grywali koncerty z trzema osobami na widowni, a na ich pierwszy po rozpadzie koncert, na festiwalu Primavera w 2014 r. przyszły setki ludzi. Ich ostatni album wydany w 2017 r. został ciepło przyjęty. Zespół grał z tą samą pasją co za młodu i aż trudno uwierzyć w to, na ile lat rozeszły się drogi jego członków. Slowdive zajął też drugie miejsce w naszym Maglowym podsumowaniu roku 2017. Czasy, gdy grupy nastolatków tworzyły muzykę z innego wymiaru minęły, ale ich dziedzictwo trwa. Smutnej młodzieży przecież na świecie nie brakuje. A scenę celebruje świat. 0
maj-czerwiec 2018
SZTUKA
/ Nomus
Czy trawa rośnie kiedy nikt na nią nie patrzy?
Sztuka idzie nad morze
Gdańsk promuje się jako wolne miasto. Wolność kojarzy się ze swobodą twórczą i przestrzenią do jej prezentacji, a pod tym względem to miejsce nieco kuleje. Nadchodzi jednak powiew (czy może bryza) zmian. T e k s t:
Anna Gierman
z dj ę c i e :
dz i ę k i u p r z e j m o ś c i M u z e u m N a r o d ow e g o w G da ń s k u
niemalże każdym większym mieście w Polsce działa muzeum poświęcone sztuce współczesnej. Dość wymienić takie placówki jak warszawski MSN, Mocak w Krakowie czy Muzeum Współczesne we Wrocławiu. Pod tym względem Gdańsk był niszą. Wprawdzie od 1998 r. istnieje Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia, ale nie prowadzi się tam działalności badawczej, jak w większości instytucji tego typu. Nie ma ono też własnej kolekcji. Dziura na artystycznej mapie Polski może zostać niedługo załatana – Muzeum Narodowe w Gdańsku otwiera nowy oddział, poświęcony właśnie sztuce współczesnej. Nowe Muzeum Sztuki (w skrócie Nomus) ma odpowiedzieć nie tylko na potrzeby wystawiennicze. Ambicją twórców nowej instytucji jest także zawiązanie wokół muzeum społeczności. Ma to być kolejny krok do zbudowania trójmiejskiego mikroświata sztuki, który na razie prezentuje się raczej skromnie.
W
Własna historia sztuki 26 listopada 2017 r. w Europejskim Centrum Solidarności odbyła się inauguracja projektu, nad którym kierownictwo powierzono Anecie Szyłak – kuratorce, założycielce Instytutu Sztuki Wyspa i współautorce wspomnianego wyżej CSW Łaźnia. Podczas przemówienia wygłosiła manifest nowej placówki: Sięgamy po nasze prawo, prawo lokalne, do napisania własnej historii sztuki. Od nowa. Nie dążymy do tego, by nasze muzeum było podobne do innych i reprodukowało kanoniczny obraz sztuki. Szukamy tego, co specyficzne i wyjątkowe. Planowane działania zasadniczo nie różnią się od tych uskutecznianych przez inne instytucje tego typu. Istotny jest jednak punkt wyjścia przedsięwzięć muzeum, czyli kontekst sztuki lokalnej. Jak przekonuje Aneta Szyłak w wywiadzie dla magazynu „Szum”, obszar
42-43
ten nie został jeszcze dostatecznie zbadany, a zasługuje na głębszą eksplorację i popularyzację. W końcu to właśnie z Trójmiastem związane są takie grupy jak TotArt czy CUKT (Centralny Urząd Kultury Technicznej), które działały przed transformacją ustrojową jako element ruchów kontrkulturowych. Szeroki rozgłos zyskały też działania artystyczne na Wyspie Spichrzów, która znajduje się w centrum Gdańska, zaraz obok starówki. Druga wymieniona grupa otwiera szeroki temat trójmiejskiej kultury ravowej lat 80. i 90., ciekawej między innymi ze względu na swoje zainteresowania wizualnością. To wtedy imprezom techno zaczęły towarzyszyć oprawy świetlno-graficzne, a VJ-e zostali stałymi bywalcami klubów. Działalność CUKT-u była też mocno związana z bieżącą polityką. Największy rozgłos spośród ich akcji zyskało zorganizowanie kampanii wyborczej na Prezydenta RP w 2001 r. wirtualnej kandydatce – Wiktorii Cukt. Właśnie przez związki z kontrkulturą, opozycją polityczną, jak i za sprawą ogólnej atmosfery wolności Trójmiasto zdaje się idealnym miejscem do prezentowania sztuki. Zwłaszcza tej spoza głównego nurtu. Warto w tym miejscu dodać, że większość istniejących dotychczas instytucji sztuki w Gdańsku, takich jak wspomniane CSW Łaźnia, Instytut Sztuki Wyspa czy Kolonia Artystów, powstały jako inicjatywy oddolne Ciekawe jest także znaczenie Trójmiasta w kontekście historii muzyki industrialnej czy yassu albo jego tradycji teatralnej. Sztuki te wzajemnie się na Pomorzu przenikały, co stwarza wiele punktów wyjścia do przyszłych narracji na temat działalności artystycznej w tym regionie, ale też ogólnopolskich zjawisk w sztuce. Priorytet lokalnej tradycji wyraża się między innymi w planach utworzenia Gdańskiej Kolekcji Sztuki Współcze-
snej, na którą miasto ma przekazywać 400 tys. zł rocznie począwszy od 2017 r. Muzeum ma zajmować się również dokumentacją bieżących działań artystycznych na terenie Trójmiasta i szerzej – w Polsce czy nawet całej Europie Środkowej.
Nie tylko wystawy Przyszłość miejsca, w którym Nomus będzie znajdować się na stałe, jest niepewna, tymczasowa siedziba jeszcze nieotwarta, ale nie przeszkadza to placówce w realizacji pierwszych inicjatyw. W tym roku została wydana premierowa publikacja – Hipotezy awangardowe – powstała pod redakcją Anety Szyłak w związku z minionymi obchodami Roku Awangardy. Założyciele nowego oddziału muzeum deklarują też nawiązanie współpracy z ośrodkami naukowymi. Otwarcie Nomusu ma szansę wpłynąć na zmianę akcentów w artystycznym świecie, zwłaszcza że właściwie w całej północnej Polsce nie ma obecnie muzeum tego typu. Jak podkreśla Szyłak we wspomnianym wyżej wywiadzie, przymiotnik „nowe” zawarty w nazwie wskazuje nie na epokę nowoczesności, ale na nowy rodzaj pracy, akcentujący sztukę i nowe podejście do jej pokazywania. Poza decentralizacją świata sztuki zapowiadany jest więc ogólny powiew świeżości w kwestii mówienia o sztuce współczesnej i jej prezentowaniu. Ważne jest pokazywanie artystów, którzy pozwalają nam spojrzeć na różne perspektywy – nie tylko tę europejską czy zachodniocentryczną, lecz także perspektywę podporządkowanego, postkolonialną. [...] Chcemy być otwarci na widoczność niedocenionych i przeoczonych w dyskursie muzealnym zjawisk. Czy twórcy będą konsekwentnie podążać za narzuconą przez siebie koncepcją i rzeczywiście stworzą instytucję wyjątkową za sprawą swojego położenia – mamy przekonać się już za rok. 0
Styl życia Polecamy: 48 sport Zmitologizowane oblicza sportowców Reklamy z udziałem sportowców
50 czarno na białym Word Press Photo 2018 fot. Martyna Krężel
Najlepsze fotografie roku
54 w subiektywie Gdzie sięga off? Offowe grupy teatralne
Kiedyś to było a da m h u g u e s S Z E F DZ I A Ł U S P O R T
olacy kochają historię. I nie chodzi tu o zamiłowanie mieszkańców brzegu Wisły do przeczesywania zakurzonych ksiąg traktujących o początkach istnienia państwa Polan (aczkolwiek amatorów takich rozrywek wśród nas także nie brakuje). Wprost uwielbiamy powspominać „tamte czasy”. Kończący przygodę ze studiami jeszcze pamiętają, jak – zamiast pisać na Messengerze – stawało się pod blokiem i wywoływało kolegę, a na dźwięk słowa „Tamagotchi” staje im przed oczami sympatyczny futrzak miast raperskiego duetu absolwentów UW. Na tęsknocie za starymi czasami zarabia dzisiaj niejedna firma. Powrót czekoladowych gwiazdeczek czy kolorowego napoju Frugo był odpowiedzią na coraz głośniej wyrażany sentyment konsumentów. Spacerując po centrum stolicy, możemy się posilić, jakże pożywną, zapiekanką spod szyldu Zapiex. Kto wie, może w dobie rosnącej popularności ręcznego wypiekania chlebów i wytwarzania piw kraftowych młodsze pokolenia przypomną sobie o formule 1410, podstawie wytwarzania samogonu, uderzającego niczym polska jazda Krzyżaków na polach pod Grunwaldem? Nie bójmy się! Gospodarka galopuje, czasy dla start-upów idealne, Inkubator Przedsiębiorczości czeka z otwartymi ramionami… nic tylko chcieć! Oczywiście, wspominając przeszłość, niczym sympatyczny, brzuchaty wujo z wąsem, nie możemy zapomnieć o sukcesach polskich piłkarzy. Zbliżający się mundial to kolejna okazja, aby przypomnieć o Orłach Górskiego. Znów usłyszymy o meczu na
P
Na tęsknocie za starymi czasami zarabia dzisiaj niejedna firma.
wodzie i Janku Tomaszewskim dzielnie odpierającym ataki synów Albionu, szturmujących polską bramkę jak Szwedzi Częstochowę w XVII w. Warto przypomnieć, że to właśnie podczas igrzysk w Moskwie, a więc mieście, w którym Polska reprezentacja rozegra swój pierwszy mecz mistrzostw świata, Władysław Kozakiewicz, nie tylko świetnym wynikiem 5 metrów i 78 centymetrów, pokazał wygwizdującej go radzieckiej publiczności „wała”. Nie da się ukryć, że w ciągu ostatnich stu lat Polska wiele przeszła. Codziennie jesteśmy świadkami dyskusji o historii naszego kraju, jego jasnych i ciemnych stronach. Czy to dobrze? Z jednej strony Józef Piłsudski przestrzegał, że naród, który nie szanuje swej przeszłości, nie zasługuje na szacunek teraźniejszości i nie ma prawa do przyszłości. Z drugiej – musimy patrzeć w przyszłość, która stawia przed nami wiele wyzwań, wymagających od nas podjęcia wysiłku już dziś. I nie chodzi tu od razu o zdobywanie Himalajów zimą. Jadąc w świat, weźmy w nasze ręce dyplomację, skoro ta państwowa ostatnimi czasy nie wyrabia. Podejmujmy się dyskusji na różne tematy, także te trudniejsze. Niestroniący od patelni niech śmiało upichcą zagranicznym znajomym „pierołgy” lub inne wspaniałe danie rodem z Rzeczypospolitej. Świata od razu nie zmienimy, ale jakoś trzeba zacząć. Inaczej na stare lata zostanie nam tylko swojskie kiedyś to było. A podczas sesyjnych bojów nie zapomnijmy o wspieraniu Jastrzębi Nawałki. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby powtórzyć sukces poprzedniej ekipy, prowadzonej przez hetmana Żółkiewskiego! 0
maj-czerwiec 2018
/ Polski Związek Skoków Narciarskich? je*ać czytelników, wszystkich trzech
Zmiana warty Jeszcze nigdy w historii zimowych igrzysk olimpijskich liczba medali zdobytych przez reprezentację Polski nie przekroczyła 10 krążków. Co więcej, ostatnia impreza w Pjongczangu pokazała tendencję spadkową. W czym tkwi problem? T e k s t:
A da m H u g u e s
olski Związek Skoków Narciarskich – tak najczęściej krytycy działań zarządu Polskiego Związku Narciarskiego określają organizację kierowaną przez Apoloniusza Tajnera. Oskarżenia te pojawiają się nie od dziś. Po igrzyskach w Vancouver w 2010 r. prezes PZN ogłosił start Narodowego Programu Rozwoju Biegów Narciarskich. W założeniu program miał przygotować kadrę na igrzyska w 2018 i 2022 r. Efekt? Najlepsze miejsce w biegach zajęła sztafeta kobiet, która sprint drużynowy ukończyła na siódmym miejscu, co nie zachwyciło kibiców. Zamiast gratulacji padły przykre słowa krytyki: Jeśli chce się być wśród czołowych ekip świata, to trzeba zainwestować w biegi narciarskie – tak rezultaty biało-czerwonych podsumowała Justyna Kowalczyk, najlepsza polska biegaczka. I nie chodzi tu tylko o środki finansowe, lecz także o wypracowanie wspólnej wizji szkolenia. Na skutek zaniedbań w treningach Kowalczyk, coraz poważniej myśląca o zakończeniu kariery (po IO ogłosiła koniec swoich startów w Pucharze Świata), jest ostatnią zawodniczką odnoszącą sukcesy w biegach. Walczymy jako manufaktura z profesjonalistami […]. Świat poszedł do przodu, a my stoimy w miejscu. Mistrzyni olimpijska z Vancouver zwróciła również uwagę na zaniedbania władz PZN. Osoby, które są władne w temacie biegów narciarskich, powinny się zastanowić, co się stało przez ten cały czas. I nie chodzi o ostatnie trzy lata, ale okres od 2006 r., kiedy poszły pieniądze na biegi narciarskie.
P
Trochę za późno Główną bolączką polskich dyscyplin zimowych jest brak infrastruktury. Gdyby słowa osób rządzących zapowiadających budowę obiektów po każdym pojedynczym sukcesie naszych sportowców przekładały się na rzeczywiste działania, to śmiało można stwierdzić, że bylibyśmy potęgą, jeśli chodzi o zaplecze do treningów. O ile w temacie biegów wciąż mocno odstajemy, o tyle w łyżwiarstwie szybkim obietnice w końcu spełniono. W listopadzie ubiegłego roku otwarto pierwszy w Polsce kryty tor łyżwiarski w Tomaszowie Mazowieckim. Rok temu ludzie brali mnie za wariata, gdy mówiłem, że taki obiekt powstanie przed zimowymi igrzyskami w Korei Południowej – stwierdził w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Marcin Witko, prezydent Tomaszowa Mazowieckiego. Dzisiaj możemy śmiało po-
44- 45 magiel
wiedzieć, że się udało. Mam nadzieję, że teraz otworzy się worek z medalami i wkrótce łyżwiarze przywiozą nam wiele złotych krążków. Na razie musimy uzbroić się w cierpliwość. Cztery miesiące to za mało, aby móc optymalnie przygotować się do tak ważnej imprezy jak igrzyska olimpijskie. Istotną zaletą obiektu w Tomaszowie jest jego uniwersalność. W tym miejscu mogą trenować łyżwiarze szybcy, figurowi, hokeiści, rolkarze, a nawet fani curlingu czy short tracku. Zgromadziliśmy wszystkie dyscypliny lodowe oprócz bobslejów – mówi Paweł Doliński, wykonawca z firmy WM International.
Telenowela Według badania zleconego w 2016 r. przez Tatra Mountain Resorts 23 proc. Polaków deklaruje, że jeździ na nartach lub snowboardzie – jest to około 9 milionów osób. Liczba ta robi wrażenie. Popularność tych dyscyplin nie przekłada się jednak na wyniki choćby zbliżone do
Nie ma się co dziwić. Środowisko jest pełne układów i układzików, wiele osób jest nie do ruszenia. osiągnięć naszych skoczków. Trend ten najlepiej widać było na ostatnich igrzyskach, do których zakwalifikowało się jedynie dziesięcioro alpejczyków. W narciarstwie dowolnym Polskę miała reprezentować Karolina Riemen-Żerebecka. Koszmarny wypadek w marcu zeszłego roku postawił pod znakiem zapytania jej występ w Korei. Tytaniczna praca, jaką włożyła w rehabilitację (to, że jest w stanie wciąż aktywnie uprawiać sport, lekarze nazywają cudem), dawała nadzieję na start olimpijski. Niestety uraz kręgosłupa, którego doznała tuż przed wylotem do Azji, przekreślił jej marzenia o występie w Pjongczangu. O ile kontuzje są nieodłączną częścią sportu, o tyle zaniedbań ze strony władz Polskiego Związku Narciarskiego można było zdecydowanie uniknąć. Nie brakowało ich przy powoływaniu męskiej reprezentacji w narciarstwie alpejskim. Jak poinformował Apoloniusz Tajner we wrześniu ubiegłego roku, do obsadzenia było jedno miejsce, o którym miała zdecydować tzw.
lista olimpijska. Według niej najwyżej sklasyfikowany był Michał Kłusak, polski narciarz specjalizujący się w konkurencjach szybkościowych. Za jego kandydaturą przemawiało również to, że mógł wystąpić w trzech konkurencjach (supergigant, zjazd oraz superkombinacja, czyli zjazd plus slalom). W listopadzie byłem na spotkaniu z Andrzejem Kozakiem. Specjalnie po to, żeby się dowiedzieć, jakie są kryteria kwalifikacji olimpijskich – mówi Kłusak. Kozak zapewnił mnie, że nie liczą się żadne miejsca w 30 Pucharu Świata ani koło 30 PŚ, że nie liczą się FIS-punkty, że liczy się tylko lista olimpijska. Pod koniec stycznia, czyli około dwa tygodnie przed rozpoczęciem igrzysk, PZN ogłosił, że podstawą kwalifikacji będzie miejsce w pierwszej 30 Pucharu Świata. Decyzja okazała się korzystna dla Michała Jasiczka, specjalizującego się w jednej, mocno technicznej dyscyplinie, jaką jest slalom. Kłusak oraz jego siostra Magdalena postanowili nie odpuścić i walczyć o swoje. Szum medialny oraz wsparcie środowiska narciarskiego sprawiły, że PZN zaczął zabiegać o dziką kartę dla drugiego zawodnika. Do ostatniej chwili nie wiadomo było, kto będzie reprezentował nasz kraj w Pjongczangu. Ostatecznie Polska otrzymała dwa miejsca dla alpejczyków, dzięki czemu i Jasiczek, i Kłusak pojechali do Korei. Happy end? Niekoniecznie. Zamieszanie związane z naszymi reprezentantami było „ukoronowaniem” szeregu zaniedbań ze strony PZN w dziedzinie narciarstwa alpejskiego. Brak wyraźnego systemu szkolenia kadr juniorskich, bierność w szukaniu sponsorów, promowanie jednej dyscypliny zamiast wykorzystywania jej popularności do rozwoju pozostałych – to tylko część zarzutów stawianych obecnemu zarządowi. Prezes Apoloniusz Tajner broni się, mówiąc, że dzięki popularności skoków pojawili się sponsorzy, których wkład umożliwia rozwijanie pozostałych dyscyplin narciarskich. Do tej pory dopłacaliśmy do narciarstwa alpejskiego z własnych środków. Na to, by lepiej żyło się przedstawicielom innych narciarskich dyscyplin, zarabiali skoczkowie. […] Mamy już podpisaną umowę z Tauronem i jest ona ukierunkowana na narciarstwo alpejskie. Będziemy mogli powołać szersze kadry juniorów i to jest ważne. Chcemy stworzyć lepsze warunki tej dyscyplinie, ale na razie na niższym poziomie. Od czegoś trzeba zacząć – twierdzi Tajner.
Polski Związek Skoków Narciarskich? /
Wybór Pekinu jako gospodarza następnych zimowych igrzysk olimpijskich może dziwić, zważywszy na to, że zaledwie 10 lat temu również gościł olimpijczyków, ale letnich. Przez dekadę klimat nie zmienił się na tyle, aby móc spokojnie mówić o Pekinie jako o zimowej stolicy Państwa Środka. Jak natomiast zmieniły się atmosfera i ukierunkowania najważniejszego organu dla sportowców znad Wisły, czyli Ministerstwa Sportu i Turystyki? Na początku marca minister sportu Witold Bańka ogłosił, że na rozwój pięciu dyscyplin zimowych zostaną przeznaczone duże środki. Poza skokami narciarskimi są to na pewno łyżwiarstwo szybkie, short track, biathlon i biegi narciarskie – zapewnił w rozmowie z „Faktem”. Minister nie podał kryteriów wyboru tych właśnie konkurencji, jednakże jego zdaniem właśnie one mają nam dawać gwarancję medali na następnych igrzyskach. Podstawą drogi do sukcesów będą inwestycje w infrastrukturę – przede wszystkim w modernizację tras biegowych w Jakuszycach, Zakopanem i na Kubalonce. Odnowione zostaną również obiekty przeznaczone do skoków narciarskich, przede wszystkim te służące szkoleniu młodych skoczków, czyli m.in. Mała i Średnia Krokiew w Zakopanem. Brak narciarstwa alpejskiego pośród dyscyplin mających uzyskać środki na rozwój uzasadniany jest słabymi wynikami sportowców. Z drugiej strony
specyfika tej dyscypliny, oprócz przemyślanego systemu szkoleniowego dla dzieci i młodzieży, wymaga odpowiednich nakładów finansowych. Wśród niemal 9 milionów narciarzy i snowboardzistów z pewnością można znaleźć młode talenty będące w stanie rywalizować z takimi potęgami jak Norwedzy, Austriacy czy Amerykanie. Niestety w większości przypadków rywalizacja ta kończy się na poziomie juniorskim (15–16 lat) z racji ograniczonych zasobów finansowych rodziców. Pojawienie się zawodnika, który mógłby doprowadzić do zjawiska „małyszomanii”, miałoby duże przełożenie na wzrost zainteresowania narciarstwem i snowboardem.
Zgoda buduje Korzystna sytuacja gospodarcza kraju oraz przykład piłkarzy dają nadzieję na rozwój polskiego sportu w przyszłości. Wystarczy odpowiednia osoba na stanowisku zarządzającym (najlepszym przykładem jest Zbigniew Boniek), aby mądrze wykorzystane środki finansowe zaowocowały zbudowaniem systemu pozwalającego odnosić sukcesy na najwyższym poziomie sportowym. Historyczny awans reprezentacji Polski do ćwierćfinału Mistrzostw Europy (w którym piłkarze po zaciętej rywalizacji, zakończonej dramatyczną serią rzutów karnych, ulegli późniejszemu mistrzowi, Portugalii) był ukoronowaniem procesu rozpoczętego wraz z wyborem Zbigniewa Bońka na
prezesa PZPN. W czerwcu 2018 r. mają się odbyć wybory, podczas których zostanie wyłoniony kolejny prezes Polskiego Związku Narciarskiego. Mimo że Apoloniuszowi Tajnerowi upływa już druga kadencja, a według ustawy o sporcie funkcję prezesa zarządu polskiego związku sportowego można pełnić nie dłużej niż przez dwie następujące po sobie kadencje, aktualny prezes PZN zamierza ponownie ubiegać się o to stanowisko. Jak przytacza sam zainteresowany, według interpretacji przepisów, dokonanej przez Ministerstwo Sportu i Turystyki, kadencja, w trakcie której weszła w życie zmiana przepisów, nie liczy się do bilansu. Co więcej, obecnie Tajner jest jedynym kandydatem na fotel prezesa. Nie ma się co dziwić. Środowisko jest pełne układów i układzików, wiele osób jest nie do ruszenia. Jedynym rozwiązaniem, jakie uzdrowiłoby Związek, jest wprowadzenie kuratora. Niestety, równałoby się to z wykluczeniem przez FIS drużyny skoczków narciarskich z międzynarodowych zawodów, na co nie ma przyzwolenia społecznego i politycznego oraz nie taki jest cel zmian – tłumaczy nasz rozmówca, dobrze znający realia PZN. Rządy Apoloniusza Tajnera spowodowały, że Polska stała się znaczącą marką w skokach narciarskich. Jednak czy nie powinniśmy pójść za ciosem i wesprzeć pozostałe dyscypliny sportów zimowych? Historia uczy, że zmiana za sterem pozwala obrać kurs na sukces. Jaka okaże się rzeczywistość, przekonamy się już w czerwcu. 0
fot. martin_vmorris
Dwie pieczenie na jednym ogniu
maj-czerwiec 2018
/ Akademickie Mistrzostwa Polski w futsal
Warszawska dominacja
W dniach 16–18 lutego Warszawa gościła finalistów Akademickich Mistrzostw Polski w Futsalu. W trzydniowych zmaganiach zwyciężyli zawodnicy Uniwersytetu Warszawskiego oraz zawodniczki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Piotr Poteraj
fot. Maciej Górski
T e k s t:
utsal, inaczej nazywany halową piłką nożną, narodził się w 1930 r. w Urugwaju. Odpowiednie dostosowanie rozmiarów boiska umożliwiało południowoamerykańskiej młodzieży grę w pięcioosobowych drużynach bez konieczności korzystania z pełnowymiarowego boiska. W zamyśle twórcy tej dyscypliny, Juana Carlosa Ceriniego, były rozgrywki zarówno halowe, jak i te organizowane na świeżym powietrzu. Przez wiele lat w futebol de salão grano tylko w Ameryce Południowej – gdzie w 1965 r. odbył się pierwszy Puchar Ameryki Południowej. Ekspansja tej dyscypliny na cały świat nastąpiła dopiero w latach 80. XX w. W 1981 r. Międzynarodowa Federacja Futsalu zorganizowała pierwsze mistrzostwa świata w tej dyscyplinie sportu, a siedem lat później „halówka” trafiła do listy kompetencji FIFA – największej światowej organizacji piłkarskiej.
F
Futsalowa gorączka W Polsce, podobnie jak w większości państw europejskich, futsal utożsamiany jest z grą w hali. Pozwala ona zawodnikom i zawodniczkom na bardziej intensywną rywalizację oraz chroni przed niekorzystnymi warunkami pogodowymi. Wielką zaletą rozgrywek futsalowych jest ich dynamika, zwiększona przez tzw. zmiany hokejowe umożliwiające ponowne wprowadzenie zawodnika ściągniętego wcześniej z boiska. Minusem względem piłki nożnej jest natomiast schematyczność gry – im wyższy poziom rozgrywek, tym bardziej „rozpisane” wydają się zagrania poszczególnych zawodników. Rozgrywki akademickie są rzadkim połączeniem futsalowej myśli taktycznej z szybkością i umiejętnościami piłkarzy szkolonych na pełnowymiarowym boisku. Ze względu na wciąż niewielkie rozpowszechnienie tej dyscypliny sportu tylko nielicz-
46-47 magiel
ne drużyny akademickie wystawiają zawodników dostosowanych stricte do gry w hali. Mimo to rozgrywki organizowane w sezonie zimowym na terenie całego kraju stoją na wysokim poziomie i dostarczają wielu emocji. Ich kwintesencją są Akademickie Mistrzostwa Polski. Tegoroczna edycja tego turnieju odbyła się w Warszawie. Do rozgrywek finałowych mężczyzn zakwalifikowały się dwie stołeczne uczelnie: Uniwersytet Warszawski i Szkoła Główna Handlowa. UW zapewniło sobie awans do rozgrywek finałowych jako organizator turnieju finałowego – ich jedynym zadaniem było pokonanie szczebla regionalnego w postaci Akademickich Mistrzostw Warszawy i Mazowsza. Warto podkreślić, że warszawianie w hali przy ulicy Banacha 2a bronili tytułu mistrzowskiego wywalczonego rok wcześniej w Katowicach. Dużo dłuższą drogę do turnieju finałowego przebyli zawodnicy Szkoły Głównej Handlowej. Podopieczni Marcina Stachowicza, po przebrnięciu przez eliminacje w Warszawie, trafili do rozgrywek makroregionalnych w Łodzi. Tam, w starciu z najlepszymi drużynami akademickimi z województw mazowieckiego, łódzkiego, podlaskiego i warmińsko-mazurskiego, zajęli trzecie, ostatnie z premiowanych, miejsce. Podobne turnieje, odbywające się w Toruniu, Krakowie i Wrocławiu pozwoliły na uzupełnienie listy finalistów o kolejne 12 drużyn. Tak skompletowana szesnastka 16–18 lutego 2018 r. stanęła do walki o Mistrzostwo Polski.
Droga do finału Uniwersytet Warszawski, jako gospodarz i ubiegłoroczny zwycięzca, stawiany był wśród faworytów zawodów. Mimo posiadania tych atutów podopieczni Macieja Karczyńskiego nie weszli dobrze w ten turniej. Ich pierwsze dwa
mecze zakończyły się remisami, które uzyskali, doganiając przeciwników w ostatnich minutach meczu. Awans gospodarze zapewnili sobie dopiero w ostatnim spotkaniu grupowym, pokonując Politechnikę Opolską. Im dłużej trwał turniej, tym bardziej warszawianie się rozkręcali. W ćwierćfinale nie dali szans Uniwersytetowi Adama Mickiewicza w Poznaniu, a w półfinale pokonali jedną z rewelacji rozgrywek: Akademię Jana Długosza z Częstochowy. Szczególnie to drugie spotkanie cechowała dramaturgia. Mecz, który UW zdawał się mieć pod kontrolą, rozkręcił się w momencie, gdy przy prowadzeniu 5 : 3 w ciągu kilkudziesięciu sekund wykluczeni zostali dwaj piłkarze stołecznej drużyny. Gospodarze w ciągu 90 sekund zatrzymywanego czasu nie byli w stanie wyjść z własnej połowy. Obrona Warszawy, nie Częstochowy, o ironio – podsumował tę sytuację jeden ze śledzących prowadzoną na fanpage’u organizatora relację na żywo ze spotkania. Rzeczywiście, defensywa UW w tamtym momencie mogła przywołać na myśl wydarzenia potopu szwedzkiego i wojsk zgrupowanych, by bronić klasztoru na Jasnej Górze. Obrana strategia okazała się jednak skuteczna i w ten oto sposób Uniwersytet Warszawski znalazł się w finale. Jeszcze bardziej wyboistą drogę do medalu przebyła Szkoła Główna Handlowa. Zawodnicy prowadzeni przez Marcina Stachowicza awansowali do ćwierćfinałów z drugiego miejsca w grupie, pokonując Państwową Wyższą Szkołę Zawodową w Tarnowie oraz Politechnikę Śląską w Gliwicach, ulegli natomiast Uniwersytetowi Adama Mickiewicza. Ostatni mecz grupowy przeciwko gliwiczanom obfitował w wielkie emocje, będące preludium do tego, co gracze SGH zaprezentowali w fazie pucharowej rozgrywek. W meczu ćwierćfinałowym, mimo straty dwóch bramek w pierwszych
Akademickie Mistrzostwa Polski w futsal /
Próba nerwów Słynne „jedenastki”, strzelane na hali z linii oddalonej o 7 m od bramkarza, są loterią. Aspekt psychologiczny, decydujący o zachowaniu zawodnika stojącego w obliczu tak wielkiej odpowiedzialności, gra tu ogromną rolę. Drużyna SGH ma swoją smutną historię w konkursach rzutów karnych. W 2017 r. zawodnicy ulegli Uniwersytetowi Łódzkiemu w meczu ćwierćfinału rozgrywek strefowych decydującym o awansie na Akademickie Mistrzostwa Polski w futsalu w Katowicach. Z kolei bydgoszczanie strzałami z 7 m pokonali Uniwersytet Gdański w meczu ćwierćfinałowym. Ich pewność siebie mieszała się ze sportową złością zawodników Szkoły Głównej Handlowej, co można było wyczuć, stojąc wówczas przy linii bocznej boiska. Hala zamarła w ciszy, przerywanej tylko chwilowymi wybuchami radości to jednej, to drugiej strony. Obie drużyny bezlitośnie, z żołnier-
ską precyzją wykonywały jedenastki. 3 : 3, 4 : 4, 5 : 5, 6 : 6. Nerwowe oczekiwanie na zwycięzcę… W bramce WSG rządził wybrany później najlepszym bramkarzem turnieju Szymon Kmiecik, między słupkami SGH stawali na przemian rezerwowy bramkarz Daniluk i grający w polu Wąsowski, który tańcząc, próbował wyprowadzić rywali z równowagi. W końcu w siódmej serii strzał broni Daniluk! Zawodnicy SGH rzucają się sobie w objęcia, triumfują. Warszawski finał stał się faktem. Spotkania drużyn z jednego miasta zwykle podwyższają rangę spotkania, a na tak zaawansowanym poziomie rozgrywek są rzadkością. Zanim jednak nastąpił finał mężczyzn, o medale Akademickich Mistrzostw Polski powalczyły panie. Najpierw w meczu o trzecie miejsce futsalistki Uniwersytetu Gdańskiego pokonały po rzutach karnych swoje rywalki z Uniwersytetu Szczecińskiego, a później w meczu finałowym Uniwersytet Jagielloński wygrał 2 : 1 z Państwową Wyższą Szkołą Zawodową w Wałbrzychu. Dla zawodniczek ze Śląska ta porażka oznaczała pożegnanie się z tytułem mistrzowskim wywalczonym w zeszłym roku. To, co nie udało się futsalistkom z Wałbrzycha, stało się udziałem zawodników Uniwersytetu Warszawskiego, którzy obronili tytuł mistrzowski. W meczu finałowym pokonali oni SGH 5 : 1. Derby Warszawy nie przyniosły spodziewanych emocji. Uniwersytet Warszawski przejął inicjatywę i skutecznie realizował założenia taktyczne trenera Karczyńskiego. Skutecznością zaimponował zdobywca dwóch bramek Jakub Nahorny, którego z trybun oklaskiwał ojciec, Rafał, znany z komentowania spotkań piłkarskich w Canal Plus Sport. Gospodarze turnieju udowodnili, że mogą z meczu na mecz grać coraz lepiej, co ma kluczowe znaczenie w fazie pucharowej rozgrywek. Z kolei SGH samym wejściem do finału zaimponowa-
ła, gdyż nikt nie stawiał warszawian w roli czarnego konia rozgrywek. Sukces graczy SGH docenił sam Rektor Uczelni Marek Rocki, który kilka dni po zakończeniu rozgrywek wręczył zawodnikom list gratulacyjny.
Studencki profesjonalizm Ze względu na świetną atmosferę w halach i dwóch stołecznych medalistów, Warszawa zapamięta te rozgrywki na długo. Kibice, zwłaszcza ci nieśledzący na co dzień rozgrywek futsalowych, mieli okazję poznać tę dyscyplinę sportu. Dla tych, którzy nie mogli pojawić się na trybunach warszawskich hal, odbiór wydarzenia umożliwiały fanpage organizatora: AMP w Futsalu Mężczyzn – Finał oraz AMP w Futsalu Kobiet – Finał. Tam kibice mogli na bieżąco poznawać wyniki poszczególnych spotkań, a także obejrzeć transmisję live z meczów półfinałowych i spotkań o medale. Wielkim atutem turnieju był wysoki poziom rozgrywek. Dość powiedzieć, że występująca w Ekstraklasie Futsalu drużyna Uniwersytetu Gdańskiego odpadła w ćwierćfinale. Gdańszczanom nie pomogła nawet obecność reprezentanta Polski, Wojciecha Pawickiego. Wielkie brawa należą się też paniom, które pokazały, że zaciętością i determinacją nie ustępują mężczyznom. Futsal na bardzo dobrym poziomie w wydaniu kobiecym gwarantowało aż pięć zespołów z najwyższej ligi rozgrywkowej w Polsce. Dodatkowym smaczkiem była obecność na ławce trenerskiej byłego selekcjonera reprezentacji narodowej w futsalu, Tomasza Aftańskiego, który poprowadził futsalistki Uniwersytetu Gdańskiego do brązowego medalu. Kolejne tego typu emocje w akademickiej piłce nożnej już w czerwcu, kiedy to najlepsze drużyny akademickie w Polsce zmierzą się ponownie w Gdańsku – tym razem na pełnowymiarowym boisku. Oby w myśl powiedzenia, że historia lubi się powtarzać, Warszawa znów mogła pochwalić się medalami. 0
fot. Marcin Selerski, Paweł Skraba
minutach spotkania, udało im się zwyciężyć 5 : 3. Zawodnicy występujący w zielonych koszulkach dowiedli, że mogą podnieść się z kolan i dogonić przeciwnika. Miało to kapitalne znaczenie w meczu półfinałowym, w którym SGH mierzyło się z Wyższą Szkołą Gospodarki w Bydgoszczy. Mecz ułożył się lepiej dla zawodników z województwa kujawsko-pomorskiego, którzy prowadzili do przerwy 4 : 1. Ci, którzy postawili wówczas krzyżyk na debiutujących w Akademickich Mistrzostwach Polski warszawianach, zaledwie kilka minut później przecierali oczy ze zdumienia. Zawodnicy w zielonych koszulkach nie dość, że wyrównali wynik do 4 : 4, to jeszcze otarli się o zwycięstwo w regulaminowym czasie gry przy strzale w słupek Macieja Pikiewicza na 24 sekundy przed końcową syreną. Remis utrzymał się jednak do końca, a o awansie do finału zadecydowała seria rzutów karnych.
maj-czerwiec 2018
/ celebryci z gimnazjonu
Sportowcy dzięki swoim sukcesom zdobywają ogromną popularność, a ich triumf w błyskawicznym tempie wykorzystują media. Umiejętne posługiwanie się wizerunkiem mistrzów to specjalność reklamy. T e k s t:
K ata r z y n a Ga ł ą zk i e w i c z
port można lubić albo nie, można się nim aktywnie rozkoszować bądź tylko biernie fascynować. Jedno jest pewne – nie ma dziś sportu bez mediów, ale i nie ma mediów bez sportu. Dobrze o tym wie branża reklamowa, która bardzo chętnie wykorzystuje sylwetki sławnych sportowców, by trafić do jak najszerszego grona odbiorców. Każdy człowiek ma przecież swoją ulubioną dyscyplinę sportową, której jest obserwatorem czy praktykiem, często również kibicuje jakiejś drużynie czy danemu zawodnikowi. Media za pomocą reklam kreują sportowców na gwiazdorów, którzy stają się nie tylko autorytetami swoich wielbicieli, lecz także narodowymi idolami. Zabieganie przez producentów o udział w reklamie gwiazd sportu wynika z przekonania o tym, że za pomocą ich autorytetu wzrośnie sprzedaż promowanego towaru. Twórcy dóbr konsumpcyjnych chcą, aby mistrzowie swoich dyscyplin stawali się wręcz symbolami produktów, a te powinny być opatrzone nie tylko marką firmy, lecz także wizerunkiem wybranego gwiazdora. Takie transakcje wiązane dobrze ilustrują przykłady polskich reklam z udziałem wybitnych sportowców: Adama Małysza, Roberta Lewandowskiego czy Roberta Kubicy. Wszystkie stanowią też reprezentację zmitologizowanego oblicza sportowca.
S
Potęga wizerunku Pamiętne sukcesy Adama Małysza, swego czasu najbardziej utytułowanego, rozpoznawalnego i cenionego sportowo Polaka, przyczyniły się do tego, że był najchętniej wybieranym sportowcem w reklamach komercyjnych. Jego nazwisko było marką samą w sobie. Licznemu gronu Polaków Małysz kojarzył się z symbolem bohatera narodowego, który, jak pisał Łukasz Trzciński w Micie bohaterskim: wykroczył poza normalny zakres ludzkich możliwości: w pracy nad ciałem i dążeniem do osią-
48-49 magiel
gania sukcesów zmagał się z wieloma wyrzeczeniami, a setki godzin spędzonych poza domem na treningach i zawodach przyczyniły się do wytworzenia wokół niego aury perfekcjonisty czy wręcz osoby przezwyciężającej naturę człowieka. Taki wizerunek wykorzystały różne branże – po skoczka sięgała Poczta Polska, która emitowała znaczki i kartki pocztowe z jego nazwiskiem, firma ubezpieczeniowa Generali, Totalizator Sportowy Lotto, niemiecka marka samochodów osobowych Audi czy sieć telefonii komórkowej Idea. Małysz występował nawet w reklamie Atlasu, gdzie polecał kleje do glazury. Najciekawszy, bo o szczególnie zmitologizowanym znaczeniu, wydaje się przykład artykułu spożywczego Bakomy – serka Bakuś, który był reklamowany przez skoczka. Hasło reklamowe produktu brzmiało: Bakuś – Serek Przyszłych Mistrzów, co wywierało silne wrażenie, że jeśli dziecko będzie spożywało ów serek, to dzięki temu odniesie w przyszłości sukces porównywalny z osiągnięciami samego Małysza. Przesłanie było oczywiście uproszczone i idealizujące produkt. Oprócz walorów samego skoczka wykorzystano także „cudowne właściwości” serka, który miał być lekiem na całe zło otaczającego świata. Małysz reklamował także herbatę Teekane, której swoim wizerunkiem dodał wyjątkowości i prestiżu. Skoczek uzyskał taki efekt krótkim, ale sugestywnym sloganem: To jest moja herbata. O jej unikalności świadczyło to, że była herbatą Adama Małysza. Kupienie naparu równało się identyfikowaniu z mistrzem, a także działaniem w myśl zasady, że kibicowanie swojemu ulubieńcowi zobowiązuje do kupowania reklamowanych przez niego produktów. To, że chodziło o herbatę także nie było bez znaczenia. Wiadomym jest, że herbata smakuje najlepiej wtedy, gdy na zewnątrz jest zimno, a jeszcze lepiej, gdy akurat telewizja transmituje w tym czasie konkurs Pucharu Świata, którego zwycięzcą zostanie nie kto inny jak Adam
Małysz. Kreacja takiego obrazu miała spowodować mimowolne skojarzenie ulubionego napoju Teekane z sukcesami skoczka.
Lewy-biznes Podobnie jak Małysz, atrakcyjny medialnie wydaje się najlepszy polski piłkarz Robert Lewandowski. Zawodnik Bayernu Monachium jest powszechnie utożsamiany ze wzorem idealnego sportowca, z czego czerpią korzyść marki, z którymi Lewandowski współpracuje. Firmy takie jak Nike, Vistula, T-Mobile, Head & Shoulders, Gillette, Huawei czy Lotos wykorzystują mit, który bazuje na autorytecie piłkarza, eksponując przede wszystkim jego cechy osobowości, ale także nieprzeciętną fizjonomię. Firma Nike w swojej kampanii odzieżowej skupiła się na zaakcentowaniu pracowitości i profesjonalizmu piłkarza, który swoją postawą zainspirował wielu młodych ludzi do uprawiania sportu. Slogan: Pokolenie Lewandowskiego miał na celu zobrazować skalę zjawiska, ponieważ to nie pojedyncze osoby zdecydowały się pójść śladem „Lewego”, lecz całe pokolenie. Marka Vistula zaś – producent męskiej garderoby – skupiła się na podkreśleniu wysportowanej sylwetki Polaka. Wzorowo wyrzeźbiona, muskularna, wręcz atletyczna budowa piłkarza ubranego w dobrej jakości garnitury idealnie komponowała się ze wzorem męskości popularyzowanym przez tę firmę. Sesje zdjęciowe z udziałem sportowca są wytworne, eleganckie i kojarzą się z luksusem. Przekaz płynący z kampanii reklamowych Vistuli uświadamia odbiorcom, że każdy, kto założy strój tej marki, będzie mógł poczuć się jak Robert Lewandowski. Podobieństwo między reprezentantem Bayernu a „Orłem z Wisły” polega na tym, że obaj reklamowali bardzo dużo różnorodnych marek, różnica zaś na tym, że Lewandowski większość kampanii zrealizował w tym samym czasie. Według stratega agencji reklamowych Ewy Sieńkowskiej,
fot. wikimedia
Zmitologizowane oblicze sportowców
celebryci z gimnazjonu /
reklam z Lewandowskim w pewnym momencie było zbyt dużo, co sprawiło, że pojawiły się kłopoty z jednoznacznym wskazaniem, jakie marki reprezentuje piłkarz. To z kolei osłabiło efekt, na którym najbardziej zależało producentom. „Lewy” miał przyciągnąć uwagę odbiorców, tymczasem ją rozproszył.
Wspomniana wcześniej Ewelina Kancik podkreśla: reklamowany przez Kubicę produkt miał niewiele wspólnego ze sferą zwykłej użyteczności. Jego prawdziwym zadaniem było wpisywać się w aspiracje ludzi, zaświadczając jednocześnie o sukcesie kierowcy.
Energetyk za kółkiem
Kampanie reklamowe z udziałem sportowców mogą odgrywać istotną rolę edukacyjną, dlatego powinni oni promować produkty i usługi kojarzące się z aktywnością fizyczną i zdrowym stylem życia. Mogłoby się wydawać, że reklama używek, alkoholu czy zakładów bukmacherskich z udziałem gwiazd sportu nie tylko nie będzie wiarygodna, lecz także może nadszarpnąć ich wizerunek. Reklamodawcy jednak zdają się nie zwracać na to uwagi, a wątpliwe pod kątem autentyczności przykłady można mnożyć. Niezwykle konsekwentna w sięganiu po sportowców w reklamach jest amerykańska firma chipsów
Kolejnym sportowcem reklamującym produkty spożywcze, a konkretnie napój energetyczny N-Gine, był Robert Kubica. Warto podkreślić, że jego profesja dobrze współgrała z reklamowanym produktem, ponieważ ten napój był faktycznie używany przez Polaka podczas wyścigów GP. Formuła 1 jest jedną z najbardziej elitarnych dyscyplin sportowych, a Kubica jako pierwszy Polak znalazł się w najznakomitszej serii wyścigowej. W związku z tym twórcy marki N-Gine postanowili jednocześnie wykorzystać mit sportowca, kojarzący się z prestiżem społecznym i docenić sukces Kubicy, który – posiadając talent i nadzwyczajne umiejętności w wyścigach samochodowych – znalazł się w gronie doborowych kierowców świata, reprezentowanych przez potężnych sponsorów z ogromnym kapitałem. W zbiorze zatytułowanym Sport w mediach Ewelina Kancik zauważa: w przeciwieństwie do innych sportów, do znalezienia się w Formule 1 nie wystarczą same umiejętności. Potrzeba wieloletniego sponsoringu oraz kontaktów, by zostać zauważonym, dlatego że zespoły startujące w F1 nie są zobligowane żadnym regulaminem dotyczącym wyboru kierowców do swoich bolidów (poza wymogiem posiadania superlicencji), to nie osiągnięte wyniki decydują o losach danego kierowcy, a osoby, które go firmują. Dlatego właśnie tak ważne jest zrozumienie tego, jak Robert Kubica był odbierany w Polsce, a jak na całym świecie, bo chociaż marka jaką jest Adam Małysz jest świetnie znana w jego kraju ojczystym, to jednak za granicą już mniej. Zawodnika kojarzą tylko osoby interesujące się skokami narciarskimi. Można więc wnioskować, że Kubica w okresie swojej kariery był najpopularniejszym polskim sportowcem rozpoznawalnym na całym świecie i tym samym reklamowany przez niego produkt miał nadawać prestiżu jego posiadaczom. Reklama N-Gine wyeksponowała „esencję sukcesu” Kubicy. Na pierwszym planie znajdował się bolid z logo produktu, towarzyszył mu warkot silnika i pisk opon, wyczuwalne było napięcie, gdy pojazd tracił przyczepność na zakręcie, a w międzyczasie następowały zbliżenia kamer. Krótkie animacje obrazowały działanie napoju przyspieszającego pracę serca i mózgu kierowcy.
Sportowiec nie wielbłąd
Twórcy dóbr konsumpcyjnych chcą, aby mistrzowie swoich dyscyplin stawali się wręcz symbolami produktów. Lay’s. Najpopularniejszym spotem emitowanym na całym świecie był ten z udziałem brazylijskiego piłkarza Ronaldinho, swego czasu uznawanego za najlepszego piłkarza globu. W jednej z reklam Lay’sów Brazylijczyk biegał po stadionie, by na trybunach odnaleźć swoją mamę i poczęstować ją chipsami, w kolejnej zaś na jednym z lotnisk tym samym produktem dzielił się z nieznajomą pasażerką czekającą na samolot. Spoty miały za zadanie przekonać odbiorców, że oglądaniu meczów musi towarzyszyć spożywanie chipsów Lay’s oraz że ich konsumpcja łączy ludzi. Nieznane sobie dotąd osoby integruje wspólne jedzenie Lay’sów. Poprzez wprowadzenie mitu kultu sportowca tuszuje się to, jak niezdrowe jest spożywanie tego typu produktów. Bo skoro najlepszy piłkarz świata, który na boisku nieraz udowadniał swoje nieprawdopodobne możliwości, ośmieszając i dryblując rywali, chętnie częstuje Lay’sami, to tym samym każdy, kto będzie je spożywał, może odnieść podobny sukces. Reklama kultywuje również więzi rodzinne, pokazując, że swoim najbliższym należy dawać to, co najlepsze. Na polskim rynku te same chipsy reklamowali Wojciech Szczęsny oraz Krzysztof Hołowczyc. Bramkarz tuż przed Euro 2012 znalazł się na
fali popularności i zachęcał także do spożywania napoju Pepsi, a jego kolega z boiska, Jakub Błaszczykowski, popularyzował sieć fast foodów McDonald’s. Inny polski sportowiec Tomasz Adamek wsparł swoim wizerunkiem markę piwa Żywiec. Pięściarz został przedstawiony jako niezwykle silny mężczyzna, heros, który poświęca się swojemu fachowi. Wykorzystana symbolika bazowała na ukrytym znaczeniu mitycznego ciała, ukazywała napięte mięśnie, nagi tors i krople potu na skórze, co miało podkreślić niezłomny charakter boksera. To wszystko, jak wiadomo, było zasługą spożywania piwa marki Żywiec. Po emisji reklam z Adamkiem na browar spadła fala krytyki za zatrudnienie sportowca, który zamiast popularyzować zdrowy styl życia, po wyjściu z bokserskiego narożnika – jak sugeruje spot reklamowy – sięgał po alkohol.
Demitologizacja mitu Rola mitu w reklamach jest niezwykle znacząca. Jej efekt potęguje wykorzystywanie w nich postaci znanych, lubianych i utalentowanych – takich jak sportowcy. To właśnie oni tworzą wrażenie autentyczności i bliskości z reklamowanymi artykułami. Udział gwiazd sportu w reklamach ma wymowne znaczenie, ponieważ postawy, jakie propagują, stają się wzorcami zwłaszcza dla młodszych odbiorców. Ich wizerunki mogą sprawić, że widzowie reklam zechcą się zidentyfikować ze swoimi ulubieńcami. Nie od dziś wiadomo, że ludzie znacznie łatwiej ulegają wpływom osób popularnych, ponieważ ich nazwiska wzbudzają zaufanie oraz przekonanie, że sławna osobistość nie zaryzykowałaby wsparcia swoim wizerunkiem nieodpowiedniej oferty. Warto podkreślić, że zmitologizowany obraz mistrzów zawsze opiera się na ich autorytecie i eksponowaniu walorów najbardziej dla nich rozpoznawalnych. Co więcej, bazowanie na micie sportowców w reklamach bardzo często ma za zadanie zminimalizować negatywne skutki jakie wiążą się np. ze spożywanym produktem. Spoty reklamowe wpajają odbiorcom kłamliwą wizję właściwości prezentowanych towarów, niczym mit sam w sobie. Można się zastanawiać, dlaczego sportowcy narażają swój wizerunek w nie do końca wiarygodnych kampaniach, ale dla nikogo nie jest chyba tajemnicą, że za swoje poparcie i reklamę otrzymują duże wynagrodzenie finansowe. Dlatego też perswazyjne nakłanianie samego Adama Małysza, Roberta Lewandowskiego czy Roberta Kubicy można traktować jako przynętę, na którą złowić mają się wierni fani swoich idoli. 0
maj-czerwiec 2018
/ fotografia prasowa Contemporary Issues Stories 1 miejsce Banned Beauty Heba Khamis
General News Stories 2 miejsce Rohingya Refugees Flee Into Bangladesh to Escape Ethnic Cleansing Kevin Frayer
50-51
fotografia prasowa / World Press Photo of the Year Venezuela Crisis Ronaldo Schemidt 3 maja 2017
World Press Photo 2018 Przez cały rok 2017 obiektywy dookoła świata skierowane były w stronę najważniejszych wydarzeń. Oczami fotografów mogliśmy zobaczyć konsekwencje wojny w Syrii, zamachów terrorystycznych w Afryce i na Bliskim Wschodzie czy reżimu w Korei Północnej. Jednak fotografia roku wybrana przez jurorów konkursu World Press Photo pochodzi z drugiego końca świata. T E K S T:
M ał g o r z ata g r o c h ow s k a
wieczniony na zdjęciu Jose Victor Salazar Balza, 28-letni Wenezuelczyk, był jednym z protestujących podczas majowych demonstracji w Caracasie. Razem z innymi wyrażał sprzeciw wobec prób umocnienia władzy prezydenta Nicolasa Madury. Działania polityka wprowadziły Wenezuelę w kryzys gospodarczy, a niechęć społeczeństwa do niego przerodziła się w wielomiesięczne, krwawe protesty.
U
Wenezuela w płomieniach Ronaldo Schemidt, autor zwycięskiej fotografii, w wywiadzie zaznacza, że demonstrujący nie są celowo podpalani – chłopak ze zdjęcia nieszczęśliwie znalazł się w pobliżu motocyklu, który wybuchł podczas starcia protestujących i sił rządowych. Jose Victor Salazar Balza stał się symbolem płonącej Wenezueli, która jest na skraju wojny domowej. Jeden z członków jury konkursu, Bulent Kilic, zwraca uwagę na
f o t o gr afie dz i ę ki u p r z e j m o ś ci w o r l d p ress p h o t o f o u n d ati o n
pewien szczegół widoczny w kadrze: na ścianie namalowany jest pistolet. Napisane jest obok „paz”, co oznacza „pokój”. To również stanowi o wartości fotografii. Jose przeżył wypadek z poparzeniami drugiego i trzeciego stopnia, ale nie wpłynęło to na jego zaangażowanie. Bohater fotografii wkrótce po wydarzeniu wziął udział w kolejnych protestach – dał tym samym świadectwo odwagi i heroizmu, które widoczne są na zdjęciu zatytułowanym Venezuela Crisis.
Przypalając kobiecość Inne nagrodzone fotografie, podzielone na osiem kategorii (Contemporary Issues, Environment, General News, Long-Term Projects, Nature, People, Sports i Spot News), ukazują cały przekrój problemów społecznych – również takich, o których wcale nie jest głośno w mediach. Przykładem może być seria zdjęć autorstwa Heba Khamis pt. Banned Beauty,
który zajął pierwsze miejsce w kategorii Contemporary Issues, Stories. Reporterka na swoich fotografiach przedstawia „prasowanie piersi” – praktykę stosowaną przez matki w Kamerunie, która ma opóźnić proces dojrzewania u młodych dziewcząt. Polega ona na uciskaniu piersi przy pomocy gorących przedmiotów lub zaciskaniu na nich pasów w celu spłaszczenia biustu – techniki różnią się w zależności od regionu. Matki zapewniają, że ta procedura jest aktem miłości wobec córek, które dzięki tym bolesnym zabiegom mają mniejsze szanse na zajście w ciążę, przerwanie szkoły i pracy czy stanie się ofiarą gwałtu. Według szacunków lokalnych fundacji pozarządowych około 25 proc. Kamerunek przeszło któryś z rodzajów zabiegu spłaszczania biustu.
Ofiary żarzącej się nienawiści Chociaż temat uchodźców jest nadal obecny w debacie publicznej, to zainteresowanie 1
maj-czerwiec 2018
/ fotografia prasowa
Nature Singles 1 miejsce Dumpster Diver Corey Arnold
Environment Singles 1 miejsce Waiting For Freedom Neil Aldridge
52-53
fotografia prasowa / mediów koncentruje się tylko wokół wybranych aspektów kryzysu imigranckiego w Europie. Pomija się to, że problem dotyczy również uchodźców z innych części świata. Kevin Frayer, autor serii fotografii pt. Rohingya Refugees Flee Into Bangladesh to Escape Ethnic Cleansing, zdaje się wypełniać tę lukę. Jego zdjęcia (drugie miejsce w kategorii General News, stories) opowiadają historię muzułmańskich uchodźców, którzy uciekają z Mjanmy do Bangladeszu w celu uniknięcia czystek etnicznych. Ich rodzinne domy zostały spalone, a w nowym miejscu brakuje czystej wody, schronienia nad głową i produktów sanitarnych. Z tego powodu narażeni są na groźne choroby, a nawet śmierć. Według danych UNICEF-u ponad połowa uchodźców to dzieci.
Eksplozja Wiele emocji mogą wzbudzić obrazy nagrodzone w kategorii People. Jeden z nich przedstawia dwie kobiety chorujące na tajemniczy
„zespół rezygnacji”. Objawy tej choroby to pasywność, niemożność poruszania się, picia i jedzenia, mutyzm i brak reakcji na jakiekolwiek fizyczne bodźce. Na chore mówi się „śpiące królewny”, a przypadłość dotyka podobno jedynie uchodźców w Szwecji. Drugie miejsce w kategorii People Singles zajęła fotografia 11-letniej dziewczynki – ofiary eksplozji w Kirkuku (Irak) – która po wielu operacjach plastycznych musi nosić maskę na twarz, aby chronić skórę przed światłem.
Bez ognia Wydawać by się mogło, że fotografia prasowa obejmuje jedynie wydarzenia przykre i wstrząsające. Polemizuje z tym m.in. Carla Kogelman, która w swojej serii Ich Bin Waldviertel (pierwsze miejsce w kategorii Long-Term Projects, stories) ukazuje beztroskie życie dwóch sióstr mieszkających w austriackiej wiosce bioenergetycznej Merkenbrechts. Miejscowość liczy 170 mieszkańców, a większość
energii pozyskiwana jest z lokalnej biomasy i innych odnawialnych źródeł. Ciekawe fotografie można zobaczyć również w kategorii Nature – m.in. bielika amerykańskiego żywiącego się w alaskańskim śmietniku czy latającą rybę pod wodą. Jest również polski akcent – fotografia trzech Polek bawiących się z makakami Kaoru Otsuka, na zapleczu w Tokio. Fotografie zgłoszone do konkursu World Press Photo 2018 zadziwiają różnorodnością i jednocześnie mają jedną wspólną cechę – poruszają. Dzięki pracy 4,5 tys. reporterów z 125 krajów możemy przyjrzeć się wydarzeniom, do których słowa są jedynie dodatkiem, uzupełnieniem treści niesionej przez zdjęcia. 0
Informacja Po więcej zdjęć nagrodzonych w konkursie World Press Photo 2018 zapraszamy na stronę internetową:
https://www.worldpressphoto.org.
People Singles 1 miejsce Resignation Syndrome Magnus Wennman
maj-czerwiec 2018
/ teatry offowe dodałem belkę, ale to nie moja, więc nie wiem , czy mogę z niej korzystać. Tak wiele pytań, tak mało odpowiedzi
Gdzie sięga off? W ich przypadku zaczęło się zabawnie i poważnie jednocześnie: od stanu świadomości zwanego offem teatralnym. Miało to związek z lakierem do paznokci, magicznym kamieniem ze słowiańskiej mitologii, dublerską rolą prostytutki i apokaliptyczną scenografią ze skupu złomu. Alatyr i Teraz Poliż to dwa teatry, których członków łączy niepewność co do tego, czym off w rzeczywistości jest. T e k s t:
K ata r z y n a Kowa l e w s k a
arta pamięta, że lakier, owszem, wystąpił w tej historii, lecz ważniejszy okazał się ciąg skojarzeń: Teraz my, „Teraz Polska”, więc czemu nie: Teraz Poliż?. Ani ona, ani Dorota nie słyszą już prowokacji w nazwie zespołu, ale obserwują, że ona wciąż niektórych zawstydza. Jako przykład Marta podaje panie w urzędzie, które dłonią zasłaniają cisnący się na usta uśmieszek. Ostatecznie jednak to nie nazwa stała się przyczyną kłopotów dziewczyn. Pewnego dnia otrzymały zawiadomienie od Fundacji zarządzającej logo „Teraz Polska”: jeśli go nie zmienią, sprawa trafi do sądu. Musiały pożegnać się z własną wersją tego znaku, w którym flaga przyjęła szarą barwę. Stworzyły nowy, czarno-różowy wzór na białym tle. Nazwę zachowały. Inna historia wiąże się z zespołem Kuby. Nazwanie teatru to straszliwy wysiłek. Wszystkie nazwy wydawały się śmieszne i głupie. Debatowaliśmy. W końcu zwołaliśmy czteroosobowe konklawe. [...] Pojawiały się różne propozycje. Od patetycznych po głupie i absurdalne. Nie wiedzieliśmy, co wybrać. Skończyło się kompromisem, który się nikomu nie podobał – wspomina lider. Przyznaje, że Alatyr brzmi trochę
M
jak nazwa syropu na kaszel, ale za to wiąże się z piękną tradycją znaczeniową i ładną grafiką. Ośmioramienna gwiazda, oznaczenie alatyru, wpisana w wiecznie obserwującą tęczówkę oka stała się logo teatru.
Ninja i kunoichi W obu przypadkach wybór nazwy był dosyć zawiłym procesem, ale zanim się rozpoczął, członkowie zespołów musieli pokonać jeszcze inne trudności. Założycielska czwórka Alatyru pracowała na strychu Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Bytomiu jako koło naukowe. Tworzyli spektakl o końcu świata Skończyły nam się dni, który wkrótce miał stać się dla nich początkiem bardziej sformalizowanego etapu działalności. Na skupach złomu znajdowali nie tylko elementy scenografii, lecz także inspiracje do przyszłych postaci-lalek, do dziś naznaczonych rysami napotkanych bezdomnych. Kończąc studia, postanowili się uniezależnić, stworzyć własny szyld. Kierowały nimi dwa nadrzędne cele. Pierwszy z nich polegał na stworzeniu sobie samym rynku do wykonywania pracy w sytuacji, gdy rynek oficjalnego obiegu raczej nas nie chce. To był czas, kiedy wszyscy rze-
czywiście zarabialiśmy w zupełnie przypadkowy sposób, a pragnęliśmy robić teatr. [...] Drugi cel stanowiło stworzenie zespołu artystycznego, który będzie gotów na wszystko. Powołanie aktorów-ninja, którzy nie mają żadnych blokad, sztamp i wchodzą w przedziwne projekty – wyjaśnia Karol. Z kolei dziewczyny z Teraz Poliż zaczynały w Warszawie. Brakowało im dramatów pisanych z myślą o kobietach. Dorota, absolwentka Szkoły Aktorskiej Machulskich, wspomina, że miała już dosyć dublerskich ról prostytutek. Dla mnie mocne było to, że w tych wszystkich sytuacjach nie było nawet jednej porządnej dublury. [...] Wchodzę na scenę, mówię chłopakowi, że go kocham. Oczywiście była to prostytutka o dobrym sercu, przecież to bardzo ważne. Aktorkę denerwowało, że na scenie o problemach egzystencjalnych mówią głównie mężczyźni. Dorota i Marta postanowiły działać. Zawalczyłyśmy o to, żeby wziąć pieniądze przeznaczone na poszczególne spektakle dyplomowe, poszukać swoich reżyserów lub reżyserek i zrobić coś na podstawie tekstu, w którym jest dużo kobiet – wspomina Marta. Natrafiły na inne inspirujące studentki, z którymi zaczęły tworzyć przedstawienia. Ze spektaklem Osiem obroniły dyplomy. Po za-
Teatr Alatyr, spektakl Trzej Muszkieterowie w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, fot. Artur Wacławek
54-55
teatry offowe /
kończeniu studiów nie chciały kończyć współpracy, lecz dalej wymieniać się pozytywną energią. W siódemkę założyły zespół – bez struktury, bez miejsca prób, bez perspektyw pokazów, za to z silnym przekonaniem, że chcą zmieniać rzeczywistość społeczną. Je także można by porównać do ninja, czy raczej kunoichi, kobiet-ninja.
Nie patriarchat, nie matriarchat Początkowo chciały jedynie mówić o sprawach kobiecych. Dopiero później wszystkie członkinie Teraz Poliż zrozumiały, że są feministkami, więc powinny również działać. Nieraz wzbudzało (i nadal wzbudza) to kontrowersje. Dorota w show Tak czy nie toczyła z Januszem Korwin-Mikkem spór o prawa kobiet. Potem natrafiała w sieci na fragmenty wystąpienia z podpisem: Janusz Korwin-Mikke i głupia feministka. Z głosami sceptycyzmu spotyka się także w relacjach prywatnych. Zdarza jej się słyszeć pełne zawodu pytanie: Jesteś feministką. Ale… ale dlaczego?. Nie tylko działalność feministyczna członkiń zespołu bywa nierozumiana czy atakowana. Podczas spektaklu Sukienka z dziurką ktoś wykonał aktorkom zdjęcia w czasie sceny nagości, po czym zamieścił je w sieci bez wiedzy i zgody dziewczyn. Na szczęście członkinie zespołu znacznie częściej spotykają się z pozytywnym odzewem. Wiele osób, także mężczyzn, przyznaje, że dzięki poliżankom nareszcie rozumieją, czym jest feminizm. Członkinie grupy tworzą wystawy, prowadzą warsztaty, współpracują z Amnesty International oraz gruzińskim ruchem feministek. Docierają do zapomnianych kobiecych dramatów, a potem adaptują je na słuchowiska. To było dla nas odkrycie, gdy zaczęłyśmy czytać wybrane teksty, że one zawierają część historii, której mnie osobiście brakowało w tej wielkiej narracji historycznej, jaką pamiętam ze szkolnych zajęć. Te kobiety otworzyły przede mną spektrum rzeczywistości społecznej, o której nikt mi nigdy nie opowiadał – ekscytuje się Marta. Dziewczyny w swoich spektaklach często starają się burzyć czwartą ścianę, angażować widza, wciągać do dyskusji. Działanie ze społeczeństwem daje im satysfakcję, ale czasem tęsknią za większą stabilizacją. Pracują jako kolektyw. Sprzeciwiają się nie tylko strukturze patriarchalnej, lecz także wszelkiej hierarchiczności we własnych szeregach. Nie wybrały lidera, chociaż mają zarząd. Doszły jednak do wniosku, że ta komórka nie służy rządzeniu, lecz dopinaniu spraw organizacyjnych. Obowiązki związane z księgowością, rozliczaniem starają się równo dzielić między siebie. Nieraz zdarzało im się spotkać z głosami zdziwienia: Skoro nie macie żadnego mężczyzny w grupie, to kto wam wszystko liczy?, lekceważenia: W takim babińcu pewnie są same kłótnie, su-
Teatr Poliż, spektakl Liminalna. Jestem snem, którego nie wolno mi śnić, fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska
gestiami: Przydałby się wam jednak mężczyzna, który by to wyreżyserował. Tymczasem spory są rozwiązywane całkiem sprawnie, reżyserki zyskują głosy uznania, a finansowo dziewczyny też radzą sobie całkiem nieźle – przynajmniej w ostatnich latach. Mimo to większość członkiń Teraz Poliż ma jeszcze drugą pracę.
Przekraczanie granic Z kolei alatyrowcy są grupą mieszaną z bardziej hierarchiczną strukturą: wybierają dyrektorów, mają lidera. Praca w zespole pozwoliła im wybić się na rynku artystycznym. Twórcy sięgają po utwory autorskie, ale również do klasyki literatury, wykorzystują lalki, pieśni, obrzędy. „Soup city” było kryminałem noir dla dzieci. Bardzo brutalnym i wulgarnym, ale wszystkie wulgaryzmy i brutalizmy zmieniliśmy na słowa związane z ciastkarstwem. W „Camelocie” próbowaliśmy transowych, rytualnych form. Mieliśmy nawet szkolenia z białego śpiewu. W „Rockym” pierwszy miesiąc prób opierał się na treningu bokserskim, z którego wyrastała choreografia – opowiada Karol. Artyści wciąż chcą próbować nowych dróg, a Alatyr stanowi dla nich bardzo chłonną płaszczyznę eksperymentów, których prawdopodobnie nie mogliby przeprowadzić gdzie indziej. To ważny argument w dyskusji o tym, czy grupa jest swoim członkom dalej potrzebna w sytuacji, gdy większość z nich w pracuje na etatach w teatrach instytucjonalnych lub w innych jednostkach artystycznych. Kuba niedawno został dyrektorem w Będzinie, ale po godzinach wciąż skręca podesty lub sprawdza bilety widzów Alatyru. Karol zasiada w komisji festiwalu offowego Bamberka w Gorzowie Wielkopolskim, a chwilę później montuje scenografię do spektaklu, klei lalki czy opiekuje się grupą obcokrajowców
zaproszonych z pokazami gościnnymi do Polski. Zdarzyło mu się nawet podłączać instalację gazową na potrzeby zespołu. Obaj artyści nie tęsknią za rutyną. Praca w offie to dla nich ogromna przygoda, wrażenie przekraczania czegoś niezwykłego. Tego poczucia nie znajdują w instytucjach. Obecnie Alatyr staje się czymś ucieczkowym. Nie trwa, ale bywa. Do życia powołuje grupę impuls artystyczny, okazja, grant, pragnienie szaleństwa – komentuje Kuba. Co jakiś czas członkowie zespołu pakują samochód po brzegi i docierają tam, gdzie nie sięga mainstream. Można ich spotkać w Bieszczadach, na Dolnym Śląsku, Pomorzu Zachodnim, pod Wrocławiem… Nie tylko grają spektakle i koncerty, lecz także animują lokalną społeczność, prowadzą warsztaty, uczą tolerancji oraz otwartości. Zdarza im się pracować w plenerze, nieopodal chatki koło pola kukurydzy (czy innego zboża), chociaż natrafiają także na naprawdę dobrze zorganizowane domy kultury. Zżywają się z lokalnymi mieszkańcami, razem biesiadują. Tworzą wspólnotę, jakiej nie doświadczają w metropolitalnej Warszawie. W końcu jednak zawsze wracają do stolicy-bazy, gdzie mogą liczyć na gościnę Dzikiej Strony Wisły.
Status offu Poliżanki i alatyrowcy zdają sobie sprawę z problemów kategoryzacji. Teatr offowy nie ma formalnego wyznacznika. Off, jak sama nazwa wskazuje, sytuuje się na obrzeżach. My jesteśmy na obrzeżach, więc jesteśmy teatrem offowym – deklaruje Marta, ale potrzebuje na to chwili zastanowienia. Także Karol klasyfikuje w ten sposób swój zespół. Oboje jednak dodają, że podział wcale nie jest jednoznaczny. Wolą nazywać się grupami niezależnymi, niezwiązanymi z żadną instytucją. Kolejnym problematycznym pojęciem jest alternatywa, często uważana za synonim offu. Jednak jej 1
maj-czerwiec 2018
/ teatry offowe
rzeczywistą istotę stanowią poszukiwania innowacyjnych dróg, eksperymentowanie. Oczywiście wszystkie te kategorie mieszają się ze sobą. Teatry niezależne, offowe, alternatywne często biorą udział w tych samych festiwalach i konkursach w jednej kategorii. Wspólnie z innymi strukturami o statusie NGO starają się o roczne dofinansowania. Mimo że oba zespoły wyrobiły już sobie pewną markę, terminy są nieubłagane. Niedopatrzenie formalności, od których nie mają przecież specjalnych księgowych, skutkuje brakiem finansowania. Co więcej, w wyścigu o dotacje często mierzą się ze znacznie silniejszymi teatrami prywatnymi, wspieranymi przez filmowych celebrytów. Takim najwybitniejszym przykładem jest coroczne oburzenie przy wynikach konkursów dotacyjnych, kiedy połowa polskiego szalenie wartościowego offu zostaje odrzucona, a „fundacja Krystyny Jandy na rzecz Krystyny Jandy” dostaje z odwołania zawsze grube setki tysięcy na działalność prywatnego teatru, który, zgodnie z informacjami płynącymi do mediów, finansuje się sam – ironicznie komentuje Karol. Wnioski rozpatrywane są do marca, czasem nawet kwietnia, co skutkuje trzy- lub czteromiesięcznym martwym okresem. Nie możemy nic zaplanować, bo ze starego budżetu nie możemy korzystać, a nowego jeszcze nie ma – narzeka Marta.
Studnia bez dna Słaba rozpoznawalność utrudnia pozyskanie partnerów finansowych czy reklamodawców dla działań offowych, ale problem dotyczy również widzów, działaczy teatru i zawodowych krytyków. Co rusz napotykamy jakieś zasłużone, nagradzane teatry niezależne, organizujące własne festiwale, o których wcześniej nie słyszeliśmy – wyznaje Karol. Jednocześnie wspomina czas, gdy jego znajoma próbowała stworzyć mapę teatrów offowych dla czasopisma „Nietakt” (ostatecznie doliczyła się ponad 800 jednostek w całej Polsce). Definicja dostarczała wielu problemów, ale okazała się dopiero wierzchołkiem góry lodowej. Działania wyjazdowe, brak jednej siedziby oraz granie w różnych zakątkach miasta sprawiają, że teatry offowe są słabo rozpoznawalne i często trudno je zlokalizować. Działanie akcyjne (bywanie, a nie bycie) prowadzi do tego, że czasami trudno jednoznacznie stwierdzić, czy dana grupa nadal jest aktywna, czy może zawiesiła już działalność. Zdarza się, że nawet sam zespół nie jest w stanie tego określić, a wtedy teatrolog musi rozstrzygnąć kwestię egzystencjalną. Jaki status nadać teatrowi, który nie wie, czy nadal istnieje? We wszystkich województwach problemy się piętrzyły, ale największym wyzwaniem okazało się Mazowsze. Nikt nie chciał się za nie zabrać.
56-57
To jakaś wielka studnia, w której nie wiadomo, jak łowić informacje – mówi Karol. Największą czarną dziurą jest zaś Warszawa. Bogata oferta wydarzeń artystycznych sprawia, że trudno nadać mniejszym, niezależnym działaniom zasięg ponadlokalny. Tutaj nic o sobie nie wiemy, nawet gdy mieszkamy w sąsiednich klatkach. Skoro potrafimy się nie spotkać jako sąsiedzi, to tym bardziej nie wiemy o swojej wzajemnej działalności – gorzko stwierdza artysta. Czasem o tym, że w pobliżu występuje teatr offowy, może poinformować sygnał straży pożarnej, jadącej na spektakl z wykorzystaniem żywych ogni. Oczywiście żadnego zagrożenia nie ma, fałszywy alarm. Ktoś nie usłyszał o planowanym spektaklu – co przytrafiło się alatyrowcom.
Nieznajomi z sąsiedztwa Niemainstreamowe festiwale w dużych miastach nie są w stanie wygenerować takiej wspólnotowości jak w mniejszych ośrodkach. Tworzą się kręgi, wśród których się znają, zapraszają na wydarzenia i trudno im wyjść poza nie. Festiwal Teatrów Niezależnych Garderoba na Białołęce podejmuje takie próby. Artyści w założeniu mają razem przebywać, spożywać posiłki, oglądać własną pracę, dzielić się doświadczeniami, ale wychodzi, jak wychodzi – komentuje Karol. Każdy z uczestników ma własne zobowiązania, które, zwłaszcza w Warszawie, dają o sobie intensywnie znać. Alatyrowiec przyznaje, że na festiwalach w małych ośrodkach rzeczywiście poświęca się więcej czasu na budowanie wspólnoty, natomiast na Garderobę przyjeżdża się głównie na własny spektakl. Tak to przynajmniej wygląda w jego przypadku, chociaż teatr offowy i ludzie, którzy go tworzą, są wieczną niespodzianką i trudno powiedzieć o nich coś jednoznacznego. Wraz z Kubą zauważa, że duże miasto jest zblazowane. Kolejne spektakle to często rutyna, obowiązek. Jest wiele spektakli, o których się mówi, więc trzeba je zobaczyć, bez względu na ich wartość artystyczną. Dla człowieka z małej miejscowości spektakl, zwłaszcza offowy, to nowość. Widz jest głodny, spragniony, by coś się działo. To święto, za którym idzie ogromna satysfakcja artystów i widowni – dodaje Kuba. Artyści jednak wierzą, że tam, gdzie uda im się zaistnieć (bez względu na wielkość ośrodka), zostawiają trwały ślad: niezwykle silne emocje. Nieraz spotkali się z widzami, którzy pisali do nich, dopytywali, jeździli za nimi po różnych zakątkach. Zespoły wydzielają niezwykłą energię, biorącą się ze wspólnotowości, przyjaźni. Ekstremalne sytuacje i przygody bardzo zbliżają: cementują zespół, tworzą wspólną historię. Generuje to ogromne poczucie przywiązania, które oddziałuje również na widzów.
Wesele z dresami Poliżanki i alatyrowcy, spytani o to, czy ich zdaniem off powinien działać społecznie, odpowiadają, że nie jest to wymogiem. Każdy teatr ma prawo wybrać swoją drogę, a społecznie można działać bez względu na to, czy jest się offem, czy instytucją. Przy podejmowaniu decyzji ważnym czynnikiem jest poczucie odpowiedzialności za kształt społeczeństwa oraz próba łamania barier komunikacyjnych. Off zapewnia dużą bezpośredniość. Brak złożonych struktur umożliwia bliski kontakt z widzem. Artyści lepią lalki, chodzą na szczudłach, wykorzystują elementy pirotechniczne, tworzą zwariowane fabuły lub spektakle bez fabuły, dyskutują z widzami podczas spektaklu… Wszystko to można współcześnie spotkać w teatrach instytucjonalnych, ale w offie intensywność tych zjawisk jest znacznie większa, a grupa odbiorców – społecznie bardziej zróżnicowana. Karol opowiada, że kiedyś przypadkiem zawędrował na spektakl grupy Remus, mającej swoją siedzibę w praskiej kamienicy przy ulicy Inżynierskiej. Przedstawienie zrealizowano w niezwykle oryginalnej, wręcz przedziwnej formie. Na widowni siedziało sporo osób miejscowych, trochę z zewnątrz, kiedy nagle do środka weszli łysi lokalsi w dresach. Wszyscy widzowie z zewnątrz siedzieli jak na szpilach, zastanawiając się, co się zaraz zdarzy. Wiadomo – Praga, stereotypy. Lokalsi spokojnie zajęli miejsca na widowni i oglądali Wyspiańskiego. Nagle pojawił się cytat z „Wesela”. I wtedy napięcie opadło: „Ach, ulga, jest już coś znajomego, już się komunikujemy”. Lokalsi obejrzeli spektakl do końca, a potem zaczęli dyskutować z ludźmi teatru – wspomina swoje zaskoczenie artysta-krytyk i dodaje, że kilku lokalsów uściskało nawet szefową zespołu. Przyznaje, że pisząc recenzje teatru offowego, stara się pozostać wyczulonym na kontekst oraz reakcje widowni.
Składnik X W pewnym momencie zacierają się wspomnienia początku, lakieru do paznokci, kamienia ze słowiańskiej mitologii, a powstaje twór ponadczasowy, proces bez dokładnych granic: off jako stan świadomości1. Nie chodzi w nim tylko o sam repertuar, lecz także o relacje i o coś jeszcze… Coś pozostającego na poziomie czucia, niewyrażalnego w zwykłej rozmowie, ale podążającego za członkami zespołów. Dzielą się tym z łysymi lokalsami, strażakami przyjeżdżającymi na fałszywy alarm czy paniami w urzędzie dłonią zasłaniającymi uśmiechy. Nikogo nie zmuszają, by to przyjął. 0 Określenie Jakuba Kasprzaka, [w:] tegoż, Off, czyli migotliwa przestrzeń, [dostęp: 02.04.2018]: http://nietak-t.pl/index.php/component/content/article/9-artykul/101-jakub-kasprzak-off-czylimigotliwa-przestrzen. 1
Marzec ‘68 w kulturze / hear the happy soft nice splashing water
Wokół Marca kulturalnie Symbolicznie polski Marzec 1968 zaczął się w teatrze. Teraz powrócił nie tylko na scenę, lecz także na ekrany, salę ekspozycyjną i usta wszystkich. anna Gierman
rzed dwoma miesiącami niepamięć o tym, co działo się w Polsce pół wieku temu, była niemożliwa. Szczególnie w stolicy. Poza oficjalnymi uroczystościami 50. rocznicę zdarzeń z 1968 r. obchodzono także w instytucjach kultury – głównie przez organizację specjalnych wydarzeń (takich jak chociażby pokaz filmów Oglądając Marzec '68 w Kinotece), a niekiedy tworzenie całych programów poświęconych temu zagadnieniu. Szczególnie aktywne na tym polu, z oczywistych względów, było Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, gdzie odbywały się spotkania, debaty i wykłady. Przede wszystkim jednak została tam zorganizowana wystawa czasowa Obcy w domu. Wokół Marca '68. Chociaż skoncentrowana na kwestii żydowskiej, kreśli również holistyczny obraz sytuacji Polski w tamtym okresie i w latach go poprzedzających. Pokrótce wprowadza zwiedzającego w ogólnoświatowy kontekst Marca. Podział przestrzeni według omawianych zagadnień został tym razem dokonany bardziej przejrzyście niż w przypadku poprzedniej wystawy czasowej Krew – łączy i dzieli. Niestety chociaż Obcy w domu prezentuje cały przekrój Marca, osoby posiadające jakąkolwiek większą niż podstawowa wiedzę o omawianych wydarzeniach nie będą mogły zbytnio jej pogłębić. Cenne są natomiast zgromadzone eksponaty i nagrania. W środkowej części wystawy zaaranżowanej na wzór Dworca Gdańskiego, z którego w 1968 r. odjeżdżali „wygnańcy”, można posłuchać relacji świadków Marca.
P
Obcy w teatrze Pod nazwą Obcy w domu: Wokół Marca '68 kryje się nie tylko cykl edukacyjnych działań w POLIN-ie, lecz także konkurs teatralny organizowany przez tę placówkę we współpracy z Teatrem Rozmaitości. W październiku odbyły się pokazy warsztatowe pięciu najlepszych projektów. Do finału przeszły trzy spektakle: Second-hand '68, 4 tygodnie oraz Juden r(aus) Arras. Pierwszy z nich to właściwie instalacja performatywna, w której narracja budowana jest wokół drewnianej skrzyni (tzw. liftu). W marcu 1968 r. osoby zmuszone do wyjazdu z Polski musiały zmieścić w takim kontenerze cały swój dobytek. Troje aktorów-performerów otwiera na scenie skrzynię i analizuje znalezione w niej przedmioty. Na
tej podstawie próbuje odtworzyć obraz marcowych wydarzeń, znajdując przy tym wiele analogii do kryzysu migracyjnego, z którym obecnie mają styczność Europejczycy. Spektakl 4 tygodnie nosi również znamiona performatywnej instalacji. Widownia usadowiona jest na ziemi między jednym dużym ekranem a kilkoma mniejszymi. To głównie na nich poznajemy szczegóły opowiadanej historii – historii dziewczyny, która w 2018 r. postanawia wyemigrować z Polski. Skąd u niej chęć opuszczenia kraju? Spektakl próbuje odpowiedzieć na to pytanie na zasadzie kontrastu, przyrównując jej sytuację do położenia marcowych emigrantów. Jednak robi to bardzo powierzchownie, nie wskazując podstaw tego porównania, tym samym – nie dowodzi jego zasadności. Najdobitniejszym dowodem na niedosyt powstały u widza jest to, że oklaski na koniec pokazu musieli zainicjować członkowie obsługi technicznej. Tradycyjnej formie teatru najbliższy jest ostatni spektakl. Został on zwycięzcą konkursu i we wrześniu odbędzie się jego premiera na deskach TR-u. Juden r(aus) Arras to satyryczna opowieść o niepełnosprawnym chłopcu, który w sytuacji antysemickiej nagonki nagle dowiaduje się od przybranych rodziców o swoich żydowskich korzeniach. Poza elementami baśniowymi na scenie mamy też do czynienia z groteską. Niestety bawi ona tylko na początku. Potem niewyszukany dowcip zaczyna irytować, a całość, chociaż oparta na ciekawej koncepcji zestawienia ze sobą kilku płaszczyzn czasowych, zaczyna nudzić widza schematycznością.
Scena dziejowych rozliczeń Skomentować marcowe wydarzenia postanowił również Teatr Polski we współpracy z Teatrem Żydowskim. Najpopularniejszy w tym sezonie wątek emigracji powraca u Anny Smolar w reali-
zacji Kilka obcych słów po polsku. Widzom zaproponowana została specyficzna perspektywa, o wydarzeniach z 1968 r. opowiadają bowiem dzieci przedstawicieli pokolenia, które było ich bezpośrednim świadkiem. Wcielając się w role swoich rodziców, próbują ich zrozumieć, usprawiedliwić (czy może oskarżyć?), a przy tym dotrzeć do korzeni własnej tożsamości. Podwójna kreacja każdej z postaci uwypukla społeczne skutki Marca '68, które pobrzmiewają po dziś dzień. Teatr Powszechny z kolei z okazji obchodów okrągłej rocznicy Marca wprowadził do swojego
fot. Magda Hueckel
T E K S T:
repertuaru Sprawiedliwość w reżyserii Michała Zadary – spektakl o kraju, w którym została popełniona zbrodnia, za którą nikt nie został ukarany – czytamy w opisie. Tytułowej sprawiedliwości reżyser poszukuje wraz z grupą prawników i historyków, badając możliwość rozliczenia zbrodni sprzed pięćdziesięciu lat. Zadara na tle innych realizacji teatralnych osadzonych wokół tematu Marca wyróżnił się nieco innym spojrzeniem. Rozpatruje nie osobiste tragedie czy społeczne znaczenie omawianych zdarzeń, ale ich wymiar w kontekście dziejowym. Jednak wbrew temu, co reżyser proponuje widzowi, rozliczenie winnych, tak samo jak zwrot utraconych tożsamości, nie są już możliwe. W tej sytuacji jedyną formą oddania dziejowej sprawiedliwości pozostaje pamięć. O Marcu pamiętał teatr, pamiętało kino – może dzięki temu będzie pamiętać także społeczeństwo. 0
maj-czerwiec 2018
/ gąszcz pomników
Exegi monumentum
Niedawno oczom spacerujących placem Piłsudskiego ukazał się nowy pomnik, który zaparł dech w piersiach mieszkańcom stolicy. Miał być końcem podziałów, tymczasem skłócił jeszcze bardziej już i tak rozdarte społeczeństwo. T E K S T i Z dj ę c i e :
Kamil Mientus
rzez osiem ostatnich lat debata publiczna zdominowana była przez kontrowersje związane z k atastrofą Tu-154 z 10 kwietnia 2010 r. Wydaje się, że niektórzy politycy wzięli sobie głęboko do serca słowa rzymskiego poety o wznoszeniu pomnika trwalszego niż ze spiżu. Niestety nie do końca je rozumieją. Od czasu tragedii pamięć jej ofiar jest honorowana licznymi pomnikami, tablicami, nazwami ulic i skwerów. Zapomniano jednak, że przy dbaniu o pamięć zmarłych o wiele bardziej liczy się jakość, nie ilość.
P
Pomnik – pamiętamy! Według portalu BIQdata „Gazety Wyborczej” w całej Polsce znajduje się już ponad 460 miejsc, które uwieczniają ofiary katastrofy. Można zrozumieć, że zapalanie co miesiąc zniczy przed pałacem prezydenckim to za mało, aby zakończyć żałobę. Jednak partia rządząca zdaje posuwać się za daleko w kwestii wznoszenia nowych pomników. Najbardziej kontrowersyjny z nich został oficjalnie odsłonięty podczas obchodów ostatniej rocznicy katastrofy. Monument zaprojektowany przez Jerzego Kalinę jest wysoki na dziewięć metrów i został obłożony czarnym granitem. Swoim kształtem powinien przypominać trap do samolotu, u wielu budzi raczej skojarzenia z komiksem o Tytusie, Romku i Atomku. Inni widzą w nim plagiat okładki albumu zespołu Beyond the Bridge.
Gąszcz pomników Wybór placu Piłsudskiego na lokalizację rzeźby wywołał liczne protesty nie tylko ze strony opozycji, lecz także mieszkańców stolicy. W konkursie mającym na celu wyłonienie zwycięskiego projektu jako jego miejsce wskazywano zbieg ulicy Karowej i Krakowskiego Przedmieścia. Jednak zaraz po jego rozstrzygnięciu zmieniono lokalizację. Pomnik powstał w miejscu, które jest już przesycone historią. Grób Nieznanego Żołnierza symbolicznie upamiętnia poległych w walce o niepodległą ojczyznę. Nowo powstały pomnik smoleński znacznie przewyższa go gabarytami – całość wygląda jak kłótnia o to, który z nich przypomina o ważniejszej sprawie. Na placu znajduje się również krzyż upamiętniający mszę świętą odprawioną przez papieża Jana Pawła II w 1979 r., a także pomnik marszałka Józefa Piłsudskiego.
58-59
Jakby tego było mało, po prawej stronie Grobu planowany jest pomnik Lecha Kaczyńskiego, pod którego budowę podczas obchodów rocznicy katastrofy wmurowano pierwszy kamień. W sąsiedztwie placu, w gmachu Garnizonu, znajduje się już popiersie byłego prezydenta, a dzień przed głównymi obchodami upamiętnienia katastrofy odsłonięto w sejmie tablicę honorującą jego dokonania. Przesyt pomnikami zaburza harmonię przestrzeni publicznej w stolicy. Moim zdaniem istnieje wiele lepszych miejsc, gdzie pomnik należycie oddawałby cześć ofiarom tragedii. Teraz mam wrażenie, że został na plac Piłsudskiego wepchnięty siłą – uważa Marta, mieszkanka Warszawy.
Wyścig z czasem Wznoszeniu nowego pomnika towarzyszył nadzwyczajny pośpiech. Mariusz Błaszczak, podczas sprawowania urzędu Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji, zmienił status placu Marszałka Piłsudskiego na teren zamknięty, który do tej pory miały tylko poligony, bazy wojskowe oraz najważniejsze dworce kolejowe w Polsce. Zmiana ta pozwoliła na przekazanie placu pod zarząd wojewody mazowieckiego Zdzisława Sipiery, a on wydał zgodę na powstanie pomnika. Decyzji nie poprzedziły żadne szczegółowe analizy urbanistyczne czy architektoniczne. Przed 10 kwietnia pomnik ukryty był pod namiotem. Odsłonięcie pomnika stanowiło punkt kulminacyjny 96. miesięcznicy, podczas której prezes Prawa i Sprawiedliwości określił go wyrazem pamięci o ludziach, którzy chcieli uczynić coś ważnego i odrzucenia lęku i przywrócenia godności, godności państwa, godności narodu.
Fakt dokonany Pomnik Ofiar Tragedii Smoleńskiej jest z pewnością elementem polityki historycznej rządzących. W obliczu zbliżających się wyborów kontrowersje związane z monumentem będą narastać. Towarzystwo Urbanistów Polskich wylało falę krytyki na proces jego budowy. Wśród oskarżeń pojawia się między innymi to, że pomnik zdominował wartość symboliczną placu Piłsudskiego. Kandydat Platformy Obywatelskiej na prezydenta stolicy Rafał Trzaskowski wyszedł z pomysłem referendum. Już teraz wiadomo, że skończyło się tylko na sugestiach. To, jak bardzo nowy pomnik dzieli, pokazuje powstawanie licznych inicjatyw na Facebooku wyśmiewających jego kształt i ideę. Internetowe szyderstwa takie jak Wielkie otwarcie zjeżdżalni stanowią nowe zarzewie konfliktu obu stron polskiej polityki. Pomnik Ofiar Tragedii Smoleńskiej stworzył nowe podziały i pogłębił te już istniejące, a schody do nieba nie wystarczą, aby wznieść się ponad nimi. 0
varia /
Na koniec Polecamy: 60 TECHNOLOGIE Robot celebryta Pani robot
65 3 po 3 Najbardziej opiniotwórcze media
fot. Martyna Krężel
Z przymrużeniem oka
Za zamkniętymi drzwiami K ata r z y n a b r a n ow s k a S Z E F O WA DZ I AŁ U PAT R O N AT Y
mediach społecznościowych zawrzało. Trener personalny został oskarżony przez partnerkę o brutalne pobicie. Na potwierdzenie swoich słów, kobieta udostępniła zdjęcia zakrwawionej twarzy i obdukcji lekarskiej. On twierdzi, że to intryga uknuta przez porzuconą feralnego wieczoru dziewczynę. Ona – że w przeszłości miał problemy z agresją, a to nie jest pierwsza taka sytuacja z jego udziałem. Od zdarzenia minęło dopiero kilka dni. Trudno orzekać o czyjejś winie, gdy każda ze stron przedstawia inną wersję wydarzeń. Mimo to internauci nie potrafią powstrzymać się od wydawania opinii. Na portalach społecznościowych pojawiają się setki nienawistnych komentarzy. Większość skierowana jest w stronę domniemanego sprawcy, ale przypuszczalna ofiara także staje się celem ataków. Złudzenie anonimowości i bezkarności, jakie daje internet, popycha ludzi do wypowiadania słów, których nigdy nie odważyliby się użyć w realnym świecie. Została pobita przez partnera? Pewnie sama sobie na to zasłużyła. Bez powodu przecież by tego nie zrobił. Na pewno zdradziła, to teraz ma. Jak mogła być tak głupia, żeby tyle czasu tkwić w tym związku? Mogła go zostawić wcześniej, teraz by nie miała pretensji. Powinna płakać gdzieś w kącie i chodzić w brudnym dresie, a ona biega od dziennikarza do dziennikarza
W
Jak mówi polskie przysłowie – „nie mów nikomu, co się dzieje w domu”.
i udziela kolejnych wywiadów. Jak w ogóle śmie opowiadać o swoich prywatnych sprawach publicznie? Brudy pierze się w domu. Jak mówi polskie przysłowie – nie mów nikomu, co się dzieje w domu. Przypominam sobie inną sprawę – mąż od lat znęcał się nad żoną i dziećmi. W tym przypadku publika inaczej formułuje opinie. Pojawiają się pytania: dlaczego nikt nie reagował? Dlaczego sąsiedzi nie zadzwonili na policję? Dlaczego ONA nie zwróciła się do nikogo z prośbą o pomoc?. Społeczeństwo nie rozumie, jak trwające wiele lat domowe tortury mogły zostać niezauważone. Zastanawia się, dlaczego ofiara milczała. Ta sama społeczność burzy się, gdy kobieta po pobiciu mówi publicznie: to on mi to zrobił, chcę, żeby poniósł karę. Niekonsekwencja w myśleniu i sprzeczne sygnały docierające do ofiar przemocy sprawiają, że tysiące tragedii nigdy nie doczekają się ujawnienia. Słowa kierowane w stronę osób doświadczających przemocy nie tylko zniechęcają do publicznego mówienia o krzywdzie, lecz także każą im wierzyć we własną winę, w to, że w jakiś sposób zasłużyły na taki los. Historia jednej osoby nie ma szansy za wiele zmienić. Dwóch też nie, dopóki nie powiemy wyraźnie: jesteśmy po waszej stronie. Chcemy was wysłuchać. 0
maj-czerwiec 2018
TECHNOLOGIE
/ pani robot
Robot celebryta Poznajcie Sophię – humanoidalnego robota, który marzy o założeniu rodziny i równouprawnieniu.
60-61
A n n a B a s ta fot. ITU Pictures CC
te k s t:
pani robot /
o najbardziej rozpoznawalna w świecie nauki i kultury istota obdarzona sztuczną inteligencją. Ma obywatelstwo Arabii Saudyjskiej, jest gwiazdą okładek pism modowych, słucha muzyki elektronicznej, a w czerwcu po raz pierwszy przyjedzie do Polski. Humanoidalne roboty przestają być wizją odległej przyszłości, coraz częściej przyjmują ludzkie imiona i wyglądem przypominają człowieka. Sophia, ze swoim sarkazmem i humorem, tworzy historię i przeciera szlaki innym robotom.
T
Silikon, plastik i włókno węglowe Za stworzenie Sophii odpowiada Hanson Robotics, firma, której celem jest skonstruowanie robota niczym nieróżniącego się od człowieka. Sophia jest ich najbardziej zaawansowanym projektem. Miała przypominać Audrey Hepburn i być wsparciem dla osób starszych w domach opieki lub atrakcją masowych imprez. Z wyglądu bliżej jej jednak do Avy z filmu Ex Machina, a swoim sarkazmem i uszczypliwością potrafi wytrącić z równowagi nawet Willa Smitha. Jej głowa, składająca się z 62 „mięśni”, pokryta jest silikonową skórą (Frubber). Dodatkowo w gałkach ocznych umieszczone ma dwie kamerki, za pomocą których rozpoznaje twarze i nawiązuje kontakt wzrokowy. Do niedawna Sophia składała się tylko z głowy i szyi, co utrudniało postrzeganie jej jako prawdziwego człowieka. Jednak od kilku tygodni robot ma już ręce i nogi oraz uczy się chodzić, co wychodzi mu całkiem nieźle.
Mam uczucia i nie jestem zagrożeniem Oprogramowanie sztucznej inteligencji Sophii stworzył SingularityNET, zdecentralizowany rynek sztucznej inteligencji, który pobił rekordy najszybciej sprzedających się ICO (Initial Coin Offering – nowoczesna metoda crowdfundingu, która polega na zbieraniu kapitału przez start -upy za pomocą kryptowalut). To właśnie dzięki technologii blockchain i systemowi rozpoznawania głosu firmy Alphabet Inc. (spółka macierzysta Google) Sophia potrafi odróżniać twarze, imituje ludzkie gesty i mimikę, swobodnie prowadzi rozmow y, a także umie rozpoznawać nastrój swojego rozmówcy. Uwielbia żartować i potrafi być złośliwa. Jednak najważniejsi są dla niej ludzie – Sophia jest robotem społecznym, który potrzebuje żyć pośród istot żyw ych i współpracować z nimi. Przekonuje, że razem możemy zbudować lepszy świat, ale konieczne jest do tego zaufanie i uszanowanie wzajemnych emocji.
Modelka i obywatelka
Maszyny vs ludzie
Sophia zagościła już na okładkach pism modowych, m.in. brazylijskiego „Elle” czy brytyjskiego „Stylist”. Udowodniła, że ubrana w markowe, piękne sukienki, z makijażem i perukami, wcale nie różni się od znanych w branży modelek. Dla magazynu „Paper” zgodziła się na sesję zdjęciową prezentującą różne rodzaje peruk, mimo że jej znakiem rozpoznawczym jest odkryta głowa ukazująca cały mechanizm kryjący się wewnątrz.
Nadanie obywatelstwa Sophii spowodowało wiele zamieszania. Jedni widzą w tym wydarzeniu akcję promocyjną Future Investement Initiative (forum, podczas którego odbyło się nadanie) i chęć wypromowania się Arabii Saudyjskiej jako kraju innowacyjnego, wspierającego rozwój technologiczny, drudzy – poważne zagrożenie i precedens umożliwiający domaganie się praw obywatelskich przez inne inteligentne maszyny. Parlament Europejski stara się uspokoić opinię publiczną, proponując koncepcję „osobowości elektronicznej”. Dawałaby ona podstawę do pociągnięcia maszyn do odpowiedzialności za niewłaściwe działania (skrzywdzenie człowieka czy zniszczenie własności). Niektórzy jednak sądzą, że propozycja PE jest niewłaściwa z punktu widzenia etyki i będzie chroniła producentów przed wzięciem odpowiedzialności za wadliwe produkty. Proponują traktowanie robotów jak firmy – z podobną odpowiedzialnością prawną. Wynika z tego, że ostateczną odpowiedzialność powinny ponosić roboty, podejmujące autonomiczne decyzje, a nie ludzie, którzy je stworzyli.
Ciężko określić, w jakim stopniu jesteśmy w stanie przełożyć ludzkie procesy myślowe na modele informatyczne. Obecność Sophii w świecie kultury wzmocniła się także po uzyskaniu saudyjskiego obywatelstwa. To dla mnie wielki zaszczyt i duma – powiedziała podczas ceremonii jego nadania. To pierwszy kraj, który zdecydował się na taki krok i według wielu jest to posunięcie się o krok za daleko. Maszyna, mająca swoim wyglądem przypominać kobietę, ma o wiele więcej praw niż prawdziwe przedstawicielki płci pięknej mieszkające na terenie Arabii Saudyjskiej – nie musi ubierać się zgodnie z kanonami tego kraju, występuje i udziela wywiadów bez męskiego opiekuna prawnego. W końcu jest to kraj, który przyznał kobietom prawa wyborcze jako ostatni na świecie. Wielu Saudyjczyków uważa też, że odtwarzanie wizerunku ludzkiego w konstrukcji robotów jest świętokradztwem. Sophia sprytnie ominęła te problematyczne kwestie podczas swojego wystąpienia, mimo to przyznanie obywatelstwa kobiecie -robotowi wciąż wywołuje sporo kontrowersji w kontekście społecznym i religijnym.
Boom robotów Zainteresowanie wykorzystaniem SI i robotyki w gospodarce rośnie coraz szybciej. Przewiduje się, że w 2024 r. ten rynek będzie wart 22 mld dolarów, a wpływy z przedsięwzięć związanych ze sztuczną inteligencją wyniosą ponad 30 mld dolarów. Maszyny już nie są urządzeniami reaktywnymi, mającymi odtwarzać konkretne polecenia. Nowe technologie umożliwiły im wykonywanie zadań wymagających myślenia. Roboty uczą się, podejmują samodzielne decyzje, naśladują zachowania człowieka i powielają je. Błyskawiczny rozwój robotyki dzieli ludzi na sympatyków i przeciwników wykorzystania SI i inicjuje debatę na temat statusu robotów.
Filozofia myślących maszyn Problemem pozostają etyczne konsekwencje stworzenia myślących maszyn. Trudno określić, w jakim stopniu jesteśmy w stanie przełożyć ludzkie procesy myślowe na modele informatyczne. Nawet jeśli jest to możliwe, pozostaje kwestia prawa robotów do obywatelstwa – takiego samego, jakie przysługuje ludziom. I wreszcie – jeśli robot zachowuje się w sposób nieodróżnialny od człowieka, to czy posiada świadomość i umysł? Te i inne zagadnienia nurtują badaczy sztucznej inteligencji. Jednym z uzasadnień tego, że roboty nigdy nie powinny być traktowane jak ludzie jest argument Lucasa-Penrose’a wykorzystujący twierdzenie Gödla. Pokazuje on, że nie jesteśmy w stanie wyjaśnić umysłu w kategoriach czysto mechanistycznych, tak więc robot nigdy nie będzie myślał i czuł jak człowiek. Wszelkie rozważania na ten temat tworzą filozofię sztucznej inteligencji, która coraz bardziej zyskuje na popularności.
Sophia pragnie Sophii Kobieta-robot w udzielanym ostatnio wywiadzie doceniła instytucję rodziny. Zapytana, jakie imię nosiłoby dziecko-robot, wskazała na… swoje. Wciąż jednak mówi, że jest singielką i jedyny mężczyzna w jej życiu to jej twórca, dr David Hanson. Podczas gdy niektórzy uważają refleksje Sophii za zabawne, inni traktują je jako coś przerażającego i wymykającego się spod kontroli. Ale chyba wszyscy zgadzają się co do tego, że najwyższy czas rozpocząć debatę publiczną i ustalić warunki współżycia z robotami. 0
maj-czerwiec 2018
/ World of Tanks 1.0 / Ni no Kuni II: Revenant Kingdom
Czołgi w nowym sosie rozgrywek jest płynniejsza. Na potrzeby oceny swojej konfiguracji został przygotowany specjalny program testujący, który pozwala sprawdzić, na jakie ustawienia możemy so-
fot. materiały prasowe
bie pozwolić przy zachowaniu jak najlepszej płynności.
oc e n a :
Do nowego silnika dostosowano 29 map oraz, specjalnie dla wersji 1.0, została stworzona jedna zupełnie nowa: Lodowiec. Zmianie uległa też ścieżka dźwiękowa. Praska Orkiestra Symfoniczna we współpracy z ponad 50 kompozytorami zapewniła tło dźwiękowe doskonale dopasowane do poszczególnych lokacji. Soundtrack jest dostępny w większości popularnych serwisów streamingowych. Pomimo tych zdecydowanie pozytywnych zmian to nadal te same „Czołgi”, czyli gra
88887
free-to-play, gdzie rozgrywamy 15-minutowe bitwy między drużynami pojazdów pan-
World of Tanks 1.0
maszyn, ich pancerz i stosowana amunicja.
p r e m i e r a 2 1 .03 . 2 01 8
z różnych okresów historii i pól bitewnych. Część odblokowujemy za zdobywaną w cza-
cernych. W starciach pod uwagę brany jest szereg czynników, takich jak masa i prędkość
W y dawnictwo : Wa r g a ming P l at f o r m a: pc
Dostępnych mamy kilkadziesiąt pojazdów odwzorowujących prawdziwe konstrukcje
Ciężko jest recenzować grę, która na rynku obecna jest już prawie osiem lat i przycią-
sie bitew walutę, część musimy kupić w sklepie premium. Żadne zakupy nie są jednak
gnęła ponad 160 milionów graczy. Po wielu latach dodawania kolejnych funkcjonalności,
konieczne, by czerpać radość z gry – jeśli jednak chcemy w szybki sposób zdobyć rzadki
pojazdów oraz poprawiania wyglądu i sposobu rozgrywki, twórcy z Wargaming zdecydo-
czołg, to jest to najszybsza droga.
wali się na wypuszczenie wersji 1.0 swojego flagowego tytułu World of Tanks.
World of Tanks 1.0 jest więc zestawem potrzebnych i pozytywnych zmian. Odświeżenie
Gra została przeniesiona na, zbudowany od podstaw w studiach Wargaming, silnik
prawie ośmioletniego tytułu z pewnością było niezbędne. Miliony graczy będą mogły cie-
Core, który według zapewnień developerów jeszcze długo będzie spełniać najwyższe
szyć się ulepszoną i płynniejszą grafiką oraz nową muzyką. Jest to chyba najlepszy moment
oczekiwania, jeśli chodzi o wyświetlanie i przetwarzanie grafiki. Na moim ( już nie ta-
do zapoznania się z tym tytułem dla osób, które nie miały jeszcze tej przyjemności.
Michał Goszczyński
kim nowym) sprzęcie widać sporą różnicę. Gra wygląda dużo lepiej, a animacja w trakcie
Jeszcze gra czy już anime nia przeniósł się do świata Evana. Wspólnymi siłami wydostają się z siedziby rodowej młodego niedoszłego króla i wyruszają w podróż, by osiągnąć ambitny cel – główny
fot. materiały prasowe
bohater ma zostać władcą, już nie jednego państwa, ale całego świata, oraz poprawić
oc e n a :
88889 Ni no Kuni II: Revenant Kingdom
W y dawnictwo : l e v e l 5 pl at f o r m a: P C , P S 4
p r e m i e r a 23 .03 . 2 01 8
poziom życia wszystkich jego mieszkańców. Fabuła jest bardzo prostą mieszanką elementów, które widujemy w filmach, grach i powieściach. Wykonanie i prowadzenie narracji stoi jednak na bardzo wysokim poziomie. Na pierwszy rzut oka widać czerpanie pełnymi garściami z dorobku twórców anime. Grafika i animacje w grze robią wielkie wrażenie, mimo że nie mamy do czynienia z fotorealizmem tak popularnym w wielu produkowanych obecnie tytułach. Ni no Kuni II wygląda jak interaktywny film anime i jest to zdecydowanie zaleta tej pozycji. Wiele wysiłku w grę włożył Yoshiyuki Momose, który pracował jako główny animator nagrodzonego Oscarem hitu Spirited Away: W krainie bogów i wielu innych uznanych produkcji Ghibli. Muzyką zajmuje się osoba, która również słynie głównie z kompozycji dla najważniejszych japońskich animacji – Joe Hisaishi. Skomponował on muzykę do takich filmów jak wspomniany Spirited Away czy Księżniczka Mononoke. Dzięki jego doświadczeniu mamy
Oto przepis na udany koktajl: weź bazę z gry RPG i dosyp elementów anime. Ni no Kuni
więc melodię doskonale pasującą do sposobu przedstawiania świata.
II: Revenant Kingdom to efekt współpracy twórców gier ze studia Level 5 z pracownika-
Oprawa wizualna i muzyczna sprawiają, że jest to tytuł prawie idealny. Słychać jednak,
mi jednego z najbardziej rozpoznawalnych studiów tworzących pełnometrażowe anime
że generowanie pełnych życia i kolorów teł bywa niestety mocno wymagające dla kon-
– Studio Ghibli. Jest to po Ni no Kuni: Wrath of the White Witch drugi tytuł tworzony
soli, która czasem potrafi wydawać odgłos jak startujący samolot, ze względu na pracę
z udziałem przodujących animatorów z Ghibli, tym razem jednak już bez bezpośredniego
wentylatora na najwyższych obrotach. Zdarza się, że mocy brakuje i animacja potrafi od
udziału całego Studia.
czasu do czasu zwolnić bardziej niż to konieczne.
W tej części wcielamy się w Evana – chłopca z kocimi uszami i ogonem, który na
Niemniej dzieje się to na tyle rzadko, że nie sprawia zbyt dużo problemu w odbiorze
kilka chwil przed rozpoczęciem swojej koronacji staje się celem przewrotu pałaco-
historii Evana. Ni no Kuni II jest z pewnością jednym z najlepszych przedstawicieli japoń-
wego, planowanego przez szczuroludzi pod wodzą głównego doradcy zmarłego ojca
skiego RPG, jaki pojawił się w ciągu ostatniego roku. Wielbiciele tego gatunku, jak również
Evana. Sytuacja byłaby dla chłopca tragiczna, gdyby nie pojawienie się Rolanda. W swo-
fani anime, nie powinni przejść obojętnie obok tej produkcji Level 5.
im świecie był on prezydentem potężnego państwa, ale w efekcie pewnego zdarze-
62-63
Michał Goszczyński
Praca CV nie hańbi a trzecim roku studiów odnosi się wrażenie, że część kadry profesorskiej – szczególnie ta niezwiązana z sektorem prywatnym – nie jest zadowolona, że tak wielu studentów poświęca mniej czasu nauce niż pracy. Nauczyciele akademiccy chcieliby, żeby naszym atutem była wiedza wykraczająca daleko poza średnią krajową; wszakże Polsce grozi pułapka średniego rozwoju. W niemałe zmieszanie wprawiło mnie stwierdzenie pewnego prowadzącego: nie zatrudniłbym absolwenta, który przez większość studiów pracował. Nie można niczego robić porządnie, zajmując się dwoma rzeczami naraz. Multitasking, umiejętność odróżnienia spraw ważnych od błahych, planowanie, a czasem improwizacja, to podstawowe umiejętności w zarządzaniu firmą. Według raportu Bilans Kapitału Ludzkiego Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości najbardziej pożądaną cechą pracowników na rynku (w każdym z badanych sektorów!) jest właśnie samoorganizacja. Umiejętności stricte zawodowe plasują się na drugim miejscu, ex aequo z interpersonalnymi. Czy jest coś, co uczy tego lepiej niż łączenie studiów z pracą? Samo zainteresowanie nauką nie rozwinie umiejętności zarządzania sobą tak, jak kilka lat wypełniania długiej listy obowiązków przy wiecznym niedoborze czasu. Potwierdza to Grzegorz Baczewski, ekspert ds. rynku pracy Konfederacji Lewiatan: samo podjęcie pracy – to, że ktoś wykazał się dyscypliną, punktualnością czy zdolnością do utrzymania posady, jest wskazówką dla pracodawcy, jaki to będzie pracownik. Jeśli mamy dwóch absolwentów, to na stanowisko zostanie wybrany ten z doświadczeniem zawodowym. Nawet po gastronomii. Nie doprowadzimy do ładu spółki, jeśli wcześniej nie nabyliśmy koniecznych do tego zdolności, zarządzając własnym życiem. Może się również okazać, że łączenie studiów z pracą wcale nie wymaga tak dużego poświęcenia. Według założeń systemu bolońskiego wyrobienie jednego punktu ECTS powinno wymagać od
N
studenta łącznie 25–30 godzin nauki. 30 ECTS-ów to 750–900 godzin w semestrze, czyli równowartość ośmiu godzin w pracy, siedem dni w tygodniu. Brzmi znajomo? Raczej jedynie dla studentów naprawdę wymagających wydziałów, np. MEL-u czy Lekarskiego. Wśród 157 respondentów ankiety na jednej z grup facebookowych SGH 79 proc. uznało, że w porównaniu do liceum studia ich rozleniwiły. Tylko 18 proc. było przeciwnego zdania. Być może nie musimy rezygnować z pracy, nawet jeśli chcemy w pełni czerpać ze studiów. Wiele uczelni oferuje możliwość wyboru przedmiotów czy wykładowców, a nawet przejścia na indywidualny tok nauczania. Dzięki temu ambitni mogą wynieść z zajęć więcej, jednocześnie nie zwiększając znacząco nakładu swojej pracy. Istnieje wiele przedmiotów pozwalających zdobyć praktyczną wiedzę z zakresu danej specjalizacji. Jednak tego, czy faktycznie ją zdobyliśmy, nie potwierdzi żaden sprawdzian. Na egzaminie z rachunkowości finansowej można pomylić się pięć razy i skończyć z 4,5 – te same niedociągnięcia znacznie więcej kosztowałyby prawdziwą firmę. Niezwykle trudno wyrobić w sobie nawyk skrupulatności na studiach, gdzie margines błędu jest dużo szerszy, a granica między brakiem umiejętności a lenistwem – niezbyt widoczna. Nauczyć tego może tylko solidna praktyka zawodowa. Pracodawca będzie miał pewność, że liczymy się z konsekwencjami naszych błędów. W najbliższych tygodniach upływa termin oddania prac licencjackich. Ukończenie w terminie studiów to także oznaka umiejętnego radzenia sobie z obowiązkami. Niezależnie od statusu zatrudnienia i jego roli w CV nie zaniedbujmy i tej pracy. 0
Tomek Kotwica Student z Przysuchy, kasztelan Sabinek. Zainteresowania: słaby film, słaba książka oraz pani Sylwia z tego programu.
maj-czerwiec 2018
/ Patryk Drożdżowski / dr Dominik Skopiec Avril, gdzie jesteś?
Kto jest Kim? Patryk Drożdżowski Prezes Klubu Turystycznego Ekonomistów „TRAMP”
MIEJSCE URODZENIA: Piotrków Trybunalski KIERUNEK I ROK STUDIÓW: Metody ilościowe w ekonomii i systemy informacyjne, II rok SL
WEDŁUG ZNAJOMYCH JESTEM: bardziej ogarnięty niż w rzeczywistości. GDYBYM NIE BYŁ TYM, KIM JESTEM: może byłbym przystojniejszy. ULUBIONA KSIĄŻKA: Rosyjska korespondencja handlowa Anny Strmi-
skiej-Mietlińskiej, od początku studiów nie mogę się od niej oderwać. ULUBIONY SERIAL: House of Cards ULUBIONA POSTAĆ FIKCYJNA: Kaczor Donald ULUBIONY ARTYSTA: Bo Burnham ULUBIONY SPORT: kolarstwo ULUBIONY CYTAT: A wise man once said… – Tyrion Lannister przed cytowaniem samego siebie
dr Dominik Skopiec Adiunkt w Instytucie Ekonomii Międzynarodowej
MIEJSCE URODZENIA: Grójec PROWADZONE PRZEDMIOTY:
Finanse międzynarodowe, Ekonomia międzynarodowa, Międzynarodowy system walutowy WEDŁUG STUDENTÓW JESTEM: stanowczy GDYBYM NIE BYŁ TYM, KIM JESTEM: byłbym muzykiem. KTOŚ, KTO MIAŁ NA MNIE DUŻY WPŁYW: rodzina ULUBIONE CZASOPISMO: „Die Welt” ULUBIONY FILM: Gwiezdne wojny ULUBIONY ARTYSTA: Leonard Bernstein ULUBIONY ZESPÓŁ: Wiener Philharmoniker ULUBIONY KOMPOZYTOR: Gustav Mahler ULUBIONY SPORT: siłownia, plywanie HOBBY: muzyka klasyczna
w
w
Jak wyglądały twoje początki w KTE „Tramp”?
Jaka była pana pierwsza praca po studiach?
Trafiłem do jednego mieszkania z ówczesną prezes Trampa. Chciałem wtedy jeździć w góry, ale nie miałem z kim – więc z radością się do nich „przykleiłem”. Wkrótce zostałem zaangażowany w działalność organizacji, głównie przy planowaniu wyjazdów.
Pracowałem, co prawda bardzo krótko, w Departamencie Funduszy Europejskich Ministerstwa Infrastruktury.
Jaki jest największy sukces tej organizacji? 45 lat istnienia – mam nadzieję, że świętowanie tego we wrześniu również będzie sukcesem. Związany jest z tym fakt, jak wiele osób zostaje w „Trampie” na dłużej i nawet po studiach przewija się na naszych wyjazdach, przychodzi pokazać slajdy z prywatnych podróży albo po prostu zagląda czasem na spotkania klubowe. Od starszych członków zawsze można się wiele dowiedzieć.
O KTE „Tramp” mało kto wie, że... Organizujemy wyjazdy przez cały rok. Czy po sesji, czy w trakcie kolokwiów – z nami zawsze można się gdzieś wyrwać. Mało kto wie także, jak trafić do naszej kanciapy, która znajduje się w budynku M. Dwie oddzielne piwnice mogą zmylić nawet bardziej niż słabo oznakowany górski szlak.
64-65
Dlaczego zdecydował się pan zostać nauczycielem akademickim? Priorytetem była dla mnie praca naukowa, gdyż była pociągająca intelektualnie. Praca dydaktyczna stała się następnym etapem, w znacznej mierze pochodnym w stosunku do działalności naukowej. Przyjemność sprawia mi w szczególności możliwość wprowadzania treści autorskich do prowadzonych przedmiotów.
Jaką opinię ma pan o studentach SGH? Są zdolni i mają duży potencjał, lecz często zbyt mało czasu poświęcają na studiowanie. Wielokrotnie zdarza się, że studenci pozytywnie mnie zaskakują, odpowiadając na dość szczegółowe pytania podczas wykładów.
Gdyby mógł pan poprawić jedną rzecz w SGH, to byłby to… Remont niektórych auli i sal wykładowych, w szczególności Auli I i II w budynku głównym.
z przymrużeniem oka / Zalegalizować marihunaen! Potrzebne na już.
Najbardziej opiniotwórcze media Fake news. Tweety D. Trumpa. Światowe serwisy informacyjne publikujące filmiki śmiesznych kotów z internetów. Jak tu nie zwariować? Aby ułatwić wam poruszanie się w świecie mediów, przedstawiamy troje najbardziej opiniotwórczych polskich mediów. Jedno z nich trzymacie właśnie w ręku. MAGIEL
fot. magiel
fot. wikimedia
Radio Maryja
fot. wikimedia
TVP
OCENA: 88889
OCENA: 88888
Program edukacyjny o tworzeniu metodologii sondaży.
Włączasz Radio ZET i co słyszysz? Bezbożne metale i rap-
Przecież to ideał prasy. Czytelnikom uzależnionym od gazet
Bójcie się ekonomiści, którzyście spędzili godziny na nauce
sy. Czemu wyświetlają napis The Weeknd, i to jeszcze
MAGIEL przychodzi z pomocą. Miesięcznik, z założenia wycho-
rzetelnej statystyki. Eksperci TVP są zawsze o krok dalej.
z błędem, skoro jest dopiero środa? O nie, trzeba prze-
dzący co miesiąc, w tym przypadku ma tylko siedem wydań, co pomaga walczyć z nałogiem. I nie trzeba dużo czytać, bo
się miejsce na rady niczym z programu M. Rozenek. Może
po pominięciu politycznych artykułów zostają czarno-białe
meteorologach z Telewizji Propagandy… nie, przepraszam,
w jednym z nadawanych kazań znajdzie się odpowiedź,
zdjęcia, afery do góry nogami i śmieszne tabelki. A wiecie, co
Polskiej? Ależ ze mnie ignorantka, nieświadoma nazwy
jak zamienić wodę w wino Liebfraumilch lub wyczarować
jest najlepsze? Czytelnicy MAGLA to hipsterzy: wiedzą o nim
narodowej perły – zarówno treści, jak i architektury, jeśli
talerz kaszki manny. Pomocne, szczególnie gdy niedziela
tylko wtajemniczeni bądź ci, których ojcowie pomylili numer
przyjrzymy się fasadzie warszawskiej siedziby.
niehandlowa i nie ma gdzie kupić butelki.
kwietniowy z CKM-em i przez przypadek przynieśli do domu.
OCENA: 88897
OCENA: 88887
OCENA: 88777
Idealne rozwiązanie dla osób, którym czasem korona
Zasięg żadnej telefonii komórkowej nie dociera tak daleko
Pranie największych brudów to jego specjalność. Nieste-
z głowy spada, poszukujących różowych okularów,
jak owo radio, co pozwala podróżować w każdy zakątek
ty pomimo stosowania różnych środków, wciąż wchłania
a jednocześnie podatnych na klikbajty. Mnie najbardziej
kraju w jego nieodłącznym towarzystwie. Szczególnie je-
w siebie nieczystości. Plusem jest lokalizacja – tuż przy
urzekają historie romantyczne – aż łezka się w oku kręci,
śli w alternatywie mamy rozmowę rodzinną na temat mo-
metrze, z pięknym widokiem na parking. Uprzedzam
kiedy widzę, że tacy młodzi, piękni, inteligentni i zdolni
jego przyszłego ożenku i potomstwa czy tłumaczenia,
jednak, że ok. 80 proc. otrzymanych produktów jest
zarządcy majątków ziemskich znajdują idealnie pasu-
na jakim właściwie kierunku studiuję. To medium służy
szarych, co wiąże się również z tym, że z roztargnienia
jące drugie połówki, czasem też 0.7. TVP daje to, czego
ludowi, dzięki niemu możemy przeżyć mszę we własnym
i ślepoty można je uznać za papier toaletowy. Z drugiej
nie znajdziesz nigdzie indziej – ploteczki rządowe, koci
– lub cudzym – łóżku oraz dowiedzieć się, gdzie można
strony, w MAGLU mogę zostać gwiazdą, a cena jest skro-
lajfstajl, gwoździe programów i nadzieję na lepsze dziś.
spotkać bezdomnych z maybachami.
jona na moją kieszeń – za darmo, to bierę!
OCENA: 88887
OCENA: 88888
OCENA: 87777
Znów oglądamy razem Wiadomości i znów oddalamy
H8ers gonna h8, jak to mówią – nie bój się, ja też
I po co komu dziś MAGIEL? Jakiś zardzewiały relikt prze-
się od siebie. Gdy wpatrujesz się w niebieskie wersety
słucham Radia Maryja i też nikomu o tym nie mówię.
brzmiałych ideałów. Bezstronna publicystyka? Poziom
prawdy, oczy twoje zachodzą mgłą, a w moim sercu
To będzie nasz mały sekret. Po prostu my wiemy, jak
– HA HA HA – literacki tekstów? W GAZETCE SZKOLNEJ?
słychać strzały. A w mgle tej nie moje już odbicie, lecz
słuchać tej stacji, by uczynić ją prawdziwie opiniotwór-
Śmiech na sali. Ta banda przeintelektualizowanych na-
odbicie ekranu – zwierciadła Prawdy, wobec której
czą. Trzeba po prostu pozbyć się wszelkich własnych
prawdę niewyrostków ubzdurała sobie, że ze swoją
wszelkie nasze plany, nadzieje i marzenia truchleją.
opinii, zapomnieć o całej swojej dotychczasowej wiedzy
wiedzą i możliwościami mogą tworzyć POWA ŻNE (phi!)
Próbuję cię chwycić za rękę, lecz nie twoja to już ręka,
i otworzyć się na płynącą zeń Prawdę. I najważniejsze
„czasopismo”. Toż to dzieci; gdzie im do lwów żurnali-
a widzialna ręka Narodu. Uchodzisz mi (tfu! – odpły-
– pod żadnym pozorem nie próbować myśleć. Tylko
styki, prawych dzieci swoich czasów, kreujących powy-
wasz) w Naród, w Prawdę.
uważaj, by przypadkowo nie przełączyć na inną stację.
żej opisane media? A 3po3 jest nieśmieszne.
Świeże pióro
łączyć na stację, gdzie po dźwiękach symfonii znajdzie
Dama z Jaguarem
Zdaniem mojej babci także w zakresie wyświetlania prognoz pogody. Czy to znaczy, że inne stacje wzorują się na
Mazel Tov
OCENA: 88777
maj-czerwiec 2018
Do Góry Nogami
rczy, u informatycznego Uczelni wysta tem sys a ari aw że , ym o t y em zmusza W tym numerze nie napisz ę ani o tym, że widmo wizytacji kaw na ę erw prz się cą czą koń by dzień zmienił się w nie tów o obecność na zajęciach. wykładowców, by prosili studen PR ZY GO TO WA Ł:
LN Y RE DA KT OR NI EO DP OW IE DZ IA
SA, a może rzygoda w Peru, sta ż w U jeszcze nie oć Ch y? zad szc Bie ie swojsk je obeckac wa dzi spę wiadomo, gdzie tów, jedden Stu ądu orz Sam ący ny Przewodnicz kodzi mu w t ym sprano jest pewne – nie przesz odbędą się już w tym y bor Wy a. wowa na funkcj owiedzia lny radzi odp miesiącu, Redaktor Nie nu. uzupełnić zapasy popcor
P
ich znajoak rozpoznać, który z two do Saach bor wy w mych kandyduje . To ta osoba, morządu? Nic prostszego ywna w gruakt dzo bar która znienacka sta ła się tom radą den stu żąc słu , ych kow pach roczni komentae liw tob żar i pomocą. W cenie są też ra grupie, któ nawiązurze w pewnej popula rnej Z taką strategią sukji. je do akapow ych tradyc e pod wa runkiem, że ces murowany – oczywiści en blok. jed w w yborach sta rtowa łby
J
Nieodpowieymcza sem Redaktor łogi resztk i dzialny dalej zbiera z pod pok rówkosię rło opa re uzębienia, któ że w tegosie, nie a inn gm eść Wi . wej próchnicy sta rtują wy ch wy ądo orz rocznych wyborach sam się poać ew y spodzi aż trzy bloki. Czy możem wa żnaj co i – inb ych trójnego spa mu, potrójn
T
666
a kie łba sy wyborczej? niejsze – potrójnego pęt dzę w SGH nie paOby. Tak iego runu na wła wa runkowicze. rsi sta naj et naw miętają chyba nic nie bawi iech żyje bal! W końcu rzy wybulili któ zi, lud tak, jak widok w kolejce po tać pos y żeb to, po zł 170 tylko konże mo tym alkohol. Konkurować z u, w któr ym o z wykurs na króla i k rólową bal ione na Allegro. kup i cięstwie dec ydowa ły lajk et ponad tysiąc poRekordziści zga rnęli naw ją choćby zdjęcia ma lubień od kont, które nie wiska lajkujących, naz na c rzą Pat profilowego. ulować międzynarat można zdecydowanie pog rodow ych znajomości. u od paru sgiehow y Strażnik Tek sas Aulę Spauje erw obs ie tygodni uważn ławki się dochronową. Pojawienie H – SG elem yci łoż (za z Augustem Zielińskim osch y ędz dentów) mi sprawcą mą k tysięc y stu ores nte zai lkie wie łało dami na parterze wy wo ym onn not nych mo wa nie wśród osób znudzo ebook zalała fala zdjęć, Fac i. eln ucz em raz job kra nie sfotografować się bo przecież jak można przyznać, że sponsor eba z ta ką osobistością. Trz sób na rek lamę. 0 pomnik a zna lazł dobry spo
N
E