Niezależny Miesięcznik Studentów
Numer 177 Grudzień 2018 ISSN 1505-1714
s.14 /temat numeru
We mnie jest Polska Młodzi nacjonaliści w akcji
spis treści / dzbany w ogniu
18
40
46
58
Realizm filmów katastroficznych
Mózg w sztuce
Esperanto na boisku
Dziesięć z dwudziestu
a Uczelnia
h Teatr
o Sport
j Warszawa
06 07 08 10 11
Na bieżąco A Z S - A k t y w n o ś ć Z a m i a s t St r e s u W k o l ej c e d o d z i e k a n a t u M i n d t h e g a p ye a r P r a k t y k i w p r a k t yc e
K a l e n d a r z w yd a r z e ń
c Polityka i Gospodarka 18 19 21 22 24
R e a l i z m f i l m ó w k a t a s t r o f i c z n yc h Brunatny karnawał Zw a l c z a j ą c s z a r l a t a n a To o B ig To F a i l ? K i e d y s k o ń c z y s i ę p r o s e c c o?
Prezes Zarządu:
Patrycja Świętonowska pswietonowska@wp.pl Adres Redakcji i Wydawcy:
al. Niepodległości 162, pok. 64 02-554 Warszawa magiel.redakcja@gmail.com
52
C zy Święt y Miko łaj jest studentem?
54
37 38
Autostrada ku samodzielności? C z y m a j ą P a ń s t w o ja k i e ś py t a n i a
3 Kto Jest Kim? 64
t Człowiek z Pasją
Rozmowy o pisaniu Recenzje
d r Ł u k a s z P a we l e c / A r i o N a r i m a n y
i Felieton
Rekin z gitarą
65
C z y m a j ą P a ń s t w o ja k i e ś py t a n i a?
v Do Góry Nogami 66
Recenzje i polecenia C i e s z s i ę i n t e r n e t o w y m ż yc i e m
Do Góry Nogami
g Sztuka 40 42
Babcia per formance’u Mózg w sztuce
Aleksandra Czerwonka
Zastępcy Redaktor Naczelnej:
Wydawca:
61 62
p Czarno na Białym
I n d y w i d ua l i s t yc z n e p e j z a ż e Recenzje
Dziesięć z dwudziestu P r a wd z i w yc h h i p s t e r ó w ju ż n i e m a
k Technologie
Plan ucieczki do...
d Muzyka
Redaktor Naczelna:
Stowarzyszenie Akademickie Magpress
48
e Film
34 36
We m n i e je s t P o ls k a
58 60
Lis, który dosięgną ł nieba Esper anto na boisku
q W Subiektywie
f Książka
8 Temat Numeru 14
44 46
O t o j e s t p r a wd a Zwierzę w blasku jupiterów Ś m i e r ć a w a n g a rd y c z y r e i n t e r p r e t a c ja k o n we n c ji ?
30 32
b Patronaty 13
26 27 29
Marta Kasprzyk, Mateusz Skóra Redaktor Prowadzący: Marcin Kruk Patronaty: Katarzyna Branowska Uczelnia: Aleksandra Łukaszewicz Polityka i Gospodarka: Mateusz Skóra Człowiek z pasją: Aleksandra Jakubowicz Felieton: Weronika Kościelewska Film: Tomasz Dwojak Muzyka: Alex Makowski Teatr: Anna Gierman Książka: Wiktoria Motas Sztuka: Marta Nowakowicz Warszawa: Katarzyna Kowalewska Sport: Adam Hugues 3po3: Marcin Kruk Kto jest Kim: Paulina Wojtal, Szymon Konopka Technologie: Dominika Hamulczuk Czarno na Białym: Aleksandra Czerwonka W Subiektywie: Marcin Kruk Do Góry Nogami: Redaktor Nieodpowiedzialny Korekta: Joanna Stocka Dział foto: Martyna Krężel
Dyrektor artystyczna: Ewa Enfer
Ernestyna Pachała, Jarosław Paszek, Małgorzata Pawińska,
Hanna Sokolska, Witold Solecki , Rafał Stępień, Aleksandra
Marta Pawłowska, Paweł Pinkosz, Jakub Pomykalski,
Sojka, Paweł Stępniak, Ula Szurko, Palina Tamkovich,
Skarbnik Zarządu: Julia Dmowska
Sara Przerwa, Iwona Przybysz, Sabina Raczyńska, Michał
Mateusz Wantuła, Klaudia Waruszewska, Bogusław
Rajs, Anna Roczniak, Weronika Roszkowska, Agnieszka
Waszkiewicz, Joanna Wąsowicz, Marcin Żebrowski
Dział PR: Lidia Żurańska
Salamon, Natalia Sawala, Katarzyna Skokowska, Anna Ślęzak, Dominika Sojka, Daria Sokołowska, Mikołaj Stachera,
Redakcja zastrzega sobie prawo do przeredagowania
Współpraca: Klaudia
Bartłomiej Stokłosa, Marta Szerakowska, Urszula Szurko,
i
Mikołaj Szpunar, Dominik Tracz, Tamara Wachal, Krzysztof
niezamówiony może nie zostać opublikowany
Wanecki,
na łamach NMS MAGIEL. Redakcja nie ponosi
Wiceprezes Zarządu: Ewa Skierczyńska Dział IT: Marek Wrzos
Abucewicz, Jan Adamski, Natalia
Andrejuk, Paulina Bala, Natalia Bartman, Magdalena Bednarska, Paulina Błaziak, Marta Bolińska, Paweł Bryk, Justyna Ciszek, Marcin Czajkowski, Karol Czarnecki, Antonina Dybała, Dawid Dybuk, Joanna Dyrwal, Marta Dziedzicka, Kamil Dzięgielewski, Mateusz Fiedosiuk, Patrycja Gajda, Katarzyna Gałązkiewicz, Aleksandra Gładka, Jakub Gołdas, Cezary Gołębski, Michał Goszczyński, Hanna Górczyńska, Michał Hajdan, Joanna Kaniewska, Oliwia Kapturkiewicz, Marek Kawka, Maciej Kierkla, Maciej Kieruzal, Weronika Kościelewska, Magdalena Kosewska, Karolina Kręcioch, Dagmara Król, Angelika Kubicka, Paweł Kucharski, Michał Kurowski, Aleksander Kwiatkowski, Maurycy Landowski, Zuzanna
Laskowska,
Natalia
Lewandowska,
Anna
Lewicka, Filip Lubiński, Aleksander Łukaszewicz, Kinga Marcinkiewicz, Karolina Mazurek, Joanna Mitka, Monika Moczulska, Aleksandra Morańda, Magda Niedźwiedzka, Magda Nowaczyk, Zuza Nyc, Zofia Olsztyńska, Michał Orlicki,
Artur
Warzecha,
Michał
Wieczorkowski,
skracania
niezamówionych
tekstów.
Tekst
Agnieszka Wojtukiewicz, Wiktoria Wójcik, Aleksander
odpowiedzialności za treści zamieszczonych reklam
Wójcik, Dominika Wójcik, Jędrek Wołochowski, Roman Ziruk
i artykułów sponsorowanych.
Świeże Pióra: Joanna Alberska, Kacper Chojnacki, Joanna
Artykuły, ogłoszenia i inne materiały do wydania
Chołołowicz, Nikol Chulba, Julia Coganianu, Katarzyna Czech,
grudniowego prosimy przesyłać e-mailem lub
Aleksandra Daniluk, Anna Grzanecka, Sebastian Jagła,
dostarczyć do siedziby redakcji do 10 listopada.
Natalia Jakoniuk, Kacper Maria Jakubiec, Robert Janowski, Jadwiga Jarosz, Joanna Jas, Aleksander Jura, Rafał Jutrznia, Maria Kadłuczko, Michał Klimiuk, Mateusz Klipo, Katarzyna Klonowska, Kacper Kruszyński, Zuzanna Łubińska, Martyna Matusiewicz, Marlena Michalczuk, Kazik Michalik, Sebastian Muraszewski, Tymoteusz Nowak, Julia Nowakowska,
Druk pokrywają w całości sponsorzy i reklamodawcy. Okładka: Aleksander Kozłowski Makieta pisma: Maciej Simm, Olga Świątecka Współpraca: Maciej Szczygielski
Marta Pashuk, Paweł Pawłucki, Izabela Pietrzyk, Wojciech Piotrowski, Wojciech Pypkowski, Anna Raczyk, Mateusz
*Autorką belki w numerze 176 na stronie 48 nie
Piotr Riabow, Karolina Roman, Noemi Skwiercz, Marta Smejda,
była Katarzyna Kowalewska.
grudzień 2018
Słowo od naczelnej
/ wstępniak
make my life miserable again
Podaruj sobie czas A L E K S A N D R A C Z E RWO N K A R E DA K TO R N A C Z E L N A Świętego Mikołaja wierzyłam tak mocno, że w pewne święta zaczęłam się bać, że zapomni podłożyć prezenty pod choinkę w moim domu. Namówiłam wtedy moją mamę, abyśmy na wszelki wypadek kupiły dla wszystkich dodatkowe podarki. W nocy przed Wigilią nie mogłam spać, bo denerwowałam się, że wszyscy zauważą, że podłożone przez nas prezenty nie pochodzą z Mikołajowego worka. Na szczęście nikt się nie zorientował. Wiara w Mikołaja to tylko jeden z wielu czynników, które sprawiały, że moje dziecięce święta były magiczne. To było czekanie nie tylko na pierwszą gwiazdkę i prezenty, lecz także na same święta. Gotowanie, sprzątanie, lepienie bałwanów, przystrajanie choinki i przedwczesne wyjadanie czekoladek z kalendarza adwentowego. Święta były wtedy naprawdę pełne magii. Teraz jest trudniej. Grudzień od kilku lat kojarzy mi się bardziej z pierwszymi kolokwiami i powoli zbliżającą się sesją niż z jakąkolwiek magią. Nawet śniegu w Wigilię już nie ma. Przestałam wierzyć w Mikołaja, zaczęłam własnoręcznie myć podłogi i okna oraz stać w długich kolejkach w centrach handlowych. Magia świąt gdzieś uciekła. Przez dobre kilka lat grudzień był dla mnie tylko dłuższym czasem wolnym, pełnym kiczu i reklam coca-coli. Niedawno zdałam sobie jednak sprawę, że znowu potrafię poczuć magię świąt. Tylko tym razem sama muszę ją sobie stworzyć. Przestałam oczekiwać cudów. Nie spodziewam się już, że magia spłynie na mnie z nieba, że sama z siebie poczuję to coś. Nie liczę na to, że
W
Przez kilka lat grudzień był dla mnie tylko dłuższym czasem wolnym, pełnym kiczu i reklam coca-coli.
święta będą idealne – wręcz jestem prawie pewna, że nie będą. Zmniejszenie oczekiwań przyniosło mi wielką ulgę. Dało mi szansę na to, że rzeczywiście ucieszą mnie słynne z piosenki Sylwi Grzeszczak małe rzeczy. Nie tylko takie drobiazgi, jak dobra herbata czy świeczka w pokoju, chociaż one też są ważne. Najwięcej radości sprawia mi zrobienie czegoś dobrego dla innych. Zarówno dla tych najbardziej potrzebujących, na rzecz których przekazuję co roku chociaż drobną kwotę poprzez różne akcje charytatywne, jak i dla najbliższych. Zamiast marnować czas w kolejkach do kas, poświęcam go na wymyślenie takich prezentów, które rzeczywiście sprawią radość. Jeśli tylko jest taka możliwość, staram się wykonać jakiś ich element samodzielnie. Często pomijanym prezentem, który warto dać najbliższym, jest pomoc. Taka zwyczajna, nawet przy dekorowaniu pierniczków. Nie położysz jej pod choinką i nie zapakujesz w błyszczący papier, ale i tak stworzysz najbliższym magię świąt. A najważniejszym podarunkiem, który Ty możesz dać sobie, jest czas. Stres, deadline’y i listy to do to najwięksi wrogowie jakiejkolwiek magii. W grudniu zrób tylko najważniejsze rzeczy, zastanów się, co tak naprawdę jest istotne. Doba każdego człowieka ma zaledwie 24 godziny i to od Ciebie zależy, czy spędzisz je na wykreślaniu świątecznych zadań z listy, czy na faktycznym świętowaniu. A 24 grudnia schowaj swój kalendarz i planer głęboko do szafy. Nigdy nie poczujesz magii świąt, jeśli nawet nie dasz sobie na to czasu. 0
Retoryczne pytanie egzystencjalne?
04–05
fot. Wikimedia Commons
Przyziemna odpowiedź dotycząca studiów.
Polecamy: 08 Uczelnia W kolejce do dziekanatu Problemy dziekanatu
14 Temat numeru We mnie jest Polska Młodzi nacjonaliści w akcji
22 PIG Too big to fail?
fot. Ewa Enfer
Dlaczego kluby piłkarskie są nieśmiertelne
grudzień 2018
/ z życia SGH
Na bieżąco t e k s t:
graf. Julian Żelaznowski
k ac p e r m a r i a ja k u b i ec
Świąteczny Koncert SGH W tym roku odbędzie się XII już edycja Świątecznego Koncertu SGH – charytatywnego wydarzenia, z którego cały dochód zostanie przeznaczony na fundację Rak’n’Roll Wygraj Życie i jej projekt Daj Włos!. Podczas zeszłorocznego koncertu zebrano ponad 30 tys. zł. Koncert poprzedzony będzie Tygodniem Świątecznym – podczas trzech dni na Auli Spadochronowej, w towarzystwie świątecznych piosenek, będzie można wziąć udział w loteriach, konkursach i kiermaszach. Kolejnego dnia stoisko koncertu będzie znajdowało się w Bibliotece Uniwersyteckiej, innego natomiast promocja przeniesie się na ulice Warszawy. Koncertowi towarzyszyć będą także licytacje przedmiotów ofiarowanych na aukcję przez znane osoby. Odbędą się również internetowe licytacje kolacji z rozpoznawalnymi ludźmi. Będą to zarówno członkowie społeczności studenckiej i środowiska wykładowców SGH, jak i znani przedsiębiorcy, start-upowcy, celebryci czy sportowcy. XII edycja Świątecznego Koncertu SGH odbędzie się 18 grudnia 2018 r. o 20 w klubie Palladium przy ul. Złotej 9, nieopodal Pałacu Kultury i Nauki.
Nasza SGH 19 października ruszył nowy portal informacyjny, dostępny pod adresem naszasgh.pl, który powstał przy współpracy Samorządu Studentów z EduFactory i SKN-em Ekonomii Politycznej. Jego głównym celem jest klarowny przekaz praktycznych informacji na temat studiów w SGH. Obecnie oferuje możliwość szybkiego wyszukania grup przedmiotowych, podgląd aktualności dotyczących wszystkich organizacji studenckich, zakładkę poświęconą kandydatom na studia w SGH oraz stronę z kontaktem do organów Samorządu. W przyszłości planowane jest dodanie wyszukiwarki promotorów, zakładki poświęconej pracom dyplomowym oraz narzędzia pomagającego wybrać przedmioty według własnych preferencji. Razem ze stroną przygotowano również specjalną aplikację Test z przedsiębiorczości, która ma pomóc kandydatom na studia I stopnia w SGH w przygotowaniu się do egzaminu wstępnego. Aplikacja zawiera opracowaną przez ekspertów
06–07
bazę pytań wraz z wyczerpującymi komentarzami do każdego z nich. Obecnie aplikacja dostępna jest wyłącznie dla systemu operacyjnego Android, ale w planach jest uruchomienie wersji dla iOS.
skiego, wybranego niecałe pół roku temu. Zrezygnował on również z pełnienia funkcji Radnego Samorządu. Na jego miejsce, zgodnie z Regulaminem Samorządu, powołany został Julian Smółka.
Zwierciadło czasu
Nauczyciel na medal
7 listopada o 12 zostały odsłonięte dwie wystawy przygotowane z okazji 100. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. Pierwsza wystawa nosi tytuł Zwierciadło czasu. Rocznice niepodległości w świetle swoich epok i została przygotowana przez Katedrę Historii Gospodarczej i Społecznej SGH. Składa się z 10 plansz, na których można obejrzeć jak na przestrzeni lat zmieniało się znaczenie daty 11 listopada. Przy pomocy danych statystycznych zaprezentowano także gospodarczy kontekst obchodów tego święta oraz to, jak zmieniała się jego skala. Druga wystawa – zatytułowana Stanisław Wojciechowski. Prezydent z SGH – prezentuje sylwetkę prezydenta, który obejmując urząd w grudniu 1922 r., był profesorem w Wyższej Szkole Handlowej (poprzedniczce SGH). Wystawy znajdowały się na krużgankach III piętra Budynku G do końca listopada. Ponadto pierwsza z nich, do końca roku, dostępna jest elektronicznie na stronie sgh.waw.pl.
Troje wykładowców z SGH – prof. Krzysztof Kozłowski, dr Małgorzata Mierzejewska i prof. Waldemar Rogowski – otrzymało nominacje do nagrody dla najbardziej cenionych i lubianych nauczycieli akademickich w Warszawie w plebiscycie Nauczyciel na medal dziennika „Polska The Times”. Nominacje były zgłaszane przez warszawskich studentów. Wcześniej prof. Krzysztof Kozłowski i prof. Waldemar Rogowski otrzymali nagrodę w plebiscycie Inspiracja Roku, organizowanym przez Stowarzyszenie Akademickie MagPress, odpowiednio w kategorii studium licencjackiego i magisterskiego.
Uzupełniajace wybory elektorskie i senackie Decyzją przewodniczącego Komisji Wyborczej Samorządu Studentów Aleksandra Wasilewskiego 18–21 i 24 listopada odbyły się uzupełniające wybory elektorskie. Powodem zwołania wyborów było przejście na emeryturę Dziekan Studium Magisterskiego – prof. dr hab. Marty Juchnowicz. Nastąpiło to dwa lata przed końcem kadencji, która miała trwać do 2020 r. Członkowie studenccy w Kolegium elektorów uczelnianych wybierani są na czteroletnią kadencję, a mandaty części z nich wygasły, konieczne były więc wybory uzupełniające. Wybory elektorskie połączono z senackimi, w których wybrany został przedstawiciel I roku studiów licencjackich. Zostały one zwołane z powodu złożenia rezygnacji przez senatora Michała Kozłow-
Graduacja Pierwszego dnia grudnia na naszej uczelni odbyła się coroczna uroczystość ukończenia studiów – graduacji – w której wzięli udział absolwenci studiów obu stopni. Podczas uroczystości absolwenci ubrani w togi i birety wysłuchali uroczystej przemowy JM Rektora SGH i otrzymali listy gratulacyjne oraz wzięli udział w poczęstunku na Auli Spadochronowej. Graduacja przygotowywana była przez Centrum Kariery i Relacji z Absolwentami.
SGH Business Game W dniach 29–30 listopada w Bibliotece SGH odbyła się pierwsza w historii Polski gra biznesowa, zorganizowana przez SKN Konsultingu we współpracy z Alliance of European Business Games. Celem konkursu było rozwijanie umiejętności biznesowych i konsultingowych studentów najlepszych uczelni ekonomicznych w Europie. Podczas dwudniowych zmagań ponad 30 dwuosobowych drużyn otrzymało do rozwiązania cztery kazusy biznesowe, przygotowane przez partnerów korporacyjnych wydarzenia. SGH Business Game jest częścią Alliance of European Business Games, który od sześć lat organizuje konkursy biznesowe dla studentów z całej Europy. 0
Akademicki Związek Sportowy /
UCZELNIA
AZS - Aktywność Zamiast Stresu Poziom wiedzy studentów na temat ponadstuletniej organizacji, jaką jest AZS, jest znikomy – 10 proc. ankietowanych odpowiedziało, że zna sekcję aerobiku sportowego, mimo że taka nie istnieje. Tymczasem przynależność do Akademickiego Związku Sportowego niesie za sobą szereg korzyści, nie tylko zdrowotnych. t e k s t:
a n n a r ac z y k
czelnia to nie tylko nauka, organizacje studenckie, wszechobecna aura biznesu i walka o najlepsze praktyki czy staże. Powszechnie wiadomo, że rozwój intelektualny powinien iść w parze z fizycznym. Endorfiny uwalniane podczas treningu napędzają nas do działania, a stare japońskie przysłowie głosi, że z uśmiechem na twarzy człowiek podwaja swoje możliwości. Dlaczego jednak studenci ograniczają się tylko do obowiązkowych zajęć z WF-u?
U
Popularność Na uczelni działają 24 sekcje AZS-u, jednak nie wszystkie są powszechnie znane. Największą popularnością cieszą się te dyscypliny, które są najczęściej obecne w szkołach i mediach: piłka nożna, siatkówka oraz piłka ręczna. Sekcja tej ostatniej istnieje od niespełna trzech lat, a jej kierownik Piotr Idzi kończy studia licencjackie. Mimo to zamierza kontynuować działalność, ponieważ sportowa pasja pozwala mu na odpoczynek i urozmaicenie czasu wolnego. Do mniej znanych sekcji należą szachy, judo czy brydż sportowy. Członkini tej ostatniej zdobyła srebrny medal na 26. mistrzostwach Europy na Słowacji w 2017 r. Lepiej w klasyfikacji popularności plasuje się tchoukball, jednak kierownik sekcji Grzegorz Stelmach nadmienia, że na dźwięk samej nazwy tej dyscypliny studenci kręcą głowami i wytrzeszczają oczy z niedowierzaniem Podczas dwóch lat studiów tłumaczyłem zasady i ideę tego sportu pewnie jakieś 200 razy. Zasady nie są skomplikowane, gra zaś angażuje kobiety i mężczyzn grających razem w jednej drużynie. Punkty zdobywa się poprzez wrzucenie piłki do niewielkiej bramki w taki sposób, aby później odbiła się od pola karnego.
Po linii najmniejszego oporu Większość studentów uważa, że należenie do sekcji jest łatwym sposobem zaliczenia zajęć z WF-u. Nic bardziej mylnego – aby mieć taką możliwość, należy reprezentować uczelnię, a nie każdy zawodnik dostaje taką szansę. Sek-
cje sportowe angażują ludzi ambitnych i zdeterminowanych. Pasja, której się poświęcają, zajmuje sporą część ich czasu wolnego, ale nie koliduje ze studenckimi obowiązkami. Ma to bezpośredni wpływ na ich życie w przyszłości. Organizacja pracy jest niezbędnym narzędziem do sukcesu. Sport na pewno nauczył mnie pokory i ukształtował charakter – przyznaje Julia Wiśniewska, studentka trzeciego roku, która została nowym kierownikiem sekcji koszykówki kobiet.
są poszukiwane. Rozwinięcie działki PR czy organizacja wydarzeń nadal raczkują, a nie przystoi to tak wiekowej organizacji.
Nie tylko sport
Sekcje sportowe można porównać do społeczności, w której każdy członek walczy o wspólne dobro. Integracja poprzez sport łączy studentów i napędza ich do działania. Wyjazdy na zawody pozostawiają wiele wspomnień, jednym z nich podzielił się Michał Zawadzki – kierownik sekcji ergometru i wioślarstwa. Po tegoroczDoświadczenie nych Akademickich Mistrzostwach Polski zmęKażda sekcja ma swoje zasady i odrębne wyczony skład postanowił skorzystać z natrysków magania. Nie zawsze wcześniejsza styczność przypisanych współorganizatorom zawodów. Po z danym sportem jest wymagana, na przykład wejściu do ich kwatery spytałem siedzącego tam sawioślarstwo to dyscyplina typowo akademicka. motnie chłopaka, czy możemy wejść. Zgodził się – opowiada Michał. Po zakończonej kąpieli zawodnicy przeszli do pokoju, by się wytrzeć. W tym samym czasie wioślarze z Politechniki Warszawskiej weszli do pomieszczenia, aby również skorzystać z pryszniców. Jeden z naszych zaproponował, by upewnić się, czy kolega z Bydgoszczy nie ma nic przeciwko. Pewnie, że możecie wejść, a ja jestem dziewczyną – taką odpowiedź otrzymano. Niestety sytuacja okazała się jeszcze bardziej niezręczna, bo nie dość, że nasz zawodnik pomylił płeć rozfot. AMP w wioślarstwie mówczyni, to jeszcze po wcześniejszej kąpieli stał przed nią zupełnie nagi. NaWiele osób zaczyna wiosłować dopiero na stutomiast tradycją sekcji biegów przełajowych diach, co wcale nie oznacza, że nie mogą odnoAZS-u lekkoatletyki jest wspólny grill u trenesić sukcesów. Helen Glover, dwukrotna mistrzyni ra po zakończonym sezonie. To najlepszy sposób olimpijska, zaczęła swoją przygodę z wioślarstwem na integrację drużyny i podtrzymanie sportowew 2008 r., w wieku 22 lat, a cztery lata później go ducha wspólnoty. sięgnęła po złoto w Londynie – opowiada kierowStudenci nie powinni ograniczać się tylko do nik tej sekcji Michał Zawadzki. Z kolei piłka aktywności merytorycznych. Zmiana podejścia nożna to wyjątkowo popularny sport, w który do obowiązkowych zajęć z WF-u zaprocentuje wiele osób gra od dziecka, dlatego rekrutacja do w przyszłości. Nie są złem koniecznym, ale szantej sekcji jest znacznie bardziej restrykcyjna. Jedsą na pobudzenie w sobie wigoru i poprawienie nak stwierdzenie, że AZS nie jest opcją dla każzdrowia. W innym przypadku na spotkaniu abdego, jest błędne. Wiceprezes zarządu Magdasolwentów dawni studenci, zamiast wejść, wtolena Bryk tłumaczy, że osoby lubiące sport, ale czą się do Auli Spadochronowej. 0 nienastawione na zawody i rywalizację, również
grudzień 2018
UCZELNIA
/ problemy dziekanatu
W kolejce do dziekanatu Numerki, ogrom podań, długie kolejki i wszechobecna krytyka ze strony studentów... Jak tak naprawdę wygląda codzienna praca w dziekanacie? TEKST:
A l e ksand r a s ojka
lek – student drugiego roku studiów licencjackich – stracił szansę na stypendium, ponieważ według WD mimo zaliczenia wszystkich przedmiotów został skreślony z listy studentów. Od informatyków usłyszał, że się tym nie zajmują, w dziekanacie otrzymał taką samą informację. Na pisanie podań ani dyżur dziekański nie miał czasu, ponieważ sprawa była pilna.
O
Zasłyszane w SGH Dlaczego nikt nie może mi pomóc? – nie tylko Olek zadał sobie to pytanie w trakcie swojej przygody w Szkole Głównej Handlowej. Piotr opowiada swoją historię: Studiuję międzynarodowe stosunki gospodarcze w trybie indywidualnym, ponieważ kierunku nie otworzono. Po omówieniu mojej sytuacji z wykładowcami i przygotowaniu podań o zapisanie na przedmioty, które zakładał harmonogram, okazało się, że nie można tych przedmiotów wpisać do toku studiów, bo dziekanat zablokował sygnatury. Dowiedziałem się, że to moja wina, bo sprawę powinien załatwiać opiekun kierunku. Wtedy zacząłem się śmiać – decyzją dziekanatu bowiem nie powołano nikogo na takie stanowisko. Kazik natomiast, mimo zrealizowania trzech pełnych semestrów na kierunku socjologia na Uniwersytecie Warszawskim oraz zgody koordynatora przedmiotu, miał problem z przepisaniem oceny z przedmiotu Socjologia na SGH. Dawid chciał tylko zmienić wykładowcę, co w teorii nie powinno być skomplikowane. Po licznych mailach i telefonach do dziekanatu usłyszał, że ma złożyć podanie elektroniczne oraz papierowe i obiecano mu, że dostanie odpowiedź od ręki. Po trzech dniach czekania postanowił znowu pojawić się w dziekanacie. Pani przy okienku spytała, kto dokładnie polecił mi złożyć dwie różne wersje podania. Zgodnie z prawdą powiedziałem, że nie wiem, nie pytałem o nazwisko. Usłyszałem, że skoro nie wiem nawet, z kim rozmawiałem, to nie mam prawa się powoływać. I tyle. Dopiero po paru dniach dostałem informację, że „mam szczęście, że na obu podaniach jest zgoda, bo w przeciwnym razie groziłoby to dyscyplinarnym skreśleniem z listy studentów”. Wiele studiujących żali się na
08–09
problemy z wyliczeniem dokładnej liczby ECTS-ów, przez co mają trudności z uzyskaniem zaliczenia okresowego. Równie często usłyszeć można o kolizjach przedmiotów, pojawiających się na początku każdego semestru.
Jak wygrać z dziekanatem? Starsi i bardziej doświadczeni w walce studenci radzą, żeby być dla pracowników dziekanatu wyjątkowo miłym i pamiętać o imieninach asystentek toku. Inni sugerują grożenie pozwem i powoływanie się na regulamin. Wprawdzie mogłoby to pomóc, ale nie powinno być warunkiem koniecznym przy załatwieniu spraw studenckich. Ponadto dziekanat jest wizytówką uczelni – kandydaci patrzą przede wszystkim na możliwości na rynku pracy po ukończeniu danego kierunku, ale gdy słyszą, jak nieprzyjazna w stosunku do studentów bywa dana placówka, mogą się zniechęcić.
Czas, jaki możemy poświęcić miesięcznie na jednego studenta, wynosi zaledwie 11 minut – tłumaczy prodziekan.
wany dzięki w prowad z e niu automatu wydającego numerki. Numerkomat jest czynny jedynie piętnaście minut przed otwarciem dziekanatu, a sprawy studentów załatwiane są przez maksymalnie trzy godziny dziennie. Co prawda kolejki do samego dziekanatu zniknęły, ale pojawiły się nowe – do numerkomatu. Samorząd komentuje problem następująco: Robimy, co możemy. Dziekanat zacznie funkcjonować sprawniej, jeśli asystentki toku nie będą przypisane do konkretnych osób, tylko będą obsługiwały wszystkich studentów. Wtedy numerkomat nabierze sensu, bo będzie przydzielał studentów po równo do każdej asystentki. Mamy nadzieję, że uda się to rozwiązanie wprowadzić przy okazji wdrażania Prawa o szkolnictwie wyższym i nauce. Obecnie wskazujemy ten problem władzom, ale – mówiąc wprost – nie trafiamy na podatny grunt. Mimo to będziemy dalej walczyć o usprawnienia w dziekanatach, bo nie jest to normalna sytuacja, żeby studenci tak długo czekali na podbicie legitymacji.
Po drugiej stronie okienka Niektórzy ze studentów natomiast bronią dziekanatu. Filip wspomina, że będąc przy okienku, często słyszał pytania studentów, na które odpowiedź mogliby znaleźć w 30 sekund, korzystając z dostępnych źródeł. Do tego dochodzi pretensjonalny, agresywny ton studenta. Ja się tym paniom nie dziwię, że czasem tak a nie inaczej zareagują. Michał za to uważa, że też by oszalał, słysząc kolejny rok z rzędu, że ktoś nie załatwił sprawy w terminie i nie wie, jak sobie z tym poradzić.
Paradoks numerkomatu Inną trudnością, na którą skarżą się studenci na początku każdego semestru, są kolejki do dziekanatu. Problem miał zostać zniwelo-
Wbrew opinii studentów pracownicy dziekanatu są świadomi zarówno niesprawności systemu, jak i krytyki. Według dr hab. Katarzyny Górak-Sosnowskiej – prodziekan Studium Magisterskiego – wynika to głównie z obustronnego niezrozumienia. Tego typu niejasności związane z działaniem dziekanatu wyjaśnia ona na blogu DSM-u dziekanat.waw.pl. Sama zaznacza, że głównym celem prowadzenia strony jest informowanie studentów, jak najlepiej załatwiać formalności w Szkole Głównej Handlowej. Mimo że wszystkie informacje są dostępne na stronie internetowej SGH, to nie każdy student na nią wchodzi, a nawet jeśli to robi, często niejasne dla niego pozostaje, jakie kroki powinien podjąć. Blog, według prodziekan, jest również dobrym miejscem
problemy dziekanatu /
Formalności Czym tak naprawdę zajmuje się dziekanat poza godzinami otwarcia dla studentów? Prodziekan opowiada: Oczywiście student studentowi nierówny. Ja się śmieję, że najmniej kłopotliwym studentem jest ten, który studiuje tylko cztery semestry, nigdzie nie wyjeżdża, nie podejmuje dodatkowych aktywności i nie realizuje specjalności, dlatego że łatwiej go rozliczyć. Wiele rzeczy związanych z pracą w dziekanacie dzieje się poza godzinami jego otwarcia. Czasami studenci zastanawiają się, czemu okienka są otwarte tak krótko i co pracownicy dziekanatu robią przez te pięć godzin. Głównie zajmujemy się podaniami – złożenie podania przez WD jest proste, później zaczynają się schody: trzeba wejść w ,,życie wirtualne studenta”, aby sprawdzić, czy jest to jednorazowy przypadek. Pojawiają się również pytania o brak zaliczenia semestru, gdy wszystkie egzaminy zostały zdane. Wynika to z tego, że semestry zatwierdzane są przez nas ręcznie, a nie przez komputer. Proces polega na sprawdzeniu, czy dany student zaliczył już wszystkie przedmioty. Dopiero wtedy możemy zaznaczyć w systemie, że wszystkie egzaminy zostały zdane. Dlatego najlepiej poczekać, aż skończy się przedłużenie sesji – wtedy możemy zatwierdzać zaliczenia semestru po kolei. Do tego dochodzą przypadki kolizji egzaminów… Prodziekan wspomina również, że oprócz popularnych spraw zdarzają się studenci z wyjątkowo trudnymi problemami, których nie przewiduje regulamin. Przywołuje historię studentki powtarzającej przedmiot, któremu w międzyczasie zmieniła się liczba punktów ECTS z sześciu na trzy. Dziewczynie w teorii brakowało więc punktów z przedmiotów związanych z kierunkiem, które musiała zdobyć, żeby mogła ukończyć studia. Ponadto dziekanat jest zalewany mailami – wielu studentów pisze ich po kilka w tej samej sprawie, by się przypomnieć. W związku z ograniczonym czasem pracy często odpowiedzenie na wszystkie wiadomości na bieżąco okazuje się niemożliwe.
Źródło nieporozumień W świetle tych informacji zaczyna wyłaniać się odpowiedź na pytanie, skąd tak krótki czas przyjmowania studentów i idące z nim w parze długie kolejki. Czemu jednak nie można inaczej podzielić pracy, by współpraca przebiegała sprawniej? Krytyka studentów, mimo że niekoniecznie powinna być wymierzona akurat w dziekanat, nie jest bezpodstawna. Myślę, że to jest sprawa związana z polityką zatrudnieniową. Na innych uczelniach są dziekanaty wydziałowe, gdzie przypada mniej studentów na pracownika, ale za to ponoszą również odpowiedzialność za sprawy, którymi w SGH zajmuje się Biuro Kolegium. Nasz dziekanat można porównać do linii produkcyjnej obsługi studenta. Tak wąska specjalizacja uniemożliwia nam optymalne rozłożenie pracy w zależności od jej natężenia. Prodziekan tłumaczy również, że w związku z dużą liczbą studentów przypadających na pracownika dziekanatu (jeden z nich ma ich ponad tysiąc) często nie jest możliwe traktowanie odwiedzających dziekanat w sposób indywi-
dualny, nawiązanie bezpośredniego kontaktu i szybkie załatwienie niektórych spraw, które dla studenta wydają się oczywiste. My działamy w ramach prawnych, to znaczy jesteśmy wykonawcami regulacji prawnych. W związku z tym czasami w mniemaniu studenta mogę rozwiązać problem, ale widzę, że byłoby to nie w porządku w stosunku do innych osób lub sprzeczne z przepisami. Gdy student motywuje swoją nieobecność sprawami osobistymi, rozumiem, że takie się zdarzają. Prośba o dołączenie dokumentacji do podania nie wynika z mojego wścibstwa – zgodnie z regulacjami uzasadnienie musi być szczegółowo umotywowane i udokumentowane. Praca w dziekanacie do bezstresowych nie należy – panuje tu duża presja czasu, a pracownicy niekiedy (wbrew pozorom) stają na rzęsach, żeby pomóc studentom. W związku z tym pozostaje tylko czekać na wprowadzenie zmian usprawniających działanie dziekanatu. Zanim to jednak nastąpi, jedyne co możemy zrobić, by ułatwić sobie życie, to próbować się wzajemnie zrozumieć. 0
fot. Wikimedia Commons
na tłumaczenie się w momencie, kiedy coś źle funkcjonuje (np. wspomniane kolejki). Dr hab. Katarzyna Górak-Sosnowska zdaje sobie sprawę z problemu: Nie trzeba wchodzić na „Dziś na spado” czy udawać się na spacer po korytarzu, by go dostrzec. Kolejki nie wynikają z tego, że siedzimy w dziekanacie i nic nie robimy. Problemem jest zbyt mała liczba pracowników w stosunku do liczby studentów. Przeliczając: czas, jaki możemy poświęcić miesięcznie na jednego studenta, wynosi zaledwie 11 minut – tłumaczy prodziekan.
grudzień 2018
UCZELNIA
/ gap year
Mind the Gap Year W życiu każdego studenta przychodzi moment, w którym musi swoją wiedzę teoretyczną zastosować w praktyce. Niektórzy robią to dobrowolnie, inni – by spełnić wymagania swojej Alma Mater. Ten nieodłączny element edukacji ma wiele aspektów, z którymi warto się zapoznać. TEKST:
m a r i a kad ł uczko
oczna przerwa od nauki to zyskujący zwolenników pomysł na wykorzystanie czasu zaraz po maturze, w trakcie studiów lub tuż po ich ukończeniu. Zazwyczaj trwa rok i jest czasem, gdy młodzi ludzie odpoczywają od dotychczasowego zajęcia – nauki.
R
Co można zrobić w rok? Powodów, dla których warto rozważyć gap year, jest wiele. Jak podaje Gap Year Association, najczęściej wybieranym przez ankietowanych (aż 92 proc.) jest rozwój osobisty oraz szansa na zdobycie doświadczenia. Kolejny to chęć poznawania nowych kultur – 85 proc. Co prawda, tylko 28 proc. osób wyraża chęć zdobycia doświadczenia zawodowego,
Powrót do kraju nie byłby najlepszą decyzją, głównie ze względów ekonomicznych – w Londynie uzyskałem pełną niezależność finansową. jednak ze względu na wysokie koszty wiążące się z podróżowaniem, warto wziąć pod uwagę pracę za granicą, tak jak zrobił to Przemek. Przeprowadziłem się do Londynu i rozpocząłem pracę w jednym ze Starbucksów. Według pierwotnego scenariusza miałem pozostać w stolicy Wielkiej Brytanii tylko do końca września, bo dostałem się na studia. Jednak w połowie sierpnia zdałem sobie sprawę z tego, że powrót do kraju nie byłby najlepszą decyzją, głównie ze względów ekonomicznych – w Londynie uzyskałem pełną niezależność finansową i zrozumiałem, jak bardzo jest ona dla mnie ważna. Pracując przez rok, jestem w stanie zaoszczędzić pieniądze, aby móc pozwolić sobie na więcej po rozpoczęciu studiów. Jeśli nie jest się przekonanym, czy to właściwy czas na przerwę, warto potraktować wakacje jako okres próbny. Dzięki niemu decyzja jak spędzić gap year powinna stać się o wiele łatwiejsza.
10–11
FOTOGRAFIA:
A l e ksand e r ju r a , E WA E N F ER
Pomoc z zewnątrz Ważne jest, aby najpierw gruntownie przemyśleć, jak ma w yglądać kolejny rok. Istnieje bardzo wiele stron internetow ych (m.in. gapyearassociation.org), blogów czy fanpage’ów, na których ludzie dzielą się swoimi przemyśleniami i doświadczeniami w trakcie trwania przerw y lub po niej. Podjęcie finalnej decyzji nie zawsze jest jednak proste, a rady przyjaciół, rodziny czy internautów mogą okazać się niew ystarczające. W takiej sytuacji należy rozważyć szukanie pomocy w innych źródłach. Na skutek rosnącego zainteresowania zwiększa się także liczba firm i agencji zajmujących się pomocą gapyearowiczom. Proponują one między innymi kursy językowe, zatrudnienie czy program Au Pair, w którym zadaniem młodej osoby jest zajmowanie się dziećmi, w zamian za możliwość mieszkania w domu gospodarzy. Działający na polskim rynku od 18 lat portal aupair.pl oferuje pomoc w zaplanowaniu w yjazdu do rodzin z USA, Chin oraz 14 krajów europejskich.
Zmarnowany czas We wspomnianej wyżej ankiecie tylko 31 proc. osób przyznaje, że byli wspierani i zachęcani przez rodziców lub kolegów do rocznej przerwy. Opinia znajomych jest ważna, nie ma jednak znacznego wpływu na podjęcie decyzji. Bardzo ważną rolę odgrywają rodzice – nie tylko jako autorytet młodego człowieka, lecz także jako osoby wspierające go finansowo. Rodzice naciskali, żebym jednak nie rezygnował z uczelni, nawet jeśli tylko na rok, co początkowo przy-
sporzyło mi wiele trudności – wspomina Andrzej. Zgodziłem się pójść na studia, po kilku miesiącach postanowiłem jednak wziąć sprawy w swoje ręce i odłożyć własne pieniądze. Zrezygnowałem ze studiów, znalazłem pracę, w której zostałem do końca wakacji. Nie musi być to czas zmarnowany. Z perspektywy czasu była to bardzo dobra decyzja, miałem ogląd tego, jak wyglądają studia i nauczyłem się rozsądnie gospodarować pieniędzmi – podsumowuje studiujący już Andrzej. Czy warto zrobić sobie gap year? Nie sposób stwierdzić, jeśli się nie spróbuje. Pewne jest tylko to, że doświadczenia i wspomnienia z okresu przerwy zostaną na zawsze. 0
praktyki studenckie /
UCZELNIA
Praktyki w praktyce W życiu każdego studenta przychodzi moment, w którym musi swoją wiedzę teoretyczną zastosować w praktyce. Niektórzy robią to dobrowolnie, inni - by spełnić wymagania alma mater. Ten nieodłączny element edukacji ma wiele aspektów, z którymi warto się zapoznać. ka r o l i na k r ęc i o ch
ażda uczelnia ma inne wymagania Każda uczelnia ma własne wymagania dotyczące zaliczania praktyk. Zarówno Szkoła Główna Handlowa, jak i Uniwersytet Warszawski oferują szeroki wachlarz opcji, tak by każdy mógł wypełnić ten obowiązek zgodnie ze swoimi preferencjami, przynajmniej do pewnego stopnia. Szczegóły zależą również od kierunku studiów. W prawodawstwie polskim obowiązują dwie formy praktyk: studenckie i absolwenckie. Wiążą się one z odmiennymi formami umów i uprawnieniami obu stron. Niezależnie od swojej uczelni warto wiedzieć, co się podpisuje.
K
Trzy strony umowy W przypadku praktyk studenckich umowa nie jest zawierana bezpośrednio między zainteresowanymi stronami. Przedsiębiorca podpisuje porozumienie z rektorem lub osobą przez niego upoważnioną, natomiast praktykant zatwierdza wszelką dokumentację w porozumieniu z władzami uczelni. Typowa umowa o praktyki studenckie
musi zawierać harmonogram obowiązków zawodowych w formie ogólnej lub szczegółowej. Konieczne jest również określenie czasu trwania praktyk oraz zakresu obowiązków na obejmowanym stanowisku. Szczegóły takiego dokumentu sprecyzowane są w wewnętrznych przepisach danej uczelni. Do obowiązków pracodawcy należy zapewnienie odpowiednich warunków zatrudnienia i przeprowadzenie szkolenia instruktażowego, w tym zapoznanie praktykanta z wewnętrznym regulaminem przedsiębiorstwa oraz przepisami BHP. Charakterystyczną cechą tego rodzaju umów o praktyki jest brak możliwości odstąpienia od nich przez studenta. Przedterminowe zerwanie porozumienia leży w gestii przedsiębiorcy w przypadku rażącego naruszenia dyscypliny pracy.
Nie tylko studenci Druga forma ma znacznie lepsze ugruntowanie prawne w formie Ustawy z dnia 17 lipca 2009 r. o praktykach absolwenckich oraz Ustawy z dnia 26 czerwca 1974 r. Kodeks pracy z 26 czerwca 1974 r.
Praktyki absolwenckie mogą podejmować nie tylko studenci, lecz także wszyscy, którzy ukończyli gimnazjum i nie skończyli jeszcze trzydziestego roku życia. Mogą one trwać maksymalnie 90 dni, przy czym dozwolone jest podpisanie kilku umów z różnymi pracodawcami w tym samym czasie. Umowa zawierana jest na czas określony. Okres wypowiedzenia różni się w zależności od tego, czy wypłacane jest wynagrodzenie. W przypadku praktyk odpłatnych należy zachować tygodniowy okres wypowiedzenia. Natomiast przy nieodpłatnych nie jest to konieczne i strony mogą rozwiązać umowę w trybie natychmiastowym. Co istotne, wynagrodzenie nie może przekraczać dwukrotności płacy minimalnej obowiązującej w danym momencie. W 2018 r. kwota ta wynosi 2100 zł brutto. Jako umowa cywilnoprawna, umowa o praktyki absolwenckie nie zobowiązuje przedsiębiorcy do odprowadzania składek na ubezpieczenia zdrowotne i społeczne. Jest on jednak zobligowany do zapewnienia praktykantowi ubezpieczenia wypadkowego. Podpisanie tego rodzaju umowy nie oznacza automatycznego odebrania ewentualnego statusu bezrobotnego. 1
fot. pxhere.com
TEKST:
grudzień 2018
UCZELNIA
/ praktyki studenckie
Jeżeli wynagrodzenie wynosi mniej niż połowę płacy minimalnej, nie traci się prawa do otrzymywania zasiłku. Warto pamiętać, że chociaż pracodawca ma obowiązek wystawienia zaświadczenia o odbyciu praktyk absolwenckich, to nie musi tego czynić bez indywidualnego wniosku praktykanta.
Praktyki według SGH... Praktyki zawodowe są wpisane w program studiów Szkoły Głównej Handlowej. Mogą być podejmowane przez studentów, którzy ukończyli pierwszy rok studiów licencjackich oraz tych, którzy ukończyli pierwszy semestr studiów magisterskich. Zależnie od stopnia studiów i kierunku mają charakter obowiązkowy lub fakultatywny oraz różnią się w zakresie wymiaru godzinowego. Zazwyczaj studenci podejmują je w miesiącach letnich. Na studiach licencjackich praktyki zawodowe są obligatoryjne. Uzyskuje się za nie 3 punkty ECTS w ramach przedmiotów do wyboru. Praktyki powinny trwać nie krócej niż trzy tygodnie (w przypadku finansów i rachunkowości – cztery tygodnie); szacunkowa liczba godzin według sylabusa wynosi 90. Studenci studiów drugiego stopnia mogą podjąć praktyki zawodowe w ramach puli punktów za przedmioty do wyboru. Wymiar godzinowy i przysługujące punkty ECTS są identyczne jak dla studiów licencjackich. Praktyki są obowiązkowe jedynie na kierunkach International Business i zarządzanie finansami przedsiębiorstwa, przy czym na tym drugim powinny trwać nie krócej niż trzy miesiące i mają wartość 10 punktów ECTS. Niezależnie od poziomu i kierunku studiów zawiązywana jest trójstronna umowa pomiędzy SGH, studentem i organizatorem praktyk. Bardziej przypomina umowę o praktyki studenckie niż absolwenckie. Dodatkowo uczelnia ubezpiecza studenta od następstw nieszczęśliwych wypadków. On z kolei zobowiązany jest dostarczyć sprawozdanie z przebiegu praktyk. SGH dopuszcza ich zrealizowanie poprzez pracę zawodową studenta. W takim przypadku należy złożyć odpowiedni wniosek. Możliwa jest również realizacja praktyk za granicą. Więcej szczegółów oraz wzory umów znajdują się na stronie sgh.waw.pl w zakładce Działu Obsługi Dydaktyki).
uprawniony do zaliczenia poprzez pracę zawodową lub prowadzenie własnej działalności gospodarczej. UW dopuszcza jeszcze jedną formę, mianowicie działalność zorganizowaną przez Uniwersytet, pozwalającą osiągnąć założone efekty praktyki zgodne z profilem kierunku studiów. To dość enigmatyczne określenie zawiera w sobie między innymi realizację projektów w ramach kół naukowych oraz organizowanie życia naukowego, kulturalnego, gospodarczego i sportowego uczelni. Miejsce i długość realizacji praktyk różni się znacząco między kierunkami. Na przykład studenci matematyki i informatyki mają obowiązek wykonywać je nie krócej niż przez trzy tygodnie, podczas gdy na administracji wymagane jest co najmniej 320 godzin. Liczba otrzymywanych punktów ECTS również zależy od poszczególnych programów studiów. Niektóre wydziały mają szczegółowe wymagania dotyczące terminu zrealizowania praktyk – na Wydziale Prawa i Administracji można odbywać je wyłącznie w lipcu, sierpniu lub wrześniu. Więcej szczegółów można znaleźć na stronach internetowych poszczególnych wydziałów Uniwersytetu Warszawskiego.
Z przymusu Dla wielu studentów praktyki zawodowe to przykra konieczność. Ograniczenia w wyborze instytucji również działają na ich niekorzyść. Na magister-
ce musiałam zrezygnować z ciekawej pracy w PR dla branży finansowej, żeby znaleźć coś stricte w finansach i zaliczyć praktyki – mówi Anna, studentka SGH. Na UW natomiast praktyki organizowane przez wydział zazwyczaj nie cieszą się dobrą opinią. W wielu przypadkach jednak nieprzyjemny obowiązek okazuje się mieć pozytywne efekty. Na studiach licencjackich stanowi bodziec do poszukiwania zatrudnienia i zapoznania się z rynkiem pracy oraz branżą. Praktyki rozpoczynane z przymusu często są później przedłużane z woli studenta. Mogą też dostarczyć cennych wskazówek w kwestii wyboru kariery zawodowej – często poprzez przekonanie się, że jakaś praca po prostu nie jest dla nas. Co ciekawe, procedury zaliczenia praktyk przez uczelnię nie są określane jako uciążliwe. Ewa, studentka UW, wspomina, że formalności praktycznie nie było. Pozytywne opinie wyrażają również studenci SGH. Istnieje wiele możliwości zrealizowania praktyk, więc zwykle można wybrać ich formę zgodnie ze swoimi preferencjami. Nie warto traktować ich jednak wyłącznie jako ograniczenia czy też żmudny obowiązek, ale jako integralną część doświadczenia akademickiego, która często może nauczyć nas więcej niż nawet najciekawsze wykłady. To, co zaczyna się z przymusu, często okazuje się później kształcącą przygodą. 0
Na większości kierunków na Uniwersytecie Warszawskim, przynajmniej w ramach studiów pierwszego stopnia, obowiązkowe jest zaliczenie praktyk. Studia magisterskie i niestacjonarne najczęściej nie mają takich wymagań. Uczelnia dopuszcza kilka form realizacji tego obowiązku. Jak mówi Marta, studentka UW, praktyki wiążą się ze specjalizacją zawodową, którą się wybrało, ale jest pewna dowolność wyboru. Student ma możliwość samodzielnego znalezienia i zorganizowania praktyk albo skorzystania z oferty wydziału, ponadto, podobnie jak w przypadku SGH, jest
12–13
graf. Aleksandra Morańda
...I UW
kalendarz wydarzeń /
patronaty a widziałeś ten film Frajerzy mówią nie?
Kalendarz wydarzeń Wampiriada NZS SGH 3–6 grudnia Już niedługo XXVI edycja Wampiriady organizowanej przez Niezależne Zrzeszenie Studentów. Akcja odbywa się 3–6 grudnia w godzinach 9.00–14.00 w budynku G na Auli Spadochronowej. To niepowtarzalna okazja zrobienia prezentu mikołajkowego potrzebującej osobie właśnie w postaci krwi. W czasie oczekiwania możesz poznać innych studentów, zagrać w planszówki i zgarnąć liczne nagrody. Czekamy właśnie na Ciebie. Pokaż serce, oddaj krew! Więcej informacji na stronie: https://www.facebook.com/events/464458720744770/.
Koncert Slavic Jazz Underground/ Lena Romul 9 grudnia Intensywna muzyka ilustracyjna, miejska muzyka orientalna, psychodeliczna muzyka improwizowana. Po 10 latach od głównej nagrody na Jazz Juniors (wręczonej przez Leszka Możdzera i Adama Pierończyka) Lena Romul wraca na tory muzyki instrumentalnej, akcentując swe muzyczne korzenie. Już 9 grudnia w Hydrozagadce usłyszycie zbiór zupełnie nowych kompozycji, które pisane są z myślą o kolejnym, czwartym już, albumie saksofonistki i wokalistki. Więcej informacji na stronie: https://www.facebook.com/events/601883210227767/.
Koncert A Soul Christmas with Brian Fentress 15 grudnia Brian Fentress wraz z przyjaciółmi zaprasza na wspaniałe święta, wypełnione amerykańskimi i polskimi kolędami. Jego charyzmatyczna osobowość i niezwykły wokal stworzą ciepłą i rodzinną atmosferę. Szukacie wyjątkowego prezentu lub możliwości spędzenia razem radosnych chwil w świątecznej atmosferze? Zabierzcie ze sobą rodzinę, znajomego lub tę najważniejszą dla Was osobę. Niech wypełni Was świąteczne ciepło, które możecie podarować komuś prosto z serca. Więcej informacji na: https://www.facebook.com/events/490536238111195/.
Human Rights Week I połowa grudnia V edycja Human Rights Week organizowana przez SKN Spraw Zagranicznych SGH odbędzie się w czasie obchodów 70. rocznicy uchwalenia Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Proponujemy Wam różne sposoby uczczenia tego święta – w ramach Human Rights Week odbędzie się debata dotycząca społecznej odpowiedzialności w biznesie – CSR, Maraton Pisania Listów na Spado, wizyta studyjna w biurze Rzecznika Praw Obywatelskich oraz warsztaty. Zachęcamy do wspólnego świętowania! Więcej informacji: https://www.facebook.com/hrwproject/.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31
Tydzień Uśmiechu 9–14 grudnia Tydzień Uśmiechu to charytatywny projekt NZS SGH, którego misją jest niesienie wsparcia potrzebującym. Na Auli Spadochronowej 9–14 grudnia organizowany jest kiermasz produktów oraz voucherów, które będzie można kupić w atrakcyjnych cenach. Całkowity dochód ze sprzedaży zostanie przeznaczony na rzecz Fundacji Warszawskie Hospicjum dla Dzieci. W tygodniu finałowym rusza zbiórka zabawek dla domów dziecka, a także Zakręcona Akcja, czyli zbiórka nakrętek. Zapraszamy, moc atrakcji gwarantowana! Więcej informacji: https://www.facebook.com/tydzienusmiechu/.
Real Estate Conference 12–13 grudnia Liderzy rynku nieruchomości komercyjnych. Ponad 10 godzin prelekcji i warsztatów. Baza najświeższych informacji o rynku i bezcennych, praktycznych doświadczeń. Serdecznie zapraszamy na X jubileuszową edycję Real Estate Conference już 12 i 13 grudnia w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Podczas dwóch dni czołowe firmy sektora nieruchomości komercyjnych poruszą najbardziej zajmujące zagadnienia dotyczące tej branży oraz przeprowadzą warsztaty tematyczne. Więcej informacji na skniin.pl.
Wieczór piosenek świątecznych na jazzowo 16 i 19 grudnia Zapraszamy na cudowny wieczór piosenek świątecznych w jazzowym stylu! Oczekujcie jazzowego klimatu w wykonaniu niezwykle utalentowanych muzyków! Będziecie mogli usłyszeć znane, lubiane, klimatyczne piosenki. Wszystko w legendarnym, warszawskim klubie Harenda i Bardzo Bardzo! Zaśpiewa Łukasz Lipski, a zagrają: na klawiszach Piotr Iwański, na basie Marcin Pendowski, Michał Sołtan na gitarze elektrycznej, Mariusz Kozłowski na saksofonie i Marcin Jahr na perkusji. Więcej informacji: https://www.facebook.com/events/282764419207333/.
Konkurs Progress Accounting Competition Grudzień 2018 – marzec 2019 PAC to coroczny konkurs organizowany dla studentów, których interesuje tematyka szeroko pojętych finansów. W tym roku nadszedł czas na X edycję konkursu. Jego założeniem jest wyłonienie najlepszych studentów z całej Polski, którzy wykażą się umiejętnościami sprawnej analizy działalności przedsiębiorstw i zakwalifikują się do Wielkiego Finału, w którym będą mieli za zadanie zmierzyć się z przygotowanymi przez firmy partnerskie case study. Finaliści mogą liczyć na oferty pracy oraz praktyk, a także liczne cenne nagrody rzeczowe. Rejestracja od 01.12.2018.
Informacja dla organizacji Organizujesz interesującą konferencję? Koordynujesz nowy, ciekawy projekt? Możemy Ci pomóc dotrzeć do społeczności studenckiej SGH i UW. Zapytaj o Patronat Medialny Niezależnego Miesięcznika Studentów MAGIEL, pisząc na: magiel.patronaty@gmail.com . Deadline na zgłoszenia do numeru styczeń–luty 2019: 12.12.2018.
grudzień 2018
/ młodzi nacjonaliści w akcji lista dzbanów się nie kończy
We mnie jest Polska Kiedyś byli kojarzeni z łysymi zadymiarzami na manifestacjach, teraz trudno ich odróżnić od zwykłego Kowalskiego. Młodzi nacjonaliści są wśród nas. T e k s t:
marcin Kruk
w s p ó ł p r ac a :
Filip Lubiński
Mateuszem umawiam się w jednej z sieciowych kawiarni w centrum. Rozpoznanie go nie zajmuje mi dużo czasu – czarna bluza z napisem RED IS BAD rozwiewa wszelkie wątpliwości. Dziękuję mu, że poświęca czas na rozmowę ze mną – znalezienie wolnego terminu na dwa tygodnie przed 11 listopada niewątpliwie nie było dla niego prostym zadaniem. Zamawiamy kawę i rozpoczynamy rozmowę. Mateusz mówi rzeczowo, pewnym głosem. U mnie to się zaczęło tak naprawdę w 2011 r., na moim pierwszym Marszu Niepodległości. Wtedy frekwencja przerosła oczekiwania organizatorów i zauważyłem, że potrzebują więcej ludzi do pomocy przy tym wydarzeniu. Niedługo po manifestacji został ogłoszony nabór do Straży Marszu, od razu się zgłosiłem. W czerwcu mieliśmy spotkanie, które okazało się równocześnie zebraniem Młodzieży Wszechpolskiej. Przeszedłem weryfikację i w końcu zostałem w organizacji. Na następny Marsz Mateusz przyszedł już nie jako zwykły uczestnik, ale członek Straży Marszu Niepodległości. Jednak jego zaangażowanie w działalność narodową nie skończyło się na organizowaniu manifestacji. Z biegiem czasu podejmował się kolejnych zadań i angażował się w coraz więcej projektów. Obecnie pełni funkcję rzecznika prasowego Młodzieży Wszechpolskiej, jest także prezesem warszawskich struktur tej organizacji, wiceprezesem Stowarzyszenia Marsz Niepodległości, szefem Straży Marszu Niepodległości oraz jednym z głównych organizatorów manifestacji. Pracuje również w biurze poselskim Roberta Winnickiego – prezesa partii Ruch Narodowy. Poza pracą stara się skończyć studia na Uniwersytecie Warszawskim, na kierunku bezpieczeństwo wewnętrzne, które ze względu na pracę oraz działalność narodową rozłożyły się w czasie. W wolnych chwilach podróżuje po Polsce oraz chodzi na koncerty rockowe.
Z
Polska krew Mateusz przyznaje, że swoje poglądy w dużej części wyniósł z rodzinnego domu. Moi rodzice są bardzo patriotyczni i ja w takim duchu zostałem wychowany. To nie jest tak, że jeździliśmy często na jakieś obchody – ze względu na pracę w gospodarstwie rolnym nie mieliśmy na to czasu – ale zawsze śledziliśmy takie wydarzenia w telewi-
14–15
z dj ę c i a :
a l e k s a n d e r koz łow s k i , v i k i v u
zji. Ten duch tożsamości narodowej zawsze gdzieś w moim dzieciństwie był. Już jako nastolatek, długo zanim wyjechał na studia do stolicy, Mateusz działał aktywnie w harcerstwie oraz brał udział w akcjach patriotycznych. Ale jeden moment wspomina szczególnie: Któregoś dnia w mojej szkole zawisł plakat „Kocham Polskę”, kampanii organizowanej przez Młodzież Wszechpolską. Wywiesił go historyk wraz z moim rówieśnikiem i później mieli z tego powodu awanturę. A ja wtedy się tym zainteresowałem, jakie organizacje się tym zajmują. I zdecydowałem, że też chcę. Kilka miesięcy później Mateusz po raz pierwszy wziął udział w Marszu Niepodległości.
Dobry narodowiec pamięta o trzech filarach działalności organizacyjnej: hierarchii, dyscyplinie i koleżeństwie (kolejność nieprzypadkowa). Kochaj ojczyznę swoją Młodość, wiara, nacjonalizm. Te trzy słowa często pojawiają się na oficjalnej stronie organizacji i dobrze pokazują, jakie wartości ją cechują. Do MW można dołączyć już w wieku 15 lat (za zgodą rodziców), jednak w dniu ukończenia 30 lat z mocy statutu członkostwo wygasa. Każdy członek organizacji musi reprezentować sobą wartości narodowo-katolickie. Raczej wszyscy w organizacji jesteśmy katolikami. Co prawda zdarzają się jednostki o innej wierze, ale są świadome, że to właśnie wartości katolickie nami kierują – dodaje Mateusz. Ale przede wszystkim ojczyzna. Wszechpolak w swoich działaniach ma kierować się szeroko rozumianą „miłością do Ojczyzny i Narodu”, uznawać naród jako najwyższą wartość, a także wypowiadać wojnę takim poglądom jak liberalizm czy relatywizm. Na stronie organizacji szczególną uwagę zwraca deklaracja ideowa, a w niej Dekalog Polaka z 1940 r. napisany przez Zofię Kossak-Szczucką, który, zaraz po Bogu, oddaje wręcz religijną cześć Polsce, zaczynając się od słów: Jam jest Polska, Ojczyzna twoja, ziemia Ojców, z której wzrosłeś. Wszystko, czymś jest, po Bogu mnie zawdzięczasz...
Żeby zostać jednym z ponad 3000 członków Młodzieży Wszechpolskiej (w Warszawie jest ich około 70), nie wystarczą same chęci. Każdy kandydat musi przejść przez rekrutację: podczas półrocznego stażu kandydackiego uczestniczyć w cotygodniowych spotkaniach, brać udział w aktualnych projektach, a także zaliczyć test wiedzy z kanonu kilku lektur przygotowanych przez organizację (m.in. Myśli nowoczesnego Polaka Romana Dmowskiego). Od kandydata oczekuje się odpowiedniej wiedzy, ukształtowanego światopoglądu oraz akceptacji profilu organizacji. Dobry narodowiec pamięta również o trzech filarach działalności organizacyjnej: hierarchii, dyscyplinie i koleżeństwie (kolejność nieprzypadkowa). Działalność organizacji nie kończy się na cotygodniowych spotkaniach oraz współorganizowaniu Marszu Niepodległości. Jej członkowie organizują obchody innych świąt, m.in. z okazji Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych 1 marca czy Marsz Zwycięstwa Rzeczpospolitej 15 sierpnia, a także więcej, często doraźnych akcji. W okresie Świąt Wielkanocnych oraz Bożego Narodzenia, kiedy jest wzmożony boom zakupowy prowadzimy kampanię „Kupuj Polskie”, zachęcającą do patriotyzmu gospodarczego, czyli kupowania polskich produktów – mówi Mateusz. Organizujemy akcje charytatywne, takie jak „Oddaj krew i podaruj dzieciom paczkę słodyczy” na Dzień Dziecka, podczas której zachęcamy ludzi do oddawania krwi oraz przekazania otrzymanych słodyczy dla dzieci z domu dziecka.
Nie czerwona, nie tęczowa Rozmawiamy z Mateuszem chwilę o poglądach. Pytam głównie o kwestie społeczne – wiara, LGBT, imigranci. Oprócz tego, że w naszej rozmowie wyjątkowo często pojawia się słowo „normalny”, nie jestem zaskoczony odpowiedziami. Niechęć do imigrantów oraz konserwatyzm społeczny to raczej wartości, z którymi szczególnie kojarzona jest Młodzież Wszechpolska. Nie jestesmy szowinistami, nie stawiamy się ponad inne narody, ale jednocześnie uważamy, że każdy ma swoją ojczyznę i według nas obywatele Ukrainy powinni na tej Ukrainie pozostać. Tak samo jak Polacy, którzy wyjeżdżają za granicę, to też jest duży problem. Pytam również o stosunek organizacji do Unii Europejskiej. To nie jest tak, że nie je-
młodzi nacjonaliści w akcji /
steśmy świadomi potrzeby współpracy gospodarczej. Uważamy jednak, że Polska jest wykorzystywana przez inne kraje, a Unia na dodatek chce wywierać na nas wpływ w kwestiach moralnych, społecznych. A na to nie możemy im pozwalać.
Obóz Narodowo-Radykalny Karol ma 24 lata, rok temu skończył studia techniczne na uniwersytecie. Oficjalnie nie jest w ONR-ze – w przeciwieństwie do swojego brata, który w lokalnej brygadzie organizacji zajmował do niedawna wysokie stanowisko, oraz ojca, który również zaangażował się w działalność narodową. Wspomina, że od małego był wychowywany w duchu patriotyzmu, dlatego w Marszu Niepodległości brał udział już w liceum, dwa razy jako zwykły uczestnik, a później przez trzy kolejne lata jako członek Straży. Poza tym był zawsze silnie związany z ONR-em i angażował się w ich akcje. Na pytanie, dlaczego nie chciał zostać oficjalnym członkiem, odpowiada: W tej organizacji panuje wysoka dyscyplina i hierarchia. Jako członek nie miałbym możliwości powiedzieć, co mi się podoba, a co nie, a nie jestem na tyle zdyscyplinowany. Poza tym nie chciałem angażować się w rekrutację, musiałbym przejść przez kilka, kilkanaście miesięcy obserwacji. To nie było dla mnie, wolałem trzymać się z boku. Obóz Narodowo-Radykalny (ONR) to ugrupowanie nawiązujące do działalności przedwojennej organizacji o tej samej nazwie. Działa od 1993 r. i skupia wokół siebie członków w siedmiu brygadach (najmniejszych jednostkach organizacyjnych) w Polsce. Według informacji zamieszczonych na oficjalnej stronie, przyświecające im wartości to Bóg, Honor, Ojczyzna, Rodzina, Tradycja i Przyjaźń. Współorganizują Marsz Niepodległości, organizują manifestacje i obchody świąt, prowadzą akcje sprzeciwiające się lewackiej propagandzie (cytat ze strony), a także angażują się w działalność charytatywną. Wraz z Młodzieżą Wszechpolską są głównymi ośrodkami skupiającymi aktywnych, głównie młodych działaczy nacjonalistycznych. Z Karolem spotykamy się w barze, rozmawiamy przy piwie. Opowiada mi o swojej działalności w organizacji. Poza Marszem, zawsze jak były jakieś manifestacje, wyjazdy, koncerty, to brałem udział i pomagałem przy organizacji. Z takich większych akcji szczególnie wspominam tzw. antykomunę – marsz organizowany przez lokalną brygadę co roku w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Przyjeżdżają na to ludzie z całej Polski, jest pochód, msza święta... Również marsz przeciwko imigrantom, który miał miejsce w Warszawie w 2015 r. był bardzo ciekawym wydarzeniem. To była bardzo spontaniczna inicjatywa, a z optymistycznie planowanych 10 tys. ludzi na miejscu pojawiło się 30 tys. To świetnie pokazało, jak fajnie i dobrze zorganizowane są te środowiska.
Bóg, Honor, Ojczyzna, Dyscyplina Żeby dołączyć do ONR-u, trzeba przejść przez odpowiedni okres obserwacji, podczas którego badane są wartości i postawa kandydata. Ten stereotyp ONR-owca jako marginesu społecznego, często kojarzony z nadużywaniem alkoholu, w ogóle nie sprawdza się w środowisku. Oni tam kładą duży nacisk na to, żeby kandydat był schludny, trenował jakiś sport, dobrze o siebie dbał, stronił od używek, a także był oczytany i umiał bronić swoich poglądów. To jest duże poświęcenie, dużo wyrzeczeń. A przede wszystkim bardzo duża dyscyplina – to jedna z rzeczy, które mnie przerosły. Ja chciałem mimo wszystko zachować swobodę poglądów – wspomina Karol. Jak sam przyznaje, struktura ONR-u przypomina trochę zabawę w wojsko. Zauważa jednak, że to właśnie dzięki dyscyplinie i hierarchii obowiązującym w organizacji, projekty organizowane były bardzo dokładnie i wszystko było dopięte na ostatni guzik. Poznałem też dużo chłopaków, którzy pochodzili z patologicznych rodzin, często związanych z narkotykami. Kiedy taki człowiek trafia do organizacji i nagle ma wokół siebie ludzi o podobnych
poglądach, którzy wyrażają je w naprawdę dobry sposób, to oni są dla niego wzorem. ONR pomaga wyjść takim ludziom na prostą – dodaje. Karol nie angażuje się już w akcje ONR jak kiedyś. Odkąd zmienił się rząd i nie ma już tyle do zrobienia na szczeblu społecznym, część tego środowiska zaczęła mieszać się do polityki, żeby pełnić bardziej decyzyjne funkcje. To był duży problem dla środowiska, bo jednak dla sporej liczby osób to nie było takie istotne, między innymi z tego powodu teraz trochę się wycofałem, mój brat też – mówi.
Wszystkie drogi prowadzą na marsz Najważniejszym wydarzeniem w życiu każdego nacjonalisty jest Marsz Niepodległości. Z jednej strony co roku pojawiają się zdjęcia zamieszek oraz informacje o faszystowskich, neonazistowskich hasłach głoszonych przez uczestników pochodu, z drugiej – przedstawia się pokojową manifestację i spokojnie kroczące rodziny z dziećmi. Jedni o wszelkie zamieszki obwiniają maszerujących, drudzy – policję. Według Karola głównym problemem w temacie zamieszek jest nieadekwatne działanie policji i prowokacyjne działania uczestników. Ludzie raczej nie 1
grudzień 2018
/ młodzi nacjonaliści w akcji
przychodzą tam z zamiarem robienia zamieszek, są oczywiście takie grupy i wokół nich tworzą się ogniska zapalne, a policja zamiast to tłumić w zarodku, to jeszcze podsycała problem. Ataki policji na wściekły tłum zawsze bardzo źle działają, niezależnie czy w nim są chuligani, czy zwykli ludzie. To stawia ich w pozycji, w której czują się wrogami policji, czyli przedstawicieli rządu, a więc wrogami we własnym państwie. Z jednej strony nie popieram zamieszek, z drugiej strony się im nie dziwię, bo to wszystko można było o wiele lepiej załatwić, widzieliśmy już takie rozwiązania, które były skuteczne. Karol wspomina, że jako członek Straży Marszu przechodził szkolenia z psychologii tłumu, co ułatwiało rozwiązywanie takich problemów. Na przykład gdy ktoś zachowywał się bardzo agresywnie, wysoce skuteczne okazywało się powiedzenie w tłum: „słuchajcie, ten człowiek jest z policji, to prowokator!”, momentalnie taki osobnik ściągał kominiarkę i zapierał się, że jest po naszej stronie i już dalej szedł spokojnie. Karol podkreśla, że zarzuty, jakoby ONR miał być głównym ogniskiem zamieszek, są niezgodne z prawdą. Zwraca uwagę na to, że większość członków tej organizacji, którzy pojawili się na manifestacji, była częścią Straży. Na ten temat wypowiada się również Mateusz: To się zmieniało w ciągu ostatnich lat, za poprzednich rządów zamieszki były większe, teraz nie ma z nimi takiego problemu. To się bierze ze zmiany partii i nastrojów w kraju, ale też z naszego doświadczenia, które z roku na rok jest coraz większe, więc spełniamy swoje zadanie jako Straż coraz lepiej.
Dalej niż ONR Jak na nacjonalistkę przystało, Maria również chodziła na Marsz. Wcześniej wraz z ONR-em, później sama, osobiście. Dwa lata temu postanowiła bowiem opuścić organizację i założyć własne ugrupowanie. W tym roku nie
16–17
poszła, bo – jak mówi – nie chciała uczestniczyć w rządowym wydarzeniu. Nie przepada za sieciówkami. Woli alternatywne miejsca, ciche, na uboczu. Spotykamy się więc w niedużej kawiarni na Woli. Maria rozpoczyna swoją opowieść: W wieku 16 lat wstąpiłam do wielkopolskiej brygady ONR-u i działałam w organizacji przez pięć lat. Wcześniej interesowałam się historią, byłam zaczytana w przedwojennym ONR-ze, czytałam o ich działaniach, ideologii. Nie wiedziałam, że obecnie też działają. Aż któregoś listopadowego wieczora oglądałam relację z Marszu Niepodległości i gdzieś tam w oddali usłyszałam o tej organizacji. Pomyślałam, że muszę do nich dołączyć. Niewiele myśląc, następnego dnia wysłałam formularz zgłoszeniowy. Przyjęli mnie. Wtedy ta jednostka stawiała pierwsze kroki, byłam jedną z osób, które zaczęły tworzyć jej struktury. Oczywiście miałam trochę przeidealizowany obraz tej organizacji, tak to jest, jak się wiedzę czerpie tylko z książek. Ale postanowiłam zostać. Wcześniej nie miałam żadnego kontaktu z tym środowiskiem, moi rodzice mają raczej liberalne poglądy, więc to było odstępstwo z mojej strony. Po pewnym czasie Maria została zastępcą koordynatora brygady, podejmowała ważne decyzje o działalności organizacji, mimo że była w niej jedną z najmłodszych osób. Po wyjeździe na studia Maria przeniosła się do warszawskiej brygady. Wspomina, że z czasem jej światopogląd zaczął się rozbiegać z poglądami w organizacji. Dla mnie zawsze najważniejsze były kwestie społeczne, a w ONR-ze to schodziło gdzieś na dalszy plan. Uważam, że prawdziwym radykalizmem jest ciężka praca społeczna, a nie krzyki na manifestacjach, z których dla nikogo nic nie wynika. Dochodziły też kwestie gospodarcze, światopoglądowe, np. ja zawsze byłam sceptyczna wobec katolicyzmu, jestem ateistką. A nie jestem też osobą, która przyporządkowuje się zdaniu reszty.
Narodowi, świeccy, socjalni Dlatego postanowiła odejść z ONR-u i wyjść z własną inicjatywą. Od dwóch lat funkcjonuje Praca Polska – ugrupowanie o profilu narodowo-socjalnym, które wraz z grupą znajomych założyła Maria. Naszą pierwszą akcją było zorganizowanie cyklu bezpłatnych korepetycji dla dzieci z ubogich rodzin. Po sukcesie tej akcji, która zresztą jest kontynuowana, postanowiliśmy działać jako pełnoprawna organizacja – wspomina. Od tego czasu członkowie Pracy Polskiej organizują m.in. korepetycje i zbiórki dla dzieci, oferują bezpłatne porady prawne, prowadzą konferencje polityczne oraz akcje na temat ekologii czy też wspierają związkowców i strajkujących pracowników. Mają kilkudziesięciu członków w kilku miastach w Polsce. Działają non-profit, utrzymują się wyłącznie ze składek członkowskich. W skład organizacji wchodzą głównie młodzi ludzie studiujący lub pracujący, zazwyczaj w wieku ok. 25 lat. Funkcjonują w oparciu o trzy filary: narodowy, świecki, socjalny. Ich idea nie wywodzi się z korzeni endeckich, jak to jest w przypadku ONR-u i MW, ale z Narodowej Partii Robotniczej (działającej w latach 1920–1937 i głoszącej m.in. hasła sprawiedliwości społecznej). Postulują rozdzielenie Kościoła i państwa, sprzeciwiają się systemowi kapitalistycznemu, dążą do prymatu interesu narodowego pod względem ekonomicznym, społecznym i politycznym. Promują siłę i suwerenność państwa, samorządność oraz wsparcie socjalne obywateli. Skupiają się szczególnie na rozwoju klasy robotniczej, tj. na ludziach pracujących. Ich logo jest mrówka symbolizująca ciężką pracę i porządek społeczny. Umiejscowienie Pracy Polskiej na spektrum politycznym nie jest proste. Nie wspierają żadnej obecnej partii, sami planują w przyszłości startować w wyborach. Ja nigdy się nie
młodzi nacjonaliści w akcji /
utożsamiałam ani z prawicą ani z lewicą. Tak naprawdę uważam, że jest mi bliżej do takiej tradycyjnej lewicy niż do prawicy, więc nie zgadzam się całkowicie z nazywaniem nacjonalistów skrajną prawicą. Jedni nazywają nas właśnie tym terminem, z kolei prawdziwa prawica – lewakami – mówi Maria.
Z lupą po Polsce Pozycja nacjonalistów na polskiej scenie politycznej jest trudna do zbadania, a już sama definicja współczesnego nacjonalizmu wzbudza dużo wątpliwości. Trudno także jasno zidentyfikować, co właściwie sprawia, że te ruchy przyciągają do siebie tak wiele zwolenników. Młodzież Wszechpolska czy ONR to tylko niewielki i to bardziej tradycyjny fragment ruchów nacjonalistycznych w Polsce. Ruchy te obejmują dość szerokie spektrum postaw. Ich tożsamość skupia się wokół trzech aspektów: potrzeby przynależności do wspólnoty; potrzeby zakorzenienia, czyli odwołania się do obrazu wspólnego dziedzictwa; skłonności do postrzegania świata przez pryzmat dychotomii „my vs. oni”. Oni, czyli reprezentanci szeroko rozumianego systemu – twierdzi dr Rafał Towalski z Zakładu Socjologii Ekonomicznej SGH w rozmowie z MAGLEM. Jeśli zatem jednostka poszukuje wspólnoty, której tożsamość wynika z pewnego dziedzictwa, oraz czuje się zagrożona przez „onych”, niewątpliwie znajdzie w tego typu ruchach miejsce dla siebie. Są to osoby raczej młode, które czują się osamotnione w świecie wywierającym trudne do zniesienie dla nich presje: kulturową, ekonomiczną czy też polityczną – dodaje. Kim więc jest polski nacjonalista? Czy jest nim chuligan spod bloku, skandujący Bóg, honor, ojczyzna? Studentka politechniki biorąca udział w manifestacjach narodowych? A może pracujący na etacie obywatel, ojciec dwójki dzieci?
Obraz typowego nacjonalisty coraz bardziej się zaciera, coraz trudniej jest też postawić granicę między nacjonalizmem a patriotyzmem. Łatwo jest bowiem zapomnieć, że to nie skrajne przypadki haseł faszystowskich, choć również niebezpieczne, stanowią główny problem liberałów. To raczej ogólna tendencja społeczeństwa powinna najbardziej ich martwić. Mimo że środowiska nacjonalistyczne nie cieszą się dużą medialnością, a zainteresowanie ich działaniami jest niewielkie, sprzeciw wobec skrajności ich postulatów z roku na rok jest coraz mniejszy. Patriotyzm zajmuje w hierarchii wartości polskiego społeczeństwa jedną z czołowych pozycji. Jednocześnie mniej niż połowa Polaków uważa, że nacjonalizm to patologia patriotyzmu. To oznacza, że część społeczeństwa nie ocenia nacjonalizmu w kategoriach negatywnych – podkreśla dr Towalski.
My vs. oni O ruchach narodowych najwięcej mówiło się za rządów Platformy Obywatelskiej. Wtedy też odbywało się więcej manifestacji, które cieszyły się znaczną frekwencją. Młodzi obywatele nie wiedzieli, jak wyrazić swój sprzeciw wobec władzy, a organizacje nacjonalistyczne dawały im odpowiedzi. Kiedy my organizowaliśmy akcje antyrządowe za czasów PO czy też manifestacje antyimigranckie, przychodziło dużo więcej ludzi. Wtedy byliśmy siłą, tamta strona nie mogła się zmobilizować. Teraz to się odwróciło – mówi Mateusz. Co prawda frekwencja na Marszu Niepodległości z roku na rok jest coraz wyższa, jednak jeśli chodzi o mniejsze, doraźne manifestacje, obserwujemy spadek liczby uczestników. W obliczu przejęcia władzy przez Prawo i Sprawiedliwość nacjonaliści podzielili się między sobą jeszcze bardziej. Jedni stawiają na medialność i dotarcie do zwykłego obywatela, z kolei dla innych umiarkowany nacjonalizm zniknął na rzecz
twardego radykalizmu. Jednocześnie ruchy narodowe widzą w obecnej partii rządzącej mniejszego wroga, mają jednak silną potrzebę odróżnienia się od rządu, który według ich jest zbyt liberalny (i tylko teoretycznie prawicowy). Nam z PiS-em nie jest po drodze w bardzo wielu kwestiach: m.in. polityki imigracyjnej, społecznych, gospodarczych… My widzimy to trochę inaczej – potwierdza Mateusz. Jako nacjonaliści powinniśmy się najbardziej od PiS-u dystansować i pokazywać, że ich hasła wyborcze to tylko frazesy – podkreśla Maria.
Uśpiony rycerz Za kulisami polskiego nacjonalizmu rozgrywa się jeszcze jedna bitwa: o głosy. Mimo tego, że partia rządząca cieszy się dużym poparciem społeczeństwa, a ruchom nacjonalistycznym nie poświęca się tak dużo uwagi jak dawniej, prawa część sceny politycznej zdaje się doceniać ich znaczenie. Widać było to w sporze o Marsz Niepodległości, a także w podzieleniu mediów. Są nawet takie prawicowe media jak niezależna.pl czy „Gazeta Polska”, ktore są totalnie przeciwko nam i całemu środowisku narodowemu – stwierdza Mateusz. Ruchy nacjonalistyczne co prawda są na razie w stanie większego spoczynku, jednak ich zaplecze się powiększa, o czym świadczy m.in. obecność tych środowisk w wyborach samorządowych. To zależy od zmian sytuacji ekonomicznej oraz politycznej Polski, ale wkrótce może się okazać, że część obywateli będzie szukać bardziej radykalnych rozwiązań niż Prawo i Sprawiedliwość, a wtedy środowiska narodowe staną się ważnymi graczami. Dr Towalski uważa, że w najbliższych latach poparcie dla środowisk nacjonalistycznych w różnych odcieniach będzie rosło. Dodaje: Wypada jedynie wierzyć, że liderzy tych ruchów zdają sobie sprawę z dość banalnej, ale bardzo istotnej prawdy: „Łatwiej jest rozpalić ogień niż go ugasić”. 0
grudzień 2018
POLITYKA I GOSPODARKA
/ izolacja Tajwanu
Marek
Realizm filmów katastroficznych Wraz z rosnącą potęgą komunistycznych Chin na arenie międzynarodowej demokratyczny Tajwan staje się coraz bardziej osamotniony i marginalizowany. T E K S T I Z dj ę ci a :
KAZIMIERZ MICHALIK
iedzimy na jakichś przypadkowych fotelach ustawionych tuż przed sklepem monopolowym, bo chodnik należy tu do właściciela przylegającej do niego posesji. Jest noc, ponad 30 stopni, pijemy 40-procentowe baijiu, przechodnie sprzeczają się w niezrozumiałym minnańskim topolekcie, a nasza miejscowa rozmówczyni, Zhong Wanjing, programistka z zawodu, ochoczo tłumaczy nam go na standardowy chiński. Kolejna przyjemna noc na pięknej wyspie o statusie międzynarodowym Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Więc myślę, że za jakieś pięć lat Tajwanu już nie będzie – mówi mimochodem, jakby bez żalu, o swojej tropikalnej ojczyźnie. Od skoncentrowanego w jej słowach ładunku nie wiadomo czy pesymizmu, czy defetyzmu, czy realizmu, przechodzą ciarki po plecach. Wchłoną nas Chiny, staniemy się kolejną prowincją. Sytuacja polityczna Tajwanu jest bowiem szczególna. Obecnie sprawuje tam władzę Demokratyczna Partia Postępowa z prezydent Cai Yingwen na czele i jest on traktowany jak państwo w większości różnego rodzaju międzynarodowych zestawień danych statystycznych. Jednak na świecie zaledwie garstka państw formalnie uznaje niepodległość Tajwanu i legalność jego rządu. Polska do nich nie należy – w całej Europie tylko Stolica Apostolska pozostaje wobec niego lojalna. Większość państw, nawet jeśli jest Tajwanowi przychylna, oficjalnie uznaje go za zaledwie prowincję podległą Chinom kontynentalnym. Ich potęga, choć nie sięga brzegów wyspy, wystarcza, by zmieniać zdanie pomniejszych państw na jej temat.
S
Wyspa mlekiem i herbatą płynąca Mimo to na Tajwanie żyje się wesoło. Jednym z najbardziej znanych napojów jest bubble tea z mlekiem. Popularnością cieszą się targi nocne (bo kto delektowałby się jedzeniem w tropikalnym skwarze w ciągu dnia?!), gdzie można kupić takie egzotyczne dla nas owoce jak czapetki samarangijskie. Egzotycznych malin jednak już się nie znajdzie. Tajwański pop nie odstaje ani trochę poziomem od chińskiego czy zachodniego, a wyróżnia się sepleniącym, słodko brzmiącym lokalnym dialektem. Podchodząc do sprawy bardziej ilościowo – w międzynarodowym ran-
18–19
kingu PKB per capita w parytecie siły nabywczej Tajwan plasuje się w pierwszej dwudziestce państw. Jest 21. na świecie pod względem indeksu HDI (dane ONZ na 2013 r.), a współczynnik Giniego wynosi 33,6, co świadczy o niewiele tylko wyższym rozwarstwieniu społecznym niż w Polsce. Wielkość eksportu z wyspy w ciągu miesiąca sięga według danych tajwańskiego ministerstwa finansów blisko 30 mld USD, z czego największą część stanowi elektronika – korporacje takie jak Asus, Acer i HTC są znane na całym świecie. Dla porównania, państwo o powierzchni nieco większej od województwa mazowieckiego sprzedaje światu o ponad połowę więcej dóbr niż wszystkie polskie przedsiębiorstwa (w 2018 r. Polska co miesiąc eksportowała dobra o średniej wartości 17,2 mld EUR). Dzięki owemu cudowi gospodarczemu Tajwan zyskał miano azjatyckiego tygrysa. Do pełni szczęścia zdaje się brakować tylko stabilności na arenie międzynarodowej.
Kampania kwietniowa lub październikowa Niejasny i niedookreślony status Tajwanu pomimo trwania bez większych zmian przez dziesięciolecia nie jest dany na zawsze. Chociaż de facto niepodległy, Tajwan nigdy formalnie nie ogłosił niepodległości; w ostatnio przeprowadzonym referendum procent ludności opowiadających się za jej ogłoszeniem po raz pierwszy od ponad 20 lat był niższy od tych opowiadających się za zjednoczeniem z kontynentem. ChRL nie ukrywa, że planuje od razu zaatakować militarnie Tajwan, gdy tylko ten ogłosi niepodległość. Obie strony Cieśniny Tajwańskiej od lat zresztą analizują możliwość wojny. Według dokumentów Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej miałaby się ona rozpocząć od ataku rakiet balistycznych, w których zasięgu jest cała wyspa. Jednocześnie uśpieni agenci ChRL przebywający na Tajwanie rozpoczną akcję pozbywania się tajwańskich politycznych przywódców, naukowców i urzędników. Sama inwazja byłaby największą operacją wodno-lądową w historii. Chiny dysponują prawie milionową armią, a Tajwan tylko około 140 tys. żołnierzy; chińskie wydatki na wojsko przewyższają tajwańskie w przybliżeniu 15 razy. Pewną przewagę daje wyspie Cieśnina Tajwańska, przez któ-
rą z powodu szalejących tam tajfunów i wichrów da się przeprawić tylko w okolicach kwietnia i października. Mimo to według analiz w razie wojny Tajwan wytrzyma zaledwie około dwóch tygodni. Plan jest taki, by przetrwać do nadciągnięcia posiłków z USA. Które nadejdą albo i nie.
Kruchy status quo Żaden z Tajwańczyków, z którymi rozmawiałem, nie widział przyszłości swojego kraju w jasnych barwach. Najbardziej lubię filmy katastroficzne – powiedziała mi jedna Tajwanka – bo są takie realistyczne, to wszystko mogłoby się wydarzyć naprawdę. W wyżej wspomnianym referendum zdecydowaną większość stanowiły jednak głosy za „utrzymaniem obecnego stanu i ogłoszeniem niepodległości potem” oraz za „utrzymaniem obecnego stanu i zjednoczeniem później”. Zdaje się, że zarówno Chiny kontynentalne, jak i Tajwan zdecydowały się przeczekać drażliwą, niebezpieczną i niepewną sytuację, w której się znajdują. Może ona eskalować w każdej chwili; może też trwać przez dziesięciolecia bez zmian, tak jak trwała dotychczas. 0
POLITYKA I GOSPODARKA
fot. Wikicommons
nowy prezydent Brazylii /
Brunatny karnawał
Pierwsze skojarzenie przeciętnego Polaka na temat Brazylii to zapewne piłka nożna. Kolejne? Karnawał, Amazonia,
znowu futbol. A jeszcze później? Fawele, prostytucja, narkotyki i korupcja. Opierając się na tym, można wysnuć najróżniejsze przypuszczenia na temat tegorocznych brazylijskich wyborów powszechnych, które wygrał Jair Bolsonaro – człowiek, który chce ten wizerunek zmienić żelazną ręką. o już oficjalne – 1 stycznia zakończy się 15-letnie panowanie Partii Pracujących (PP) nad Brazylią. Swego czasu obywatele ją uwielbiali, dziś jednak schodzi ze sceny politycznej skompromitowana. Jej kandydat w drugiej turze wyborów powszechnych zdobył 44,8 proc. głosów, a prezydent-elekt – 55,2 proc. głosów.
T
Tropikalny Trump? Tak nazywa się w mass media Jaira Messiasa Bolsonarę, który na początku nowego roku zostanie zaprzysiężony na urząd prezydenta Brazylii. Określany także jako „wiecowy krzykacz” czy „prawicowy populista” 63-letni emerytowany kapitan armii w istocie admiruje kontrowersyjnego amerykańskiego polityka i biznesmena. Jest od niego jednak bardziej radykalny – bliżej mu do znanego chilijskiego dyktatora z drugiej połowy X X w., Augusta Pinocheta. To specyficzna postać, manifestująca swoje przywiązanie do poglądów skrajnej prawicy. Sprzeciwia się aborcji, małżeństwom jednopłciowym, imigracji, sekularyzmowi. Jest również wolnorynkowcem i popiera prywatyzację.
Jego homofobia, mizoginia oraz – najważniejsze – nieskrywana sympatia wobec brazylijskiego reżimu wojskowego z lat 1964–1985, regularnie łamiącego w tym okresie prawa człowieka, mogą budzić niepokój. Bolsonaro popiera ponadto karę śmierci i tortury. Świat ma więc liczne powody, by mu nie ufać i bać się o stan demokracji w Brazylii. Jak to się stało, że tenże człowiek wygrał wybory, wcześniej, w pierwszej turze uzyskując przewagę aż 17 punktów procentowych nad swoim głównym kontrkandydatem – Fernandem Haddadem?
Lula Cofnijmy się do roku 2003. Wtedy to, z ramienia Partii Pracujących (port. Partido dos Trabalhadores) prezydentem został Luiz Inacio Lula da Silva, znany po prostu jako Lula. Jego rządy przypadły na okres rozwoju gospodarczego i przyczyniły się do społecznego awansu wielu Brazylijczyków. W trakcie pierwszej kadencji w znacznej mierze kontynuował pracę swojego poprzednika Fernanda Henrique Cardosy – również socjaldemokraty, lecz z innej partii. Zapowiadał równocześnie zmiany
T E K S T:
R A FA Ł S T ę p i e ń
mające na celu ożywienie gospodarki Brazylii. W istocie, udało mu się to. Na ekspansję większy wpływ niż same reformy zdawał się jednak mieć eksport surowców, który do dziś stanowi ogromny udział w gospodarce Brazylii. Można nawet powiedzieć, że przychody z handlu zagranicznego przykrywały defekty nowych legislacji – restrykcyjna polityka monetarna połączona z silnymi regulacjami rynku nie wpływała korzystnie na rozwój biznesu. W czasie pierwszej kadencji Luli większość wskaźników gospodarczych była przeciętna, zwłaszcza zważywszy na potencjał gospodarczy kraju. Bezrobocie wynosiło 10,9 proc., a średni wzrost PKB – 3,5 proc. O pozornej sile gospodarki za czasów Luli świadczy to, że w 2008 r. Brazylia była jednym z ostatnich krajów, które weszły w recesję, oraz w 2009 r. jednym z pierwszych, która z niej wyszła. Kraj pozbył się długów (wcześniej był najbardziej zadłużonym krajem spośród gospodarek emerging markets), a ludzie kochali Lulę. Ówczesny prezydent mógł być postrzegany jako working class hero. Wydostał się z biedoty i przedarł na sam szczyt, samemu dając nowe życie biednym Brazylijczykom. Nie miał 1
grudzień 2018
POLITYKA I GOSPODARKA też wykształcenia, dorabiał w najróżniejszych pracach, a jego kariera polityczna zaczęła się od działalności w związkach zawodowych. . Gdy ustępował ze stanowiska w 2011 r. – mimo że jego popularność była wystarczająca, by wprowadzić zmianę w konstytucji i objąć trzecią kadencję – Lula jako swoją następczynię wyznaczył Dilmę Rousseff. Odchodził w chwale, jednak od tego momentu jego legenda miała się załamywać, a PP – stopniowo tracić autorytet i uznanie społeczne.
Domek z papieru Konsekwencje polityki gospodarczej Luli kraj odczuł kilka lat później Od 2014 r. do 2016 r. gospodarka Brazylii doświadczyła największej recesji w historii – w 2015 r. PKB spadło o 3,8 proc., co przy tak dużym rynku zbytu jest olbrzymią wartością w ujęciu absolutnym. Na jaw zaczęły wychodzić również afery korupcyjne z elitą polityczną w roli głównej. Ponadto następcy Luli – Rousseff oraz Michel Temer – nie mieli takiej charyzmy jak on i nie potrafili zjednać sobie ludności nawet w najtrudniejszych dla niej sytuacjach. Jeszcze w 2005 r. w czasie skandalu Mensalão na jaw wyszło przekupywanie polityków brazylijskich, by ci głosowali na wszelakie ustawy proponowane przez partię rządzącą. Mimo kryzysowej sytuacji Lula utrzymał urząd – aczkolwiek niektórzy z członków PP musieli na stałe pożegnać się z polityką. Sam skandal zamieciono pod dywan. Aż do późnego 2013 r. prezydent Rousseff – była szefowa gabinetu Luli – cieszyła się wysokim poparciem społeczeństwa. Jednak jej popularność drastycznie spadła po zakończeniu boomu ekonomicznego i kryzysu, a dna sięgnęła po operacji Car Wash (znanej też jako Lava Jato), która ujawniła jedną z największych afer korupcyjnych w historii.
Ręka rękę myje Śledztwo Car Wash rozpoczęło się w 2008 r. i początkowo toczyło się wokół prania brudnych pieniędzy przez cztery zorganizowane grupy przestępcze. W 2014 r. odkryto powiązanie między czarnym rynkiem a państwowym koncernem naftowym Petrobras. Później miały wyjść na jaw inne liczne powiązania, w tym także w innych państwach, jak Wenezuela czy Argentyna. Winy udowodniono nie tylko Dilmie, lecz także jej mentorowi – Luli. Rousseff, jako jeden z członków zarządu Petrobras w czasie tej afery łapówkarskiej, była powiązana z tymi zajściami. 2 grudnia 2015 r. brazylijski senat przyjął petycję o impeachmencie urzędującej prezydent, który doszedł do
20–21
/ nowy prezydent Brazylii
skutku pół roku później. Pełniącym funkcję prezydenta został wiceprezydent Michel Temer, który również był zamieszany w aferę. Były wiceprezydent rządzi do dziś, mimo kilku prób usunięcia go z urzędu. Śledztwo, w wyniku którego ujawniono tę aferę, było nadzorowane przez sędziego Sergia Moro. Po przejęciu władzy Jair Bolsonaro chce mianować go ministrem sprawiedliwości, co budzi wiele kontrowersji. Sam Moro sądzi, że urząd ten mógłby ułatwić mu oczyszczanie Brazylii z korupcji. Natomiast przeciwnicy prezydenta-elekta uważają, że powołanie Moro do rządu stanowiłoby dowód na to, że Car Wash było śledztwem nastawionym na oskarżenie konkretnych polityków, a nie faktycznym postępowaniem przygotowawczym.
Ludzie Północy W 2018 r. upadająca PP miała zamiar wystawić ponownie Lulę jako prezydenta, ten jednak został zamknięty w więzieniu. Zakazano mu również kandydowania w wyborach, stąd 11 września przekazał on pałeczkę Fernandowi Haddadowi, wcześniej kandydatowi na wiceprezydenta.
Wygranej Bolsonaro towarzyszyła gwałtowna reakcja rynku Haddad to były minister edukacji oraz burmistrz Sao Paulo. Na tle partii wyróżnia się ponadprzeciętnym wykształceniem – ukończył trzy kierunki studiów i jest profesorem. Nie jest jednak drugim Lulą – brak mu takiej charyzmy i umiejętności prowadzenia tłumem. Jest oskarżony o korupcję, ale nie zostało mu to na razie udowodnione. Kto na kogo głosował? Elektorat Haddada miał największe natężenie na północnym wschodzie – w biedniejszych rejonach. PP mogła tam liczyć na największe poparcie ze względu na strukturę klasową, a także sentyment wobec byłego prezydenta, Luli. W pozostałych okręgach wygrał Bolsonaro. Osoba będąca wcześniej politycznym outsiderem, o reputacji w przeszłości porównywalnej do Mariana Kowalskiego, zjednała sobie znaczną grupę wyborców mimo kontrowersyjnych poglądów. W istocie, jest populistą i sprytnie użył gniewu społeczeństwa na swoją korzyść – jest wypadkową fali antysystemowych, prawicowych wystąpień na całym świecie. Głosowali na niego – naturalnie – głównie mężczyźni w każdym wieku, jednak z czasem zjednał sobie także damski elektorat. Ponadto zyskał poparcie sławnych brazylijskich ikon, między
innymi legendarnego piłkarza Ronaldinho, oraz takich postaci jak Wielki Mistrz Ku Klux Klanu – David Duke .
Upadły raj?
Brazylia dotychczas była uznawana za demokratyczny, przyjazny mniejszościom kraj. W wyniku kryzysu nasiliły się jednak problemy społeczne, a sprzeciw Brazylijczyków skupił się m.in. na wartościach progresywnych, które są naturalnie związane ze skorumpowaną władzą. Ludzie popierają Bolsonarę, bo widzą w nim nadzieję na odmianę, ograniczenie pochłaniających Brazylię przestępstw i odnowienie tradycji. Przed II turą Haddad z wsparciem Partii Pracujących deklarował, że choć nie są perfekcyjni, to tylko oni mogą skutecznie zwalczyć potencjalnego dyktatora o skrajnych poglądach. I owszem, wygrana Haddada mogłaby powstrzymać Bolsonarę, niemniej ponowny wybór PP spowodowałby najpewniej pogłębienie kryzysu politycznego i gospodarczego, prowadząc do – jak to sugerował, zresztą słusznie, emerytowany kapitan – „wenezualizacji” państwa. Wygrana Bolsonary miała natychmiastowy efekt na rynkach finansowych. Już w pierwszej turze perspektywa jego zwycięstwa (a co za tym idzie – reform fiskalnych), pomimo kryzysu, zwiększała inwestycje – brazylijskie ETF-y na nowojorskiej giełdzie w mgnieniu oka wzrosły o ok. 3 proc. Jednak nie każdy zdaje się ufać Bolsonarze. Brazylijski Bank Centralny wstrzymuje się od wszelkich zmian w polityce gospodarczej w trosce o swoją niezależność oraz ze względu na nieufność wobec prezydenta-elekta. W międzyczasie realne stopy procentowe spadły do najniższego od poziomu 5 lat – 2 proc., a budżet wchodzi w deficyt równy 7 proc. PKB. Są to wyniki złe, ale nie beznadziejne – dodatni współczynnik stóp procentowych ułatwia wzmocnienie reala brazylijskiego. Sama władza powinna przede wszystkim obciąć publiczne wydatki, by wyjść z kryzysu z jak najmniejszymi stratami. Brazylijczycy nie zaufali ponownie Partii Pracujących i postanowili dać szansę Jairowi Bolsonarze. Najpewniej nastanie czas radykalnych reform, a o nowym prezydencie będziemy słyszeć w globalnych mediach niejednokrotnie. Czy to dobrze, czy to źle? W rzeczywistości Brazylijczycy znaleźli się między młotem a kowadłem. Każdy z wyborów niósłby za sobą negatywne konsekwencje, a który byłby gorszy – pozostawimy do osobistych dywagacji. Wydaje się, że najlepiej pozwolić Brazylii być Brazylią i zostawić ją w spokoju – sama musi się wyleczyć, a czas pokaże, jak to zrobi. 0
fenomen Jordana Petersona /
POLITYKA I GOSPODARKA
Zwalczając szarlatana Od ponad roku Jordan Peterson jest jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci politycznego i światopoglądowego dyskursu. Gdzie kryje się sekret jego popularności i czemu wywołuje on u swoich widzów tak skrajne emocje? T E K S T:
W i to ld s o l ec k i
ok 2016, Uniwersytet w Toronto. Popularny wśród części studentów wykładowca psychologii oznajmia, że w przypadku przyjęcia przez kanadyjskie władze kontrowersyjnej ustawy dotyczącej osób transseksualnych nie zamierza się jej podporządkowywać. Ustawa ta nakazywałaby zwracać się do takich osób nowo powstałymi zaimkami, które one wybrały, pod groźbą kary grzywny. Opór wykładowcy dzieli uczelnię na dwa obozy; członkowie obydwu grup ścierają się ze sobą, padają oskarżenia o ataki na osoby transseksualne. Kiedy władze uczelni interweniują, nakazując wykładowcy zaprzestanie wypowiadania się w tej sprawie, ten nie ustępuje. Padają oskarżenia o transfobię i rasizm. Ustawa ostatecznie przechodzi, a wykładowca wraca do swoich codziennych zajęć. Nie wszystko jednak pozostaje takie samo – Jordan Peterson staje się gwiazdą.
R
Uciekając przed polaryzacją Kolejnym krokiem po szczeblach internetowej kariery jest dla Petersona rozmowa z dziennikarką brytyjskiej stacji Channel 4 – Cathy Newman. Słuchając tej rozmowy możemy odnieść wrażenie, że prowadząca program raz za razem próbuje zapędzić swojego gościa w kozi róg, przeinaczając jego słowa. Jednak w przeciwieństwie do wielu rozmów tego typu, coraz częściej odbywających się w spolaryzowanych mediach, dzie-
je się coś, w czym dopatrywać się można jednego z głównych powodów fenomenu Petersona – poprzez stonowane wyjaśnienie swoich wypowiedzi, do samego końca nie pozwala on na przypięcie sobie łatki, którą tak usilnie mu się narzuca. Ta nieudana próba spłaszczenia czyichś poglądów w celu usunięcia go z dyskursu politycznego stała się swoistym precedensem. W czasach skrajnej polaryzacji mediów i światopoglądu w społeczeństwie pojawia się osoba, która mimo sprzecznego punktu widzenia nie daje się łatwo zaszufladkować oraz potrafi wzbudzić szacunek widza i rozmówców. Postawa ta przemawia szczególnie do tych, którzy, zgadzając się z większości postulatów i idei lewicowych, mają zastrzeżenia do niektórych jej elementów. Głosów tej grupy nie ma jednak w dyskursie politycznym zbyt wiele. Powodów takiego stanu rzeczy szukać można właśnie w skrajnej polaryzacji stanowisk – krytyczna postawa wobec części postulatów lewicy prowadzić może automatycznie do przyporządkowania do grupy, z którą nie do końca ma się coś wspólnego. Peterson pokazuje na swoim przykładzie, że istnieją postawa i sposób prowadzenia dyskusji, które takiemu przyporządkowaniu zapobiegają. Jest nastawiony na wzajemne porozumienie oraz pogodzenie sprzecznych wizji rzeczywistości i sprawia, że nawet po stronie, która wyznaje poglądy przez niego negowane, nie jest on postacią łatwą do zdyskredytowania i cieszy się choć częściowym szacunkiem.
graf. Aleksandra Daniluk
Zwalczając szarlatana Zarzuty Petersonowi nieprzychylnych nie kończą się jednak wyłącznie na postrzeganiu go jako wroga postępu. Posądza się go również o założenie kultu własnej osoby, padają oskarżenia o cyniczne zarabianie na rozmyślnie wywołanych kontrowersjach. Oskarżeniom tym sprzyjają profity finansowe i wsparcie, które otrzymuje on od swoich zwolenników, okazyjnie kaznodziejski charakter jego wykładów oraz fanatyczne przywiązanie niektórych z jego wielbicieli. Tytuły filmów na YouTubie pokroju Peterson masakruje ignorancką feministkę czy Peterson niszczy regresywnego reportera przypominają podobne zjawisko występujące w polskim internecie, przy okazji wzmożonej aktywności w mediach pewnego wąsatego polityka.
Dalsze zagłębienie się w wystąpienia Petersona kłóci się jednak z wizją zimnej kalkulacji. Mimo że to kontrowersje polityczne były decydującym powodem nagłego wzrostu zasięgu jego przekazu, Jordan Peterson to przede wszystkim psycholog i to głównie na psychologii skupia się podczas swoich wykładów. Powodów ich popularności należy więc szukać gdzie indziej.
Quo vadis? Coraz więcej młodych ludzi może odczuwać dysonans między tym, co prezentowane jest w Internecie a tym, jak faktycznie wygląda ich rzeczywistość. Problemy pokroju niskiego poczucia własnej wartości, depresji, poszukiwania sensu czy pomysłu na siebie wymieniane są tak często, że powoli urastają już do rangi banału. Nie można też powiedzieć, żeby nie były podejmowane przez innych twórców internetowych. Jednak na ich tle Peterson wyróżnia się faktycznym doświadczeniem i wiedzą w tym zakresie. Jako psycholog kliniczny i osoba, która miała styczność z przewlekłą depresją w rodzinie, zdaje się mieć faktyczny wpływ na poprawę jakości życia swoich widzów. Świadczyć o tym może ponad 35 tys. listów z podziękowaniami, które otrzymał od swoich fanów oraz masowa publiczność traktująca Petersona jako swoistego guru i przewodnika przez życie. Zapytany o powód swojej popularności – szczególnie wśród młodych mężczyzn – Peterson doszukuje się go w swoim sztandarowym postulacie o odpowiedzialności. Wskazuje on, że udaje mu się wpłynąć szczególnie na to pokolenie, które karmione przekazem o przysługujących mu prawach i możliwościach nauczyło się patrzeć na świat w sposób mocno roszczeniowy. Nacisk, jaki Peterson kładzie na branie odpowiedzialności za siebie i swoje najbliższe otoczenie, zdaje się działać na takich ludzi otrzeźwiająco i nadawać ich życiu sens, którego tak dramatycznie poszukiwali gdzie indziej. 0
Informacja Czytelników zainteresowanych wykładami Jordana Petersona zapraszamy do odwiedzin strony internetowej magiel.waw.pl, na której autor zamieśćił wykłady wprowadzające w postać psychologa.
grudzień 2018
POLITYKA I GOSPODARKA
/ dlaczego kluby piłkarskie są nieśmiertelne
Too big to fail? Z jednej strony liczby obrazujące finanse klubów piłkarskich mogą niepokoić niejednego fana futbolu, a z drugiej – zarządy dbające o zdrowe finanse nie cieszą się miłością kibiców. Skąd bierze się ten dysonans? Czym różnią się Real Madryt czy Widzew Łódź od przeciętnego klubu nastawionego na zysk? T E K S T:
Paw e ł Pawłu c k i
luby piłkarskie nie są zwykłymi przedsiębiorstwami – w końcu ile firm zyskuje na większej konkurencji i pomaga przeciwnikom utrzymywać się na rynku? Real Madryt nie może istnieć bez FC Barcelony, a Liverpool bez Manchesteru United – na braku silnej konkurencji cierpi sam zainteresowany, co dobrze widać na przykładzie francuskiego Paris Saint-Germain. Również cele klubów są inne niż przeciętnej firmy. Zbilansowany budżet? Osiągnięcie zysku? To mogą być dodatki, ale najważniejszy nie jest wynik finansowy, a ten sportowy – kluby rozlicza się z trofeów.
K
„Nie” dla biznesu Oczywiście są przypadki, gdy przychodzi człowiek ze świata biznesu i stara się prowadzić klub jak swoją poprzednią firmę, nastawiając się na zysk. Były prezes Tottenhamu, Alan Sugar, prowadząc „Koguty” w latach 1991–2001, dbał o to, by wydatki nie przekraczały przychodów. Doprowadziło to do braku spektakularnych transferów w tym okresie, pogorszenia wyników, a co za tym idzie – wściekłości kibiców. Frekwencja na stadionie Tottenham zmniejszyła się o 5 proc., podczas gdy średnio na stadionach w czasie Premier League pojawiało się o 29 proc. więcej widzów. Mniej kibiców oznaczało mniejsze przychody, co jeszcze bardziej utrudniało osiągnięcie celu, który wyznaczył sobie Sugar. Obecnie dobrym przykładem podobnie prowadzonego klubu jest Bayern Monachium, który przez ostatnie pięć lat wydał na transfery łączną kwotę 392 mln euro – wydaje się dużo? Dla porównania Real Madryt w tym okresie przeznaczył na tym samym rynku około 645 mln euro, a Manchester City przeszło miliard. Taka różnica prowadzi do stopniowej utraty znaczenia Bawarczyków na arenie międzynarodowej – mimo bycia największym klubem Europy Zachodniej w przeciągu ostatnich sześciu lat Ligę Mistrzów wygrali tylko raz, podczas gdy Królewscy sięgali po trofeum cztery razy.
Cel uświęca środki Głównym celem większości zespołów jest wygrywanie meczów. Jak policzyli ekonomiści Stefan Szymański i Pedro Garcia del Barrio, gdyby
22–23
Barcelona chciała maksymalizować zyski, powinna celować w okolice 15. miejsca w lidze, Real Madryt w okolice 17., a reszta klubów hiszpańskiej ekstraklasy osiągnęłaby ten cel, grając w Segunda Division. Prowadzi to do wniosku, że jeśli chce się utrzymać na szczycie i zdobywać trofea, trzeba wydawać pieniądze. Co ciekawe, znaczenie mają nie tyle kwoty transferowe, ile wydatki na pensje piłkarzy. Jak wykazali autorzy Futbonomii, zmiany w wydatkach na wynagrodzenia w latach 2003–2012 wyjaśniały ponad 90 proc. zmian pozycji poszczególnych klubów w czterech najlepszych angielskich ligach. Wydaje się to całkiem sensowne, gdyż im lepszy zawodnik, tym wyższą pensję dostaje, a im lepsi zawodnicy, tym większa szansa na korzystne wyniki.
Wyższy poziom rywalizacji wymaga większych środków przeznaczanych na pensje piłkarzy Największe kluby generują wysokie przychody, dzięki czemu są w stanie utrzymywać rozsądny stosunek wydatków na wynagrodzenia do źródeł finansowania. Dla takiej Chelsea wynosi on około 60 proc., dla Liverpoolu 57 proc, a dla Manchesteru United już tylko 45 proc. Jednak gdy przeniesiemy wzrok na drugą ligę angielską, Championship, nie wygląda to już tak kolorowo. Rotherham wydaje na pensje 74 proc., Blackburn 115 proc., a Nottingham Forrest zatrważające 166 proc. rocznych przychodów. Przypomina to bardziej wydatki krajów niż przedsiębiorstw utrzymujących płynność finansową.
„Nie” dla biznesu po raz drugi Skąd się bierze taka sytuacja? Przecież firmy są w stanie wprowadzać w życie długoterminowe strategie rozwoju czy rosnąć bez przekraczania przychodów – jednak w świecie futbolu to drugie jest bardzo rzadko spotykane. Wiąże się to ze specyfiką produktu, który kluby oferują – czyli piłki nożnej. Tutaj pierwsze skrzypce grają emo-
cje, a kibice są jednocześnie najwierniejszym, ale i najbardziej kapryśnym rodzajem konsumenta. Dodatkowo, wzmianki o klubowej rzeczywistości pojawiają się w mediach codziennie, a aktywność piłkarzy na Facebooku i Twitterze potęguje liczbę interakcji z fanami. Gdy nadchodzi gorszy okres, presja na właścicielach jest ogromna, menedżer zostaje zwolniony, a cała strategia upada. Fani domagają się transferów, nowy trener wprowadza inną filozofię gry, co wiąże się z wydatkami na zawodników. Gwarancji sukcesu jak nie było, tak nie ma. Działalność w tak niesprzyjającym środowisku mogłaby sugerować, że kluby piłkarskie nie są specjalnie trwałymi przedsiębiorstwami. Jest jednak wręcz odwrotnie – z 88 klubów należących do English Football League w roku 1923, 85 przetrwało do dziś, a 80 pozostaje w czterech najwyższych ligach. Tylko sześć zespołów spadło o dwa lub trzy poziomy niżej. Pokazuje to, jak stabilnym sportem jest piłka nożna. Część zespołów była w tym okresie na granicy bankructwa lub wręcz ją przekroczyła, a mimo to wciąż istnieje. Wynika to z niesamowitego przywiązania kibiców i lokalnej społeczności oraz stosunkowo niewielkich rozmiarów, jakie kluby osiągają.
Miłe złego początki Jednym z klubów, który popadł w bardzo duże kłopoty finansowe, był Bristol City w latach 1976–1982. Zaczęło się, jak na ironię, od sukcesu drużyny, gdyż Bristol City awansował do First Division. Przetrwał tam trzy sezony i zwiększył swoje przychody z 225 tys. do 665 tys. funtów rocznie. Jednak wyższy poziom rywalizacji wymaga większych środków przeznaczanych na pensje piłkarzy – klub wydawał duże kwoty na rynku transferowym i podwoił dotychczasowe wydatki. Nie wystarczyło to do utrzymania się i w sezonie 1979/80 Bristol spadł z ligi. Niefortunnie dla niego zbiegło się to w czasie z recesją thatcherowską. Na mecze zaczęło uczęszczać 15 proc. mniej kibiców, a wydatki klubu były o 20 proc. wyższe niż przed awansem. Gwoździem do trumny były dwa kolejne sezony i dwie kolejne relegacje, najpierw w sezonie 1980/81 do trzeciej ligi, a sezon później do czwartej.
dlaczego kluby piłkarskie są nieśmiertelne/
POLITYKA I GOSPODARKA
Jak feniks z popiołów
Krok ku lepszemu? By ograniczyć wydatki klubów i poprawić ich sytuację finansową, w 2010 r. UEFA zaczęła wprowadzać zasady Financial Fair Play. Dotyczą one wszystkich klubów występujących w Lidze Mistrzów i Lidze Europy, a opierają się na dwóch zasadach: wypłacalności i rentowności. Pierwsza z nich odnosi się do tego, że klub powinien być w stanie spłacić swoich wierzycieli. Wydaje się to sensowne, jednak niewypłacalność grozi przede wszystkim mniejszym zespołom, które nie mają możliwości zakwalifikowania się do europejskich rozgrywek – jedynymi klubami, na które ten przepis ma wpływ, są mistrzowie krajów słabszych piłkarsko jak np. Bułgaria czy Rumunia. Dodatkowo najdotkliwszą karą, jaką UEFA może nałożyć, jest wykluczenie ze swoich rozgrywek. Druga zasada mówi, że wydatki klubu w liczonym trzyletnim okresie nie mogą przekraczać przychodów o więcej niż ustalona kwota, zwykle na poziomie kilku milionów euro. Dotyka to tylko około 10 proc. drużyn, gdyż reszta nie osiąga wystarczająco dużych przy-
oprac. Justyna Ciszek, na podstawie danych Soccernomics
W obliczu tych wydarzeń spółka zarządzająca klubem została zmuszona do ogłoszenia upadłości w 1982 r. To byłby koniec Bristolu, gdyby nie lokalni biznesmeni, którzy postanowili ratować klub i założyli wcześniej spółkę o nazwie BCFC (1982) PLC. Zamierzali oni sprzedać akcje nowej spółki fanom i za te pieniądze odkupić stadion oraz kontrakty zawodników. Dzięki współpracy całej społeczności plan się powiódł i nowo powstała firma przejęła klub od upadającego przedsiębiorstwa Bristol City PLC. Następnie za 590 tys. funtów zgromadzonych dzięki sprzedaży udziałów oraz krótkoterminowym pożyczkom odkupiono stadion. Bristol City obecnie występuje w Championship, a ich domem jest niezmiennie Ashton Gate. Przypadek The Robins był precedensem, ale w ich ślady niedługo później poszło więcej klubów. W latach 1982–1984 podobną drogę przechodziły m.in. Hereford, Hull, Wolves, Derby, Bradford i Charlton, a w Polsce w latach 2015–2016 doświadczył tego Widzew Łódź. Wszystkie te drużyny łączy to, że miały trudności finansowe podczas występowania w niższych ligach. Do dziś jedynym zespołem, który grając w Premier League, przechodził wprowadzenie zarządu komisarycznego, jest Portsmouth (2010 r.). Klub jednak nie zniknął i obecnie występuje na trzecim poziomie rozgrywkowym w Anglii. O przyszłość zespołów nie ma co się martwić. Niewielkie rozmiary oraz specyfika środowiska pozwoli im na przetrwanie nawet najtrudniejszych okresów. chodów, by być zagrożonym przekroczeniem limitu wydatków. Przepis ten w założeniu miał wyrównać szanse. Dzieje się jednak wręcz odwrotnie. Najlepsze zespoły wciąż będą mogły wydawać największe kwoty na piłkarzy, a lepsze wyniki zapewnią im utrzymanie przychodów na wysokim poziomie. Dotychczas zagrożeniem dla futbolowej arystokracji w postaci Realu Madryt, FC Barcelony czy Manchesteru United były kluby przejmowane przez właścicieli-miliarderów. Przykładem może być Chelsea, która w 2003 r. została przejęta przez Romana Abramowicza. Rosjanin z miejsca zadeklarował, że jego celem nie jest zarobek, a przyjemność z posiadania klubu. W ciągu kilku kolejnych lat wpompował w The Blues ponad 600 mln funtów i już w 2005 r. zapewnił drużynie pierwsze od 50 lat mistrzostwo kraju. Później w ślady Chelsea poszły takie kluby jak Manchester City oraz PSG, które obecnie dostarczają emocji podczas bojów w Lidze Mistrzów. Gdyby przepisy FFP funkcjonowały też wtedy, te operacje nie byłby możliwe, a konkurencyjność Premier League oraz Ligi Mistrzów byłaby obecnie znacznie mniejsza.
Z punktu widzenia kibica Dzięki wprowadzeniu zasad Financial Fair Play możliwe stało się zarabianie na piłce nożnej i utrzymy wanie się na szczycie bez cią g łego zwiększania w ydatków. Pojawi się więcej Bayernów i Tottenhamów, a mniej Realów Madr yt czy Manchesterów Cit y. Odbije się to na jakości meczów, a pieniądze generowane przez futbol, zamiast traf iać do k lubów i zawodników, zostaną w kieszeniach bogat ych właścicieli – biznesmenów. I może jeszcze zatęsknimy za czasami, gdy w ydatki k lubów były niczym nieograniczone. Piłka nożna to wielki interes – powiedział w 1881 r. przyszły założyciel Football League, William McGregor. Dzisiaj te słowa w ydają się bardziej aktualne niż kiedykolwiek. Rozwa żając o f inansach k lubów, nie zapominajmy, że tak naprawdę wszystko zależy od jedenastu mężczyzn biegających przez 90 minut za piłką. Różnicą między udaną inwest ycją a wtopionymi pieniędzmi może być jeden r ykoszet lub błąd sędziego – i chyba dlatego my, kibice, tak ten sport kochamy. 0
grudzień 2018
POLITYKA I GOSPODARKA
/ prosecco a sprawa polska
Kiedy skończy się prosecco? Konsumenci coraz częściej stawiają na bąbelki. Wśród win musujących zdecydowanie wyróżnia się prosecco, które ostatnimi czasy zdobywa coraz więcej zwolenników na całym świecie. Niestety pojawiły się czynniki mogące negatywnie wpłynąć na jakość i cenę włoskiego trunku. T E K S T:
Aleksandra Piasna
statnie chwile przed północą, zagęszczająca się atmosfera, końcowe odliczanie i… huk korków win musujących wystrzeliwanych w powietrze. U jednych poleje się Carskoje Igristoje, inni być może skuszą się na bardziej wyrafinowane trunki – szampana prosto z Francji lub hiszpańską cavę. A może włoskie prosecco? Ten lekki i orzeźwiający napój ostatnimi czasy bije rekordy popularności i, choć jest kojarzony raczej z letnim wieczorem przy stole zastawionym przystawkami, a nie huczną imprezą przy akompaniamencie f lagowych hitów disco polo, z pewnością sprawdzi się idealnie także w roli noworocznego toastu. Wszyscy zagorzali fani prosecco muszą się jednak liczyć z tym, że ich ulubiony trunek ulegnie zmianom – wzrastający popyt na ten rodzaj wina musującego może doprowadzić do skutków niesprzyjających studenckim kieszeniom oraz wytrawnym podniebieniom.
O
(tylko wino wyprodukowane w regionie Veneto może nosić to chlubne imię), szczep (napój musi zawierać minimum 85 proc. winorośli ze szczepu glera) oraz metoda produkcji (prosecco nie fermentuje w butelce, ale w dużych zbiornikach). Ostatni czynnik ma bezpośredni wpływ na cenę trunku – przechowywanie alkoholu w pojemnikach to tańsze i mniej ryzykowne rozwiązanie. Na tle innych win musujących, takich jak cava czy szampan, prosecco jawi się więc jako budżetowa, ale wyjątkowo smaczna opcja. Przyszły rok niesie ze sobą zapowiedź nowości. Włoskie ministerstwo rolnictwa planuje zezwolić na sprzedaż różowego prosecco – dotychczas tylko białe wino musujące mogło nosić tę dumną nazwę. Będzie ono połączeniem glery oraz (najprawdopodobniej) pinot noir, choć włoscy winemakerzy naciskają, by użycie innych czerwonych szczepów z regionu Veneto również było dozwolone.
Wine is money
Każde prosecco to wino musujące, ale nie każde wino musujące to prosecco.
Obecnie prosecco produkowane jest na łącznym obszarze 28 tys. hektarów przez blisko 14 tys. winnic. Dotychczas wytwarzały one 550 mln butelek wina rocznie, a według prognoz na 2018 r. liczba ta może wzrosnąć o kolejne 50 mln. Wartość rocznej produkcji prosecco to 2,5 mld euro. Ale co wyróżnia je na tle innych win? Co sprawiło, że stało się „żyłą złota”?
Prosec… co? Każde prosecco to wino musujące, ale nie każde wino musujące to prosecco. By wino musujące mogło być sprzedawane pod nazwą „prosecco”, musi spełniać szereg kryteriów, z których najważniejszymi są: pochodzenie
24–25
Świat prosi o dolewkę Popularność prosecco stale rośnie. W zeszłym roku aż 75 proc. wyprodukowanych butelek trafiło na eksport. To właśnie Włochy wiodą prym w ilości wina musującego sprzedawanego za granicę – głównie do Stanów Zjednoczonych (41 proc. całkowitego eksportu win musujących), ale również do Japonii i Rosji. Nawet Polacy, do tej pory sięgający głównie po piwo bądź wódkę (stanowiące blisko 80 proc. ich wydatków na alkohol), wykazują rosnące zainteresowanie winami. W momencie, gdy spożycie win spokojnych w ubiegłym roku wzrosło o 6 proc., wina musujące zanotowały skok o 9,2 proc. Wśród nich największą popu-
larnością cieszy się właśnie prosecco, którego sprzedaż wzrosła o 16 proc. i obecnie stanowi 20 proc. kategorii win musujących. Chcąc sprostać popytowi, winemakerzy starają się zwiększać produkcję – prowadzi to do sytuacji, w której ceny gruntów osiągają niebotyczny poziom. Obecnie hektar ziemi w regionie Veneto kosztuje nawet milion euro. Ponadto powszechną praktyką stało się wyrywanie winorośli szczepu glera na Sycylii, a następnie przewożenie ich na północ Włoch, by spełniały one warunek pochodzenia. To z kolei prowadzi do stopniowego wyjaławiania gleb w rodzimym regionie oraz do dewastacji lasów, sadów czy upraw zbóż. W winnicę zamieniany jest każdy skrawek ziemi w regionie. Sprawa stała się na tyle poważna, że włoskie ministerstwo rolnictwa zapowiedziało wprowadzenie regulacji. Ktokolwiek sadzi glerę w nadziei, że będzie mógł wytwarzać prosecco, niech przestanie się łudzić. Produkcja jest ściśle związana z wyznaczonym terenem, a w przyszłości zostanie ograniczona – ostrzega Franco Manzato, włoski wiceminister rolnictwa.
Przepis na jakość Nieuniknionym skutkiem tego rodzaju praktyk, oprócz oczywiście wzrostu cen i degradacji środowiska, będzie pogorszenie jakości samego prosecco. Konsumenci, w obliczu mnogości pułapek zastawianych przez producentów wina, powinni przede wszystkim zachować czujność i nie dopuścić, by sprzeczne informacje działały na ich niekorzyść. Przy wyborze prosecco należy pamiętać o dwóch ważnych aspektach. Po pierwsze: prosecco powinno być zamknięte w butelkę. Keg czy innego rodzaju nalewak to najprawdopodobniej podróbka. Po drugie – oznaczenie pochodzenia. Na butelkach należy wypatrywać napisu „DOC” lub „DOCG” – gwarantują one, że nazwa „prosecco” nie została użyta bezpodstawnie. Pamiętając o powyższym, można być pewnym, że dokona się dobrego wyboru – nie pozostanie nic innego, niż celebrować nadejście nowego roku w stylu la dolce vita. 0
kultura /
Trochę kultury Polecamy: 27 teatr Zwierzę w blasku jupiterów Zwierzęta w teatrze
30 film Indywidualistyczne pejzaże
American dream według Damiena Chazelle’a fot. Ewa Enfer
34 Książka Rozmowy o pisaniu Świat okiem reportażysty
Daj się zmanipulować J OA N N A A L B E R S K A uż od połowy listopada ekrany naszych telewizorów na nowo ogrzewają wnętrza domów czerwienią Świętego Mikołaja, zielenią świeżo ubranej choinki oraz blaskiem kolorowych światełek, otaczającym gości zebranych przy wigilijnym stole. A wraz z nimi, po raz kolejny możemy usłyszeć hasła, które wydają się już tak nieodzownym elementem świąt Bożego Narodzenia, jak barszcz z uszkami lub prezenty pod przystrojonym drzewkiem. Czego szukasz w święta? (Allegro, 2017), Najważniejsze znajdziesz w środku (Empik, 2017), Spraw, aby te święta były wyjątkowe (Huawei, 2016). W każdym ze spotów reklamowych, w których wybrzmiewają wspomniane marketingowe teksty, można zauważyć, że oprócz bożonarodzeniowej tematyki, wspólny pierwiastek stanowią także główni bohaterowie, a mianowicie dzieci. Najmłodsi, którzy w ciągu kilku minut trwania spotu są w stanie podarować swoim najbliższym Święta magiczne, wyjątkowe, niepowtarzalne. Koniecznie zapisane wielką literą. W tym miejscu postawiłabym pytanie: czy umieszczonym na ich miejscu dorosłym udałoby się dokonać tego samego? Najprawdopodobniej nie. Z czasem kolejne podejście do wyprawy w poszukiwaniu trafionych prezentów gwiazdkowych staje się przykrym obowiązkiem, a rozmowa przy stole bez poruszenia tematu polityki prawdziwym wyzwaniem. Mimo
J
Święta nigdy dla nikogo nie powinny być tylko zadaniem do odhaczenia.
to Święta nigdy dla nikogo nie powinny być tylko zadaniem do odhaczenia. Tak samo jak nie da się odhaczyć uczucia radości z zobaczenia bliskiej osoby, bądź bycia częścią rodziny. Różnica polega na tym, że dzieci to wiedzą, a dorośli niekoniecznie. Nietrudno dojść do wniosku, że reklamy w znaczącym stopniu nie oddają rzeczywistości, z jaką zderzamy się na co dzień. Bądźmy jednak realistami: one wcale nie stawiają sobie za cel ukazywania szarego, nudnego życia. Prawdopodobnie co drugi posiadacz telewizora stwierdzi, że reklamy właściwie wyłącznie nami manipulują. Mimo to coraz chętniej podejmowany w nich storytelling, który został wykorzystany również w wyżej przywołanych spotach, sprawia, że taki rodzaj wywierania wpływu przestaje być zauważalny. A my nawet chcemy wpadać w jego pułapkę... niczym naiwne dzieci! I warto to robić, jeśli dzięki temu obudzimy w sobie chęć odszukania rodzinnej atmosfery bliskości, która zaginęła wraz z setkami SMS-ów wysyłanych do znajomych podczas wspólnych posiłków z domownikami. Jeśli odnajdziemy w otoczeniu wyjątkowych osób najważniejsze dla nas miejsce. Jeśli w wypchanym po brzegi kalendarzu wymienimy wszystkie zadania z naszej listy na jedno, mniej oczywiste: sprawić, by ten czas w końcu znowu stał się wyjątkowy. Wtedy warto dać się zmanipulować jak dziecko, a w zamian przeżyć Święta w najlepszy możliwy sposób: po prostu. 0
grudzień 2018
TEATR
/ recenzja
Oto jest prawda fot. Magda Hueckel
Proszę bardzo, proszę bardzo – powtarza Tomasz Nosiński, kwitując kolejne sekwencje spektaklu. Tak właśnie było
naprawdę, nie mam nic do ukrycia – zdaje się mówić. T E K S T:
eszłej wiosny o Wiktorze Rubinie było całkiem głośno, jednak raczej w kontekście marcowej premiery Nerona w Teatrze Powszechnym i osobliwego nazewnictwa biletów, jakie można na ten spektakl dostać (do wyboru miejsca senatorskie, obywatelskie i plebejskie – z cenami adekwatnymi do każdego typu). Kolejna premiera reżysera odbyła się zaledwie trzy miesiące później pod skrzydłami Teatru Żydowskiego. Jednak pomimo tego, że sztuka bierze na warsztat autobiografię osoby, której nazwisko – w przenośni i dosłownie – wzbudzało kontrowersje, nie wywołuje już takich emocji. O Andzie Rottenberg mówi się jako o kuratorce, która po raz pierwszy zainteresowała sztuką współczesną media i masowego odbiorcę w Polsce. A to za sprawą jej zgody na wystawianie w Zachęcie, której dyrektorką była w latach 1993–2001, dzieł sztuki mogących uchodzić za prowokacyjne. Jednym z najgłośniejszych byli Naziści Piotra Uklańskiego. Na pracę składało się 165 fotosów z filmów przedstawiających postaci nazistów. Szum medialny podniósł się zwłaszcza po tym, jak aktor Daniel Olbrychski, w obecności kamer, zniszczył przy pomocy szabli fotos ze swoim wizerunkiem. Wiele hałasu było także wokół pochodzenia Rottenberg. W odpowiedzi na zarzuty, oskarżenia i domysły, kuratorka opublikowała autobiografię pod tytułem Proszę bardzo. Wyłożyła w niej kawa na ławę historię swojej rodziny, podejmując kwestię pochodzenia i tożsamości, zdając relację ze swojego stanu psychicznego i osobistych rozterek. Powieść, jak się wydaje, miała być swego rodzaju obroną, ale i – a raczej przede wszystkim – oczyszczeniem i sposobem przepracowania traum. Spektakl na podstawie książki ucieleśnia znane z jej kart wydarzenia w murach Zachęty – miejscu najbardziej z Rottenberg kojarzonym. Na progu schodów prowadzących z foy-
Z
26–27
Anna gierman
er do sal wystawienniczych Tomasz Nosiński w roli Andy Rottenberg, niczym kurator podczas wernisażu, wita gości. Decyzja o graniu głównej postaci spektaklu przez mężczyznę jest chyba najwyrazistszym zabiegiem, jakim posłużono się przy inscenizacji biografii. Prawdopodobnie, poza oddaniem androgenicznej urody kuratorki, rozwiązanie takie zostało zastosowane w celu podkreślenia chłodu emocjonalnego, który zdaje się ją cechować. Chociaż Nosiński wypada w żeńskiej roli przekonywająco, to sam zabieg budzi wątpliwości ze względu na stereotypowe przypisanie określonych cech charakteru do konkretnej płci. Po krótkim wstępie dotykającym zagadnienia tożsamości, który naprowadza widza na główny wątek, jakiemu będzie przyglądał się spektakl, Nosiński prowadzi widzów jak na wystawę do jednej z sal Zachęty. Na wysokich, rozległych ścianach wyświetlane są zdjęcia bloków mieszkalnych. Widz czuje się, jakby właśnie wchodził na postpeerelowskie podwórko. Przy jednej ze ścian wiszą gipsowe odlewy różnych części ciała – element scenografii, który równie dobrze mógłby być eksponatem sztuki współczesnej. Na scenie co rusz mieszają się perspektywy czasowe podczas prezentacji trzech głównych wątków: historii matki Rottenberg – z pochodzenia Rosjanki, jej ojca – Polaka o żydowskich korzeniach – oraz kwestii zaginionego w niewyjaśnionych okolicznościach syna kuratorki, który zmagał się z narkomanią. Kolejność wydarzeń zamiast trzymać się zasad chronologii, podporządkowana jest raczej nakreśleniu spójnego portretu wewnętrznego bohaterki. Znana widzom z kart autobiografii historia zostaje włożona w usta aktorów, którzy grają, nie traktując niestety materii pierwowzoru krytycznie. Na scenie pojawiają się najlepiej kojarzone książkowe motywy: anegdota o poznaniu się rodziców Rottenberg przed
latryną w łagrze, depresja w obliczu dziesięcioletniego oczekiwania na wieści o synu oraz mocne słowa, że chorych mężczyzn trzeba dobijać – wynik nieprzepracowanej traumy spowodowanej chorobą ojca, jak kuratorka wyjaśnia w jednym z wywiadów. Zabrakło jednak w tym wszystkim głosu samego reżysera, który ograniczył się do zainscenizowania opisanych przez Rottenberg wydarzeń. Treść spektaklu dopowiadana jest przez naścienne projekcje. Raz służą jako scenografia, innym razem poszerzają opowieść o zdjęcia i cytaty. Bywają też przedłużeniem akcji spektaklu we fragmentach, w których odtwarzane są nagrane wcześniej z aktorami sceny. Funkcje te często się mieszają. Ostatecznie scenografia – chociaż w rzeczywistości skromna – sprawia wrażenie monumentalnej poprzez skalę projekcji. Widz ma poczucie bycia w samym jej środku, co przybliża go do opowiadanej historii. Wiktor Rubin i Jolanta Janiczak (odpowiedzialna za adaptację tekstu i dramaturgię) to nazwiska niemalże skorelowane, jak w przypadku Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. W 2014 r. dostali Paszport Polityki za brawurowe spektakle, które odsłaniając mechanizmy konstruowania oficjalnych biografii, równie wiele mówią o historii, co o współczesności. W tym przypadku zajęli się powieścią, która sama w sobie jest odpowiedzią na rozproszone próby konstruowania wizerunku Rottenberg w sferze publicznej – i to odpowiedzią samej zainteresowanej. Bardziej niż w stronę krytycznej dekonstrukcji, poszli w zachowawczy biografizm. Pytanie, czy dało się to zrobić inaczej, skoro umiejscowiono spektakl w Zachęcie, a więc niejako w „przestrzeni Rottenberg”. Twórcy byli tam jedynie gośćmi, a gościom wolno nieco mniej. 0
Proszę bardzo
reżyseria: Wiktor Rubin adaptacja i dramaturgia: Jolanta Janiczak premiera: 21 czerwca 2018 Teatr Żydowski
zwierzę w teatrze /
TEATR
Zwierzę w blasku jupiterów Występujące na scenie zwierzęta mogą skutecznie sterować uczuciami publiczności. Wiąże się to jednak z pewnym ryzykiem: widzowie sympatię dla zwierzęcia mogą przedłożyć nad życzliwość dla artystów. k ata r z y n a kowa l e w s k a
2009 r. reżyserka Natalia Korczakowska angażuje do spektaklu Pasażerka długowłosego owczarka niemieckiego, Omara. W pewnym momencie pies rzuca się na Marię Czykwin, aktorkę Teatru Współczesnego we Wrocławiu, która gra tytułową rolę. Wśród publiczności zapanowuje konsternacja i niepewność, czy sytuacja nie jest niebezpieczna. Okazuje się, że Omar rzucił się na trzymany przez aktorkę pasek od torebki, który kobieta puszcza w odpowiednim momencie. Widzowie oddychają spokojnie, wiedząc już, że pies realizuje element scenariusza. Bardzo możliwe, że do dziś lepiej pamiętają występ Omara niż tytułową rolę Marii Czykwin. Potwierdzałoby to opinię jednego z wykładowców szkoły teatralnej, którego słowa wspomina Maria Seweryn w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”: W szkole teatralnej usłyszałam raz: najtrudniej występować ze zwierzęciem i z dzieckiem, aktor nigdy z nimi nie wygra, bo one są naturalne, a nie grają naturalność.
W
Gdy pies przejmuje pierwsze skrzypce Widzom i artystom jeszcze mocniej zapadają w pamięć sceniczne wpadki. Pies, nawet najlepiej wyszkolony, nie jest tak świadomy scenariusza jak autor i często zachowuje się impulsywnie. W Kotlinie Agnieszki Olsten z 2013 r. jeden z aktorów silnie chwyta sceniczną towarzyszkę. W tym momencie pies Santos podbiega do niego, wyszczerza kły i chwyta mężczyznę za nogę. Jest bardzo zżyty z aktorką i włącza się w nim instynkt obrony krzywdzonej osoby. Nieprzewidziana sytuacja wywołuje lęk w innych aktorach grających w spektaklu, z których jeden występuje w samym obuwiu. Na ukąszenia psich kłów narażone jest więc – za wyjątkiem stóp – całe jego ciało. Nie tylko grający czują się w tej sytuacji niekomfortowo. Dramaturg Kotliny cierpi na kynofobię – paniczny lęk przed psami – i podczas nadzorowania przygotowań do spektaklu musi próbować opanować strach. Zwłaszcza że oprócz Santosa w spektaklu inspirowanym Prowadź swój pług przez kości umarłych Olgi Tokarczuk grają jeszcze dwa inne owczarki: Wena oraz Kolo. Publiczność, w tym recenzenci, troje czworonogów odbiera raczej pozytywnie. Jedna z krytyczek teatralnych swój artykuł tytułuje nawet:
Psy wymowniejsze od ludzi. Wena, Santos i Kolo mogą czuć się dumne. Aktorzy – niekoniecznie.
Faworyta robi niespodziankę Zaangażowanie psów do spektaklu może się wiązać również z innymi niespodziankami, w tym – fizjologicznymi. Chihuahua Koko w Księżniczce na opak wywróconej Jana Englerta z 2010 r. załatwia się do rękawa płaszcza aktora. Ubranie zostaje wyprane, ale dopiero po zakończeniu przedstawienia. Aktor musi się więc męczyć z „prezentem” przez pozostały czas gry w kostiumie. Czworonóg zapewnia niespodzianki także z innych powodów. Może na przykład być „nie w sosie”. W takich chwilach nie przejmuje się on konwenansami czy ewentualnymi konsekwencjami własnego zachowania, takimi jak ryzyko zwolnienia czy potrącenia gaży. Tak jest w przypadku suczki Lulu podczas prób do spektaklu Zaświaty, czyli czy pies ma duszę? (Och-Teatr, premiera: 2010 r.). Czworonożna aktorka od czasu do czasu samowolnie schodzi ze sceny i wraca do garderoby. Sytuacja powtarza się podczas realizacji spektaklu przed publicznością. Przewinienie zostaje jednak po znajomości wybaczone. Kto odważyłby gniewać się na faworytę reżyserki i nową przyjaciółkę inspicjentki?
Trafił się kurze spektakl Humory może miewać na scenie nie tylko pies, lecz także… kura. Na Krakowiakach i góralach Opery Warszawskiej inscenizuje się wieś. Na scenę wpuszcza się zwierzęta, w tym wyjątkowo samowolną kurę. Podczas jednej z realizacji staje ona nad kanałem dla orkiestry i zaczyna pochylać się nad muzykami, jak gdyby rozważała skok. I nagle muzycy, baletmistrze oraz baletmistrzowie, cała wielka machineria przedstawienia – tracą na znaczeniu. Widzowie patrzą już tylko na kurę, która podejmuje decyzję mogącą zaważyć na dalszych losach spektaklu. Ostatecznie ptak nie ska-
cze. Spektakl jest uratowany, chociaż w blasku jupiterów pozostaje istota upierzona. W jakiś czas później nadzwyczaj kreatywna ptasia artystka postanawia samowolnie zaangażować się w realizację innego spektaklu. Niesforna kura z Krakowiaków i górali ucieka ze swojej klatki i wbiega na scenę podczas trwania przedstawienia nieprzewidującego ról zwierzęcych. Odważny ptak ma najwyraźniej inny pogląd na zawartość scenariusza. Gdacząc, biega po scenie i zręcznie umyka próbującym pochwycić ją rękom. Wywołuje nieopisaną wręcz radość publiki i konsternację aktorów, którzy zostali zepchnięci w cień.
Cyrk w teatrze Zespół warszawskiej opery i Teatru Narodowego ma w zanadrzu jeszcze inną zabawną sytuację ze zwierzętami w roli głównej. Zostaje zaproszony do Luksemburga, by zagrać Nabucco (premiera inscenizacji: 1992 r.), operę w czterech aktach Giuseppe Verdiego. Trupa udaje się za granicę bez rumaków i na miejscu prosi o pożyczenie koni. Prośba zostaje spełniona. Pięcioro dorodnych zwierząt prezentuje się na scenie naprawdę okazale. W dostojnej chwili poprzedzającej uroczysty wjazd władcy Nabuchodonozora ze świtą do Jerozolimy zostaje puszczona muzyka. Gdy tylko rozlega się dźwięk pierwszych taktów, konie zaczynają „tańczyć”. Wychodzi na jaw, że wypożyczono zwierzęta cyrkowe. Chociaż opisana sytuacja ma komiczne zabarwienie, pytanie o etykę podobnych 1
Spektakl Kotlina, reż. Agnieszka Olsten, Wrocławski Teatr Współczesny fot. Krzysztof Bieliński
T E K S T:
grudzień 2018
TEATR
/ zwierzę w teatrze
precedensów może budzić kontrowersje. Wypożyczyć można przecież kostium lub rekwizyt, ale czy powinno się to także odnosić do żywych stworzeń? Psy mogą mieć nawet swojego agenta czy tresera, który pomaga im znaleźć „oferty pracy”. Brzmi to jak nobilitacja, ale w rzeczywistości muszą one być tresowane wbrew swojemu zwierzęcemu temperamentowi i ów aktorski trening nie zawsze bywa dla nich przyjemny (tak samo zresztą jak dla aktorów, tylko czworonogi nie decydują o jego rozpoczęciu; robi to za nie człowiek). Psy grające w teatrze nie budzą tylu wątpliwości natury etycznej, ponieważ są postrzegane jako codzienni towarzysze człowieka. Spór zaostrza się w przypadku innych, mniej udomowionych gatunków. Konie cyrkowe wypożyczane do teatru poszerzają swoją sceniczną karierę, ale prawdopodobnie wcale nie czują się szczególnie szczęśliwe, gdy na oczach tłumu krępuje się ich ruchy, pozbawia naturalnego otoczenia i hamuje instynkty. Teatry nie utrzymują stałego zaplecza zwierzęcych aktorów i tym samym ich postępowanie różni się od funkcjonowania cyrków, które oskarżane są o przemocową tresurę podopiecznych oraz trzymanie ich przez całe życie w małych, ograniczonych kratami przestrzeniach. Jeżeli zwierzętom na scenie nie dzieje się krzywda, przeciwko ich występowaniu w przedstawieniach raczej nikt nie protestuje; może dlatego, że praktyki te nie są tak rozpowszechnione i nagłośnione. Zdarzają się jednak niechlubne wyjątki.
Chomik na ołtarzu sztuki W 2009 r. we Wrocławiu na festiwalu towarzyszącym przyznaniu Europejskiej Nagrody Teatralnej odbywają się dwa kontrowersyjne spektakle hiszpańskiego artysty Rodriga Garcíi. Aktor-performer podczas przedstawienia Wypadki: zabić, by zjeść wyciąga z pojemnika z wodą homara i zawiesza go na lince. Polewany winem homar zaczyna powoli umierać. W końcu García za pomocą kuchennego tasaka ćwiartuje zwierzę na kawałki, smaży je i przygotowuje do spożycia. W trakcie jedzenia informuje publiczność, że spektakl dobiegł końca, ale aktor zamierza dokończyć przyrządzony przez siebie posiłek. Widownia jest oburzona. Już podczas spektaklu pojedyncze osoby zaczynają wychodzić z teatru, a po przedstawieniu rozlegają się nieprzyjazne okrzyki. Podczas drugiej prezentacji sztuki na scenę wkracza młody mężczyzna z widowni. Zdejmuje homara z linki i wrzuca skorupiaka do wody. García wpada we wściekłość. Śmiałek zostaje wyprowadzony ze sceny przez asystenta reżysera.
28–29
Sytuacja jest jeszcze bardziej ekstremalna w przypadku drugiego spektaklu hiszpańskiego artysty: Zasypcie moimi popiołami Myszkę Miki. García rzuca wtedy do akwarium chomiki syryjskie, które rozpaczliwie walczą o utrzymanie się na powierzchni wody. Gdy zaczynają przegrywać tę walkę, aktor wyciąga je z naczynia podbierakiem. W pewnym momencie ktoś z widowni rzuca w artystę butelką. Kiedy aktor podtapia drugiego z pięciu chomików, na scenę wkracza działaczka organizacji Straż dla Zwierząt. Zabiera ze sobą chomiki i uniemożliwia kontynuację przedstawienia. Podczas gdy kobieta wnosi skargę do prokuratury, Rodrigo García zostaje wyróżniony nagrodą Nowe Rzeczywistości Teatralne.
Humory może miewać na scenie nie tylko pies, lecz także… kura. Chociaż, stosując brutalne środki, artysta próbuje uwrażliwić publiczność na cierpienie zwierząt, jego spektakl oraz decyzja jury nie spotykają się z pozytywnym odbiorem widzów. Swój protest skierował on bowiem do niewłaściwego adresata: publiczności festiwali teatralnych zwykle nie są obce tematy ekologii i ochrony praw zwierząt. Za to, wyrażając swój sprzeciw wobec oprawców, García sam stał się jednym z nich.
Będę huśtał martwe jagnię Innym drastycznym zabiegiem jest wykorzystywanie w teatrze martwych zwierząt i tkanki organicznej. Skórzane buty czy kurtki aktorów oraz futrzane szale nie wywołują szczególnego zainteresowania, tak samo jak jedzony na scenie (ale przyrządzony poza nią) kurczak. Sytuacja wygląda zupełnie inaczej, gdy na scenie pojawia się surowe mięso oraz prawdziwa krew. Przykład szczególnie ekstremalny stanowią akcje Teatru Orgii i Misteriów nawiązujące do starożytnych kultów misteryjnych. Zawieszę martwe jagnię na suficie i będę huśtał na wszystkie strony. […] Rozerwę jego piersi i zanurzę ręce w mokrych wnętrznościach. Wbiję gwoździe w jego mięso. Ukrzyżuję trupa – zapowiada Hermann Nitsch, założyciel i aktywny artysta Teatru Orgii i Misteriów. Do jednej ze swoich akcji używa 50 tys. litrów byczej krwi, w innej rozdziera truchło byka nad ciałem ukrzyżowanego aktora. Polewa artystów krwią, rozchlapuje ją, miażdży zwierzęce szczątki i ucieka się do innych drastycznych środków w celu… oczyszczenia współczesnego człowieka i powrotu do duchowych korzeni. Repertuar teatru niektórych napawa wstrętem, ale kwestia tego, czy słusznie, jest spor-
na. Teoretycznie konsumenci skrzydełek z KFC nie powinni mieć nic przeciw temu, by główny składnik lubianego przez nich dania zagościł także na scenie. Pytanie o etykę wykorzystywania mięsa często sprowadza się do kwestii estetyki. Big Mac jest stosunkowo ładny (przynajmniej na reklamowych zdjęciach, na których ziarenka pseudosezamu układane są pęsetą przez stylistów i lakierowane nabłyszczaczem), a martwe jagnięcia reprezentują widok fascynujący głównie turpistów. Sztuka jest czymś bardziej wzniosłym niż prozaiczne jedzenie, więc dlaczego wykorzystanie martwego zwierzęcia w celu osiągnięcia katharsis szokuje, a położenie takiego samego kawałka mięsa na rozgrzanej od tłuszczu patelni, opanierowanie i przyprawienie go w celu zespolenia z konsumenckim układem pokarmowym uważa się za normę? Co więcej: dlaczego na pomysł teatralnego artysty patrzy się bardziej krytycznie niż na projekt gwiazdorskiego stroju Lady Gagi na pierwszych stronach gazet?
Poproszę o miejsce w boksie Użycie zwierząt, martwych czy żywych, na pewno przyczynia się do względnie większego rozgłosu przedstawień. Niektórzy artyści i badacze mówią o konieczności partnerstwa zwierząt (żywych) i ludzi na scenie. Taką koncepcję opracował między innymi Jurij Kukłaczow, który prowadzi w Moskwie Teatr Kotów ze 150 kocimi aktorami. Jeśliby jednak pełne partnerstwo rzeczywiście istniało, to czy zwierzęta nie miałyby wtedy prawa zaproszenia na widownię swoich krewnych? Trudno wyobrazić sobie sytuację, w której sąsiadkami elegancko ubranych widzów Krakowiaków i Górali są kury. Podczas Nabucca z końmi wśród publiczności trzeba by było zadbać o specjalne miejscówki z boksami. Z kolei cierpiący na kynofobię scenograf prawdopodobnie nie obejrzałby żadnego wystawienia Kotliny w obawie, że kilka centymetrów od niego będzie siedział emocjonujący się owczarek. Idee partnerstwa ludzi i zwierząt na scenie obecnie wydają się więc utopią. Każda współpraca podkreśla zależność tych drugich i niepełność ich praw, które prawdopodobnie wobec rozwoju animal studies będą cały czas poszerzane. Możliwe, że w przyszłości sprawdzi się jedna z dwóch prognoz: albo zostaną wypracowane nowe metody rzeczywistego partnerstwa międzygatunkowego, albo zwierzęta znikną ze sceny. Być może zastąpią je zwierzoroboty (co po zobaczeniu posthumanistycznej interpretacji Chłopów Garbaczewskiego nie wydaje się już zupełnie abstrakcyjne). 0
recenzja /
TEATR
fot. Katarzyna Kural-Sadowska
Śmierć awangardy czy reinterpretacja konwencji? Farsa tragiczna Eugèna Ionesco w reżyserii Piotra Cieplaka nie jest ani tak tragiczna, ani tak śmieszna jak w oryginale. Nie atakuje też drapieżnie kondycji ludzkości i nie można jej nazwać awangardową. Reżyser na sztandarze wypisuje własne wartości, z którymi niekoniecznie zgodziłby się autor Krzeseł. T E K S T:
Kata r z y n a Kowa l e w s k a
owy spektakl Piotra Cieplaka zdaje się wchodzić w polemikę z „tradycyjnym” teatrem absurdu. Reżyser decyduje się na interpretację ciepłą, momentami czułostkową, a nawet uwznioślającą codzienność, pełną miłości oraz troski. Końcowa scena samobójstwa bohaterów zostaje zinterpretowana nie jako klęska i potwierdzenie bezsensu życia, ale spokojne przejście na drugą stronę, mające w sobie wiele godności. Wydaje się to świadomą decyzją reżysera związaną z próbą pokazania, że życiu – nawet pozornie bezcelowemu – można nadać sens. Sztuka została rozpisana na dwoje bohaterów: Starego i Starą. Reżyser usunął występującą w oryginalnym tekście postać Mówcy, dzięki czemu zacieśnił relację pozostałej dwójki, którą łączy wyjątkowa więź emocjonalna. Ewa Szykulska i Leon Charewicz bardzo przekonująco wcielają się w parę staruszków z długim małżeńskim stażem. Jest coś naprawdę urzekającego w ich wzajemnej trosce, trwaniu przy codziennych – trochę dziecinnych – rolach, grach powtarzanych każdego dnia głównie po to, by sprawić sobie nawzajem przyjemność. Pustka rytuałów i pojawiających się w monologach bohaterów kalk językowych zostaje wypełniona czułością i miłością, które nadają sens rzeczywistości. Okazuje się, że tak wzbogaceni everymeni pomimo swej groteskowości niekoniecznie muszą zasługiwać na szyderstwo i litość. Można im nawet pozazdrościć. Oczywiście Stary i Stara to nie bohaterowie przez wielkie „B”. On tytułuje się marszałkiem dworu, chociaż jest zaledwie portierem. Ona rości sobie prawo do tego, by grać pierwsze skrzypce. Miewa huśtawki nastrojów, momentami zachowuje się jak dziecko. Dużo mówi i dynamicznie porusza się po scenie, ale jej cechy charakteru nie ujawniają się w sposób oczywisty. Jej obfite wysławianie się wnosi mniej niż zdania Starego. Zupełnie jakby kobieta słowami zabijała pustkę w sobie i wokół siebie. Wciąż wyrzuca mężowi, że mógł być wielkim człowiekiem i poprzez wyolbrzymianie jego potencjału próbuje dowartościować siebie samą.
N
Bohaterowie, trochę na przekór klasykom teatru absurdu (chociaż obecnie Krzesła także się do tej grupy zaliczają), łamią niektóre znane klisze. Staruszkowie czekają na gości i się ich doczekują (ich Godot nadchodzi nadzwyczaj tłumnie w postaci wielu osób, które widzą tylko bohaterowie). Para powtarza część czynności, ale nie zatacza błędnego koła – sztuka wyraźnie zmierza ku zamknięciu, po którym nie może być żadnej kontynuacji w życiu doczesnym bohaterów. Cieplak korzysta z teatru absurdu – trudno zresztą byłoby mu się od niego odżegnać, skoro sięga po klasykę tego nurtu. Jednocześnie jednak podkreśla odrębność swojej realizacji Krzeseł oraz własnego przesłania, które zostało zaprawione wyraźną nutą optymizmu ku pokrzepieniu serc. Ma to być odtrutką na współczesny cynizm i w pewnej mierze spełnia swoje zadanie. Chociaż bohater, aspirujący do roli Jungowskiego Starego Mędrca, nie wygłasza zamierzonego głębokiego przesłania, to zastępuje je czymś bardzo przeciętnym, namacalnym i tylko pozornie banalnym. Receptą na cierpienia ludzkości stają się klopsiki żony oraz biszkopt. Nie jest to jednak deklaracja nihilizmu, ale dowartościowanie „dobrej” codzienności – z jej powtarzalnymi rytuałami, pełnymi pozytywnych, chociaż nierzadko ujawnianych poprzez utyskiwanie, uczuć. Klopsiki i biszkopt, dzięki swej niedorzeczności, trawestują wielkie monologi i opakowują dość staroświeckie (ale wciąż aktualne) przesłanie we współczesną konwencję metafizyki codzienności. Metafizyczną podszewkę podkreśla także symboliczna scenografia, składająca się z trzech okien oraz ustawionych między nimi w półkolu par drzwi. Tworzy ona przestrzeń uniwersalną, otwartą i zamkniętą zarazem. Bohaterowie żyją we własnym, ograniczonym mikroświecie, ale wokół nich mnożą się drogi wyjścia z niego. Do tej przestrzeni jest także bardzo łatwo wejść kolejnym fantazmatom bohaterów: niespełnionej miłości, przelotnemu flirtowi, ordynarnemu w obejściu generałowi czy wielkiemu cesarzowi Słońce. W wyobraźni bohaterów w ich małą przestrzeń wkracza
cała ludzkość, która ma być audiencją podczas niezwykłej przemowy leczącej wszystkie troski. Widzowie tymczasem dostrzegają tylko puste krzesła, których podobno zaczyna brakować. Niestety iluzja fizycznej obecności gości nie jest wiarygodnie utrzymywana. Aktorzy, prowadząc rozmowę z tymi samymi wyobrażeniami, nierzadko patrzą w trochę innym kierunku. Kiedy zwracają się do wyimaginowanych sylwetek, nieraz przechodzą przez „ciała” gości lub przenikają je dłońmi. Być może jest to zamiarem reżysera, ale ciekawszym i bardziej estetycznym zabiegiem byłoby chyba trzymanie się iluzji i przełamanie jej dopiero w kulminacyjnym momencie nadejścia Cesarza (gdy starzec na klęczkach rozsuwa blokujące drogę krzesła). Być może podczas kolejnych przedstawień niedociągnięcie to zostanie poprawione lub przynajmniej sceny będą zagrane konsekwentniej, tak by było wiadomo, że widz ogląda celowy zabieg autora, a nie efekt niedopracowania nowego spektaklu, powstałego na obchody 13-lecia Teatru Polonia. Prawdopodobnie to właśnie z tej okazji wpleciono w sztukę tyle pozytywnych akcentów, próbując udowodnić, że zarówno życie, jak i teatr (w tym ten działający od 13 lat przy ulicy Marszałkowskiej), mają sens. Cieplak kontestuje tezy nihilizmu egzystencjalnego, a jednocześnie próbuje odświeżyć dla współczesnego odbiorcy teatr dawnej awangardy. Z góry chyba założył, że dla dzisiejszego widza nowatorskie rozwiązania sprzed prawie stulecia nie są już żadnym zaskoczeniem. Z awangardowości zatem zupełnie zrezygnował, a najsilniejsze nuty goryczy postanowił zagłuszyć posmakiem cukierków. Bohaterowie Krzeseł Cieplaka umierają w spokoju, pogodzeni z losem. Odrobina tragizmu została jednak zachowana. Każda z postaci skacze z okna osobno – po przeciwnych stronach sceny. Przed obliczem śmierci staje się bowiem samotnie. Wspólnie można tylko przygotować się do tego starcia. 0
Krzesła
reżyseria: Piotr Cieplak premiera: 25 października 2018 Teatr Polonia
grudzień 2018
FILM
/ Damien Chazelle
fot. Dale Robinette
Indywidualistyczne pejzaże
Damien Chazelle w swoich dziełach podejmuje polemikę z motywem american dream. Oprócz obserwacji socjologicznych jego filmy mają jednak także wiele do zaoferowania pod względem artystycznym. T E K S T:
To m a s Z DWOJA K
amien Chazelle to jeden z najbardziej utalentowanych amerykańskich reżyserów młodego pokolenia. Jest najmłodszym w historii zdobywcą Oscara za najlepszą reżyserię. Na koncie ma także nagrodę BAFTA oraz Złoty Glob, a jego filmy wyświetlane były w konkursach głównych na festiwalu Sundance czy w Wenecji. Najnowsze dzieło Chazelle’a, Pierwszy człowiek, to z kolei jeden z głównych faworytów tegorocznego wyścigu oscarowego.
D
Sukces za wszelką cenę Główni bohaterowie dzieł Chazelle’a to – cytując Michała Oleszczyka – balansujący na granicy autyzmu młodzi mężczyźni o wielkiej ambicji. Być może jak sam reżyser? – możnaby rzucić ukradkiem po Freudowsku. Najwyższymi wartościami dla Chazelle’owskich protagonistów są sukces i uznanie. Zawsze osiągnięte ogromnym kosztem. Droga do powodzenia głównego bohatera Whiplash – Andrew, marzącego o karierze jazzowego perkusisty – to krew, pot i łzy. I to dosłownie. Na jednych zajęciach napastliwe komentarze nauczyciela doprowadzają go do płaczu, na innych jest zmuszony grać kilka godzin, póki nie zacznie trzymać odpowiedniego tempa i przy okazji nie wypoci kilku litrów wody. Krew natomiast pojawia się po jednym z iście bokserskich, pod względem agresji, treningów, w którym rolę rękawic przyjmują pałeczki, a sparingpartnerów – zestaw perkusyjny. Na białych membranach bębnów i złocistych talerzach widać wtedy krwiste ślady szalonej walki o utrzymanie metrum. Rezygnacja z miłości nie sprawia mu za to większych problemów. Gdy jego kariera osiąga poziom, w którym związek zaczyna mu przeszkadzać, zrywa ze swoją partnerką; z socjopatyczną szczerością oznajmia jej, że i tak musieliby się kiedyś rozstać. Nadmierna ambicja Andrew byłaby toksyczna dla związku. Nie mógłby poświęcać swojej ukochanej dużo czasu. Nie tyle, ile powinien. I dlatego zaczęliby się kłócić. A ona nie mogłaby tego znieść. On tym bardziej. Więc lepiej zerwać już teraz. Niewątpliwie większa empatia – choć równie bezradna w walce z indywidualizmem – cechuje parę głównych bohaterów musicalu La La Land: Mię,
30–31
która marzy o karierze aktorskiej (Chazelle kocha marzycieli) i Sebastiana, muzyka z aspiracjami na zostanie dla jazzu kimś pomiędzy Jezusem a Michaelem Jordanem. Związek jest dla nich azylem przed światem rzucającym cały tartak kłód pod nogi i jednocześnie forum dla artystycznych marzeń i planów. Mimo wszystko oni także ostatecznie dochodzą do podobnego wniosku, co Andrew i postanawiają się rozstać. Być może chcieliby, aby ich relacja potoczyła się inaczej – co pokazuje ostatnia scena filmu, w której obserwujemy idealistyczną wizję ich związku – jednak jest to właśnie utopia, niemożliwa do pogodzenia z karierą. Do największych poświęceń zmuszony jest jednak Neil Armstrong, tytułowy pierwszy człowiek z najnowszego dzieła Chazelle’a. Astronauta zwykle wraca wyniszczony z pracy – czy to dosłownie, gdy znowu musi lądować awaryjnie, czy też psychicznie – gdy dowiaduje się o kolejnych wypadkach swoich kolegów. Są też oczywiście drobne sukcesy, chwile szczęścia – jak widok Ziemi odbijającej się w lusterku pływającym po kabinie statku kosmicznego – jednakże większość misji jest pełna trudności, wypadków i niepewności. Po wylądowaniu na Księżycu Armstrong nie cieszy się zbytnio, po prostu czuje ulgę; stawia krok na powierzchni i patrzy na pozostawiony przez siebie odcisk, jakby chciał się upewnić, że rzeczywiście wylądował. I nawet słynny cytat o małych krokach i wielkich skokach wypada w filmie dość sztucznie, jakby Armstrong nieudolnie odgrywał rolę odkrywcy, którą przypisze mu później historia. Amerykański reżyser prezentuje w filmach mocno ambiwalentny obraz poświęcenia dla sukcesu. Po paśmie porażek, zwieńczonych pyrrusowym zwycięstwem, pojawia się niemalże wyłącznie uczucie ulgi, ewentualnie drobny uśmiech, poczucie, że jednak nie zmarnowało się czasu czy nawet całego życia w pogoni za sławą. Filmy Chazelle’a stoją w opozycji do motywu american dream, uwydatniają jego drugą, niechcianą stronę. Można je traktować jako obraz obecnych niepewnych czasów. I tak jak amerykańskie kino kontestacji lat 60. i 70. było reakcją na społeczny nihilizm spowodowany przez m.in wojnę w Wietnamie czy aferę Watergate, tak filmy Chazel-
le’a są w pewnym sensie obrazem współczesnego społeczeństwa doświadczonego przez kryzys z 2008 r. czy nawrót populizmów.
Między Sundance a Hollywood Twórczość reżysera Whiplash wpisuje się w specyficzny dla kinematografii krajów anglosaskich (szczególnie USA) nurt autorskiego kina rozrywkowego, reprezentowany współcześnie przez takich autorów jak Wes Anderson, David Fincher lub Christopher Nolan. Filmy tych reżyserów zawierają zwykle bardzo ciekawe i angażujące historie przy jednoczesnym zachowaniu walorów artystycznych oraz wyraźnego wpływu stylu reżysera-autora. Chazelle’owi w swoich dziełach udaje się połączyć hollywoodzką stylistykę z elementami kina niezależnego. Przykładowo La La Land to nietypowe zestawienie klasycznego oscarowego musicalu z typowo sundance’owym lekko hipsterskim dramatem o trzydziestolatkach poturbowanych przez amerykański (post)kapitalizm. Reżyser przejął jednak niestety od hollywoodzkiej estetyki skłonność do banałów i uproszczeń. Głównych bohaterów musicalu Chazelle’a można określić jako marzycieli, osoby dążące do sukcesu i... w zasadzie tyle. I nie sposób traktować tego zabiegu całościowo jako element postmodernistycznej metanarracji. Choć niewątpliwie film w wielu momentach na taki wygląda, to trudno go tak odbierać z uwagi na powagę, z jaką ostatecznie opowiedziana jest jego treść. La La Land to raczej afirmacja retrokiczu i wyniesienie go na wpół ironicznie, ale też na wpół z szacunkiem do rangi sztuki. Równie niejednoznaczny pod względem gatunku i stylistyki jest Pierwszy człowiek. Z jednej strony to konwencjonalna biografia, z drugiej to podobnie jak La La Land i Whiplash polemika z motywem american dream. Reżyser nie stworzył bynajmniej laurki dla Armstronga, którego postać przedstawia dość niejednoznacznie. Jednak tu też Chazelle wpada w pułapkę banału i emocjonalnego efekciarstwa. Niemalże autystyczna introwersja astronauty tłumaczona jest prawie wyłącznie traumą po śmierci córki, a zwieńczenie tego wątku – dramatycznie teatralny banał – jest obraźliwe nie tylko dla widza,
Damien Chazelle /
Kolory i detale
Whiplash, reż. Damien Chazelle: Miles Teller
Dzieła Damiena Chazelle’a to przykłady reżyserskiej i formalnej precyzji. Bardzo ważną rolę narracyjną, czy też czysto estetyczną, odgrywa w jego dziełach kolorystyka. Przywiązanie do barw można dostrzec już w Whiplash, w którym zastosowano zróżnicowanie użytych schematów kolorystycznych ze względu na występujące postacie oraz emocje towarzyszące scenom. Najbardziej agresywna paleta pojawia się w sekwencjach z Terencem Fletcherem – tyranicznym nauczycielem muzyki. Na ekranie dominują wtedy odcienie brązowego i pomarańczowego. Kontrast barw jest jednak na tyle wysoki, a plan oświetlony w na tyle niskiej tonacji, że kolory przypominają bardziej whisky niż pomarańczę. Z kolei sam Andrew – w scenach, w których wchodzi w interakcje z innymi osobami i niejako zapomina o Fletcherze i silnych emocjach z nim związanymi – pojawia się w towarzystwie mniej agresywnego niebieskiego bądź zielonego, a plan oświetlony jest zwykle spokojnym, naturalnym światłem. Prawdziwym wizualnym tour de force jest za to La La Land. W produkcji widać mocne inspiracje pełną przepychu estetyką musicali złotej ery Hollywood czy innymi światowymi klasykami, szczególnie Parasolkami z Cherbourga; reżyser często operuje jasnymi i mocno nasyconymi akcentami – żółcią sukienki, czerwienią torebki czy różem szminki na
plakacie, a kostiumy i scenografia wyglądają w wielu momentach niczym udekorowany kolorowymi dodatkami tort. Dużo mniej ekspresywną kolorystką Chazelle posługuje się w Pierwszym Człowieku. Większość akcji rozgrywa się w nocy, a postacie oświetlane są przede wszystkim delikatnym światłem, którego źródłem są wszelkie domowe lampy. W filmie pojawiają się także akcenty utrzymane w minimalistycznej, mondrianowskiej palecie kolorystycznej. Szczególnie dostrzegalne jest użycie niebieskiego niejako symbolizującego przestrzeń kosmiczną. Kolor ten przede wszystkim przyjmuje w scenach „ziemskich” formę światła Księżyca, a w jednej z nich nawet materializuje się dyskretnie na koszulce polo astronauty. W tym momencie może przyjść na myśl porównanie z filmem Życie Adeli. W dziele Abdellatifa Kechiche’a niebieski często się pojawiał, oddając miłość i pożądanie, jakie tytułowa Adèle żywiła do niebieskowłosej Emmy. Można powiedzieć żartobliwie, że podobne uczucia Neil Armstrong kierował do przestrzeni kosmicznej. Choć niewątpliwie była to miłość trudna i wymagająca wielu poświęceń. Jednakże parafrazując pewien banał – jeśli Armstrong potrafił znieść kosmos kiedy był najgorszy, czyli wtedy, gdy odbierał mu kolegów i doprowadzał do depresji, to zasłużył na niego, kiedy był najlepszy i najpiękniejszy – widziany z powierzchni Księżyca.
Szwenki i cięcia Filmy Chazelle’a cechują się także precyzyjnym montażem i przemyślaną pracą kamery. Szczególną rolę te elementy rzemiosła filmowego odgrywają w Whiplash. Montaż w rytm muzyki i energiczne ruchy kamery, tzw. szwenki, wykonujące ruch po orbicie bębny–twarze–talerze, pozwalają podkreślić
fot. Daniel McFadden, Universal Studios and Storyteller Distribution Co. LLC
lecz także dla samego Armstronga. Co zauważa Michał Oleszczyk – reżyser nie różnicuje nawet postaci dziecięcych. Z kolei pani Armstrong jest właśnie panią Armstrong, a nie Janet – samodzielną bohaterką. Daleko jej chociażby do zniuansowanej Zofii Beksińskiej z Ostatniej Rodziny. Wydaje się, że jedyną jej funkcją dramatyczną w filmie jest martwienie się o Neila i nakłanianie go do większego zaangażowania w życie rodzinne. Jej postać jest uosobieniem dość konserwatywnego i patriarchalnego, typowego dla biografii „wielkich mężczyzn” stereotypu kobiety stojącej u boku męża. I aż żal, że tylko kilka scen dostaje Buzz Aldrin – najciekawsza postać i przede wszystkim jedyna, która potrafi zachować dystans i nie popada w nadęcie, które zdaje się udzielać samemu reżyserowi.
FILM
dynamizm zarówno utworów, jak i samej mechaniki gry. Apogeum tej stylistyki stanowi natomiast ostatnia scena filmu – długi, a zarazem intensywny i dynamiczny koncert. Amerykański reżyser używa często także zbliżeń na twarze bohaterów, szczególnie w bardziej emocjonalnych scenach. W kluczowych momentach widać na ekranie każdy grymas, każdą kroplę potu, minimalne drgnięcie powieki czy delikatnie zarysowujący się uśmiech. Kulminację stanowi także ostatnia sekwencja. Chazelle w kilku końcowych ujęciach przejmuje stylistykę stosowaną głównie w (spaghetti) westernach. Wszelkie emocje – od zaangażowania przez podziw po skupienie – objawiają się wtedy w dyskretnych gestach i komunikatach wyrażanych wyłącznie przez oczy głównych bohaterów niczym podczas rewolwerowego impasu. „Muzyczny” montaż można dostrzec również w Pierwszym Człowieku w scenach kręconych wewnątrz rakiet. Role muzyków w szybkich ujęciach przyjmują wtedy wszelkie przyciski, wskaźniki i alarmy. Damien Chazelle jest jednym z najciekawszych filmowych odkryć obecnej dekady. W przeciągu czterech lat i trzech filmów amerykański reżyser zbudował bardzo mocny autorytet wśród filmowców oraz widzów. Oczywiście można zarzucić jego dziełom pompatyczność bądź skłonność do banału, pod względem przywiązania do aspektów formalnych należą one jednak do światowej – a na pewno amerykańskiej – czołówki. Niewątpliwie każdy jego następny film w chwili ogłoszenia premiery stanie się oscarowym pretendentem, a sama premiera popkulturowym wydarzeniem. 0
grudzień 2018
FILM
/ recenzje
Maglu światłości mojego życia. Ma-giel. Usta zatrzaskują się, język opada po czym udarza w podniebienie.Ma. Giel.
Antychryst? oraz z tym, że uśmiercenie jego postaci być może nie było najlepszą decyzją, a zhańbionego aktora można było usunąć z produkcji w inny sposób. Szkoda, że w tej trudnej sytuacji Netf lix nie zaproponował czegoś nowego. Claire – pierwsza kobieta na stanowisku prezydenta Stanów Zjednoczonych – mogła przecież zostać ukazana jako silna, a tak się nie stało. Twórcy mogli w ten sposób stworzyć mocny feministyczny przekaz, o który przecież tak walczyła sama aktorka grająca Claire – Robin Wright. W zamian otrzymujemy osiem odcinków, w których toczy się walka o władzę i kontrolę nad prezydentką – poza znanymi nam z poprzednich sezonów postaciami, do gry wkracza pewne bardzo wpływowe rodzeństwo. Te nowe drugoplanowe postacie są jednak tylko odświeżonymi wersjami tych samych cynicznych polityków i biznesmenów, którzy pojawiali się w serialu przez ostatnie pięć lat.
House of Cards (sezon 6) Premiera: 02.11.2018
fot. materiały prasowe
Claire zaś raz po raz powtarza, że jest niezależna i dobra – choć nie jest lepsza od swojego zmarłego męża, czego dowodem są na przykład przełamujące czwartą ścianę monologi. W nich jednak Wright się gubi. Wielką, rozwiązywaną przez cały sezon tajemnicą, jest to, kto zabił Franka, ale ten wątek – jak i cały sezon – zwyczajnie nie wciąga i daleko mu do mistrzowskiego poziomu pierwszych trzech serii. Dziedzictwo tego serialu pozostanie nieokreślone – w f inałowym odcinku nie ma też żadnego jednoznacznego zakończenia. Nikt chyba nie spodziewał się pociągnię-
W jednej z pierwszych scen szóstego, już ostatniego, sezonu House of Cards Cla-
cia do politycznej czy karnej odpowiedzialności któregokolwiek z głównych bohate-
ire Underwood, prezydentka Stanów Zjednoczonych, przez jednego z internetowych
rów, jednak brak symbolicznego zburzenia, tak kunsztownie budowanego, zarówno
hejterów zostaje określona mianem Antychrysta. To bardzo trafne porównanie – je-
przez Franka, jak i Claire czy Douga, domku z kart zawodzi.
Hanna SOKOLSKA
śli bowiem jej mąż Frank był swego rodzaju bóstwem, człowiekiem do gruntu złym, uosobieniem Makiawelistycznego Księcia, którego jednak nie sposób było nie lubić, to Claire w wielu aspektach jest niemalże jego przeciwieństwem. Ciężko nie zgodzić ocena:
się z powszechną opinią o tym, że w tym sezonie bardzo brakuje Kevina Spacey’ego
88877
Uciec od siebie względu na swoje zaburzenie nie potraf i jednak wyjaśnić ani co w tym czasie robiła, ani gdzie przebywała. Krzysztof, mąż A licji, próbuje ją zrozumieć i pogodzić się z sytuacją. Może to jednak nie wystarczyć do tego, by kobieta odbudowała relacje z mężczyzną i ich synkiem Danielem. Dwie gwiazdy święcą na ekranie naj jaśniej. Pierwszą jest Gabriela Muskała, po której widać od pierwszej minuty, ile serca włożyła w ten projekt. Dobrze sprawdziła się jako scenarzystka, a ponadto do wiernego „przepisania” Alicji z papieru na taśmę potrzebny był spory kunszt aktorski. Muskała rzeczywiście czyni tę rolę wiarygodną, niesie na swoich barkach cały f ilm, zrywając przy tym ze swoim delikatnym aktorskim wizerunkiem. Muskale w roli męża partneruje Łukasz Simlat. I choć spisuje się on naprawdę dobrze, to wiele scen w f ilmie kradnie druga gwiazda: Iwo Rajski grający Da-
Fuga Premiera: 07.12.2018
fot. materiały prasowe
niela. Za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie, wywołuje na twarzy widzów uśmiech, niosący ulgę i chwilowe ukojenie podczas cięższych momentów seansu. Pomiędzy całą trójką można wyczuć niesamowitą chemię, a naturalność Rajskiego przed kamerą jest godna pozazdroszczenia. Scena, w której Daniel bawi się ze swoimi rodzicami w nadawanie rzeczom innych nazw niż prawdziwe, jest tylko jedną z kilku ukazujących z niezwykłą szczerością chwile rodzinnego ciepła. Premiera Fugi odbyła się na tegorocznym festiwalu w Cannes w sekcji Semaine de
O pokoleniu młodych i utalentowanych reżyserów mówi się coraz głośniej już od
la Critique . Trudno o lepsze referencje i właśnie dlatego można mieć względem f il-
kilku miesięcy. W tej grupie znajduje się Agnieszka Smoczyńska, dla której Fuga jest
mu wygórowane oczekiwania. Dzieło Smoczyńskiej na pewno jest tytułem godnym
drugą pełnometrażową fabułą, zrealizowaną trzy lata po Córkach dancingu.
polecenia, z wieloma solidnymi aspektami, wśród których świetne aktorstwo świeci
Trudno ze sobą zestawić oba wspomniane f ilmy. Córki dancingu były eklektycznym połączeniem baśni, musicalu, komedii i horroru, doprawionym dodatkowo re-
naj jaśniej. Gdyby Muskała-scenarzystka dorównała Muskale-aktorce, na ekrany polskich kin wchodziłby właśnie jeden z najlepszych rodzimych f ilmów XXI w.
Michał Kurowski
aliami PRL-u. Fuga jest znacznie mniej wywrotowa pod względem formalnym, a przez to bardziej przystępna. Nie jest już tak radosna i przaśna, bo mierzy się z próbą opowiedzenia trudnej historii o osobie, która cierpi na tytułową fugę dysocjacyjną. Główna bohaterka Alicja (grana przez Gabrielę Muskałę, autorkę scenariusza) zostaje po paru latach odnaleziona w Warszawie i wraca w rodzinne strony. Ze
32–33
ocena:
88897
recenzje /
FILM
Lot po Oscary ówczesnego świata i było milowym krokiem dla eksploracji kosmosu. Chazelle zdaje się jednak skupiać na kwestiach z pozoru mniej istotnych. Przedstawia mężczyznę skromnego i dość wyobcowanego, który musi zmierzyć się ze stratą i nabrać pędu w życiu zawodowym. Portretuje Neila w bardzo intymnych sferach życia, o czym świadczą nie tylko scenariusz, lecz także bardzo ciasne kadry skupione na Ryanie Goslingu, grającym Armstronga. I to właśnie strona formalna w największym stopniu wpływa na przekaz. Liczne ujęcia „z ręki” i dodane w postprodukcji tzw. cyfrowe ziarno nadają opowiadanej historii klimatu niemal reporterskiego, jakby wyjętego z czasów współczesnych bohaterowi. Nadzwyczajna gra dźwięku wręcz wciąga widza w ciasne i niewygodne wnętrza rozpadających się promów kosmicznych, a muzyka, skomponowana podobnie jak w La La Land przez Justina Hurwitza, tworzy atmosferę, która porusza i nadaje wydarzeniom mocy.
Pierwszy człowiek Premiera: 19.10.2018
fot. materiały prasowe
Również bezbłędne aktorstwo składa się na geniusz obrazu Chazelle’a. Ryan Gosling i Clare Foy wypadają rewelacyjnie, być może najlepiej w swojej karierze. Z wirtuozerią dopełniają się na ekranie zarówno podczas dialogów, jak i przekazując emocje grą gestów. Spojrzeniami wyrażają to, co trudno opisać słowami. W przypadku Foy – obawę matki i żony o przyszłość rodziny; u Goslinga – lęk i fascynację tym, co tak długo było poza zasięgiem człowieka. W rezultacie Pierwszy człowiek jest bezbłędnie skonstruowanym biograficznym dramatem z lotem w kosmos w tle. Entuzjaści twórczości Damiena Chazelle’a znajdą w obrazie to, co
Damien Chazelle, znany jako reżyser m.in. La La Land i Whiplash, tym razem postanowił
dla reżysera najbardziej charakterystyczne, natomiast ciekawi życia Armstronga otrzymają
przenieść na ekran życie pierwszego człowieka, który postawił nogę na Księżycu. Czy debiutu-
porządną i merytoryczną przeprawę przez osobowość astronauty. Film, mimo kameralności,
jący na polu filmów biograficznych reżyser ponownie zaprezentował produkcję, która zamie-
niesie za sobą wiele emocji i pamiętnych wrażeń audiowizualnych przy zachowaniu spójno-
sza na gali rozdania Oscarów?
ści fabularnej i pieczołowicie skonstruowanym scenariuszu, co stawia Pierwszego człowieka
Fabuła filmu skupia się nie tyle na przedstawieniu biografii Neila Armstronga, ile na kon-
w czołówce wyścigu po Oscary.
kretnym wydarzeniu, przez pryzmat którego widz ma okazję spojrzeć na bohatera jako człowieka, a nie legendę. Pierwsze lądowanie na Księżycu niewątpliwie stanowiło rewolucję dla
ocena:
DOMINIK TRACZ
88888
Danse Macabre Gatunkowo określana jako horror Suspiria nie jest klasyczną czy tandetną propozycją i często zakrawa osobliwie o melodramat, choć seans z pewnością nie należy do lekkich i zostaje w pamięci na długo po opuszczeniu sali kinowej. Łatwo dać się porwać w ten narkotyczny wir pełen hipnotyzującej choreograf ii, tajemnicy i grozy. Plastyczność scen tańca przeplata się z makabrycznymi aktami, a wraz z nimi w murach akademii narastają sekrety, krwawe of iary i rytuały. Bezbłędna i posągowa Tilda Swinton wciela się w aż trzy różne postacie i zręcznie lawirując między ironią a najwyższym kunsztem aktorskim, porywa i oczarowuje magnetyczną grą. W niebanalnych rolach występuje także polska aktorka i modelka Małgorzata Bela. Kamera dotrzymuje im kroku i kreuje w f ilmie taniec jako eteryczne misterium, któremu minimalistyczny rytm nadaje Thom Yorke (wokalista Radiohead).
Suspiria niejednokrotnie przyjmuje ton społeczny czy polityczny, gdy na pierw-
Suspiria Premiera: 02.11.2018
fot. materiały prasowe
szy plan mimochodem wysuwa się feminizm z ery #MeToo, a w tle przewijają się wzmianki o terrorze panującym w ówczesnym Berlinie. Współczesna wersja f ilmu dość daleko odbiega od kultowego oryginału, lecz Luca Guadagnino wielokrotnie składa hołd pierwowzorowi. Reżyser wyznał, że już w młodości marzył o własnej, autorskiej wersji klasyka. Pozornie przemyślana barwna i wielowątkowa narracja z czasem przeradza się jednak w kakofonię i na przestrzeni f ilmu niektóre epizody załamują nie tylko rzeczywistość, lecz także logikę całości.
Wielowymiarowe przestrzenie snu i jawy często przenikają się w kinie, Suspiria
Film Luki Guadagnina jest niczym mozaika hipnotycznych sekwencji, nierzadko
idzie jednak o krok dalej, balansując na granicy tańca, śmierci i krwi. Tanecznym spek-
groteskowych i makabrycznych, owocujących f inalnie na ekranie transem z pograni-
taklem dyryguje Luca Guadagnino, reżyser znany ostatnimi czasy przede wszystkim
cza surrealizmu. Tym samym f ilm wywołuje całą gamę emocji od zachwytu po obrzy-
z melodramatu Tamte dni, tamte noce. Jego najnowsze dzieło to de facto remake wło-
dzenie, w konsekwencji czego bez wątpienia znajdzie zarówno oddane grono wiel-
skiego klasyka horroru pod tym samym tytułem, powstałego w 1977 r.
bicieli, jak i przeciwników.
joanna jas
Akcja Suspirii rozgrywa się w Berlinie lat 70. w prestiżowej akademii tańca, w której amerykańska baletnica Susie (Dakota Johnson) aspiruje do podjęcia nauk pod skrzydłami legendarnej Madame Blanc (Tilda Swinton). Przybycie nowej adeptki do niemieckiej stolicy zbiega się jednak w czasie z enigmatycznym zniknięciem jednej z uczennic, co pociąga za sobą ciąg osobliwych i mrożących krew w tętnicach zdarzeń.
ocena:
88889 grudzień 2018
KSIĄŻKA
/ wywiad
składanie działu nie jest takie łatwe, szczególnie gdy nie ma się do tego cierpliwości i dobrej kawy
Rozmowy o pisaniu Żeby zacząć pisać, trzeba najpierw znaleźć porywający temat. Nigdy nie ma jednak pewności że to, co interesuje autora, zaciekawi również czytelnika. O niełatwej pracy reportera opowiedział MAGLOWI Kamil Bałuk. r o z maw i a ł a :
K ata r z y n a B r a n owska
M A g i e l : Dlaczego akurat reportaż? Co jest w tym gatunku takiego pociągającego? k am i l b a ł u k : W drugiej klasie liceum brałem udział w olimpiadzie z ję-
zyka polskiego, temat dotyczył akurat reportażu. Do przeczytania były książki Kapuścińskiego i Tochmana. Poznałem wtedy ten gatunek od strony czytelniczej. Jakbyś kamień jadła i Cesarz to do dzisiaj najważniejsze dla mnie lektury. Kiedy czytałem Kapuścińskiego, nie myślałem jeszcze, że mógłbym zajmować się pisaniem reportaży. Musiał pojawić się temat, który mnie przyciągnął. Jako dwudziestokilkulatek pojechałem do Belgii na praktyki we flamandzkiej redakcji. Tam natknąłem się na temat dotyczący polskich pań sprzątających w Antwerpii i Brukseli i poczułem, że to byłby świetny pomysł na długi reportaż. Mając w głowie ten konkretny temat, wysłałem zgłoszenie do Polskiej Szkoły Reportażu w Warszawie. Po starcie roku szkolnego w PSR myślałem, że napiszę tylko ten jeden tekst. Nie zastanawiałem się nad tym, jakimi tematami zajmę się później. Na pierwszych zajęciach, kiedy zgłosiłem swój temat, był on omawiany między innymi przez Wojciecha Tochmana i nie spodobał mu się. Byłem jednak uparty jak nigdy i tekst dokończyłem. Odmówiłem pisania czegokolwiek innego i udało się, bo redaktorka uznała później, że mój reportaż nadaje się do druku. To była pierwsza lekcja, że warto iść w to, co się czuje.
Żeby zacząć reportaż, trzeba mieć temat. A co dalej? Jak wygląda początek pracy nad tekstem?
i nowa scenografia czynią je wartymi opowiedzenia na nowo. Zadaniem reportera jest tak długo szukać, żeby dodać coś od siebie. W zeszłym roku pojawiły się trzy książki dziennikarskie o tym samym, czyli o rynku pracy – Marka Szymaniaka, Olgi Gitkiewicz i Kamila Fejfera. Wszystkie miały swoich czytelników. Czasami, kiedy znajdzie się bardzo wąski temat na reportaż, może się okazać, że on nikogo nie obchodzi. Czy to źle? O tyle, że być może nikt nam go nie opublikuje. Wszystko zależy od tego, po co się pisze i czy czuje się temat. Odradzałbym na początku drogi pisanie o swojej rodzinie i bliskich znajomych. To prawie zawsze będzie złe i nieciekawe dla kogoś innego niż ty. Niedobrze też być specjalistą, np. robić doktorat z tematu, o którym chcesz pisać, bo tracisz kontakt ze zwykłym człowiekiem. Lepiej zajmować się czymś, co cię ciekawi, ale nic o tym nie wiesz. Tak powstają najciekawsze reportaże – coś bardzo cię interesuje, zadajesz sobie jakieś pytania i chcesz na nie odpowiedzieć. Pracując nad reportażem, robisz to, a później dzielisz się tym z czytelnikami. Dobrym przykładem jest Filip Springer, który kiedy zaczynał pisać o architekturze, był szczerze zainteresowany tym, dlaczego w Polsce jest brzydko. Nie był architektem ani krytykiem.
Reportaż nigdy nie jest obiektywny i nigdy nie słyszałem,
Najpierw trzeba bardzo dużo przeczytać. Warto sprawdzić, co już było na dany temat napisane i zastanowić się, co nowego chce się opowiedzieć, jak i dla kogo. To „dla kogo” jest ważne dla mnie, ale wielu reporterów by się z tym nie zgodziło. Pisz to, co ty uważasz za ważne. Ja tak nie umiem, bo co drugie zjawisko czy osoba wydają mi się ciekawe, więc szukam możliwości zawężenia tych moich zainteresowań. Może jeszcze mi się odmieni.
Jak trudne jest zbieranie materiałów i wyszukiwane rozmówców do książki?
Zależy od tematu. Znalezienie kilku bohaterów do Wszystkich dzieci Louisa było trudne, bo musiałem to robić w Holandii, znać język niderlandzki, często szukałem też dokumentów bardzo prywatnych i medycznych. Musiałem najpierw zbudować dobre relacje z osobami, z którymi rozmawiałem, żeby chciały podzielić się ze mną rodzinnymi sprawami i uwierzyły, że nie wykorzystam uzyskanych informacji w złym celu. Na szczęście Holendrzy są bardzo otwartym społeczeństwem, przyzwyczajonym do tego, że dziennikarze powinni mieć możliwość opisywania różnych rzeczy i zazwyczaj można im zaufać. Plusem był efekt kuli śnieżnej – po tym, jak zaufało mi kilkoro bohaterów, do reszty dostęp był już łatwiejszy. Przy książce o Wodeckim była zupełnie odwrotna sytuacja. Na temat tej postaci można znaleźć wiele w samym internecie, nie zaglądając nawet do archiwów. Dla kogoś to mogłaby być pokusa. Dla mnie – ostrzeżenie, żeby nie iść łatwym tropem, bo w dziesiątkach wywiadów Wodecki mówił to samo. Musiałem cofnąć się w czasie, posłuchać wywiadów z lat 80., poczytać zbiory z lat 90.
żeby któryś reporter mówił, że taki jest. Bohaterami są
konkretne osoby, nie średnia statystyczna.
Myślisz, że warto zajmować się tematami, które były już wielokrotnie omawiane? Tak, bo każde pokolenie ma swoich reporterów. Są różni bohaterowie, czasy, scenografia, ale w reportażu zwykle da się powiedzieć, o czym jest tekst na takim wyższym, ogólniejszym poziomie. Kiedy przeanalizujemy reportaże, można znaleźć pewne powtarzające się motywy narracyjne. Coś „ponad” to, o czym jest tekst. Na przykład Głupia sprawa reporterki Anny Śmigulec jest o niesłusznie skazanym więźniu, który traci podczas pobytu w więzieniu kontakt z synem. Czy tylko? Nie, bo to „ponad” opowiada nam historię o ludzkiej godności, o miłości ojca do syna, do głosu dochodzi coś uniwersalnego. Nadwyżka, albo naddatek, jak nazywały to Hanna Krall czy Małgorzata Szejnert. I to uniwersalne „ponad” może być opowiedziane inaczej przez każde kolejne pokolenie. Dobry reportaż da się rozłożyć na czynniki pierwsze. Są banalne, choć ważne – to może być miłość, strach, śmierć. Nowi bohaterowie
34–35
Skąd ta zmienność tematów – najpierw reportaż o dawstwie nasienia, a za chwilę o Zbigniewie Wodeckim? Zmienność jest dosyć znaczna, ale nie nielogiczna. Co ja poradzę, że interesują mnie Holandia i polska muzyka. Holandia dlatego, że jestem niderlandystą i widziałem, że w Polsce nie ma reporterów, którzy chcieliby o tym pisać. Mam poczucie, że to na tyle duży i intere-
wywiad /
sujący kraj, że warto o nim opowiadać i znajdą się osoby, dla których to może być ciekawe i ważne. Polską muzykę kocham, tak jak i nasz język, sprawia mi przyjemność pisanie o niej. Nie znosiłem w szkole historii, jestem w stanie o niej czytać tylko przez pryzmat interesującego tematu reportażu. Pierwszy dzień stanu wojennego ciekawy staje się dla mnie dopiero wtedy, kiedy dowiaduję się, że Zbigniew Wodecki spędził go na pokładzie statku Stefan Batory. Wyobrażam sobie tamten dzień, tamtą sytuację i już mogę czytać więcej.
Gdy rozmawiamy z kimś, zagłębiamy się w życie tej osoby, łatwo jest utrzymać obiektywizm podczas pisania? Reportaż nigdy nie jest obiektywny i nigdy nie słyszałem, żeby któryś reporter mówił, że taki jest. Bohaterami są konkretne osoby, nie średnia statystyczna. Przedstawia się tylko wycinek danej sytuacji, opisany w konkretnym czasie, przefiltrowany i wyselekcjonowany przez reportera. To wszystko jest bardzo subiektywne.
Czy po skończeniu tekstu bohaterowie są jeszcze z tobą przez jakiś czas, na przykład w myślach? Tak, czasami nie tylko w myślach, lecz także mam z nimi kontakt. Podoba mi się to, co powiedział Szczygieł na temat rozmów z bohaterami: te relacje są przygodami na jedną noc, nie długofalowymi związkami. Wchodzi się w coś bardzo intensywnie, żyje się życiem tej osoby, daje się jej maksimum swojej uwagi, analizuje to, co mówi bardziej niż ona sama czy jej przyjaciele. Czasami, szczególnie jeśli spotka się z tą osobą kilka razy, może się jej wydać, że to przyjaźń. W rzeczywistości jest to dużo bardziej jednostronna relacja. Jako reporterzy opowiadamy trochę o sobie, ale tylko tyle, ile jest potrzebne do nawiązania kontaktu. Ta relacja, nawet jak jest długotrwała i intensywna, po napisaniu tekstu zazwyczaj wygasa. Są kolejni bohaterowie, tematy, idziemy do przodu. Teraz, jak pisałem reportaż o Zbigniewie Wodeckim, to on mi towarzyszył właściwie cały czas, mimo że nie było go już na świecie. Wciąż dużo o nim myślę i zastanawiam się, na ile przefiltrowałem go przez siebie i oświetliłem te rejony jego życia, które były dla mnie najbliższe i najważniejsze, na ile byłem sprawiedliwy w tym wyborze.
KSIĄŻKA
prawdziwy. Umęczysz się i nic z tego nie będzie. Lepiej jest szukać czegoś, co nas wewnętrznie rozbudza i czujemy, że to musi zostać napisane właśnie przez nas. Tak było z książką o Wodeckim – poczułem, że temat jest tak bardzo mój, że nie wyobrażam sobie, że ktoś inny to napisze, a ja później będę czytał i myślał, że zrobiłbym to zupełnie inaczej. Ideałem takiego pisarstwa jest dla mnie Filip Springer, który w ogóle nie myśli, co ludzie powiedzą o jego tekstach i do kogo dotrze. Dla niego najważniejsze jest to, żeby samemu sobie coś wyjaśnić i opisać. Może kiedyś się tego nauczę, bo na razie, ilekroć skończę tekst, jestem w stresie, co powie na to żona.
Czytasz komentarze i recenzje do swoich tekstów? Odpowiadam też na każdego maila, jakiego ktoś do mnie pisze w sprawie reportażu. Nie odpisuję na komentarze w internecie, ale je czytam. Książkę tworzy też czytelnik, który rozumie różne rzeczy na swój sposób. Po premierze Wszystkich dzieci Louisa brałem udział w debacie o mojej książce z udziałem prawniczki, etyka i ginekologa. To, co tamci ludzie wyciągnęli z tego, co napisałem, było dla mnie szokujące. Pozytywnie! Nie dostrzegłem wcześniej połowy wniosków i dylematów, które oni zauważyli. To siła czytelnika. Reporter ma to szczęście, że nie musi się mądrzyć, za to może dostarczyć komuś o większej wiedzy materiału do rozważań. Najbardziej cieszę się, kiedy ktoś po przeczytaniu mojej książki pisze do mnie, żeby opowiedzieć o swoich przemyśleniach, skojarzeniach, o tym, czego mu brakowało i co widzi inaczej. To pokazuje, jak bardzo różni jesteśmy jako ludzie. 0
Wydaje się, że reportaż to przede wszystkim fakty, historie. Jak dużo autora jest w tekście? Czy jest miejsce na osobiste przemyślenia? Trzeba pamiętać, że dobór bohaterów czy sposób pisania to wciąż jest autor ujawniający się w tekście. Prawie każdy reportaż, który napisałem, był trochę o mnie i właściwie w każdego rodzaju twórczości jest kawałek autora. Zwykle odkrywam to wiele miesięcy po publikacji. Inną sprawą jest to, czy pisarz jest obecny w narracji, czy pisze w pierwszej osobie, zostawia jakiś komentarz. Pewnie to zależy od osobowości, ale też od doświadczenia autora. Dobrym przykładem jest najnowsza książka Mariusza Szczygła Nie ma. To właściwie nie są reportaże, tylko eseje reporterskie. Każdy tekst jest autoreportażem. Szczygieł czasami w tekście nawet nie rozmawia z bohaterami – opisuje to, co widzi. Kiedyś by tego nie zrobił. W latach 90., kiedy wydał książkę Niedziela, która zdarzyła się w środę, właściwie nie umieszczał tam żadnych osobistych fragmentów. W reportażu komentarz i publicystyka są niemile widziane, chociaż są reporterzy, jak Jacek Hugo-Bader, którzy piszą wszystko w narracji pierwszoosobowej. Ja bym tak nigdy nie zrobił, ale on ma swoich fanów. Moim modelowym czytelnikiem jestem ja sam, nie chcę zawieść kogoś, kto ma podobny gust do mnie, wynudzić go koszmarnie.
Myślisz, że przede wszystkim warto pisać o czymś, co nas bardzo interesuje? Tak, nie ma sensu o niczym innym. Jako freelancerzy możemy mieć zlecone tematy, ale nie warto podejmować się czegoś, czego nie mamy ochoty pisać, i robić tego tylko pod publikę czy zamówienie redaktora. Banał, ale
Kamil Bałuk Reporter, autor książek Wszystkie dzieci Louisa oraz Wodecki. Tak mi wyszło. Publikował również teksty w „Dużym Formacie”, „Przekroju” i „Wysokich Obcasach”. Laureat piątej edycji Konkursu Stypendialnego im. R. Kapuścińskiego za projekt zbioru reportaży o współczesnej Holandii, nad którym obecnie pracuje.
grudzień 2018
KSIĄŻKA
/ recenzje
Polski akcent w bombie atomowej Niemal każdy z nas potraf i wymienić sze-
względu na swoje pochodzenie. Warunkiem udziału w przedsięwzięciu było przyjęcie
ściu Polaków będących laureatami nagrody
brytyjskiego lub amerykańskiego obywatelstwa, na co Rotblat się nie zgodził. Udział
Nobla. Tymczasem istnieje jeszcze jeden
noblisty opisywany jest z perspektywy jego wątpliwości moralnych i etycznych, któ-
związany z naszym krajem noblista. Jest
re z czasem zmuszają go do porzucenia pracy nad projektem i włączenia się do orga-
nim Józef Rotblat, polski f izyk żydowskiego
nizacji Pugwash – ruchu uczonych na rzecz rozbrojenia i pokoju, którego jednym ze
pochodzenia, przedwojenny mieszkaniec No-
współzałożycieli był między innymi Albert Einstein.
wolipek, uczestnik prac nad bombą atomową
Autor pisze też o sprawach niewygodnych, takich jak brak potępienia przez organizację
w projekcie Manhattan oraz lider pacyf istycz-
Pugwash stanu wojennego w Polsce czy o ewentualnej współpracy Rotblata z komunista-
nego ruchu naukowego Pugwash, laureat Po-
mi. Opisuje historię najbliższych naukowca, którzy w czasie wojny pozostali w kraju. Tym
kojowej Nagrody z 1995 r.
samym zadaje trudne pytanie o tożsamość polskich Żydów, tak strasznie doświadczonych
Historię jego życia opisuje Marek Górlikow-
przemocą ze strony nie tylko niemieckich okupantów, lecz także Polaków.
ski, wieloletni dziennikarz śledczy „Gazety
Górlikowski stworzył biografię, która łączy w sobie epizod szpiegowski, naukowy oraz
Wyborczej”, czterokrotnie nominowany do
awanturniczy. Jest to niezwykle burzliwa kompozycja. Autor niekiedy zdaje się przeska-
nagrody Grand Press w kategoriach: dzienni-
kiwać między kolejnymi odległymi aspektami życia Rotblata oraz przytacza wiele kwestii
karstwo śledcze, wywiad i publicystyka. Autor tworzy biograf ię człowieka, o którym
niezwiązanych bezpośrednio z biografią naukowca. Z jednej strony zabieg ten prowadzi do
słyszało w Polsce niewielu. Przytacza treści licznych dokumentów FBI, polskiej bez-
pastiszu stylistycznego, z drugiej zaś służy dynamice wielowątkowego reportażu histo-
pieki i archiwów Londynu oraz Cambridge opisujących nie tylko działalność naukową
rycznego, stawiającego przed czytelnikiem liczne pytania.
Rotblata, lecz także oskarżających go o szpiegostwo. Naukowiec w czasie wojny był
Najważniejsze z nich dotyczą potrzeby redukcji i likwidacji broni masowego rażenia, re-
podejrzany w USA o wywiad na rzecz Związku Radzieckiego, podczas odwiedzin w so-
alnej zasług Pugwash w światowej walce przeciw użyciu broni atomowej czy roli noblisty
cjalistycznej Polsce stał się zaś obiektem bacznie obserwowanym przez służby bez-
w spowodowaniu śmierci setek tysięcy ludzi w Nagasaki i Hiroszimie. Zastanawiająca jest
pieczeństwa. Sam autor jednoznacznie nie dyskredytuje szpiegowskiej roli Rotblata
też tożsamość naukowca, którego z wielu powodów trudno nazwać tylko Polakiem, Bry-
ani jej nie potwierdza, tym samym tworząc z biograf ii naukowca swoisty thriller,
tyjczykiem albo Żydem, gdyż jest on raczej obywatelem świata.
w którym wojna o pokój wydaje się jednym z elementów politycznej gry. Górlikowski w Nobliście z Nowolipek przedstawia również etapy kariery naukowej
Reportaż Górlikowskiego jest książką potrzebną, wskrzeszającą w naszym kraju pamięć o zapomnianym nobliście, zasługującym na godne upamiętnienie, na początek choćby literackie.
Rotblata i rzeczowo wyjaśnia wiele zagadnień dotyczących początków f izyki atomowej. O aspektach technicznych pisze językiem zrozumiałym dla osób mających elementarne pojęcie o f izyce. Autor opisuje również codzienne życie w strzeżonym Los
ocena:
88887
m i k o ł aj s tac h e r a
Alamos, wybudowanym na potrzeby naukowców pracujących w projekcie Manhattan i ich rodzin. Niewiele by brakowało, a Polak do tych prac nie zostałby dopuszczony ze
O tym się nie mówi Anja Rubik – polska modelka pra-
rusza tematy oczywiste, takie jak możliwość niezgadzania się na odbycie stosunku,
cująca w USA – wydaje książkę #se-
gdy nie ma się na niego ochoty, czy to, że nie każda bliskość daje przyjemność. Te
xedpl . Mając w pamięci „bestseller”
niby błahe tematy nie zniechęcają jednak do przeczytania książki. Budują natomiast
Ilony Felicjańskiej (również modelki)
w czytelniku poczucie pewnego rodzaju bezpieczeństwa, utwierdzają go w tym, że
Wszystkie odcienie czerni , można po-
ma on prawo do niezgody, wyrażania swojego zdania i zadawania pytań.
wątpiewać w jakość również tej no-
#sexedpl nie odkrywa nic nowego. Mówi o tym, o czym młodzież teoretycznie
wej pozycji. #sexedpl nie jest jednak
uczy się na zajęciach z wychowania do życia w rodzinie, a czego w praktyce szuka
zwykłą książką, to pewnego rodzaju
w internecie z lepszym lub gorszym skutkiem. Książka jest przeznaczona nie tylko
podręcznik, który porusza tematy
dla uczniów podstawówek czy liceów, lecz także dla studentów. Osób, które inicja-
związane z najintymniejszą częścią
cję seksualną mogą mieć za sobą, ale nie do końca zdają sobie sprawę z zagrożeń,
ludzkiej egzystencji, jaką jest seks.
jakie może nieść ze sobą seks, czy nie wiedzą, jakich zabezpieczeń używać.
Książka zaczyna się od wyznani
Książka Anji Rubik jest dla wszystkich. Powinna być pozycją niemal obowiązko-
Anji Rubik o tym, że sama chciałaby
wą na półce każdego młodego człowieka. Nie przełamuje tabu, ale mówi o rzeczach
w czasach swojej młodości wiedzieć
ważnych, o których nie każdy wie lub wiedzieć nie chce. Seks, choć jest jedną z naj-
to, o czym teraz pisze. Wspomina
normalniejszych rzeczy, wciąż stanowi temat, o którym się nie rozmawia. Akcja,
również, że #sexedpl jest zwieńczeniem trwającej już od dawna akcji o tej samej
a teraz i książka #sexedpl starają się to zmienić.
W i k t o r i a m o tas
nazwie. Czy w dobie internetu, kiedy wszyscy mają dostęp do wszelkiej możliwej wiedzy, „poradnik” o seksie jest w ogóle potrzebny? Okazuje się, że tak. A nja porusza tematy pozornie znane nam wszystkim, choćby z lekcji biologii, ale wciąż budzące u niektórych delikatny uśmiech zażenowania.
#sexedpl jest zapisem rozmów, które modelka przeprowadziła z lekarzami oraz osobami aktywnie działającymi na rzecz szerzenia świadomości seksualnej wśród dzieci i młodzieży. Sposób, wypowiedzi rozmówców, oraz zadawane przez Anję Rubik pytania, powodują, że czytelnik może poczuć się jakby rozmawiał o tych sprawach nie z lekarzem, a przyjacielem. Może wydawać się zaskakujące, że autorka po-
36–37
ocena:
88889
xxxxz
ocena:
będzie kolęda będzie rozpierdol
Zaczyna się od zwodzącego dźwięku, przypominają-
tkanin. Konoyo łączy też elementy glitchu, postminimali-
cego wędrujący z wiatrem, załamujący się głos alarmu,
smu, a nawet japońskiej muzyki klasycznej. I ta wariacja
ginący w deszczowej nocy. Tak jakby coś się paliło, ale było
brzmi bardzo dobrze, co nie jest wcale proste do osią-
to nam obojętne. Ten ujmujący wstęp to tylko początek
gnięcia. Bo często takie cuda potrafią kaleczyć estetykę.
przygody wewnątrz naszej świadomości i otaczającej ją
Konoyo nie jest łatwe. To siedem części mistycznej
melancholii. Potem doświadczamy transgresji, która prze-
układanki złożonych w całość, przenoszących nas w inną
kierowuje nas ponad wszystko i umieszcza na dryfującym
galaktykę. Jednakże zbyt długie tkwienie w kosmosie
statku, podróżującym tam, gdzie nie wiemy nic. A na końcu
może mieć fatalne skutki dla organizmu ludzkiego. I jak-
puenta, bezwzględnie wyjmująca nas z kapsuły czasu, ale
kolwiek piękny by on nie był, czasem przychodzi moment,
jednocześnie tylko potęgująca wszelaką impresję.
gdy chce się wrócić na planetę Ziemia. Album połyka słu-
Album jest pełny abstrakcji, melancholii i romantyzmu. To dzieło, w którym Tim Hecker – legenda ambientu
Tim Hecker Konoyo Kranky
chacza i nie wypluwa, bywa jednak monotonnie i męcząco. Lecz w tym właśnie tkwi jego urok.
i drone’u, znany ze swojej niekonwencjonalności – odsła-
Należałoby teraz zapytać, co oznacza tytuł tejże płyty?
nia słuchaczom swoją nową twarz. Dysonans, wszech-
„Konoyo” to japońskie określenie na świat, w którym żyje-
obecny na płycie, paradoksalnie tworzy harmonię rzadko
my, stosowane jednak tylko jako antonim słowa określają-
spotykaną gdziekolwiek indziej. Zastosowanie licznych
cego życie po śmierci. Jest to ciekawy kontrast, ponieważ
arpeggio na różnorakich samplach i instrumentach two-
z jednej strony odłącza nas od rzeczywistości, a z drugiej
rzy nirwanę, w której chce się pozostać i nigdy już z niej
daje poczucie, że gdzieś w niej egzystujemy. I wędrujemy.
R A FA Ł S T Ę P I E Ń
nie wychodzić. Jest to szata utkana z najróżniejszych
wykrzesać delikatność z chropowatej otoczki – ulot-
nieustannie robią wszystko, żeby pokazać, jak bardzo
ny śpiew Mimi we Fly, harmonia wokalna w klimaksie
zasługują na to miano. Teraz jednak przeszli samych sie-
odhumanizowanego Tempest oraz na przestrzeni
bie. Mówi się, że nie sztuką jest tkwić w utartych sche-
całego Always Trying to Work It Out czy chórki w Di-
matach, a spróbować zmienić je o 180 stopni. Natomiast
sarray. Ta dualność brzmienia fascynuje najbardziej,
Low po tym zagraniu obrócili się o kolejne tyle i wrócili do
bo nie tylko świetnie rezonuje z warstwą tekstową
punktu wyjścia, ale z całkiem innym bagażem pomysłów,
(motywy upadku, przebaczenia, nadziei czy chaosu),
aranżacji i emocji. To właśnie podwójne zaprzeczenie po-
lecz także stanowi ostateczny i doskonały dowód na
zwoliło im pozostać sobą w innym otoczeniu.
otwartość z pozoru sztywnego gatunku na wpływy
Paradoksalnie prawda jest taka, że ten album nie
tak odległego post-industrialu czy glitch popu.
jest dla Low ani rewolucją (eksperymenty z noisem
Nie na miejscu jest porównanie do Bon Iver, bo choć
i glitchem pojawiały się już na Trust i Drums and
Low nagrywali materiał w studiu Justina Vernona, to nie
Guns), ani radykalnym odejściem od wyznawanej do-
powielili błędów eksperymentalnego 22, A Million. Double
tychczas f ilozof ii muzycznej. To dalej slowcore, ale już
Negative to nowe otwarcie, ale ze starą wrażliwością, stąd
nie wymuskany i melodyjny, a „zabrudzony” innymi
kontekstowo znacznie bliżej mu do Third Portishead. I cho-
wpływami oraz ukryty w gąszczu efektów tyleż fa-
ciaż może jest za wcześnie, by wyrokować, to album za
scynujących, co mrocznych i odrealniających. BJ Bur-
dziesięć lat może stać się klasykiem podobnego kalibru.
xxxxz
Sixes , znalazł z triem wspólny język, który pozwolił
ocena:
Nie jest łatwo być legendą, szczególnie w tak hermetycznym gatunku jak slowcore. Tymczasem Alan i Mimi
Low Double Negative Sub Pop
J AC E K W N O R O W S K I
ton, który produkował również poprzednie Ones and
Polecane koncerty
Denzel Curry 03.12, Progresja
YG 05.12, Progresja
Zwidy/Lukier/daysdaysdays 07.12, CH25
ionnalee 12.12, Smolna
grudzień 2018
/ enjoy life
Ciesz się intern T E K S T: JAC E K W N O R OW S K I
Mariaż decentralizacji ośrodków kultury i kultura memów w intene okrywa on sporą część polskiej sceny niezależnej
njoy Life w sposób wyraźny i odważny inkorporuje do rodzimego muzycznego światka zwyczaje kultury internetu. Z jednej strony taka kolej rzeczy wydaje się oczywista, wszak wszyscy żyjemy w dobie powszechnej cyfryzacji. Z drugiej, dalej mało kto rozumie założenia i idee, którymi kieruje się internetowa społeczność. Ba, często nie rozumie ich nawet ona sama. Dodatkowo ogromne sukcesy takich inicjatyw jak wystawa poświęcona twórczości Klocucha czy film Fanatyk na podstawie internetowej pasty oraz płynne
E
du Enjoy Life. Początkowo w legendarnej Eufemii, obecnie głównie w innych miejscach Warszawy (Pogłos, Chmury, Młodsza Siostra), ale od niedawna też w Krakowie (Klub RE). Przewijają się na nich artyści wydający w labelu bądź silnie z nim powiązani, zgodnie z zasadą, że polska scena elektroniki eksperymentalnej to jedna wielka rodzina. Dlate-
Ciesz się życiem internetowym Ciesz się internetowym Ciesz się życiem internetoprzenikanie do codziennego języka sformułowań z Kucy z Bronksu i Star Treka Przerobionego Dema uzasadniają, że czas najwyższy, aby cyberkultura weszła z butami i do polskiego niezalu.
Początki i środowisko Na początku warto umiejętnie umiejscowić wytwórnię Enjoy Life na „mapie internetu”. Nie do końca jest to netlabel, w końcu materiał zazwyczaj wydawany jest na kasetach, jednak trudno zaklasyfikować tę inicjatywę jako poważną, dążącą do zysku muzyczną wytwórnię. Wszystko działa na zasadzie zajawki, która przerodziła się w coś poważniejszego i działa od 2016 r. Społeczność skupiona wokół tej muzycznej inicjatywy krystalizuje się w dużej mierze dzięki cyklicznym imprezom spod szyl-
38–39
go też, chociaż oficjalnie nie wiadomo o Enjoy Life zbyt wiele, po śladach można dojść do tego, że założycielem jest Kuba Anatol Malinowski, członek grup Złota Jesień i Sierść. Stąd też obecność It’s Easy Sierści i składanki pod kuratelą Złotej Jesieni w katalogu wydawnictwa.
Otoczka i brzmienie Cała oprawa graficzna i tekstowa zarówno powyższych imprez, jak i albumów wydawanych dzięki wytwórni, balansuje na granicy taniego kiczu i internetowego ekosystemu, w którym strumień myśli, niedbała pisownia oraz odręczne rysunki biorą górę nad treści-
enjoy life /
netowym życiem
ecie doprowadziły do powstania labelu enjoy life. Swoim płaszczem i daje mnóstwo bodźców do jej dalszego rozwoju. wymi opisami i profesjonalną, starannie dopracowaną szatą graficzną. Również sami artyści dbają o to, żeby, dzięki ich pseudonimom i tytułom, było ciekawie. Zarówno te pierwsze (DJ Wielki Huj, las kabacki 87, nadziej,), jak i drugie (Muzyka nie ma sensu, UGA BUGA, bulbozaura czy daszki wklęsłych ludków) są przejawami internetowego humoru. Również typowa dla cyfrowej
ne teksty. Tak jest u Rużawa, u WSZYSTKO czy u paszki. Akwizgram i nadziej, poszerzają paletę dźwiękową o niewygodny post-industrial, deconstructed club i ambient. Składanka Enjoy Life pozwala zgłębić jeszcze dziwniejsze rejony, zdominowane przez post-muzykę, często w zasadzie asłuchalną. Na porządku dziennym jest ujadanie psa czy trzyminutowy gitarowy przester stanowiące oddzielny utwór. Spektrum obecnych w wytwórni dźwięków zamyka brudna, metalowa Sierść i niewygodny, noise’owy Anatol, będący projektem założyciela labelu.
życiem internetowym Ciesz się życiem wym Ciesz się życiem internetowym Ciesz kultury sztuka patchworku, tkania z gotowego i sklejania w całość nieoczywistych składowych znajduje w Enjoy Life swoje odbicie. DJ Wielell rn a p p ki Huj z powodzeniem łączy mugraf. zykę z reklamy Monte z przebojowym bitem, hit Taconafide z lekkim utworem Sentino czy nieśmiertelny hit OMD z Białasem. Natomiast kxlt idzie jeszcze dalej i wokale Bedoesa podkłada pod instrumental Amnesia Scanner, a Lotic miksuje z Peją. Okładki płyt, wyglądające jak nieudolne kolaże w Paincie, dodatkowo podkreślają brzmienie albumów, na których próżno szukać chwytliwych melodii i konsekwentnie budowanej dramaturgii. Dominuje glitch, przesterowany bas i mówio-
Główna idea Momentami przypomina to wszystko chaotyczne eksperymenty z programami do produkcji muzyki lub efektami gitarowymi, ale czuć w całym tym zamieszaniu pewną przewodnią myśl. Chęć dekonstrukcji rzeczywistości, rozłożenia jej na czynniki pierwsze, zmiany panujących norm i złożenia wszystkiego ponownie w całość, ale już na własnych, często kuriozalnych zasadach. Za najlepsze podsumowanie niech posłuży utwór muzyka do filmu batmarang 2000 Rużawa. Epicka muzyka do filmu batmarang 2000 / usłysz szybko epicka walka bębny i trąby to zapętlone słowa, którym towarzyszą przestery, orkiestrowe sample, niespodziewane cięcia i sarkastyczny klimat. Takie jest właśnie całe Enjoy Life – ironiczne, zaskakujące, kontrowersyjne. I dlatego właśnie świetnie wpisuje się w kulturę internetu. 0
grudzień 2018
SZTUKA
/ Marina Abramović
Pozdrawiam kanapeczki od skn sz // *belka zawierała lokowanie produktu* //
Babcia performance’u MoMA, rok 2010. Kobieta w długiej czerwonej sukni siedzi przy drewnianym stole. Głosy publiczności cichną, słychać ostatnie kaszlnięcia, szuranie butów o podłogę. Do stołu podchodzi starszy mężczyzna i zajmuje miejsce na krześle naprzeciwko. Kobieta podnosi głowę i otwiera oczy. T e k s t:
N ata l i a Ja ko n i u k
erformance jako forma sztuki pojawił się w latach 60. XX w. i szybko zaczął zyskiwać na popularności. Można uważać go za rodzaj sytuacji artystycznej, której głównym elementem jest ciało artysty, a więc występujący jest zarówno podmiotem, jak i przedmiotem. Poprzez swoje działania artysta wypowiada się na różne tematy – społeczne, polityczne lub dotyczące osobistych przeżyć. Performance stał się popularny, ponieważ wniósł do sztuki coś zupełnie nowego. Został postawiony w opozycji
P
do happeningu zakładającego utopijną wizję czynnego udziału widza w sztuce – kształtowania dzieła przez publiczność. Rolę performance’u najłatwiej zrozumieć, cofając się właśnie do początków happeningu.
Początki i zawirowania Impulsem i punktem wyjścia do powstania wydarzeń artystycznych angażujących widza była chęć zmiany powojennej sytuacji społecznej w latach 50. Artyści coraz częściej poddawali krytyce formę dzieła, które
zwyczajowo rozumiano jako coś solidnego, trwałego. Sprzeciwili się także postrzeganiu autora jako twórcy i chcieli zwiększyć zaangażowanie zwyczajnego człowieka w sztukę – nie podobało im się to, że jej tradycyjne formy kreują barierę między artystą a odbiorcą. Produktem tych postulatów stało się coś, co Kaprow w 1959 r. zdefiniował jako „wydarzenie w trakcie stawania się”, a więc coś, co jest chwilowe i efemeryczne. W opozycji do happeningu kilkanaście lat później stanął performance. Artyści zwątpili w społeczną funkcję sztuki, nie chcieli tak bardzo angażować publiczności w jej powstawanie. Większą rolę znowu zaczął odgrywać artysta, który tym razem miał sięgać w głąb siebie i swoich emocji, aby widz mógł się z nim łatwiej utożsamić. Co ciekawe, publiczność czasami nawet nie była potrzebna podczas performance’u – najbardziej liczyło się subiektywne, ulotne działanie, podczas którego artysta skupiał się na sobie, czyli na jednostce i jej problemach.
Co mówi ciało Właśnie w trakcie tych przemian zaczęła tworzyć Marina Abramović. Sztuką interesowała się od najmłodszych lat, jako sześciolatka wiedziała, że chciałaby zostać artystką. Pierwsze farby kupił jej tata, zapewnił także córce lekcje malarstwa pod okiem dawnego przyjaciela. Po ukończeniu studiów na Akademii Sztuk Pięknych w Belgradzie oraz Zagrzebiu Abramović porzuciła malarstwo i zajęła się tworzeniem instalacji artystycznych. Swoje pierwsze performance’y realizowała już w trakcie studiów. Należały one do jednych z jej najbardziej radykalnych prac, artystka testowała w nich swoje fizyczne i psychiczne granice. Jednym z dzieł badających te granice jest praca o tytule Art must be beautiful/artist must be beautiful z 1975 r. Podczas występu Abramović czesze włosy szczotką o metalowych kolcach, od których skóra na jej głowie zaczyna w pewnym momencie krwawić. Można traktować to działanie jako próbę zabrania głosu w sprawie pozycji artystek w ówczesnym
40–41
Marina Abramović /
Ona i on Para poznała się w Amsterdamie w połowie lat 70. Marina przeprowadziła się, by zyskać nową perspektywę i realizować się artystycznie, Ulay z kolei kilka lat wcześniej rozpoczął tam współpracę z Polaroidem. Na początku połączyło ich uczucie, później także wspólne pasje artystyczne – fascynacja ciałem, cielesnością oraz wspomniana wcześniej praktyka body artu. Mówili, że byli jednością, a tak dobrany duet nie zdarza się często, szczególnie w świecie sztuki. Przez 12 lat wspólnej pracy stworzyli dzieła, które można uważać za znaczące dla rozwoju sztuki performance’u. Można do nich zaliczyć Imponderabilia, które były akcją przeprowadzoną w jednej z galerii sztuki w Bostonie. Artyści stali nago w tak wąskim przejściu, że zwiedzający musieli się o nich otrzeć i odwrócić w stronę któregoś z nich, aby przejść do dalszej części wystawy. Była to ze strony duetu próba zarówno prowokacji, onieśmielenia publiczności, jak i zabawa pojęciami „męskości” i „kobiecości”, co realizowali także w wielu innych pracach – Relation in Time czy Light/Darkness. W latach 80. ich performance’y stały się mniej intensywne. The Lovers/The Great Wall był ich ostatnim projektem, który zwiastował nadchodzący rozpad związku. Oboje przemierzali Mur Chiński, Marina ze wschodu, a Ulay z zachodu. Kiedy spotkali się po 90 dniach, zdecydowali o rozstaniu. Swoją wędrówkę uważali za przeżycie duchowe, które w efekcie dało im odwagę do podjęcia trudnych decyzji dotyczących wspólnej przyszłości. Para spotkała się ponownie dopiero w 2010 r. podczas wystawy Abramović The
Artist Is Present w MoMie. W pokazywanym podczas wystawy performansie artystka dzieliła okres ciszy z każdym nieznajomym zwiedzającym muzeum, który miał odwagę przed nią usiąść. Chociaż Marina i Ulay spotkali się i rozmawiali rano w dniu otwarcia, Abramović zareagowała bardzo emocjonalnie, gdy Ulay przybył na jej występ – rozpłakała się i wyciągnęła do niego ręce.
Bagaż doświadczeń Od 1989 r. Abramović działa sama, nadal wykonując performance. Z 1997 r. pochodzi jej realizacja Balkan Baroque, za którą otrzymała Złotego Lwa podczas Biennale w Wenecji. Zarówno ta, jak i kilka innych prac odnoszą się do wojny w byłej Jugosławii, w którą uwikłana była jej rodzina. Praca składa się z dwóch filmów wideo, które ukazywały obrazy jej rodziców i Marinę opowiadającą historię pochodzenia żyjących na Bałkanach zwierząt. Podczas dni inauguracji Biennale artystka czyściła kości zwierzęce, jednocześnie śpiewając melodię rytuału puryfikacji.
To oczyszczanie „do szpiku kości” (ang. to the bone) miało sugerować pozbywanie się balastu przeszłości – zbiorowej, a także indywidualnej. Artystka pokazała proces żałoby i radzenia sobie z nią, bez czego nie może dojść do ostatecznego uwolnienia. Abramović nadal tworzy, jest performerką o jednym z najdłuższych staży i dlatego w żartach nazywa siebie nie „matką”, a „babcią” tej sztuki. Jej prace od lat są wystawiane w najważniejszych instytucjach kultury na całym świecie, w formie nagrań lub wykonywanych na żywo performance’ów. W przyszłym roku dołączy do nich Centrum Sztuki Współczesnej w Toruniu, gdzie w marcu otwarta zostanie wystawa retrospektywna Do czysta/The Cleaner. Pokaże ona, jak przez cały okres swojej twórczości Marina nawiązywała do najistotniejszych problemów współczesnego świata oraz tego, jaki wpływ ma na nie jednostka. Będziemy mogli więc powrócić do początków twórczości artystki i prześledzić zmiany w sztuce, która bez Abramović byłaby zupełnie inna. 0
fot. Flickr
świecie sztuki i sprzeciwu wobec ich przedmiotowego traktowania. Pokazuje ono także to, że sztuka jest przedmiotem handlu, zwraca uwagę na jej komercyjność i zapotrzebowanie instytucji wyłącznie na „piękne” dzieła. Zarówno pierwsze, jak i późniejsze prace artystki kładą silny nacisk na cielesność, dlatego oprócz performance’u można mówić tutaj o body arcie. Marina w ykorzysty wała własne ciało jako materię sztuki, przeprowadzała na nim działania i testowała granice własne i publiczności. Ponieważ jest kobietą, takie działanie były szczególnie wieloznaczne – oprócz doświadczenia bólu, cierpienia, przełamy wane było także tabu związane z pokazy waniem się artystki nago. Działania tego typu nabrały now ych, ciekaw ych znaczeń w kolejnych latach działalności performerki, kiedy zaczęła ona współpracować z niemieckim artystą, Ulayem (Frank Uwe Laysiepen).
SZTUKA
grudzień 2018
SZTUKA
/ sztuka pod mikroskopem
Mózg w sztuce Neuroestetyka stawia twórczość w nowym świetle. Ta stosunkowo nowa dziedzina nauki bada, co rzeczywiście zachodzi w naszych organizmach, gdy tworzymy i odbieramy sztukę. T e k s t:
M a r ta S m e j da
akłada się, że budowa ludzkiego układu nerwowego jest przystosowana do tworzenia i odbierania różnorakich aktywności artystycznych. Oglądanie filmu, słuchanie czy tworzenie muzyki działa na nasz mózg podobnie jak jedzenie czekolady – sprawia nam przyjemność. Za uczucie to odpowiedzialne są endorfiny, grupa hormonów wpływających na samopoczucie i poziom zadowolenia. Od wieków mechanizm działa tak samo – chętniej robimy rzeczy, które sprawiają nam przyjemność, a przy okazji często pozwalają nam na rozwój i przyczyniają się do ewolucji różnych procesów. Według amerykańskiego psychologa Goeffreya Millera sztuka mogła być wytworem doboru płciowego. Twierdzi on, że cechy takie jak moralność, inteligencja czy aktywność artystyczna powstały w celu przyciągnięcia partnera seksualnego. W tym wypadku dzieło mogło dostarczać informacji odnośnie do kondycji, zręczności i twórczych możliwości potencjalnego partnera. Uznaje się także, że sztuka przyjmowała formę pierwszego religijnego lub szamańskiego rytuału. Prehistoryczne malowidła zwierząt w jaskiniach miały zapewnić udane polowania, a obłe kobiece figurki stanowiły amulet płodności. Takie działania pomagały w adaptacji i stanowiły sposób tłumaczenia świata przez ówczesne społeczności.
Z
Najważniejsza jest wizja odbiorcy Cytując Oscara Wilde’a: W rzeczywistości sztuka odzwierciedla widza, nie życie. Choć twórczość artysty jest kontekstem dzieła, to ono samo powstaje finalnie w styczności z widzem. Dzieło wypuszczone z rąk twórcy zaczyna stanowić autonomiczny byt, który to musi się ścierać ze zmysłami obserwatorów i to oni będą oceniać jego wartość. Z tego powodu neuroestetyka bierze pod lupę szczególnie odbiorcę sztuki. Postrzeganie dzieła bywa różne, co jest zupełnie naturalne, ponieważ funkcjonowanie kory mózgu u każdego z nas jest odmienne. Dziedzina sztuki, jaką wybieramy, znajduje jednak wspólny biologiczny mianownik dla odbiorców. Każdy dźwięk melodyjnej układanki, wyważone poetyckie słowo czy kolorystyczny niuans poruszają charakterystyczne dla siebie struktury mózgu.
42–43
G r af i ka :
Ann a h a l e w s k a , Ann a g av r i lowa
Naukowcy uważają, że typ sztuki, jaki preferujemy, wynika głównie z czynników kulturowych, takich jak chociażby tradycja. Wybrana przez nas dziedzina sztuki znacznie determinuje obszar mózgu najbardziej aktywny podczas odbioru dzieła. W przypadku dzieł sztuki kinetycznej odpowiednio uaktywniają się obszary odpowiedzialne za orientacje przestrzenną oraz postrzeganie głębi i ruchu. Natomiast specyficzne dla portretu jest uaktywnienie struktury odpowiadającego za rozpoznanie twarzy i wyraz emocjonalny.
Ładne kontra brzydkie Niezależnie od tego, czy dzieło uważamy za ładne, czy brzydkie, obszar oddziaływania sztuki wizualnej na nasz mózg pozostaje ten sam. Dzieła wartościowane przez nas jako brzydkie powodują większe pobudzenie kory motorycznej, odpowiedzialnej za planowanie i wykonywanie ruchów ciała. Być może przyczyną jest chęć uniknięcia awersyjnego lub nieestetycznego bodźca. Przy oglądaniu ładnych obrazów silniej aktywuje się kora oczodołowa, związana z układem nagrody odpowiedzialnym za motywacje i kontrolę zachowania. Jednym z czynników wpływających na estetyczną ocenę jest dbałość o szczegóły. Niektórzy artyści, w tym sam Pollock, charakteryzowali się szczególną dbałością o detale, która zadowala mózg. Zbyt mała liczba szczegółów może nie zaciekawić odbiorcy. Ciekawym fenomenem w tym zakresie mogą być dzieła osób cierpiących na autyzm. Tworzone przez nie obrazy często mają więcej detali i są o wiele bardziej realistyczne.
Wykształcenie i emocje Istotnym elementem wpływającym na aktywność mózgu i odbiór jest także wiedza z zakresu analizowanej sztuki. Obraz jest językiem zrozumiałym dla każdego na po-
ziomie emocjonalnym, jednakże w przypadku osób posiadających wiedzę w tym zakresie uaktywnia się także lewa półkula mózgu odpowiadająca za logiczne myślenie i funkcje językowe. Pozwala ona na odczytanie kontekstu i wyjście ponad estetyczny odbiór dzieła. Mimo to nawet za samą estetyką może kryć się wiele nieoczywistych kwestii, jak w przypadku impresjonizmu. Zamglone wizerunki ulotnych wrażeń pobudzają nasze ciało migdałowate, służące do wykrywania niebezpieczeństw w postaci zamaszystych kręgów w naszym polu widzenia. Z tego powodu ośrodek ten odgrywa ważną rolę w naszych odczuciach emocjonalnych. Odkrycie to pozwala wytłumaczyć, dlaczego tak wiele osób uznaje impresjonizm za niezwykle poruszający nurt w sztuce. Przed neuroestetyką stoi jednak jeszcze wiele pytań bez odpowiedzi. Pamiętajmy jednak, że badania w tym kierunku nie mają na celu sprowadzenia sztuki do zbioru prawd naukowych. Naukowe podejście jest jedynie narzędziem, które pozwala na lepsze zrozumienie procesów twórczych i poznanie uniwersalnego języka sztuki. 0
lifestyle /
Styl życia Polecamy: 48 w subiektywie Plan ucieczki do... Warszawscy urban explorerzy
52 czarno na białym Czy święty Mikołaj jest studentem? Świąteczny Koncert SGH
fot. Ewa Enfer
54 człowiek z pasją Rekin z gitarą Kawiarnia po harcersku
Magiczne słowo a l e k s a n d r a łu k a s z e w i c z S Z E F O WA DZ I A Ł U U C Z E L N I A S G H
eraz dogrywka – taki tytuł widniał na okładce „Newsweeka”, który w poniedziałek po wyborach samorządowych trafił do kiosków w całej Polsce. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie podobizny Rafała Trzaskowskiego i Patryka Jakiego sugerujące, że to właśnie w Warszawie dojdzie do drugiej tury. Redaktor naczelny, Tomasz Lis, za nietrafioną okładkę przeprosił na Twitterze, a błąd przez tydzień przykuwał uwagę i wywoływał pobłażliwy uśmiech na twarzach czytelników. Nikomu nie wyrządził krzywdy, więc mógł spokojnie odejść w zapomnienie. Wpadki czy niefortunne zbiegi okoliczności są nieodłączną częścią naszego życia i, chociaż początkowo bywają zawstydzające, to ostatecznie mogą być świetnym materiałem na anegdoty. Czy teza ta zawsze okazuje się prawdziwa? Niekoniecznie, ale takie podejście pozwala z mniejszym zażenowaniem borykać się z własnymi błędami. Niepodważalne pozostaje jednak, że warunkiem koniecznym do otrzymania rozgrzeszenia jest schowanie dumy do kieszeni: przyznanie się do błędu i przeproszenie. W marcu byłam z rodziną w Portugalii. Jeden z wieczorów spędzaliśmy rozmawia-
T
Wpadki czy niefortunne zbiegi okoliczności
są
nieodłączną
częścią naszego życia.
jąc i pijąc wino na mieście. Lokal, do którego trafiliśmy był zupełnie nowy, a starszy pan (prawdopodobnie właściciel) obsługiwał gości z niezwykłą serdecznością. Doglądał wszystkich stolików dumny niczym ojciec z własnego dziecka. Opowiadałam akurat jakąś historię, gdy żywo gestykulując, zahaczyłam ręką o kieliszek. Jeden niefortunny ruch z mojej strony sprawił, że znajdująca się w nim czerwona ciecz rozprysnęła się we wszystkich kierunkach. Wino na białych ścianach, wino na nowej kanapie, wino na koszuli mojego ojca i wina po mojej stronie. Nawet najbardziej szczere i pokorne przeprosiny nie mogły naprawić tej sytuacji. Czy wywabiłoby to wielką plamę na nowiutkiej kanapie, sprawiło, że mój tata nie musiałby wracać do hotelu, żeby się przebrać albo wprawiło właścicieli lokalu z powrotem w doskonały nastrój? Nie. Nie każde przeprosiny przyniosą zamierzony skutek, a już na pewno nie cofną naszych błędów. Mimo to unikanie ich jest jeszcze gorszym rozwiązaniem, bo skutkuje uzyskaniem tytułu „bufona”. Tomasz Lis z okładkowej pomyłki próbował wybrnąć podsumowując: Daj nam, o Panie, w życiu tylko takie pomyłki, a ja dodam: które można rozwiązać jednym prostym słowem – przepraszam. 0
grudzień 2018
SPORT
/ śmierć właściciela Leicester City
fot. rawpixel.com
Młody Mazoch na belce
Lis, który dosięgnął nieba Filantrop, lider, ojciec – tak określają zmarłego właściciela Leicester City, Vichaima Srivaddhanaprabhe, wszyscy – od obecnych i byłych piłkarzy przez kibiców po rywali. Tajlandczyk zginął w katastrofie prywatnego śmigłowca, do której doszło 27 października po spotkaniu Leicester City – West Ham United. T E K S T:
T y m ot e u s z n owa k
obota. W tym dniu odbył się mecz popularnych „Lisów” z West Hamem. Gra od początku nie układała się po myśli gospodarzy, którzy od 30 minuty przegrywali 0 : 1 po bramce Fabiana Balbueny. Szybkość bicia serca kibiców gospodarzy wzrosła jednak w 89. minucie meczu, kiedy to Wilfred Ndidi zdobył wyrównującą bramkę dla drużyny z Leicesteru. Nie myśleli oni jednak, że ich serca mogą gwałtownie bić także po wyjściu ze stadionu. Niedaleko niego planowany odlot śmigłowcem miał prezydent klubu, Vichai Srivaddhanaprabha.
S
Ostatni lot Tuż po starcie maszyna niespodziewanie runęła na parking przy King Power Stadium i stanęła w płomieniach. Na miejscu błyskawicznie pojawiły się odpowiednie służby. Świadkowie mówili, że zawiodło tylne śmigło maszyny, lecz wciąż nie zostało to potwierdzone. Pierwszą osobą, która poinformowała, że na pokładzie śmigłowca znajdował się właściciel Leicester City, był dziennikarz „BeIn Sports”, Ben Jacobs – nastąpiło to około godziny 23.30 polskiego czasu. Niedługo później niezależnie tę samą informację przekazał pracujący dla „Sky Sports” Gianluca Di Marzio. Władze klubu ograniczyły się jedynie do lakonicznego komunikatu, w którym informowały o współpracy ze służbami. Oficjalne potwierdzenie tragicznych wiadomości przyszło dopiero kolejnego dnia wieczorem, kiedy to klub wydał oświadczenie: Możemy potwierdzić, że Srivaddhanaprabha znalazł się wśród tych, którzy stracili życie w sobotni wieczór, kiedy helikop-
44–45
ter transportujący jego i cztery inne osoby rozbił się obok King Power Stadium. Nikt ze znajdujących się na pokładzie nie przeżył katastrofy. Natychmiastowo podjęto decyzję o przełożeniu nadciągających meczów – zarówno drużyny seniorskiej, jak i drużyny U-23. Jak się okazuje, poza prezesem klubu w wypadku zginęło również: dwóch członków jego sztabu, Nursara Suknamai i Kaveporn Punpare, pilot Eric Swaffer i… Polka, Izabela Lechowicz, która była pilotką oraz instruktorką lotnictwa. Rodziny Swafferów oraz Lechowiczów poprosiły media i dziennikarzy, aby uszanowali ich żałobę i nie kontaktowali się z nimi w żaden sposób.
Vichai zbudował swój zespół w kontraście do arabskich szejków czy multimiliarderów z Rosji. Tajlandzkie pożegnanie W piątek 2 listopada ciało miliardera zostało przetransportowane z Leicester do Tajlandii. Po wygranym sobotnim meczu przeciwko Cardiff drużyna Leicester dołączyła do reszty zgromadzonych w żałobie w Bangkoku, gdzie odbyły się uroczystości pogrzebowe zmarłego właściciela. Zgodnie z buddyjską tradycją trwały one cały tydzień. W uznaniu zasług jako prezydent Leicesteru, Srivaddhanaprabha otrzymał królewskie wyróżnienie, które objęło specjalny rytuał kąpieli oczyszczającej ciało, co ma przynieść błogosławieństwo. Cała ceremo-
nia odbyła się jednak za zamkniętymi drzwiami. Korespondenci BBC podali, że na samej uroczystości pojawił się również król Tajlandii, Maha Vajiralongkorn. Jego przybycie było wyjątkowym wydarzeniem. Nie tylko to zwróciło uwagę gości, lecz także dary, które przekazał na rzecz zmarłego prezydenta Leicesteru – urna pogrzebowa oraz pięciowarstwowy parasol, który symbolizuje wysoki status Srivaddhanaprabhy. Jesteśmy jedną wielką rodziną, jej twórcą jest Vichai. Obecność na uroczystościach jest dla nas bardzo ważna – podkreślił Jamie Vardy, napastnik drużyny, dla którego zmarły byłprzyjacielem. To on uczynił Leicester wielkim. Sprawił, że klub funkcjonował jak rodzina. Kochał wszystkich swoich pracowników – mówił także Claude Puel, trener „Lisów”.
Lis nad lisy Fanom był znany jako uśmiechnięty, życzliwy i jednoczący człowiek, który w dniu swoich urodzin rozdawał darmowe piwa i hot dogi oraz przyniósł klubowi niemożliwy – jak mogło się wydawać – tytuł mistrza Anglii w sezonie 2015/2016. Vichai Srivaddhanaprabha swoją działalność rozpoczął w 1989 r. od pojedynczego sklepu wolnocłowego w Bangkoku. W ciągu 30 lat jego firma – grupa King Power – wyrosła na potentata w swojej branży. W 2010 r. już jako piąta najbogatsza osoba w Tajlandii z działalnością wartą 3,8 mld dolarów zakupił drużynę występującą wówczas na zapleczu Premier League – Championship, Leicester City F.C. Dla kibiców Lisów stanowił obietnicę nowej ery. Natychmiast spłacił 103 mln funtów długu, ku-
śmierć właściciela Leicester City /
rał finansowo szpitale dziecięce i uniwersytety, fundował „wyprawkę” dla kibiców, a piłkarzom, z okazji zdobycia wspomnianego mistrzostwa Anglii, kupił luksusowe auta.
Reminiscencja Zawsze lubił przebywać wśród nas, zawodników, zapraszał do swojego domu, czy to w Anglii, czy w Tajlandii, przychodził do szatni przed meczem i po meczu. Był naszym wielkim kibicem. Nie czuło się, że to miliarder, bo choć był bardzo bogatym człowiekiem, zachowywał się zupełnie normalnie. Nigdy się nie wywyższał – mówi były piłkarz Leicesteru i reprezentacji Polski, Marcin Wasilewski. Z dystansem podchodził do otoczenia i cenił sobie poczucie humoru. Kiedyś trafiłem do szpitala, miałem problemy z barkiem. Byłem zły, bo akurat za chwilę lecieliśmy do Tajlandii. Wpadłem wtedy na niego, spojrzał na mnie i powiedział: „To ty masz rozbijać innych barkiem, nie oni ciebie!” Człowiekowi momentalnie poprawiał się humor – kontynuuje zawodnik, podkreślając, jak bardzo życzliwym człowiekiem był Srivaddhanaprabha. Spędziłem w Leicesterze cztery lata, z każdym rokiem miałem coraz mniejszy wkład w sporto-
we wyniki klubu, ale byłem naocznym świadkiem wszystkiego, co się zdarzyło: awansu do Premier League, „great escape”, czyli wielkiej ucieczki przed degradacją do Championship, mistrzostwa Anglii, ćwierćfinału Ligi Mistrzów. O Leicesterze mówili wszyscy, każdy dowiedział się, co to za klub i miejsce. Nagle świat o nas usłyszał. To dzięki niemu – spuentował Wasyl.
Sky is the limit Vichai Srivaddhanaprabha był wyznawcą buddyzmu. Wierzył zatem w karmę – to, że wszystkie uczynki wracają do osoby, która ich dokonała. Przez całe swoje życie miał niewiarygodną determinację, aby pomagać światu w jego większych i mniejszych problemach. Kiedy w 2016 r. otrzymywał honorowy tytuł doktora prawa na Uniwersytecie w Leicester powiedział: Czuję się bardzo szczęśliwy, ponieważ robię to, co kocham, więc wkładam miłość we wszystko, co robię. Jego motywem działania zawsze była bezinteresowność i życzliwość, coraz rzadziej spotykane w dzisiejszych czasach. Dosięgnął nieba z Leicesterem, teraz czas przyszedł na niego. Jedno jest pewne – jego dziedzictwo pozostanie na zawsze. 0
King Power Stadium fot. Wikimedia Commons
pił stadion w imieniu klubu i zaczął inwestować w drużynę. W wywiadzie udzielonym na samym początku swojej kariery klubowej powiedział, że chce grać w Lidze Mistrzów w ciągu kilku lat. Nikt w to nie wierzył. Oto przyszedł zagraniczny właściciel, zainwestował w angielski klub piłkarski, ponieważ, według jego słów, kolory koszulek odpowiadały kolorom jego firmy. A teraz zapowiadał, że stanie się jednym z czterech najlepszych klubów w Anglii? Niemożliwe. Jak się później okazało, dowiódł, że nie ma rzeczy niemożliwych. Już po pięciu latach od zakupu i po awansach z niższych lig krajowych Leicester wywalczył awans do Premier League, żeby już w kolejnym sezonie zdobyć mistrzostwo swojego kraju. Cały piłkarski świat doznał szoku. Vichai zbudował swój zespół w kontraście do arabskich szejków czy multimiliarderów z Rosji. Całą pracę wykonywał cierpliwie i profesjonalnie – nie wywierał presji na trenerach ani piłkarzach. W świecie medialnym nie udzielał się, wszystkie najważniejsze sprawy załatwiał poza błyskiem kamer. To przyniosło mu niewiarygodny sukces. Odchodząc od spraw czysto sportowych – prywatnie Tajlandczyk był bardzo szanowaną postacią, filantropem, który wielokrotnie wspie-
SPORT
grudzień 2018
SPORT
/ wyjątkowy sport dla wszystkich
Esperanto na boisku Mało kto o nim słyszał, a jest jedną z niewielu dyscyplin, w których studenci warszawskich uczelni reprezentują narodowe barwy na mistrzostwach Europy. Tchoukball to wyjątkowa gra, która coraz wyraźniej zaznacza swoją obecność na sportowej mapie Warszawy. T E K S T:
Ja n Kro s z k a
wiczenie podań, przerzutów, doskonalenie koordynacji ruchowej i refleksu. Na pierwszy rzut oka trening tchoukballowej sekcji AZS-u może przypominać grę w piłkę ręczną. Im dłużej jednak obserwuje się ćwiczących zawodników, tym silniejsze ma się wrażenie, że to wyjątkowy sport, którego ze szczypiorniakiem łączy niemal wyłącznie rozmiar piłki. Tchoukball ma wiele cech, wyróżniających go na tle innych gier zespołowych. Jedną z nich jest specjalne ustawienie bramek, do których rzucają zawodnicy. To właśnie od odgłosu odbicia piłki od bramki („czuk”) wziął swoją nazwę ten mało znany sport.
Ć
Szwajcarski wizjoner Wyjątkowość tchoukballu ściśle wiąże się z jego genezą. W przeciwieństwie do wielu innych dyscyplin, nie powstał w wyniku wieloletniego procesu, w ramach którego zasady i szczegóły gry stopniowo ewoluowały. Tchoukball już od początku miał być środkiem do osiągnięcia konkretnego społecznego celu. Wszystko zaczęło się od badań i obserwacji Hermanna Brandta, szwajcarskiego biolo-
ga, który przez lata pracował jako lekarz sportowy reprezentacji Szwajcarii w piłce ręcznej. Brandt doszedł do wniosku, że większość ówcześnie znanych sportów zespołowych prowadzi do niezdrowej rywalizacji oraz wysokiego ryzyka kontuzji. W 1970 r. opublikował artykuł pt. Naukowa krytyka gier zespołowych, w którym przedstawił wyniki swoich badań i zaproponował cechy idealnego sportu zespołowego, który miałby w przyszłości stać się remedium na takie problemy. Głównym założeniem nowo powstałej dyscypliny miało być zminimalizowanie ryzyka urazów. Sam sposób zdobywania punktów jest nowatorski. Tchoukballiści muszą tak rzucić piłką, aby ta odbiła się od bramki – kwadratowej ramy o boku długości jednego metra, ustawionej pod kątem 55° do podłoża, na którą naciągnięto siatkę – i upadła na boisko w odległości co najmniej trzech metrów od niej. W tym czasie drużyna broniąca nie może ingerować w rozgrywanie i budowanie akcji. Jedynym sposobem obrony jest przewidzenie lotu piłki i złapanie jej, zanim spadnie na ziemię. Gra jest bardzo dynamiczna, na co wpływa tzw. zasada trójek. Zawodnik może trzymać piłkę w rękach przez maksymalnie trzy sekundy, przebiec z nią do trzech kroków, a pojedyncza akcja może składać się z nie więcej niż trzech podań. Dodatkowo bramki nie są przypisane do konkretnych drużyn, co pozwala na większe pole manewru w fazie ataku. Jednak na wyjątkowy charakter tchoukballu wpływają nie tylko jego zasady, lecz także pewien napisany przez Brandta dokument.
Sportowa rodzina
fot. David Sandoz
Szwajcarski biolog nie poprzestał na spisaniu reguł nowej gry, ale postanowił dodać do nich dokument, który można nazwać czymś w rodzaju kodeksu etycznego tchoukballisty. Karta tchoukballu jest bezprecedensowym tekstem, określającym zachowania i motywacje, których oczekuje się od każdego uprawiającego ten sport. Najważniejszą zasadą jest pełen szacunek do każdego zawodnika na boisku. Sport powinien być aktywnością, która łączy ludzi, buduje harmonijne społe-
46–47
czeństwo. W związku z tym w tchoukballu nie ma miejsca na negatywne emocje, takie jak złość, próżność czy arogancja. Dobro drużyny zawsze stoi ponad dobrem jednostki, a głównym celem wszystkich grających jest dbanie o piękno gry. Cały dokument jest pełen takich idealistycznie czy wręcz utopijnie brzmiących haseł. W teorii wygląda to pięknie, ale czy w rzeczywistości Karta tchoukballu nie jest jedynie martwym kodeksem? Może się wydawać, że Hermann Brandt stawiał utopijne tezy, jednak moim zdaniem w dużym stopniu się one sprawdzają – mówi Aleksander Gortych, obecny kapitan reprezentacji Polski i wiceprezydent Stowarzyszenia Tchoukball.pl. Faktycznie nie jesteśmy drużynami, które walczą na śmierć i życie, ale takimi, które chcą wspólnie stworzyć widowisko, dobrze się bawić, a przy tym zbliżyć się do granic własnych możliwości – dodaje. Takie podejście przejawia się także w samym nazewnictwie, którego używają tchoukballiści. W naszej dyscyplinie przyjęła się zasada, że nie używa się słów „przeciwnik”, „wróg”, „rywal”. Bliżej nam do przyjaźni niż do rywalizacji – dodaje Gortych. Podobnie znaczenie tego dokumentu tłumaczy inny reprezentant Polski, kierownik sekcji AZS SGH, Grzegorz Stelmach: Karta przypomina nam, że powinniśmy grać nie tylko trzymając się ustalonych przepisów, lecz także z odpowiednim nastawieniem i świadomością, że celem sportu jest budowanie więzi społecznych. I faktycznie, grając w tchoukball, można poczuć się członkiem jednej wielkiej sportowej rodziny. Trochę gorzej zderzenie z rzeczywistością znosi marzenie o grze pozbawionej ryzyka kontuzji. Ograniczenie starć pomiędzy zawodnikami eliminuje bardzo duży procent urazów, ale nie wszystkich z nich da się uniknąć. Najczęstszymi problemami są wybicia palców oraz naciągnięcia stawów, zdarza się też, że piłka po odbiciu od bramki trafia z dużą siłą jednego z zawodników.
Pokojowa ekspansja Dyscyplina, którą stworzył doktor Brandt, trafiła na podatny grunt. I choć leciwy biolog już tego nie doczekał, jego projekt w ciągu kil-
wyjątkowy sport dla wszystkich /
Z ziemi włoskiej do Polski Bezsprzecznie najważniejszym wydarzeniem dla każdego sportowca są występy w reprezen-
tacji kraju na międzynarodowych imprezach. W sierpniu br. we włoskiej Castellanzie odbyły się mistrzostwa Europy, na które Polacy wysłali aż cztery drużyny: mężczyzn, kobiet, a także juniorskie do lat 12 oraz 18.
Sam charakter zasad umożliwia to, żeby mężczyźni grali razem z kobietami i żeby nie było to nienaturalne. Turniej był bardzo intensywny, zespół mężczyzn rozegrał aż dziesięć spotkań w cztery dni. Cały czas byliśmy w rytmie meczowym, skupieni na grze, omawianiu taktyki. Kiedy tylko mieliśmy okazję, szliśmy też na mecze dziewczyn wzajemnie się dopingować ‒ wspomina Grzegorz Stelmach, jeden z kilkorga przedstawicieli SGH grających na mistrzostwach w narodowych barwach. Najmłodsi reprezentanci wywalczyli medal, a seniorskie zespoły zakończyły turniej na szóstej pozycji. Jednak to nie wynik był dla nich najważniejszy. Kiedy mistrzostwa się zaczęły i później, kiedy pierwszy raz w koszulce z orłem na piersi wchodziłem na boisko, to było naprawdę wyjątkowe uczucie. Brałem udział w wielu imprezach sportowych, maratonach, ale te mistrzostwa były zdecydowanie największym przeżyciem – mówi Stelmach. Wspomnienia prowadzące-
go AZS SGH pokazują także, jak kameralne jest tchoukballowe środowisko: Każda z drużyn musiała wystawić dwóch sędziów, dlatego razem z kolegą wzięliśmy udział w specjalnie organizowanym kursie i mogliśmy współtworzyć turniej także od tej strony. Podobnie ciekawe doświadczenie z sierpniowego turnieju wywiózł Aleksander Gortych.: Na mistrzostwa z powodów osobistych nie mógł przyjechać nasz trener, dlatego jako kapitan przejąłem jego obowiązki. Gdy gramy na takim turnieju i patrzymy na debiutujących kolegów, widzimy, jak ta atmosfera się udziela, możemy poczuć choć kroplę tego, co czują najlepsi piłkarze świata.
Nadzieja w młodych Z założenia tchoukball to sport dostępny dla wszystkich, egalitarny. Wyrazem tego jest koedukacyjność drużyn w turniejach na poziomie klubowym. Sam charakter zasad umożliwia to, żeby mężczyźni grali razem z kobietami i żeby nie było to nienaturalne. Ze względu na podział zadań każdy odnajdzie się w tchoukballu – tłumaczy Stelmach. Dodatkowo SKF Tchoukball.pl podejmuje szereg inicjatyw, które mają na celu popularyzację tego sportu. Organizujemy turnieje, robimy otwarte treningi, szkolenia dla nauczycieli WF-u oraz wszystkich chętnych. Szczególnie nauczyciele są tym zainteresowani, tchoukball daje im szansę na różnorodność, wprowadzenie na zajęciach czegoś nowego. To właśnie szkoły są przyszłością naszej dyscypliny – kończy Gortych. Można po cichu dodać, że przyszłością, która rysuje się w coraz jaśniejszych barwach. 0
fot. David Sandoz
kunastu lat stał się sportem międzynarodowym. Początkowo FITB (Międzynarodowa Federacja Tchoukballu) rozwijała się w krajach Europy Zachodniej – głównie we Włoszech oraz kolebce tego sportu, czyli Szwajcarii. Wkrótce tchoukball trafił także do południowo-wschodniej Azji, gdzie szybko zyskał sobie liczne grono fanów. Na Tajwanie stał się nawet jednym ze sportów narodowych, dlatego nie dziwi to, że zawodnicy z tego kraju są od lat praktycznie niepokonani na mistrzowskich imprezach. Wciąż stosunkowo młody sport zawitał do Polski na początku nowego wieku. W 2008 r. założony został pierwszy tchoukballowy klub w naszym kraju – Stowarzyszenie Kultury Fizycznej Tchoukball.pl – który odgrywał równocześnie rolę polskiej federacji na arenie międzynarodowej. Dalszy rozwój nowej dyscypliny był tylko kwestią czasu. Przed czterema laty w związku z rosnącym zainteresowaniem w stolicy uznaliśmy, że dobrym pomysłem będzie podzielenie się na drużyny, aby rozpocząć taką lokalną rywalizację sportową. Ja z moim przyjacielem, Staśkiem Tarnowskim, założyliśmy zespół Warsaw Hornets, a równocześnie chłopaki z SGH utworzyli u siebie sekcję AZS – wspomina Aleksander Gortych. Obie warszawskie drużyny niebawem dołączyły do krajowej czołówki – Hornets zostali wicemistrzami Polski w 2016 r., a AZS SGH dwa lata później.
SPORT
grudzień 2018
W SUBIEKTYWIE
/ urban exploration
“to teraz zlogarytmujemy zmienną krowy. Jak Państwo myślą, czy krowy lubią być logarytmowane?”
Plan ucieczki do... Policja nieraz już ich przesłuchiwała. Pytała, czy są terrorystami, sprawdzała, czy mają karabiny, czy nie uciekli z domu… Tymczasem niektórzy z nich mogą się pochwalić co najwyżej ucieczką z więzienia. T E K S T:
K ata r z y n a Kowa l e w s k a
ury śląskiego więzienia miały około 20 m. wysokości. Kuba i jego współtowarzysze dysponowali zaledwie kilkumetrową liną. Najniższa dostępna droga wiodła przez garaż. Niestety obecność rynny utrudniała wspinaczkę, którą trzeba by było odbyć pod znacznym kątem. Kuba podsadził swojego kolegę, któremu z wysiłkiem udało się w końcu podciągnąć do góry. Następnie resztkami sił wciągnął pozostałego na dole towarzysza na dach. Akcja, po wielu wysiłkach, zakończyła się sukcesem. Z reguły jednak nie jest tak trudno wydostać się z wybranych punktów. Na miejscu zazwyczaj wiemy, którędy można wyjść. To kwestia researchu i dobrego przygotowania – tłumaczy Konrad, który czekał na Kubę pod murami opuszczonego więzienia. Wbrew pozorom najczęściej wychodzimy drzwiami, bo są otwarte albo nie ma ich wcale. Ewentualnie okna traktujemy jak drzwi – dodaje Kuba. Komplikacje pojawiły się także w fabryce amunicji nad morzem. Wejście nie było trudne. Konrad i jego kolega zeszli do obiektu po drzewie. Niestety podczas powrotu dała się im we znaki grawitacja. Utknęli na dole. Nie mieli ze sobą nawet lin. Na szczęście u góry czekał na nich Kuba. Wciągnął kolegów na drzewo na… pasku od spodni.
M
Opuszczone podziemia biurowca
48–49
Z dj ę c i a :
g r u pa p o s ta p o i n t, G o u r b e x . p l
Brudne hobby Urban exploration – w skrócie ue – znana jest także jako urbex lub w polskiej wersji: eksploracja miejska. W ostatnich latach staje się coraz bardziej popularna i częściej kojarzy się z turystyką ekstremalną lub alternatywną. Eksploratorzy zwiedzają miejsca nietypowe: opuszczone, trudno dostępne, przeznaczone do rozbiórki. Takie, w które przeciętny turysta na pewno by się nie zapuścił. To brudne hobby. Często jest tak, że trzeba się ubabrać w ziemi, sadzy, kurzu i pyle – opowiada eksploratorka N, członkini grupy Postapoint. Urbex jest ekstremalny i wiąże się z nim adrenalina. To niezwykłe przeżycie i ogromna satysfakcja – nadmienia Mar, który zaczął swoją przygodę z ue dzięki N. Zaczęli eksplorować razem, już w szkole podstawowej. Tylko wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to się nazywa „urbex”. Wracając ze szkoły, przechodziliśmy nieopodal porzuconych działek, dzikich ustępów. Robiliśmy bazy w krzakach na terenach opuszczonych, zapomnianych. Potem to jakoś ucichło, ale wkręciliśmy się w grę „Stalker”. To gra komputerowa, której akcja rozgrywa się w Prypeci [strefie wykluczenia wokół Czarnobyla – przyp. red.]. Dzięki tej fascynacji zaczęliśmy zwiedzać opuszczone obiekty w naszej okolicy – opowiada N.
Swoją pasją zarażali znajomych. Na ich drodze pojawił się między innymi Ahmed, który razem z nimi wybrał się na swoje pierwsze nocowanie na obiekcie. Odbyło się ono na terenie Puszczy Kampinoskiej nieopodal Łomianek: w atomowej kwaterze dowodzenia. Ze względu na nowych mieszkańców opuszczonego i wyczyszczonego przez wojsko obiektu miejsce żartobliwie przezwali atomową kwaterą nietoperzy. Jakiś czas później spotkali też Rafała, który poznał exploring dzięki YouTube’owi. Opuszczone budynki zaczął zwiedzać pod koniec technikum. Gdy poszedł na studia, zainteresował się dodatkowo elektroniką. Od tej pory często ożywia instalacje elektryczne budynków, oświetlając wybrane pomieszczenia; nierzadko po raz ostatni przed rozbiórką. Wraz z biegiem czasu grono przyjaciół poszerzało się, a dwa miesiące temu postanowiło założyć własną grupę – Postapoint – mającą zrzeszać eksploratorów.
Trzecia ręka Konrad i Kuba, dzisiaj znani jako eksploratorzy z Urbex History, zaczynali bardziej hucznie. Wszyscy chodziliśmy do tego samego technikum, a potem studiowaliśmy na tej samej uczelni – wspomina Konrad. Każdy z nas miał ciche marzenie, by pojechać do Czarnobyla. O łączącym ich pragnieniu dowiedzieli się przypadkiem, podczas rozmowy na nieszczególnie pasjonujących zajęciach. Razem znaleźli wyprawę naukową, z którą mogliby wybrać się do mekki eksploratorów. Chcieli nagrać swoją przygodę życia, ale nie mieli jeszcze doświadczenia w pracy z kamerami. Postanowili poćwiczyć. Ich wybór padł na Prudential, niegdysiejszy Hotel Warszawa. Przed wojną był to najwyższy budynek w stolicy. Prace związane z jego odbudową nie wiedzieć czemu stanęły i postanowiliśmy skorzystać z okazji – wyjaśnia Konrad. Nagraliśmy budynek z dołu i z góry. Po nagraniu i publikacji materiału na YouTubie odezwała się do nas telewizja. To był okres koło 1 sierpnia. Do kin wchodził film „Miasto ‘44”. W tamtym czasie prace renowacyjne ruszyły z powrotem, a nagranie chłopaków dokumentowało powojenny stan budynku: zwłaszcza brak dachu. To wypaliło. Byliśmy w telewizji, rozmawialiśmy o niszczeniu zabytków z varsavianistą i konserwatorem. Ludziom podobał się nasz film na YouTubie –
urban exploration /
mieliśmy około 10 tys. wyświetleń. Stwierdziliśmy, że kontynuujemy – opowiada Konrad, a Kuba dodaje: Pojechaliśmy do mekki eksploratorów. To była przygoda życia. Prypeć ma niesamowity klimat. Miała być idealnym miastem, wizytówką ZSRR. Wybuch wodoru przemienił jednak dowód potęgi ludzkich możliwości w biały pył. Dziś to nie tylko jedno z najważniejszych miejsc dla osób zajmujących się urbexem, lecz także królestwo zwierząt, głównie wilków, jeleni, łosi i borsuków. Ludzie myślą, że gdy pojedziesz do Czarnobyla, to będziesz świecił albo wyrośnie ci trzecia ręka. To jest zupełna nieprawda. Widzieliśmy, jak wygląda świat po katastrofie. Wcale tam nie latają mutanty – opowiada Kuba. Dla naukowców jest to wyjątkowa okazja do prowadzenia badań nad długoterminowymi skutkami promieniowania, które wciąż stanowią zagadkę. Biolodzy zauważyli zwiększoną liczbę zachorowań u niektórych zwierząt, chociaż dla osób postronnych nie różnią się one wcale od swoich nieskażonych czarnobylskim promieniowaniem krewnych. Konrad z Kubą potwierdzają tę obserwację: żadne z widzianych przez nich zwierząt nie miało piątego kopyta, a eksploratorzy pozostali dwunożni.
Dziury w stopach i nie tylko Penetrujący trudno dostępne przestrzenie śmiałkowie liczą się z tym, że ich wyprawy są ryzykowne. Miejsca, do których udają się grupy ue, często są niezabezpieczone. Rozpadają się w nich schody, podłogi. Zewsząd wystają gwoździe i mnożą się inne ostre przedmioty. Podczas wypraw łatwo doznać obrażeń. Koleżanka stanęła na gwóźdź i przez tydzień miała spuchniętą stopę. Kolega zamykał okno i szyba spadła mu na rękę. Ja z kolei skakałam przez 2-metrowe ogrodzenie i zahaczyłam o nie nogą. Nie dość, że ją rozcięłam, to jeszcze spadłam na beton. Nic sobie nie złamałam, ale upadek nie był przyjemny – N opowiada lekkim tonem, jakby żadne z doświadczeń nie było szczególnie bolesne, a każde z nich należało do zamierzchłej przeszłości. Ostatecznie przecież z posiadania „brudnego” hobby wynika to, że jego realizacja nie jest czystą przyjemnością. N zapewnia także: Nie zdarzyły się wypadki poważne ani śmiertelne. Przynajmniej nie w naszej grupie ani w grupach, o których wiemy. Większym zagrożeniem niż przedmioty i rozpadające się elementy budynków (które można ominąć) okazują się często ludzie: bezdomni, narkomani, osoby niepoczytalne. Właśnie dlatego wielu eksploratorów nosi ze sobą na wyprawy gaz pieprzowy. Niejednokrotnie są zmuszeni go użyć. Pewien przypadek N wspomina szczególnie: Weszliśmy do budynku nieogrodzonego, otwartego. Nie było tam żadnych tabliczek z zakazem wstępu. Pochodziliśmy po środku i weszliśmy na dach, żeby zrobić ładne zdjęcia. Nagle z budyn-
W SUBIEKTYWIE
Opuszczony dom z fortepianem
ku naprzeciwko wyszedł mężczyzna w pomarańczowej bluzie. W ręku trzymał widły. Mężczyzna podszedł pod budynek i zaczął niecenzuralnie wyzywać członków grupy, obrażając ich głównie na tle religijnym i jednocześnie wymachując widłami. Gdy grupa chciała się ulotnić, ten zajechał jej drogę samochodem, prawie rozjeżdżając jednego z chłopaków. Kiedy wysiadł z auta i ponownie zaczął zachowywać się agresywnie wobec grupy, jedna z zaatakowanych osób użyła gazu pieprzowego. Eksploratorzy wbiegli do pobliskiego lasu i kluczyli między drzewami. Bali się, że agresywny mężczyzna, mimo oślepienia, będzie próbował ich rozjechać.
Oko czułe i czujne Członkowie Urbex History z kolei wspominają wiele pozytywnych gestów od miejscowych osób. W pewnej wiosce na Śląsku eksplorowaliśmy opuszczony żłobek. Obok niego było gospodarstwo i wyszedł z niego mężczyzna. Podeszliśmy, porozmawialiśmy, spytaliśmy, czy możemy zostawić samochód – opowiada Konrad. Urbexowcy otrzymali pozwolenie na zaparkowanie auta koło gospodarstwa, dzięki czemu nie musieli obawiać się kradzieży. Dowiedzieli się także, że mogą spokojnie wejść do żłobka i nikt ich stamtąd nie przepędzi. Mężczyzna był jedynym mieszkańcem w okolicy i miał dużo zrozumienia dla oryginalnego hobby. Kuba mówi, że bardzo ciekawym doświadczeniem jest dla niego styczność z wiejskim życiem i poznanie niemiejskiej perspektywy. Konrad wspomina jeszcze inną, wyjątkową historię, która miała miejsce około 600 km od Astany, w Arkałyku. To mała miejscowość, która doświadczyła dużego spadku demograficznego. Wsiedliśmy do pociągu i od razu każdy Kazach chciał się z nami zbratać: tutaj naleweczka, tutaj papierosek. Ja akurat nie palę, ale w przedziale
wszyscy jarali. Na miejscu powitanie nie było jednak tak ciepłe, jakby można było się spodziewać po radosnym towarzystwie pociągowym. Na początku myśleli, że jesteśmy terrorystami, bo normalny turysta nie jedzie do takiego miasta, żeby je zwiedzać – Konrad kontynuuje opowieść. Od razu zawinęła nas policja i stwierdziła, że planujemy zamach. Zaczęliśmy o sobie opowiadać, ale oni nam za bardzo nie wierzyli. Sprowadzono tłumacza, ponieważ tylko jedna osoba z grupy znała podstawy rosyjskiego, a żaden z policjantów nie władał językiem angielskim. W końcu zaprezentowali swój kanał i imponującą już w tamtym czasie liczbę wyświetleń. Nareszcie im uwierzono. Policjanci zawołali >>głównego żurnalistę<<, tak nazywali jakiegoś redaktora. Sprowadzili też jakąś kobietę, która była – można by powiedzieć – gubernatorem całego miasteczka. Policja wraz z przewodnikami woziła nas po całej miejscowości oznakowanymi samochodami. Przydzieliła nam dwie osoby, które miały nam pokazać całe miasto. Mieliśmy wstęp wszędzie. Staliśmy się celebrytami. Mieszkańcy robili z nami zdjęcia i wystąpiliśmy w lokalnej telewizji. Miejscowi ludzie byli dla grupy tak mili, że w pewnym momencie obdarowywani z każdej strony honorami goście poczuli się przytłoczeni. To była wręcz inwigilacja. Miejscowi wszędzie za nami chodzili. Gdziekolwiek się nie oddaliliśmy, ludzie na nas patrzyli i wiedzieli, co robimy. Nie mieliśmy żadnej prywatności. Konrad i Kuba wyprawę wspominają jednak bardzo dobrze. Na jednym z materiałów uwiecznili nawet moment, gdy nagrywa ich kazachska telewizja.
Nie wyważa się otwartych drzwi Konradowi i Kubie tylko raz się zdarzyło, by ktoś z miejscowych nasłał na nich policję. Mieliśmy pecha. Gdy zwiedzaliśmy, jakieś małolaty 1
grudzień 2018
W SUBIEKTYWIE
/ urban exploration
rzucały butelkami z dachu budynku. One uciekły, a my akurat wychodziliśmy z budynku. Podjechali tajniacy, dwóch wielkich gości. Jeden z nich zapukał w szybę i wyjął odznakę. Spytał, skąd jesteśmy. Gdy dowiedział się, że z Mazowsza, zrobił wielkie oczy i postukał się w czoło. „Matko, pół Polski przejechali, żeby jakiś opuszczony budynek nakręcić. Czy wy jesteście normalni?!”. Policjant pozwolił im jednak jechać dalej. Prawo nie zabrania bowiem wchodzenia na teren niezabezpieczonych budynków, nieogrodzonych, z wyrwami w płocie, które nie są oznaczone tabliczkami z zakazem wstępu. Z kolei przy zwiedzaniu chronionych obiektów Konrad i Kuba starają się uzyskać zgodę odpowiednich osób. Gdybyśmy w jednym miejscu nie podeszli do ochroniarza i nie spytali, czy możemy wejść, to zjadłyby nas psy, cała ich sfora – wyjaśnia Konrad. Wraz z kolegami często pisze do urzędów miasta z prośbą o zgodę na zwiedzenie i sfilmowanie budynku. Czasem urzędnicy przekierowują ich do właścicieli; częściej jednak do innych oddziałów. Nierzadko tworzą się w ten sposób błędne koła biurokratyczne. Konrad mówi o nich z goryczą: Odsyłają cię z urzędu do urzędu, aż w końcu dowiadujesz się, że nie ma jakiegoś dyrektora. Nawet gdy członkowie Urbex History mają zgodę na zwiedzenie budynku, który wydaje się w dobrym stanie, starają się pomagać własnemu szczęściu. Ich żelazną zasadą, którą chcieliby wpoić także innym eksploratorom, jest to, że zawsze ktoś z grupy czeka na nich na zewnątrz obiektu. To dzięki niej udało się Urbexowcom uciec zarówno z więzienia, jak i z fortu amunicji. W razie potrzeby osoba na zewnątrz może wyciągnąć linę holowniczą z samochodu, zadzwonić po pomoc, pojechać do sklepu po drabinę czy inne potrzebne urządzenia. Mają oprócz tego jeszcze drugą, równie ważną zasadę: Jeżeli gdzieś idziemy, to zawsze kogoś informujemy, gdzie jeste-
śmy. Przekazujemy godzinę wejścia, wyjścia, współrzędne geograficzne, bo jeśli się nie odezwaliśmy, to prawdopodobnie nas zasypało lub stało się coś innego – mówi Kuba i wyjaśnia jednocześnie, jak ważne jest, by mierzyć siły na zamiary. Jedną z ich mniej odpowiedzialnych decyzji było wdrapanie się bez zabezpieczeń na przerdzewiałą, ponadpięciometrową koparkę w Niemczech bez zabezpieczeń. Przetarli w ten sposób szlaki innym youtuberom, którzy coraz śmielej wchodzą na zdezelowaną maszynę. Towarzyszy im myśl, że skoro poprzednikom nic się nie stało, mogą czuć się pewniej. W internecie pojawiają się kolejne filmiki, a z każdą wspinaczką stan koparki się pogarsza.
Krótki dekalog eksploratora Ogół eksploratorów łączy z kolei inna zasada: Zabieraj zdjęcia i wspomnienia, a zostawiaj tylko ślad buta. Wynika ona z troski o budynek oraz grupowej solidarności, by następni wizytatorzy mogli zobaczyć to samo, co ich poprzednicy. Oprócz tego każdy budynek ma jakiegoś właściciela, do którego należą znajdujące się wewnątrz przedmioty. Z tego względu kolejną niepisaną zasadą eksploratorów jest niepublikowanie lokalizacji odwiedzanych miejsc na forum publicznym, lecz ewentualne przekazywanie jej pocztą pantoflową komuś zaufanemu. Niestety takie dane i tak często docierają do niepożądanych osób, nie tylko pseudoeksplorerów, lecz także szalbierzy i złodziei, którzy mają własne kanały informacji. Proces niszczenia budynków widzą wyraźnie Postapointowcy, którzy wracają do jednego miejsca po kilka, a nawet kilkanaście razy i przywiązują się do niego. Widzimy degradację miejsc postępującą w zaskakującym tempie. Ludzie śmiecą. Wyłamują drzwi. Usuwają windy i pozostawiają puste szyby, co jest bardzo niebezpieczne, bo można przez nie spaść – opowiada Ahmed.
Opuszczona fabryka sprzętu medycznego
50–51
Rafał opisuje konkretną sytuację: W jednym ze zwiedzanych przez nas budynków, na piętrze, stał komputer stacjonarny. Jeszcze działał. Po uruchomieniu ukazała się strona z 2009 r. z informacją o zbliżającym się koncercie Michaela Jacksona. Artysta dawno już wówczas nie żył. Dwa tygodnie później komputer był zniszczony, ktoś zabrał procesor i dysk twardy. Stała też tam maszyna do pisania, która została pozbawiona części elementów, a pozostałe ktoś porozsypywał. Zdarza się, że stuprocentowo sprawny budynek po upływie pół roku zmienia się w ruinę. Okna zostają wyrwane z futryną, wnętrze jest zdemolowane. Żal jest takich miejsc, bo znaliśmy je, gdy były jeszcze funkcjonalne – wyznaje N. Dodaje, że jednym z takich miejsc był słynny AlmaMer, ale o nim żadna z grup nie chce za bardzo opowiadać. W internecie jednak bardzo łatwo znaleźć informacje na temat głośnej afery związanej z zamkniętą szkołą prywatną, w której bez zabezpieczenia pozostawiono wszystkie dokumenty z danymi osobowymi studentów. Na podłogach zalegały stosy prac licencjackich i magisterskich, a w pracowniach przez długi czas stały laptopy z działającymi bazami danych. Było to rażące pogwałcenie ochrony danych osobowych. W sprawie wielokrotnie interweniowali byli studenci, ale do nagłośnienia problemu przyczynili się youtuberzy, którzy wrzucali do sieci filmiki nagrane w niezabezpieczonym budynku.
Perły rzucone między gruz W opuszczonych miejscach często można znaleźć bardzo ciekawe przedmioty o większej lub mniejszej wartości, a nierzadko – perełki historyczne. Natrafiamy na papiery, rachunki, książki. Najstarszy dokument, z jakim się w ten sposób zetknąłem, to umowa najmu lub dzierżawy pokoju na rok od stycznia 1940 r. za miesięczny koszt 300 lub 500 starych polskich złotych – opowiada Ahmed. N zaś przytacza inną sytuację: Mój kolega znalazł gazety z czasów drugiej wojny światowej. Materiały były po niemiecku i informowały, że naziści zaatakowali Polskę. Takie świadectwa historyczne przepadają w budynkach, które stopniowo znikają: najpierw rozgrabione, potem rozebrane. Mar uważa, że niektóre rozbiórki są robione bezmyślnie. Elementy elektryczne, silniki, zamiast zostać rozmontowane sensownie, zostają rozjechane koparką. Rafał zaś dodaje: Właściciel czy firma nie patrzą, że w środku są rzeczy wartościowe. Na teren wjeżdża buldożer, który mieli, niszczy, równa z ziemią, a potem wszystko trafia na gruzowisko. A dlaczego? Bo jest szybciej niż sprzedawać czy magazynować. Robiąc zdjęcia, Postapointowcy czują, że ocalają pamięć o niszczonych przestrzeniach. Właśnie dlatego N mówi: Wierzę, że to się kiedyś przyda, że ktoś to kiedyś wykorzysta, powoła na nie i powie: tu były kiedyś takie zakłady, to wyglądało tak i tak.
urban exploration /
Wiele zdjęć, które posiadamy, to już zdjęcia historyczne. Dokumentacja zmieniającej się Warszawy. Ogromną wagę przywiązuje do tego także Rafał, który interesuje się rozwojem techniki. Z tego powodu bardzo ciepło wspomina eksplorację Polskich Zakładów Lotniczych. Na przykładzie budynku mógł dostrzec świadectwa technologicznych przemian i zaobserwować, jak w różnych okresach funkcjonowały poszczególne segmenty obiektu. W jednej części zakładów Rafał znalazł stare maszyny do pisania, a w kolejnej – już komputery oraz książki z instrukcją obsługi pierwszych programów do projektowania. Obserwował też deski kreślarskie i plany, które koło nich leżały: od ręcznych odrysów zębatek po całkiem współczesne wydruki. Koledze Rafała, zachwyconemu takimi ciekawostkami, zdarzyło się pogwałcić świętą zasadę eksploratorów. Zabrał ze środka przeznaczonego na rozbiórkę (historycznego) budynku tubę z planami obiektu. Chciał je wymodelować w 3D i wrzucić do internetu w postaci gry z dopisaną fabułą. Dwa tygodnie później tuby z zabytkowymi planami zostały wypchnięte przez okno i zniszczone wraz z całym budynkiem. Zmiażdżone fragmenty kartonu wymieszały się z gruzem. Z jednym ocalonym wyjątkiem.
W dzienniku piątka z urbexu Urbexowcy przed nagraniem i publikacją filmiku z odwiedzonego obiektu bardzo intensywnie się do tego przygotowują. Każdy z nas opra-
cowuje historię danego miejsca i wszyscy się jej uczymy. Na miejscu dodatkowo improwizujemy. Gdy coś znajdziemy i jest to interesujące, staramy się poruszyć temat z tym związany. Jeśli nie znamy zagadnienia, to staramy się szybko przeczytać o nim w internecie, poza kamerami. Kuba podaje przykład: Konrad znalazł w jednym z opuszczonych budynków książkę „Dywizjon 303”. Zapaliła mu się lampka, bo czytał tę powieść. Postanowił o tym opowiedzieć i automatycznie nawiązał do historii batalionu oraz bitwy o Anglię. Członkowie Urbex History wiążą swoją ścieżkę exploringu z misją przekazywania historii, ich zdaniem realizowaną skuteczniej niż w szkole. Ostatnio jakiś chłopak pochwalił się nam, że dostał 5 z historii. Nauczycielka nieobowiązkowo spytała, w którym roku upadła komuna w Polsce, a on zapamiętał datę z jednego z odcinków i dostał piątkę. Do Urbexowców piszą nie tylko uczniowie, lecz także osoby, które chciałyby się wybrać na exploring, ale z różnych względów nie mogą. Wśród nich są także niepełnosprawni, którzy wyznają, że podczas oglądania filmików czują się, jakby zwiedzali miejsca razem z grupą. Kuba montuje filmy i zawsze stara się to zrobić w taki sposób, by jak najbardziej zaangażować odbiorcę. Jak w grze komputerowej, tylko bez sterowania – podsumowuje.
Styl... myślenia Obie grupy nazywają urbex pasją z przesłaniem. W gnających naprzód czasach kierują się
W SUBIEKTYWIE
ku przeszłości i temu, co niechciane, marginalizowane, przeznaczone na zniszczenie. Rejestrując materiał, starają się pokazać piękno sypiących się obiektów, do których na powrót wkracza natura i stopniowo obejmuje tam władzę. Wraz z nią rządy przejmuje historia, która – faworyzując zwycięzców – tych pozostałych skazuje na zapomnienie. Eksploratorzy Postapoint i Urbex History chcą zapisać historię, zarówno dla siebie, jak i dla innych. Dla pasjonatów jest to nie tyle ucieczka od mainstreamu oraz kontestacja współczesnych trendów życiowych, ile wprowadzanie realnej zmiany, przynajmniej we własnym życiu. Kiedy przejeżdżają koło opuszczonego budynku, od razu włącza im się wewnętrzny radar. Zastanawiają się, co było w środku, kto tam żył. To „skrzywienie zawodowe”, ale także dowód wrażliwości na otoczenie. Eksploratorzy nie przechodzą koło niego obojętnie. Uważniej niż zwykli przechodnie rejestrują zmiany zachodzące w obecnych przestrzeniach. Jest w tym jakaś – pewnie w znacznej mierze nieświadoma – filozofia życiowa, by wciąż badać, dociekać i nie tylko patrzeć, lecz także widzieć. Moja znajoma zastanawiała się ostatnio, gdzie się podziali hipsterzy (Prawdziwych hipsterów już nie ma, str. 59). Może są nimi właśnie miłośnicy urbexu, tylko zmienili nazwę oraz sposób spędzania wolnego czasu. I, jak prawdziwi hipsterzy, nie zdają sobie sprawy z tego, że reprezentują tę grupę. 0
Opuszczony ośrodek wczasowy
grudzień 2018
CZARNO NA BIAŁYM
/ Świąteczny Koncert SGH
mój kot ma ucha, bo jest dzbanem
Czy święty Mikołaj jest studentem? Grudzień to czas natłoku kolokwiów i walki o dopuszczenie do egzaminu. Warto jednak o nadchodzących Świętach nie zapomnieć i pozwolić sobie na wysłuchanie kilku kiczowatych piosenek, tym razem nie w kiczowatym wykonaniu. T E K S T:
w e r o n i k a ko ś c i e l e w s k a
czasie gdy świat zaczyna ogarniać świąteczna atmosfera, każdego człowieka dopada nieśmiała potrzeba bliskości, zrozumienia i miłości. U studentów SGH i UW objawia się ona nie tylko marzeniami o czasie spędzonym w rodzinnym domu i wigilijnych potrawach. Kilkudziesięciu z nich poświęca prawie wszystkie swoje wolne wieczory, energię oraz emocje, aby zrobić coś dobrego dla drugiego człowieka. Ich pracę ukoronuje 18 grudnia Koncert Świąteczny SGH – koordynowany przez członków Magla, których wspiera wielu studentów niezrzeszonych we wspomnianej organizacji. Od ponad 10 lat przyciąga on w jeden grudniowy wieczór setki gości. Kusi świąteczną atmosferą, ucieczką od przyziemnych obowiązków oraz możliwością charytatywnego wsparcia tych najbardziej potrzebujących.
W
Renifery Przygotowania do koncertu typowy odwiedzający powinien zacząć już trzy dni wcześniej, od myślenia o swoim stroju. Na ten wieczór nie wystarczą bowiem zwykłe dżinsy i bluza ani nawet typowa marynarka z pracy. Imprezowe ubrania też można raczej zostawić. Jak mawiają babcie obowiązuje strój uroczysty. Atmosfera też jest... może nie uroczysta, ale podniosła i definitywnie gorąca. Gorąco nie jest tylko w czasie oczekiwania na wejście do Palladium, gdzie odbywa się koncert. Półgodzinna kolejka jest niestety normą, ale nikogo to nie zniechęca. Po wejściu od razu zalewają nas uśmiechy organizatorów i innych przybywających. Debiutujących gości może zdziwić liczba ludzi, która już od kilku edycji wydarzenia przekracza dwa tysiące. Od razu zaczyna docierać do wszystkich, że jesteśmy tutaj razem, by tak liczną grupą zrobić coś dobrego. Chociaż w minimalnym stopniu zmienić czyjeś życie. Gdy mijaliśmy stoisko z licytacjami przypomina nam się, że nie kupiliśmy jeszcze prezentów na Święta. Bilety do teatru? Koszulka z autografem znanego sportowca? A może płyta lub biżuteria? Niejednemu licytacja oszczędziła stania w kolejce w sklepie dwa dni przed Wigilią. W końcu czas ustawić się pod sceną. W scenerii istnie świątecznej poczekać, aż zacznie się spektakl. Muzyczny spektakl, który już niejednego spodziewającego się poziomu jasełek lub kiczu wprost z Love Actually zaskoczył. Klasyczne Last Christmas, zmieniające nastrój na sali What The World Needs Now is Love, aż w końcu wzruszające
52–53
z dj ę cia :
Ja n f r a n c i s z e k a da m s k i , O l h a Z av e r ac h
Mario, czy ty wiesz?. Artyści pomogą nam wzbudzić w sobie wszystkie świąteczne uczucia, dawno zapomniane podczas codziennej, zapracowanej rutyny. Po takich wrażeniach długo nie będziemy chcieli wyjść i wrócić do normalności. Świat, w którym na te kilka godzin się znajdziemy, jest pełen miłości, dobroci i chęci pomocy drugiemu człowiekowi. Brzmi to trochę magicznie, ale wiara w taki świat jest nam dużo bardziej potrzebna niż ta w Świętego Mikołaja.
Elfy Idea projektu zrodziła się w 2007 r. w głowach studentów SGH w Warszawie. Przez pierwsze kilka edycji odbywał się on na Auli Spadochronowej Szkoły Głównej Handlowej pod nazwą Świąteczny Koncert Talentów. Trzy pierwsze lata organizowali go Krzysztof Rzyman oraz Marek Rogala. Co takiego się stało, że Koncert nie odbywa się już w sercu SGH pod piramidą? Zmiana była wymuszona remontem Auli Spadochronowej, po którym Magiel nie otrzymał zgody na powrót z projektem na stare miejsce. Całe szczęście znalezione w zastępstwie Palladium świetnie się przyjęło. Również w tym roku, 18 grudnia o godzinie 20, koncert będzie miał miejsce właśnie tam. Jak każdy projekt, również Koncert Świąteczny SGH pozostawił po sobie wiele dziwnych historii. Teraz już się tego nie robi, ale jeszcze w 2012 r. drukowaliśmy papierowe zaproszenia dla pracowników SGH, które potem ręcznie wypisywaliśmy i zanosiliśmy do budynku M. Było tego z 1000 sztuk, więc proces podpisywania ich i roznoszenia to było logistyczne bagno. Inna sprawa, że administracja SGH nie miała żadnego problemu, żeby udostępnić mi excela z kompletną listą pracowników, stanowisk, stażu etc. Nie było wtedy RODO – opowiedział nam Michał Wrona, koordynator Koncertu z roku 2012. Dodał również: Znaleźliśmy firmę transportową, która zawiozła nam 95 proc. sprzętu za darmo do Palladium, ale czegoś oczywiście nie spakowaliśmy na czas i tuż przed koncertem wieźliśmy szklane gabloty metrem z Pola Mokotowskiego.
Mikołaje Podczas poprzednich edycji zebrano łącznie ponad 180 tys. zł i prawie co roku pobijany jest poprzedni rekord ze zbiórki. Zwłaszcza że pieniądze można przekazywać nie tylko na Koncercie, ale również poza nim, w internetowych licytacjach przedmiotów, kolacji ze studentami SGH
oraz podczas Tygodnia Świątecznego. Cały dochód przekazywany jest fundacjom pomagającym najbardziej potrzebującym. Wśród tych fundacji w poprzednich edycjach były m.in. Mam Marzenie, Fundacja Beaty Jałochy, Zdążyć z pomocą oraz Akogo. W tym roku pieniądze zbierane są dla fundacji Rak&Roll. Co roku na koncertowym finale gromadzi się ok. 2500 osób. I nie jest to zasługa tylko tego, że wstęp jest darmowy. Żaden Koncert nie odbyłby się bez wspaniałych prowadzących, wśród których byli już m.in. Dorota Wellman, Cezary Pazura, Michał Meyer, Joanna Jabłczyńska, Artur Barciś i Karol Paciorek. Niewątpliwie podkreśla rangę Koncertu, że tak znane osoby zdecydowały się poświęcić pro bono swój wieczór, aby uświetniać na scenie występy profesjonalnych artystów, zabawiać publiczność i namawiać do przekazywania pieniędzy na zbiórkę. Koncert rośnie z edycji na edycję. W tym roku przy jego organizacji pracuje ponad 70 osób. Wsparcia udzieliło trzech sponsorów oraz 3 patronów honorowych. Na licytację zdobyto ponad 100 przedmiotów oraz ponad 40 voucherów na kolacje. Na scenie wystąpi prawie 35 artystów, którzy ćwiczyli 54 godziny, nie licząc treningów solowych pod prysznicem. Nawet jeśli nie czujecie magii świąt od kiedy w podstawówce odkryliście, że Mikołaj nie istnieje, na pewno doświadczycie jej podczas Koncertu Świątecznego. 0
Świąteczny Koncert SGH /
CZARNO NA BIAŁYM
grudzień 2018
CZŁOWIEK Z PASJĄ
/ kawiarnia po harcersku
nie wiem, kto wygra ten skład, ja czy id
Rekin z gitarą Choć jest ich w Warszawie wiele, tylko w nielicznych już od progu wie się o założycielu wszystko. Niektóre kuszą smakiem ciast, inne obiecują danie motywacji na podróż dookoła świata. W tej stawia się na coś innego – ludzi. Michał Stępski – młody przedsiębiorca, a przy tym harcerz – opowiada o swoich przygodach z autorską (klubo)kawiarnią. R o z m aw i a ł a :
A l e k sa n d r a Ja k u bow i c z
Magiel: Jak wygląda praktyczny wymiar zakładania kawiarni? Michał Stępski: Sam proces zakładania nie był trudny. Tak naprawdę
nie byłem w żadnym urzędzie, tylko raz musiałem odebrać protokół sanepidowski. Firmę założyłem przez internet dzięki profilowi zaufanemu, który opierał się na koncie w banku. Wniosek o rejestrację kasy fiskalnej również złożyłem przez internet, tak samo jak ten o wpisanie na listę obiektów pod nadzorem sanepidu. I już dosłownie dwa–trzy dni później, więc o wiele szybciej niż przy procedurze papierowej w urzędzie, zadzwoniła do mnie pani z urzędu i chciała się umówić na dziś albo jutro. W ten sposób kontrolę sanepidu przeszedłem w mniej niż tydzień. Tego samego dnia, w którym pani z sanepidu odbierała lokal, miałem też wizytę kominiarza. Przyszedł, porozglądał się przez pięć minut, zabrał dwie stówy i napisał, że są kratki wentylacyjne i że wentylacja jest zgodna z wymogami.
Brzmi jak sen. Nie do końca. Musiałem wydać prawie 400 zł na badanie wody, co jest zupełnym absurdem w naszym pięknym mieście stołecznym, bo ta oto woda pochodzi z tego samego wodociągu, o którym pani Gronkiewicz-Waltz mówi na wszystkich billboardach: Pijcie, lepsza niż butelkowana. Ale musiałem ją przebadać. Śmiał się nawet człowiek sprawdzający tę wodę, bo stwierdził: No tak, wie pan, ta woda jest badana przez miasto, potem na obwodzie dzielnicy, potem musi mieć badania od administratora budynku i potem pan jeszcze raz ją bada. Więc to taki typowy urzędniczy absurd.
ślał o tym, żeby uwzględnić w przepisie, że jeżeli woda pochodzi z miejskiego wodociągu, który ma pozyty wną opinię instytutu higieny czy po prostu państwowej inspekcji sanitarnej, to te badania nie są konieczne.
Skąd wziął się pomysł na założenie Scout Coffee? Chodziło o to, żeby stworzyć miejsce dla harcerzy, do którego mogą przyjść zawsze, siedem dni w tygodniu. Pograć na gitarze, porobić coś kreatywnego. Pomysł na taką przestrzeń zrodził się w mojej głowie już jakieś trzy, cztery lata temu, ale na jakiś czas umarł śmiercią naturalną. Potem zmieniłem drużynę harcerską, była potrzeba, żebym szybko pojechał na odpowiedni kurs metodyczny. Zdecydowałem się na taki w Białymstoku. Okazało się, że harcerstwo wygląda tam trochę inaczej niż w Warszawie, jest bardziej uduchowione. I nie chodzi mi o aspekt religijny, ale o to, że tam harcerze mają takie prawdziwe puszczańskie podejście do harcerstwa. Nie jest to harcerstwo na zasadzie zróbmy sobie zbiórkę i obejrzyjmy film. Tam wychodziłem z zajęć, wiedząc, co nowego umiem. I widziałem, że ludzie, którzy są ze mną na zajęciach, mimo że dopiero co ich poznałem, to osoby, na które można liczyć i że widzą w tym harcerstwie jakąś ideę. Ten wyjazd stał się dla mnie impulsem do działania i jednocześnie bezpośrednią przyczyną powstania Scout Coffee.
Dlaczego więc kawiarnia w Warszawie, a nie w Białymstoku?
Odkryłeś, jaki był powód? Okazało się, że w ynika on z przepisu stworzonego głównie na potrzeby małych wsi, w których obiekty gastronomiczne czerpią wodę z wodociągu albo ze studni gruntow ych. Tam oczy wiście woda może być zanieczyszczona, natomiast nikt nie pomy-
54–55
fot. Aleksandra Zalewska
Początkowo rzeczy wiście chciałem otworzyć kawiarnię w Białymstoku, niezależnie od odległości, która dzieli go od Warszaw y (w której mieszkam). Plusem byłyby na pewno niższe ceny w ynajmu lokali. Koniec końców stanęło jednak na Warszawie, przemawiały za tym względy logistyczne, a także to, że dzięki temu będzie to bardziej
kawiarnia po harcersku /
CZŁOWIEK Z PASJĄ
scentralizowany punkt, mniej więcej pośrodku Polski, a biorąc pod uwagę, że to pierwszy tego typu lokal w kraju, no to też w ypadało, żeby był w stolicy…
Pierwszy tego typu w kraju? Nie ma czegoś takiego jak kawiarnie harcerskie. Zdarzają się kawiarnie dla harcerzy, które działają przy jednostkach organizacyjnych, ale wtedy są zrobione bardziej na doczepkę – czynne jedynie w godzinach otwarcia tych punktów, jako miejsce, w którym można w ypić kawę, a nie klimatycznie urządzona przestrzeń z harcerskim w ystrojem.
Harcówki nie spełniają takiej funkcji? Rzeczywiście kiedyś, jakieś 20 lat temu, prawie każda drużyna harcerska w Warszawie miała swoją harcówkę, czyli miejsce, do którego dostawała klucze i prawie całodobowy dostęp. Była to zwykle sala w szkole, często ozdobiona przez harcerzy drewnem, z harcerskimi akcentami. Teraz coraz mniej drużyn i zastępów dostaje takie harcówki, bo jest większy problem z miejscem w szkołach. W związku z tym często nie ma możliwości oddania sali na wyłączność. Niektóre szkoły zgadzają się, aby popołudniami w salach, które nie są używane, były przeprowadzane zbiórki, ale dzieciakom brakuje miejsc, gdzie panuje harcerski klimat, gdzie mogą poczuć się swobodnie.
Skąd pozyskałeś środki? Środki na rozkręcenie biznesu miałem w większości swoje, część pożyczyłem od rodziców. Przyznam szczerze, że to nie są duże pieniądze. Jak ktoś pisze w internecie, że żeby otworzyć kawiarnię, trzeba mieć 100 tys. zł, to jest to poważna przesada. Można to zrobić za połowę tej kwoty albo nawet mniej. Trzeba się tylko za to dobrze zabrać. W moim przypadku okazało się bardzo szybko, że kupiłem dużo rzeczy, które były albo niepotrzebne, albo można było je zastąpić równie dobrymi zamiennikami w niższej cenie, ewentualnie wykonać coś samemu. Starałem się zresztą zrobić to jak najbardziej po harcersku, czyli dać jak najwięcej od siebie.
fot. Aleksandra Zalewska
planszowe, nawet nie dlatego, żeby w nich uczestniczyć, tylko dlatego, że lubiły towarzystwo młodych ludzi. Kawiarnia była lokalem usługowym na parterze budynku mieszkalnego, a schodzili do niej ze swoich mieszkań emeryci, żeby powiedzieć: Ale u pana fajnie, bo są harcerze, jest głośno, ale nie klną. Ostatnio o 22 śpiewali piosenki Dżemu, a ja pamiętam, razem z mężem chodziliśmy na ich koncerty.
Skoro miejsce miało służyć głównie harcerzom i pozwolić im na jak największą swobodę, dlaczego zdecydowałeś się na kawiarnię, a nie świetlicę? Chodziło mi o stworzenie miejsca, które będzie przyciągać nie tylko harcerzy, ale też ludzi z ulicy. A do kawiarni przychodziło dużo ludzi, bo było to jedyne miejsce na Bemowie, w którym można było się napić dobrej kawy za rozsądną cenę. Nie miało to dla nich znaczenia, czy jest harcerska, czy nie. Problemem okazali się natomiast sami harcerze, bo niestety wielu z nich ma głęboko zakorzenione poczucie, że daje się im wszystko za darmo. Kiedy urządzaliśmy wydarzenia i gośćmi w większości byli harcerze, to z dwudziestu osób tylko pięć kupowało coś do picia. Przez to niektóre imprezy były mało rentowne.
Przyznam szczerze, że to nie są duże pieniądze. Jak
ktoś pisze w internecie, że żeby otworzyć kawiarnię,
trzeba mieć 100 tys. zł, to jest to poważna przesada.
Jak radziłeś sobie na samym początku?
Można to zrobić za połowę tej kwoty albo nawet mniej.
Początki samej pracy były trudne, bo najpierw trzeba było poznać teren. Jak się później okazało, ważne jest, żeby się po prostu nie krępować. Ja np. bardzo długo aż nazbyt ostrożnie wystawiałem potykacz reklamowy na chodnik. Nie wiedziałem, gdzie wolno mi z nim podejść i gdzie mogę go wystawić, a nie chciałem, żeby kolejnego dnia przyszła do mnie straż miejska, mówiąc, że zrobiłem to źle i muszę zapłacić grzywnę. Okazało się oczywiście, że nikt się tym nie przejmuje i że mogę go wystawić, gdzie chcę. Najpierw stał pięć metrów od lokalu, potem na chodniku przy lokalu, potem sto metrów od lokalu, a jak dwa razy go nie zabrałem, bo zapomniałem, i nikt go nie ukradł, to stwierdziłem, że już nie będę go chował na noc. Koniec końców miałem darmową reklamę dwa przystanki dalej, przy centrum handlowym, bo tam ostatecznie stanął.
I działała? Ludzie bardzo łatwo odnajdywali lokal. Zdarzały się osoby, zwłaszcza starsze, które pytały, kiedy będą następne śpiewanki czy gry
Dlatego zdecydowałeś się jednak na zmianę modelu na klubowy? Też, ale główna przyczyna była inna. Mieliśmy problemy z właścicielem tamtego lokalu i z samym lokalem. W wyniku głupiej sytuacji z energetyką przez tydzień nie mieliśmy w kawiarni prądu. Ciągnąłem go kablem od sąsiada fryzjera. Firma przyznała się do błędu, ale my z powodu tego błędu przez kolejny miesiąc zarobkami spłacaliśmy czynsz za poprzedni. Dlatego zdecydowaliśmy się na zmianę lokalu. Sama zmiana modelu wynikała natomiast z potrzeby obniżenia kosztów przy przeniesieniu się w nowe miejsce. Chodziło o to, żeby uniknąć znów początkowego wydatku rzędu 2 tys. zł związanego ze wszystkimi pozwoleniami, które musi mieć gastronomia. W ten sposób Scout Coffee przerodziło się w Klub Skauta. 1
grudzień 2018
CZŁOWIEK Z PASJĄ
/ kawiarnia po harcersku
Czym oprócz tego różnią się oba modele? W modelu klubowym, według którego obecnie działamy, każdy gość przy wejściu uiszcza opłatę w wysokości 11 zł, może też wykupić miesięczny karnet klubowy i w jego ramach korzystać ze wszystkich sprzętów i całej przestrzeni. Może sobie zrobić kawę (albo poprosić o to obsługę) i nie ma ograniczeń, ile kaw wypije. W Scout Coffee brałem za kawę 9 zł, a tu biorę 11 zł za wstęp. Powiedzmy, że te 9 zł to kwota, którą chcę na tobie zarobić. Pozostałe 2 zł to koszt dwóch dodatkowych kaw, które jeszcze wypijesz, bo bądźmy szczerzy, koszt mleka i kawy nie jest wysoki. Jeśli zaś chodzi o wydarzenia, w tym momencie 20 osób przychodzących na imprezę niezależnie, czy ma ochotę się czegoś napić, czy nie, ponosi opłatę związaną z jej obsługą.
Rada, którą chciałbyś przekazać sobie z czasów, gdy zakładałeś firmę, to? Osobom, które myślą o założeniu własnej firmy i mają już środki własne na jej założenie i pomysł, radziłbym przede wszystkim, żeby dobrze rozrysowały biznesplan. Nie mam na myśli analizy SWOT i całej reszty, ale zwyczajny kosztorys. Warto uwzględnić w nim wszystko, nawet rzeczy, które pozornie wydają się niepotrzebne, a dopiero potem zastanawiać się, co rzeczywiście się przyda. Warto wypisać wszystkie rzeczy, nawet drobiazgi, a potem zadać sobie trzy razy pytanie, których z nich na pewno potrzebuję. Jeśli się prowadzi pizzerię, trzeba mieć dobry piec, ale jeśli chce się robić zapiekanki, to piekarnik wystarczy.
Jak wygląda wasza obecna reklama? Nasza reklama ogranicza się obecnie do potykacza przed lokalem, a jeżeli chodzi o reklamę typowo wizualną – do dwóch pomalowanych farbami tabliczek na oknach i szyldu nad drzwiami zrobionego z tablicy. Dodatkowo działamy głównie przez Facebooka i Instagrama, staramy się regularne wrzucać na nie grafiki. Zależnie od wielkości wydarzenia od razu po utworzeniu posta udostępniam go na dwóch lub trzech grupach harcerskich. Kluczowa jest dla mnie grupa Stołeczni Harcerze, bo tak naprawdę 100 proc. tej grupy to moja grupa docelowa, czyli harcerze z Warszawy.
ostatnią chwilę, bo czekam, aż zdeklaruje mi się grupa znajomych, jakaś ekipa, która zagwarantuje mi swoje przyjście. Gdybyśmy zrobili to wydarzenie wcześniej, jest szansa, że przyszłoby dwa razy więcej osób, ale gdybym miał wyjątkowego pecha, mogłaby przyjść tylko jedna. Nie dość, że kiepsko by to wyglądało, to dla mnie nie byłby to żaden zysk. Zawsze czekam na te minimum trzy osoby, żeby ruszać z realizacją jakiegoś pomysłu.
Czy prowadzenie takiej klubokawiarni się opłaca? Zysk w tym momencie jest minimalny, jest to kwota między 1–2,5 tys. zł, w zależności od miesiąca, ale pierwszy rok w przypadku większości biznesów to jest dokładanie. Ja od początku działalności mam tendencję wzrostową. Kawiarnię otworzyłem w połowie grudnia 2017r., w styczniu byłem 200 zł na plus, w lutym 600 zł, w marcu tysiąc. Czy jest to rentowne? Myślę, że skoro utrzymaliśmy się już prawie rok, to znaczy, że tak. Ja sam nie mam dużych potrzeb, ale myślę, że ten lokal mógłby zarabiać spokojnie dwa razy więcej. Musiałaby go tylko prowadzić osoba, która by miała parcie na to, żeby dużo zarabiać. Dla mnie to nie jest jedyne źródło utrzymania, tylko biznes, który jest jednocześnie moim hobby.
Czy przyświeca temu miejscu jakieś motto? Tak. Jak ktoś stanie w drzwiach i powie: Słuchaj, nie mam dzisiaj dla ciebie 11 zł, żeby zapłacić za wstęp do klubu, to ja tak czy inaczej zaproszę go na herbatę, bo cenię sobie ludzi. I on wypije tę herbatę wartą złotówkę, ja na tym nic nie stracę, a zyskam osobę, która dzięki temu przyjdzie jeszcze milion razy, ale nawet nie patrząc na to, po prostu zyskam osobę, z którą mogę przez tę godzinę pogadać. Oczywiście pod warunkiem, że nie będzie przychodziła z pustymi kieszeniami codziennie. Najpierw pasja, hobby, takie poczucie harcerskości i potrzeby działania z ludźmi, a dopiero potem biznes. 0
Czyli jednak celujesz w harcerzy? Tak, cały czas zaznaczam, że to miejsce otwarte na wszystkich, ale miejsce harcerskie. Zresztą jego głównym celem od momentu założenia jest promowanie harcerstwa, a głównym klientem harcerz.
Jak zdefiniowana grupa docelowa i to, że są to harcerze, wpływają na sposób rozmowy z klientem? Komunikat jest dzięki temu przyjacielski, pisany językiem bardziej potocznym niż formalnym, nie ma mowy o Szanowni Państwo czy Proszę Państwa. Dodatkowo humor w nim zawarty może być znacznie swobodniejszy, bo wiem, że klienci podejdą do niego z dystansem.
Mam kilku stałych bywalców, do których odzywam się, kiedy wpadam na nowy pomysł na wydarzenie i wiem, że na pewno ktoś z nich się pojawi. Kiedy mam już potwierdzone trzy osoby, robię wydarzenie na Facebooku, reklamuję je na grupach itd. Z Facebooka dochodzi pięć osób, ktoś jeszcze kogoś weźmie i okazuje się, że na samym wydarzeniu jest nas dwadzieścioro. Zdarza się też dość często, i narzeka na to sporo osób, że bardzo późno wstawiamy te wydarzenia. Ale to nie jest tak, że już dziś planuję coś na tydzień do przodu, tylko złośliwie wstawiam post na Facebooka dwa dni przed wydarzeniem. Ja po prostu wstawiam go często na
56–57
fot. Kuba Kwiatkowski.
W Klubie często odbywają się różnorakie wydarzenia, takie jak wspólne śpiewanie albo noce filmowe. Jak wygląda ich organizacja? Opieracie się na stałych gościach czy raczej liczycie na nowe osoby?
Michał Stępski Świeżo upieczony absolwent kierunku ekonomicznego, z zamiłowania harcerz. Założyciel i właściciel działającej od grudnia 2017 r. kawiarni Scout Coffee (od września tego roku klubokawiarni Klub Skauta). Mówi, że gdyby tylko miał w sobie trochę więcej samozaparcia, po mleko do kawiarni jeździłby raz w tygodniu do supermarketu, a nie do oddalonego o trzy minuty Freshmarketu, gdzie przepłaca na każdym kartonie.
varia /
Na koniec Polecamy: 58 warszawa Dziesięć z dwudziestu Stolica narkomanów
61 technologie Autrostrada ku samodzielności fot. Ewa Enfer
Samochody bez kierownicy
65 felieton Czy mają państwo jakieś pytania? O polemice na uczelni
Co masz zrobić dziś, zrób jutro Karolina Roman ieważne, jak wiele istotnych zadań mam do zrobienia – i tak większość z nich czeka w kolejce na moje zainteresowanie. Zanim napisałam te parę zdań, które macie przed sobą, zdążyłam poukładać książki na półce według kolorów tęczy, przejrzeć internet w poszukiwaniu Kuców z Bronksu i wypić trzy kawy. Kombinuję, co zrobić, by nie zrobić. Chwila przyjemności zmienia się jednak w wyrzuty sumienia, a cichy głosik z tyłu głowy przypomina mi o deadlinie. Specjalista postawiłby diagnozę – prokrastynacja. Czyli co? Wujek Google śpieszy z pomocą w wyjaśnieniu tego terminu: Uciekanie od podejmowania decyzji i przekładanie czynności w nadziei aż pojawi się „ten” idealny moment. Ale, to nie jest przecież lenistwo! Lenie czerpią przyjemność z ich nicnierobienia, a przecież w prokrastynacji człowieka dręczy wieczny niepokój o wykonanie danego zadania. Winę zwala się na trud, nieprzyjemności i strach przed porażką. Niektóre rzeczy mogą poczekać. Kiedyś się to załatwi, może w równoległym wymiarze. Dla ulegających prokrastynacji ulubionym dniem jest „jutro”. To słowo przynosi chwilową ulgę od obowiązków. Żaden inny okres nie pomieści tylu przełożonych spraw. Dla zabicia wyrzu-
N
Dla ulegających prokrastynacji ulubionym dniem jest „jutro”.
tów sumienia wykonuje się inne, „ciekawsze” oraz mniej odpowiedzialne czynności. Układanie bluzek w szafie? Czemu nie! Obejrzenie dokumentu o surykatkach? Brzmi świetnie! Niemniej ani ubrania, ani surykatki nie sprawią, że pilne rzeczy staną się mniej pilne. Podobno prokrastynacja często dotyka perfekcjonistów. Poza tym jest nazywana również „syndromem studenta”. Czy to czyni studentów perfekcjonistami? Chwała tymże istniejącym! Jednak osobom, u których nie sprawdza się moje prymitywne rozumowanie, radzę nauczyć się panować nad czasem. Może technika pomodoro (obiecuję, że żadnych pomidorów nie będziecie musieli konsumować)? Przygotuj czasomierz i ułóż listę zadań do wykonania (najlepiej od bardziej do tych mniej ważnych, szybciej poczujesz satysfakcję). Pracuj w trybie 25:5 – przez 25 minut poświęć się w 100 proc. zadaniu, a następnie zrób sobie 5 minut przerwy. Odśwież umysł, zaparz herbatę, trochę odpocznij, a następnie powtórz ten schemat aż odhaczysz z listy wszystkie zadania. Po 4–5 seriach możesz zrobić sobie dłuższą przerwę. Ta metoda pomaga skupić się na konkretnej rzeczy. Wiadomo, co zrobić, aby zwalczyć prokrastynację, więc: make your life great again! Ale to później… 0
grudzień 2018
WARSZAWA
/ opiatowcy królują w Warszawie
Komu potrzebne powody, kiedy mamy heroinę. .
Dziesięć z dwudziestu Każdego roku województwo mazowieckie trafia pod lupę specjalistów z dziedziny przeciwdziałania narkomanii. Wielu z nich uważa Warszawę za ognisko problemów. T E K S T:
michał rajs
ogłoby się wydawać, że czasy młodocianych narkomanów rodem z Dzieci z dworca Zoo minęły. Wczesną inicjację opóźnia intensywna profilaktyka. Łatwa dostępność nielegalnych substancji sprawia, że narkomani nie skupiają się już w jednym kręgu. Unikalny styl oraz pewien sposób bycia, który w latach 70. charakteryzował subkulturę ćpunów – hipotetyczne wyzbycie się egocentryzmu, wielopłaszczyznowa awangarda i nieuzasadniona chęć niesienia szczęścia – dziś stają się autokreacjami artystów. Narkomani nie tylko przestali się z takim wizerunkiem identyfikować, lecz także zaczęli go zwalczać. Statystyki instytucji zajmujących się problemem narkomanii raczej potwierdzają taką tezę, niż ją obalają. Wynika z nich, że zmniejszyła się przede wszystkim liczba zgonów z powodu przedawkowania u nieletnich. Całościowe spojrzenie pozwala także stwierdzić, że młodzież zaczyna sięgać po narkotyki w coraz późniejszym wieku; wyższa skuteczność działań policji dopełnia obraz realnej zmiany trendu. Nasuwa się jednak podejrzenie, czy pod tandetnym płaszczykiem tabloidowych nagłówków krzyczących, że znani muzycy to uzależnione od amfetaminy ćpuny, nie kryje się jakiś ślad dawnej subkultury. Głośnej, skandalizującej, która razem z muzykiem Davidem Bowiem zawładnęła zachodnią stroną przełamanego na dwie części Berlina i kontestowała świat poukładanych wartości.
M
polskich opiatowców. Mimo szerokiej dostępności ich ulubionej substancji we Wrocławiu, Krakowie, Poznaniu, Gdańsku, Łodzi czy Białymstoku wybierają oni stolicę z jej relatywnie wyższymi kosztami utrzymania. Jakby w ogóle nie kalkulowali, że za zaoszczędzone na wynajmie mieszkania pieniądze mogliby kupić kilka działek więcej. Oczywiście metropolie od dawna przyciągają rzesze ludzi, nie tylko uzależnionych. W Warszawie można jednak zaobserwować pewien fenomen: przyjezdni w większości przypadków uzależniają się dopiero po przeprowadzce do stolicy. Migracje po ukonstytuowaniu się nałogu należą do rzadkości.
Kłopoty marginesu
Stabilna baza dealerów i znajomość okolicznych lekarzy to bariery, które skutecznie zniechęcają do wyjazdów w stylu Marka Rentona z Trainspotting; tym bardziej że nawet on nie zdołał się oprzeć pokusie powrotu. Okazuje się więc, że stolica tworzy narkomanów. Do problemu przyczynia się w dużej mierze warszawska atmosfera. Kształtują ją liczne masowe imprezy, poczucie osamotnienia i anonimowości, ciągły wielkomiejski pęd oraz coś jeszcze – niewyjaśnione przez prawa fizyki przyciąganie przypominające kult pradawnego bóstwa.
W Polsce mamy 20 tys. uzależnionych. Kiedyś to właśnie ich poprzednicy budowali archetyp narkomana, w który tak chętnie wpatrywało się wielu nastolatków. Dzisiaj stanowią margines. Świat słyszy o nich z ust pracowników Monaru, którzy raz albo dwa razy do roku przychodzą do telewizji, żeby postraszyć ludzi zmęczonymi twarzami. Problem, jakkolwiek jednostkowo istotny i warty namysłu, nie jest palący. Prawie dwa razy większa populacja umiera przecież każdego roku z powodu smogu. Interesująco zaczyna być wtedy, kiedy przeanalizuje się problem narkomanii w kontekście poszczególnych miast. Okazuje się wówczas, że w Warszawie żyje połowa wszystkich
58–59
fot. pixabay.com
Internet łączy, a nie dzieli Iwona wzięła, bo nie mogła nie spróbować czegoś, co tak intensywnie wspominali jej
znajomi. Dwa lata później była po kilku wizytach w szpitalu, lecz po każdej niemal natychmiast wracała do heroiny. Odbyła także kurację odwykową – z takim samym rezultatem. Pewnego wieczoru narkotyk sparaliżował jej połowę ciała i na chwilę zdjął klapki z oczu. Wtedy Iwona postanowiła podzielić się swoimi przeżyciami z użytkownikami forum publikującego dyskusje na temat substancji psychoaktywnych. Dziewczyna, która w tamtym momencie nie była w stanie pisać, podyktowała posta swojemu przyjacielowi. Wyznała, że zdaje sobie sprawę z niszczenia swojego życia, ale nie widzi dla siebie alternatywy. Prosiła tylko o jedno: radę dotyczącą doraźnego leczenia; najlepiej środkami, które bez recepty dostępne są w każdej aptece. Post wywołał lawinę odpowiedzi zarówno byłych, jak i praktykujących heroinistów. Zdaje się, że internet stał się dla narkomanów lekiem, jakiego potrzebowali, żeby zespolić rozsypującą się wspólnotę – znienawidzoną przez resztę świata i pogryzioną przez własnych członków. Możliwość anonimowego zwierzenia się i porozmawiania z bardziej doświadczonymi osobami tkwiącymi w tym samym nałogu przyspieszyła proces przejścia z grupy ryzyka do grupy uzależnionych. W Polsce zjawisko to dotyczy głównie Warszawy. Jak gdyby była ona nie miastem, a gwiazdą, wokół której obraca się cały heroinowy układ planetarny. Pajęczyna nicków na jednym z popularnych polskich forów przeradza się w złożoną społeczność. Jej członkowie wspierają się, dzielą doświadczeniem i wspólnie obalają propagowane przez media tezy na temat działania poszczególnych substancji i ich możliwych skutków ubocznych. Organizują także sezonowe ekspedycje – swoiste wakacje, na których główną atrakcję stanowi narkotyzowanie się na wyznaczonej przez losowe zdarzenia trasie. Na takie wyprawy nie można zapisać się przez internet. Chorobliwa ćpuńska ostrożność, która ma na celu zapewnienie przetrwania, w tym przypadku jeszcze przybiera na sile. Zanim pojawi się szansa na choćby najbardziej niewinne spotkanie, należy zbudować relację z ludźmi, którzy na takie wyjazdy zapraszają. Samo forum tutaj nie wystarczy.
WARSZAWA
fot. images.pexels.com
opiatowcy królują w Warszawie /
Gdy jedynym pytaniem jest: gdzie? Sięgnięcie po heroinę albo morfinę w Warszawie nie wymaga ani czasu, ani wysiłku. Przezorność forowiczów zastępuje coś w rodzaju wymagającej otwartości. Słowem: załatwić umieją, ale... nie za darmo. W zasadzie wystarczy znać ulice i numery domów. Praga-Północ (w szczególności Szmulowizna) króluje wśród najczęściej odwiedzanych dzielnic. Na dworcach – Centralnym, Gdańskim, Wschodnim – za zwyczajową cenę jednej działki można skorzystać z pomocy wałęsających się tam desperatów. Podobnie jest na Patelni. Niejeden mijany tam tubylec z chęcią poczęstowałby się zawartością portfela śpieszącego się na pociąg studenta. Obok prawdziwych działaczy z Greenpeace’u stoją wyłudzacze, którzy nie reprezentują żadnej organizacji charytatywnej. Ich wizytówką są koszulki z długimi rękawami wyglądające tak, jakby wyjęto je ze śmieci. Z kolorowymi włosami i źrenicami jak główki szpilek siedzą na ławkach i palą papierosy. Zainteresowani wejściem w świat chemicznej przyjemności podchodzą, płacą i jeśli nie wyglądają podejrzanie, na parę godzin mogą się stać ich najlepszymi przyjaciółmi. Później drogi zwykle się rozchodzą. Dobre wspomnienia gasną, gdy pojawia się głód. Na narkomanów można się też natknąć w aptekach przy ul. Malczewskiego. Słowem kluczem jest tam nazwa jednego z leków. Kosztuje parę złotych, a trzy opakowania koją heroinowy głód na dwie, trzy godziny. Ekspedientki już dawno nauczyły się nie reagować na tych, którzy – z powodu przepisów zabraniających kupna więcej niż jednej sztuki w jednym lokalu – odwiedzają wszystkie punkty po kolei. Okazując odrobinę solidarności albo ratując drobnymi, które wysypują się z trzęsących się rąk, można odkryć, że przychodzący na Malczewskiego
młodzi ludzie rzadko kiedy leczą coś poza nałogowym nieszczęściem. Zazwyczaj nie mają oni żadnych pieniędzy, dlatego z łatwością przystają na każdą propozycję, która pozwoli im wrócić do stanu ich ulubionej rozkoszy.
Publiczny nekrolog Ciekawym, ale i zdecydowanie najsmutniejszym z działów na forum, na którym wypowiadała się Iwona, jest rubryka informująca o zgonach użytkowników. Jedną z ostatnich ofiar nałogu jest Monika. Urywki z historii jej życia można prześledzić w postach. Przed swoją śmiercią dziewczyna nakreśliła obraz tego, jak naprawdę wygląda życie warszawskiego narkomana. Nieredagowane
Przyjezdni w większości przypadków uzależniają się dopiero po przeprowadzce do stolicy. przez nikogo wpisy są daleko bardziej autentyczne od jakakolwiek biografii czy reportażu. Z wypowiedzi Moniki wyłania się obraz z jednej strony mniej fatalny, niż spodziewaliby się pesymiści, z drugiej zaś – obciążony nieprawdopodobnym cierpieniem. Heroina wymaga gigantycznych nakładów finansowych. Żeby sprostać nowym wydatkom, uzależnione kobiety w przeszłości często decydowały się na prostytucję. Monika, ani żadna ze znanych jej osób, nigdy nie świadczyła usług seksualnych warszawskim dealerom. Świadomość istnienia chorób przenoszonych drogą płciową skutecznie zniechęca sprzedawców, którzy nie chcą narażać swojego zdrowia. Inaczej niż kiedyś, prostytucja nie
idzie w parze z narkotykami, a jeżeli nawet tak się dzieje, to oba światy ukrywają się przed sobą. W innych miastach nie widać takiego podziału. Bierze się to z bardziej konserwatywnego podejścia do sprzedaży seksu oraz niższych cen takich usług. Narkomani, którzy sprzedają swoje ciało, nie mogą zejść ze stawkami, bo natychmiast by się zdradzili. Z kolei wyższe kwoty musiałyby oznaczać wyższą jakość, której nie mogą pogodzić z obecnym trybem życia.
Przyszłość to dziś Czy sprawa nierządu dorysowuje brakującą kreskę w portrecie narkomańskiej Warszawy? Tak. Z zastrzeżeniem jednak, że to, co dzieje się w mieście, nie jest żadnym ewenementem na skalę światową, a logicznym następstwem podążania za zachodnią modą. Warszawa, tak jak inne stolice, karmi się swoją wielkością; być może przez przypadek syci także tych, którzy swoją słabość do używek przekuli w nałóg. W europejskich stolicach i większych amerykańskich miastach obserwuje się podobne, lecz przesunięte w czasie tendencje. Teoretyczny spadek prostytucji przyniósł jej późniejszy wzrost, internet stał się rezonansem dla najróżniejszych patologii, a nowa moda nie oszczędziła nawet gimnazjalistów. Dlatego jednym z wyzwań dla rządzących Warszawą będzie poradzenie sobie z nadchodzącą epidemią przedawkowań i tragedii. Brak kontroli nad wynikającymi z nadmiernego użytkowania narkotyków przestępstwami obciąży już i tak nienormatywnie eksploatowaną policję i służbę zdrowia. Racjonalne i sensowne kroki mogłyby dodatkowo ocalić te istnienia, które mają szansę dołączyć do wciąż umierającej i rodzącej się liczby owych dziesięciu tysięcy. Wszystkich wyleczyć się nie da – to pewne. Tylko czy w takim razie nie warto nawet próbować? 0
grudzień 2018
WARSZAWA
/ gdzie ci hipsterzy z dawnych lat?
Prawdziwych hipsterów już nie ma W hipsterskich kawiarniach coraz częściej można spotkać biznesmenów w garniturach, a w sklepach z żywnością ekologiczną – emerytów. „Alternatywnych” miejsc przybywa, ale na ulicach Warszawy hipsterów widać jakby mniej. Gdzie się podziali? T E K S T:
MA r ta Paw łow s k a
hociaż instynktownie wszyscy wyczuwamy, jakie cechy składają się na hipsterski styl, to jego zdefiniowanie nastręcza niemałych trudności. Hipster nosi ubrania, które jeszcze nie zaczęły być modne bądź też przestały takimi być dobrych kilka dekad temu. Właściwie osoba identyfikująca się z tym ruchem nie zwraca uwagi na wygląd zewnętrzny, a konsumpcjonizm traktuje z pogardą – stąd ironiczne porównania brodatych hipsterów do bezdomnych. Doskonale jednak wiadomo, że skompletowanie – pozornie niechlujnego – stroju w wielu wypadkach wymaga sporo czasu i pieniędzy. Biała koszulka, sprane dżinsy (z kieszeni których wystaje iPhone) oraz trampki (oczywiście z widocznym logo) mogą razem kosztować nawet kilka tysięcy złotych. Nie ma się jednak co dziwić – hipster musi dbać o fizjonomię, skoro warstwa ideologiczna ruchu ma bardzo słabe podstawy.
C
a do 2015 r. naprzeciwko Kościoła Najświętszego Zbawiciela znajdowała się słynna tęcza postrzegana jako symbol środowisk LGBT. Być może opis ten brzmi jak urbanistyczny koszmar, ale wbrew pozorom elementy różnych stylów, które można odnaleźć na placu, zaskakująco dobrze ze sobą współgrają. Niewielka przestrzeń wokół ronda została wykorzystywana w bardzo funkcjonalny sposób i zagospodarowana przez właścicieli różnych lokali, których cechą wspólną jest oryginalność i niepowtarzalny klimat. Warszawski hipster może w tej okolicy spędzić właściwie cały dzień: zjeść śniadanie w Charlotte, przemieścić się na obiad do Bistro la Cocotte, pochłonąć porcję lodów naturalnych, a potem pójść na imprezę w Planie B.
Obserwacje w terenie Tym, co stanowi wspólny mianownik dla wszystkich hipsterów, jest pragnienie odcięcia się od mainstreamu i wyróżnienia się spośród tłumu. Choć wielu przedstawicieli tego ruchu deklaruje sprzeciw wobec konsumpcjonizmu oraz zainteresowanie ochroną środowiska, to stworzenie zamkniętego katalogu postulatów tej grupy wydaje się niemożliwe. I chyba nie ma takiej potrzeby, bo w byciu hipsterem ważniejszy od identyfikowania się z określonymi hasłami jest wygląd i styl życia, w tym także sposób spędzania wolnego czasu. W Warszawie w ciągu kilku ostatnich lat powstało mnóstwo lokali, które z miejsca zyskały miano hipsterskich. Posiadaczy wystylizowanych bród, rowerów holenderek i komputerów marki Apple można spotkać już nie tylko w pojedynczych knajpkach, ukrytych w bramach warszawskich kamienic. Stolica dorobiła się już całych alternatywnych dzielnic. Na hipsterskiej mapie Warszawy nie może oczywiście zabraknąć placu Zbawiciela, nie bez powodu nazywanego czasami przez złośliwych placem Hipstera. Okolica ma naprawdę wyjątkowy klimat: to miejsce, gdzie historia przeplata się z teraźniejszością. Dziewiętnastowieczne kamienice stoją obok socrealistycznych budynków,
60–61
fot. pxhere.com
Jako hipsterska jeszcze do niedawna była postrzegana Hala Koszyki odbudowana w 2016 r. Postindustrialne wnętrza z wystylizowanymi secesyjnymi elementami sprawiają, że obiekt wyróżnia się znacząco na tle innych centrów handlowych. Oryginalność odpowiada osobom deklarującym sprzeciw wobec tego, co mainstreamowe, więc nic dziwnego, że w Koszykach nie brakuje odwiedzających. Zwłaszcza że klienci po zrobieniu – czasem bardzo egzotycznych – zakupów mogą udać się do jednego z kilkunastu lokali gastronomicznych, by podelektować się smakiem sushi, pędów jadalnych kwiatów czy specjałami kuchni indyjskiej.
W ostatnim czasie również warszawska Praga powoli zyskuje miano najbardziej hipsterskiej dzielnicy w stolicy. Prawobrzeżna, niezniszczona w czasie wojny część miasta ma ogromny potencjał. W autentycznych kamienicach z roku na rok powstaje coraz więcej lokali. Są wśród nich zarówno spokojne, kameralne kawiarnie, jak i większe, gwarne kluby, takie jak Hydrozagadka czy Karmel.
Koniec ery hipstera? To, że wszystkie te miejsca, postrzegane jeszcze niedawno jako nietypowe czy wręcz alternatywne, stają się coraz bardziej popularne, wydaje się zaskakujące. Jednym z niewielu jasno sformułowanych (lub być może jedynym takim) postulatem hipsterów jest przecież działanie wbrew mainstreamowi. Prawdziwy hipster powinien zatem odwiedzać miejsca, o których nikt jeszcze nie słyszał, a jego jadłospis składać powinien się z produktów, których nazw przeciętny człowiek nie potrafi prawidłowo wymówić. Tymczasem warszawskie hipsterskie lokale cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem, a co roku powstają nowe miejsca, z których każde reklamuje się jako oryginalna przestrzeń z niepowtarzalnym klimatem. Ta dość nietypowa sytuacja prowadzi do wysnucia jednego z dwóch wniosków. Pierwsza z możliwości jest taka, że w Warszawie cały czas przybywa hipsterów, którzy pragną odciąć się od tego, co modne i niejako mimochodem przyczyniają się do reklamowania jeszcze niedawno mało znanych miejscówek. Alternatywny wniosek brzmi niestety mniej optymistycznie. Ludzie, których w 2010 r. bez zająknięcia nazwalibyśmy hipsterami, w końcu dorośli: białe T-shirty zamienili na koszule, a trampki na eleganckie buty; po czym wtopili się w społeczeństwo. Jednak ich przyzwyczajenia pozostały – różnica polega na tym, że gdy teraz hipster idzie do irańskiej restauracji czy ekologicznego warzywniaka, nie czyni tego z pobudek ideologicznych. Niezależnie od tego, który pogląd uzna się za bardziej prawdziwy, konstatacja będzie jedna: dziś prawdziwych hipsterów już nie ma. 0
autonomiczne samochody /
TECHNOLOGIE Nie wydaje mi się
Autostrada ku samodzielności Postęp w dziedzinie motoryzacji wkracza na krętą drogę rozwoju, która ma nas doprowadzić do nowoczesnego, całkowicie autonomicznego transportu. Być może już wkrótce będziemy mogli czytać magla, jadąc autem niewyposażonym w kierownicę. T E K S T:
Paw e ł S t ę p n i ak
ozmowa dwojga pasażerów zostaje nagle przerwana przez serię pięciu krótkich, urywanych sygnałów alarmowych. Zanim zdołają zidentyfikować źródło dźwięku, komputer pokładowy pojazdu rozpoczyna hamowanie. Dwoma płynnymi ruchami kierownicy unika zderzenia z kilkutonowym ciągnikiem siodłowym, który po kolizji z innym samochodem bezwładnie obraca się wokół własnej osi. System kierujący Tesli po raz kolejny zdołał uratować ludzkie życie.
R
Kiedy puścić kierownicę Samochody autonomiczne możemy spotkać już na całym świecie. Sama flota amerykańskich Tesli, poruszających się po drogach na prawie każdym kontynencie, liczy ponad 200 tys. egzemplarzy. Stopień zautomatyzowania wszystkich pojazdów jest różny i nie zawsze można pozwolić sobie na szybką drzemkę w trakcie jazdy. Instytucje krajowe m.in. w Stanach Zjednoczonych czy Niemczech stworzyły sześciostopniowe klasyfikacje, które obejmują wszystkie poruszające się po drogach maszyny. Zgodnie z nimi na poziomie drugim możemy mówić o jakiejkolwiek automatyzacji pojazdu, podczas gdy na czwartym samochód potrafi już samodzielnie poruszać się po drodze w standardowych warunkach, jeśli pozostali uczestnicy ruchu nie będą podejmować żadnych nieprzewidywalnych działań. Obecność człowieka jest tam nadal konieczna, by przejął sterowanie w bardziej wymagających, niestandardowych sytuacjach. Poziom piąty dotyczy aut, które radzą sobie z niektórymi trudniejszymi momentami jazdy, a na ograniczonym, uprzednio zarejestrowanym obszarze potrafią poruszać się już całkowicie bez kierowcy. Ostatni poziom to w pełni zautomatyzowane pojazdy, które prawdopodobnie nie będą wyposażone w kierownice. W teorii zapewnią one w każdej drogowej sytuacji wyższy poziom bezpieczeństwa niż kierowca. Samochód autonomiczny może poruszać się bezpiecznie dzięki komputerowi pokładowemu, który przetwarza dane pobierane z otoczenia za pomocą kamer (nawet 20 jednocześnie), a także radarów oraz systemu Lidar. Te ostatnie lokalizują pojazd w przestrzeni, wysyłając wiązki – odpowiednio fal radiowych lub laserowe – które od-
bijają się od elementów otoczenia i wracają do emitera. Lidar (najdroższy komponent pojazdu autonomicznego – jego wartość sięga kilku tysięcy dolarów), w ciągu sekundy emituje 1,4 mln promieni laserowych, które pozwalają stworzyć trójwymiarowy obraz otoczenia w promieniu 100 m dookoła samochodu. Systemy pokładowe uzupełniają tradycyjny system GPS, żyroskopy, tachometry, wysokościomierze, a także zamontowane w karoserii czujniki ultradźwiękowe, które z milimetrową dokładnością wykrywają znajdujące się blisko przeszkody, takie jak krawężniki.
Wyścig dobiega końca Pomimo bardzo wysokiego poziomu zaawansowania używanych technologii w praktyce samochody autonomiczne nigdy nie będą w pełni gotowe do całkowicie bezpiecznego poruszania się po drogach. To skomplikowane systemy, nieustannie uczące się poprzez analizę gromadzonych danych. Dla przykładu Google Waymo procesuje setki tysięcy zdjęć ludzi w różnych fazach ruchu, żeby lepiej reagować w sytuacjach z udziałem pieszego. Mimo poważnych trudności technologicznych koncerny samochodowe zapowiedziały, że pomyślnie zakończą fazę komercyjnych testów w ciągu najbliższych kilku lat. Na rok 2025 Daimler przewiduje gotowość swojej autonomicznej ciężarówki. Podziwiając większość promocyjnych szkiców i futurystycznych modeli, możemy zauważyć, że samodzielne auto przyszłości będzie mieć kuliste kształty, zaokrąglone krawędzie i łagodne krzywizny. Takie rozwiązania konstrukcyjne mają na celu zmniejszenie spalania paliwa, jak również zwiększenie zasięgu kamer i czujników, co ma się przełożyć na większą precyzję jazdy i bezpieczeństwo. Przewiduje się także, że pojazdy będą bardziej komfortowe, wyposażone na przykład w stoliki czy obrotowe fotele. Gdy kierowcy nie będą potrzebni, możliwe będą dla nich inne aktywności w trakcie jazdy. Co również ważne, obła karoseria i przestronne wnętrza przywodzą na myśl nowoczesność, styl i funkcjonalność, co natomiast jest już zabiegiem czysto marketingowym.
Droga bez powrotu Dwa lata temu wydarzył się pierwszy śmiertelny wypadek z udziałem samochodu, którym
nikt nie kierował – pojazd marki Tesla uderzył w skręcającą ciężarówkę. W marcu 2018 r. w Arizonie zginęła piesza, która została potrącona przez autonomiczne Volvo. W tym samym miesiącu, kierowca Tesli X zginął po tym, jak jego samochód czołowo zderzył się z barierą energochłonną. Reprezentanci Tesli zarzekali się, że za wypadek odpowiedzialny był kierowca, lecz jeden z właścicieli takiego samego pojazdu, użytkownik serwisu YouTube, postanowił odtworzyć warunki, w jakich przemieszczała się Tesla X. Okazało się, że w jego przypadku pojazd również zaczął samoistnie skręcać w kierunku stalowej konstrukcji. Autonomiczne pojazdy potrafią także łamać prawo, np. wjeżdżając na skrzyżowania na czerwonym świetle. Wywołuje to szereg komplikacji natury nie tylko technicznej, lecz także prawnej. Służby oraz ustawodawcy nie są jeszcze w stanie precyzyjnie sformułować i wprowadzić odpowiednich przepisów regulujących sytuację pojazdów autonomicznych oraz zdarzeń drogowych z ich udziałem. Sami inżynierowie muszą rozwiązać wiele innych problemów, m.in. niepoprawne działanie systemów przy obfitych opadach, reakcje na dzikie zwierzęta na drodze czy nieprecyzyjną lokalizację w tunelach, parkingach podziemnych bądź na mostach. Wprowadzanie autonomicznych pojazdów będzie przebiegać stopniowo. Mimo to Intel nie bał się podać konkretnych liczb, przewidując, że do 2050 r. samochody autonomiczne będą generować obroty na poziomie 7 bln dolarów rocznie. Ponadto według raportu banku Goldman Sachs jeszcze przed 2030 r. aż 20 proc. sprzedanych przez salony aut będzie poruszać się samodzielnie. Rozwój tej branży wpłynie także na pozostałe sektory gospodarki – możemy spodziewać się popularyzacji nowych źródeł energii do zasilania pojazdów: etanolu, wodoru czy biodiesla. Zmieni to w szczególności strukturę budżetową i sytuację geopolityczną państw zarabiających na ropie naftowej. Wydaje się, że jesteśmy świadkami narodzin branży, która wykracza poza ramy spontanicznej i przejściowej nowinki technicznej. Proces ewolucji technologicznej zrywa z kanonem motoryzacyjnego piękna i wyrywa kierownice z naszych samochodów. Pozostaje tylko pytanie, kiedy będziemy gotowi na tę jazdę bez trzymanki. 0
grudzień 2018
TECHNOLOGIE
/ recenzje
Samuraje w erze Trzech Królestw ocen a :
88897 fot. maeriały prasowe
Warriors Orochi 4
W y dawnictwo : O m e ga Forc e p l at f orma : P C , P S 4 X box O n e , N int e ndo S witch
p r e m i e r a : 16 pa ź dz i e r n i k a 201 8 Twórcy z Omega Force, znani głównie z serii chodzonych bijatyk Dynasty War-
żemy z broni charakterystycznej dla wybranego bohatera oraz specjalnego magicznego
riors i Samurai Warriors , już po raz czwarty sprowadzili do jednego świata boha-
przedmiotu, który rozszerza paletę ataków. Cała idea polega na tym, by w odpowiednim
terów obu tych tytułów, aby ponownie stoczyli walkę z demonami. Tym razem za
czasie dotrzeć w określony punkt planszy lub pokonać odpowiedniego generała, eliminu-
sprawą bogów Olimpu demoniczna energia przenosi postacie do świata znanego
jąc wcześniej jego podwładnych.
z poprzednich odsłon, gdzie muszą zmierzyć się z posiadaczami tajemniczych bransolet dających boską moc.
Warriors Orochi 4 to gra dla ludzi, którzy lubią kolekcjonować kolejne postacie, odblokowywać ich nowe poziomy, umiejętności i bronie. Poza zwyczajowym przejściem trybu
Do dyspozycji dano nam 170 bohaterów, co jest dotychczas najlepszym wynikiem
fabularnego zdobycie wszystkiego, co jest w grze do zdobycia, to wyzwanie na praw-
w grach tego typu w historii. Zostało to potwierdzone rekordem Guinnessa przyznanym
dopodobnie dodatkowe 200 lub 300 godzin gry. Jest to zadanie dość mozolne i powta-
tuż przed premierą gry. Większość bohaterów pochodzi z dwóch okresów historycznych,
rzalne, a przez to skierowane do naprawdę wytrwałych graczy. I o ile oprawa graficzna
w których toczy się akcja standardowych serii Warriors – ery Trzech Królestw w Chinach
nie powala na kolana, o tyle z pewnością nie odstrasza od dłuższych sesji z grą. Gorzej
(III w.) oraz Sengoku Jidai w Japonii (XVII w.). Do autentycznych dowódców i osób znanych
jest jednak z udźwiękowieniem. Muzyka, stworzona po to, aby adrenalina przy kolejnych
z kronik historycznych dołącza jednak cała gama postaci pobocznych – wspomnianych
starciach nie opadła, po dłuższym czasie zwyczajnie nudzi.
greckich bogów, przedstawicieli „mistycznego królestwa” oraz bohaterów innych gier
Brak w WO4 jest też rozwiązań prawdziwie innowacyjnych. Dostajemy ten sam schemat co zawsze, z tą różnicą, że wypełniony wyjątkowo dużą liczbą grywalnych postaci.
wydawanych przez firmę Koei Tecmo. Rozgrywka nie różni się zbytnio od tej obecnej w innych przedstawicielach serii War-
Jednak to, co dla jednych może stanowić dużą wadę, dla fanów serii może być bardzo do-
riors. Kierujemy wybranym wojownikiem, choć w każdej chwili możemy przełączyć się na
brą wiadomością. W takim wypadku do finalnej oceny mogą spokojnie dodać jedno oczko.
jednego z dwóch przybocznych, i przebijamy się przez tabuny wrogów. Korzystać mo-
M i c h a ł G o s z c z y ń sk i
Asasyński epos ocen a :
88889 fot. maeriały prasowe
Assassin’s Creed Odyssey
W y dawnictwo : U biso f t p l at f orma : P C , P S 4, X box O n e
p r e m i e r a : 5 pa ź dz i e r n i k a 201 8 Assassin’s Creed Odyssey to jedenasta gra, nie licząc wielu tytułów towarzyszących,
liniowości w prowadzeniu fabuły. Zadania oraz decyzje, które podejmujemy w ich trakcie,
z cyklu o zmaganiach bractwa asasynów w walce z templariuszami. Gracze, którzy od sa-
mają realny wpływ na fabułę i jej zakończenie. Zmieniło się również podejście do cywilów.
mego początku aktywnie śledzą kolejne części sagi, zostali do tej pory zabrani w podróż
Do tej pory w przypadku zabicia zbyt dużej ich liczby gracz musiał wrócić do ostatniego
po niemalże wszystkich epokach I kontynentach. Tym razem cofamy się do starożytnej
punktu zapisu. W Odyssey w takim przypadku za naszą głowę może zostać wyznaczona
Grecji w okresie wojny peloponeskiej. Na swojej drodze spotykamy wiele postaci histo-
nagroda, a w pościg ruszą najemnicy.
rycznych, ale również i tych mitycznych. W trakcie rozgrywki odwiedzamy również liczne miejsca związane z kulturą hellenistyczną.
Oprawa to już zwyczajowo dość mocny element Assassin’s Creed. Grafika wygląda bardzo dobrze nawet na podstawowej konsoli PlayStation 4. Posiadacze PS4 Pro mogą
Odyssey rozwija elementy mechaniki gry wprowadzone w poprzedniej części Assassi-
cieszyć się HDR (High Dynamic Range Image) oraz podwyższoną rozdzielczością. Muzyka
n’s Creed – Origins. Jest to dalej RPG z otwartym światem rozgrywki, ale najnowsza część
i dźwięk również są na bardzo wysokim poziomie i stanowią dobre tło dla rozgrywki. Bugi,
bardziej przypomina rodzimego Wiedźmina 3 niż starsze części serii Assassin’s Creed.
które tak często występują w grach Ubisoftu i powodują niezadowolenie graczy, są tutaj
Wiele z napotkanych postaci będzie chciało nas zatrudnić do wykonania różnorakich za-
rzadkością. Poważnym problemem Odyssey są wyjątkowo długie czasy ładowania, np. po
dań, za które dostajemy punkty doświadczenia. Dzięki nim możemy odblokować nowe
utracie życia standardem jest prawie minuta oczekiwania. W trudniejszym momentach
umiejętności i wykorzystać je w walce lub eksploracji. W trakcie kolejnych rodziałów gry
rozgrywki może to być drażniące.
możemy ulepszać posiadany ekwipunek poprzez znajdywanie materiałów na nowo odkrytym terenie lub plądrowanie ciał zabitych wrogów. Ważną, z punktu widzenia serii AC, innowacją jest możliwość wyboru naszego bohatera. Gracz może się wcielić w postać Cassandry lub Alexiosa. Wybór ten ma znikomy wpływ
Assassin’s Creed Odyssey to świeże spojrzenie na tę kilkunastoczęściową serię, która gości w sercach graczy już od 2007 r. Z pewnością w odysei Cassandry lub Alexiosa znajdą coś dla siebie zarówno miłośnicy serii AC, jak i osoby, którym konflikt asasynów z templariuszami jest zupełnie obcy.
na fabułę, ale jest to duży krok naprzód, gdyż w każdej poprzedniej odsłonie gry wcielaliśmy się w jednego bohatera. Kolejną z istotnych zmian jest odejście przez Ubisoft od
62–63
M i c h a ł G o s z c z y ń sk i
recenzje/
TECHNOLOGIE
Battle royale zombie ocen a :
88887 fot. maeriały prasowe
Call of Duty: Black Ops 4
W y dawnictwo : T r e yarch p l at f orma : P C , P S 4, X box O n e
p r e m i e r a : 1 2 pa ź dz i e r n i k a 201 8 Po raz czwarty studio Treyarch wydaje pierwszoosobową multiplayerową strzelankę
się dość znacząco umiejscowieniem w czasie i przestrzeni. Zombie możemy eliminować
w ramach serii Black Ops. Tym razem nie przewidziano żadnego trybu fabularnego dla
na przykład na pokładzie Titanica, na którego ktoś rzuca pradawne zaklęcie i wszystkich
pojedynczego gracza, skupiono się zaś na rozwiązaniach dla gry wieloosobowej.
poza naszymi specjalistami zamienia w krwiożerczych nieumarłych.
Najważniejszą nowością jest tryb Blackout, który wykorzystuje niezwykłą popular-
Oczywiście nie brakuje również bardziej standardowych trybów multiplayer. Więk-
ność gier typu battle royale, takich jak Fortnite. Twórcy zaopatrzyli ten tryb w elementy
szość koncentruje się na walce drużynowej, ale mamy też klasyczny do bólu tryb
znane z innych gier z serii Call of Duty. Po wylądowaniu na bezludnej wyspie, gdzie każdy
„wszyscy na wszystkich”.
może liczyć tylko na siebie (chyba że wybraliśmy tryb drużynowy), od razu widzimy, że
Oprawa graficzna, szczególnie na zaawansowanych modelach konsol obecnej ge-
to jednak świat Black Ops. Mamy do dyspozycji quady, zdalnie sterowane samochody,
neracji, sprawia bardzo dobre wrażenie. Na Xboxie One X możemy cieszyć się grafiką
a także różne gadżety. Te ostatnie znajdujemy w skrzynkach, które chronione są przez
w rozdzielczości 4K, oczywiście z wykorzystaniem HDR. Ale również na standardowym
sterowane przez konsolę zombie.
Xboxie One grafika 1080p utrzymuje dobry poziom, a animacja nie zwalnia nawet w in-
Drugi ze sztandarowych trybów tej części Call of Duty – zombie – stał się już stan-
tensywniejszych momentach.
dardem dla tej serii. W czteroosobowej grupie musimy eliminować nieumarłych, za co do-
Fanom FPS-ów na pewno nie trzeba tej gry rekomendować – sięgną po nią sami. Ale
stajemy punkty wymienialne na broń i amunicję. Pozwalają też czasem na odblokowanie
nawet wielbiciele mniej standardowych podejść do tego gatunku ( jak PUBG czy Fortnite)
kolejnego obszaru, gdzie kryć się mogą jeszcze potężniejsze bronie lub artefakty. Do wy-
powinni być zadowoleni z różnorodności trybów rozgrywki przygotowanych przez Treyarch.
boru mamy jedną z trzech kampanii (kolejne są przewidziane jako płatne DLC), różniących
M i c h a ł G o s z c z y ń sk i
Fabularny powrót do korzeni ocen a :
88889 Soul Calibur VI fot. maeriały prasowe
W y dawnictwo : N amco B andai p l at f orma : P C , P S 4, X box O n e
p r e m i e r a : 19 pa ź dz i e r n i k a 201 8
Soul Calibur VI to kolejna odsłona serii mającej swoje początki na automatach do gry w la-
stworzonym przez nas wojownikiem. Pozwala to graczowi na puszczenie wodzy fantazji, gdyż
tach 90. Soul Edge, który został następnie przeniesiony na konsolę PlayStation, oraz Soul
edytor postaci jest bardzo szczegółowy, a liczba elementów, które możemy zmienić – imponu-
Calibur, wydany na Sega Dreamcast, a będący jego bezpośrednim następcą, zdefiniowały na
jąca. W tym trybie zaliczamy kolejne rozsiane po mapie pojedynki, zdobywając złoto i punkty
wiele lat gatunek bijatyk 3D wykorzystujących broń białą. Fabularnie gra cofa się do same-
doświadczenia (PD). Za to pierwsze możemy kupować potężniejszą broń, a PD odblokowują
go początku, opowiadając na nowo zaprezentowane w Soul Calibur wydarzenia osadzone
możliwość korzystania z niej. Oczywiście grać możemy też na jednej konsoli przeciwko innej
w XVI-wiecznym świecie, gdzie za sprawą dwóch magicznych i potencjalnie świadomych
osobie, o ile tylko mamy drugi kontroler. Podobnie jak w poprzedniej części, jest też dostępny
mieczy toczy się walka dobra ze złem.
tryb online, choć czas oczekiwania na starcie potrafi mocno zniechęcić do jego uruchomienia.
Rozgrywka nie różni się zbytnio od poprzednich części. Pojedynki rozgrywamy na are-
Grafika to bardzo mocny punkt Soul Calibur VI. Walki bogate w kolorowe rozbłyski
nach 3D, a każda z dostępnych postaci ma cały wachlarz różnych ruchów i ich kombinacji,
toczymy na pełnych życia arenach, w tle których często sporo się dzieje. W trybach fa-
które możemy wykorzystać do wyeliminowania naszego przeciwnika. Do dyspozycji do-
bularnych mamy przerywniki filmowe lub komiksowe wstawki, które prowadzą nas przez
stajemy ponad 20 postaci różniących się bronią i dostępnymi ruchami. Poza większością
historie naszych postaci. W przypadku Xboxa One X oczywiście w pełnym 4K i z wykorzy-
bohaterów znanych z poprzednich części mamy również akcent z Polski – do grona zawodni-
staniem HDR. Muzyka podczas bijatyk nie jest priorytetem, gdyż ma przede wszystkim
ków dołączył Geralt z Rivii, bohater sagi i gier o przygodach wiedźmina. Twórcy zapowiadają
nie przeszkadzać w skupieniu się na przeciwniku. Wychodzi to świetnie, a niektóre ka-
również wypuszczanie kolejnych postaci już po premierze. Część z nich ma być, podobnie jak
wałki potrafią nieźle zagrzać do walki.
w przypadku Geralta, wynikiem współpracy z innymi studiami tworzącymi gry. Grać możemy w jednym z dwóch trybów fabularnych. W pierwszym odkrywamy fragmenty historii naszych bohaterów, pokonując kolejnych przeciwników i oglądając dedykowane filmiki wprowadzające. Natomiast w drugim, przypominającym uproszczoną grę RPG, sterujemy
W przypadku Soul Calibur VI mamy do czynienia z dobrą, rzemieślniczą robotą, dzięki której oddano w nasze ręce dopracowany tytuł. Każdy miłośnik bijatyk, nie mówiąc o fanach serii Soul Calibur, powinien zapoznać się z najnowszym dziełem Namco Bandai.
M i c h a ł G o s z c z y ń sk i
grudzień 2018
/ dr Łukasz Pawelec / Ario Narimany **********
Kto jest Kim? dr Łukasz Pawelec
Ario Narimany
Adiunkt w Zakładzie Matematyki
Prezes SKN Biznesu
Miejsce urodzenia: Nysa Wiek: 36 lat Stopień naukowy: doktor Prowadzone przedmioty: matematyka, analiza matematyczna, algebra Według studentów jestem: kompletnym świrem. Cenię sobie: spokój. Gdybym nie był tym, kim jestem, byłbym: prawnikiem. Największy sukces: Mam nadzieję, że jeszcze przede mną. Ulubiony film: Skazani na Shawshank Ulubiona książka: cokolwiek Terrego Pratchetta Ulubiony utwór muzyczny: Nad pięknym modrym Dunajem Ulubiona postać fikcyjna: jakakolwiek z książek Terrego Pratchetta. Moja największa inspiracja: Stephen Hawking
w
Miejsce urodzenia: Hamburg, Niemcy Kierunek i rok studiów: globalny biznes, finanse i zarządzanie, rok II
Według znajomych jestem: prezesem. Gdybym nie był, tym, kim jestem, byłbym: tym, kim nie jestem. Największa zaleta: empatia Największa wada: bardzo duże ambicje Ulubiony film: Incepcja Ulubiona książka: Ślepnąć od świateł Ulubiona piosenka: I just want it all, Kid Ink Moja największa inspiracja: Mój tata. Ulubiona postać fikcyjna: Boromir z Władcy Pierścieni
Dlaczego wybrał pan karierę nauczyciela akademickiego?
Jakie były twoje początki w SKN Biznesu?
Lubiłem matematykę i dlatego zdecydowałem się ją studiować, a jak się później okazało, matematyka polubiła też mnie. Ponadto zauważyłem, że przyjemność sprawia mi uczenie jej innych.
Trafiłem tam przypadkiem, pod koniec rekrutacji zobaczyłem stand i postanowiłem dołączyć. Koło bardzo mi się spodobało, byłem zachwycony jego prężnym działaniem i ciekawymi inicjatywami, starałem się dać także jak najwięcej od siebie. Zaangażowałem się w Inwestycje Alternatywne, spotkania wewnętrzne i szkolenia. Byłem też w teamie High School Business Challenge.
Jak ocenia pan studentów SGH? Studenci SGH wcale nie są tacy źli, jak się wydaje. Jestem jednocześnie świadomy tego, że ci najgorsi niekoniecznie trafiają do mnie, wiec trochę patrzę na to przez różowe okulary. Czasem są leniwi, aczkolwiek zwykle mniej leniwi ode mnie.
Gdyby mógł pan zmienić jedną rzecz w SGH, co by to było? Stworzyłbym pięcioletnie, jednolite studia magisterskie. Trzy letnie studia zbyt rozrywają plan nauczania, a pięcioletnie studia pozwoliłyby zachować ciągłość.
Co najbardziej przypadło panu do gustu w SGH? Z punktu widzenia studenta najbardziej podoba mi się możliwość dopasowania programu. Mnie, jako nauczycielowi akademickiemu, do gustu przypadli natomiast studenci, z którymi mam zaskakująco dobry kontakt.
64–65
O SKN Biznesu mało kto wie, że: W przeciwieństwie do innych kół o utartej tradycji i zasadach, SKN Biznesu dynamicznie się zmienia, zarząd ma duże pole do popisu w kreowaniu wizerunku organizacji.
Gdybyś mógł zmienić jedną rzecz w SGH, co by to było? Usprawniłbym funkcjonowanie dziekanatu, każdy student wie, że załatwienie niektórych spraw bywa „hardcorowe”.
Jak widzisz SKN Biznesu za 5 lat? SKN Biznesu nie ma sztywnej formuły, każdy zarząd prowadzi organizację trochę inaczej. Nie jestem w stanie przewidzieć, co będzie za 5 lat. Z roku na rok jest to kompletnie nowe koło, zmieniające się bardzo dynamicznie, jednak zachowujące pewne stałe cechy. Mamy wiele planów i ciekawych inicjatyw, które chcielibyśmy przeprowadzić.
akademickie jak zawsze /
Czy mają państwo jakieś pytania? polskiej kulturze akademickiej temu wspaniałomyślnemu zaproszeniu do dyskusji na zakończenie wykładu wciąż bliżej jest do pytania retorycznego albo, jeszcze lepiej, do: Idźcie, oto ofiara spełniona. Nie zaskakuje mnie to. My, produkty nadwiślańskiej oświaty, przeżyliśmy szkolne lata z myślą, że mamy wiedzieć wszystko. Miejsce na niejasności najzwyczajniej nie istniało. Rzeczywistość jest zresztą nieubłagana dla polskiego nauczyciela ‒ można się pokusić o stwierdzenie, że MEN-owskie plany są targetami, które trzeba było nam wtłoczyć do głowy w czasie roku szkolnego. Program jest programem: szeregowy uczeń powinien znać konkretne fakty, a nie je rozumieć. Na pewno prościej jest wiedzę egzekwować, niż poświęcać czas na rozbudowane tłumaczenie. Cisza, która zapada na dźwięk tego pytania, ma charakter systemowy i wróży bardzo nieprzyjemne konsekwencje. Oto co rok absolwentami stają się zwarte szeregi studentów, którzy przebrnęli przez ostatnie lata, ufając tylko i wyłącznie wiedzy podręcznikowej i skryptom napisanym przez kolegów ze starszych lat. Wykładowca, ćwiczeniowiec, doktor na egzaminie ustnym stają się czymś w rodzaju płotków w dyscyplinie olimpijskiej, które trzeba przeskoczyć, zanim uzyska się upragniony dyplom. Może problem leży w samej wartości dyplomu? Pojęcie „fabryki magistrów” funkcjonuje w Polsce co najmniej od początku XXI w. i, póki co, uparcie nie chce zniknąć z dyskursu o szkol-
W
Reakcją na niezrozumienie zagadnienia zamiast sięgnięcia do literatury przedmiotu staje się zwątpienie we własne możliwości. nictwie wyższym. Co prawda już od 2006 r. wg danych GUS-u odnotowujemy spadek liczby studentów zapisanych na studia (niezależnie od trybu), a od 2011 r. jest on również zauważalny w liczbie absolwentów, ale rozsądek podpowiada jednak, że stoją za tym raczej przyczyny demograficzne, aniżeli zmiana gustów Polaków w kwestii chęci do podejmowania studiów. Wykształcenie wyższe jest zatem dalej pożądane, a wręcz postrzegane jako minimum do wykonywania pewnych zawodów, pomijając oczywiście tak jaskrawe przypadki jak lekarze, prawnicy czy inne profesje zaufania publicznego. Skoro zatem chęć do podejmowania studiów jest tak duża, dlaczego tak
mało dyskutujemy i dopytujemy wykładowców o szczegóły związane z bądź co bądź interesującą nas materią? Nie do wykluczenia jest zwykła presja społeczna. Nikt nie chce być chyba tym typem, który stara się błyszczeć przed osobą prowadzącą zajęcia albo tym idiotą, który czegoś nie rozumie. Na jaw wychodzi tutaj problem ukrytej zmiennej, znajomy tym, którzy mieli okazję przejść ścieżkę ekonomiczną prof. Czarnego. W momencie, w którym wykładowca staje się głównym źródłem poznania, aby móc najlepiej skorzystać z jego wiedzy, trzeba wykazać pewną samodzielność. Perspektywa dwóch ‒ podobno najlepszych w swoich odpowiednich kategoriach ‒ warszawskich uczelni pokazuje jednak zupełnie różne podejścia do egzekwowania pracy własnej studenta. Większa liczba obowiązkowych ćwiczeń na WPiA i bieżący kontakt mailowy z prowadzącymi zajęcia może przerażać lubujących się w elastyczności i samodzielności studentów SGH. Jednak nawet taka drobnostka jak otrzymanie dokładnego harmonogramu zajęć i wymaganej bibliografii pozwala nie tylko na bieżące monitorowanie swojego postępu, lecz także na nadrobienie we własnym zakresie nieobecności z niemal całego miesiąca. Z pewnością łatwiej jest też uczestniczyć w ćwiczeniach, jeżeli z góry wiemy, czego się na nich spodziewać. Odwieczny problem szkolnictwa ‒ dbać o równy postęp wszystkich członków grupy czy skupiać się na najbardziej ambitnych studentach – może się wydawać dużo prostszy na uczelni, gdzie nagradzani powinni być ci, którzy cechują się ponadprzeciętną wiedzą. Ale przeciętniacy też są coś warci. W momencie gdy zostają z tyłu, mogą popadać w syndrom oszusta [ang. impostor syndrome]. Reakcją na chwilowe niezrozumienie zagadnienia zamiast sięgnięcia do literatury przedmiotu albo do artykułów naukowych staje się zwątpienie we własne możliwości. Akademicka dyskusja wymaga nie tylko zaplecza intelektualnego, lecz także odwagi, żeby zapytać, wyrazić odmienne zdanie, pomylić się i przyznać rację drugiej stronie. Jak studenci mają się na to zdobyć, jeżeli według ankiety przeprowadzonej przez MAGLA na wiosnę 2016 r. w grupie 2920 osób z 34 uczelni z całej Polski co czwarty z nich podejrzewał u siebie nerwicę lub depresję? [Cierpienia duszy ‒ MAGIEL 160].
Mateusz Skóra Jak dorośnie, chce być przystojny. Podświadomie liczy na to, że dwa kierunki studiów, praca i miesięcznik zastąpią mu osobowość.
grudzień 2018
Do Góry Nogami ia semestru po uczelnia chciała zabronić powtarzan że , ym o t y em isz nap nie e erz W tym num ji Samorządu, ani ego pomysłu po brawurowej akc z t się ała cof wy ale ku, run wa u niezaliczeni działu. ć do McDonalda niż na spotkania dzi cho lą wo ji akc red ie ow onk czł o tym, że
PR ZY GO TO WA Ł:
LN Y RE DA KT OR NI EO DP OW IE DZ IA
Times”! Tyle GH podbija „Financial tu wciąż wleże niestet y nie ranking; Afera, która ki. staw ie czemy się w ogon dziennika, pozwoli za została opisana na łamach w Polsce źle się zarato obalić stereot yp, jakoby nie najgorsza stawka. biało – 13 mln rocznie to ższą listę nazwisk poBiorąc pod uwagę coraz dłu ście w mediach, Retek kon ym w t jawiających się ażnie martwi się pow daktor Nieodpowiedzialny która uczęszcza na wyo mniejszość studencką, może zniknąć o wiele ć kłady. Z ich planów zaję cych. dzą wa pro c. więcej niż 1 pro
S
szła na emeryzys w DSM: dziekan ode nów zrezyeka dzi pro z ryturę, a jeden i – tym sakcj gnował ze sprawowanej fun o 40 proc. ie ńsk eka dzi mym uszczuplając władze zde stą decyzją cydował Do tego kanclerz jedną pro ania, żeby ani studensię usunąć skrzynki na pod ekanatu nie było za łatom, ani pracownikom dzi iedzialny przypuszcza, ow two. Redaktor Nieodp rabia teraz więcej nadże pozostała część załogi wy nicy korpo – i nie cow godzin niż najtwardsi pra portu. Tymczasem stumają z tego nawet MultiS czy za bardzo nie rusza, dentów chyba ten stan rze na 17 miejsc do obsabo w w yborach elektorów ne 19 osób. Frekwenrot dzenia kandydowało zaw w okolicach błędu stacja jak zw ykle wahała się ii wyborczej pewnego pan tystycznego, mimo kam raszał się redaktorów kandydata, który nawet dop zej rubryce. iejs nin w MAGL A o wzmiankę ów no pra sportowego ducha – zar dentów stu i cow ników ucz elni, jak H. Nie SG S AZ to za – troszc zy się nie zaby gdy ykłego, byłoby w t ym nic nie zw dziaPu t Tes ci. noś yw akt proponowana forma ej now hro doc Au li Spa na prz eprowadz ony w ęzc a yci zw a nt, gru y atn tra fił jed nak na pod Redak tor Nieodpo„w ycisną ł” ponad 70 kg. gmatycznego popra S AZ wiedzialny gratuluje elektu alnym studendejścia – z roz wojem int
K
O
666
ie najlepiej, poz ost aje tów ucz elnia nie rad zi sob ą. czn zadbać o ich tęż yznę fizy tów wy wołuoroczna ocena projek lu prezesów wie u ów zęb e ani zyt je zgr w życie ście wej y Cz ji. kół i organizac ienić? zm sza nsę coś nowego regula minu ma lny zia ied ow odp Nie tor Oceńcie sami – Redak witsze kąski ako sm naj s Wa dla ł wa wyselekcjono . z ostatniej oceny projektów ów koła na kajaonk czł d jaz wy y – Dw udniow nie promuje zdrow y ki: 5 pkt. Komisja wyraź d – bez kajaków, za to styl życia, bo inny wyjaz rów – nie dostał nawet z browarem wśród partne setnej czę ści punktu. do SGH Wiki: 13 – Dodanie 13 art yku łów to najwy ższy wynik punktów. Ciekawostka: któw dostał y osoby, pun w tej kategorii. Mniej 65 (!) art yku łów. czy 30 20, iły które zamieśc ka? aty Czy to już wy ższa matem anem: 31 pkt. Opi– Projekt Wielk anoc z dziek sta nowczo pozouł tyt su bra k, a szkoda – sam stawia niedosyt. drink i: 2 pkt. Organi– Wieczorne wyjście na eli 0 proc. dofinansozatorzy pod kreślają, że mi wa nia z FRS. Uff.
C
ostatnio zawawój wall na Facebooku jest kowych? Nic lony wydarzeniami kół nau ka o punkwal a trw śnie dziwnego, wła oci zacji. Ch aż spójrzty w rankingu kół i organi kurs poboczny. Cokon my prawdzie w oczy, to m zależy nie tylko na raz częściej esgiehowiczo aniu zbędnych wpisów networkingu czy zdobyw o wygraną w prestisię dzi cho roz aj do CV. Tut ykład na studenta prz na żowych konkursach – kalendarzem czy zwyz najbardziej zapełnionym śpi najkrócej w ciągu o cięstwo w rywalizacji „Kt słuszna – sypianie po doby”. Strategia wydaje się onuje, a screeny pełimp ie dwie godziny niewątpliw en z najskuteczniejszych nego planu tygodnia to jed ej Alma Mater. 0 asz sposobów na podryw w n
T