Magiel 190 (UW) (listopad)

Page 1

Niezależny Miesięcznik Studentów

Numer 190 Listopad 2020 ISSN 1505-1714

www.magiel.org.pl

Jak będzie wyglądać życie w Warszawie w roku 2050?



spis treści / Tu się nie siedzi, tu się stoi i protestuje. ***** ***

06

30

Kilka obrazów z Warszawy, kilka słów z Berlina

t Protesty

06

10

26 27 27

N a s t ę p n a s t a c ja : P r o k r a s t y n a c ja Ś n i a d a n i ó w k a – p o z n a j (z d a l n i e) U n i we r s y t e t W a r s z a w s k i Dobry wybór

8 Temat Numeru 12

Miasto przyszł ości

28

W szponach radykalizmu Karabiny na Karabachu Czeczeńskie piekł o K i e d y C h i n y wc h ł o n ą H o n g k o n g?

34 36 37 38

N a w ł a s n y m p us t k o w i u Muzyka tła Recenzje

Redaktor Naczelny:

Jan Kroszka

Stowarzyszenie Akademickie Magpress

Prezes Zarządu:

Laura Starzomska l.starzomska1@gmail.com Adres Redakcji i Wydawcy:

al. Niepodległości 162, pok. 64 02-554 Warszawa magiel.redakcja@gmail.com

Katarzyna Kowalewska, Urszula Szurko, Aleksandra Sojka Redaktor Prowadzący: Michał Jóźwiak Patronaty: Zuzanna Dwojak Uczelnia: Maria Jaworska Polityka i Gospodarka: Kajetan Korszeń Człowiek z Pasją: Michalina Kobus Felieton: Zuzanna Łubińska Film: Aleksandra Marszałek Muzyka: Marek Kawka Książka: Dominik Tracz Sztuka: Natalia Jakoniuk Warszawa: Michał Rajs Sport: Michał Jóźwiak Technologia i Społeczeństwo: Michał Wrzosek Czarno na Białym: Wojciech Piotrowski Reportaż: Urszula Szurko Gry: Michał Goszczyński 3po3: Julia Kieczka

k Technologia i społeczeństwo

To (n i e !) je s t Tr um a n S h o w

j Warszawa 44

Bloki i blokowiska: architektura Warszawy w ostatnich dekadach 4 4 Ursynów Pó łnocny 46 Kabaty 4 8 Miasteczko Wilanów

q Reportaż 50

o Sport 56 58 60

62

64 66

V i g i l a t e i t a q u e , q u i a n e s c i t is d i e m neque horam Mimowolny celibat, dobrowolna mizoginia T E D x L i k us y. Kt o b ę d z i e z m i e n i a ć ś w i a t?

t Człowiek z Pasją 68

Niewidzialna choroba

2 Kto jest Kim?

Wo r k a w a y o d k u c h n i i – m a g i c z n e ż yc i e w A lg a r ve w P o r t ug a l i i Szwajcarska walizka

71

M a g d a H r y n i e w i e c k a / P a we ł Przybysz

t 3po3 72

W osiemnaście lat dooko ła świata C z war ta ściana spor tu P ar yż war t jest Igi

Henri de Toulouse-Lautrec Kolory dziejów

Zastępczynie Redaktora Naczelnego:

Wydawca:

42

53

Dziecko z wysokiego zamku Posłuchaj ziemi A zyl zachodu Pochwała człowieczeństwa

g Sztuka 39 40

Mimowolny celibat, dobrowolna mizoginia

i Felieton

K a t a s t r o f a l n e a r c yd z i e ł o Recenzje M o t y w L G B T+ w l i t e r a t u r z e k i n a – p r z e g l ą d f i l m ó w k r ó t k o m e t r a ż o w yc h Gdzie się podziały tamte rąbanki?

d Muzyka 30 32 33

64

Bloki i blokowiska

f Książka

c Polityka i Gospodarka 17 19 21 23

Na własnym pustkowiu

e Film

K i l k a o b r a z ó w z W a r s z a w y, kilka sł ów z Berlina

a Uczelnia 08 09

44

S ł u c h a m? !

k Gry 73

Recenzje

v Do Góry Nogami 74

Do Góry Nogami

Kto Jest Kim: Laura Makuch

Grażyna Jakubowska, Zuzanna Jankowska, Klaudia

Stępień, Rafał Stępień, Paweł Stępniak, Joanna Stocka,

Korekta: Mateusz Klipo

Januszewska, Julia Januszyk, Jadwiga Jarosz, Joanna Jas,

Jan Stusio, Alicja Surmiak, Marcjanna Szczepaniak, Mikołaj

Rafał Jutrznia, Nina Kaczanowska, Maja Kaczyńska, Maria

Szpunar, Jakub Szydelski, Anna Ślęzak, Oliwia Świątek,

Kadłuczko, Karol Kanigowski, Marta Kasprzyk, Arkadiusz

Mateusz Tchórzewski, Antek Trybus, Laura Urraca-Makuch,

Klej, Aleksandra Kłos, Paulina Kocińska, Wiktoria Kolinko,

Julia Uszyńska, Tamara Wachal, Mateusz Wantuła, Klaudia

Izabela Kołakowska, Kuba Kołodziej, Maciej Kondraciuk, Lena

Waruszewska, Zofia Wereśniak, Alicja Wieteska, Paulina

Kossobudzka, Jędrzej Koszyka, Weronika Kościelewska,

Winiatowska, Agata Wiśniewska, Michał Włosowicz,

Wiceprezes ds. Partnerów: Janina Stefaniak

Katarzyna Kośmińska, Mateusz Kozdrak, Alek Kozłowski,

Paulina Wojtal, Adam Woźniak, Alicja Woźnica, Jacek

Pełnomocnik ds. Projektów: Monika Pasicka

Łukasz Kozłowski, Karolina Kręcioch, Kacper Kruszyński,

Wnorowski, Jędrek Wołochowski, Wiktoria Wójcik, Dominika

Dział IT: Paweł Pawłucki

Łukasz Kryska, Patryk Kukla, Nicola Kulesza, Anna Lewicka,

Wójcik, Marta Więsyk, Maria Wróbel, Marek Wrzos, Paweł

Dział PR: Anna Halewska

Aleksandra Łukaszewicz, Faustyna Maciejczuk, Alex

Zacharewicz, Olga Załęska, Klaudia Zawada, Krzysztof Zegar,

Współpraca: Klaudia Abucewicz, Sarah Bomba, Martyna

Julia Medoń, Marlena Michalczuk, Kazik Michalik, Rafał

Redakcja zastrzega sobie prawo do przeredagowania

Michalski, Kamil Mientus, Milena Mindykowska, Aleksandra

i

Morańda, Sebastian Muraszewski, Marta Musidłowska,

niezamówiony może nie zostać opublikowany

Natalia Nieróbca, Tymoteusz Nowak, Magdalena Oskiera,

na łamach NMS MAGIEL. Redakcja nie ponosi

Dział Foto: Aleksander Jura Dział Grafika: Milena Mindykowska Dyrektor Artystyczna: Zuzanna Nyc Wiceprezes ds. Finansów: Julianna Gigol

Borodziuk, Maciej Buńkowski, Filip Brzostowski, Klaudia Cieślewicz, Maciej Cierniak, Piotr Chęciński, Tomasz Chmielewski, Ewa Chojnacka, Kacper Chojnacki, Joanna Chołołowicz, Karol Czarnecki, Katarzyna Czech, Aleksandra Czerwonka, Paweł Domitrz, Tomasz Dwojak, Ewa Enfer, Julia Faleńczyk, Mateusz Fiedosiuk, Zuzanna Figura, Katarzyna Gałązkiewicz, Anna Gierman, Wiktoria Godlewska, Wojciech Godlewski, Cezary Gołębski, Anna Gondecka, Karolina Gos, Oliwia Górecka, Urszula Grabarska, Marta Grunwald, Michał Hajdan, Dominika Hamulczuk, Piotr Holeniewski, Adam Hugues, Kacper Maria Jakubiec, Aleksandra Jakubowicz,

Makowski, Maciej Markowski, Martyna Matusiewicz, skracania

niezamówionych

tekstów.

Tekst

Aleksandra Orzeszek, Karolina Owczarek, Bartłomiej Pacho,

odpowiedzialności za treści zamieszczonych reklam

Marta Pashuk, Marta Pawłowska, Wiktoria Pietruszyńska,

i artykułów sponsorowanych.

Agnieszka Pietrzak, Izabela Pietrzyk, Paweł Pinkosz, Jakub

Artykuły, ogłoszenia i inne materiały do wydania

Pomykalski, Zuza Powaga, Alicja Prokopiuk, Anna Raczyk,

październikowego prosimy przesyłać e-mailem lub

Michał Reczek, Jan Rochmiński, Piotr Rodak, Karolina Roman,

dostarczyć do siedziby redakcji do 20 listopada

Maria Rybarczyk, Weronika Rzońca, Natalia Sawala, Aneta

Druk pokrywają w całości sponsorzy i reklamodawcy

Sawicka, Mateusz Skóra, Marta Smejda, Zofia Smoleń, Hanna

Okładka: Natalia Derewicz @zlepkisklejki

Sokolska, Mikołaj Stachera, Adam Stelmaszczyk, Katarzyna

Makieta pisma: Maciej Simm, Olga Świątecka

listopad 2020


Słowo od naczelnego / wstępniak anxiety

Czas na zmiany JA N K R o s z ka R E DA K TO R N A C Z E L N Y aździernik w Warszawie był wyjątkowo gorący. To stwierdzenie może budzić wątpliwości, jednak wskazują na to wstępne dane Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Co więcej, według danych Instytutu średnia roczna temperatura w stolicy Polski w 2019 r. była najwyższa, od kiedy takie pomiary są prowadzone, czyli od blisko 70 lat. Najnowsza edycja raportu TomTom Traffic Index wśród dziesięciu najbardziej zakorkowanych europejskich miast wymienia dwa polskie. Tymczasem szwajcarska firma IQAir w swoim raporcie na temat zanieczyszczenia powietrza umieściła aż 29 polskich miast w pierwszej setce na Starym Kontynencie pod względem wysokości stężenia szkodliwych pyłów PM2.5. To tylko kilka dowodów na skalę problemów trapiących mieszkańców polskich miast. Problemów, które w dużej mierze wynikają z lat niewłaściwego lub niewystarczającego planowania przestrzennego. Trwająca od ponad pół roku pandemia jedynie uwypukliła niedostosowanie współczesnych aglomeracji do potrzeb ich mieszkańców. Może się jednak okazać, że w długim okresie przyspieszy nieuniknione – wymusi strukturalne zmiany w myśleniu o miejskiej przestrzeni. W obecnej sytuacji trudno przewidzieć, jak będą wyglądać polskie miasta za kilka dekad. Staramy się jednak odpowiedzieć na to pytanie w artykule okładkowym tego numeru (Miasto przyszłości, s.12).

P

Choć problemy będą się pogłębiać, receptą na nie może być tylko – lub aż – przemodelowanie naszego myślenia o mieście

Analizując wyzwania, z którymi będą musieli zmierzyć się włodarze polskich miast, a także rozmawiając z warszawskimi urzędniczkami oraz członkami ruchów miejskich, autor kreśli wizję Warszawy w 2050 r. Lektura tego tekstu pokazuje, że choć problemy będą się pogłębiać, receptą na nie może być tylko – lub aż – przemodelowanie naszego myślenia o mieście. Wydaje się, że nadzieję na lepsze jutro mogą stanowić koncepcja „miasta 15-minutowego” czy powrót do myśli corbusierowskiej. Doskonałym uzupełnieniem tego tekstu może być fotoreportaż, który publikujemy w dziale Warszawa (Bloki i blokowiska, s.44). Fotografie zrobione na osiedlach w południowej części lewego brzegu stolicy – Ursynowie Północnym, Kabatach i w Miasteczku Wilanów – zabierają czytelników w podróż śladem warszawskiej architektury ostatnich dekad. *** Październik w Warszawie był wyjątkowo gorący. Nie wyobrażamy sobie nie poruszyć w tym numerze Magla kwestii kontrowersyjnego wyroku Trybunału Konstytucyjnego oraz jego następstw. Uważam jednak, że w wypowiadaniu się na ten temat należy pozostawić pierwszeństwo kobietom. W związku z tym, pozostaje mi podpisać się pod poniższym oświadczeniem oraz polecić Waszej uwadze słowa mojej redakcyjnej koleżanki, Kasi (Kilka obrazów z Warszawy, kilka słów z Berlina, s.6). 0

Warszawa, 27.10.2020 r.

Oświadczenie Redaktorów Naczelnych Niezależnego Miesięcznika Studentów Magiel i Zarządu Stowarzyszenia Akademickiego Magpress

W Polsce obowiązuje jedno z najsurowszych praw aborcyjnych w Europie. W ramach „​kompromisu​” wypracowanego w latach 90. legalne jest usunięcie ciąży, gdy powstała ona w wyniku czynu zabronionego, gdy zagraża życiu matki i w przypadku nieuleczalnych wad płodu. Większość aborcji jest wykonywana na podstawie ostatniej przesłanki. Zniesienie jej legalności to kolejny akt dyskryminacji kobiet w naszym kraju. To również zmuszanie lekarzy i lekarek do postępowania wbrew Kodeksowi Etyki Lekarskiej, który mówi o niesieniu ulgi w cierpieniu, na co zwracają uwagę autorzy i autorki listu otwartego do Trybunału Konstytucyjnego. Jeśli wyrok wejdzie w życie, będzie on nie tylko niehumanitarny, ale także niezgodny z przekonaniami opinii publicznej w Polsce. Wprowadzanie tak poważnych zmian prawnych w sytuacji, gdy kraj zmaga się z jednym z wyższych wskaźników zachorowań na koronawirusa w Europie, a społeczeństwo ma ograniczone możliwości sprzeciwu, jest sprzeczne z ideą państwa demokratycznego. Dołączamy się do wszystkich protestujących w Polsce.

Redaktorzy Naczelni Niezależnego Miesięcznika Studentów Magiel oraz Zarząd Stowarzyszenia Akademickiego Magpress

04–05


Polecamy: 6 protesty Kilka obrazów z Warszawy, kilka słów z Berlina Fotoreportaż z protestów

12 Temat numeru Miasto przyszłości

Jak będzie wyglądać Warszawa w roku 2050?

19 PIG Karabiny na Karabachu

fot. Aleksander Jura

Konflikt między Azerbejdżanem a Armenią

listopad 2020


PROTESTY

/ strajk kobiet

Kilka obrazów z Warszawy, kilka słów z Berlina o zdjęcia mojego kolegi Tomka z czarnych protestów w Warszawie. Tomek powiedział, że gdyby mógł opublikować tylko jedno z nich, wybrałby właśnie to, które wygląda jak z dystopijnego filmu albo serialu, na przykład z Black Mirror. Grzecznie już było – mówi widoczny transparent, uzasadniając, dlaczego tak wiele haseł zawiera wulgaryzmy. To zdjęcie dokumentuje nastroje społeczne w Warszawie, chyba najbardziej wzburzonym mieście w Polsce. Ale to wzburzenie podzielają nie tylko wielkie miasta. Z dumą oglądałam zdjęcia z protestu w Goleniowie, niewielkiej miejscowości w województwie zachodniopomorskim, z którą czuję się szczególnie związana. Gdybym ja mogła opublikować tylko jedno zdjęcie zrobione przez Tomka, wybrałabym to, które w tym tekście widnieje jako drugie. Jest na nim transparent ze smutnym, rozeźlonym muminkiem z zakrwawionym wieszakiem w ręku. Po trzech latach studiów polonistycznych w Warszawie, mieście będącym najbliżej polskiej polityki, przestałam wierzyć w moc słów. Ten obraz – celny, artystyczny, pełen nawiązań – kondensuje konsekwencje decyzji Trybunału Konstytucyjnego. Z kolei gdybym miała wybrać zdjęcie spoza albumu Tomka, wybrałabym to zrobione w domu przez moją koleżankę D. przed wyjściem na protest. Są na nim dwa transparenty, które nie dotarły na manifestację. Zostały jej wyrwane z rąk i porwane przez dwóch mężczyzn twierdzących, że moja pobita przez nich znajoma sama się przewróciła i to nie oni ją, ale ona ich kopała. Stało się to 27 października, w dniu orędzia Jarosława Kaczyńskiego. Z kolei 28 października grupa młodych mężczyzn zaatakowała zaangażowaną społecznie reżyserkę teatralną Katarzynę Szyngierę. Autorka spektaklu Lwów nie oddamy wraz z grupą znajomych wracała z protestu. Udało im się uciec. Na swoim profilu facebookowym napisała: Wczorajszym orędziem Jarosław Kaczyński dał przyzwolenie na przemoc. Uważajcie na siebie. 30 października agresja na ulicach eskalowała do tego stopnia, że bałam się o życie i zdrowie przyjaciół. Z przerażeniem czytałam doniesienia o rannych osobach, w które nacjonaliści i bojówkarze rzucili petardami. Żadnego z haseł z cyklu „Jebać PiS” i „Wypierdalać” nie można zrównać z bezpośrednimi aktami agresji, do których dochodzi na ulicach, a którym przykład dało najpierw zachowanie policji w sprawie Margot, a następnie nawoływanie prezesa partii rządzącej do tego, by bronić polskiego kościoła przed niszczycielskimi siłami.

T

06–07

T E K S T: K ATA R Z Y N A KOWA LE W S K A

z dj ęc i a : TO M A S Z DWOJA K


strajk kobiet /

Nie ma mnie na żadnym ze zdjęć Tomka, tak jak nie ma mnie na żadnych innych zrobionych w polskich miastach, ponieważ od początku września mieszkam w Berlinie. Czuję się winna, że nie ma mnie w kraju w kluczowym dla mojej ojczyzny momencie, a czas spędzam w mieście otwartości, tolerancji, równości. Kiedy ja jechałam autobusem na protest przed Ambasadą Polski w Berlinie, starsza pani pokazała mi znak trzymania kciuków, a siedzący nieopodal mężczyzna poprosił, czy może zrobić zdjęcie transparentu. To dobrze, że protestujecie. Powodzenia! – powiedział mi po niemiecku. Tekst składamy w sobotę 31 października, 1 listopada odbędzie się ostatni strajk w Berlinie. W poniedziałek 2 listopada rozpocznie się lockdown. Jaka będzie sytuacja w Polsce? Nie wiem. Moi znajomi w Berlinie nie do końca rozumieją, co się dzieje w Polsce. Im jeszcze trudniej niż mi uwierzyć, że to wszystko naprawdę jest możliwe. Koleżanka ze Szwajcarii spytała mnie: So, Kasia, what a woman in Poland will do when her unborn baby will be terminally ill? Odpowiedziałam, że to zależy od tego, jak zamożna jest ta kobieta. Właściwie nikt z grupy moich znajomych – głównie Szwajcarów, Francuzów, Anglików, Niemców i Włochów – nie jest w stanie sobie wyobrazić sytuacji, gdy aborcja na żądanie nie jest legalna. Zakaz terminacji ciąży w przypadku ciężkich wad płodu brzmi dla nich jak zupełna abstrakcja. But

PROTESTY

why does your government do that? – spytała mnie Włoszka, a ja do tej pory nie wiem, czy nie znam odpowiedzi na to pytanie, czy znam ich za dużo, lecz żadnej z nich nie rozumiem. O sytuacji w Polsce znacznie łatwiej rozmawia mi się z przyjaciółmi i znajomymi, którzy zostali w Warszawie. Słucham ich relacji i zwierzeń, oglądam zdjęcia, nagrania, relacje. Moja warszawska przyjaciółka powiedziała mi, że podczas drugiego dnia protestów nie mogła uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Że czuła się jak bohaterka filmu o PRL-u z nieco zbyt współczesną piosenką Kocham wolność Chłopców z Placu Broni w soundtracku. Ale że jednocześnie naprawdę dzieje się coś bardzo ważnego i dużego. Moja polska szefowa powiedziała, że chociaż nigdy nie czuła takiej rzeczywistej energii płynącej z protestów, a wrażenie siły zawsze szło u niej w parze z doświadczeniem bezsilności, to tym razem jest inaczej. To największe polskie strajki od czasów Solidarności. Na protestach energia kobiet, ich wściekłość, żal powodują eksplozję wiary, że tak jak kiedyś komunistyczne władze dopuściły do Okrągłego Stołu Wałęsę, tak teraz konserwatywny rząd będzie zmuszony wysłuchać przedstawicielek i przedstawicieli protestów. J. napisała mi: To już nie chodzi tylko o sprzeciw wobec decyzji Trybunału Konstytucyjnego. Może za rok wrócisz do lepszej Polski. 0

listopad 2020


UCZELNIA

/dlaczego odkładamy na później?

ten tekst też oddałam po dedlajnie

Następna stacja: prokrastynacja Pomimo że niekiedy wybitnie utrudnia życie, odbiera czas na przyjemności, powoduje zarwane noce i przyprawia o palpitacje serca, to dla wielu osób jest nieodłączną towarzyszką codziennego życia. Oto i ona, największa zmora studenta – prokrastynacja. T E K S T:

m a r i a jawo r s k a

rokrastynacja, doskonale znana większości studentów jako notoryczne odkładanie rzeczy na później, często bywa niesłusznie mylona z lenistwem. Jest to jednak zupełnie co innego – osoby borykające się z tym problemem, w przeciwieństwie do osób leniwych, chcą zrobić jakąś rzecz, jednak notorycznie ją odwlekają, powodując tym samym u siebie wyrzuty sumienia i złe samopoczucie. Często nie pozwalają sobie na rozrywkę, czując presję narastających zadań, do których wykonania nie rwą się jednak zbyt ochoczo.

P

krastynacji częściej miewały problemy ze snem, ale również powiązania cech charakteru z zegarem biologicznym. „Ranne ptaszki” wykazały mniejszą skłonność do zakłóceń snu w porównaniu z osobami preferującymi nocny tryb życia, a także tendencje do bycia bardziej sumiennymi i stabilnymi emocjonalnie. Natomiast „nocne marki” okazały się mieć skłonności neurotyczne oraz trudności z planowaniem, które to cechy często przypadają w udziale prokrastynatorom.

pomóc osobom uczyć się na błędach, być może moglibyśmy pomagać tak w uzależnieniach, jak w prokrastynacji oraz paru innych zaburzeniach – uważa dr Marek Wypych, współautor badań, prezentując ich wyniki. Ciekawą zależność odkryły również Ilana S. Hairstone i Roni Shpitalniz Academic College of Tel Aviv. Przeprowadzone przez nie badania wykazały nie tylko, że osoby ze skłonnością do pro-

08–09

nas motywuje, są generowane przez system limbiczny emocje, związane z zagrożeniem konsekwencjami, jakie czekają nas, kiedy nie wykonamy zadania na czas.

Jak sobie radzić?

Grupy ryzyka Tendencję do odkładania czynności na potem wykazuje od 15 do 20 proc. społeczeństwa, jednak – co raczej nie wprawia w zdziwienie – wśród studentów odsetek ten sięga nawet do 90 proc. Wykazano jej liczne korelacje z cechami osobowości, takimi jak impulsywność i neurotyzm, czyli głębokie przeżywanie negatywnych emocji. Często wiąże się też z nadmiernym perfekcjonizmem. Odkładamy zrobienie czegoś, bo uważamy, że nie jesteśmy jeszcze na to gotowi, brak nam wiedzy i doświadczenia. Chcemy jednak zrobić to perfekcyjnie do tego stopnia, że wolimy wcale nie brać się do danej czynności, niż wykonać ją nie tak, jakbyśmy chcieli. Badania przeprowadzone w Pracowni Obrazowania Mózgu Instytutu Biologii Doświadczalnej PAN wykazują, że prokrastynatorzy mają większą tendencję do braku wytrwałości, unikają planowania, są bardziej wrażliwi na kary i nieprzyjemności. Zauważono u nich również mniejszą aktywność mózgu, związaną z przetwarzaniem błędów. Wciąż jednak brakuje wielu danych, potrzebnych chociażby do opracowania kompleksowej terapii. Gdybyśmy wpadli na pomysł, jak

mowie z portalem Bustle. – Kiedy mamy do wykonania jakieś zadanie, na początku jest ono dla nas niczym zwierzę, które chce nas pożreć. Ale jeśli nazajutrz jest deadline, to właśnie on staje się owym zwierzęciem – strach zmienia swój przedmiot – dodaje psycholożka. W rezultacie tym, co

źródło: freepik.com

Co się dzieje w mózgu? Zapewne niewielu z nas zastanawia się, co właściwie dzieje się w głowie człowieka, który prokrastynuje? Otóż w mózgu zostaje wówczas stoczona swoista walka pomiędzy dwoma ośrodkami. Jeden z nich to kora przedczołowa – mózgowe centrum dowodzenia. Odpowiada ona za planowanie, funkcje wykonawcze oraz samokontrolę. Drugim ośrodkiem jest układ limbiczny, wytwarzający reakcje emocjonalne, wraz ze znajdującym się w nim ciałem migdałowatym. Pierwotnie było ono odpowiedzialne za wyczuwanie i unikanie sytuacji zagrażających życiu, takich jak klęski żywiołowe czy kontakt z dzikimi zwierzętami, oraz za generowanie reakcji obronnej. Odruch ten bynajmniej nie zanikł u gatunku homo sapiens i obecnie objawia się uciekaniem, czy odwlekaniem sytuacjami i czynności, które jego przedstawiciele uważają – świadomie bądź podświadomie – za trudne, czy nieprzyjemne. U osób, które nie wykazują tendencji do prokrastynacji, w zmaganiach tych wygrywa kora przedczołowa – wszystko idzie zgodnie z planem.

Wielu ludzi uważa, że lepiej pracują pod presją. Spróbujmy przyjrzeć się temu z perspektywy biologii limbicznej – wyjaśnia dr Paola Bailey w roz-

Z prokrastynacją – podobnie jak z paleniem – nie sposób uporać się ani szybko, ani łatwo. Jednak w przeciwieństwie do nałogu, który można porzucić raz na zawsze, przypadłość ta zwykła raz po raz powracać do osób, które się z nią zmagają. Nie oznacza to jednak, że nie warto z nią walczyć, zwłaszcza, gdy utrudnia nam życie.

Główne metody, jakie obecnie się stosuje, to planowanie sobie przerw i momentów, gdy możemy robić przyjemne dla nas rzeczy. Spróbujmy rozpocząć wykonywanie zadań wcześniej, podzielić je na małe fragmenty. Ważne jest nagradzanie siebie po każdym wykonanym zadaniu – radzi dr hab. Jarosław Michałowski z poznańskiego SWPS, podczas zorganizowanego przez uczelnię webinaru Mózg, który odkłada na później. Warto spróbować odrzucić często mimowolnie używany kij i wypróbować metodę marchewki. Zamiast karać siebie poczuciem winy, lepiej jest znaleźć odpowiednią motywację do działania, myśleć o pozytywnych konsekwencjach, wybaczać sobie porażki i... zaczynać od nowa. Bywa, że mniejsza ilość czasu bardziej nas motywuje – zwłaszcza, kiedy wiemy, że po przerwie mamy zaplanowane dalsze zajęcia. Równie pomocne może okazać się znalezienie powodów, dla których prokrastynujemy i próba uporania się z nimi u źródła. Warto zorganizować sobie także odpowiednie warunki pracy w taki sposób, aby móc kontrolować czynniki, które nas rozpraszają. Nauka w bibliotece, czy pisanie pracy w kawiarni może być bardziej efektywne, niż wykonywanie tych czynności w domowym zaciszu, pełnym pokus rozproszenia. 0


telewizja śniadaniowa Uniwerka TV/

UCZELNIA

ŚniadaniUWka - poznaj (zdalnie) Uniwersytet Warszawski Doskonale znamy dreszczyk emocji związany z rozpoczęciem nowego roku akademickiegoi świetnie pamiętamy moment,w którym po raz pierwszy przechodziliśmy przez bramę Uniwersytetu Warszawskiego; bramę, która niczym portal wiedzie do mitycznego świata, zupełnie innego od tego licealnego. Wszystko wydaje się nowe, interesujące a także... odrobinę przerażające. W końcu to rozpoczęcie wspaniałej przygody, więc ekscytacja jest całkowicie uzasadniona! T E K S T:

a n to n i n a g u tow s k a

o roku, aby wtajemniczyć nowych studentów, Samorząd UW organizuje dni adaptacyjne. I chociaż pandemia wywróciła nasze życie do góry nogami, to nie można pozostawić „świeżaków” samych sobie. Z pomocą przyszła najlepsza studencka telewizja – Uniwerek.TV, która, wraz z Samorządem studenckim, zorganizowała pierwszą w historii Telewizję Śniadaniową. W szary poranek 5 października o 10.30 wszyscy mogli spokojnie popijać kawę i poznawać UW bez wychodzenia z domu dzięki transmisji na Facebooku. „ŚniadaniUWka” nadawała wprost z kampusu głównego. Było to ogromne przedsięwzięcie i wielkie wyzwanie pod względem logistycznym, więc redaktor naczelna UTV Paula Taraszkiewicz była na miejscu już o 5 rano (!) by wszystko przygotować. Nad całym wydarzeniem pracowała masa ludzi: operatorzy, montażyści, dźwiękowcy, graficy, fotografowie, producenci, dział promocji (który rozesłał informację o wydarzeniu na wszystkie studenckie grupy) i oczywiście reporterzy. „ŚniadaniUWkę” poprowadziła Natalia Godek wraz z Martą Goluch, a z gośćmi rozmawiali: Paulina Kowalczyk, Maria Lipińska, Antonina Gutowska, Monika Sacharuk, Jakub Sztandera i Julia Szcześniak. Prowadzące powitały wszystkich widzów, a następnie przedstawiły program wydarzenia. Po profesjonalnej czołówce – której nie powstydziłaby się pełnowymiarowa stacja telewizyjna - studenci mogli zapoznać się z materiałem z cyklu „świeŻAK”, w którym przedstawiono plan kampusu głównego. Wszystkie budynki zaznaczono na mapach, opisano i pokazano z bliska, dzięki czemu nowi studenci nie będą czuli się zagubieni, gdy (wreszcie po pandemii) postawią pierwsze kroki na terenie UW. Następnie Kamil Bonas, przewodniczący Samorządu, opowiedział o jego działaniach, strukturze i przede wszystkim o tym, dlaczego warto dołączyć do tej organizacji. Wszyscy, którzy chcą się zintegrować z ludźmi pełnymi zaangażowania, tworzyć projekty, jak np. „Juwenalia” czy „Miasteczko na

C

styku kultur”, czyli esencję studenckiego życia, powinni wstąpić w samorządowe szeregi. Dodatkowo widzów mógł zachęcić filmik pokazujący najfajniejsze akcje zorganizowane przez Samorząd.

W kolejnej rozmowie reporterki przepytywały przewodniczące poszczególnych samorządowych komisji: Martę Burzyńską, Klaudię Kowalczyk, i Kamilę Siatkę, które zajmują się sprawami związanymi z kulturą i sztuką na UW. Niestety pandemia znacząco pokrzyżowała plany wydarzeń: „Juwenalia” i „Tydzień artystyczny” nie mogły się odbyć, co ogromnie zasmuciło (zwłaszcza nowych) studentów. Na szczęście samorząd szybko zaadaptował się do nowej sytuacji i zorganizował cykl recenzji najlepszych seriali na Netfliksie oraz „Kulturiadę” (quizy o filmach, serialach i muzyce na platformie Kahoot), dzięki czemu studenci mogli zdalnie się integrować. Dużym i ważnym przedsięwzięciem był Koncert Karaś/Rogucki zorganizowany w ramach akcji „BUW dla Sów”, którego transmisję mogliśmy oglądać na Facebooku i który sprawił, że czas sesji stał się przyjemniejszy. Samorząd planuje jeszcze więcej akcji zarówno zdalnie, jak i (w miarę możliwości) stacjonarnie, więc warto obserwować ich stronę na Facebooku. Podczas „ŚniadaniUWki” mogliśmy obejrzeć także materiał z inauguracji roku akademickiego oraz wywiad z Prorektorem ds. studentów i jakości kształcenia prof. ucz. dr hab. Sławomirem

Żółtkiem. Rektor w rozmowie podkreślił, że będzie stał na straży praw studentów i będzie rozwiązywał problemy, z którymi studenci spotykają się na wydziałach oraz usprawniał pracę Uniwersytetu. Powiedział także, że UW jest przygotowane na tryb zdalny i wyraził nadzieję, że mimo pandemii, studenci nie zatracą umiejętności interpersonalnych i będą dobrze przygotowani do życia zawodowego. Natalia Godek i Marta Goluch porozmawiały także z Aleksandrem Kozubowskim o kwestii umiędzynarodowienia na UW, a Maria Lipińska przeprowadziła wywiad z Kamilem Lebnickim o jakości kształcenia. Oprócz materiałów i wywiadów związanych z edukacją i samorządem widzowie mogli obejrzeć „Kuchnię z Oskarem”, w której Oskar Kujawski, z przymrużeniem oka, zdradził tajniki studenckiego gotowania i przedstawił różne przepisy takie jak np. „KONSERWAtorium”, „OGUN” czy „TOSTOWELOVE". Studenci zapoznali się także z ofertą zniżek UW HERE dzięki materiałowi „Jak jeść w Warszawie” i wywiadowi, który przeprowadziła Antonina Gutowska z przedstawicielką UW HERE, Zuzanną Kowalczyk. W programie znalazło się także wiele innych, ciekawych tematów: Inkubator UW, sport, wyścig między kampusami, zieleń na UW, działanie BUW-u podczas pandemii, kampania „Równoważni” i rekrutacja oraz działalność Uniwerek.TV. Jeśli przegapiliście to wydarzenie, obserwujcie kanał Uniwerek.TV na YouTubie, na którym znajdziecie materiały, które pomogą wam odnaleźć się w studenckim życiu. Chociaż ten rok dla nas wszystkich będzie wyzwaniem i choć marzy nam się powrót do normalnego trybu nauczania, to mam nadzieję, że świetnie sobie poradzicie i pokochacie studiowanie na Uniwersytecie Warszawskim, tak jak starsi studenci. Gaudeamus Igitur na nową przygodę i powodzenia! 0

listopad 2020


UCZELNIA

/oczekiwania vs rzeczywistość

Dobry wybór Zastanawialiście się kiedyś, ile prawdy tkwi w plotkach? O Uniwersytecie Warszawskim krążą legendy. Studenci pierwszego roku mają różne wyobrażenia o początkach w murach jednej z najlepszych uczelni w kraju. O swoich odczuciach opowie Julka, która rozpoczyna naukę na Wydziale Neofilologii na kierunku lingwistyka stosowana. A o prawdziwym obliczu UW dowiemy się od Julii – studentki III roku dziennikarstwa na Wydziale Dziennikarstwa, Informacji i Bibliologii. r oz m aw i a ł a :

k l au d i a w z i ąt e k

Julia, studentka dziennikarstwa MAGIEL:

Pamiętasz swoje pierwsze chwile na UW?

J u l i a : Bardzo dobrze pamiętam. Moja droga od początku nie była usłana różami, bo kierunek pierwszego wyboru niestety nie został utworzony ze względu na małą liczbę chętnych. Pierwsze wspomnienia z UW kojarzą mi się z papierologią, wysyłaniem maili, wędrówką po dziekanatach. Ale kiedy udało mi się już przenieść dokumenty na właściwy kierunek i zaczęły się zajęcia, byłam bardzo podekscytowana i zadowolona. Różnorodność przedmiotów na dziennikarstwie bardzo mi odpowiadała, nowi ludzie wynagrodzili mi wakacyjny stres, więc pierwsze miesiące wspominam z uśmiechem. Co ciekawe, rekrutowałam się tylko na WDIiB i nie miałam alternatywy. Po dostaniu się na te studia cieszyłam się, że jestem w tym miejscu, mogę tu zdobywać wiedzę i rozwijać swoje umiejętności.

Co cię zaskoczyło, a może zaskakuje do dzisiaj? Cały czas zaskakuje mnie ta grupa ludzi, która jest na uczelni, ale nie chce nic z niej wyciągnąć. Studenci nie chodzą na wykłady albo siedzą w ostatnich ławkach, a mimo to im się udaje. Zabrzmię teraz jak brutalna rywalka studentów i studentek, ale dziwię się, że najlepsza uczelnia w Polsce dalej nie zauważa takich ludzi. Wydaje mi się, że tej grupie, która nie wie co ze sobą zrobić, należy pomóc. Można zorganizować semestr próbny, po którym zdecydują, czy dany kierunek ich interesuje, albo zapewnić lepsze doradztwo zawodowe, w tym wsparcie psychologiczne. Brakuje mi indywidualnego podejścia. To mnie zaskoczyło, że są ludzie, którzy studiują, ale nie wiedzą po co. Myślę, że gdyby uczelnia przyjmowała mniej osób, pozwoliłoby to studiom znów się uelitarnić. Byłoby to też dobre rozwiązanie dla studentów, bo mogliby mieć swojego tutora, który ich wspiera, tak jak to działa na zachodnich uczelniach.

Gdybyś miała wybrać jeszcze raz, wybór padłby na UW? Tak, zdecydowanie. W tak krótkim czasie zdobyłam doświadczenie, zbudowałam kapitał ludzki. Do zdobywania kontaktów od początku studiów zachę-

10–11

ciła mnie pani profesor Iwona Pugacewicz, która dzisiaj wykłada na uniwersytecie w Sorbonie. Bardzo doceniam to, że pracują tutaj tak wielcy ludzie i że mogę się od nich uczyć. W ciągu dwóch lat na UW znalazłam kilka autorytetów, a to naprawdę sporo – niektórzy nie znajdują ich niestety przez wszystkie lata swojej edukacji. Dostałam uczciwie odrobioną szkołę życia. Nie zamieniłabym tych doświadczeń na nic innego.

Co Ci dał Uniwersytet? Myślę, że UW zawdzięczam poszerzenie horyzontów. Dzięki poznawaniu nowych ludzi z różnych rejonów Polski, mających odmienne doświadczenia życiowe, mogę na wiele spraw spojrzeć inaczej. Miałam okazję wyjść ze swojej bańki. Ważnym elementem mojego rozwoju była możliwość dyskusji na konwersatoriach, wykładach, ale też wydziałowych korytarzach. Tym bardziej, że nasz kierunek wymaga umiejętności zdobywania argumentów i zmiany toku myślenia. I to wszystko mogłam dostać za darmo.

Planujesz kontynuowanie nauki na UW? Już podjęłam decyzję, że po trzecim roku robię sobie roczną przerwę, żeby przemyśleć z czym połączyć ogólny kierunek dziennikarstwa. Studiować na pewno chcę, ale nie wiem czy na UW. Nie wykluczam takiej możliwości, ale lubię wyzwania, więc może studia za granicą? Gdybym jednak została w Warszawie, nie będę miała poczucia straconej szansy czy powtórki. Uważam, że na UW jest jeszcze mnóstwo możliwości rozwoju, ale ja chcę się dobrze zastanowić.

Jakie możliwości otworzył przed Tobą czołowy uniwersytet w kraju? Myślę, że cały czas będę odnosiła się do kapitału ludzkiego. Dzięki nowym znajomościom miałam okazję sprawdzić się w roli wicenaczelnej Nowego Folderu, czyli magazynu reportażowego. Dołączyłam do zespołu poprzez polecenie redaktora, z którym miałam warsztat dziennikarski. Działając


oczekiwania vs rzeczywistość /

w Nowym Folderze współorganizowałam Festiwal Natura-Kultura-Media im. Ryszarda Kapuścińskiego, co też było ogromnym wyzwaniem. Mogłam podjąć współpracę z największym dystrybutorem filmów dokumentalnych Against Gravity, organizatorem festiwalu Millennium Docs Against Gravity. Na pierwszym roku dzięki wsparciu Inkubatora UW, ze znajomymi z kierunku i studentką zaprzyjaźnionej Akademii Sztuk Pięknych, zorganizowałam projekt „St-uda się” skierowany do studentek i studentów, którzy szukają jeszcze swojej drogi w uczelnianym życiu. Zorganizowaliśmy w Bibliotece Uniwersyteckiej wystawę 17 wywiadów-plakatów o sensie studiowania, przeprowadzonych ze znanymi osobami świata kultury, naukii mediów. Projekt skierowany właśnie do tych studentów, którzy jeszcze szukają swojej drogi. Realizacja akcji już na pierwszym roku pokazała mi, że możliwości rozwoju jest wiele, trzeba tylko chcieć i działać.

Co najbardziej cenisz w swojej uczelni? Myślę, że otwartość w szerokim pojęciu. Otwartość na własne projekty studentów i ich zainteresowania, które mogą rozwijać w kołach naukowych czy na przedmiotach ogólnouniwersyteckich. Jest ich dużo, ale UW ciągle otwiera się na propozycje. Podoba mi się otwartość na studentów z innych krajów, ale też reagowanie na zmiany w życiu społecznym toczące się na zewnątrz. Przykładem tego jest wprowadzenie „Planu równości płci oraz planu działań równościowych na lata 2020–2023”. To pierwszy GEP (Gender Equality Plan) na polskiej uczelni. Kolejnym wartościowym ruchem była możliwość skorzystania przez studentów z pomocy Centrum Psychologicznego w trakcie zdalnej nauki. Cieszę się, że pomimo tradycji i wartości, UW ciągle się rozwija. Wie-

UCZELNIA

lu osiągnięć często nie widzimy, nie zwykliśmy czytać aktualności na stronie uczelni, która pełna jest newsów o przyznanych grantach, badaniach czy nagrodach.

A czym UW Cię rozczarowało? Jeśli mam powiedzieć konkretnie, to nauką języków obcych. Nie spodziewałam się, że uczelnia, która dąży do rozwoju nowoczesności, na tak ważnym polu w kontekście wychowania obywateli świata, nadal podchodzi do tej dziedzinie w sposób szkolny. Dziwię się, że UW nie korzysta z metod nauczania alternatywnego, tutoringowego. Chaos związany z nauką języków widać w reakcjach ludzi, którzy muszą zdać egzamin językowy. Nadal podchodzi się do certyfikatu jak do sprawdzianu w liceum. Nie myślałam, że mogę realnie cofnąć się tu w rozwoju języka, dlatego mój na razie ostatni, trzeci rok uzupełniamo konwersacje spoza uczelni.

Miałabyś rady dla młodszych studentów rozpoczynających naukę? Droga Studentko, Drogi Studencie! Naprawdę myśl o sobiei słuchaj uważnie jak się czujesz na zajęciach, wśród tych ludzi. Miej czas, żeby sprawdzić czy to miejsce dla ciebie. Jeśli się wahasz, zadawaj dużo pytań. Bądź otwarty na inne możliwości – od ciebie zależy jak twoja droga się potoczy.

Julka, studentka lingwistyki stosowanej Jak wyobrażasz sobie pierwsze momenty na UW?

Jak oceniasz przebieg rekrutacji?

W obecnej sytuacji będę spędzać je w domu, ale wyobrażałam sobie zagubienie i ekscytację. Nowy budynek, nowi ludzie, nowe miasto – myślę, że byłoby stresująco, ale ciekawie. Jeśli chodzio samo studiowanie, to mam wyobrażenie powagi, profesjonalizmu. Różnice między liceum a uczelnią są wyraźne, choćby w zwrotach „proszę państwa”, „szanowna pani”. Ale dzięki temu czuję zmianę.

Rekrutacja przebiegła bardzo sprawnie, system IRK w porównaniu do innych uczelni był przejrzysty. Na wszystkie pytania znalazłam odpowiedź, więc uważam, że rekrutacja została dobrze przygotowana.

Co dzisiaj wydaje ci się najtrudniejsze, kiedy studiowanie dopiero przed Tobą? Obawiam się, że po tak długiej przerwie będzie trudno wrócić do starego rytmu, a na zajęciach będzie narzucone szybkie tempo. Boję się, że nie nadążę na początku.

Czy studia chciałabyś poświęcić tylko nauce? Na początku na pewno tak, zanim nie wpadnę w rytm. Ale chciałabym też poznać ludzi, zakosztować życia studenckiego, potem znaleźć pracę.

Jakie są twoje oczekiwaniai czy myślisz, że UW je spełni? Chciałabym skończyć swój kierunek z umiejętnościami, które mi się przydadzą w życiu i pozwolą znaleźć pracę. Mam nadzieję, że będę przekładać biegle w tych dwóch językach. Myślę, że UW jako najlepsza uczelnia w Polsce podoła moim wymaganiom.

Czujesz się zaopiekowanai przygotowana przez uczelnię do pierwszych momentów w jej murach? Teraz trochę bardziej, bo dostajemy maile od wykładowców, na temat tego gdzie i jak będą prowadzone zajęcia, ale do poprzedniego tygodnia czułam się totalnie zagubiona. Nic nie było wiadomo, nikt nam nic nie mówił, rejestracje to była czarna magia. Gdyby nie pomoc starszych studentów, sama bym tego nie zrozumiała.

Największe obawy? Teraz najbardziej się boję, że będzie dużo materiału naraz i nie będę nadążać. Ale to moja prywatna obawa, niezwiązana z samym przebiegiem studiowania.

Czego się nie możesz doczekać? Ogólnie jestem ciekawa, jak to będzie wyglądać, gdy już wpadnę w rytm. Aktualnie bardziej nie mogę doczekać się przeprowadzki. W najbliższych dniach rozpoczną się studia, więc te emocje opadną. Bardzo mi się podobały zajęcia z opiekunką roku i chociaż nie mam z nią żadnego przedmiotu w tym semestrze, to nie mogę się doczekać tego spotkania.

Co ciekawego słyszałaś o UW – plotki, ploteczki? Coś się sprawdziło? Co do samego UW, to słyszałam, że trudno o dobry przepływ informacji pomiędzy uczelnią a studentami i to się sprawdziło. Na początku nic nie wiedziałam, od końca rekrutacji do inauguracji nie dostałam żadnej informacji. Słyszałam plotki o swoim wydziale, szczególnie o budynku. Ale bardziej zwracałam uwagę na rankingi.

Dlaczego zdecydowałaś się studiować na UW? Dostałam się też na filologię dwujęzyczną na UJ, jednak zdecydowałam się na Warszawę ze względu na znajomych i kierunek. Bardziej odpowiadała mi lingwistyka z naciskiem na naukę języka, gramatykę, wymowę niż filologia ukierunkowana na literaturę danego kraju i zawód nauczyciela. Do Warszawy przekonał mnie też fakt, że mogę mieć kontakt z niektórymi znajomymi, a w Krakowie byłabym sama. Niestety dni otwartych nie było, więc studenci nie mogli mnie przekonać, ale myślę, że podjęłam dobrą decyzję. 0

listopad 2020


/ Jak będzie wyglądać życie w Warszawie w 2050 r.? #TargówekFabryczny. Pamiętamy

Miasto przyszłości Wizje tego, co nas czeka w przyszłości, od zawsze rozbudzają wyobraźnię. Jak będzie wyglądać stolica Polski za 30 lat? Będzie szklana i wysoka? Zielona i pełna wody? Zakurzona i gorąca? Jedno jest pewne – Warszawa stanie przed nowymi wyzwaniami i będzie musiała zaadaptować się do globalnych trendów. T e k s t:

Woj t e k P i o t r o w s k i

dpowiedzi na temat wyglądu miast w przyszłości podsuwają popularne filmy science fiction. Te bardziej optymistyczne pokazują biało-szklane wieżowce o fantazyjnych, organicznych kształtach i ogromne ilości zieleni. Bohaterzy poruszają się ultraszybkimi pojazdami i wiodą (przynajmniej z pozoru) pogodne życie jak w Dawcy Pamięci Phillipa Noyce’a czy kultowej wizji 2015 r. z Powrotu do Przyszłości Roberta Zemeckisa. Te bardziej ponure, jak Metropolis Fritza Langa czy Bladerunner Ridleya Scotta, malują wizję nieprzyjaznego miasta, które przytłacza swoją skalą i stłoczeniem. Czy przyszłość Warszawy pokryje się z którymś ze scenariuszy?

O

12–13

GRaFiki:

k a r o l k a n i g ow s k i & Ja n S t u s i o

Rozsądek podpowiada, że rzeczywistość będzie nieco mniej spektakularna, jednak czekające nas zmiany mogą się okazać bardziej intensywne, niż moglibyśmy podejrzewać. Przyszłość nigdy nie jest do końca przewidywalna. Zwykle nas zaskakuje. To nie przypadek, że krainy przyszłości w parkach rozrywki zawsze starzeją się najszybciej, jak większość filmów science fiction. Architekci i projektanci muszą w nich najczęściej zmieniać dekoracje. To, co dziś wydaje się futurystyczne i kosmiczne, jutro może budzić uśmiech politowania – mówi Marlena Happach, dyrektorka Biura Architektury i Planowania Przestrzennego m.st. Warszawy.

Miasto większe i starsze W 2018 r. Warszawę wg GUS zamieszkiwało 1 777 972 osób. Jednak wyniki badań zleconych przez urząd miasta wykazały, że w dni powszednie ta liczba wynosiła blisko 2,275 mln. Dokładna liczba nie jest znana, jednak wiadomo, że stale rośnie – rocznie o ok. 10–15 tys. (0,5–1 proc.). Chociaż horyzont oficjalnych szacunków GUS to jedynie 2035 r. i ciężko wskazać konkretne liczby, to biorąc pod uwagę globalne trendy, można się spodziewać, że pomimo ogólnego spadku liczby ludności w Polsce, w najbliższych dekadach liczba mieszkańców metropolii będzie wzrastać coraz szybciej kosztem populacji wsi


Jak będzie wyglądać życie w Warszawie w 2050 r.? /

i mniejszych miast. Od lat obserwujemy też napływ ludności do podwarszawskich miejscowości. Ci nowi mieszkańcy to najczęściej osoby uczące się bądź pracujące w stolicy, które odgrywają ważną rolę w jej życiu. Wartym odnotowania trendem jest również postępujące starzenie się społeczeństwa – w Warszawie w 2050 r. będzie mieszkać 600 tys. osób powyżej 65 roku życia. Implikuje to powstanie nowych potrzeb, jak i ograniczeń mieszkańców miast przyszłości. Skala przyrostu ludności w Warszawie nie jest tak intensywna, jak w innych miejscach na świecie. W Melbourne w 2018 r. liczba ludności wzrosła o ponad 100 tys. (2,3 proc.), a całe miasto wygląda jak wielki plac budowy. Także w miastach krajów rozwijających się przewiduje się znaczny przyrost liczby mieszkańców, jak na przykład w Dar es Salaam, stolicy Tanzanii – o 4.39 proc w 2020 r. Mimo tych porównań wzrost ludności w naszym mieście nadal stanowi spore wyzwanie. Przez ostatnie kilkanaście lat liczba ludności w Warszawie wzrastała głównie w zewnętrznych dzielnicach takich jak Białołęka, Wilanów, Bemowo, a także w ibszarach podmiejskich – w Pruszkowie, Ząbkach czy Babicach. Jednocześnie w latach 2007–2015 Śródmieście, Ochota i Mokotów zanotowały spadek liczby mieszkańców. Ten model rozwoju nie jest jednak optymalny ze względu na wykorzystanie przestrzeni, organizację transportu, a pandto jakość życia w mieście. Interesujące jest to, że według prognoz w najbliższej przyszłości zmieni się nie tylko wielkość popytu na mieszkania, ale także jego struktura – znacząco zwiększy się udział jednoosobowych gospodarstw domowych, w porównaniu do tych zajmowanych przez wieloosobowe rodziny. W konsekwencji jednorodzinne domy z ogródkami usytuowane na spokojnych przedmieściach, które do niedawna były marzeniem wielu młodych par, coraz częściej nie spełniają zmieniających się oczekiwań. Są zdecydowanie za duże do mieszkania w pojedynkę i za daleko od tętniącego życiem miasta. Również dla osób starszych, których udział w społeczeństwie będzie wzrastał, ta forma mieszkania wydaje się problematyczna. Trudności w utrzymaniu kontaktów międzyludzkich czy też załatwianiu codziennych spraw bez samochodu, którego prowadzenie może być niemożliwe z powodu pogarszającego się stanu zdrowia, lub który zwyczajnie może nie mieścić się w budżecie emeryta, to tylko niektóre niedogodności, które mogą napotkać starsze osoby zamieszkujące przedmieścia.

Samochodowa utopia Wizja idealnego miasta z ciągle rozbudowywaną siecią dróg została spopularyzowana w połowie XX w. Podczas Wystawy Światowej w Nowym Jorku (1939 r.) Norman Bel Geddes we współpracy z koncernem General Motors zaprezentował efektowną makietę „Futurama” prezentującą miasto z autostradami prowadzącymi z centrum miasta do rozległych przedmieść, na których każdy mieszkał w domku z ogrodem. Idea ta niestety szybko okazała się złudna. Nawet najszersza droga stanie się zakorkowana, ponieważ samochód zwyczajnie zajmuje zbyt dużo cennego w mieście miejsca. Dotyczy to zarówno czasu w trakcie jazdy, jak i postoju na parkingu. Miejsce to alternatywnie można by przeznaczyć na rzecz bardziej wydajnego transportu publicznego, przestrzeni zielonej oraz przydatnych budynków. Gdy dodatkowo uświadomimy sobie inne negatywne konsekwencje korzystania z tego środka transportu, takie jak zanieczyszczanie powietrza, ślad węglowy czy tworzenie hałasu oraz niebezpieczeństwa na drodze, jasnym staje się, że era dominacji samochodów jako głównego sposobu komunikacji w mieście musi się skończyć.

kać 600 tys. osób powyżej 65 roku

tomiast na całkiem tanim publicznym parkingu, często wyznaczonym kosztem wąskiego chodnika. Dobrze rozwinięta sieć komunikacji miejskiej istnieje tylko w centralnej części miasta, a wszędzie indziej dojazd nią trwa długo. Oczywiście warto postulować jej rozbudowę, ale tam, gdzie gęstość zaludnienia jest mniejsza, utrzymanie sieci transportu publicznego jest bardzo kosztowne i nierentowne. Ścieżki rowerowe, nawet gdyby istniały, nie stanowią idealnego rozwiązania, bo pokonanie kilkunastu kilometrów to bardziej zadanie dla kolarzy niż atrakcyjna alternatywa komunikacyjna dla typowego mieszkańca. W rezultacie codziennie do Warszawy wjeżdza blisko pół miliona aut.

życia. Implikuje to powstanie nowych

Miasto 15-minutowe

W Warszawie w 2050 r. będzie miesz-

potrzeb i ograniczeń jej mieszkańców. Można się złościć na kierowców, ale prawda jest taka, że to częstokroć najwygodniejszy, najszybszy i wcale nie taki drogi sposób poruszania się po mieście. Wielopasmowe Aleje Jerozolimskie, tak samo jak dużo innych ulic w ścisłym centrum miasta, codziennie zachęcają tysiące samochodów do wjazdu do Śródmieścia, tym samym bardziej zasługują na miano Tras niż Alej. Zaparkować można na-

Aby zmienić obecną sytuację, w której większość mieszkańców jest uzależniona od samochodu, konieczne są gruntowne zmiany w projektowaniu urbanistycznym. Remedium na ten i inne problemy współczesnych miast wydaje się koncepcja miasta 15-minutowego. Zakłada ona, że wszystkie codzienne potrzeby związane z pracą, zakupami, nauką czy rozrywką można zaspokoić w odległości od domu nie dłuższej niż kwadrans spaceru lub jazdy rowerem. Dzięki temu ogranicza się ruch wewnątrz miasta oraz w oczywisty sposób ułatwia korzystanie z innych form transportu niż samochód. 1

listopad 2020


/ Jak będzie wyglądać życie w Warszawie w 2050 r.?

W tak zaprojektowanej okolicy kwitnie życie społeczne, ponieważ ulice są spokojniejsze i bardziej przyjazne – nie muszą już pełnić funkcji szerokich tras prowadzących do centrum. Łatwiej też o zachowanie bezpieczeństwa i poczucie przynależności, ponieważ dzięki większej lokalności sąsiedzi i przedsiębiorcy mają większe szanse wzajemnie się poznać i nawiązać relacje. Bezpieczeństwo jest też skutkiem wielofunkcyjności takiego rozwiązania – miasto 15-minutowe „żyje” zarówno rano, gdy mieszkańcy uprawiają jogging, w ciągu dnia, gdy są w pracy, jak i wieczorem, gdy wychodzą do restauracji czy na spotkania z przyjaciółmi. Niestety, we współczesnej Warszawie w najbliższej okolicy większość potrzeb mogą zaspokoić jedynie mieszkańcy kilku wewnętrznych dzielnic. Aby cała Warszawa stała się takim miastem, niezbędne są plany przestrzenne zakładające obecność budynków i przestrzeni o zróżnicowanych funkcjach, a nie jedynie mieszkań i Żabek, albo tylko biurowców i banków. Jednym z pierwszych kroków w kierunku stworzenia Warszawy jako miasta 15-minutowego jest zwiększenie gęstości zaludnienia, która jest obecnie o ponad 600 osób na kilo-

14–15

metr kwadratowy mniejsza niż np. w Kopenhadze, oraz planowanie sieci transportu publicznego równocześnie z powstawaniem nowych inwestycji mieszkaniowych. Kolejnym krokiem są zapisy prawne zachęcające do

Nawet najszersza droga stanie się zakorkowana, ponieważ samochód zwyczajnie zajmuje zbyt dużo cennego w mieście miejsca. powstawania budynków pełniących jednocześnie funkcje biurowe, mieszkaniowe jak i usługowe. Niezbędne jest też wsparcie działania lokalnych biznesów – tutaj rozwiązaniem mogłyby być np. preferencyjne warunki najmu, czy przeciwdziałanie powstawaniu kolejnych sklepów wielkopowierzchniowych i centrów handlowych na obrzeżach miasta. Są to pomysły poważnie rozpatrywane również w stołecznym ratuszu. Warszawa musi być

policentryczna i wielofunkcyjna. Miejsca pracy powinny być dużo bardziej równomiernie rozłożone na obszarze całego miasta. – mówi Marlena Happach z Urzedu Miasta – Aktualnie rozwijamy ideę miasta z centrami lokalnymi, usługami oraz miejscami pracy na miejscu. Propagujemy je w ramach projektów Osiedla Warszawy. Dla obszarów głównie poprzemysłowych sporządzamy koncepcje wielofunkcyjnych obszarów miasta. Planujemy na nich nie tylko domy mieszkalne, ale także szkoły, przedszkola, inne obiekty użyteczności publicznej, a także skwery, parki i place. Mamy gotowe takie opracowania m.in. dla obszarów rejonu ulicy Szwedzkiej, Starych Świdrów z dawną fabryką domów, pofabrycznych terenów dawnego FSO Żerań czy Portu Żerańskiego. W perspektywie kilku dekad w każdej z tych lokalizacji mogą pojawić się tysiące nowych mieszkańców.

Kryzys klimatyczny Skutki zmian klimatycznych, odczuwane już w tym momencie na całym świecie, znacząco się nasilą do 2050 r. – także w Polsce. Intuicja podpowiada, że przecież nie grozi nam zalanie przez wody oceaniczne, ani tropikalne huragany – to prawda, ale to nie znaczy,


Jak będzie wyglądać życie w Warszawie w 2050 r.? /

że bolesne konsekwencje ominą nasz region. Niespotykane susze już w 2019 r. doprowadziły do ograniczeń w korzystaniu z wody w 250 polskich gminach. Miasta, mimo że tworzą iluzje odseparowanych od natury, wcale nie są od niej niezależne, a letnie upały są szczególnie dotkliwe właśnie tam. Wynika to z efektu miejskiej wyspy ciepła – betonowe przestrzenie nagrzewają się od promieni słonecznych, a następnie wieczorem i w nocy oddają nagromadzone ciepło. Dodatkowo gęsta zabudowa utrudnia sprawny przepływ powietrza (co jest też przyczyną gromadzenia się zanieczyszczeń powodujących smog). Bardzo mały udział powierzchni przepuszczalnych takich jak tereny zielone, czy niezabetonowany grunt zaburza poziom wilgotności w mieście. Prowadzi to do gwałtownych opadów konwekcyjnych, tak intensywnych, że system kanalizacji (obciążony przez wspomniany brak powierzchni przepuszczalnych) nie jest w stanie skutecznie odprowadzić wody. Bez drastycznych zmian wszystkie te zjawiska zdecydowanie się nasilą, powodując lokalne podtopienia i bardzo utrudniając codzienne funkcjonowanie w mieście. Podstawową odpowiedzią na kryzys klimatyczny w obrębie miasta jest inwestowanie w miejską zieleń. Drzewa, zapewniając cień i nieakumulując ciepła, skutecznie obniżają odczuwalną temperaturę podczas upałów. Tereny zielone oznaczają też więcej powierzchni mogącej zarówno wchłaniać, jak i magazynować wodę, co jest kluczowe z punktu widzenia gospodarki wodnej. Chodzi tutaj o duże parki, ale również rozwiązania w mniejszej skali – drzewa przy drogach, zielone skwery, trawniki zamiast betonowych placów, zielone torowiska, aktywne biologicznie dachy budynków, czy przystanków komunikacji miejskiej. Lepsze gospodarowanie wodą można osiągnąć także ograniczając sadzenie zieleni wymagającej regularnego podlewania, lub wprowadzając rozwiązania akumulujące deszczówkę – którą można wykorzystywać do spłukiwania toalet lub podlewania roślin. Warto pamiętać również o szerszym kontekście, w którym jako miasto nie tylko odczuwamy skutki zmian klimatycznych, ale również je powodujemy. W ich spowolnieniu pomogłoby bardziej efektywne wykorzystywanie energii i czerpanie jej z bardziej zrównoważonych źródeł. Można to osiągnąć dzięki wspomnianym już zmianom w projektowaniu przestrzeni miejskiej wspierającym niskoemisyjne formy transportu oraz wzrostowi wykorzystania energii z odnawialnych źródeł. Oczywiście niezmiernie ważną rolę odgrywa roślinność, w końcu w procesie fotosyntezy pochłaniany jest dwutlenek węgla.

Podobne wnioski znajdziemy w przyjętej w zeszłym roku strategii adaptacji do zmian klimatu. Również Warszawa, w 2019 r., podczas konferencji COP25, postawiła sobie ambitny cel osiągnięcia neutralności emisyjnej do 2050 r.. Oznacza to z jednej strony konieczność zmiany struktury udziału poszczególnych źródeł energii wykorzystywanej w mieście, a z drugiej dążenie do wprowadzenia lub utrzymania jak największej ilości pochłania-

nictwo czy transport ewoluują bardzo powoli. Przed 30 laty budynki, choć w nieco innym stylu, powstawały przy wykorzystaniu podobnej technologii co obecnie – tak samo, drogi, czy pojazdy. Obserwowane zmiany są w dużej mierze kosmetyczne – coraz to nowe fasady, czy kształty karoserii kryją niezmienione wnętrze. Elektryczne samochody, które stały się symbolem przyszłościowego i ekologicznego rozwiązania, rzeczywiście ograniczą emisję CO2, ale produkcja prądu nie jest, i jeszcze długo nie będzie, neutralna dla klimatu. Niezależnie od napędu, samochód nadal będzie zajmował cenną przestrzeń, a pomimo braku spalin nadal będzie zanieczyszczać powietrze, wzbijając uliczny kurz. Inteligentne systemy sygnalizacji świetlnej, Google Maps analizujący ruch na drogach w czasie rzeczywistym, popularyzacja aplikacji taksówkowych, czy samochody autonomiczne pozwalają efektywniej wykorzystywać przestrzeń drogową, jednak nie jest to rewolucja, która ma szansę odcisnąć piętno na tym, jak będzie wyglądać Warszawa w przyszłości.

Susze w 2019 r. doprowadziły do ograniczeń w korzystaniu z wody w 250 polskich gminach.

czy CO2 – roślinności czy gleby. Pozostaje mieć nadzieję, że deklaracje te nie pozostaną prawdziwe jedynie na papierze.

Smart City Hasło „miasto przyszłości” automatycznie kojarzy się z nowinkami technologicznymi – w końcu to one gwałtownie zmieniają to, jak funkcjonujemy. Niezaprzeczalnie, internet, smartfony i zaawansowane algorytmy wpływają na różne obszary życia, także w mieście. Mimo tego, od dłuższego czasu budow-

Termin Smart City budzi też uzasadnione obawy związane m.in. z naszą prywatnością. Już teraz w Chinach funkcjonuje „System Zaufania Społecznego” – metoda oceny obywateli na podstawie terminowego płacenia podatków, działalności charytatywnej, ale również tego, jak zachowują się w przestrzeni miejskiej. Jak podaje portal Comparitech, w 2020 r. w Chinach będzie zamontowanych 2,29 mld kamer przemysłowych służących do kontrolowania działań obywateli. Czy tak musi wyglądać inteligentne miasto – takie, które pozwala wielkim korporacjom czy autorytarnym władzom utrzymywać kontrolę nad mieszkańcami? Termin „smart city” został wypaczony przez szereg negatywnych przykładów, jednak należy się zastanowić w jaki sposób technologia mogłaby być wykorzystana w pozytywny sposób. Musimy nauczyć się mądrze czerpać z nowoczesnych rozwiązań, które z pewnością będą stanowić integralną część miasta przyszłości – przekonuje Justyna Kościńska, socjolożka i aktywistka ruchu Miasto Jest Nasze (MJN). 1

listopad 2020


/ Jak będzie wyglądać życie w Warszawie w 2050 r.?

Użyteczność technologii dostrzegamy szczególnie teraz, gdy nasze życie przeniosło się w dużej mierze do internetu. Warto pamiętać, że miasto to nie tylko budynki, drogi i ludzie, ale również szereg procesów. Innowacyjne rozwiązania mogą okazać się szczególnie cenne np. w obszarze administracji publicznej czy segregacji śmieci. Rok 2020 nauczył nas, że rzeczywistość potrafi zaskakiwać. Być może w najbliższych latach powstanie wynalazek, który zrewolucjonizuje miejskie życie. Mimo to, wydaje się, że odpowiedzi na to, jak będzie oraz jak powinno wyglądać miasto przyszłości należy szukać tu i teraz. Czas wielkich planów i projektów minął, a potrzebujemy zmian przede wszystkim na lokalnym szczeblu i to one realnie wpłyną na codzienne życie za 30 lat. Są obszary działań, które nie przynoszą rozgłosu i ciężko ubrać je w efektowne hasła, ale to właśnie na nich powinna być skupiona nasza uwaga. Być może od terminu „smart city” lepszy jest „mądre miasto”, czyli takie, które rozwiązuje realne problemy mieszkańców wykorzystując do tego różne środki – w tym technologię.

Postpandemiczny świat Aleksandra Litorowicz – kulturoznawczyni, prezeska Fundacji Puszka i pomysłodawczyni organizowanego do 2019 r. Międzynarodowego Konkursu FUTUWAWA na najlepsze pomysły dla Warszawy przyszłości zwraca uwagę na wyjątkowość momentu, w którym się znajdujemy. Przez kilka edycji Konkursu zgromadziliśmy ponad 500 propozycji, od tych całkiem realnych, gotowych do realizacji, po wizje futurystyczne, utopijne, a nawet dystopijne. Nie chodziło jednak o ich realizację – to było ćwiczenie z myślenia, poznanie pomysłów na miasto proponowanych przez profesjonalistów i amatorów, uwspólnianie wiedzy, poszerzanie pola miejskiej wyobraźni. Mam wrażenie, że na tamten czas projekt świetnie spełnił swoje zadanie, pokazywał projekty drobnych interwencji i rozwiązań urbanistycznych, propozycji dla placów, Wisły, centrów lokalnych, skrzyżowań, mostów, budynków mieszkalnych, nieużytków, a nawet ekologicznego krematorium. A jak mogłaby wyglądać tegoroczna edycja konkursu? FUTUWAWA 2020 nie mogłaby się obejść bez propozycji radykalnych, elastycznych, reagujących na palące realia, a właściwie kryzysy teraźniejszości. Takie, które akcentują nie tylko nasze bycie w coraz lepszym mieście, ale te skupiające się na... przeżyciu. Człowieka, bioróżnorodności, planety. Pandemia koronawirusa niewątpliwie zmieniła nasze postrzeganie świata i stała się katalizatorem zmian, jednak, jak wspomina Aleksandra, to tylko jedno z trudnych zadań stojących przed architekturą

16–17

i sztuką. Jak tworzyć schronienia? Jak przywrócić bioróżnorodność? Jak reagować na epidemię otyłości, depresji, pogłębiające się nierówności, wszelkiego rodzaju wykluczenia? – stawia pytania Aleksandra. Zamknięcie w najbliższej okolicy uświadomiło nam, jak bardzo potrzebujemy zieleni i przestrzeni publicznych dobrej jakości w miejscu, gdzie mieszkamy. Ogromne puste ulice pokazały, jak wiele przestrzeni zostało podporządkowane w stu procentach samochodom, a ryzyko zakażenia skłoniło do skupiania się na tym, co lokalne. Jak dodaje Marlena Happach: Wahania koniunktury i kryzys przypomniały nam, że gospodarki nie można opierać tylko na usługach (już połowa całej powierzchni biurowej w Polsce jest w Warszawie – przyp.red.), albo na turystyce, targach i kongresach, ważny jest też przemysł. Produkcja żywności i potrzebnych towarów powinna się odbywać blisko, lokalnie, także w mieście.

W Paryżu wyznaczono dodatkowe pasy rowerowe, na co przeznaczono niemal 300 mln euro. Władze miasta nie wyobrażają sobie, żeby wróciły do sytuacji sprzed pandemii. W wielu miastach w Europie pierwsza fala zachorowań okazała się impulsem do wprowadzenia zmian w mieście. W Londynie, aby umożliwić utrzymanie dystansu społecznego zamknięto dla samochodów kilometry głównych arterii w centrum. Władze Tallina zdecydowały się natomiast na stworzenie w centrum miasta wielkiego ogródka restauracyjnego, wspierając tym samym lokalne biznesy gastronomiczne. W Paryżu wyznaczono dodatkowe pasy rowerowe, na co przeznaczono niemal 300 mln euro. Chociaż rozwiązanie z założenia jest tymczasowe, to, jak mówi burmistrz Anne Hidalgo, władze miasta nie wyobrażają sobie, żeby wróciły do sytuacji sprzed pandemii. Mniejszy ruch samochodowy spowodowany lockdownem sprawił, że opisane zmiany stały się mniej bolesne i łatwiejsze do zaakceptowania, tym samym znacząco przyspieszył proces odzyskiwania przestrzeni miejskiej na rzecz pieszych, czy rowerzystów. Niestety najbardziej radykalne działanie, na jakie zdecydowały się władze Warszawy, to zamknięcie jednego pasa ruchu na Placu Zbawiciela, dzięki czemu mogły poszerzyć się ogródki tamtejszych restauracji. Zaproponowany

przez aktywistów miejskich projekt ograniczenia ruchu samochodowego na większej liczbie ulic, który wsparłby przedsiębiorców i umożliwił zachowanie bezpiecznej odległości przechodniom i rowerzystom, został odrzucony.

Czas na zmiany Mimo że czasami można odnieść wrażenie, że nasze starania o lepszą przyszłość nie mają realnego wpływu na rzeczywistość, jak podkreśla Justyna Kościńska z MJN – trzeba podejmować działania. Część indywidualnych przedsięwzięć takich jak np. rezygnacja z używania plastikowych słomek, niestety daje nam głównie samosatysfakcję i ma niewielkie oddziaływanie na globalną produkcję plastiku. Tym, co może zrobić indywidualna osoba, jest włączenie się w działanie społeczności lokalnych i ruchów miejskich. W ten sposób mamy więcej możliwości wpływania na procesy zachodzące w okolicy. Każdy może też włączać się w procesy partycypacyjne takie jak konsultacje społeczne. Aktualnie ratusz organizuje Panel Klimatyczny mający na celu wypracowanie rekomendacji w sprawie zwiększania efektywności energetycznej stolicy oraz udziału odnawialnych źródeł energii w zasilaniu miasta. Jego punktami kulminacyjnymi będą spotkania panelistów. Głos mieszkańców zaprezentuje od 80 do 100 osób wylosowanych spośród wszystkich pełnoletnich Warszawiaków. W tym celu zostało wysłanych do mieszkańców 18 tys. listów z propozycją udziału. Gdy trafi nam się okazja uczestniczenia w pierwszym panelu obywatelskim w Warszawie, nie można jej przepuścić – przekonuje Justyna. Marlena Happach dodaje: Wspólnie z mieszkańcami chcemy wypracować rekomendacje jak zwiększać efektywność energetyczną Warszawy i udział odnawialnych źródeł energii w zasilaniu miasta. W dyskusji nie zabraknie ekspertów oraz przedstawicieli ratusza. Opowiemy, jakie wyzwania stoją przed miastem Warszawą oraz wyjaśnimy, w jakich ramach prawnych możemy się poruszać. Miasto Jest Nasze, ale też Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, Zielone Mazowsze i inne prężnie działające ruchy faktycznie mają wpływ na to, jaka Warszawa czeka nas w 2050 r. Patrzą na ręce władzom, postulują konieczne zmiany i edukują społeczeństwo. Oznacza to, że możemy nie tylko trzymać kciuki, ale sami sprawić, że miasto, w którym żyjemy, będzie bardziej zrównoważone, zielone, z wielofunkcjonalnymi przestrzeniami publicznymi zaprojektowanymi z myślą o różnych grupach społecznych, i wspierającymi lokalną integrację. W takim mieście przyszłości znajdzie się też miejsce na szklane drapacze chmur, autonomiczne pojazdy i sztuczną inteligencję – to będzie prawdziwie mądre miasto. 0


radykalne grupy od środka /

POLITYKA I GOSPODARKA Rząd działa gorzej niż USOS

W szponach radykalizmu Na wielogodzinnych przesłuchaniach bombardowano nas pytaniami, na które musieliśmy odpowiadać natychmiast, bez zastanawiania się. Wbito nam do głowy pewne formułki, które wciąż powtarzaliśmy. Tak o kościele scjentologicznym opowiada Mariette Lindstein, która po 25 latach spędzonych w tej organizacji zdecydowała się z niej odejść. Tymczasem sytuacja w radykalnych ugrupowaniach skrajnej prawicy nie różni się od bezrefleksyjnego przynależenia do sekt aż tak bardzo, jak moglibyśmy sądzić. T E K S T:

R A FA Ł J U T R Z N I A

o Polski przyjechałam przede wszystkim dlatego, że nie podobało mi się to, co działo się we Francji w kwestii imigracji z krajów Afryki Północnej. Na obrzeżach Paryża budowały się getta, które wiążą się z niebezpieczeństwem dla mieszkańców. Kiedy byłam w gimnazjum, miałam do czynienia z ludźmi, których dzisiaj porównałabym do polskich kiboli. To była ta sama klasa społeczna. Wtedy problem widziałam w samej imigracji, dziś już wiem, że chodziło o brak odpowiedniej integracji z francuskim społeczeństwem. Do tego doszła daleko idąca laicyzacja, która mnie – osobę głęboko wierzącą – oburza. – mówi moja rozmówczyni, która nie zdecydowała się podać swojego imienia do wiadomości publicznej. O dziwo nie ze względu na strach i konsekwencje ze strony radykałów, tylko z troski o swoje imię, którego historię i tak wystarczająco już nadszarpnęła. Dla ułatwienia nazwijmy ją więc Justyną.

D

Dał nam przykład Bonaparte

Gdy Justyna opowiada o niebezpieczeństwach, które czyhają na przedstawicieli „cywilizacji europejskiej” ze strony imigrantów, zatrzymuje się dłużej przy sytuacji z gimnazjum. Odważyła się skrytykować islam. Być może nie była to konstruktywna krytyka, ale mieliśmy wtedy 15 lat. W odpowiedzi na swoje zdanie spotkała się z groźbami i zastraszaniem. Chcieli, żeby się ich bała. Ona z kolei wiedziała, że bać się nie może – w końcu jest u siebie. Wspomina też o niedawnym zabójstwie nauczyciela we Francji, który na zajęciach o wolności słowa pokazał karykaturę Mahometa. W odpowiedzi na to 18-letni Czeczen obciął mu głowę. Właśnie do tego prowadzi fundamentalizm i radykalizm, bez względu czy jest islamski, czy narodowy – kontynuuje moja rozmówczyni. Justyna urodziła się i wychowała we Francji, gdyż jej rodzice wyemigrowali z Polski za chlebem. W swoich wyobrażeniach o ojczyźnie widziała państwo idealne opierające się zachodowi i walczące o podtrzymanie swojej religii oraz

Radykalne poglądy nie pojawiają w ludziach znikąd. Do ich powstania lub – w przypadku Europy – zmartwychwstania przyczynił się tzw. przez skrajną prawicę konflikt cywilizacyjny, który przybrał na sile w ostatnich latach. Społeczeństwa przyzwyczajone przez długie lata do kulturowej jedności przeżyły niemałe trzęsienie ziemi, kiedy nasileniu uległy ruchy migracyjne z państw Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej.

tradycji. Sądziła, że znajdzie tutaj ludzi, którzy w życiu kierują się myślą Kościoła, choć – jak sama twierdzi – później zrozumiała, że to, co robiła, nijak miało się do filozofii chrześcijańskiej. Ruchami skrajnej prawicy zaczęła interesować się na przełomie gimnazjum i liceum. Zafascynowało ją to, że mówiły emocjonalnym językiem o wspólnym wrogu, a przez to podzielały jej ideały. Dziś wiem, że główną cechą każdego populizmu jest gra na emocjach – dodaje, biorąc łyk jeszcze gorącej kawy. Choć nigdy oficjalnie nie stała się częścią Ruchu Narodowego lub Młodzieży Wszechpolskiej, chodziła na manifestacje i spotkania, a także należała do grup na Facebooku, w których aktywnie się udzielała. Swoimi opiniami przykuła uwagę administratorów, którzy nawiązali z nią kontakt. Jeden z nich zaproponował jej zrealizowanie wywiadu dla narodowych mediów. Zgodziła się, ponieważ kierowały nią emocje. Postawili mnie przed kamerą i kazali wyrzucić z siebie wszystko. Opowiedzieć, co denerwuje mnie w tej zgniłej Europie Zachodniej. Z jednej strony żałuję, ale z drugiej wiele mnie to nauczyło. Dzięki temu wiem, jakie mechanizmy kierują ludźmi, którzy wpadają w radykalizm. Liczą się emocje, nie rozum.

Edukacja na nowo Jak twierdzi Justyna, ruchy nacjonalistyczne rekrutują ludzi zagubionych, ale już z pewnymi radykalnymi skłonnościami. Szukają osób, które 1

Marsz Niepodległości 2017 (fot. TG Sokół Lublin) listopad 2020


POLITYKA I GOSPODARKA krytykują społeczeństwo i nie mają racjonalnego podejścia do świata, lecz za to motywację do zaangażowania się. Chętnym do przyłączenia się zlecają listę lektur, a wśród nich znajdują się m.in. dzieła Romana Dmowskiego czy Biblia narodowego radykalizmu Jana Mosdorfa. Kandydat musi zdać sprawdzian ustny ze znajomości każdej książki, by stać się członkiem takiej organizacji. Odczuwają silną potrzebę reedukacji całego społeczeństwa – oczywiście w duchu nacjonalizmu. Chcąc sprzeciwić się zgniłemu Zachodowi, odrzucają nawet zdanie Episkopatu, który ich krytykuje – twierdzi moja rozmówczyni. Pytam, czy nie odnosi jednak wrażenia, że kościół katolicki w Polsce f lirtuje ze skrajną prawicą. Bo o prawicowej orientacji kościoła, jako ogółu, nie trzeba wspominać. To fakt. Justyna odpowiada, że spośród wszystkich księży, których spotkała, zdecydowana mniejszość jest podobna chociażby do abp. Jędraszewskiego. O nich słyszy się jednak najwięcej, bo najgłośniej krzyczą – podsumowuje. Faktycznie, przewodniczący Episkopatu Polski abp Stanisał Gądecki, w słowie pt. Nacjonalizm a patriotyzm pisze, że: kościół katolicki krytycznie postrzega nacjonalizm, gdyż stawianie narodu na szczycie hierarchii wartości może prowadzić do swego rodzaju bałwochwalstwa. Skoro Episkopat przeciwstawia się temu, co robią organizacje nacjonalistyczne, sam poniekąd staje się ich wrogiem. Wrogiem ruchów narodowych są wrogo-

wie ojczyzny. Wszystko to, co nie jest polskie i tradycyjne, jest uważane za złe. Naturalnym następstwem jest więc to, że osoby o postępowych poglądach czy społeczność LGBT+ są na tej liście. Z tym Justyna nie zawsze się zgadzała. Z jednej strony zaimponowali mi tym, że podważali wartości, które mimo wszystko wyniosłam z Francji. Dziedzictwem Rewolucji Francuskiej jest równość i prawa każdego człowieka. W to wierzyłam od zawsze. Z czasem polscy radykałowie stali się dla niej zbyt ekstremalni, ponieważ odrzucali człowieczeństwo osób, które nie myślą tak jak oni. Zaskakiwało ją także to, że nawet dziewczyny uczestniczące w ruchu twierdziły, że mężczyźni o wiele bardziej nadają się do robienia polityki. Nie rozumiała argumentacji, że zadaniem kobiety jest stać obok i wspierać męża. Najlepiej, gdyby wraz z nią stała trójka dzieci. Na pewno znasz taki obrazek – mąż z żoną i dziećmi w kościele. Kobieta ubrana w długą spódnicę do kostek. Spogląda co chwilę na brykające pociechy, podczas gdy jej mąż stoi wyprostowany i wpatrzony gdzieś w przestrzeń. Ja takie sytuacje spotkałam dopiero w Polsce.

Przebudzenie Na jednej z konferencji o działalności kościoła na Wschodzie, Justyna poznała duchownego z Warszawy. Wdała się z nim w rozmowę na temat udzielonych przez nią wcześniej wywiadów dla jednej z nacjonalistycznych

Marsz Niepodległości 2017 (fot. TG Sokół Lublin)

18–19

/ radykalne grupy od środka

stron. Powiedział mi, że jest to dosyć niebezpieczne i lepiej trzymać się od tych ludzi z daleka. To był początek końca jej zauroczenia skrajną prawicą. Chciała dyskutować ze swoimi znajomymi z ruchu. Czuła potrzebę porozmawiać o wątpliwościach oraz swoich poglądach, lecz spotkała się z fundamentalnymi schematami postępowania. Ze stwierdzeniami, których nie można było podważyć, ponieważ nikt ze środowiska nie dopuszczał do myśli tego, że coś może wyglądać inaczej. Byli zamknięci na inne zdanie i na fakt, że w tym bądź innym aspekcie Mosdorf mógł się mylić. Justyna dyskutowała więc ze studentami na swojej uczelni. Zderzyła się wtedy z czymś zupełnie nowym – z osobami być może krytykującymi jej poglądy, ale mimo wszystko otwartymi na jej zdanie. Justyna swojego egzaminu ze znajomości lektur nie doczekała. Odeszła, zostawiając sobie kilka kontaktów, gdyż, jak twierdzi, dobrze jest posiadać znajomych z różnymi światopoglądami. Gdyby jednak miała poradzić coś osobie, która dalej trwa w radykalizmie, poleciłaby zetknięcie się z dziełami Voltaire'a, Locke’a i Nietzschego. Encykliki papieskie też by takiej osobie nie zaszkodziły – dodaje po chwili. Dopijam swoją kawę i pytam o to, czy nazwałaby się Francuzką, czy Polką. Odpowiada: Nie wiem. To zawsze jest dla mnie trudne pytanie. W Polsce czuję się Francuzką, a we Francji Polką. Chyba nigdy nie będę mieć prawdziwej ojczyzny. 0


konflikt w Górskim Karabachu /

POLITYKA I GOSPODARKA

Zniszczony dom w Górskim Karabachu w wyniku bombardowania (fot. AP)

Karabiny na Karabachu Jak gdyby mało nam było dramatycznych wydarzeń i zawirowań historii w 2020 r., 27 września świat obiegły niepokojące wieści o wybuchu wojny pomiędzy Armenią a Azerbejdżanem. I choć krótka pamięć mediów znów dała o sobie znać, a informacji o konflikcie można w nich odnaleźć coraz mniej, to nie wygaśnie on jeszcze długo. Z różnorakich przyczyn. T E K S T:

ożna powiedzieć, że starcia o Górski Karabach (bo to o ten region toczą się walki) to koszmar tych z analityków geopolitycznych, którzy za główny aspekt rozpatrywania konfliktów uważają kontekst strategiczny. Z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora, wszystko rozchodzi się o dość surowy, pozbawiony bogatych złóż ropy czy gazu teren, którego nie sposób zdobyć, a który sam i tak formalnie należy już do terytorium agresora – Azerbejdżanu. Istota konfliktu tkwi jednak w historii, a ta rozbrzmiewa tam potężnym echem wieków zmagań pomiędzy kulturami i imperiami. Dość rzec, że Ormianie to pierwszy chrześcijański naród na świecie, który przez wieki, obok Gruzji, był najdalej wysuniętym bastionem opierającym się muzułmańskim potęgom południa. Ka-

M

B artło m iej Pac h o

rabach to symbol ich historycznej walki. Podczas gdy większość starożytnego Królestwa Armenii w XI w. uległa najazdowi Turków Seldżuckch, ten rejon zachowywał znaczną autonomię przez kolejne pięć wieków, aż przeszedł w ręce Persów, którzy również nie zdołali do końca wchłonąć Ormian do swojej kultury. W XIX w. obszary te zajęli Rosjanie i to pod ich, wpierw carskimi, a później komunistycznymi, rządami Armenia wraz z Górskim Karabachem znajdowała się aż do 1991 r.

Oh, those Russians To właśnie w polityce Sowietów należy szukać najbardziej bezpośrednich przyczyn obecnego konfliktu. Podczas ustalania granic poszczególnych republik radzieckich komuniści bardzo często dzielili narody na pół i kazali im żyć z in-

nymi, zupełnie odmiennymi etnicznie nacjami. Te działania, prowadzone zgodnie z duchem rzymskiej metody „dziel i rządź”, przyniosły bardzo korzystny dla władz ZSRR efekt – pogrążone w konfliktach wewnętrznych republiki Azji Centralnej znacznie łatwiej dawały się kontrolować. Tak było z Armenią i Azerbejdżanem. Oczko w głowie Ormian, Górski Karabach, znalazło się na terytorium Azerskiej Republiki Ludowej, gdzie dominowała kultura ludów turkijskich. Wcieleni do obcego etnicznie terytorium Ormianie nie mogli pogodzić się z taką sytuacją. W 1987 r. powstał złożony z ormiańskiej inteligencji Komitet Karabach, który rozpoczął silne dążenia do przywrócenia w tym regionie terytorium Armenii. Doprowadził on 1

listopad 2020


POLITYKA I GOSPODARKA do wybuchu silnych zamieszek – nie tylko antyazerskich, lecz również antymoskiewskich. Przełomowy był rok 1988. W miasteczku Sungait miejscowa ludność zamordowała 32 Ormian, a następnie, na polecenie Kremla, dokonano zatrzymania członków Komitetu Karabach. Tego karabaskim Ormianom było już za wiele – wstąpili ostatecznie na antyradziecką ścieżkę. Pod naciskami społeczności międzynarodowych aresztowani działacze zostali wypuszczeni z więzienia pół roku później. Spotkali się z uwielbieniem i szacunkiem ludności Armeńskiej Republiki Ludowej i zawojowali tamtejszą scenę polityczną. 23 sierpnia 1990 r. Rada Narodowa tego kraju ogłosiła suwerenność, lecz jego oficjalne opuszczenie ZSRR nastąpiło rok później – 21 września (a więc tuż przed rozpadem całego Związku Radzieckiego). Ormianie zamieszkujący Armenię otrzymali wolność. Ci z Karabachu – ruszyli po nią z karabinami w ręku.

Pierwsza wojna o Karabach Już w 1991 r. siły moskiewskie musiały interweniować w Azerbejdżanie, w celu pacyfikacji ludności ormiańskiej (i azerskiej profilaktycznie też). Nie powstrzymało to zgromadzonej w Karabachu ludności od przystąpienia do działań militarnych, które eskalowały w 1992 r. i przemieniły się w regularną wojnę. Dotychczasowy komunistyczny prezydent Azerów, lojalny wobec Rosji Ajaz Mutalibow, oddał władzę Ludowemu Frontowi Azerbejdżanu. Przywódca tego ugrupowania Abulfaz Elczibej wykazywał się znacznie bardziej prozachodnią orientacją, a jako swojego nowego protektora wolałby widzieć Turcję. Jeśli Federacja Rosyjska chciała zachować swoje wpływy w rejonie, musiała całkowicie zmienić stronę i wymierzyć ostrze swojej polityki przeciwko dotychczasowym podopiecznym. Dzięki takiemu obrotowi spraw siły ormiańskie do 1994 r. odniosły druzgocące zwycięstwo i wywalczyły niepodległość Górskiego Karabachu, tworząc jego Republikę. To parapaństwo (co ciekawe, jego niepodległości nie uznaje nawet Armenia) leży w całości na terytorium Azerbejdżanu, lecz od wschodniej granicy Armenii oddziela je bardzo cienki pas lądu, strefa spokoju, przez którą poprowadzone są dwa korytarze zaopatrzeniowe z tego kraju. Plany Rosji powiodły się częściowo. Owszem, po hańbiącej klęsce LFA straciło władzę, lecz nie odzyskał jej Mutalibow. Azerowie, mimo zdrady, pozostali w dużej mierze zależni od największego państwa świata. Co na to inne mocarstwa? Zachód przejmował się konfliktem dopóki nie okazało się, że mimo działań zbrojnych dostawy ropy i gazu z rejo-

20–21

/ konflikt w Górskim Karabachu

nu kaspijskiego będą doprowadzane bez zakłóceń. Zaś Iranowi, kolejnemu zainteresowanemu, zależało głównie na tym, by USA nie zdobyło wpływów w Azji Centralnej. Sprawa wojny Armenii i Azerbejdżanu ucichła, szczególnie ze względu na to, że uwaga mediów przerzuciła się na późniejszą wojnę rosyjsko-gruzińską oraz aneksję Krymu.

„Zamrożony konflikt” Tymczasem między Baku a Erywaniem i Stepanakertem (stolica RGK – Republiki Górskiego Karabachu) wrzało coraz mocniej. Zaraz po zakończeniu wojny z Karabachu i okolicznych ziem wyrzucono setki tysięcy Azerów oraz Kurdów, zaś z Azerbejdżanu – Ormian. Proces mieszania się kultur i ewentualnej asymilacji został przerwany, a wręcz odwrócony. Strony konfliktu zhomogenizowały się pod względem etnicznym, co obecnie pomaga propagandom obydwu nacji demonizować drugi naród. I pośród Ormian, i Azerów nie mówi się o sąsiadach inaczej, niż jako o wrogu, a wszelkie przejawy odmienne-

Trudno powiedzieć, jak zakończy się obecny kryzys. Od ostatnich poważnych działań zbrojnych w tym rejonie układ sił znacząco się zmienił. go podejścia kończą się społecznym ostracyzmem. Dodatkowo, aż do 2018 r. w Armenii rządzili politycy wywodzący się z klanów karabaskich, co bardzo zbliżyło Erywań i Stepanakert, jednocześnie ostatecznie antagonizując ten pierwszy do Baku. Kiedy jednak rządzący chcieli zmienić konstytucję, by przedłużyć rządy prezydenta Serża Serkisjana, doszło do tzw. aksamitnej rewolucji, na fali której nowym premierem (czyli faktycznym przywódcą kraju) został Nikol Paszynin. Świeżo upieczonej głowy państwa z Karabachem nie łączyły już więzy krwi, a jego polityka zdawała się mniej zaangażowana w konflikt karabaski. Paszynin jest jednak zwolennikiem idei panormianizmu (postrzegania wszystkich grup Ormian jako jednolitej społeczności), a lata zagrożenia ze strony Azerbejdżanu i tak czynią go sojusznikiem krewniaków z parapaństwa. Przez wiele lat na granicy Republiki Górskiego Karabachu panował względny spokój. Dopiero 2 kwietnia 2016 r. wybuchła tzw. wojna czterodniowa, którą przerwała Rosja,występująca w roli mediatora. Od tamtego momentu dochodziło tylko do częstych, lecz drobnych incydentów. W tym roku doszło do ponownej eskalacji konfliktu.

Ostateczne starcie? Trudno powiedzieć, jak zakończy się obecny kryzys. Od ostatnich poważnych działań zbrojnych w tym rejonie układ sił znacząco się zmienił. Azerbejdżan, który niemal na pewno stoi za rozpoczęciem walk, działa pod wpływem presji własnych obywateli (których rosnącą nienawiść do Karabachu rząd wykorzystywał, by maskować inne problemy kraju) oraz Turcji, dla której wojna o Karabach to wojna o znaczne zwiększenie wpływów w regionie. Baku nie posiada już wyłącznie rosyjskiej broni – jego arsenał pochodzi w dużej mierze z Ankary i Tel Awiwu. Głównym celem Azerbejdżanu jest obecnie przejęcie korytarzy zaopatrzeniowych, dzięki czemu Karabach zamieni się w otoczoną twierdzę. Wydatki Azerów na militaria przewyższają czterokrotnie te armeńskie, a na dodatek do walki po ich stronie dołączyli najemnicy przerzucani na zlecenie Turcji z Syrii. Dzięki tak znacznej sile, raz zaciśniętego pierścienia oblężenia Erywań może już nie przerwać. Armenia i Stepanakert polegają na uzbrojeniu rosyjskim, lecz nawet przez Moskwę, swojego największego sojusznika, zostały tym razem opuszczone. Polityka Putina ma zresztą mocne podstawy – jego kraj przez ostatnie lata pełnił rolę mediatora, a ponieważ RGK uważa się za niepodległe, daje to łatwy argument w wymigiwaniu się od obrony jego terytorium. Rosja, podobnie jak reszta świata, wzywa więc do pokoju, lecz cichym i stonowanym głosem. Moskwa nie jest wrogiem Azerbejdżanu, zresztą cały czas korzysta z radzieckiej techniki uzależniania od siebie państw. Rząd prezydenta Putina musi więc umiejętnie utrzymywać Armenię i Azerbejdżan na granicy wojny i pokoju, ze świadomością, że ani zgoda, ani destabilizacja regionu nie uczyni z tych krajów odpowiednich partnerów dla Rosji. 10 października podpisano zawieszenie broni, które wcale nie przyniosło zakończenia walk. Mimo że ofensywa Azerbejdżanu trwa, nie wiadomo czy przewaga militarna wystarczy do podbicia surowego, niedostępnego Górskiego Karabachu. A nawet jeśli tak, to jak długo jeszcze będzie się toczyła walka z grupkami ormiańskich partyzantów? Póki co, nie widać szans ani na pokój, ani na zwycięstwo którejś ze stron. Zresztą, biorąc pod uwagę fakt, ile zaskoczeń przyniósł ten rok, i jak dużą uwagę media przywiązują do wydarzeń w Azji Centralnej, niewykluczone, że już za miesiąc o konf likcie karabaskim mało kto na Zachodzie będzie w ogóle myślał. 0


sytuacja osób LGBT+ w Czeczenii /

POLITYKA I GOSPODARKA

Czeczeńskie piekło Helsińska Fundacja Praw Człowieka w 2019 r. opracowała raport zatytułowany Republika strachu. Prawa człowieka

we współczesnej Czeczenii. W raporcie czytamy, że: Czeczenia to miejsce, w którym panuje strach. Ludzie boją się władzy, ludzie boją się siebie nawzajem, ludzie zaczynają się bać wszystkiego. Rzeczywista atmosfera jest taka, jaka mogła być w Niemczech za czasów Hitlera lub w Rosji w czasach stalinowskich. U r s zu l a Szurko

śród pięciu grup, które w Czeczenii są szczególnie narażone na ryzyko naruszeń praw człowieka, obok dziennikarzy, działaczy opozycyjnych i obrońców praw człowieka, kobiet oraz wyznawców nietradycyjnego islamu są mniejszości seksualne. Prześladowania osób homoseksualnych w Czeczenii zaczęły się w lutym 2017 r. Szczególne represje spotykają nieheteronormatywnych mężczyzn. Są uprowadzani, więzieni i torturowani, a nierzadko także mordowani, nie tylko przez władze, ale też członków własnej rodziny w ramach zabójstw honorowych. Nowaja Gazieta („Nowa Gazeta”), rosyjska gazeta o profilu liberalnym, jako pierwsza opublikowała informacje na ten temat w kwietniu 2017 r. Zatrzymano wtedy ok. setki mężczyzn, przetrzymywano ich w ośrodkach opisywanych jako obozy kon-

W

centracyjne, gdzie byli poddawani przemocy i torturom. Nowa fala represji miała miejsce w 2018 r. po aresztowaniu pod koniec grudnia administratora jednej z grup na medium społecznościowym VKontakte, dzięki której homoseksualni mężczyźni z Kaukazu Północnego komunikowali się ze sobą. Choć brak jednoznacznych doniesień na temat zorganizowanych kampanii przeciwko kobietom należącym do mniejszości seksualnych, wg Iriny Kosteriny, ekspertki Fundacji im. Heinricha Bölla są one najbardziej wrażliwą grupą społeczną na Kaukazie Północnym. W przypadku ujawnienia swojej orientacji mogą paść ofiarami zabójstw honorowych – dokonanych przez rodziny, które będą chciały ochronić swoją reputację (w Czeczenii panuje odpowiedzialność zbiorowa) – a w najlepszym

przypadku zostaną zmuszone do szybkiego małżeństwa. Wg autorów raportu Kwir-żenszcziny Siewiernogo Kawkaza (Kobiety Queer Kaukazu Północnego) częste są „gwałty naprawcze” dokonywane na lesbijkach zarówno przez cywilów, jak i funkcjonariuszy resortów siłowych.

Prawo to ja Od 2007 r. władzę w Czeczenii sprawuje Ramzan Kadyrow. Cieszy się on poparciem Putina, który udziela mu także pomocy finansowej. Dzięki niej mógł odbudować państwo po wyniszczającej wojnie z Rosją. Pomimo braku aktualnych działań militarnych, Czeczenii daleko jest do państwa pokoju. Słowo Kadyrowa jest najwyższym prawem. Uważa się, 1

fot.: Wikimedia Commons

T E K S T:

listopad 2020


POLITYKA I GOSPODARKA że legitymacja jego władzy wynika przede wszystkim z utrzymywania kraju jako lojalnej części Federacji Rosyjskiej. Ustala on nawet to, jaka broda jest dozwolona u czeczeńskich mężczyzn – co jest jedną z jego ingerencji w interpretację nakazów i zakazów wiary islamskiej. Pretekst walki z islamskim ekstremizmem wykorzystuje do prowadzenia rządów terroru. Jest równie bezwzględny dla krytyków swoich i Rosji, którzy nigdzie nie mogą czuć się bezpiecznie. W październiku 2006 r., na progu własnego domu, została zastrzelona dziennikarka „Nowej Gazety” Anna Politkowska, znana z krytycznego stosunku do Putina oraz Kadyrowa. 31 stycznia 2020 r. we francuskim pokoju hotelowym znaleziono ciało mieszkającego w Belgii opozycyjnego blogera Imrana Alijewa. Nie mamy tu takich ludzi. Nie mamy żadnych gejów, a jeśli jacyś są, to zabierzcie ich do Kanady. Zabierzcie ich z dala od nas, aby oczyścić naszą krew. Jeśli są tu jacyś, weźcie ich – mówił Kadyrow w 2017 r., odpowiadając dziennikarzowi HBO na pytanie dotyczące brutalnych prześladowań mniejszości seksualnych.

Pierwszy sprawiedliwy Maksim Łapunow, obywatel Rosji, wyjechał do Czeczenii aby pracować. W 2017 r. został zatrzymany i był torturowany przez policję w Groznym, stolicy Czeczenii. Spędził w areszcie 12 dni. Po opuszczeniu Czeczenii, razem z rodziną i wieloletnim chłopakiem wyprowadził się za granicę z pomocą rosyjskiej sieci LGBT. Obawiał się ponownego zamieszkania w Rosji ze względu na to, że wrogowie reżimu Kadyrowa nie mogą czuć się bezpieczni w przyjaznym mu państwie. Po 6 miesiącach Łapunow jako pierwszy i jedyny zdecydował się publicznie opowiedzieć o swoich doświadczeniach na konferencji prasowej w Moskwie – Bili mnie, krzyczeli że jestem gejem i że osoby takie jak ja powinny zostać zabite. Łapunow złożył również skargę do Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej, jednak została ona odrzucona. Minister sprawiedliwości Aleksandr Konowałow powiedział, że podczas wstępnego dochodzenia w sprawie nie znaleziono dowodów potwierdzających aresztowania i tortury. Łapunow nie zamierza się poddać. Skierował sprawę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Oskarża rząd rosyjski o to, że nie ochronił go przed torturami, dyskryminacją i bezpodstawnym zatrzymaniem. ­­ Szerokim echem odbiło się także zniknięcie znanego czeczeńskiego piosenkarza pop. Dwudziestopięcioletni Zelimchan Bakajew przepadł 8 sierpnia 2017 r. w Groznym. Według zeznań świadków Bakajewa zatrzymali ludzie w mundurach. Tydzień później w sieci pojawiło się nagranie, na którym Bakajew zapewnia, że znajduje się w Niemczech i że wszystko jest w porządku. Jednak działacze na rzecz praw człowieka twierdzą, że nie wierzą w prawdziwość nagrania.

22–23

/ sytuacja osób LGBT+ w Czeczenii

Wskazują na różnice w wyglądzie i zachowaniu rzekomego Bakajewa oraz fakt, że w materiale pojawia się napój niedostępny na rynku niemieckim. Twierdzą, że piosenkarz został porwany przez siły państwowe ze względu na swoją orientację.

Sprzymierzeńcy Wiele osób decyduję się na ucieczkę z Czeczenii. Jest to dla nich jedyny sposób na przeżycie. Pomaga im między innymi Igor Koczetkow, przewodniczący rosyjskiej organizacji LGBT Network. W pierwszej scenie przejmującego dokumentu Witamy w Czeczenii odbiera telefon od Ani, młodej córki wysoko postawionego czeczeńskiego urzędnika. Wujek dowiedział się o mojej orientacji seksualnej. Na pewno mnie zabije – mówi dziewczyna. Igorowi wraz z innymi aktywistkami udaje się wywieźć Anię z Czeczenii – na granicy mówią, że leci odwiedzić przyjaciółkę, mając nadzieję, że ojciec nie zgłosił jeszcze jej zaginięcia. Wyjazd z kraju jest pierwszym poważnym problemem. Lokalna policja robi wszystko, co może, by zapewnić, że [osoby LGBT+] nie wyjadą z terenów autonomicznej republiki i nie będą mogły starać się o pomoc sądową – mówi Igor. Po opuszczeniu kraju lokują Anię w mieszkaniu i zabraniają z niego wychodzić, w międzyczasie starają się uzyskać dla niej azyl. Żadne państwo, z którym się kontaktują, nie chce udzielić im pomocy. Po wielu miesiącach spędzonych w izolacji Ania znika – jej dalsze losy są nieznane. Oprócz pomocy w opuszczeniu Czeczenii, LGBT Network oferuje wsparcie psychologiczne i lekarskie ofiarom prześladowań, kieruje skargi do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka oraz na bieżąco aktualizuje informacje o sytuacji

w kraju na swojej stronie internetowej. W nagłośnienie problemu angażuje się również Amnesty International – w 2017 r. organizacja zebrała na całym świecie ponad 650 tys. podpisów, w tym w Polsce ok. 5 tys., pod petycją wzywającą władze rosyjskie i czeczeńskie do zakończenia prześladowań gejów. Tatiana Winniczenko, przewodnicząca rady Rosyjskiej Sieci LGBT i Jelena Kostiuczenko, dziennikarka „Nowej Gazety”, opowiedziały wtedy o całym procederze porwań i zabójstw, jak również o próbie pomocy mężczyznom uciekającym z Czeczenii. W połowie lutego zaczęły się zatrzymania, choć nie chciałabym używać słowa „zatrzymania”, gdyż zatrzymanie sugeruje, że istnieje jakaś procedura. Więc ludzie byli chwytani w domach, pracy, wzywano ich do jakichś mieszkań, z których byli zabierani i wywożeni do tajnych więzień. W Czeczenii są takie więzienia jeszcze od czasów drugiej wojny czeczeńskiej. Wykorzystywane były przez władze federalne, teraz przez ludzi Kadyrowa. Obecnie w tych więzieniach są przetrzymywani geje i są tam torturowani. Czego od nich chcą? Po pierwsze, aby się przyznali, że są gejami. Po drugie, aby przekazali kontakty, telefoniczne i inne do osób, które też są gejami. – opisywała Jelena. Polskie organizacje LGBT+ również wspierają czeczeńską mniejszość seksualną. W pięciu miastach w Polsce odbyły się demonstracje solidarnościowe, a Kampania Przeciwko Homofobii otworzyła fundusz pomocy Czeczenii. Za pośrednictwem fundacji można wesprzeć zbiórkę ILGA-Europe, której celem jest ewakuacja i relokacja tych, którzy w każdej chwili mogą zginąć ze względu na swoją orientację. 0

Ramzan Kadyrow i Dmitrij Miedwiediew (fot. Dmitry Astakhov)


kiedy Chiny wchłoną Hongkong? /

POLITYKA I GOSPODARKA

Kiedy Chiny wchłoną Hongkong? Dawno temu, jeszcze przed kwarantanną, gdy zespół Chinese-European Partnership for Development zbierał fundusze na kolejną edycję wymiany ze studentami z Hong Kongu, chiński rząd pośrednio pozbawił CEPD z trudem wynegocjowanych 12 tys. złotych od Aliexpress. Wszystkie pieniądze zostały wycofane, gdy hongkońska połowa aresztowaniem. Od tego lata o swoją wolność muszą się martwić również u siebie w Hongkongu. T E K S T:

momencie, gdy cały świat skupił swoją uwagę na demonstracjach ruchu Black Lives Matter i eskalacji pandemii, 30 czerwca, Komunistyczna Partia Chin, po cichu i bez udziału Hongkongu, uchwaliła nowe National Security Law (Ustawa o bezpieczeństwie narodowym). Pełną treść legislacji, która praktycznie odbiera Hongkongowi resztki suwerenności, Chińczycy ogłosili dopiero po jej wejściu w życie. Pierwsze National Security Law zostało uchwalone w 1997 r. i zapewniało istnienie statusu „jeden kraj, dwa systemy”, czyli autonomii politycznej Hong Kongu przez najbliższe 50 lat. Nie minęło jednak nawet sześć lat, gdy Chiny spróbowały wprowadzić nowy ład poprzez pierwszą ustawę uderzającą w aktywistów politycznych. Ustawa ta miała zapewnić policji więcej praw w dochodzeniu przeciw tzw. działalności „wywrotowej”, za którą chciano karać dożywociem. Hongkong był wtedy jednak jeszcze stolicą azjatyckich finansów, a Chiny tylko fabryką tanich zabawek. Tysiące ludzi, które wyszły na ulice, zdołały doprowadzić do dymisji ówczesnego premiera Hongkongu i wycofania projektu. Lata jednak płynęły, a Chiny z symbolu biedy i terroru przekształciły się w symbol wzrostu PKB i terroru. W 2013 r. sekretarzem KPCh, czyli de facto głową państwa, został Xi Jinping, w związku z czym nad Hongkongiem (a także nad Tajwanem, Tybetem i Ujgurami) zaczęły gromadzić się czarne chmury. Pierwszy raz policja użyła gazu pieprzowego podczas Ruchu Parasolek – trwających 77 dni protestów przeciw prawu zezwalającemu komunistycznej partii na odrzucanie niewygodnych kandydatów do hongkońskiego parlamentu. Protesty (teraz już tradycyjnie) rozpo-

W

częli studenci, a wkrótce dołączyło do nich 100 tys. osób uzbrojonych w parasolki – nie na deszcz ani słońce, ale właśnie na gaz. Hongkończykom i tym razem udało się trochę odwlec nieubłagany koniec własnego American Dream (choć w tym wypadku raczej British). Wykorzystanie policji do tłumienia protestów drastycznie zniszczyło reputację międzynarodową chińskiej połowy władz Hongkongu, która jeszcze się nią wtedy jakkolwiek przejmowała. Ustawa została wycofana.

Przelana czara goryczy W 2015 r. chińscy agenci porwali pięciu księgarzy znanych z oferowania kontrowersyjnego asortymentu. Potężny grzmot uderzył w Hongkong w 2016 r., gdy KPCh wycofała z tamtejszego parlamentu kilku świeżo wybranych aktywistów i skazała na więzienie dwudziestoletnich przywódców Ruchu Parasolek. Rok później Xi Jinping namaścił Carrie Lam – znaną pro-chińską urzędniczkę (sformułowanie „polityk”, jakie znamy w Polsce nie działa w azjatyckich demokracjach) na premierkę Hongkongu. Od tego momentu Hongkończycy tylko nerwowo przestępowali z nogi na nogę w oczekiwaniu na następny ruch Partii. Niestety nie było im dane długo czekać. Przedstawiony dwa lata później projekt ustawy ekstradycyjnej wywołał protesty, które trwają do dziś. Zaczęło się niewinnie – ustawa miała pozwolić na ekstradycję na Tajwan Hongkończyka, który zabił tam swoją dziewczynę. Dopiero poparcie ustawy przez KPCh, która jednocześnie podkreśliła obecność w Hongkongu 300 uciekinierów politycznych z Chin, zwróciło uwagę na zagrożenie dla hongkońskich aktywistów. Doprowadziło to do wybuchu

Zo fia S m o l e ń, P i o tr R o dak

fot.: Wikimedia Commons

wycieczki odmówiła postawienia stopy w siedzibie Aliexpress w kontynentalnych Chinach w obawie przed

protestów na jeszcze większą skalę niż dwa lata wcześniej, które wkrótce przekształciły się w regularne walki uliczne. Policja otworzyła w kierunku demonstrantów ogień, zamknięto linie metra i oblężono budynek politechniki okupowanej przez studentów. Po dziesięciu tygodniach hongkońska giełda straciła na wartości 600 mld dolarów. Aresztowano około 4,5 tys. osób.

Dożywocie za baner Po trzech miesiącach starć policji z demonstrantami, Carrie Lam wstrzymała projekt ustawy, a po siedmiu wycofała. Nie wystarczyło to jednak Hongkończykom, którzy domagali się jeszcze dochodzenia w sprawie brutalności policji, amnestii dla aresztowanych oraz w pełni demokratycznych wyborów do parlamentu. I wtedy pojawił się koronawirus. Tak jakby czasu antenowego dla protestantów nie było już za mało, w czerwcu wybuchły zamieszki Black Lives Matter w Minnesocie i wszyscy zapomnieli o problemach Hongkongu. Tymczasem w cieniu tych wydarzeń KPCh przypieczętowała los dawnej kolonii brytyjskiej. Nowe National Security Law wprowadzone zostało bez oglądania się na autonomiczny parlament, a jego treść została opublikowana po wejściu w życie. Spełnia ona standardy najgorszych stalinowskich czasów. Nowe regulacje wprowadzają dożywocie za działalność wywrotową, terroryzm i zmowę z siłami obcych państw. Przy czym wszystkie spośród powyższych są przez Partię rozumiane inaczej, niż przywykliśmy w Europie. Jimmy Lai, Agnes Chow i Andy Li zostali aresztowani pod zarzutem zmowy z USA na podstawie zagranicznej zbiórki crowdfundingowej na rzecz 1

listopad 2020


POLITYKA I GOSPODARKA demonstrantów. Mimo że prawo nie powinno działać wstecz, to w dochodzeniu wykorzystano posty w mediach społecznościowych sprzed wejścia ustawy w życie. National Security Law pozwala także policji bez oficjalnego zezwolenia przeszukać własności podejrzanego, podsłuchiwać rozmowy telefoniczne i zakazać wyjazdu z Hongkongu. Ponadto może ona zażądać od platform internetowych usunięcia treści ich zdaniem zagrażających niezależności Chin. Następnego dnia po wejściu ustawy na ulicach znowu pojawiły się tysiące ludzi. Policja aresztowała 10 osób za trzymanie w rękach banerów ze sloganami Liberate Hong Kong, the revolution of our times.

/ kiedy Chiny wchłoną Hongkong?

Hongkong w dwudziestym wieku stał się pomostem gospodarczym i kulturalnym między światem zachodnim a komunistycznymi Chinami. Jednak słabnąca pozycja Wielkiej Brytanii w polityce międzynarodowej i procesy dekolonizacji (zresztą bardzo gwałtowne w Azji) spowodowały, że Rząd Jej Królewskiej Mości zaczął obawiać się powrotu Hongkongu w chińskie ręce. Sytuacja polityczna oraz zbliżający się koniec umowy „dzierżawy” spowodowały, że 19 grudnia 1984 r. nastąpiło podpisanie umowy brytyjsko-chińskiej (ang. Sino-British Joint Declaration) w sprawie przejęcia zwierzchnictwa nad Hongkongiem przez Chiny z dniem 1 lipca 1997 r.

Własność prywatna, własność przedsiębiorstw, uzasadnione prawo do dziedziczenia i inwestycje zagraniczne będą chronione prawem. W myśl sformułowanej przez przywódcę ChRL Deng Xiaopinga doktryny „jeden kraj, dwa systemy” taki stan rzeczy miał się utrzymać przynajmniej do 2047 r. Miał, bo niestety chińskim komunistom nie jest po drodze z wypełnianiem zobowiązań wobec Hongkongu (tak samo zresztą wobec własnych obywateli z kontynentalnych Chin, dla których słowo „wolność” jest właściwie abstrakcją). Wspomniane w poprzednich akapitach wydarzenia nie pozostawiają złudzeń, że Pekinowi zależy na ograniczeniu, a nawet całkowitym zniesieniu autonomii Hongkongu przed upływem okresu przejściowego. Jasno wyraził się o tym w 2017 r. rzecznik dyplomacji ChRL Lu Kang, który oświadczył, że teraz, po 20 latach od powrotu Hongkongu w objęcia ojczyzny, chińsko-brytyjskie wspólne oświadczenie to już tylko dokument historyczny, który nie ma już znaczenia praktycznego i nie jest zobowiązujący dla rządu Chin. Po tak oczywistej deklaracji, a także idących za nią działaniach komunistycznych władz nasuwa się jedno pytanie: kiedy Chiny wchłoną Hongkong?

Gwóźdź do trumny

Jeden kraj, dwa systemy Aby zrozumieć, co dzieje się obecnie w Hongkongu, musimy przenieść się do 1842 r., kiedy w Nankinie podpisano traktat kończący pierwszą wojnę opiumową. Jednym z jego postanowień było przejęcie przez Wielką Brytanię wyspy Hongkong znajdującej się dotąd w rękach chińskich. Osiemnaście lat później Brytyjczycy przejęli także dużą część Półwyspu Koulun, aż wreszcie w 1898 r. podpisana została umowa dzierżawy Hongkongu razem z regionem Koulun i tzw. Nowymi Terytoriami na 99 lat. Będąc w rękach Brytyjczyków (pomijając krótki okres okupacji japońskiej), hongkońska gospodarka rozwinęła się nieporównywalnie do reszty Chin, które tkwiły w wojnie domowej toczącej się między komunistami a nacjonalistycznym Kuomintangiem, a później nie mogły się podnieść przez kuriozalne i tragiczne w skutkach pomysły Mao Tse-tunga.

24–25

Gwarantowała ona, że Specjalny Region Administracyjny Hongkongu (HKSAR) otrzyma władzę wykonawczą, ustawodawczą i niezależną władzę sądowniczą (w tym uprawnienia do orzekania ostatecznego), lecz nie będzie prowadził własnej polityki zagranicznej i obronnej. Oprócz tego porozumienie zawierało zapis, że obecny system społeczny i gospodarczy w Hongkongu pozostanie niezmieniony, podobnie jak styl życia. Prawa i wolności, w tym człowieka, słowa, prasy, zgromadzeń, zrzeszania się, podróżowania, przemieszczania się, korespondencji, strajku, wyboru zawodu, badań naukowych i przekonań religijnych będą gwarantowane przez prawo.

Dziś Hongkong nie jest już tak ważny dla gospodarki całych Chin jak kiedyś. 15 lat temu stanowił 20 proc. chińskiego PKB i był głównym kanałem dostępu do kapitału zagranicznego. Dziś to zaledwie 3 proc. chińskiego PKB, a Pekin sam nieźle sobie radzi z pozyskaniem zagranicznych inwestycji. Uważa się, że nowe National Security Law to ostatni gwóźdź do trumny suwerenności Hongkongu. Jeśli Chiny teraz ogłosiłyby koniec Specjalnego Regionu Administracyjnego Hongkongu, jedynym oporem, który mogłyby napotkać, byłyby listy ambasadorów, w porywach do kilku tweetów Trumpa i jednego nieprzychylnego przemówienia na Zgromadzeniu Generalnym ONZ. Wystarczy spojrzeć na przykład aneksji Krymu przez Rosję w 2014 r. Reakcja międzynarodowa była, delikatnie mówiąc, symboliczna, mimo że został zaatakowany suwerenny kraj. W związku z tym próżno oczekiwać jakiegokolwiek zdecydowanego działania ze strony państw zachodnich w sprawie wewnętrznej Chin – w końcu Hongkong formalnie znajduje się w granicach ChRL. 0

Chinese-European Partnership for Development Chinese-European Partnership for Development to projekt organizowany przez studentów Szko ły G ł ównej Handlowej w Warszawie oraz studentów z Hong Kong University of Science and Technology. CEPD co roku organizuje wymianę z Hongkongiem oraz największą w Polsce studencką konferencję na temat rynków azjatyckich.


kultura /

Trochę kultury Polecamy: 30 Książka Gdzie się podziały tamte rąbanki? O tęsknocie za erą Schwarzeneggera

34 Muzyka Muzyka tła

Jaką muzykę słyszymy w sklepach, taxówkach, restauracjach Fot. Nicola Kulesza

39 sztuka Henri de Toulouse-Lautrec Geniusz deformacji, który miał dwa życia

Pumpkin Spice Latte T y m o t e u s z N owa k esień. Czas długich i ulewnych deszczy, eleganckich i przemokniętych płaszczy, a także ciepłej herbaty sączonej w porannym półmroku. Wzmożonego poczucia senności, zmęczenia, a także bezcelowej prokrastynacji, która nie pomaga zdemotywowanym uczniom podczas popołudniowych zajęć online. Wieczory spędzane są wtenczas przy akompaniamencie huczącego wiatru, którego niestrudzone dźwięki wiania bezpardonowo uderzają w okna studenckich mieszkań i stają się stałym elementem naszego jesiennego repertuaru. Dla większości z nas jest to najbardziej ponura i męcząca pora roku, której specyfika odczuwalna jest przy każdym następnym kroku, który stawiany jest w kolejnej, brudnej kałuży. W całym tym szaleństwie znajdują się jednak osoby, dla których ta pora wcale nie jest aż tak niepożądana. Jesienni fanatycy wręcz uwielbiają ów specyficzny czas! Przecież do akcji wchodzą wówczas długie kalosze, czarne golfy i najcieplejsze swetry, jakie jesteśmy w stanie wyciągnąć z szafy. W ciągu roku nie znajdziemy lepszego czasu na oglądanie jakże wystawnych kreacji, których nie powstydziłyby się największe gwiazdy show-biznesu. Za to pełne zadumy wieczory okazują się świetną ucieczką od codziennego, szalonego biegu. Ciepłe koce i kolejny kieliszek wina, dolewany przez najbliższe

J

Twój pokój może zamienić się w studio nagraniowe, a jesienna pustka

w

natchnienia.

największe

źródło

osoby, składają się na nieco odmienną atmosferę, której nie jesteśmy w stanie przeżyć przy 30 stopniach Celsjusza na zewnątrz. Gdyby tylko przezwyciężyć jesienną demotywację, okazałoby się, że mamy też mnóstwo czasu dla samych siebie, a okres ten może zostać wykorzystany na wiele otwierających umysł sposobów. Mierni kucharze mają czas, by się podszkolić i dogonić Gordona Ramsay’a. Mentalni inżynierowie mogą pogłębiać kolejne tematy związane z fizyką kwantową. Z kolei przedsiębiorcy (albo ci, którzy do nich aspirują), inspirując się biografiami ludzi ze świata biznesu, zaczynają zastanawiać się, jak powinno wyglądać ich następne biznesowe posunięcie Jesień sprzyja także artystom. Minąłeś się z przeznaczeniem i marzyłeś, żeby zostać muzykiem? Twój pokój może zamienić się w studio nagraniowe, a jesienna pustka w największe źródło natchnienia. Z kolei dla słomianych sportowców nareszcie przyszła pora, by pochylić się nad sobą i tym razem dotrzymać danej sobie obietnicy od dzisiaj zacznę źwiczyń. Godziny przeznaczone na kolejne ćwiczenia mięśni brzucha na pewno nie pójdą na marne. W końcu na zewnątrz tak okropnie pada! W każdym razie, czasu jest dużo, a możliwości zdecydowanie więcej, wszystko zależy od ciebie. A więc jak – zostaniesz jesieniarą? 0

listopad 2020


FILM

/ showgirls

henry chinaski

Katastrofalne arcydzieło Showgirls to kiczowaty film, w którym nawet atrakcyjna Elizabeth Berkley, obnażająca piersi na estradzie, przestaje być seksowna. Coś jednak sprawia, że ta kiepska, campowa, przypominająca porno produkcja to zakurzona perełka. T E K S T:

aul Verhoeven, za młodu blisko związany z religią, rozpoczął karierę dwoma seks-komediami. Spopularyzował niezależne holenderskie kino komercyjne, poszerzając znacznie tolerancję cenzorów. W 1995 r. dokonał czegoś niesamowitego. Reżyser Nagiego instynktu (1992), ukazującego portret kobiety-manipulantki, która wykorzystuje prymitywne męskie popędy, i RoboCopa (1987), krytykującego służby porządkowe, stworzył kontrowersyjny film Showgirls (1995). Opowiada on historię erotycznej tancerki Nomi, która aby odnaleźć szczęście, wyrusza stopem z Los Angeles do Las Vegas.

P

A tam ciągle seksy

nym zasadom obowiązującym w klubie nocnym – sprzeciwia się temu, że erotyczna tancerka powinna jeść jedynie brązowy ryż z warzywami. Zamiast tego beztrosko je hamburgera, jadąc kabrioletem.

Lustra Oglądając Showgirls po raz pierwszy można przeoczyć znaczącą rolę luster. Akcja w głównej mierze rozgrywa się na powierzchni tych srebrnych tafli. Poruszające się w nich odbicia postaci ociekają seksem. Ma się wrażenie, że to rzeczywistość przedstawiona w krzywym zwierciadle. Verhoeven dokumentuje wulgarny świat, w którym wszystko jest na sprzedaż, a ludzie stają się wyrozumiali wobec wzajemnych okrucieństw. Cytując dwukrotnie inny film Verhovena – Dorwij ich zanim oni dorwą ciebie!, Kupiłbym to za dolara! Wyścig szczurów, podstawianie sobie

W Showgirls rozmowy o technikach manicure stają się okazjami do nawiązywania przyjaźni, umożliwają lawirowanie wśród wpływowych gwiazd. Fani zauważają nawiązanie do fraz You don’t know me lub No me – ta ostatnia sugeruje problemy właścicielki imienia z własną tożsamością. Opalona blondynka piszczy, ekspresyjnie gestykuluje, jest agresywna, na oferowaną pomoc reaguje z nieufnością; np. wyciągając nóż w kierunku kierowcy, który podwozi ją do miasta marzeń i proponuje pracę. Krytycy zarzucali Elizabeth Berkley zbyt emfatyczną grę aktorską. Jednak wcielając się w postać Showgirls, reż. Paul Verhoeven Naomi, idealnie wpisuje się w klimat tej przerysowanej produkcji, która później (wraz z odtwórczynią głównej roli) zostanóg to codzienność nie tylko w Las Vegas – tak ła „doceniona” Złotymi Malinami. Co w niej taholenderski reżyser postrzega współczesne realia, kiego, że obecnie przeżywa renesans, szczególnie obnażając je w swoich produkcjach. Życie bohaw środowisku queer? terów zniewolone jest przez konsumeryzm, mamonę i napalonych samców, bo inaczej tych mężczyzn nazwać nie można. Nomi musi na własną Paznokcie i chipsy rękę szukać sprawiedliwości i vendetty za gwałt Technika manicure w Showgirls jest przyczyna przyjaciółce. W tym celu używa przemocy. ną nawiązywania przyjaźni, otwiera możliwość Nie może liczyć ani na pomoc władz, ani środolawirowania wśród wpływowych gwiazd. Pełne wiska zawodowego. Bagatelizują one przestępemocji sceny, z propozycją wspomnianej usłustwa wpływowych person, które w rezultacie pogi kosmetycznej, obrazują zmieniające się relacje zostają bezkarne. Cristal i Nomi – ich wzajemną sympatię, nieufność, późniejsze seksualne napięcie, urazę i nienawiść. Widz zaczyna podejrzewać, że pod poFenomen LGBT+ zornie błahymi rozmowami kryje się coś więcej. Wyzwolona seksualnie dziewczyna próbuje zaZ kolei chipsy stają się symbolem buntu i wycząć żyć od nowa, odważnie walczy, aby odnazwolenia. Nomi nie podporządkowuje się sztywleźć swoją tożsamość i spełnić marzenia w wiel-

26–27

al e k s a n d r a d o b i e s z e w s ka

kim mieście, zapominając o traumach dorastania. Wiele osób LGBT+ boryka się z podobnymi problemami i wyzwaniami, stąd z pewnością tak ogromna popularność Showgirls w tęczowej społeczności. Gdy Nomi łapie stopa na początku filmu, oblizuje usta. Już wtedy widz zaczyna zdawać sobie sprawę, że ma do czynienia z czymś ekscentrycznym. Budzi to lekką, trochę dziecięcą ekscytację. To wrażenie potęgują specyficzne choreografie, wyzywające stroje i posługiwanie się przez Nomi seksem jako narzędziem. Jest to stosunkowo rzadko spotykane u postaci kobiecych, które często nie są świadome swojej charyzmy i zachowują się niewinnie, a wręcz pruderyjnie. Pikanterii nadaje także wątek lesbijski. Nomi tworzy swoją własną, nieco niezdrową familię, w której każdy członek jest seksualnie zafiksowany na swoim punkcie. Nic dziwnego, że film stał się podstawą kultury drag queens.

Katastrofa, arcydzieło czy katastrofalne arcydzieło? Środowisko artystyczne podejrzewa, że Showgirls początkowo nie zostało zrozumiane, ponieważ było zbyt odważne dla ówczesnego widza. To jednak charakterystyczna kolejność postrzegania przez publiczność dzieł należących do campu. Dopiero po jakimś czasie filmy tego typu zostały odkryte na nowo przez masowego widza, przechodząc do legendy, tak jak było to w przypadku The Rocky Horror Picture Show (1975) czy Najdroższej mamusi (1981). Verhoeven wypowiedział się kiedyś nieco ironicznie o Showgirls: Kręciłem chyba w stylu, który nie jest powszechnie znany. Najlepszym porównaniem jest niemieckie malarstwo lat 20. i 30., tzw. ekspresjonizm. Ludziom trudno było zrozumieć, że można go też odnieść do kina. Ludzie rok w rok przychodzą na seanse Showgirls, żeby zobaczyć m.in. Ginę Gershon, która wcielając się w postać urzekającej, bezwstydnej Cristal – Afrodyty i władczyni estrady – już w latach 90. miała świadomość, że bierze udział w kultowej, pseudostylowej szmirze. Film znalazł się w campowym tryptyku zaraz obok Doliny lalek (1967) i Najdroższej mamusi (1981), opowiadającej o kobietach pnących się na sam szczyt. 0


recenzje /

FILM

Pasja czy zabójcza żądza? Pachnidła w człowieku i dla człowieka Pachnidło: Historia mordercy (reż. Tom Tykwer) Ludzie od zawsze udowadniali, że potrafią tworzyć niesamowite rzeczy. Nieliczni odnajdywali odwagę, aby zadać pytanie, którego inni tak bardzo się obawiali: ile wynosi cena za dokonanie niemożliwego? Ten który wychodzi przed szereg, nie wie do czego to ostatecznie doprowadzi. Nie jest w stanie przewidzieć, czy zyska sympatię, czy może wzbudzi gniew reszty świata. Film Toma Tykwera Pachnidło: historia mordercy pokazuje, że dla niektórych nie liczy się jakikolwiek opinia zwykłych śmiertelników, którzy stanowią jedynie drogę do realizacji planów osób ponadprzeciętnych, stając się wspomnianą wyżej ceną. Francusko-hiszpańsko-niemiecko-włoska produkcja stanowi mieszankę, która wywiera wrażenie na każdym miłośniku kina. Oparta na bestsellerowej powieści Patricka

Pachnidło: Historia mordercy, reż. Tom Tykwer

Süskinda przedstawia historię młodzieńca, obdarzonego niezwykłym węchem, który udowadnia, że tak wyczulony zmysł potrafi stać się narzędziem zagłady. Jean-Bapti-

potrafią doprowadzić. Jedno jest pewne: żadna osoba rozpoczynająca seans nie domy-

ste Grenouille stawia sobie poprzeczkę wysoko i chce stworzyć perfumy idealne. Jego

śli się dalszego biegu wydarzeń. Nie przewidzi również czynów, do jakich posunie się

inspiracją nie zostają jednak kwiaty, ale... kobiety. Ten młody choć niezwykle zdetermi-

Grenouille i tego, co skrywa ten młody, z pozoru nieszkodliwy człowiek, wyglądający

nowany człowiek wie, czego potrzebuje i nie cofnie się przed niczym, aby zrealizować

na kogoś, kto nadal uczy się sztuki życia, szuka ścieżki, którą chciałby podążyć.

swoje pragnienie.

Film doskonale ukazuje niezłomność i determinację towarzyszące człowiekowi,

Pachnidło to z całą pewnością film, wobec którego nie można pozostać obojętnym.

który dąży do ziszczenia swoich snów, nie zważając na otaczającą go rzeczywistość.

Należy do wąskiej grupy produkcji, które wywierają wpływ na ludzką psychikę, zmusza-

Poprzez kreację młodego perfumiarza udowadnia, że należy się obawiać nawet osób

jąc odbiorcę do pewnych refleksji. Reżyser odcina się od sposobu postrzegania perfum

niepozornych. Każdy bowiem może mieć w sobie cząstkę diabła i to od nas zależy, czy

jako czegoś banalnego. Stawia je w centrum wydarzeń, sprawiając, że to one zasługują

w porę ją odkryjemy.

A utor : M i c ha ł w ł o s o w i c z

na miano głównego bohatera. Ukazywane są jako dobro nieosiągalne, reprezentujące sferę sacrum. Cała otaczająca je rzeczywistość to wyłącznie marne profanum, czego ocena:

widz dowiaduje się pod koniec filmu. Zachęca odbiorcę do przemyśleń nad ludzką egzy-

88887

stencją, zastanowienia się nad życiem, światem oraz tym, do czego niektóre pragnienia

Motyw LGBT+ w literaturze kina - przegląd filmów krótkometrażowych Never have I ever (6 min. 20 sek.)

Boy (16 min.)

Ekranizacja historii dwóch przyjaciółek, wyreżyserowana przez Lucasa Caputo. Głów-

Film autorstwa Lucasa Heltha Postmy. Główna bohaterka Emilia pragnie ukryć swo-

nymi bohaterkami są Dalia i Kenzie, które grają w amerykańską grę wspomnianą w tytule

ją kobiecość. Ma wrażenie, że urodziła się w złym ciele. Niestety jej mama nie potrafi

filmu. Jedna z dziewczyn zauważa, że silna więź damsko-damska jest w jej przypadku

zrozumieć sytuacji w jakiej znalazła się córka. Należy postawić pytanie: czy miłość jest

czymś więcej niż siostrzaną miłością. Na wieść o wyjeździe przyjaciółki chce jej to wy-

bezwarunkowa?

znać. Film jest lekki, przyjemny i humorystyczny. Ukazuje emocje nastolatek i szczerą więź. Czy jednej z przyjaciółek uda się wyjawić sekret?

Tyler (15 min. 25 sek.)

Fifteen (3 min. 27 sek.)

niora. Przedstawia postać bystrego chłopca o imieniu Tyler, który ma zaledwie 9 lat.

Flm krótkometrażowy, wielokrotnie nagradzany, wyreżyserowany przez Joela Ju-

Fifteen w reżyserii Louisa Baldwina przedstawia przeżywanie wspólnej miłości przez

Jest jednak postacią w pełni świadomą swojego potencjału i własnej seksualności. Bo-

dwie piętnastoletnie lesbijki. Bohaterka filmu zdradza, że ten wiek pozwolił jej na osią-

hater zwierza się swojemu starszemu bratu na temat orientacji seksualnej i zdradza,

gnięcie większej samoświadomości, odkrywanie świata i swojej orientacji seksualnej.

że chciałby powiedzieć o tym rodzicom. To działanie wymaga od niego odwagi. W byciu

Narracja skupia się na opisie uczuć, silnych emocji i niezwykłego doznania jakim jest

sobą bardzo ważne jest wsparcie bliskich. Czy chłopak spotka się ze zrozumieniem ze

zauroczenie a nawet zakochanie. W filmie przedstawiony jest ciekawy wniosek. Czy do-

strony rodziny?

A utor : Fa u s t y n a M a c i e j c z u k

tyczy on wyłącznie związków homoseksualnych?

Masked (15 min.) Masked w reżyserii Michaela Jamesa Hardinga i Jaya Beckerlega to opowieść o transpłciowej osobie. Zoe, która kończy siedemnaste urodziny, nie czuje się dobrze sama ze sobą. W dodatku rodzina kreuje ją i jej imprezę urodzinową na dziewczęcą, co przesadnie podkreśla przewaga różowego koloru. Bohaterka odkrywa co mogłoby poprawić jej samopoczucie, jednak boi się i wstydzi przed najbliższymi, traktując sytuację jako nietypową, a nawet złą. Film nawiązuje do hasła Free To Be Me , które ma na celu propagowanie wolności i swobody w wyrażaniu siebie. Takie działania pozwalają na zdrowy rozwój psychiczny człowieka, co również ukazane jest w owej krótkometrażówce. Zoe kumuluje w sobie strach i wstyd. Nie chce ukazać siebie, a tłamszenie prawdziwego „ ja” odbiera jej nadzieję. Czy można ukrywać się całe życie za maską?

Boy reż. Lucas Heltha Postma listopad 2020


FILM

/ kino sensacyjne

Gdzie się podziały tamte rąbanki? Kto dzisiaj wertuje papierowy program telewizyjny w poszukiwaniu nieznanych, dwugwiazdkowych filmów? Kto pamięta uczucie drżących rąk ściskających tanią kasetę VHS upolowaną w wypożyczalni? Czasy się zmieniają. Pewne dzieła filmowe znikną z ludzkiej świadomości na zawsze. To być może ostatni dzwonek, by przypomnieć sobie o kinie sensacyjnym klasy B z końca XX w. – gatunku, który dostarczał rozrywkę pokoleniu naszych rodziców i tym przed nimi. A utor : B a r t ło m i e j pac h o ażdy, kto choć raz oglądał Rejs (1970) Marka Piwowskiego, wie, że w polskim kinie W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje. Inżynier Mamoń z pewnością należał do wymagających widzów. Ciekawe co by powiedział, gdyby 20 lat po wypowiedzeniu tych kultowych słów przeszedł się do wypożyczalni kaset VHS i zamówił kilka pozycji z amerykańskiego kina akcji. Może ten rodzaj seansu zadowoliłby jego wysublimowane gusta? Pod względem dostarczania widzom solidnej dawki adrenaliny filmy sensacyjne klasy B z lat 80. i 90. były czymś niezrównanym. Wykreowały aktorów mających dziś status legend oraz postacie które definiują słowo „twardziel” i pozwalają trwać kulturze macho. Dziś wszystkie te produkcje zaszły warstwą kurzu. Zdmuchnijmy ją na moment niczym smużkę dymu unoszącą się z lufy Magnuma. Wydaje się, że przynajmniej od czasów mitów o Heraklesie ludzie potrzebują opowieści o herosach. Dzisiaj na tacy podają nam je produkcje o superbohaterach, w latach 70. światowe kino zaopatrywało masy w opowieści rodem z Dzikiego Zachodu. Wtedy też w cieniu, czy to w obrazach o sztukach walki, czy to w filmach fantasy, rodziło się nowe pokolenie. Pokolenie niegrzecznych chłopców gotowych wprowadzić do kina akcji więcej mroku i brutalności. Schwarzenegger, Van Damme, Lundgren, Norris, Stallone – choć młodych gniewnych, którzy zdominowali filmy sensacyjne klasy B w dwóch ostatnich dekadach XX w. było więcej, te nazwiska znane są dziś powszechnie. Kiedy dowolne z nich, powtórzone matowym głosem lektora, otwiera jakąś produkcję, od razu można zgadywać, czego należy się po niej spodziewać. Nie da się wybronić niskobudżetowych filmów akcji z tamtych lat, jeśli ktoś oskarży je o uschematyzowanie, seksizm, czy ubogie aktorstwo. Większość z nich słusznie miażdżona była przez krytyków, a w dyskusjach o poważnym kinie raczej nie padnie żaden z tytułów, w któ-

K

28–29

rym za swoich najlepszych lat zagrali wspomniani dżentelmeni. Ale co z tego? Rambo: pierwsza krew, Strażnik Teksasu, Robocop, Uniwersalny Żołnierz nie tylko zarobiły na siebie, ale zbudowały całe sagi i uniwersa, a dziś uważane są za pozycje kultowe. Dzisiejszym filmom akcji, nawet tym kinowym, rzadko udaje się osiągnąć to ostatnie. Czego brakuje współczesnym produkcjom? Co sprawiało, że w erze VHS produkcje ze „starą gwardią” znane były w każdym domostwie? Cóż, odpowiedź kryje się w początku tego akapitu. Należy wczytać się w te pięć nazwisk, poznać ich historie i zapamiętać je dokładnie. Ich właściciele nie lubią się powtarzać.

Wściekła Piątka Nie ma co ukrywać, że najbardziej zwariowaną, ale i imponującą karierę zrobi Austriak, Arnold Schwarzenegger. Nie chodzi tylko o to, że do dziś gra Terminatora. W 2003 r. z ramienia Partii Republikańskiej został gubernatorem Kalifornii. Nim jednak zasłynął w świecie kina i polityki, włożył ogrom wysiłku w kształtowanie swojego wizerunku – dosłownie. Arnie uznawany jest za kulturystę wszechczasów. Jego ciało z czasów młodości przypomina klasycystyczne rzeźby bogów i herosów. Ktoś może kręcić nosem, że wkręcił się do Hollywood dzięki muskulaturze. To prawda, lecz jeszcze raz trzeba podkreślić, że Schwarzenegger nie był jakimś tam mięśniakiem – w kulturystyce stał się mistrzem, co z pewnością wymagało od niego lat wyrzeczeń, ciężkiej pracy i poświęceń. Pod względem aktorstwa konsekwentnie odznaczał się ekspresją godną kawałka drewna – od Conana Barbarzyńcy (1982) do Terminatora: Mrocznego przeznaczenia (2019) grał niezbyt emocjonalnych osiłków. Jeśli jednak doda się do tego jego potężną aparycję i twarz rodem z socrealistycznego posągu, okazuje się, że austriacki olbrzym to postać nie z tego świata. Niemal w każdym filmie od razu widać, że Arnolda nic nie jest w stanie powstrzymać. Że jego bohater to siła, pozbawiona

emocji, będąca ponad swoimi przeciwnikami. Być może dlatego Schwarzenegger tak często romansował z kinem sci-fi; do jego najlepszych filmów z pewnością zaliczyć można dwie pierwsze części Terminatora (1984 i 1991), Pamięć Absolutną (1990), czy Predatora (1987). W tradycyjnym kinie akcji również sprawdzał się znakomicie. Wystarczy przypomnieć sobie kultową scenę z Komando (1985), w którym sam jeden oblega twierdzę nie do zdobycia i oczywiście zwycięża bez żadnych problemów. Drugim kolosem kina akcji klasy B jest Dolph Lundgren. Wielki Szwed znany jest przede wszystkim z roli przeciwnika Sylvestera Stallone w Rockym 4 (1985). Mało kto wie, że Dolph posiada magistrat z chemii, a jego IQ wynosi 160 (czyli dorównuje Billowi Gatesowi). Ponadto może pochwalić się tytułem mistrza Europy w karate. Lundgren dzięki swojej aryjskiej urodzie, a jednocześnie nieco odrzucającym rysom twarzy stał się świetnym materiałem na czarne charaktery. To z tych ról jest znany szerszej publiczności. Poza słynną walką bokserską z Rockym, widzowie pamiętają go jako przeciwnika Jean Claude Van Damme’a z Uniwersalnego Żołnierza . Zazwyczaj jednak przywdziewał metaforyczny biały kapelusz. Najlepsze z filmów, gdzie można zobaczyć go w takiej roli to Mroczny Anioł (1990) i Punisher (1990). Do jego postaci czasem wkradała się jednak niedoskonałość, czy to w postaci nadmiernej buty, czy szaleństwa. Najsłynniejszym przeciwnikiem i jednocześnie przyjacielem Lundgrena był Belg Jean Claude Van Damme. Zasłużenie zwany „muskułami z Brukseli” posiadacz czarnego pasa karate, zawodnik kickboxingu, a nawet adept baletu. Rzeźba tego aktora jest rzeczywiście posągowa, wszystko to jednak blednie przy jego wykopie. Van Damme potrafił zrobić szpagat od niechcenia, a w starciu momentalnie unosił stopę na wysokość twarzy przeciwnika. Nic dziwnego, że najlepiej wypadał w filmach o sztu-


FILM

Rambo: Pierwsza krew, reż. Ted Kotcheff kach walki takich jak Quest (1996), Bloodsport (1988), czy Kickboxer (1989). Van Damme nie bał się też kina sci-fi. Poza wspomnianym, lekko futurystycznym Uniwersalnym Żołnierzem wystąpił m.in. jako policjant walczący z podróżnikami w czasie w Strażniku czasu (1984). Jego kopniaki są słynne jak czasoprzestrzeń długa i szeroka. Autorem innego słynnego kopnięcia jest Chuck Norris. Rudzielec z Oklahomy może się pochwalić nie tylko umiejętnością klaskania jedną ręką, ale przede wszystkim sześciokrotnym mistrzostwem świata w karate. Na ekranie pełnoprawną walkę przegrał tylko raz, w swoim drugim filmie – Droga Smoka . Cóż poradzić, gdy musiał zmierzyć się z Brucem Lee. Chuck Norris jest zdecydowanie najbardziej amerykańskim gigantem kina akcji. Z reguły wciela się w postać wiernego ojczyźnie komandosa, jak w Oddziale delta (1986), czy Z aginionym w Akcji (1984) lub rangera wymierzającego sprawiedliwość w serialu Strażnik Teksasu (1991-2001) oraz w filmie Samotny Wilk McQuade (1983). Co ciekawe Norris nie zawsze korzystał ze swojej znajomości sztuk walki. Lubił wdać się w długą strzelaninę, która szybko eskalowała w absurdalny spektakl wybuchów i chaosu. Paradoksalnie zazwyczaj grał miłych facetów o sympatycznym uśmiechu i spojrzeniu, któremu chciało się zaufać. Na koniec został Sylvester Stallone – nie przez przypadek. Sly nie był kulturystą, nie zdobył mistrzostwa we wschodnich sztukach walki. Był prostym chłopakiem, który mimo wątpliwej urody, desperacko chciał zostać gwiazdą kina. Marzenie to spełniło się, gdy wziął do ręki ołówek i własnoręcznie napisał scenariusz filmu o młodym bokserze. I tak świat usłyszał o Rockym (1976), w którym Stallone zagrał rolę tytułową. Potem szło już z górki – Sylvester dzięki charakterystycznej, krzywej szczęce i tonowi głosu, który sprawia, że Sly do połowy cedzi, a do połowy bełkocze

słowa, bardzo dobrze wypadał w roli zarówno dobrego gliny, jak i bezwzględnego mściciela. Do jego najlepszych wczesnych występów należą Człowiek Demolk a (1993), Tango i Cash (1989), Cobra (1986), Zabójcy (1995) oraz seria Rambo. Sam aktor miał też większe ambicje niż tylko tanie kino akcji. Jego rola niezdarnego, wstydliwego szeryfa w Copland (1995) zdradza nie tylko luźny stosunek do siebie, ale też pokłady talentu. Talentu, który wypłynął na wierzch dopiero w filmie Creed: Narodziny legendy (2015), gdzie aktor za rolę podstarzałego już Rocky’ego otrzymał Złoty Glob i nominację do Oscara. Czy jego kariera nie brzmi jak american dream? Cóż, kto inny miałby go spełnić, jeśli nie Sylvester.

Jak tu nie kochać twardzieli? To oczywiście tylko część gigantów kina akcji z kaset VHS. Byli jeszcze Bruce Willis, który wtedy zaczynał budować swoją karierę, Wesley Snipes, mistrz tai chi Steven Seagal, błyskotliwy Jackie Chan oraz… wymieniać można by w nieskończoność. W ówczesnych produkcjach klasy B nagradzany był każdy, kto włożył w swoją drogę na szczyt odpowiedni wysiłek. Zazwyczaj byli aktorami tylko z nazwy – ich gra to często największy mankament ich filmów. Każdy z nich miał jednak inne atuty, dzięki którym był na ekranie prawdziwy – zdolności lub cechy, które doskonalił przez całe życie, aż doprowadziły go do roli filmowego herosa. Dlatego nieważne, kogo grał dany aktor – wszystkie produkcje firmował swoim nazwiskiem, a pot, krew i łzy, jakie lały się z jego bohatera, były potem, krwią i łzami, jakie droga na szczyt wycisnęła z grającego go gwiazdora. Dzięki temu cała akcja, mimo że głupawa i naiwna, potrafiła zaangażować widza i sprawić, że trzymał on kciuki za swojego ulubionego filmowego mięśniaka. A gdy ten dokonywał czynów nadludzkich, zyskiwał szczery zachwyt fanów.

Fenomen tego rodzaju kina porównać można do kultu gladiatorów w czasach starożytnych – szczególnie, że sami aktorzy często wcale nie oszczędzali się w filmowych walkach. Przy pracach nad Rockym 4 Stallone otrzymał od Lundgrena cios tak potężny, że zakończył dzień z szpitalu z poważnymi uszkodzeniami serca. Szwed „zaatakował” też Van Damme’a na festiwalu w Cannes, co później okazało się wyreżyserowanym chwytem marketingowym Uniwersalnego żołnierza . Dzięki takim historiom aktorom udało się jednak zespolić swoje osoby z bohaterami, których grali. Do końca lat 90. z sukcesem toczyli zażarte boje ku uciesze żądnych krwi i igrzysk tłumów. To dobry moment, by z nostalgią zapytać się, gdzie dziś miejsce dla takich filmów. Odpowiedź jest przykra: nie ma go. Platformy streamingowe wchłonęły znaczną część kina widowisk klasy B i poddały je pewnym przeobrażeniom. Echa dawnych niskobudżetowych produkcji rozbrzmiewają jeszcze w filmach z Dwaynem Johnsonem, Jasonem Stathamem i Scottem Adkinsem. Częściowo ducha tych produkcji oddaje seria John Wick. To jednak łabędzi śpiew tego typu obrazów. Odeszły one śmiercią naturalną wraz z dorastaniem pokolenia, które wychowały. Dla dzisiejszych młodych modelowym bohaterem nie jest John Rambo, a od kina rozrywkowego wymagają więcej kreatywności i humoru (a także politycznej poprawności) niż akcji i brutalności. Dawni twardziele odeszli na emeryturę, ich następców nie widać. Z filmami, które tworzyli z pewnością warto się zapoznać, lecz nie łatwo zostać ich fanem. Po cóż więc o nich pisać? Trochę w ramach ciekawostki, trochę dla nostalgii, lecz kto wie, być może za kolejną dekadę światu znudzą się Avengersi. Niewykluczone, iż wtedy okaże się, że kino akcji klasy B na odchodne zdążyło jeszcze powiedzieć: I’ll be back. 0

listopad 2020


/ wywiad z My Own Wasteland Nie ma dnia bez ostrej rury

fot.: Krzysztof Kamiński

Na własnym pustkowiu Kris, Pepe i Kostek, czyli Krzysztof Miller, Przemysław Pryfer i Konstanty Zdunek. Oto My Own Wasteland – trzech dzikich, przepełnionych pozytywną energią chłopaków, którzy zdążyli już postawić duże kroki na polskiej scenie muzycznej. Grają od trzech lat; w tym czasie zdążyli nagrać dwie płyty i wygrać ponad dziesięć konkursów muzycznych – a jednocześnie twierdzą, że dopiero się rozkręcają. Jak się poznali, co grają, jakie są ich plany na przyszłość? T E K S T:

W I K TO R I A KO L I N KO

MAGIEL: Powoli kończy się rok 2020. Jako zespół macie już trochę za sobą, sporo na-

Czyli skupiacie się bardziej na wykrzyczeniu swoich emocji dla samych siebie czy jednak na przekazaniu ich innym?

PEPE: Pamiętam, że Krzysztof szukał zespołu na facebookowej grupie muzycznej. Szczególnie zależało mu na poznaniu ludzi, którzy lubią intensywne brzmienie, a w takim odnajduję się najlepiej. Gram na perkusji od dziesięciu lat, więc bez wahania do niego napisałem. W tym samym czasie napisał do niego Buffi, teraz już były basista zespołu, i tak powstało muzyczne trio. W międzyczasie poznaliśmy Kostka przy okazji grania koncertu w pubie 2KOŁA. Powiedział nam wtedy, że bardzo mu się podoba nasz styl. Skończyło się na tym, że dziś zajmuje miejsce Buffiego, który obecnie grywa w Pogłosie jako DJ.

KRIS: Staramy się to połączyć. Weźmy taki przykład: w moich tekstach wielokrotnie przewijają się refleksje, które snuję jako tzw. turysta warszawski. Jestem z Olsztyna, ale im dłużej mieszkam w większym mieście, tym więcej rzeczy zauważam i o tym właśnie piszę. Robię to więc dla siebie, ale to, o czym piszę najczęściej, dotyczy nie tylko mnie i moich indywidualnych losów.

graliście i wiecie, co chcecie tworzyć. A jak zaczęła się wasza wspólna przygoda z muzyką?

Skąd pomysł na nazwę? Jak łączy się ona z waszą twórczością? KRIS: My Own Wasteland w wolnym tłumaczeniu oznacza moje własne pustkowie. Na pustkowiu nie ma dosłownie nic. Jest to po prostu wolna przestrzeń, która może do ciebie należeć. Możesz tam robić wszystko, na co masz ochotę – głośno wykrzykiwać swoje myśli, nie przejmować się niczym, zbuntować się i zamknąć na zewnętrzny świat, który cię irytuje, a przy tym pozostać sobą. My Own Wasteland jest przestrzenią, która daje ci taką szansę.

W waszych utworach ważna jest więc niechęć do świata. Co jeszcze chcecie w nich przekazać? KRIS: Niechęć do pewnych rzeczy na świecie, albo raczej sprzeciw wobec nich. Jako autor tekstów i wokalista staram się przekazywać w moich utworach frustrację wywołaną przede wszystkim tym, jak często natrafiamy w życiu na brak empatii, na ignorancję i na nienawiść. Mój styl sceniczny można by określić jako agresywny, chociaż agresję rozumie się na wiele sposobów. Kiedy śpiewam, rzeczywiście jest w tym agresja, ale ma ona na celu tylko i wyłącznie przyciągnięcie uwagi.

Co znaczyłoby, że ta szeroko rozumiana agresja ma więcej wspólnego z duchem protest songów niż z punkowym gniewem. KRIS: Rzeczywiście, na pewno nie jest to typowo punkowy rodzaj agresji, jak ten, kiedy krzyczy się po prostu komuś w twarz, tylko raczej wykrzykiwanie czegoś w stylu: Hej, wszyscy! Zacznijmy w końcu się kochać! Moim celem jest tworzenie przemawiającej do ludzi muzyki w sposób, który ułatwi im zwrócenie uwagi na to, co dzieje się wokół nich. I podanie tego przekazu dalej.

30–31

Zatem niektóre wasze utwory można odczytać jako opowieści o Warszawie. KRIS: Wszystkie nasze utwory mówią w ten czy inny sposób o nowoczesnym życiu, o życiu właśnie tutaj. Wydaje mi się, że ktoś, kto mieszka tu od zawsze, widzi swoje otoczenie inaczej, niż przyjezdny. Chciałbym przekazać takie przemyślenia innym, pokazać im to zjawisko z zupełnie innej perspektywy.

Inspiracja tematyczna wydaje się więc dość jasna. A jak to wygląda ze strony technicznej, instrumentalnej? Czy macie jakieś konkretne zespoły, którymi się inspirujecie? KOSTEK: Myślę, że tak, chociaż każdy z nas inspiruje się oczywiście innymi rzeczami. Każdy jest inną historią i to nie wygląda tak, że czerpiemy tylko z jednego nurtu i fascynujemy się tylko jedną kapelą. Dla mnie szalenie ważne są dokonania muzyki punkowej z przełomu lat 70. i 80., mam tutaj na myśli zespoły takie, jak: Sex Pistols, Kult, T. Love, Klaus Mitffoch. Lubię również brzmienia zupełnie odmienne: funk, jazz, muzykę noisową. Moim zdaniem są to dość niecodzienne upodobania; są one dziwne i nieoczywiste, ale to w nich mogę odnaleźć cząstkę samego siebie. KRIS: Ja natomiast dużo inspiracji czerpię z lat 90., a dokładniej z amerykańskiego grunge’u. Oprócz tego da się w naszej twórczości odnaleźć rytmy trochę podobne do Deftones, Queens Of The Stone Age czy Royal Blood. Mimo metalowo-rockowych brzmień, staram się tworzyć wokale bardzo liryczne, przy tym dynamiczne i wysokie. Wcześniej, gdy jeszcze mieszkałem w Olsztynie, miałem różne zespoły. Grałem z nimi bardziej metalowe rzeczy, chociaż bardzo chciałem zacząć eksperymentować z rockiem; w takim stylu, żeby moja muzyka trafiła do szerszego grona oraz przemycała dużo energii i szybkości.

Co się zmieniło u was przez te trzy lata od założenia zespołu? PEPE: Po długich dyskusjach okupionych krwią, łzami i wieloma pudełkami pizzy, zdecydowaliśmy się na bardzo ważną dla nas zmianę – zmieniliśmy ję-


wywiad z My Own Wasteland /

zyk utworów z angielskiego na polski. Zastanawialiśmy się, czy zamknięcie się na rynek zagraniczny nie sprawi, że narazimy się na ograniczenie rozgłosu, ale jednak dało nam to nowe pole do działania. Spotkaliśmy się z entuzjastycznym odbiorem tych utworów, które brzmiały inaczej, bo zostały przetłumaczone na polski. Stale się zmieniamy, dużo tworzymy, rozwijamy się jako muzycy. Płytę, którą wcześniej planowaliśmy wydać po angielsku, wydaliśmy całkowicie po polsku. Mam wrażenie, że od tego czasu robimy postępy z utworu na utwór. KRIS: Przejście na język polski faktycznie było dla mnie, jako autora tekstów, bardzo stresujące i trudne. Po raz pierwszy byłem zmuszony zadać sobie pytanie, czy wszystkie myśli, które siedzą mi w głowie, na pewno będą odpowiednio wybrzmiewać, jeśli sformułuję je w języku polskim.

Ostatecznie uznałeś jednak, że będą. KRIS: Tak, tylko na tej decyzji zaważyło trochę więcej czynników. Na przykład uważam, że jeśli śpiewa się w języku ojczystym, zwiększa się szansę na to, że widownia utożsami się z nami, pochyli się nad naszym przekazem. Tak jak powiedziałem wcześniej: ekspresja jest dla nas ważna, ale nie bardziej, niż dotarcie do naszych odbiorców z przekazem.

Kwestia ekspresji jest przy tym niezwykle intrygująca. Ostatnio powstał teledysk do utworu A gdybyśmy tak, który nakręciliście zupełnie sami. Jest pełen jaskrawych kolorów, ruchu, światła. Jaka była wasza wizja tego projektu? KOSTEK: Światła zdecydowanie współgrają z całym utworem i eksponują to, co się dzieje – uwalnianie się tej dzikości, która w nas siedzi, czy wręcz euforii, np. Krzysztofa, kiedy wykonuje partię śpiewaną. Każdy z nas miał być dodatkowo otoczony innym kolorem, co miało podkreślić, że każdy jest indywidualnością i na swój sposób przekazuje inną energię.

Można powiedzieć, że o ile rodzaje energii są różne, o tyle każdy z was ma jej w sobie mnóstwo. KOSTEK: Piosenka sama w sobie jest jedną z najbardziej energicznych na całej płycie Bawić się śmiać. Stwierdziliśmy, że warto ją wyeksponować kolorami. Ważna jest tutaj także autentyczność, to znaczy nie chcieliśmy przedstawiać siebie tylko w wersji studyjnej, jako tzw. grzecznych chłopaków, tylko jako muzyków, którzy grają dzikie koncerty i pokazują to, jak bardzo lubią bawić się muzyką. Ten klip to tylko namiastka tego, co się dzieje na naszych koncertach.

Skoro już o tym mowa: zagraliście już sporo koncertów, a możliwość zagrania w niektórych miejscach, w których się pojawiliście, to wręcz wyróżnienie. Z których waszych osiągnięć jesteście najbardziej dumni? PEPE: Jest trochę osiągnięć, którymi możemy się pochwalić. Uważam, że szczególnie ważne są: koncert na Juwenaliach Warszawskich na stadionie Syrenki, występ na Kortowiadzie dwa lata temu, ostatni koncert w Barczewie, gdzie graliśmy z Lipali i Romantykami Lekkich Obyczajów, a jeszcze dużo przed nami! Mamy nadzieję, że naszym następnym będzie zagranie na Juwenaliach UW. Nasze dwa utwory Bawić się śmiać oraz Ostatnia piosenka pojawiły się również w serialu Na dobre i na złe. Po tym, jak odcinek został wyemitowany, odnotowaliśmy ogromny wzrost popularności na YouTubie i nie tylko. Ludzie na koncertach potrafili podchodzić do nas i mówić, że usłyszeli o nas w TV i chcieliby kupić nasze płyty. Jeszcze jednym sukcesem, z którego jesteśmy niewątpliwie bardzo dumni, jest przejście do finału przeglądu Stage4YOU, jednego z najbardziej prestiżowych tego typu wydarzeń. Damy z siebie wszystko, żeby wypaść w nim jak najlepiej. Finał już wkrótce, chętnie przyjmiemy przesyłaną nam pozytywną energię.

Co jeszcze czeka was w najbliższej przyszłości? Planujecie kolejne koncerty, myślicie już o nowej płycie? KRIS: Przyszłość jest na razie niepewna z powodu pandemii. Na pewno wykorzystamy najbliższy czas na dalsze tworzenie i nagrywanie nowych utworów, bo jesteśmy bardzo zadowoleni z naszych postępów i z tego, jak wygląda praca z naszym nowym basistą, Kostkiem. Jest to świetny muzyk i równie świetny człowiek; ma głowę pełną pomysłów, dzięki czemu praca jest jeszcze przyjemniejsza. KOSTEK: Krzysztof, schlebiasz mi. KRIS: Prawda jest taka, że obecnie piosenki tworzą się non-stop! W planach mamy jeszcze płytę, na której znajdzie się co najmniej dziesięć piosenek. Do każdej będziemy tak samo dobrze się przykładać – tak, żeby każda była profesjonalnie zaaranżowana i wykończona. Na ten moment musimy jeszcze dokończyć płytę Bawić się śmiać, bo chcemy dołączyć jeszcze teledyski.

Trzymam za was kciuki. Wierzę, że ta płyta to będzie coś. KRIS: Żeby tylko. To będzie coś wspaniałego. 0

listopad 2020

fot.: Krzysztof Kamiński

My Own Wasteland. Od lewej: Pepe, Kris i Kostek


/ granie do kotleta

Muzyka tła

W modnych barach i kawiarniach często dodaje pożądanego kapitału fajności. Jednak płynąc ze sklepów małych i dużych, lokali, restauracji, kabin motorniczych i radyjek w taksówkach – czasem irytująca, zazwyczaj przezroczysta – muzyka tworzy nierozerwalną część dźwiękowego krajobrazu przestrzeni publicznej. T E K S T:

M AR E K K AW K A

a początku był Muzak. Amerykańska firma we wczesnych dniach radia zaczynała od usługi transmitowania muzyki po przewodach elektrycznych. Powojenny boom gospodarczy w Ameryce stworzył jednak popyt na „produkt muzykopodobny”, łatwy do zapętlenia i utrzymany w ściśle określonym tempie. Nazwę przedsiębiorstwa szybko zaczęto utożsamiać właśnie z taką „muzyką z puszki”. Muzak miał swoją rolę po obu stronach rynku – w fabrykach utrzymywał na stałym poziomie produktywność robotników, a w powstających supermarketach dbał o wysoką sprzedaż kolejnych artykułów niezbędnych paniom domu. Z czasem muzaku zaczęto używać też we wszystkich miejscach, gdzie konieczne jest załatanie niezręcznej ciszy – w poczekalniach czy windach, z którymi obecnie chyba najbardziej kojarzą się łagodne dźwięki paramuzyki. Obecnie w Biedronkach czy Lidlach króluje gatunek, który możemy nazwać postmuzakiem. Delikatne wurlitzerowe pasaże zastąpione są w nim poprockowymi gitarami, a niespieszne perkusyjne rytmy zaczerpnięte z bossa novy – hi-hatami i werblami ze słynnego Rolanda 808. Jeden ze stylów postmuzaku obecne w pierwowzorze ślady jazzu zamienia na generyczne, niskobudżetowe r&b i soul, kontynuując cykl, w którym dalekie popłuczyny po muzyce amerykańskiej czarnej mniejszości wykorzystywane są do podbijania zysków właścicieli firm. Nieistniejący już niestety fanpage Muzyka z Lidla uwypuklał tę relację, wrzucając zasłyszane w Lidlu utwory wraz z wygrzebanymi z zakątków internetu skrawkami informacji o ich twórcach – często próbujących, po upadku marzeń o muzycznej karierze, szczęścia jako kosmetyczki, agenci nieruchomości czy trenerzy. Zupełnie niezamierzenie i niespodziewanie, wyłącznie przez relacje ekonomiczne, przy ladzie z pieczywem polscy klienci mogą na chwilę zetknąć się z problemami trapiącymi marginalizowaną w amerykańskim społeczeństwie mniejszość.

N

Wycieczka po dźwiękach Dźwiękową wycieczkę zaczynamy w centrum wszechświata – przy skrzyżowaniu popular-

32–33

nie nazywanym Feminą, od zamkniętego parę lat temu kina, po którym pozostał tylko szyld. Obecnie w pomieszczeniach Feminy mieści się sklep sieci Biedronka. Klientom dyskontu z nakrapianym owadem zakupy umila dźwiękowe tło nieco inne od tego obecnego w Lidlu – tutejszemu postmuzakowi bliżej do sterylnego, nieofensywnego indie rocka. Warte uwagi jest też soniczne tło w lumpeksie sieci Humana. Posortowaną kolorami odzież używaną możemy tu przeglądać przy akompaniamencie sterylnego EDM-u w stylu pierwszej dekady XXI w. Playlista odtwarzana w tym sklepie jest muzycznym uzupełnieniem beżowych kafelków, świetlówek w lustrzanej oprawie i polbruku za oknem, stanowiąc idealną scenografię Polski dołączającej do Unii Europejskiej. Prawdziwa dźwiękowa uczta na cienkim cieście towarzyszy konsumpcji kanapki z falafelem w kebabowni popularnej sieci Amrit. W odróżnieniu od innych barów z turecko-niemiecko-polskim fast-foodem, lokale tej sieci proponują nam elektroniczne wersje gorących orientalnych rytmów, których nie powstydziłby się didżejski duet Luksja Sound.

Kasa nr 4 zostanie za chwilę otwarta Sklepowa muzyka ma na celu zwiększenie sprzedaży i umilenie czasu kupującym, ale także przykrycie dźwięków towarzyszących ciągłemu funkcjonowaniu obiektu. Ciekawą subwersją tej praktyki jest kampania reklamowa zrealizowana dla szwedzkiego oddziału Lidla. Jej częścią jest umieszczony na Spotify „album” zatytułowany Allt annat är olidligt (szwedzki slogan reklamowy sieci). Składa się on z godzinnej ścieżki typu field recording z marketu Lidl oraz krótkich nagrań, gdzie główną rolę grają poszczególne urządzenia i przedmioty składające się na infrastrukturę sklepu (kasy, krajalnica do chleba, szeleszczące reklamówki). W ten sposób ukryta maszyneria napędzająca współczesną konsumpcję wychodzi na wierzch – co ciekawe, na albumie znajdują się też przypadkowe rozmowy pracowników podczas przerwy, co ujawnia jednakowy stosunek korporacji do maszyn i pracowni-

ków, stanowiących jednakowo znormalizowane części procesu wytwarzania zysku. Hałasy, normalnie przykrywane muzakiem, umieszczane są w kontekście muzyki poprzez obecność na najpopularniejszej platformie streamingowej. Gdyby, jak wcześniej sądziłem, płyta była dziełem anonimowego artysty podszywającego się pod korporację, można by ją traktować nie tylko jako komentarz do współczesnego rynku pracy i konsumpcji, ale także jako rozwinięcie konceptu Johna Cage’a (ten amerykański kompozytor, komponując składający się wyłącznie z ciszy utwór 4’33”, osadził w kontekście muzyki poważnej przypadkowe hałasy z widowni i z otoczenia filharmonii). Jako owoc pracy agencji reklamowej stanowi ciekawą subwersję dźwiękowego krajobrazu sklepów i nieświadomy komentarz dający wgląd w logikę kapitału.

Inspiracje Muzak stał się częścią naszej kolektywnej świadomości i przeszedł do kultury popularnej w dwojakiej roli. W niezliczonych scenach dziejących się w windach czy poczekalniach występuje jako znak nudy, bezruchu i wręcz komicznego spokoju, często skontrastowanego z intensywnością emocjonalną bądź szybką akcją w sąsiadujących scenach. Z drugiej strony, poprzez swoją obecność w takich tekstach kultury jak gry serii Fallout, stał się symbolem pozornej przedmiejskiej idylii lat 50. i. 60. XX w., podszytej rasizmem, seksizmem i ciągłym lękiem przed atomowym grzybem. Z muzakowego imaginarium bogato czerpał również vaporwave, gatunek powstały w latach 10. XXI w., stanowiący krytyczną parodię konsumpcyjnej kultury neoliberalnych lat 90. – okresu „końca historii”. Czy jednak post-muzak per se, tworzony przez anonimowych kompozytorów i utrzymany w ściśle kontrolowanym nastroju na zlecenie bezlitosnych korporacji, będzie w stanie stanowić inspirację dla przyszłych dekonstrukcji? Jest on przecież tylko zredukowaną i uproszczoną formą popularnych gatunków, ale to samo można powiedzieć o oryginalnym muzaku z czasów powojennego boomu. Odpowiedź na to pytanie przynieść może wyłącznie przyszłość. 0 fot. Pixabay/ccipeggy


recenzje /

xxxxy

ocena:

W twórczości Marilyna Mansona zawsze doceniałem jego

osoby. Paradoksalnie, We Are Chaos nie ma nic wspólnego

zdolność wplecenia w swoje albumy pewnej historii oraz nadania

z chaosem. To najbardziej spójna płyta wydana przez artystę

każdemu z nich unikalnego stylu. Najlepsza pozycja w dyskografii

w ciągu ostatniej dekady. Co więcej, coś, co w założeniu miało

Mansona (Mechanical Animals) przedstawiała historię pozaziem-

być kolejnym Mansonowym alternatywno-rockowym albumem,

skiej istoty, która po przybyciu na Ziemię została przyjęta niczym

łamie gatunkowe granice i wkracza na zupełnie nowe, niezbada-

bóg i uniesiona do statusu supergwiazdy. Czas jednak pokazał,

ne do tej pory przez niego terytorium. Wprawne ucho wyłapie tu

że ludzkość, niczym rak, doprowadziła do jej zepsucia i śmierci.

nie tylko inspirację Davidem Bowiem, przejawiającą się indie-roc-

Oczywiście w rolę głównego bohatera wcielił się nie kto inny, jak

kowymi naleciałościami (na przykład w tytułowej piosence), ale

sam Marilyn Manson. Historia ta została opowiedziana jednak

także wpływ gwiazdy country Shootera Jenningsa, producenta

dwie dekady temu. Od tego czasu wydanych zostało siedem ko-

tego albumu. Mimo zafundowania fanom takiego miksu, wciąż

lejnych albumów, dzięki którym mogliśmy poznać m.in. nieszczę-

czuć, że jest to projekt Mansona – prym wiedzie jego unikalny

śliwego wampira czy złoczyńcę-mizantropa. Z jakim Mansonem

głos, a dopełnia rozbudowana warstwa muzyczna.

mamy zatem do czynienia w 2020 r.?

Marylin Manson We Are Chaos Loma Vista

Zapadają w pamięć chwytliwe refreny – niemal od zawsze

Ku mojemu zaskoczeniu, We Are Chaos prezentuje tego twórcę

był to znak rozpoznawczy tego wykonawcy. Fantastyczne

w najbardziej ludzkiej postaci od lat. Manson nie stara się już

Don’t Chase the Dead emanuje klimatem rocka z lat 80.,

wzbudzać kontrowersji swoim wizerunkiem – ukazuje się ra-

a Red Black and Blue posiada minutowe, mówione intro oraz

czej jako starzejący rockman, zapisujący swoje wspomnienia na

soczystą linię basową. Każdy utwór czymś się wyróżnia –

taśmie, poddający kontemplacji swoją artystyczną działalność

nie sposób się nudzić podczas słuchania. We Are Chaos to

i wspomnienia. Przykładem jest zwieńczająca album emo-

niezwykle udany album będący jedną z niewielu dobrych

cjonalna ballada Broken Needle, w której autor podkreśla

rzeczy, które przydarzyły się w tym roku.

K U B A K O Ł O DZ I E J

zasługują na status serialu kultowego, a małe dzieci wcale nie są słodkie.. Im bliżej końca albumu, tym piosenki robią się coraz

piosenek dla takich wykonawców jak Katy Perry, Charli XCX czy Ca-

bardziej ponure, a teksty – coraz mniej optymistyczne. Some-

mila Cabello. Słuchacze artystki cenią jej muzykę właśnie ze wzglę-

one You Hate nawiązuje do nieszczęśliwego związku artystki,

du na teksty, z którymi większość z nich może się utożsamiać.

zaś Until It Happens To You mówi o uczuciach towarzyszących

Album otwiera akustyczna, miłosna ballada Matter To You.

stracie bliskiej osoby. Płyta kończy się jednak dość pozytyw-

Nie jest to jednak jedyny utwór o tej tematyce. Hypochondriac

nym i sentymentalnym High School Me, w którym Sasha śpiewa

mówi o tym, jak autorka zmieniła podejście do swojego zdro-

o zmianach, które zaszły w niej od czasów liceum i o tym, że

wia, kiedy poznała obecnego chłopaka. W tytułowym Only Child

obecnie czuje się lepiej we własnym ciele.

oraz w utworach House With No Mirrors i Santa’s Real Sasha

Only Child to nie album dla każdego. Osoby preferujące

wraca do swojego dzieciństwa i nastoletnich lat. Mimo że więk-

skoczne rytmy nie znajdą na nim piosenek dla siebie. Składa się

szość kawałków jest spokojna i sentymentalna, na płycie nie

on głównie z powolnych i sentymentalnych kawałków, właści-

zabrakło bardziej żywych utworów, takich jak pierwszy singiel

wie tak, jak poprzednie wydania Sloan. Być może początkująca

Lie oraz Is It Just Me? W tym drugim Sloan dzieli się swoimi

artystka nie jest skora do eksperymentów. Wyszło poprawnie,

opiniami, które są tak naprawdę powszechne, jednak nie mówi

jednak przy kolejnej publikacji liczę na większą różnorodność.

xxxxz

ocena:

się o nich głośno – sztuka nowoczesna to nudy, Przyjaciele nie

Eartheater Phoenix: Flames Are Dew Upon My Skin PAN

KA ROLINA OWCZA REK

x x x yz

Only Child to debiutancki album Sashy Sloan, indie-popowej wokalistki, która do tej pory skupiała się na wydawaniu EPek i pisaniu

ocena:

zmęczenie życiem oraz wyraża brak chęci do zmiany swojej

Sasha Sloan Only Child RCA Records

Kiedy wywodząca się z nowojorskiego undergroundu

Drewchin towarzyszy także orkiestra. Aranżacje smyczko-

Alexandra Drewchin zapowiedziała swój czwarty album,

we oraz flety muzyków z hiszpańskiego Ensemble de Cámara

oniemiałem. Przyciągająca oczy okładka przedstawiająca

CSMA dodają kompozycjom dramatyczności, choć w niektórych

postapokaliptycznego sukkuba (projekt Daniela Sannwalda)

momentach bardziej przypomina to soundtrack znany z filmów

przywodzi na myśl raczej agresywną muzykę klubową albo

Disneya. Na płycie pojawiają się także poprzedni współpracow-

coś para-metalowego, a nie orkiestralny folk.

nicy Eartheater – nowojorski duet LEYA, rozszerzając paletę

Większa część Phoenix… powstała podczas 10-ty-

dźwiękową instrumentalnych części albumu o harfę i skrzypce.

godniowej rezydencji artystycznej FUGA w Saragossie

Niezaprzeczalnym atutem większości piosenek jest także trzy-

w Hiszpanii, którą artystka spędziła głównie w odosobnie-

oktawowy głos Alexandry, dodający dramatyczności, łamiący się

niu. Biegnące przez płytę motywy ognia oraz odradzającego

w refrenie Below the Clavicle. W najjaśniejszym punkcie albumu,

się z popiołu feniksa są spoiwem albumu, przeciwstawiają

powolnym, folkowym How to Fight, Drewchin śpiewa: I’ve learned

się także nawiązaniom do wody, obecnym na poprzednim

by now/That my strength has been forged/In the fire of pain. Cała

wydaniu Eartheater, zeszłorocznym mixtape Trinity. Brzmie-

płyta oscyluje wokół jej transformatywnych doświadczeń emo-

niowo cała płyta jest bliższa pierwszym wydawnictwom

cjonalno-miłosnych i ich potencjału do rewolty.

Alexandry – znajdziemy tu proste, akustyczne kompozycje

Phoenix… jest najbardziej teatralną i dopracowaną z płyt

(Bringing Me Back), dziwne, skręcone, instrumentalne kola-

Eartheater. Nie wszystkie momenty dorównują tutaj singlom,

że (Goodbye Diamond, Burning Feather) czy pompatycznie

ale płyta brzmi kompletnie i nie ma zmarnowanych minut. Fina-

brzmiące, zasilane przez orkiestrę piosenki folkowe (Below

łowe Faith Consuming Hope to repryza początku wydawnictwa,

the Clavicle, Faith Consuming Hope). Dominującym instru-

spinająca cały theme albumu w całość. The only way out of this

mentem na albumie jest gitara. Nie uświadczymy tu ani oko-

is through flames – śpiewa w nim Drewchin. A my chcemy tylko

łorapowych, eksperymentalnych bitów, ani trap-popowych

móc podążać za nią, prosto na drugą stronę.

piosenek, jak na dwóch poprzednich wydaniach.

M AC I E J B U Ń K O W S K I

listopad 2020


KSIĄŻKA

/ zrozumieć Lema

teges śmeges o Lemie i ekologii

Dziecko z wysokiego zamku Dzieła Stanisława Lema są najczęściej kojarzone przez pryzmat wynalazków, które przewidział 50 lat przed konferencjami Apple’a czy Microsoftu. Twórczość pisarza opiera się jednak nie tylko na umiejętności analizy postępu technologicznego, ale również na filozoficznych rozważaniach. W kontekście biografii tego autora okazują się one szczególnie ważne. T E K S T:

K A J E TA N KO R S Z E Ń

Grafika:

D O M I N I K T R AC Z

rzejście z okresu dzieciństwa i nastoletniości w dorosłość jest procesem powolnym, podczas którego dochodzi do wielu zmian formujących osobę o już całkowicie innym spojrzeniu na otaczający świat. Dla Stanisława Lema chwila ta miała miejsce podczas największego konf liktu zbrojnego w dziejach. Jednak to codzienna gehenna, a nie starcia z wielkich pól bitewnych, wpłynęła w głównej mierze na jego dalsze życie i twórczość. Beztroska dzieciństwa i wolność zostały gwałtownie przerwane przez wojenną zawieruchę. Czy nie jest jednak tak, że właśnie cierpienia przyszłego pisarza pozwoliły o nim usłyszeć? Geniusz autora i liczne pułapki myślowe, jakie zastawił w swoich dziełach, są wynikiem niesłychanie ciekawie przedstawionych pierwszych 25 lat życia.

P

by nie byłby w stanie powtórzyć i zauważa podstawową różnicę pomiędzy dwoma głównymi etapami ludzkiej egzystencji. Według niego dziecięce pojmowanie świata bazuje na wrodzonych cechach i tendencjach, unikatowych dla każdego dziecka. Dopiero w dalszych latach życia, gdy człowiekowi wpaja się kolejne zasady i przyzwyczajenia, staje się coraz bardziej jednorodny ze swoimi rówieśnikami, a w związku z tym coraz bliższy rzekomej dojrzałości.

Twórczość pisarza, często tak kosmiczna i wybiegająca w przyszłość, jest tak naprawdę najbliższa człowiekowi i jego uczuciom.

Pamięć (nie)absolutna Na łamach polskiego pisma „Kultura” poeta Bohdan Zadura napisał, że w Wysokim Zamku autor wybiera się na przygodę z własną pamięcią. Pomimo że Lem w swoich wspomnieniach opisuje czas wyłącznie przedwojenny, widać wpływ sześciu trudnych lat jego życia na to, co utrzymało się w jego pamięci. Przedstawia jedynie te doświadczenia dzieciństwa, które przetrwały. Nie ubolewa nad faktem, że wszystkie twarze rówieśników rozmył mijający czas. Wspomina głównie obiekty, zwłaszcza te oddziałujące nie tylko na jego wzrok, ale na kilka zmysłów jednocześnie. To zapach kawiarni w kamienicy naprzeciwko jego domu przy ulicy Brajerowskiej, wyrzeźbione żołędzie i dębowe liście na suficie w jednym z domowych pomieszczeń, smak czereśni służących mu jako źródło pestkowej amunicji. W Wysokim Zamku Stanisław Lem ref lektuje się, że dziecko to tak naprawdę istota oddzielna od swojej późniejszej wersji. Przypomina sobie zachowania, których w ciele dorosłej oso-

34–35

Lem na stronach raczej krótkiego dzieła, rzec by można pamiętnikarskiego, suto przedstawia rozliczne dziwactwa małego Stanisława (umyślnie napisano o nim i jego młodszej wersji jak o dwóch osobach), które przedarły się w umyśle do późniejszych lat. Jest to m.in. chęć posiadania rodzeństwa (był jedynakiem) w celu zrobienia z niego niewolników. To wtedy zaczyna w jego mózgu kiełkować zamiłowanie do nauk przyrodniczych. Cyklicznie zakrada się do gabinetu ojca, by przeglądać atlasy anatomii i inne tomiszcza z regału ksiąg, których żaden rodzic nie udostępniłby kilkuletniemu dziecku. Lem wspomina również obserwacje wszystkich detali lwowskiej przyrody z którą, jak podkreśla, miał na pieńku, czy badanie trybików i mechanizmów rządzących nowymi urządzeniami. Ta dziecięca ciekawość uwidoczni się po latach w barwnych opisach planet odwiedzanych przez bohaterów jego powieści i zmyślnych wynalazków, które

zresztą w dzisiejszych czasach, w mniejszym lub większym stopniu, i tak stają się częścią rzeczywistości.

Cisza przed burzą Gdy Stanisław Lem idzie do gimnazjum (przedwojenny odpowiednik dzisiejszego liceum), w pamięci swojego starszego alter ego ma już inny obraz, niż ten z czasów wczesnego dzieciństwa. Jego zainteresowania nie wędrują tak dalece po wszelkich możliwych dziedzinach. We wspomnieniach pojawia się zdecydowanie więcej nazwisk, np. jego ulubionych nauczycieli, zaś Lwów zaczyna przybierać uporządkowany kształt, złożony z siatki ulic i kamienic, które zwykł mijać w drodze ze szkoły. Pamięć ta, bogatsza o inne doświadczenia, dotrwała do czasu, kiedy spisuje Wysoki zamek. Zresztą nazwa dzieła jest również nieprzypadkowa, gdyż bierze się z pozostałości lwowskiej warowni, które górują nad miastem, gdzie Lem nieraz spacerował. Autor nie stroni jednak od przypominania sobie bardziej przyziemnych spraw życia codziennego, zwłaszcza sklepiku z chałwą na Rynku, przez który w drugiej części tygodnia, gdy skończyło się już kieszonkowe, musiał zmieniać trasę powrotu do domu przy Brajerowskiej, aby przypadkiem nie zobaczyć w gablocie swoich ulubionych łakoci. Można odnieść wrażenie, że autor był w gimnazjum uczniem raczej pilnym. Skądinąd, co ze wstydem przyznaje, na wagary nie chodził. W tym czasie coraz bardziej interesował się nauką i były to już nie tylko przypadkowe eksperymenty, ale zagłębianie się w lektury specjalistyczne. Jak sam podkreślał, chciał zostać uczonym. Maturę zdał w lecie 1939 r. i gdy był u progu zakończenia pierwszego z dwóch etapów życia, nie spodziewał się, że szybko postępujące w ydarzenia, w y wrócą jego drugą część do góry nogami.


zrozumieć Lema /

Katastrofa Widmo nadchodzącego konf liktu codziennie przewijało się przez przygody młodego Lema. Jedna mała dziurka w lufciku okiennym przypominała, że nie od zawsze panował we Lwowie pokój. Była to pozostałość po kuli, która przebiła okno podczas walk w 1918 r. Jako dziecko Stanisław Lem oczy wiście nie rozumiał okrucieństwa wojny, gdyż urodził się w 1921 r. Gdy po maturze trafia na obóz przysposobienia wojskowego, traktuje sytuację dość spokojnie. Nie przeczuwa, że lada chwila przyjdzie mu zmierzyć się z najtrudniejszymi wyzwaniami, jakie napotkał do tej pory. Okupacja zarówno radziecka, jak i niemiecka, były dla Lemów dość trudne. Z jednej strony stanowili rodzinę burżuazyjną (posiadali m.in. dwie kamienice), z drugiej mieli pochodzenie żydowskie. Pomimo tego, że Stanisław został wychowany w wierze katolickiej, a sam uważał się za ateistę lub agnostyka, pochodzenie mojżeszowe naturalnie stwarzało większe zagrożenie. Na szczęście, dzięki fałszywym dokumentom, rodzinie udaje się przetrwać trudny czas. Lem jednak już w 1940 r. zostaje pozbawiony możliwości studiowania medycyny, której dopiero co się podjął. Po wkroczeniu nazistów do Lwowa zaczyna pracować jako mechanik. Pełniąc tę rolę powoli odczuwa, że machina okupanta pozbawia go godności. Jak po latach będzie wspominać w wielu wy-

wiadach, zmuszany był do przyglądania się rozstrzeliwaniu mieszkańców okolicznych kamienic, łapankom przypadkowej ludności miasta, wywózkom Żydów. Te wszystkie doświadczenia stworzyły ogromną wyrwę w świadomości Lema i wy warły na nim piętno równe temu, które przyniosła fascynacja nauką i techniką w młodzieńczych czasach. Pierwszym popularnym dziełem, wówczas jeszcze początkującego pisarza, jest Szpital Przemienienia, który nie ma nic wspólnego z późniejszą fikcją naukową. Przeczytawszy to właśnie dzieło, czytelnik zrozumie, że cała twórczość Lema wykorzystuje moty wy fantastycznonaukowe jedynie jako scenografię do znacznie poważniejszych przemyśleń nad kondycją człowieka oraz znaczeniem techniki dla ludzkości. Staje się polem do rozważań z pogranicza filozofii, psychologii oraz wielu innych dziedzin. Wojna nauczyła Lema m.in. tego, na jakie napięcia wystawiany jest człowiek w trakcie okupacji. Wykorzystał to we wspomnianym Szpitalu Przemienienia, gdzie główny bohater, pracownik szpitala psychiatrycznego w okupowanej Polsce, jest stale zmuszany do podejmowania trudnych decyzji w absolutnie ekstremalnych warunkach. Powieść ta stanowi zaledwie przedsionek do głębszych ref leksji Lema nad okrucieństwem wojny. Ważnym moty wem w jego kolejnych książkach jest również los oraz przypadek

KSIĄŻKA

i ich znaczenie w życiu człowieka. Doświadczony tym, że od 1939 r. aż do wyzwolenia Lwowa w 1944 r. zbieg okoliczności nieraz ratował jego rodzinie życie, przez dziesięciolecia będzie poruszać ten temat w swojej twórczości literackiej (m.in. w powieściach kryminalnych: Śledztwo i Katar).

Tylko raz Jeśli Stanisława Lema postrzega się tylko jako autora o bogatej wyobraźni, jest to duże spłycanie jego dorobku. Dzieciństwo, do którego tak skrupulatnie sięga pamięcią, zbudowało nadzwyczajną wyobraźnię, cieszącą pokolenia czytelników, zaś traumatyczne przeżycia czasu wojny wytworzyły nieby wałą wrażliwość i zdolność do rozbierania ludzkich zachowań na czynniki pierwsze. Twórczość pisarza, często tak kosmiczna i wybiegająca w przyszłość, jest tak naprawdę najbliższa człowiekowi i jego uczuciom. Lem wszedł w dorosłość, gdy na każdym kroku czyhało na niego niebezpieczeństwo. Późniejsze odzwierciedlenie tych przeżyć stanowi dowód tego, jak ważnym okresem jest moment opuszczenia ciała przez pierwszą osobowość i pojawienia się nowej. Przez kolejne dekady czekało pisarza jeszcze kilka decydujących doświadczeń, ale już żadne nie wpłynęło tak znacząco na jego dzieła. Może dlatego, że do miejsca, gdzie wszystko to się wydarzyło – Lwowa – już nigdy nie wrócił. 0

listopad 2020


KSIĄŻKA

/ ekologiczne czytanie

Posłuchaj Ziemi Globalne ocieplenie stało się niepodważalnym faktem. Autorzy publikacji ekologicznych pomagają swoim czytelnikom zostać świadomymi tego stanu rzeczy konsumentami i obywatelami planety. T E K S T:

K A R O L I N A OWC Z A R E K

becnie o katastrofie klimatycznej mówią praktycznie wszyscy naukowcy. Sprawia to, że coraz więcej osób zastanawia się, jakie konsekwencje dla środowiska naturalnego mają ich zachowania. Co więcej, próbują skutecznie zmniejszyć swój udział w pogarszaniu kondycji planety. Jedni sięgają zatem po poradniki internetowe, drudzy oglądają proekologiczne filmiki na YouTubie, a jeszcze inni pomocy poszukują w naukowych publikacjach. W celu ułatwienia wyboru dobrej lektury, poniżej zamieszczone zostały przykłady książek, które mogą pomóc czytelnikom w zmianie swojego stylu życia na bardziej ekologiczny.

O

Posłuchaj pieśni Ziemi Robin Wall Kimmerer to profesorka botaniki i członkini plemienia Potawatomi, pokazująca w swoim reportażu Pieśń Ziemi. Rdzenna mądrość, wiedza naukowa i lekcje płynące z natury, czego mogą nauczyć się ludzie żyjący w metropoliach od rdzennych Amerykanów. Książka prezentuje fakty naukowe, historie z życia autorki, a także mądrości jej ludu. Kimmerer udowadnia, że życie w zgodzie z plemiennymi zasadami i legendami wcale nie musi być sprzeczne z nauką. Jedność z przyrodą nie jest radykalnym rozwiązaniem, lecz pokorą wobec tego, co daje Matka Natura oraz świadomością zależności człowieka od niej.

Jak bardzo jesteśmy podobni do innych zwierząt? Prymatolog i etolog Frans de Waal w tytule swojej publikacji: Bystre zwierzę. Czy jesteśmy dość mądrzy, aby zrozumieć mądrość zwierząt? zadaje ważne pytanie, przy odpowiedzi na które większość osób potrzebuje dłuższego zastanowienia. Autor w swojej publikacji zajmuje się zdolnościami poznawczymi ssaków naczelnych, o czym zresztą od lat prowadzi badania naukowe. Pomaga zrozumieć, w jaki sposób zwierzęta myślą, przedstawiając przy

36–37

grafika:

tym szereg zadziwiających faktów ze świata nauki. Dzięki lekturze Bystrego zwierzęcia czytelnik ma szansę pojąć, jak bardzo inteligencja innych gatunków jest w dzisiejszym świecie niedoceniana. De Waal nie ogranicza się w swojej misji do formy pisanej, prowadzi również wykłady TED Talks na temat inteligencji zwierząt, które można z łatwością znaleźć na YouTubie.

Chwila przyjemności i jej konsekwencje Farmagedon. Rzeczywisty koszt taniego mięsa uświadamia, jak wyglądają zwierzęce fermy przemysłowe. Philip Lymbery, autor tej publikacji, przez trzy lata podróżował po świecie i przyglądał się warunkom hodowlanym, badając przy tym również wpływ podobnych miejsc na planetę. Dzięki swojemu doświadczeniu dzieli się z czytelnikami wiedzą na temat sposobu wykorzystywania zwierząt urodzonych na fermach oraz tym, jaki wpływ hodowla przemysłowa ma na środowisko. Autor jednak nie pozostawia czytelnika wyłącznie ze smutną refleksją, proponuje w zamian rozwiązania, dzięki którym można przyczyniać się do zmniejszenia skali rozpowszechniania ferm hodowlanych bądź do poprawy warunków życia zwierząt tam przetrzymywanych.

Prawda, której autor nie potrafił przemilczeć Zjadanie zwierząt Jonathana Safrana Foera to kolejna pozycja, która przedstawia zalety ograniczania produktów odzwierzęcych pod względem środowiskowym. Nie jest jednak publikacją bezzasadnie wychwalającą wegetarianizm; zawarto w niej fakty pokazujące, jak zwierzęce hodowle przemysłowe wpływają na planetę i zdrowie człowieka. Autor rozpoczął swoją przygodę z kuchnią roślinną, kiedy dowiedział się, że będzie mieć syna. Nie był pewien, jakie nawyki żywieniowe będą najlepsze dla jego rodziny, dlatego też zrobił obszerny research na ten temat.

M I L E N A M I N DY KOW S K A

Kiedy dowiedział się, jak wygląda produkcja mięsa i jak wątpliwa jest zdrowotność tego produktu, zdecydował podzielić się tym ze światem. Foer zapisał w książce nie tylko swoją wiedzę i osobistą historię, lecz również relacje aktywistów, pracowników farm i właścicieli hodowli.

Jak żyć zgodnie z filozofią less waste Życie Zero Waste. Żyj bez śmieci i żyj lepiej to poradnik Katarzyny Wągrowskiej, dzięki któremu można zostać świadomym konsumentem i ograniczyć zużywanie plastiku. Jest to także pierwsza taka publikacja dostosowana do polskich realiów. Czytelnik może dowiedzieć się z niej, jak robić zakupy bez używania surowców niezdatnych do recyklingu oraz w jaki sposób właściwie zutylizować ich nadmiar. Autorka udziela również pomocnych rad odnośnie do ekologicznych kosmetyków czy metod domowego wytwarzania podstawowych produktów spożywczych. Udowadnia, że samodzielne wykonanie jogurtu czy roślinnego mleka wcale nie jest takie trudne. Należy podkreślić jednak, że książka która ma na celu przedstawić laikowi czysto praktyczną wiedzę, dla osoby obeznanej z tematem zero waste nie będzie pozycją szczególnie odkrywczą. Publikację Katarzyny Wągrowskiej zaleca się więc czytelnikom, którzy swoją przygodę z ekologicznym stylem życia dopiero zaczynają i chcą zasięgnąć podstawowych porad w tym temacie. *** Ekolodzy nadal nie wiedzą, jak powstrzymać katastrofę klimatyczną w czasach globalnego przemysłu i nastawienia produkcji na ilość, nie jakość. Informacja ta nie napawa nikogo optymizmem, jednak nawet w 2020 r. nie wszystkie zmiany są nieodwracalne; trzeba tylko (lub aż) zacząć działać, do czego świetnym punktem wyjścia będzie rzetelna i merytoryczna literatura. 0


recenzje /

KSIĄŻKA

Azyl zachodu San Francisco słynie dziś z ekologicznych rozwiązań, tolerancji zarówno wobec społeczności LGBT+, jak i innych mniejszości, a także bohemy, do której niegdyś należała m.in. legendarna Janis Joplin. Magda Działoszyńska-Kossow za temat bierze historię miasta, a z nią wszystkie bolączki i choroby nękające je od lat. D ominik T racz

R

Rozgorączkowani Działoszyńska-Kossow swoją opowieść zaczyna od wydarzenia, które przemieniło niewielkie miasteczko na zachodnim wybrzeżu w tętniącą życiem metropolię. Wspomina o niejakim Jamesie Marshallu, zwyczajnym pracowniku tartaku, i jego niezwyczajnym odkryciu, a mianowicie złocie. Złocie, którego mnogość w kalifornijskiej ziemi od razu podłapały gazety, a ludzie spragnieni łatwego sposobu na wzbogacenie się ściągali do San Francisco ze wszystkich zakątków nowego lądu. Autorka snuje więc opowieść o genezie pierwszego większego boomu na tych terenach, podkreśla wagę odkrycia Marshalla dla rozwoju miasta i niespiesznie przedstawia kolejne kamienie milowe w dążeniu władz San Francisco w stronę rozkwitu i gospodarczej hegemonii.

Dolina dobrobytu Reportażystka podkreśla również stan technologiczny miasta współcześnie. Relacjonuje swoje wrażenia z pobytu – opowiada o elektrycznych hulajnogach, zaskakująco niskiej liczbie samochodów spalinowych i wielu nowinkach technologicznych, które wciąż nie dotarły do innych miast Stanów Zjednoczonych, nie mówiąc o Europie. Przyczyn podobnego stanu rzeczy dopatruje się w sąsiadującej Dolinie Krzemowej, skąd miasto sprowadza najnowszą elektronikę, usprawniając tym samym różne aspekty funkcjonowania życia swoich obywateli. W rozmowie z pracownikami Facebooka nie tylko rozwiązuje zagadkę przewagi technologicznej San Francisco, ale także wprowadza temat wykwalifikowanej elity, zarobków, poziomu życia i tego, jak wygląda kariera w Dolinie Krzemowej.

Miasto dla wszystkich Autorka nie pomija również kwestii, z której San Francisco jest najbardziej znane. Prawdopodobnie większość czytelników słyszała niejednokrotnie o Castro, czyli najsłynniejszej dzielnicy gejowskiej w Stanach bądź narkotykowej bohemie w latach siedemdziesiątych. Autorka przyznaje, że jej rozmówcy często powoływali się na istotność tolerancji obywateli, ponieważ sami reprezentowali osoby wykluczeniem dotknięte. Wśród nich wyróżnia bezdomnych, bitników, społeczność LGBT+, mniejszości rasowe, wyznaniowe, artystyczne i wiele innych. Jednocześnie daje do zrozumienia, że San Francisco tętni życiem i różnorodnością; na jego ulicach zauważyć można przedstawicieli najróżniejszych grup społecznych. I choć zdarzają się mieszkańcy o nietolerancyjnych poglądach, miasto wciąż pozostaje azylem, jednym z najbardziej otwartych miejsc w Stanach.

Miejsce bez skazy? W świetle wyżej wspomnianych przykładów mogłoby się wydawać, że San Francisco jawi się jako współczesna utopia. Działoszyńska-Kossow jednak zaprzecza podobnym przypuszczeniom, przytaczając rozmowy, w trakcie których dowiedziała się o chorobach obecnie trawiących metropolię. Wspomina o zjawiskach bezdomności i narkomanii, które, z perspektywy ludzi niedotkniętych tymże problemem, sprawiają wrażenie niszczycielskich dla klimatu i postępowości miasta. Tezom tym przeciwstawia wypowiedzi „winowajców” niniejszego stanu rzeczy, pozwalając czytelnikowi na samodzielne wyciągnięcie wniosków. Jednocześnie w trakcie wywiadów z wieloletnimi mieszkańcami San Francisco demaskuje problem wszechobecnej drożyzny, szczególnie na rynku nieruchomości. Pisze także o częstych trzęsieniach ziemi, które już niejednokrotnie obracały miasto w perzynę.

Czy warto? Tak. Lektura reportażu Magdy Działoszyńskiej-Kossow to wspaniała okazja do poznania ducha San Francisco i rozszerzenia wiedzy o nim poza istnienie mostu Golden Gate. Naturalnie w tejże krótkiej książce nie udało się autorce umieścić pełnej historii miasta i wszystkich elementów jego rozwoju, bo w takim wypadku reportaż gabarytowo przerósłby encyklopedię. Za-

mieściła jednak fakty najważniejsze, najbardziej znaczące dla tego, czym San Francisco było kiedyś i jest teraz. W sprawny sposób prowadzi spójną narrację, łącząc własne przemyślenia z wywiadami i faktami książkowymi. Ostatecznie prezentuje rzetelny przekrój miasta i doskonale wyważoną historię o pierwszych kolonizatorach. Autorka opowiada o jego rozwoju, mieszkańcach i problemach między nimi, okraszając to wszystko perfekcyjnie dobranymi ilustracjami zarówno historycznymi, jak i wykonanymi przez współczesnych autorów. W efekcie czytelnik ma okazję poznać San Francisco od podszewki. Może cofnąć się w czasie i wziąć udział w gorączce złota, odbudowywaniu miasta ze zgliszcz, a także narkotykowych eskapadach hipsterów lat 70. Czytając, odbiorca przechadza się także ulicami współczesnej metropolii, gdzie jeżdżą elektryczne hulajnogi, piętrzą się szklane giganty, chadzają ludzie zarówno szczęśliwi, jak i ci mniej. Wreszcie, może on także pojechać na festiwal The Burning Man i na dobre wsiąknąć w kalifornijską tożsamość. 0

źródło: materiały prasowe

eportażystka w swojej najnowszej publikacji San Francisco. Dziki brzeg wolności nie stara się przedstawiać najmniejszych niuansów charakterystycznych dla tej lokalizacji. Przeciwnie – świadoma potęgi tematu decyduje się zaprezentować czytelnikowi wyłącznie charakter i ducha miasta. W stosunkowo krótkiej książce porusza tematy najważniejsze i zapewne najbardziej znamienne, przygląda się stereotypom, rozmawia z reprezentantami różnych grup społecznych, tworząc kompletny obraz historii, ludzi i ich zachowań na przestrzeni lat, zamykając je w kilku grupach tematycznych.

źródło: materiały prasowe

T E K S T:

San Francisco. Dziki brzeg wolności Magda Działoszyńska-Kossow Wydawnictwo Czarne Wołowiec 2020 ocena:

88877 listopad 2020


KSIĄŻKA

/ recenzje

Pochwała człowieczeństwa? Trudno o powieść, z którą codzienność ostatnich miesięcy korelowałaby bardziej, niż ma to miejsce w przypadku

Kwestii ceny Zygmunta Miłoszewskiego. Choć tekst nie zawiera bezpośrednich wzmianek o lockdownie, to sam autor twierdzi, że pandemia stała się szczególnym komentarzem do jego książki. Cała akcja oscyluje bowiem wokół próby ratowania ludzkości w obliczu zagrożenia o globalnej skali i ocalenia jej przed nią samą. A N E TA S AW I C K A

rofesorka Zofia Lorentz, historyczka sztuki, także bohaterka wcześniejszej powieści Miłoszewskiego (Bezcenny), traci pracę, a jej mąż zaczyna wykazywać objawy demencji. By zdobyć fundusze na opłacenie dla niego miejsca w kosztownej klinice, decyduje się przyjąć nietypowe, choć dochodowe zlecenie od nieprzeciętnego naukowca – Indiany Jonesa świata biologów – Bogdana Smugi. Ma udać się z nim na rosyjską wyspę Sachalin i wziąć udział w poszukiwaniach dorobku naukowego żyjącego tam sto lat wcześniej etnografa Benedykta Czerskiego – ponoć odkrywcy leku na długowieczność. Trop wiedzie ich od Azji, przez Paryż, aż po wybrzeża Afryki. Nie są jednak jedynymi podążającymi śladem cudownego specyfiku, ponadto w trakcie podróży na jaw wychodzą tajemnice sprawiające, że kwestia pieniędzy zejdzie na drugi plan, a wielu bohaterów stanie przed wyborami, które zaważą na losach całego świata.

P

Złoty środek W powieści postaci przemierzają glob od jednego zakątka do drugiego, a wydarzenia następują po sobie w zawrotnym tempie, dzięki czemu książka ta, pomimo poruszania trudnej tematyki, pozostaje rewelacyjną lekturą o przygodowym i sensacyjnym charakterze. Jeśli powieści Miłoszewskiego cokolwiek można zarzucić, to czynienie z niektórych wypowiedzi moralitetów. Raz po raz w tym pięćsetstronicowym dziele pojawiają się dialogi, w których autor wkłada w usta swoich bohaterów sztywne przestrogi, aforyzmy i mało subtelne morały. Z drugiej strony jednak, podobnie jak w Imieniu Róży Umberto Eco, właśnie te wypowiedzi nadają tekstowi głębi, skłaniając do późniejszych przemyśleń, nie tracąc jednocześnie na naturalności. Niestety w wykonaniu Miłoszewskiego nie jest to zagranie przeprowadzone równie umiejętnie. Z powodu niedostatecznego wyczucia w tworzeniu relacji, nie oddziałuje na percepcję czytelnika z tą samą, co u Eco, łatwością. Także powtarzalność kilku manieryzmów słownych u wybranych postaci nie sprawdza się dobrze w owej powieści, ponieważ zarówno bohaterowie, jak i ich wypowiedzi tracą wówczas na

38–39

unikalności. Jest to jednak na tyle rzadki i subtelny zabieg, że na kartach tak zręcznie napisanej historii zdaje się rozpływać jak kropla w morzu. Pomijając drobne uchybienia, Kwestia ceny wciąż pozostaje świetną lekturą, dziełem pełnym błyskotliwego humoru i celnie nakreślonych postaci – tak jak Wyspiański potrafił za pomocą kilku kresek przedstawić modela z całą jego głębią, tak Miłoszewski w paru zdaniach kształtuje swojego bohatera. Równie umiejętnie prowadzona jest akcja książki. Autor w charakterystycznym dla siebie stylu mistrzowsko balansuje między dynamizmem a skrupulatnym oddaniem sytuacji lirycznej.

Człowiek miarą wszechrzeczy Co do samej tematyki, pisarz z całą pewnością nie ograniczył się do wzięcia na warsztat jednego zagadnienia związanego ze współczesnym bytem rodzaju ludzkiego – zamiast tego zaoferował pełen wachlarz dywagacji o tym, co jest i co może być. Czytelnik dostał zatem barwny kolaż tematów dotyczących ekologii, religii, dyskryminacji, filozofii, przyszłości planety, korporacji, globalizacji i nie tylko, czyli dobrze znany koktajl o smaku XXI wieku. Jedno tylko zagadnienie zdaje się nie tyle nadrzędnym, co spajającym wszystkie pozostałe – kwestia ingerencji człowieka w życie innych i tego, czy można mówić o ludzkiej wartości. Gdzie przebiega granica dobra i zła, jeśli stawką jest przyszłość społeczeństwa? Dokąd można się posunąć, gdy wiadomo, że konieczne jest podjęcie radykalnych kroków? Czy istnieje złoty środek, humanitarne wyjście z sytuacji, która zdaje się przypominać paradoks „zjeść ciastko i mieć ciastko”? A może trzeba zaufać, że wszystko się ułoży, tak jak układało się do tej pory, przez ostatnie tysiąclecia? Tylko czy do tej pory nie układało się właśnie dlatego, że wizjonerzy, chcący zmieniać świat na lepsze, byli kontrowani przez swoich oponentów? Miłoszewski nie daje jednoznacznej odpowiedzi na te pytania, choć wyraźnie skłania się ku hasłom „nieodczłowieczającym”. Człowiekiem jestem, mówił Terencjusz, I człowiekiem pozostanę, mógłby dodać Miłoszewski. Przesłanie Kwestii ceny to zachęta do postrzegania świata

nie w kategoriach ogółu ludzkości, a sprowadzonego wyłącznie do jednostki. Do zastanowienia się, czy „kwestia ceny” rzeczywiście nie ma znaczenia, jeśli ceną, jaką idzie zapłacić, jest jeden, drugi, n-ty człowiek, a wygraną – dobro n ludzi. Wreszcie, do szanowania bliźniego, bez względu na pochodzenie czy religię.

Kwestia ceny Wśród bohaterów powieści występują zwolennicy obu tych punktów widzenia, co paradoksalnie nie nadaje tekstowi dualistycznego charakteru, za co odpowiedzialność można zrzucić na umiejętne lawirowanie autora między dwiema racjami i manipulowanie sympatią czytelnika. I chociaż nietrudno się zorientować, kogo pisarz nazwałby swoim antagonistą, prawie każdy bohater mógłby się poszczycić zyskaniem przychylności czytającego. Dzięki temu dylemat „kwestii ceny” pozostaje „kwestią otwartą” na wszelkie możliwe argumenty i dyskusje. 0

źródło: materiały prasowe

T E K S T:

Kwestia ceny Zygmunt Miłoszewski Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2020 ocena:

88889


encyklopedia artystów /

SZTUKA J’ai deux vies!

HENRI DE TOULOUSE-LAUTREC Doprawdy Lautrec, jest pan geniuszem deformacji! – miała krzyknąć piękna Yvette Guilbert, gwiazda Mouline Rouge, gdy ujrzała, jak sportretował ją malarz. Zapewne twarz przeciętnego wicehrabii wykrzywiłaby się na te słowa w znamiennym oburzeniu. Co innego nieproporcjonalne oblicze Henriego de Toulouse-Lautreca, arystokratycznego karła, geniusza o okaleczonym ciele, który sam o sobie mówił – J’ai deux vies! (Mam dwa życia!). T E K S T:

k l au d i a ja n u s z e w s k a

a swoich obrazach eksponował istotę najpospolitszej, najbardziej rażącej brzydoty, a za główny obiekt zainteresowania obrał zdegradowaną część społeczeństwa, ludzi nędznych i wzgardzonych. Henri de Toulouse-Lautrec zapatrzył się w rzeczywistość odartą ze złudzeń, dlatego nigdy nie polerował swoich drucianych okularów. Twierdził, że w sztuce nie ma niestosownych tematów, tym samym miażdżył oczekiwania kabotyńskich sfer swoją krótką laską nazywaną haczykiem do zapinania butów. To właśnie w jego montmartrskiej pracowni płótna zapełniały się płaskimi plamami i ekspresyjnymi liniami przechodzącymi w prowokacyjne kształty. To pod trzymanym w masywnej dłoni pędzlem prawda i dekoratywność stawały się niepowtarzalną, integralną jednością. To przy akompaniamencie śpiewu paryskiej bohemy Lautrec zrewolucjonizował i podniósł plakat do rangi sztuki.

N

Socjolog prostytucji Już w początkowych pracach nastoletniego Henriego zaczęła rysować się widoczna skłonność do uwydatniania niedoskonałości, co stało się później jego znakiem rozpoznawczym. Młody Lautrec, często chory i przykuty do łóżka, postanowił poświęcić się sztuce, więc rozpoczął naukę pod okiem znanych malarzy w Paryżu. Zamieszkał na

Ofiara rodu z tradycjami

Delirium tremens i syfilis źródło: Wikimedia Commons

Małżeństwa zawierane między krewnymi w imię podtrzymania szlachetnej krwi nie były we francuskiej arystokracji żadnym odstępstwem, toteż owocem takiego związku stał się urodzony 24 listopada 1864 r. w Albi Henri de Toulouse-Lautrec. Już we wczesnym dzieciństwie u chłopca ujawniła się genetyczna wada kości (skutek kazirodczego związku rodziców). Nieproporcjonalna budowa ciała i niski wzrost (zaledwie 152 cm) rzuciły dramatyczny cień na całe życie dorastającego artysty. Już jako świadomy malarz mieszkający w Paryżu, niby dla zabawy, objeżdżał wystawy w Salon de Paris na wózku inwalidzkim, chociaż najbliżsi wiedzieli, że to wyłącznie rozpaczliwa poza, bo chodzenie sprawia mu niebywały ból. Duża doza żartu i dystansu, z jaką Henri podchodził do swojego kalectwa, nie była jednak w stanie przysłonić przepełnionych obrzydzeniem kobiecych spojrzeń rzucanych w jego stronę.

że środowisko, z którego się wywodził, zupełnie się od niego odcięło. Z biegiem czasu aspirujący postimpresjonista, upojnie poddający się wszelkim rozkoszom życia, został maskotką prostytutek. Te z kolei często stawały się jego modelkami (wyjątkową słabość miał do rudowłosych kobiet). Jego fascynacja wybiegała jednak daleko poza ich niepospolita urodę. Na obrazach postanowił oddać ułomności, samotność i wyobcowanie kobiet z domów publicznych. Z równie płonącą pasją malował tancerki występujące na deskach kabaretu. Tworzył portrety prawdziwych gwiazd takich jak: Yvette Guilbert, Jane Avril czy Louise Weber. To właśnie dzięki słynnemu plakatowi przedstawiającemu Weber, przygotowanemu dla Moulin Rouge i zatytułowanemu La Goulue, zyskał sławę w Paryżu. Plakaty tworzone przez Lautreca, początkowo lekceważone, z czasem ozdobiły wszystkie mury Paryża, a kolekcjonerzy krążyli nocami po mieście, zdzierając jeszcze wilgotne od kleju grafiki. Henri de Toulouse-Lautrec stał się dokumentalistą paryskiej bohemy.

La Goulue sławetnym Montmartre, dzielnicy będącej odzwierciedleniem duszy niezaspokojonych artystów, dzielnicy stepującej w rytm kabaretów Moulin Rouge, dzielnicy absyntem i koniakiem płynącej. Henriego przyciągnęła zakazana atmosfera rozpustnego rejonu sztuki, przez co tematy jego prac stawały się coraz bliższe naturalizmowi. Odważny styl wicehrabiego sprawił,

Pewnego samotnego wieczoru Henri de Toulouse-Lautrec miał zasiąść w barze, pochylić się nad szklanką szmaragdowego absyntu i zapytać sam siebie – Wiesz, co to znaczy być prześladowanym przez kolory? Dla mnie w kolorze zielonym jest coś z diabelskiej pokusy. Zbyt dużą pokusą jednak okazał się dla niego sam absynt i częste korzystanie z uciech domów publicznych. Ostatnie lata życia Lautreca przekształciły się w dramat, gdy do dającej o sobie znać choroby alkoholowej i rozwoju nieuleczalnej wtedy kiły dołączyły halucynacje oraz chroniczna bezsenność. Sam Henri powiedział kiedyś, że wypali się przed czterdziestką. Zmarł 9 września 1901 r. w wieku 36 lat. Ostatnie słowa skierował do ojca, brzmiały – Stary głupiec. 0

listopad 2020


SZTUKA

/ kolor w sztuce

Kolory dziejów Kolor, jaki jest, każdy widzi… Ale czy na pewno zawsze taki sam? T E K S T:

paw e ł z ac h ar e w i c z

M

40–41

impresjonistów fakt, że coś przez lata traktowane było jako zupełnie normalne kolory, niejednokrotnie dominujące w palecie barwnej konkretnego dzieła, lub nawet artysty, był zupełnie bez znaczenia. Tym samym, nie zważając na spuściznę średniowieczną, tudzież barokową, wykluczyli brązy ze swojej palety i w ogóle z kategorii koloru. Przyczyny tak radykalnych zmian w postrzeganiu barw należy upatrywać w wynikach pierwszych badań optycznych. Najbardziej znaczącym w tej materii wydarzeniem było rozszczepienie wiązki światła białego, którego jako pierwszy dokonał Isaac Newton, a po nim także inni wielcy fizycy, bowiem w widmie światła białego (widzialnego) nie ma brązów. Podobnie jak nie ma tam także kolorów oliwkowych, które w programie impresjonistów podzieliły losy brązów. Wykluczenie brązów nie pozostało oczywiście bez wpływu na ich prace. Za jedną z ciekawszych prac, na której doskonale widać kolorystyczne obycie i wyczucie impresjonistów uznaje się Dworzec Saint-Lazare Claude’a Moneta. Pierwszą zauważalną niespodzianką jest to, że znakomita większość pracy została stworzona tylko bielą i błękitami w różnej intensywności; zarówno dym z komina parowozu, jak i dworcowe zadaszenie, a nawet kamienice w tle powstały niemal wyłącznie dzięki mieszaniu tych dwu kolorów. źródło: Wikimedia Commons

Co ciekawe, kolory oddziałują nie tylko ówiąc o kolorze, szczególnie w dziale na psychikę, ale i na fizjologię człowieka. o nazwie Sztuka, warto pamiętać, że Prowadzone współcześnie badania zupełnie inaczej myślą o nim fizycy, jednoznacznie wskazują na zauważalny wpływ a inaczej artyści – zwłaszcza malarze. Dla tych psychofizyczny różnej percepcji kolorów, pierwszych kolor (światło) jest tylko falą elekktóra zależy od długości fali świetlnej. Im tromagnetyczną o konkretnej długości, a podjest dłuższa, tym intensywniej oddziałuje na stawowymi kolorami (światła) są oczywiście czerwony, zielony i fioletowo-błękitny, które po nałożeniu na siebie dają światło białe. Natomiast dla artystów kolor wychodzi poza swoją korpuskularno-falową naturę, jest środkiem ekspresji oraz modulacji percepcji odbiorcy. Staje się wręcz zjawiskiem psychologicznym, które, jeśli zostanie dobrze wykorzystane, potęguje przeżycia, płynące z obcowania z dziełem. Malarz, zapytany o barwy podstawowe, z dużą dozą pewności wymieni żółty, czerwony i niebieski. Psychologiczna Claude Monet, Dworzec Saint-Lazare natura koloru nie ogranicza się jedodbiorcę oraz jego emocje, dlatego też kolorem nak tylko do sposobu percepcji dzieła i wrażeń miłości jest ten o największej długości fali z niej płynących, stanowi ona także świetne (w spektrum światła widzialnego), czyli podłoże do artystycznego wyrazu siebie, a wręcz czerwony. (re)konstruowania własnej tożsamości artysty. Niektórzy teoretycy skłaniają się nawet ku stwierdzeniu, że kolor pozwala artyście kształtoBrązowy to nie kolor wać tożsamość zbiorową, a w obliczu zauważalAbstrahując jednak od tak poważnych roznych na świecie trendów ciężko jest zaprzeczyć ważań o oddziaływaniu koloru, warto przyjtakiej tezie. Za przykład może posłużyć tutaj rzeć się, jak odmiennie postrzegali go i wychoćby środowisko LGBT+, które jest bardzo silkorzystywali artyści różnych epok. Zacząć nie związane z kolorami tęczy, symbolizującymi można od jednego z najbardziej rozpoznawalokreślone orientacje seksualne. nych nurtów w sztuce – impresjonizmu. Dla


kolor w sztuce /

Drugim, już mniej rzucającym się w oczy smaczkiem, jest praktycznie całkowity brak użycia czystej czerni. I choć na pierwszy rzut oka może się to wydawać nieprawdą, to jednak bliższa analiza obrazu Moneta bez wątpienia potwierdzi te spostrzeżenia. Dominujący prawą stronę płótna parowóz powstał raczej poprzez nałożenie bardzo nasyconych i ciemnych zieleni oraz błękitów, aniżeli czystej czerni. Nie znajdziemy na nim tak znamiennej dla tego koloru głębi, bardzo charakterystycznej choćby dla obrazów f lamandzkich mistrzów. Wisienką na torcie Dworca Saint-Lazare jest natomiast wspomniany już brak brązów. Artysta czyni zadość założeniom programowym impresjonistów i choć namalowanie XIX-wiecznego dworca bez brązów może wydawać się niemożliwe, choćby ze względu na gruntowe perony i wszechobecne błoto, to Monet poradził sobie z tym wyzwaniem znakomicie. Błotniste perony i międzytorza są skomponowane z całej palety barw, głównie chromatycznych, poczynając od nasyconych oranży, poprzez rozmyte, choć ciemne zielenie, a kończąc na błękitach i fioletach o różnym stopniu nasycenia. W dworcowym błocie Monet znalazł nawet miejsce na trochę bieli, która z bliska nie wydaje się niczym szczególnym, jednak z nieco dalszej perspektywy zdaje się być zwierciadłem, odbijającym białobłękitne niebo, pełne kłębów dymu. Jak widać, programowe wykluczenie brązów oraz sięgająca jeszcze średniowiecza niechęć do czerni nie stanowiły dla impresjonistów wymówki ani problemu nie do rozwiązania. Co więcej, to właśnie impresjonistom zawdzięczamy znaczny postęp w sposobach mieszania i wzajemnego dobierania barw, tak aby uzyskiwać złudzenia kolorów, których na obrazie tak naprawdę nie ma.

A jednak kolorowo Podobne, choć nie tak radykalne, podejście do (lub odejście od) koloru można znaleźć także nieco wcześniej – w średniowieczu. Artyści i duchowni wieków średnich mieli niewyjaśnioną do dziś awersję do barw achromatycznych (czyli takich bez dominanty barwnej – biel, czerń i wszystkie odcienie szarego). W związku z tą niechęcią szukano chromatycznych substytutów, które będą jak najbardziej zbliżone w percepcji do zastępowanej barwy achromatycznej. Widać to m.in. na ołtarzu Wita Stwosza w bazylice Mariackiej w Krakowie – pojawiające się na nim diabły, wbrew oczekiwaniom, nie są czarne, a polichromowane odcieniami ciemnej zieleni, brązu oraz nasyconej purpury.

Podobne, chromatyczne przedstawienie diabłów można także znaleźć na Sądzie ostatecznym Hansa Memlinga. Niderlandzki mistrz namalował wysłanników piekieł, używając bardzo ciemnych i mocnych zieleni oraz brązów, nawet te odległe diabły w prawym górnym rogu tryptyku wyraźnie się odznaczają na szaro-czarnym tle. Co więcej, obraz Memlinga stanowi wspaniały przykład, wyrażający średniowieczną niechęć do czerni, także w sferze szat. Nietrudno zauważyć, że Maryja nie jest ubrana w szatę czarną, tylko w granatową, która swym nasyceniem stwarza wrażenie czerni; podobnie jak szata na rękach jednego z aniołów, przyoblekających zbawionych. Oficjalne potwierdzenie takiej substytucyjności czerni znaleźć można w Ordo romanus XIV, czyli kościelnym rozporządzeniu z początków XIV w. Zgodnie z jego treścią, dopuszczalne jest zastąpienie czarnych szat pokutnych oraz żałobnych szatami fioletowymi. Skutki tego były obserwowalne choćby na francuskim dworze, gdzie barwą żałoby królów i kardynałów przez pewien czas był właśnie fiolet, a nie czerń.

Cztery barwy Zróbmy jeszcze jeden krok wstecz, do starożytności. W tej epoce nie spotkamy się już z taką niechęcią wobec wybranych kolorów, wynika to z dwóch powodów – dostępności pigmentów oraz antycznych, presokratejskich tradycji. Paleta malarzy greckich składała się zwykle z czterech barw zasadniczych, z których każda odpowiadała jednemu żywiołowi: czarny – ziemia, biały – woda, czerwony – powietrze, żółty – ogień oraz z kilku barw dodatkowych, wśród których przeważały błękity, rzadziej fiolet. Taki zestaw podstawowy był związany z teorią Empedoklesa, która podporządkowywała każdemu żywiołowi jedną barwę, samą zaś historię i potwierdzenie tego znamy z dzieł Pliniusza, na którego cześć ten antyczny zestaw barw zwykło się nazywać (czterema) barwami Pliniusza. Odmienny od Empedoklesa pogląd na podstawowe kolory miał Arystoteles, który uważał, że wszystkie kolory powstają z bieli i czerni, a więc światła i ciemności, zaś opisując tęczę, wyróżnił w niej jedynie trzy barwy – czerwoną, zieloną i fiolet. Niezależnie jednak od poglądów filozofów antycznych na kwestię koloru, malarstwo starożytnych Greków charakteryzowało się dość dużą jaskrawością i prostotą, nie stosowali bowiem jeszcze cienia ani półcienia, nie nakładali laserunków, ani nie różnicowali stopnia nasycenia i intensywności barwy, więc jeśli coś było czerwone, to w każdym miejscu było czerwone tak samo. Z tego powodu obecnie prace antyczne mogą przypominać

SZTUKA

niektórym raczej dziecięce kolorowanki, niż poważną sztukę.

Klasyczna triada Te trzy, chyba najczęściej przytaczane w rozmaitych dyskusjach i opracowaniach epoki, są dowodem tego, jak bardzo zmieniało się postrzeganie i używanie koloru. Pomijając nawet techniczne kwestie pozyskiwania, mieszania oraz nazywania barwników i farb, można bez trudu zauważyć charakterystyczne w różnych okresach historycznych trendy kolorystyczne. Poczynając od starożytnych, jednolitych i prostych kolorów, nakładanych równomiernie, poprzez pierwsze średniowieczne gry światłem i cieniem oraz eksperymenty z nasyceniem i zastępowaniem kolorów, aż po impresjonistyczną manierę swobodnego łączenia koloru z formą, która wyzwoliła się z artystycznych schematów powstających przez setki lat. Zmiany w paletach barwnych oraz sposobie łączenia, zestawiania i kontrastowania barw są widoczne gołym okiem i stanowią wspaniałe świadectwo tego, w jaki sposób każda z epok traktowała kolor. Jedno jednak, niezależnie od epoki i nurtu, pozostaje wspólne wszystkim, a w szczególności wielkim artystom – wiedza o stosowaniu kolorów. Wielcy mistrzowie pędzla nie muszą wiedzieć dlaczego, ale muszą wiedzieć jak z nich korzystać. Dopiero po zdobyciu tej wiedzy malarz jest w stanie tak jak Monet namalować błoto, używając oranży, zieleni i błękitów, czy przy użyciu purpury i błękitów stworzyć szatę do złudzenia przypominającą kolorem czerń, podobnie, jak czynili mistrzowie średniowiecza.

Pantone, CMYK, RGB Obecnie jesteśmy wolni od problemów technicznych przy uzyskiwaniu kolorów – wyświetlacze smartfonów mają techniczną możliwość przedstawiania ponad 16 milionów różnych kolorów. Z kolei firma Pantone przy użyciu 18 pigmentów może skomponować farbę w niemal dowolnym kolorze, a w podstawowym katalogu ma „zaledwie” 1761 odcieni, co jednak i tak robi się problematyczne przy próbie ich rozróżniania. Trudno stwierdzić, czy wielcy artyści-koloryści jak Michał Anioł, czy mistrzowie flamandzcy lub nawet Monet, mogliby namalować jeszcze lepsze obrazy, mając do dyspozycji tyle gotowych kolorów. Choć tego nigdy się nie dowiemy, można przypuszczać, że jest to możliwe, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę choćby dzieła hiperrealistów, które swoją autentycznością dorównują fotografii, a których autorzy i tak, pomimo bardzo szerokiej palety gotowych farb, spędzają długie godziny na samodzielnym łączeniu i dopasowywaniu kolorów. 0

listopad 2020


/ dym okala nie tylko DDR

To (nie!) jest Truman Show ęsty dym idący skośnie ku górze i zasłaniający większość widoku, w tym mężczyzn w skafandro-uniformach z podłużnymi tarczami do tłumienia zamieszek, wygląda jak z wytwornicy dymu. Ten mały, na oko sześcioletni, chłopiec z ozdobioną srebrnym ornamentem strzelbą świetnie nadawałby się na postać współczesnego kina zaangażowanego spod znaku „Nędzników”. Dwaj mężczyźni pod samotnym drzewem, wyczekująco wpatrzeni w horyzont, choć wkoło nie ma nic – to przecież Gogo i Didi z „Czekając na Godota”. Z zawodem dostrzegam, że na czarno-białej fotografii kontury człowieka i rośliny zlewają się ze sobą – o pień drzewa oparty jest trzeci mężczyzna. Szkoda. To jednak nie może być Beckett. Próbuję znaleźć możliwe literackie bądź filmowe pierwowzory także dla kolejnych postaci uwiecznionych przez Haralda Hauswalda – najbardziej znanego fotografa życia codziennego DDR. I dopiero gdy w jednej z sal galerii sztuki C/O Berlin oglądam film dokumentalny złożony ze zdjęć, którym towarzyszą nagrania służb bezpieczeństwa śledzących i notujących każdy krok mężczyzny – od tego, co sfotografował, poprzez to, jaki smak dżemu owocowego kupił w sklepie na rogu – coś się zmienia. Kiedy wracam do poprzednich pomieszczeń, by jeszcze raz obejrzeć czarno-białe obrazy, patrzę już na nie inaczej – przecież to są kadry filmu dokumentalnego, który właśnie zobaczyłam.

G

42–43

Od tych pytań niedaleko do refleksji, którą dziś podejmują krytycy, krytyczki, badacze i badaczki polskiego teatru po tym, jak na forum publicznym padły zarzuty wobec dyrektora-reżysera-nauczyciela oraz założyciela Teatru Gardzienice Włodzimierza Staniewskiego. Byli współpracownicy ujawnili, że za każdym z pięknych, poruszających, spektaklowo-spektakularnych gardzienickich obrazów kryła się przemoc. Ignorowana na rzecz indywidualnych celów – duchowego katharsis, intelektualnych analiz, kolejnej publikacji na koncie, kariery, kultu mistrza stojącego ponad prawem.

Katarzyna Kowalewska Obecnie mieszka w Berlinie i stąd wspiera protesty w Polsce. Chciałaby wierzyć, że gdy wróci do kraju, będzie on naprawdę demokratyczny, a zdjęcia protestujących będą wisiały w galeriach sztuki oraz muzeach jako dokument minionej już totalitarnej opresji.

W tekście wykorzystano fragment fot. Haralda Hauswalda.

Chociaż fotografia potrafi uchwycić moment i przechować go na wiele lat, nawet gdy nie ma już ani autora, ani bohaterów zdjęcia, podwójnie odbiera mu namacalność – zamyka całość w dwuwymiarowym wycinku i obdziera go z kontekstu. Ponadto każde zdjęcie zawiera w sobie ładunek obcości, ślad obecności obserwatora-stwórcy, który nie tylko rejestruje, ale i kreuje. Może więc słusznie doszukiwałam się w tych (niepozowanych przecież) obrazach śladów sztuczności, jednocześnie próbując „zagarniać” je dla siebie poprzez dopisanie nieznanego mi kontekstu w taki sposób, by stał się on dla mnie bliski. I dlatego sztuczność przyjmowała dla mnie formę teatralności, filmowości, literackości. Jestem ofiarą własnych zainteresowań, które odrywają mnie od prawdziwej rzeczywistości? Współczesnych mediów, które estetyzują, wyłączając empatię na rzecz kontemplacji? Kiedy myślę o zdjęciach Hauswalda, dostrzegam paradoksalny łańcuszek zależności. Fotograf próbował przechwycić i udokumentować obrazy codzienności DDR. Zachowania dokumentalisty zapisywali funkcjonariusze SB, ponieważ „Państwo-Suweren” rościło sobie prawo do obrazów życia

obywateli na wyłączność. Z kolei ja, kojarząc realia powojennego życia Berlina za żelazną kurtyną co najwyżej dzięki filmom, książkom czy spektaklom, próbuję ugrać w tej sytuacji coś dla siebie, dla swoich doznań estetyczno-intelektualnych i wpisuję fotografie w pasujące mi, nie im, konteksty. Podczas gdy ja uczestniczę w procesie ciągłego przechwytywania i reinterpretowania obrazu, miga światło flesza. Lustrzanka należy do mężczyzny w średnim wieku z długimi włosami zaczesanymi w kitkę (niestety nie wygląda jak główny bohater „Powiększenia” Michelangela Antonioniego). Dokumentuje on nie tylko wystawę, ale także zwiedzającch ją obserwatorów. Panoptikon zdaje się teraz funkcjonować także na skrzyżowaniu czasoprzestrzeni – rzeczywistość jest przechwytywana i rozchwytywana, a zapisy zapisów stają się coraz odleglejsze od swoich źródeł. Oto Baudrillardowska hiperrzeczywistość – świat, w którym każdy obraz jest zapośredniczony, a znaki reprezentują już tylko znaki. A jednak za tym chłopcem z bronią w ręku, za tym dymem, oprócz wizualności kryją się nie tylko symbole, których odczytania pięknie i uniwersalnie brzmią, ale także rzeczywiste jednostkowe historie. Gdy w końcu odczuwam coś na kształt poczucia winy, zadaję sobie, a teraz wam, pytania: jak być fair podczas przechwytywania obrazu? Innymi słowy – czy mam jakieś zobowiązanie wobec bohatera lub autora zdjęcia? A filmu czy spektaklu? Także – czy mam je również wobec pasażera metra, siedzącego naprzeciwko mnie i uczesanego dokładnie tak jak Truman Burbank z filmu Petera Weira?


lifestyle /

Styl życia Polecamy: 44 warszawa Architektura Warszawy Wzory i antywzory dla urbanistów

50 Reportaż Workaway od kuchni

Magiczne wakacyjne wspomnienia z Portugalii

53 Sport W osiemnaście lat dookoła świata Fot. Nicola Kulesza

Kariera Alphonsa Daviesa

Sezonowcy M AT E U S Z K L I P O wyborze odpowiedniego idola często decyduje narodowość, czasami zażyłości kulturowe lub zwyczajny przypadek. Ostatnio jednak zaobserwować można znaczący wzrost liczby kibiców, którzy przyglądają się wyłącznie rozgrywkom zespołów w najwyższej formie, zyskujących na popularności lub okazujących się objawieniem sezonu. Oto sezonowcy – „kibice”, którzy zamiast dopingować zawodników czy drużyny, kibicują ideologii sukcesu. W rezultacie jeżeli dany gracz jest w formie zwyżkowej i zdobywa kolejne trofea, to na jego rozgrywkach pojawia się wielu fanów. Jednak kiedy zaczyna przegrywać, otaczający go kibice „magicznie” znikają. W związku z tym zjawiskiem warto przyjrzeć się ostatnim wydarzeniom na Roland-Garros. Sportowy świat zachwyca się formą 19-letniej Igi Świątek, która w świetnym stylu wygrała pierwszego w karierze Wielkiego Szlema. Internet okrzyknął Świątek wybitniejszą postacią od chociażby Agnieszki Radwańskiej. Zawodniczka bez wątpienia pisze na nowo historię polskiego tenisa, lecz osiągnięty przez zwycięstwo rozgłos niekoniecznie może przynieść jej pożytek. Warto przypomnieć sobie najlepsze czasy Jerzego Janowicza, który jako pierwszy polski tenisista doszedł do półfinału Wimbledonu. Solidny sezon pozwolił mu zająć najwyższą pozycję w rankingu ATP (13. miejsce), a tenisista stał się prawdziwym „gorącym towarem reklamowym” – występy w reklamach Play (w duecie z Radwańską), Atlas czy UNIQA na długo pozostaną w pamięci kibiców. Szkoda, że nie można było tego samego powiedzieć o grze Janowicza, którego największym (i jedynym) póź-

O

Czy objawienie tego sezonu wygrało pierwszy i ostatni raz?

niejszym sukcesem było zdobycie Global Elite (najwyższej możliwej rangi) w CS:GO. Zaraz po 2014 r. słuch o nim zaginął. Brak sukcesów, przegrane w pierwszych rundach największych turniejów, powtarzające się wpadki rzutowały również na jego wizerunek wśród kibiców. Padały komentarze: Janowicz się skończył, trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. Dwukrotny finalista wielkoszlemowych turniejów juniorskich przestał istnieć na arenie międzynarodowej. Historia Janowicza zaskakująco przypomina ostatnie wydarzenia po wygraniu Wielkiego Szlema przez Świątek. Do polskiej tenisistki zaczęły spływać oferty współpracy z całego świata. W przeciągu jednego turnieju pogromczyni Halep znalazła się na ustach prawie wszystkich Polaków – w sieci można już przeczytać, że tenisistka będzie numerem „1” jeszcze w tym roku. Nie ma w tym nic dziwnego, póki zawodnik notuje pasmo zwycięstw. Co jednak się stanie, gdy zdarzy mu się pierwsze potknięcie? Czy Iga Świątek powtórzy los Janowicza i zniknie równie szybko jak się pojawiła? Czy objawienie tego sezonu wygrało pierwszy i ostatni raz? Jednym z najważniejszych czynników będziemy my, kibice. Jeżeli już decydujemy się na wsparcie zawodowców, to róbmy to nie tylko w chwili, kiedy osiągają największe sukcesy. Jeżeli chcemy za dwa lata powiedzieć, że nasza rodaczka jest najlepszą tenisistką na globie, to dajmy się jej rozwijać, nie pompujmy na siłę niewidzialnej bańki. Oferujmy swoje wsparcie zarówno jak wygrywa Roland-Garros, jak również gdy odpada w pierwszej rundzie Australian Open. Ktoś mądry powiedział: Kibicem się jest, a nie bywa. I tego się trzymajmy 0

listopad 2020


WARSZAWA / z Kopy widać najlepiej Melanże, awantury na Mozarta to już są dzieje

Bloki i blokowiska

architekt ura Warszaw y w ostatnich dekadach T E K S T i Z dj ę c i a :

TO M A S Z DWOJA K

Ursynów Północny Naszą podróż zaczynamy od Ursynowa Północnego – jednej z ostatnich wielkich inwestycji mieszkaniowych PRL-u, obecnie osiedla kojarzonego z blokami i zielenią.

głoszony w 1970 r. konkurs na projekt zabudowy Ursynowa wygrała grupa architektów pod kierownictwem Ludwika Borawskiego. Po śmierci zastąpił go Marek Budzyński, który skuszony możliwością zaprojektowania osiedla dla kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców porzucił pracę w małym biurze projektowym w Danii. Budzyński postanowił zaprosić do zespołu przede wszystkim młodych architektów. Zaangażowanie we wcześniejsze projekty z wielkiej płyty dyskwalifikowało potencjalnych kandydatów. Wielu projektantów w chwili rozpoczęcia prac nie miało jeszcze nawet dyplomów. Układ urbanistyczny Ursynowa czerpie z koncepcji Linearnego Systemu Ciągłego autorstwa Oskara Hansena. Pomysł ten zakłada linearny rozrost zabudowy w przeciwieństwie do klasycznego centrycznego. Hansenowskie projekty składają się z równoległych ciągów budownictwa mieszkalnego, pomiędzy którymi

O

44–45

znajdują się przestrzenie wspólne, parki itp. Kwartałom mieszkalnym Ursynowa Północnego daleko jednak do corbusierowskich regularnych form. W przeciwieństwie chociażby do budynków z Osiedla Za Żelazną Bramą – będącego antywzorem dla architektów z grupy Budzyńskiego – ursynowskie bloki są zróżnicowane pod względem pięter i ustawione wobec siebie pod różnymi kątami. Falują i łamią się. Krajobraz Ursynowa Północnego to antymodernistyczna afirmacja chaosu. Zróżnicowany i nieregularny jest nie tylko układ bloków. Projektanci zadbali także o urozmaicenie terenów zielonych. Typowa mazowiecka równina zamieniła się w pofałdowany teren pełen mniejszych bądź większych pagórków, które usypano z ziemi pozostałej po wykopie fundamentów. Najbardziej znanym wzniesieniem Ursynowa Północnego jest trzyszczytowa Kopa Cwila. Odbywają się tam koncerty czy pokazy plenerowe, a kiedyś można było z niej zje-

chać w zimę na sankach. Kopa to także kultowe miejsce dla polskiego hip hopu, teledyski nagrywali tu m.in. raperzy z Molesty czy Płomienia 81. Pomiędzy blokami, przez liczne parki, architekci wytyczyli wąskie, piesze uliczki. Budzyński i jego grupa nie przewidzieli jednak skali samochodowego boomu, trwającego w Polsce nieprzerwanie od lat 90. Piesze ciągi bardzo szybko zamieniły się w parkingi; początkowo dzielnica była także słabo skomunikowana. Główna ulica – aleja Komisji Edukacji Narodowej, dzieląca Ursynów na dwie połowy pozostawała w budowie aż do 1995 r. w związku z pracami nad metrem, którego tunel na odcinku Ursynów-Kabaty pokrywa się z przebiegiem ursynowskiej arterii. Oddanie do użytku obu szlaków komunikacyjnych znacznie ożywiło dzielnicę, a na przełomie lat 90. i 2000 umożliwiło urbanistyczną ekspansję na południe, w kierunku Lasu Kabackiego. 1


z Kopy widać najlepiej/

WARSZAWA

listopad 2020


WARSZAWA / running in the 90’s

Kabat y Po dehumanizującej szarzyźnie PRL-u nadszedł czas na odreagowanie traum poprzednich lat. Wybuch ekspresji, skłonność do przepychu wpływają także na architekturę.

o upadku komunizmu zadanie budowy nowych osiedli i mieszkań zostało przeniesione na prywatnych inwestorów. Nad Wisłę zawitał postmodernizm. Ruch ten, który narodził się w kontrze do uporządkowanego i minimalistycznego modernizmu, idealnie wkomponował się w erę transformacji. Postmodernizm w architekturze opiera się na podobnych zasadach co w innych dziedzinach sztuki. Objawia się skłonnością do kiczu oraz pastiszu, a także zamiłowaniem do intertekstualnych nawiązań. Dodatkowo postmodernizm w urbanistyce był powrotem do klasycznych rozwiązań, m.in. zwartej, pierzejowej zabudowy czy zwiększenia roli ulic w tkance miejskiej, od których coraz częściej odchodzono w XX w. W architekturze z kolei przejawiał się awersją

P

46–47

do regularnych, geometrycznych form czy zastosowaniem wyróżniających się kombinacji kolorów. Aby zobaczyć, jak postmodernistyczne osiedle wygląda w praktyce, można przejechać metrem na koniec Warszawy i pospacerować po Kabatach, istnym skansenie przełomu lat 90. i 2000. Po wyjściu z metra naszym oczom ukaże się centrum handlowe wraz z charakterystyczną piramidą (wszyscy fani postmodernizmu powinni pospieszyć się z wizytą, gdyż niedługo powstanie tam nowy kompleks mieszkaniowo-gastronomiczno-handlowy). A oprócz tego pomalowane na wszystkie możliwe pastelowe kolory nieregularne bryły bloków, które potrafią zawierać jednocześnie loggie, balkony i wykusze. Narożnik jednego z budynków z kolei przy-

pomina basztę, a na jego szczycie umieszczono iglicę. Idąc dalej, ujrzymy także blok wyglądający jak ciąg przerośniętych kamieniczek z charakterystycznymi latarniami na dachach. Obserwując kolejne odważne rozwiązania architektoniczne, można zastanowić się, w jakim stopniu kabackie budynki były projektowane w sposób świadomy. Chaos postmodernistycznych projektów jest często pozorny. Po głębszej analizie architektoniczne struktury okazują się przemyślanym pastiszem i dobrze komponują się z resztą zabudowy. Czy tak jest na Kabatach? Chyba niestety niekoniecznie. Obecnie tereny wokół ostatniej stacji metra mogą służyć jako przestroga (nie tylko dla urbanistów), jak wygląda nieuregulowana przestrzeń. 1


running in the 90’s /

WARSZAWA

listopad 2020


WARSZAWA / beżowe bloki

Miasteczko Wilanów Miasteczko Wilanów to jedno z bardziej kontrowersyjnych osiedli w Warszawie. Z jednej strony nazywane pogardliwie Lemingradem ze względu na rekordowe poparcie dla liberalnych partii i znaczny odsetek biurowej klasy średniej wśród mieszkańców, z drugiej chwalone za rozwiązania architektoniczne i urbanistyczne.

udowę Miasteczka Wilanów rozpoczęto w 2002 r. Miało to miejsce po przejęciu przez dewelopera Prokom Investments rozległych terenów położonych między Ursynowem a pałacem Jana III Sobieskiego, które należały wcześniej do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Miasteczko zbudowane jest w oparciu o masterplan autorstwa Guya Perry’ego. W jednomyślności projektowej objawia się główna różnica między deweloperami odpowiedzialnymi za architekturę Kabat i Wilanowa – podczas gdy na Kabatach trudno czasami o spójność między sąsiadującymi blokami, na Wilanowie harmonijne jest całe osiedle. Jednocześnie wilanowskie kwartały mieszkalne pozostają względnie różnorodne między innymi dzięki udziałowi różnych biur projektowych. W fasadach budynków widać inspiracje minimalistycznymi projektami typowymi dla krajów skandynawskich. To powrót do regularnych modernistycznych form. Ponadto elewacje budynków mają stonowane kolory: przede wszystkim odcienie beżowego czy szarego. Nawet supermarkety, które w polskich miastach zwykle rozbijają urbanistyczną i kolorystyczną spójność osiedli, tutaj dyskret-

B

48–49

nie wkomponowano w pierzeje. Miasteczko posiada również zaskakująco wiele trawników, krzewów i drzew jak na osiedle budowane przez prywatnego inwestora. Pasy zieleni dzielą na pół główne arterie, a gdzieniegdzie można dostrzec ogólnodostępny park czy plac zabaw. Nie należy jednak zapominać, że jest to osiedle budowane z perspektywy dewelopera nastawionego przede wszystkim na zysk. W przeciwieństwie do inkluzywnego układu chociażby Ursynowa Północnego pełnego zielonych części wspólnych, Wilanów wypełniają zamknięte osiedla i wewnętrzne ogródki, dostępne wyłącznie dla mieszkańców danych kwartałów. Co ciekawe, jest to sprzeczne z wizją samego Perry’ego, który kładł nacisk na demokratyzację przestrzeni. Ze względu na małą liczbę budynków użyteczności publicznej Wilanów jest często nazywany sypialnią Warszawy. Paradoksalnie mimo ponad trzydziestu lat różnicy i innych realiów politycznych można dostrzec wiele analogii między problemami, z jakimi borykali się pierwsi mieszkańcy Ursynowa Północnego, a tymi, które dotyczą osób mieszkających w Miasteczky Wilanów. Właściciele tutejszych lokalów, spośród których znaczna

część to młode małżeństwa, narzekają na niedostatek placówek edukacyjnych. Podobne problemy dotyczyły także pierwszych zasiedleńców Ursynowa. Oczywiście w obu przypadkach powód był inny – w latach 70. zawodność państwowego dewelopera, obecnie – mechanizmów rynkowych (choć winą można obarczyć także miasto za pozostawienie tej kwestii właśnie rynkowi). Wilanów jest również bardzo słabo skomunikowany z resztą Warszawy. Nie dociera tu żaden tramwaj, nie wspominając nawet o metrze. Trudno wydostać się stamtąd także samochodem. Osiedle ma tylko kilka wyjazdów, a większość z nich krzyżuje się z głównymi zakorkowanymi szlakami komunikacyjnymi: aleją Wilanowską i ulicą Przyczółkową. Niedawno przez media przetoczyła się dyskusja na temat mieszkalnictwa. Jak wskazuje m.in. dr Jakub Sawulski w książce Pokolenie ’89. Młodzi o polskiej transformacji liczba mieszkań w Polsce jest zdecydowanie za mała. Należy zatem zadać pytania: kto i jak powinien budować osiedla? Na jakie aspekty powinno się zwracać uwagę? W poszukiwaniu zarówno inspiracji, jak i przestróg architekci oraz urbaniści mogą udać się na południe Warszawy. 0


beĹźowe bloki /

WARSZAWA

listopad 2020


REPORTAŻ

/ praca i przygoda

Workaway od kuchni - magiczne życie w portugalskim Algavre Jak podróżować tanio, wygodnie i przy okazji poznać ludzi z całego świata? Mieszkać za darmo w ciepłym kraju, pracować tylko parę godzin dziennie, a w czasie wolnym łapać fale i podziwiać najpiękniejsze zachody słońca w Europie? Odpowiedź jest prosta: pojedźmy na workaway – wolontariat, dzięki któremu zwiedzimy świat za grosze. T E K S T:

M I C H A L I N A KO B U s

workaway’u wiele słyszałam od moich znajomych, którzy wybrali tego typu przygodę. Jest wiele możliwości jej realizowania: można mieszkać w społeczności hipisów, wyjechać na eko-farmę, czy zostać opiekunem dzieci swoich gospodarzy. Jednak jednym z najczęściej wybieranych zajęć jest praca w hostelu. W hostelach dostępne są różne stanowiska, od osoby zajmującej się czystością i przygotowywaniem posiłków (housekeeper), po barmana (bartender), recepcjonistę, czy osobę zajmującą się promocją (social media assistant). Jest w czym wybierać. Ofert pracy można szukać na portalach workaway.info oraz worldpackers.com. Są to strony, na których za członkostwo trzeba płacić, lecz znajdziemy na nich sprawdzone miejsca. Chcąc iść na łatwiznę, można dołączyć do grup na Facebooku (polecam „Work&Surf ”, „Abroad Volunteer Life”, „Nomads Life”). Ja jednak wybrałam jeszcze inną opcję – wpisałam po prostu w google maps „hostel Lagos” i wysyłałam CV do wszystkich dostępnych miejsc. Tym sposobem trafiłam do mojego nowego domu – „Bura Surf House Lagos” w regionie Algarve w Portugalii.

O

Wakat dla obiboka Razem z moją przyjaciółką Maryśką dostałyśmy się na stanowisko housekeeperek w „Burze”. Rozkład pracy wyglądał następująco – sześć dni roboczych, jeden dzień wolny. Praca trwała maksymalnie 24 godziny tygodniowo, co dawało 4 godziny dziennie. Do naszych obowiązków należało przygotowanie śniadań, zameldowanie i wymeldowanie gości, pomaganie przy przygotowaniu obiadów oraz ogólne dbanie o czystość hostelu, tarasu czy ogródka. W rezultacie, moja zmiana nigdy nie trwała dłużej niż 4 godziny, zazwyczaj kończyłam ją po 2,5–3 godzinach. Pracuję, odkąd skończyłam 16 lat i było dla mnie ogromnym zaskoczeniem, że można zrobić tak dużo w tak krótkim czasie. Po latach

50–51

pracowania w gastronomii czułam się jak obibok. Poranne, śniadaniowe zmiany były moimi ulubionymi – czułam się, jakbym szykowała posiłek dla rodziny. Gdy teraz o nich myślę, czuję zapach porannej przelewowej kawy i chleba, który co wieczór piekła nasza przyjaciółka Holly. Do tego widok z tarasu – palmy i portugalskie domy. Żyć nie umierać.

Po latach pracowania w gastronomii czułam się jak obibok. Poranne, śniadaniowe zmiany były moimi ulubionymi. Hostele znów w modzie Dlaczego młodzi ludzie wybierają hostele? Przyznam, że pracując w „Burze”, pierwszy raz (!) byłam w jakimkolwiek hostelu. Od razu zrozumiałam o co chodzi – hostel to coś więcej, niż po prostu miejsce, w którym się śpi. Korzystanie ze wspólnych pokoi, łazienki, spożywane razem śniadania oraz obiady sprawiają, że ludzie mają okazję się poznać i szybko zintegrować. Według mnie to właśnie wspólna kuchnia sprawia, że czujesz się jak w domu. Pokoje zazwyczaj są koedukacyjne z łóżkami piętrowymi, dlatego do hostelu udaj się, gdy nie masz problemu ze spaniem jak na obozie. W hostelu cały czas coś się dzieje. Znalazłam tu też strefę relaksu, gdzie mogłam porozmawiać z innymi gośćmi. Moimi ulubionymi miejscami były taras na dachu, gdzie odbywały się zajęcia jogi oraz basen, w którym mogłam się popluskać, a wieczorny, prywatny bar zawsze zbierał najwięcej osób. Ceny w hostelowych barach wynoszą nie więcej niż 1 euro za sangrię, czy 1,5 euro za koktajl. Wieczorne kolacje i grille były chyba moją ulubioną częścią dnia – ktoś gra na gitarze,

ktoś podaje jedzenie, wszystkie stoły są pełne, a ten pozytywny chaos wprowadza idealny klimat, który każdy hostel powinien mieć – klimat luzu i swobody.

Lagos – miasto, które pochłania Lagos to miasto, do którego się wraca – mówię to z autopsji. Ja już zaplanowałam tam kolejne wakacje. Co sprawia, że Lagos przyciąga tylu turystów i sezonowych pracowników? Klimat to banalna odpowiedź, ale chyba się na nią zdecyduję. Chodzi tu nie tylko o przepiękne miejsca i widoki, ale o ludzi i miejsca, które ten klimat utrzymują. Osoby z hosteli i surfingowych szkółek kojarzą siebie nawzajem, a miasto nie jest duże co sprawia, że czujesz się w nim jak w rodzinnej miejscowości. Na najlepszą paellę pójdziesz do restauracji „Gillberto” przy samych bulwarach, a na najlepsze lody do lodziarni przy głównym placu. Na kawę koniecznie zajdź do „Coffee&Waves”, gdzie dodatkowo możesz wypożyczyć deskę surfingową. Jeśli masz ochotę tupnąć nóżką w piątek wieczór, to tylko w Grand Cafe – DJ’em prawdopodobnie będzie zabawny szef szkółki surfingowej „The Surf Experience”. Również „InsideOut” czy „The Tavern” to warte odwiedzenia bary z przystępnymi cenami, pełne młodych ludzi. Jeśli masz ochotę na wegańskie potrawy i coś lokalnego, udaj się na „Market” – jest to po prostu bazar miejski niedaleko centrum, gdzie jest mnóstwo straganów z organiczną żywnością i foodtrucków. Przy każdym wejściu na plażę znajdziesz biura oferujące wycieczki kajakowe i piesze wzdłuż malowniczych klifów. Szkółki surfingowe przyjmują zapisy w swoich bazach w Lagos, jednak warunki zazwyczaj są najlepsze na zachodnim wybrzeżu, więc instruktorzy zapewniają transport dla kursantów. W Lagos zapełnisz sobie grafik na cały dzień – od sportowego poranka, po smakowity lunch, aż po wieczorną imprezę bądź podziwianie gwiazd na tarasie na dachu.


praca i przygoda /

REPORTAŻ looc ym lla gnisol em tog leiigam

Wszystkie najwspanialsze zachody Moim zdaniem najromantyczniejszymi, a zarazem najpiękniejszymi zachodami słońca są zdecydowanie te, które można oglądać w Sagres, mieście leżącym pół godziny drogi od Lagos. Sagres różni się od Lagos tylko tym, że jest trochę mniejsze i jest tam więcej szkółek i kampingów surfingowych. Na to miasto mieszkańcy mówią „koniec świata i Europy”, gdyż jest ono wysunięte najbardziej na południe z całego regionu Algarve. Z miejsc noclegowych mogę polecić „Wavy Surf Camp” – jest to glemping (nowoczesny camping) w samym sercu lasu, na którym śpi się w luksusowych namiotach rodem z Coachelli. Oprócz zapewnionego spania w komfortowych namiotach masz do dyspozycji lekcje surfingu, pełne wyżywienie, wieczorne imprezy, mini rampę do deskorolki, wypożyczalnie rowerów i wiele innych atrakcji.

Plebiscyt na najpiękniejszą plażę Całe Algarve to jeden wielki katalog pięknych plaż. Zamiast znajomych polskich wydm, rozpościerają się malownicze klify, a pod nimi pomarańczowy piasek, który ciągnie się aż po błękitny ocean. Jest to istna uczta dla oczu i duszy. W centrum Lagos można udać się na małe plaże, takie jak Praia de Batata czy Praia de Dona Ana. Pomimo piękna klifów, nie polecam ich jako miejsc do wypoczynku. Gdy przychodzi przypływ, skracają się tak, że można dostać klaustrofobii. Z całego serca mogę za to polecić Praia de Mos, która znajduje się z drugiej strony miasta – długa, szeroka, a do tego jest obok niej cudowna restauracja, prysznice zrobione z desek surfingowych i leżaki. Moje serce skradła za to jedyna, niepowtarzalna Praia de Canavial, do której nie dostaniesz się bez lokalnego przewodnika. Canavial nie znajdziesz na mapie. Nie ma do niej również bezpośredniego dojścia. Jest to plaża nudystów, zaraz obok Mos, jednak oddzielają je skały, przez które trudno się przedostać (moja próba zakończyła się spotkaniem z krabami). Jedyną opcję dotarcia na Canavial stanowi ukryta ścieżka i schowane w klifach schody.

Czas surferów

żródło: hzdjęcia własne autorki

Portugalia każdemu kojarzy się z surfingiem. Miejsc do uprawiania tego sportu oraz szkółek surfingowych jest od groma. Można tutaj pływać na każdym poziomie zaawansowania – od początkującego, po „starego wyjadacza”. Warunki do uprawiania tego pięknego sportu panują tutaj cały rok, a najlepsze są szczególnie w okresie od września do października – napotkamy wtedy najdogdniejsze przypływy i największe fale. Do sprawdzania warunków surfingowych można użyć stron takich jak: magicseaweed.com czy surfline.com. 1

listopad 2020


REPORTAŻ

/ praca i przygoda

Ocean niestety nie należy do najcieplejszych akwenów, ale na miejscu można wypożyczyć piankę do sportów wodnych, która jest wykonana z neoprenu – materiału zapewniającego swobodę ruchu i ochronę termiczną. Na pierwszej lekcji surfingowej uczysz się teorii i próbujesz stanąć na desce. Z pozoru łatwe zadanie, lecz w praktyce jest o wiele trudniejsze, niż się wydaje. Gdy opanujesz stawanie na „białej wodzie” – czyli na takiej, która pojawia się, gdy fala się załamie – przechodzisz na „zieloną wodę” – uczysz stawać na desce w momencie, gdy fala się załamuje. Po wielu godzinach prób i błędów, zaawansowani surferzy uczą się płynąć wzdłuż fali, skręcać, a nawet skakać.

Życie w vanie i na odludziu W Portugalii parkować można wszędzie za darmo. Stąd też spotkasz tu wiele osób, które swój dom przeniosły do samochodu, a konkretnie vana czy busa. W końcu nie ma nic lepszego niż obudzić się na klifie nad oceanem i podziwiać wschód słońca. Wielu moich znajomych, których poznałam w Lagos, ma właśnie takie domki na kółkach, które przerabiali sami – od wymiany podłogi, przez robienie ścian czy tworzenie własnych mebli. Jeśli nie masz pieniędzy na takie atrakcje – w Portugalii funkcjonuje wiele wypożyczalni vanów i camperów. Jeśli chodzi o najpopularniejszą festiwalową imprezę, to zdecydowanie jest nią „Friday Happiness – Pizza Night Algarve” w Tojeiro, pół godziny od Lagos. „Na Friday Happiness” składa się wyjątkowa społeczność. Na co dzień jest to gospodarstwo z farmą, gdzie ludzie dbają o dom, sadzą rośliny, budują i remontują różne rzeczy – po prostu żyją z nurtem „slow-life”. Co piątek niepozorne miejsce zamienia się w największy festiwal w Algarve. Kolejka potrafi się ciągnąć przez dwie godziny, a impreza ma wiele do zaoferowania – dwie sceny, mnogość koncertów, świetnych DJ-ów, a przede wszystkim, jak sama nazwa wskazuje – festiwal pizzy. Płacąc 10 euro za wstęp, dostajesz dwa piwa na start i jesz pizzę całą noc. Poza imprezą, warto wybrać się tam w ciągu dnia – możesz poznać ciekawych ludzi, którzy żyją z dnia na dzień, nie myśląc o tym, co będzie jutro, ciesząc się z małych rzeczy, dokładając swoje cegiełki w funkcjonowaniu całej społeczności.

52–53

Portugalia jak lotnisko Dlaczego Portugalia jest tak wyjątkowa? Tutaj nikt się nie spieszy, tutaj wszyscy mają na wszystko czas. Zdziwieniem dla mnie była dwugodzinna siesta w ciągu dnia, od 14.00 do 16.00. W Polskich kurortach byłoby to nie do pomyślenia! Ponadto kraj jest niesamowicie otwarty na ludzi. Spotkałam tu osoby z różnych stron świata: z Australii, Nowej Zelandii, Tajlandii, a nawet z Hawajów czy Gwatemali. Podczas rozmów często podkreślali, że jest to wyjątkowe miejsce – przede wszystkim bezpieczne i pełne przemiłych ludzi. Nie słyszy się tu o kradzieżach czy niebezpiecznych dzielnicach. Koszty życia w Portugalii są niewiele wyższe niż w Polsce, a ceny w supermarketach porównałabym do cen w naszych sklepach. Kuchnia nie jest typowo śródziemnomorska jak w Grecji, gdzie królują owoce morza. Portugalczycy jedzą

dużo mięsa i ryb, ale także coraz popularniejsze stają się tu bio- i eko-farmy, które promują wegetariański styl życia. Dzięki słońcu i pięknej pogodzie, która w Portugalii trwa od marca aż do listopada, mieszkańcy tego kraju decydują się na instalację paneli słonecznych. Turyści przyjeżdżają tu cały rok, nawet do regionu Algarve, który słynie z bardziej wakacyjnych i cieplejszych klimatów. Sezon trwa głównie od marca do października, ale dla zapalonych surferów najlepsze fale są właśnie w zimniejszych porach roku, kiedy nie ma takich tłumów jak w środku sezonu. Portugalia przyciąga i uzależnia, a oprócz Algarve jest jeszcze wiele do zobaczenia. Na północ od Lagos oczywiście stolica – Lizbona i miasto Alvor. Gdy już dotrzesz do Lizbo-

ny, warto przejechać się do Cascais, które jest pół godziny drogi od niej. Trochę dalej na północ znajdziesz Fatimę, która jest miejscem świętym– to w końcu tam miało miejsce historyczne objawienie Maryi. Z Fatimy jest już rzut beretem do najpiękniejszego punktu widokowego w Portugalii – Nazare, w którym wysokość fal sięga w metrach dwucyfrowych wartości. Udając się bardziej na północ, warto zajechać do Ericeiry i Peniche. To mekki surferów. Na samej górze mapy znajdują się słynne Porto i Coimbra, znane głównie dzięki studentom odwiedzającym te miejsca w ramach programu Erasmus+.

Miesięczna Utopia Czy istnieją minusy życia w ciepłym kraju, pracy tylko 4 godz. dziennie i wiecznych wakacji? Tak, są. Workaway uzależnia i staje się dla niektórych stylem życia. Spotkałam tu ludzi, którzy mają 25, 27, czy nawet 29 lat i wciąż podróżują z miejsca na miejsce, łapiąc każdą możliwą pracę czy wolontariat. Przebywając tak daleko od domu w miejscu, w którym zaczynasz przygodę z czystą kartą, nie znając nikogo, szybko przyzwyczajasz się do takiego trybu życia. Przede wszystkim, będąc w Lagos odkryłam jedną rzecz – praca zdalna to przyszłość. Co druga osoba tutaj zajmuje się dodatkowo zupełnie odmiennymi rzeczami, a wszystko robi za pomocą komputera. Czy jest to zwyczaj, do którego przywykliśmy wraz z pandemią, czy nowy trend? Wiele ludzi w Lagos pracowało zdalnie dla firm w Kanadzie, Nowym Jorku czy Londynie. Chcąc podróżować i zwiedzać świat, przestawili się na home-office, by móc za dnia pracować, wieczorem być wolontariuszami w hostelu, a w weekend podróżować. Gdy sezon dobiegał końca – po prostu zmieniali lokalizację. Brzmi jak marzenie. Po powrocie wszystko wróciło do normy – jestem w Warszawie, mam zajęcia na studiach, głowię się nad praktykami i pracą dorywczą. Przygoda, która mogłaby trwać wiecznie, stała się czymś na wymiar snu, odległą rzeczywistością, do której cały czas wracam myślami. Planuję już, gdzie pojechać w kolejne miejsce. Może i był to mój pierwszy workaway, może cały czas jestem podekscytowana, ale wiem jedno – czasem warto wyjść poza strefę komfortu, bo prawdziwe życie zaczyna się dopiero poza nią. 0


wakacje w Szwajcarii /

REPORTAŻ

Szwajcarska walizka Grüezi, guten tag, bonjour, hello, bongiorno… to tylko niektóre z obcojęzycznych powitań, jakie słyszy się w tym niedużym kraju. Dominuje tu wielokulturowość i powszechna tolerancja, za którą każdy z nas tak bardzo tęskni. By objechać całą Szwajcarię, wystarczy wsiąść do pociągu byle jakiego, ściskając w dłoni specjalny bilet. Wychodzisz na ulicę i nie wiesz, czy to już Arabia Saudyjska, Afryka czy wciąż Europa. T E K S T:

ZUZANNA FIGURA

ierwszy września kojarzy się z pierwszym szkolnym dzwonkiem. Dla mnie był to dźwięk zapinania pasów w samolocie, który miał mnie zawieźć do krainy alpejskich łąk i pysznej czekolady, w której zakochałam się już rok temu, gdy byłam tu pierwszy raz na wakacjach. Lot nie trwał nawet dwóch godzin i przebiegał normalnie, nie licząc uciążliwych maseczek na twarzy. Podróże w czasie pandemii wydają się niebezpieczne, pozbawione przyjemności zwiedzania, a przede wszystkim niekompletne, bo niektóre atrakcje takie jak muzea czy galerie sztuki są zamknięte. Stwierdzenie, że bez zwiedzania muzeum nie możemy zagłębić się w historię kraju, ani poznać od podszewki jego niebanalnej atmosfery jest jednak zupełnym nonsensem. Koniec studenckich wakacji to dobra pogoda i czas, by zauważyć coś jeszcze poza muzealnymi artefaktami. Szwajcaria zdecydowanie oferuje więcej malowniczych krajobrazów niż martwych, pozbawionych dynamiki rzeźb. Z każdej strony otoczona górami, pełna jezior i rzek, których woda przypomina kamień lazurowy. Znajdą tu dla siebie miejsce zapaleni narciarze, fani wspinaczki górskiej czy wypraw trekkingowych po oznakowanych trasach, a także leniwi wczasowicze, którzy mogą odpocząć na świetnie zagospodarowanych miejskich plażach. Tych w Szwajcarii nie brakuje choćby w Bazylei, Bernie czy Zurychu. Najpiękniejsza jest jednak ogromna różnorodność tego kraju. Z chłodnego, niemieckojęzycznego Zurychu na północy Szwajcarii można w kilka godzin dostać się do słonecznej, południowej Bellinzony we włoskim Tessinie. Wynika to z faktu, że państwo podzielone jest na trzy części: niemiecką, francuską i włoską. To właśnie te języki dominują w Szwajcarii, do tego niemal w każdym kantonie słyszymy inne dialekty, ze zrozumieniem których mają trudności także sami Szwajcarzy. Jednak nie tylko widoki są tu piękne. Jedzenie na talerzu wygląda równie wspaniale jak smakuje. Kuchnia to jedna z rzeczy, na którą najbardziej zwracam uwagę i której jestem najbar-

P

dziej ciekawa podczas każdej podróży. Próbowanie nowych smaków to raj dla niejednego podniebienia. W Szwajcarii koniecznie trzeba spróbować serowych przysmaków, czyli raclette i fondue, a także nieznanych w Polsce rösti. Są to smażone, uprzednio ugotowane i starte na tarce ziemniaki. Mogą być podane z dodatkiem boczku, cebuli lub innych warzyw i nie wolno ich porównywać do naszych placków ziemniaczanych, bo Szwajcarzy mogą się za to porównanie obrazić.

Śladem przyrody W szwajcarskich górach jest jedna kaskada,/ gdzie Aar wody błękitnymi spada – pisał Juliusz Słowacki w miłosnym poemacie o Szwajcarii. Aare Gorge to miejsce, o którym marzyłam, szykując się do wycieczki. Planowałam zobaczyć najbardziej spektakularne widoki, które do tej pory były mi zupełnie nieznane. Nie liczyłam, że uda mi się w ciągu kilku dni zobaczyć tak wiele pięknych miejsc. Niestety Szwajcaria jest droga jak na studencką kieszeń i trzeba się liczyć z tym, że przemieszczanie się sporo kosztuje.

W tych warunkach wody Aare wyglądały niesamowicie, zupełnie tak, jak opisał je Słowacki. Szwajcarzy dbają o punktualność komunikacji i to prawda, że wszystko chodzi tu jak w szwajcarskim zegarku. Szwajcarskie pociągi znane są ze swojej wygody, a rozkład jazdy nie pozwala czekać pasażerom na przesiadkę więcej niż kilka minut. W autobusie czy tramwaju motorniczy i kierowca witają podróżnych przez mikrofon, życząc im w lokalnym dialekcie dobrego dnia. Każda atrakcja turystyczna, nawet ta mniej odwiedzana, znajduje się na trasie głównych linii kolejowych, a tam, gdzie pociąg nie dojedzie, na miejsce zawiezie nas żółte Post Auto, czyli autobus będący własnością szwajcarskiej Poczty.

A gdy zagubimy się gdzieś i zapytamy o drogę, to miły przechodzień wszystko wyjaśni w jednym, a nawet kilku używanych tu językach. Na pierwszym miejscu mojej listy najpiękniejszych miejsc w Szwajcarii umieściłam Aare Gorge. Dzięki pięknej pogodzie turyści zgromadzili się tam naprawdę licznie. Świeciło słońce, a niebo było niemal bezchmurne. W tych warunkach wody Aare wyglądały niesamowicie, zupełnie tak, jak opisał je Słowacki. Przejście całego wąwozu zajmuje ok. 40 min i z pewnością była to jedna z lepszych chwil w moim życiu. Głębokie koryto wydrążone przez rzekę w wapiennych skałach, woda tak czysta że niemal przeźroczysta, zimne tunele i drewniane kładki, które były częścią ścieżki dydaktycznej. Człowiek w obliczu przyrody jest naprawdę mały. To niesamowite uczucie, choć przez chwilę poczuć się częścią boskiego stworzenia. Wbrew pozorom gromady turystów z różnych zakątków świata nie stanowiły większej przeszkody w przeprawie przez wąwóz. Kontemplacja pięknych tworów Matki Natury została niezachwiana. Kolejnym must-see, o podobnych walorach artystycznych, jest Valle Verzasca. Dojazd z Zurychu, największego miasta Szwajcarii, nie był już tak łatwy i szybki. Jednak i tutaj kolej SBB okazała się niezawodna. To jedna z tych niezapomnianych wycieczek, które potrafią wycisnąć z oczu słone łzy. Najpierw podróż turystycznym, przeszklonym pociągiem, z którego widać palmy rosnące nad brzegiem jeziora, do Locarno, we włoskim Tessinie, a później mozolna przeprawa autobusem przez góry. Pierwszy przystanek na długiej serpentynie – Tama Verzasca, która swoją popularność zdobyła w 1995 r., kiedy to posłużyła jako tło w scenie otwierającej film o Jamesie Bondzie, Golden Eye. Dalej kręta droga wiodła do miejscowości Lavertezzo, uznanej za jedną z najbardziej malowniczych w tej części Szwajcarii. Nic dziwnego, że tak wielu urzeka to miejsce. Woda ma tu piękny zielony odcień, przedziera się przez jasne, wygładzone skały, kamienna architektura dodaje klimatu tajemniczości, a w tle widać zielone góry, których szczyty zaczynają pokrywać się śniegiem. W centrum 1

listopad 2020


REPORTAŻ

/ wakacje w Szwajcarii

stoi kamienny łukowy most Ponte di Salti, który pamięta jeszcze średniowiecznych rycerzy w srebrnych zbrojach. Pod nim woda jest spokojna i głęboka, co zachęca śmiałków do mroźnych kąpieli. Dla osoby, która nigdy nie widziała gór z tak bliska, nawet w Polsce, przeprawa przez szwajcarskie Alpy była wielkim przeżyciem. Niezapomniana podróż przez przełęcz Świętego Gotarda. Cały przejazd z postojem w restauracji na samej górze zajmuje ok. 3–4 godz. Warto mieć ze sobą aparat, bo widoki zapierają dech w piersiach. Szwajcarzy kochają górskie piesze wycieczki. Szlaków jest tutaj bardzo dużo i są świetnie oznaczone. W sąsiedztwie luźno rozsianych po skarpie drewnianych domów pasą się krowy, owce i kozy. Warto jednak wybrać samochód by poczuć dreszczyk emocji, frajdę z jazdy południowym wzniesieniem w Airolo, które prowadzi wężykiem aż na piękny, biały szczyt, a stąd należy już tylko podziwiać wspaniałe widoki zimowej scenerii, w samym środku lata. Wjazd jest dość trudny i wymaga bezwzględnego skupienia. Na szczęście ruch na drodze nie jest intensywny. Mając do wyboru ulicę czy leśną ścieżkę, nie zawsze zdecyduję się na tą drugą, jednak w Szwajcarii nie ma nic piękniejszego niż całkowite obcowanie z naturą, a co za tym idzie wyprawa przez zielone lasy, złote pola i barwne sady. Intrygujące jest umiejętne połączenie wszechobecnej flory i fauny ze starodawną architekturą. Tutejsza kultura i przyroda przenikają się, tworząc jedną, spójną krainę. Mowa tu o wodospadzie Rheinfall i górującym nad nim

54–55

zamku Laufen. Skoro to największy pod względem przepływu wody wodospad Europy, czyli przyrodnicza chluba Szwajcarii, nie mogłam ominąć tego miejsca w moim planie. Mimo że to mały kraj, w ciągu tygodnia nie da się zobaczyć wszystkiego. Trzeba skrupulatnie wybierać każdą pożądaną atrakcję i z głową nadać jej numer w kolejności od 1 do 10 według stopnia tych najbardziej dla nas ciekawych i upragnionych. Podczas mojego poprzedniego pobytu nie udało mi się zrealizować wycieczki do Rheinfall. Tym razem, choć sprzyjał mi czas, zawiodła pogoda. Zepsuło to całą magiczną atmosferę, bo wierzę, że drobne promienie słoneczne byłyby w stanie zdziałać cuda i ocieplić ten smutny krajobraz. Wokół wodospadu rozlokowanych jest kilka punktów widokowych, z których wspaniale widać ciężkie masywy wodne i potężną skałę, wznoszącą się w samym środku scenerii. Warto do niej dopłynąć statkiem, by potem wejść po schodkach na platformę i stanąć oko w oko z żywiołem. Można też dopłynąć łódką pod samo czoło wodospadu. Z góry wygląda to niebezpiecznie. Człowiek i jego maszyna, walcząca z siłami przyrody.

Serca Polaków O poranku nalewam do szklanki wodę z kranu i otwieram drzwi na balkon. Całe życie spędziłam w Warszawie z wiszącym nad głową smogiem, zasłaniającym drapacze chmur i niebo. Pamiętam powietrze przesycone zapachem spalin z silników. Tutaj jest czysto, każdy dba o środowisko – segregując śmieci, nie zostawiając odpadów

na ulicy czy zwyczajnie nie depcząc trawy – i nawet szklanka zwykłej kranówki smakuje jak napój bogów. Na każdym podwórku jest uporządkowany ogród z idealnie przystrzyżoną trawą – aż miło popatrzeć, jak ludzie korzystają z dobrodziejstw natury, sadząc kwiaty, krzewy i owocowe drzewka. Budynki położone są wśród gór i pagórków. Dominuje drewniana zabudowa, w większych miastach – murowana, przyozdobiona wielokolorowymi okiennicami. Doskonałe połączenie wiejskiego życia z miastową techniką. Szwajcaria to nie tylko dziurawy ser i potrawy z niego przyrządzane. Tutaj czas płynie zupełnie inaczej, jakby dużo wolniej i spokojniej, chociaż kraj leży w tej samej strefie czasowej co Polska. Wynika to głównie z tego, że ludzie w dużo mniejszym stopniu tracą czas na oglądanie się na innych, obgadywanie i wytykanie palcami. Wsiadasz do autobusu, tramwaju, czy pociągu by szybko dojechać do celu i tylko to się liczy – nie sukienka w kwiatki pani obok, która założyła ją do rajstop w paski. To prawda, że panuje tu wielokulturowość. Natrafić można na każdą narodowość, każdy język, płeć i osobowość. Nie jest w tym nic dziwnego ani odstraszającego. Obecni są tu także Polacy. Ta wyraźna obecność Polonii, zwłaszcza w ciągu dwóch ostatnich stuleci, wiąże się z tradycyjną szwajcarską gościnnością, sympatią dla innych narodów i oczywiście wysokimi zarobkami. Myślę, że to właśnie najbardziej pociąga nas w tym alpejskim kraju. Już w epoce romantyzmu stosunki polsko-szwajcarskie były dobre i przyjazne. Trwałym świadectwem po tym okresie pozostają dzieła Juliu-


wakacje w Szwajcarii /

Wielu turystów uważa, że Szwajcarzy są nudni i zbyt uporządkowani, że to kraj zupełnie odizolowany, gdzie rządzi utopia. Skoro już jesteśmy w Bernie, którego nazwa pochodzi od niemieckiego Bär – niedźwiedź, warto wspomnieć o prężnie działającej tu szkole polskiej. Tak naprawdę to był główny powód mojej wyprawy do Szwajcarii – praktyki w nauczaniu języka polskiego naszych rodaków. Świetne doświadczenie, nieoczekiwane rezultaty. Łącznie znajduje się tu pięć placówek monitorowanych przez ORPEG, czyli Ośrodek Rozwoju Polskiej Edukacji za Granicą. Oprócz tego funkcjonują szkoły polskie przy misjach katolickich. Do takich szkół uczęszcza naprawdę wiele dzieci i młodzieży. W Zurychu jest nawet polskie liceum. Mając już doświadczenie w szkole podstawowej w Polsce, byłam miło zaskoczona, że w Szwajcarii nasi rodacy wciąż nie zapominają o języku polskim. Polacy nie gęsi, iż swój język mają – także wśród szwajcarskiej Polonii. Warto wspomnieć, że oprócz szkoły polskiej dzieci uczęszczają także do szkoły szwajcarskiej, która jest obowiązkowa. Ta polska to jedynie dodatek, bo zajęcia odbywają się w niej raz w tygodniu. Jest to jednak możliwość do spotkania z rówieśnikami, z którymi na przerwach również rozmawia się po polsku. Dzieciaki z ogromnym zapałem podchodzą do nauki, chcą się uczyć więcej o Polsce, poznawać innych Polaków i naszą kulturę. Niektóre z nich regularnie odwiedzają ojczyznę. Krewni innych nie byli w niej już od wielu pokoleń. W rodzinie dwujęzycznej na pewno trudno jest zachować narodową tożsamość, dlatego lekcje o Mazurku Dąbrowskiego, zaborach czy Powstaniu Warszawskim są tutaj głównymi tematami rozmów. Nigdy nie widziałam nauczycieli z takim zapałem i pasją do pracy. Widać, że kochają uczyć, przynosi to frajdę zarówno im, jak i dzieciom. To

pokazuje, że Polakiem można być nie tylko w Polsce. Śmiem twierdzić że tęsknota wzmacnia więzi i przywiązanie do tradycji.Choć w Szwajcarii świat wygląda zupełnie inaczej, Polacy nie mają powodów, by bać się być sobą.

Na przekór stereotypom Miasto Zurych, stolica kantonu Zurych, leży nad jeziorem Zuryskim i rzeką Limmat. Spaceruję uliczkami starówki największego miasta Szwajcarii, nazywanego także miastem fontann, kiedy na dworze wciąż panuje wiosna. Zurych to dom dla artystów, fotografów, miłośników zakupów i życia nocnego. Panujebłędne przekonanie, że jest stolicą Szwajcarii. Pomyłka może wynikać z tego, że miasto stanowi największy kompleks urbanistyczny i ośrodek gospodarczy kraju. Szwajcaria oficjalnie nie ma stolicy, niemniej jednak w Bernie, mieście z niedźwiedzim herbem, znajduje się siedziba rządu i ambasady oraz urzędy federalne. Wielu turystów uważa, że Szwajcarzy są nudni z byt uporządkowani, że to kraj zupełnie odizolowany, gdzie rządzi utopia. W zderzeniu z rzeczywistością stereotypy są weryfikowane, niewiadome maleją, a Szwajcarzy normalnieją. Jednakże w każdym przesądzie jest ziarnko prawdy – może nie wszyscy mieszkańcy to bankierzy, a czekolady i sery nie robią się same, ale standard życia jest tu naprawdę wysoki. Świadczą o tym samochody jeżdżące pod linijkę, poczta dostarczająca listy na czas, brak kolejek do lekarza, sprawnie działające urzędy oraz system pomocy socjalnej dla obcokrajowców. Od początku roku światem rządzi koronawirus. Nasze życie prywatne i zawodowe wywróciło się do góry nogami – z domu nie można ruszyć się bez maseczki, ważna jest też dezynfekcja rąk, gdzieniegdzie obowiązkowe są nawet rękawiczki czy pomiar temperatury. Jeszcze na początku września w Szwajcarii nie było tylu restrykcji. W niektórych kantonach maseczkę nosili tylko ci, którzy chcieli. Nie czuło się też takiej paniki jak w Polsce.

Podróże zagraniczne w ostatnie wakacje napawały niekrórych lękiem, że zostanie wprowadzony lockdown, a loty odwołane, więc cały plan spali na panewce. To zdecydowanie najbardziej niepokojąca i uprzykrzająca eskapadę czynność – martwienie się, czy za dwa dni mój samolot nie zostanie odwołany, czy po powrocie nie czeka mnie kwarantanna. Na szczęście dołujące myśli nie zniszczyły mojej podróży. Zajęłam się sprawami bieżącymi, jednocześnie pozostając przygototwana na każdą ewentualność. Udało mi się spędzić wspaniały czas w ostatnim okresie przed początkiem drugiej fali epidemii. Większość ludzi myśli, że Szwajcaria równa się drakońskim cenom. To niestety nas, Polaków, bardzo zniechęca do przyjazdu. Bez dobrej pracy, nie jesteśmy w stanie tu mieszkać i się utrzymać. A przyjazd na wakacje? Dla chcącego nic trudnego. Wakacyjna podróż do Szwajcarii, pomimo wysokich kosztów pobytu, na pewno jest możliwa dla zakręconych na punkcie podróżowania. Trzeba jednak wszystko dobrze zaplanować i wyszukać w internecie dogodne dla nas środki przejazdu czy miejsca noclegowe. Szwajcaria kusi widokiem śnieżnych szczytów Alp, smakiem czekolady z alpejskiego mleka, lazurem wody w jeziorach. Warto odwiedzić ten kraj i to chociaż jeden raz o każdej porze roku. 0

żródło: hzdjęcia własne autorki

sza Słowackiego oraz Adama Mickiewicza. Także Zygmunt Krasiński mieszkał w Genewie i pisał utwory o Szwajcarii, natomiast Antoni Malczewski w 1818 r. znalazł się na szczycie Mont Blanc jako jeden z pierwszych europejskich alpinistów. Od tamtego czasu wiele się zmieniło. W Szwajcarii działają stowarzyszenia i organizacje polonijne. Utworzono nawet Muzeum Polskie na terenie przepięknego zamku w Rapperswil. Zgromadzono dzieła sztuki polskiej, pamiątki historyczne oraz inne skarby narodowe Polaków. Jest to jedno z głównych miejsc spotkań i prezentacji kultury polskiej w Szwajcarii, działające niemal na równi z Ambasadą RP w Bernie. Szkoda, że wkrótce zostanie przeniesione.

REPORTAŻ

listopad 2020


SPORT

/ Alphonso Davies – życie i twórczość

Gdyby Jacek Sasin przeznaczył państwowe pieniądze na zakup ekstraklasowego zawodnika, zamiast trwonić je na wybory, które się nie odbyły, to pobiłby rekord transferowy Jakuba Modera o 20 milionów złotych

W osiemnaście lat dookoła świata Podobno życie pisze najlepsze scenariusze. Trudno może tę tezę zweryfikować, ale poniższy artykuł znakomicie wpisuje się w jej ramy. T E K S T:

m i c h a ł j óź w i a k

ajwiększym przywilejem każdego dziennikarza sportowego jest możliwość poruszania kwestii, które ze sportem wspólnego mają pozornie niewiele. Jest to bowiem doskonała platforma do analizy problemów społecznych czy popularyzowania wiedzy na tematy, które dzięki sportowcom, takim jak Alphonso Davies, nabierają realnych kształtów. Historia świeżo upieczonego dwudziestolatka rozpoczyna się bowiem od hitchcockowskiego1 trzęsienia ziemi i nie przestaje zaskakiwać aż po dziś dzień.

dla uchodźców. Tam urodził się w 2000 r. ich pierwszy syn – Alphonso. Niespełna sześć lat później rodzina otrzymała ofertę przeprowadzki do Kanady, w ramach funkcjonującego wówczas programu przesiedleń. Życie w Ghanie nie należało do najłatwiejszych, trudno było o ubrania oraz jedzenie, dlatego, mimo zerowej znajomości położonego w jakże odległej Ameryce Północnej kraju, nie mieli cienia wątpliwości czy przyjąć propozycję. W 2006 r. osiedlili się w Edmonton, w stanie Alberta, gdzie dorastała trójka ich dzieci.

Afryka

Ameryka

Opowieść ma początek w najstarszej republice Afryki – Liberii. Historia tego kraju jest zdominowana przez konflikty między kolonistami z Ameryki a rdzennymi Afrykańczykami. Przez ponad sto lat ludność tubylcza stanowiła drugą kategorię mieszkańców, wyzyskiwaną, często wykorzystywaną jako niewolnicza siła robocza, pozbawioną praw wyborczych. Amerykanoliberyjczycy sprawowali władzę nieprzerwanie aż do 1980 r. Wtedy, w wyniku puczu, obalony został rząd. Odsunięcie od władzy potomków amerykańskich wyzwoleńców nie spowodowało jednak polepszenia sytuacji wewnętrznej w kraju, w którym nasiliły się konflikty etniczne. W 1989 r. wybuchła trwająca siedem lat wojna domowa. W 1997 r., w następstwie wysoce niedemokratycznych wyborów, powrócono do amerykanoliberyjskiej władzy, powołując na stanowisko prezydenta kraju Charlesa Taylora. W czasie jego rządów Liberia z jednego z najzamożniejszych krajów afrykańskich, stała się krajem biednym, w którym zapanował chaos i bezprawie, za co sam Taylor został wiele lat później, jako pierwszy afrykański prezydent, skazany przez międzynarodowy trybunał w Hadze. W liczącej milion mieszkańców stolicy państwa – Monrovii – poznali się rodzice sportowca. To było dosyć ciężkie, żyć wówczas w Liberii, mówił w jednym z wywiadów ojciec zawodnika – Debeah. Aby przeżyć, trzeba było zawsze mieć przy sobie naładowany pistolet. Nie chcieliśmy takiego życia – oznajmił. W 1999 r., tuż po wybuchu drugiej wojny domowej, małżeństwo przemierzyło setki kilometrów, aby dotrzeć do znajdującego się nieopodal ghańskiej Akry obozu

Przeprowadzka do Kanady całkowicie odmieniła życie rodziny. Skończyła się codzienna walka o przetrwanie, mimo że wciąż ledwo wiązali koniec z końcem. Rodzice Phonzie’ego pracowali na nocnych zmianach, aby utrzymać pięcioosobową rodzinę. Dwunastoletni wówczas Alphonso, jako najstarsze dziecko, nierzadko musiał opiekować się swoim rodzeństwem. Od najmłodszych lat miał jednak styczność ze sportem. Za namową kolegów próbował swoich sił w hokeju, ale ledwo potrafił utrzymać się na lodzie, co stanowiło poważny problem w rozwoju kariery. Miłością do piłki zaraził go jego tata, który co tydzień włączał telewizor, aby móc obejrzeć w akcji londyńską Chelsea. To wtedy w głowie młodego Alphonso rozkwitło marzenie o wielkiej, piłkarskiej karierze. W wieku 10 lat trafił do lokalnej szkółki – Edmonton Internationals. Niedługo później przeniósł się do Edmonton Strikers, najsłabszej drużyny w lokalnej lidze. Nie wiem czemu to zrobiłem, namawiał mnie do tego kolega, którego tata prowadził zespół. Miałem jednak dużo szczęścia, nie mogłem wybrać lepiej – mówił Phonzie. Wspomnianym „tatą” był Nick Huoseh, który pełni aktualnie funkcję przedstawiciela młodego piłkarza. Nick był dla Daviesa jak ojciec. Odwoził go do domu po treningach, dbał o jego prawidłowe odżywianie, dopytywał o samopoczucie. Alphonso trenował codziennie, niezależnie od pogody. Wyróżniał się nie tylko swoją motoryką, ale i podejściem do zajęć. W wieku 14 lat został dostrzeżony przez jeden z najlepszych kanadyjskich zespołów – Vancouver Whitecaps, które było zainteresowane sprowadzeniem go do odległej o ponad 1 tys. km od Ed-

N

56–57

monton akademii piłkarskiej. To duży krok dla każdego nastolatka, ale i dla każdego rodzica – Davies musiał przysiąc mamie, że pozostanie „dobrym chłopcem” (obietnicy dotrzymuje do dzisiaj!). W Vancouver dobrze się nim zajęli – zapewnili zakwaterowanie, dbali o rozwój zawodnika zarówno na boisku, jak i w szkolnej ławce. To zaprocentowało – Alphonso przeszedł jak burza przez drużyny juniorskie i w wieku 15 lat trafił do zespołu rezerw, gdzie po raz pierwszy musiał stanąć naprzeciw dorosłych piłkarzy. Poczuł wtedy, że odbija się od ściany. Źle wprowadził się do zespołu, jego występy nie napawały optymizmem, sam piłkarz zaczął powątpiewać we własną przyszłość. Był najmłodszym zawodnikiem w kadrze, słabszym fizycznie, nieprzystosowanym jeszcze do standardów seniorskiej piłki. Po raz kolejny natrafił jednak na właściwą osobę, we właściwym czasie. Pa-Modou Kah, jeden z najstarszych graczy zespołu, posiadający bogate, międzynarodowe doświadczenie piłkarskie, widząc trudności młodego piłkarza, powtarzał mu: Tylko się nie poddawaj! Wszyscy mamy gorsze mecze. Tylko ci, którzy są wytrwali, wspinają się na sam szczyt. Te słowa utkwiły w głowie Daviesa, mimo że z początku wydawały mu się błahym zabiegiem grzecznościowym. Tylko ci, którzy są wytrwali, wspinają się na sam szczyt – powtarzał. Zaczął walczyć mocniej i trenować ciężej niż kiedykolwiek. Niedługo później zdobył swoją pierwszą bramkę w drugim zespole. Zaczął się czuć coraz pewniej. Wtedy, jak grom z jasnego nieba, spadła wiadomość o przesunięciu zawodnika do pierwszej drużyny, występującej w MLS. Wciąż 15-letni Alphonso stał się kłębkiem nerwów. Znów poczuł, że zbyt wolno operuje piłką, jego podania są zbyt słabe i niedokładne. Moment o którym śnił od dziecka, stał się katorgą, której podczas pierwszych treningów nie mógł wytrzymać. Snuł się po pustych salach treningowych, starając się znaleźć w sobie siłę do dalszej walki o wyśnioną przyszłość. Przypomniał sobie wtedy słowa starszego kolegi z drugiej drużyny. Tylko Ci, którzy są wytrwali, wspinają się na sam szczyt. Zacisnął zęby i zaczął walczyć dalej. Trening po treningu. Tydzień po tygodniu. Jako najmłodszy zawodnik w kadrze, musiał stale walczyć o byt w drużynie. Przystosowywał się do nowego środowiska, uczył się seniorskiej pił-

1 Oryginalnym autorem tego określenia jest Rupert Hart-Davis, który użył go w „The Spectator” w 1938 r., ale to Hitchcockowi zawdzięczamy jego popularyzację..


Alphonso Davies – życie i twórczość /

z lewej flanki na pozycję stopera, gdzie z resztą znakomicie się odnalazł. To właśnie jego miejsce zajął Davies. Był to odważny ruch ze strony trenera Nico Kovača, który, jak się później okaże, nie zagościł w Bayernie na długo. Nic nie wskazywało na to, aby była to rozważna i przemyślana decyzja. Alphonso miał problemy z realizowaniem złożonych założeń taktycznych już występując w ofensywie, gdzie odpowiedzialność jest znacznie mniejsza, niż na pozycjach defensywnych. 19-latek świetnie wpisał się jednak we wzorzec

ki. Dzień, w którym przedryblował w wymyślny sposób kapitana drużyny, stał się przełomowy. Nareszcie poczuł, że tu pasuje, że nadaje się do pierwszego zespołu. 15 lipca 2016 r. podpisał swój pierwszy profesjonalny kontrakt. Już następnego dnia znalazł się w kadrze meczowej zespołu. To było wielkie wydarzenie dla młodego zawodnika. Nie spodziewał się jednak, że już w pierwszym spotkaniu trener da mu szansę, aby zadebiutować. Wszedł na boisko na końcowe 14 minut i zaprezentował się co najmniej przyzwoicie, mimo nerwów, które nim targały. Stał się tym samym drugim najmłodszym zawodnikiem w historii Major League Soccer. Później, wydarzenia potoczyły się już błyskawicznie. W wieku 16 lat ustrzelił osiem bramek dla Vancouver Whitecaps, dzięki czemu został wybrany zawodnikiem sezonu, trafił również do ekipy All-Stars, w skład której wchodzili najlepsi gracze ligi. Nie był już tym samym, wstydliwym dzieckiem, które trafiło do Vancouver dwa lata wcześniej. Dwa lata spędzone w odległym od rodzinnego domu klubie wprowadziły go w dorosłość. Dobrze wiedział już co potrafi i w którą stronę zmierza. Chciał udowodnić wszystkim, że stać go na to, by grać na najwyższym poziomie. I robić to z uśmiechem na twarzy.

25 lipca 2018 r. Davies przeszedł za rekordową dla Whitecaps kwotę 10 mln euro do drużyny Bayernu Monachium. Kiedy Bayern chce mieć cię w swoim składzie, ciężko odmówić – mówił Phonzie. Zawodnik mógł jednak dołączyć do drużyny bawarczyków dopiero w styczniu – regulamin MLS nie zezwala na transferowanie zawodników nieletnich poza ligę. Pierwsze pół roku w Niemczech spędził w cieniu Francka Ribery’ego oraz Kingsley’a Comana, wchodził często na końcówki spotkań, aby wykorzystać swoje umiejętności biegowe w pojedynkach z podmęczonymi przeciwnikami. Swoimi pierwszymi występami nie zachwycał, nie przypominał gracza, który za oceanem ośmieszał obrońców przeciwników. Traktowany był oczywiście jako skrzydłowy – na takiej pozycji rozgrywał swoje mecze w Kanadzie, został zresztą sprowadzony do Monachium jako długoterminowe zastępstwo wspomnianego wyżej duetu francuzów. Był to pomysł Hasana Salihamidzićia, który był przekonany, że Davies znakomicie odnajdzie się w drużynie Bayernu. Wiekowy Ribery odchodził po sezonie z drużyny, udając się do słonecznej Florencji, Coman zaś znany był ze swojej podatności na kontuzje. Zbawieniem dla Kanadyjczyka była, co zaskakujące, kontuzja dwóch środkowych obrońców – Nicklasa Süle oraz Lucasa Hernandeza. Z konieczności, David Alaba został przesunięty

fot. Wikipedia Commons

Europa

nowoczesnego wahadłowego, wykorzystując swoje niebywałe wręcz możliwości fizyczne. Wygrywał niemalże wszystkie pojedynki biegowe, nie ustępując również w grze bark w bark. Pół roku aklimatyzacji w Niemczech pozwoliło mu nabrać odpowiedniej siły fizycznej, aby być gotowym na rywalizację na najwyższej intensywności. Na początku listopada został przez nowego trenera – Hansiego Flicka – rzucony na głęboką wodę, gdy w meczu z Borussią Dortmund miał powstrzymywać Jadona Sancho. Egzamin zdał celująco – zniechęcony Sancho po 36 minutach

SPORT

meczu został ściągnięty z boiska. Mogło wydawać się, że angielski zawodnik borykał się z urazem i potrzebował zmiany, niezwykle rzadko bowiem widujemy zmiany niewynikające z kontuzji, przeprowadzane w pierwszej połowie spotkania. Wątpliwości rozwiał jednak szkoleniowiec Borussii Dortmund, Lucien Favre. Zmiana nie była podyktowana kontuzją. Jadon trenował z nami w piątek. Chciałem coś zmienić w zespole, a szczerze mówiąc jego dyspozycja nie była zadowalająca – przyznał. Alphonso szybko zaczął podbijać nie tylko Bundesligę, ale i media społecznościowe. Jego konta w sieci są jednym z najchętniej odwiedzanych przez kibiców – Davies jest gwarantem ogromnego ładunku optymizmu. Parodiuje artystów, przebiera się za aktorów, imituje cieszynki innych piłkarzy i... ciągle się śmieje. Jednocześnie twardo stąpa po ziemi, stroni od klubów i hucznych imprez, często widywany jest jednak w Paryżu, gdzie swoje mecze rozgrywa partnerka zawodnika – Jordyn Huitema, notabene, również reprezentantka Kanady w piłce nożnej. Dobrze zna wartość pieniądza, nie wydaje gotówki na rzeczy zbyteczne, doskonale pamięta bowiem swoje najmłodsze lata spędzone w ghańskim obozie. W sierpniu zdobył najcenniejsze w klubowym futbolu trofeum i nic nie wskazuje na to, żeby miał przestać się rozwijać. Jest obecnie uważany za jednego z najlepszych bocznych obrońców na świecie, może pochwalić się niebywałą wręcz muskulaturą (typową dla graczy Bayernu) oraz motoryką na najwyższym światowym poziomie – jest, według oficjalnych danych Bundesligi, najszybszym graczem ligi niemieckiej. Ma nieokrzesany, wrodzony talent medialny, który sprawia, że w ciągu najbliższych kilku lat, może stać się dla reklamodawców jednym z najgorętszych nazwisk na rynku. Jest zdecydowanie najpiękniejszym elementem portfolio dyrektora sportowego Bayernu – Hasana Salihamidzićia, który był jeszcze niedawno tematem żartów w niemieckim środowisku sportowym. Planuje wiązać swoją przyszłość z trenerską ławką, ale jak sam mówi, jest za młody, aby w tej chwili myśleć o przyszłości. Dobrze czuje się w Niemczech i pragnie zostać tam tak długo, jak to możliwe. Przeciera ścieżkę młodym piłkarzom zza oceanu, daje również nadzieję tysiącom dzieci z odległych od Monachium afrykańskich wiosek na lepsze jutro. Dawno nie mogliśmy oglądać w futbolu na najwyższym poziomie postaci tak barwnej, zachowującej przy tym niebywały profesjonalizm i etykę pracy. Daje przykład również i nam. Pozostaje dodać – tylko ci, którzy są wytrwali, wspinają się na sam szczyt – sympatyczny Phonzie udowadnia, że jest w tych słowach wiele prawdy. Mimo spektakularnych sukcesów, pokornie tonuje nastroje. Możecie mi wierzyć, stać mnie na znacznie więcej. Dopiero się rozkręcam – oznajmia. 0

listopad 2020


SPORT

/ druga strona obiektywu

Czwarta ściana sportu W sporcie szatnia to rzecz święta. Zawodnicy wypowiadają się ostrożnie na temat relacji w drużynie, wywiady autoryzowane są przez kluby, a wiedzę o tym, co dzieje się wewnątrz zespołu, posiadają nieliczni. Jednak brama do tego zakazanego świata zaczyna się powoli otwierać, a jednym z kluczy stają się seriale dokumentalne, niosące za sobą zainteresowanie ludzi oraz duże pieniądze. T E K S T:

ja n r o c h m i ń s k i

szyscy wiemy jaką popularnością cieszą się imprezy sportowe. Szokujące jest zaś to, jak ogromną przewagę mają nad innymi transmisjami. W rankingu oglądalności telewizyjnej na świecie, pierwsza pozasportowa pozycja to pogrzeb księżnej Diany, który uplasował się dopiero na 26. miejscu. Na czele znajdują się Igrzyska Olimpijskie w Londynie w 2012 r., które oglądało około 3,6 mld ludzi co, na tamten czas, stanowiło ponad połowę globu. Sama transmisja wydarzenia jest znacząca, ale jak się okazuje – niewystarczająca. Żeby zaspokoić widza, trzeba dać mu coś więcej, coś co pozwoli, by czuł się doceniony. W tym celu studia meczowe są wypełnione opiniami ekspertów, wywiadami ze sportowcami, pracownikami klubów; pokazywane są analizy taktyczne i rozpatrywane sytuacje sporne. Z drugiej strony, same drużyny czy zawodnicy chcą, by widz mógł się z nimi utożsamić i poczuć częścią pewnej grupy. Dlatego wstawiane są ogromne ilości materiałów zza kulis – social media pełne są filmów takich jak te Łukasza Wiśniowskiego i Jakuba Polkowskiego, którzy podczas Euro 2016 na kanale Łączy nas Piłka podróżowali z reprezentacją i relacjonowali codzienne życie kadry, regularnie meldując się w zakładce „na czasie” polskiego YouTube’a. Popularność takich produkcji cały czas rośnie i od kilku lat coś na kształt sportowego reality show bądź seriali dokumentalnych, tworzą tak uznane firmy jak Amazon czy Netf lix, pokazując to, co do tej pory było tajemnicą. Te serie dają nam dostęp do szatni, pozwalają doświadczyć emocji zawodników, napięcia podczas ważnych wydarzeń, radości po wygranej i rozpaczy po porażce. Sukcesywnie wciągają widza w wir tego, co dzieje się na co dzień w zespole i, jak nigdy wcześniej, serwują zakulisowe smaczki. Współczesna szatnia nie jest już miejscem świętym – powoli staje się sceną, dzięki której coraz bardziej wsiąkamy w tę sportową rzeczywistość.

Wiosną tego roku COVID-19 zmusił niemal cały świat do zawieszenia rozgrywek sportowych. Wszyscy ludzie, którzy namiętnie śledzili poczynania ukochanych drużyn czy zawodników, zostali pozbawieni możliwości przeżywania emocji związanych z występami ulubieńców. Brak transmisji na żywo spowodował pojawienie się luki w telewizji, którą stacje sportowe wypełniały powtórkami starych meczów, wywiadami, czy właśnie dokumentami sportowymi. ESPN i Netflix zwęszyły w tym wszystkim interes – już w kwietniu, po przyspieszonej premierze, na ekranach zadebiutował The Last Dance. Ostatni Taniec to serial dokumentalny, który ukazuje losy legendarnej dynastii Chicago Bulls z lat 90., której liderem był być może najlepszy, a na pewno najpopularniejszy koszykarz wszech czasów – Michael Jordan. W dokumencie współczesna narracja bohaterów tamtych czasów przeplata się z opiniami ekspertów oraz nigdy wcześniej niepublikowanymi nagraniami stworzonymi przez ekipę filmową, która w sezonie 97/98 podróżowała razem ze sławną drużyną.

58–59

Drużyna Chicago Bulls na rozgrzewce – fot. Wikipedia Commons

W

Powrót Jordanomanii Świat dosyć szybko ponownie oszalał na punkcie „Byków” – w samych Stanach pierwszy odcinek został obejrzany przez 5,73 mln osób (dla porównania tegoroczną pierwszą grę finału NBA obejrzało 7,41 mln widzów), a Jordanowskie and I took that personally jest już ikonicznym tekstem. Na szczęście produkcja spełniła oczekiwania fanów. Dziesięć odcinków serialu zgrabnie opowiada historię Chicago Bulls z tego okresu, a każdy z nich ukazuje jej inny aspekt bądź perspektywę. Tym samym poznajemy Jordana jako niesamowitego profesjonalistę, ale także niemalże dyktatora drużyny, który, by osiągnąć zwycięstwo, nie cofnie się przed niczym. Widzimy także cichego, niedocenianego Scottiego Pippena, który stanowił jednak niesamowicie ważny element całej układanki. W trzecim i czwartym odcinku reżyser przedstawia zażartą walkę pomiędzy Bullsami i „Bad Boys” z Detroit Pistons oraz skupia się przez dłuższą chwilę na postaci Dennisa Rodmana, który wyznaje jak ogromnie męcząca psychicznie była dla niego koszykówka. Jest to coś, co doceni nawet widz nie mający z tą dyscypliną nic wspólnego. Cały serial pokazuje sport


z innej perspektywy, niż widzimy go na co dzień. Słuchając bohaterów, możemy zapomnieć przez chwilę o tym, jak niesamowitymi są atletami i skupić się na ich słabościach, lękach i nadziejach. Bardzo cieszy że ESPN i Netflix postarali się dać kibicom próbkę wszystkich problemów i trosk, które trzeba zostawić w szatni przed meczem. I choć bardzo znaczące jest to, że jednym z koproducentów The Last Dance jest Michael Jordan, przez co niektóre afery z jego udziałem zostały pominięte lub przedstawione niewystarczająco dokładnie, to i tak mam nadzieję, że serial ten wyznaczy pewien trend w realizacji dokumentów sportowych.

Wyścig po widownię Trzeba jednak zaznaczyć, że popyt na takie produkcje nie jest wyłącznie skutkiem pandemii, chociaż pozwoliła im ona dotrzeć do szerszej publiczności. Już wcześniej pojawiły się Sunderland ‘Til I Die, czy dosyć rozległa seria Amazona All or nothing, która skupiła się na kilku drużynach amerykańskiej NFL (rozgrywki futbolu amerykańskiego). Powstały także dokumenty o Manchesterze City i Tottenhamie Hotspur; warto również wyróżnić koprodukcję Formuły 1 i Netflixa pod tytułem Drive to Survive. Podobnie jak The Last Dance, Jazda o życie to dziesięcioodcinkowy serial dokumentalny. Jest między nimi jednak jedna znacząca różnica, a mianowicie świeżość wydarzeń. Drive to Survive opowiada o sezonie 2018 F1, a premiera pierwszego epizodu miała miejsce nieco ponad cztery miesiące po zakończeniu mistrzostw. Dokument jest swego rodzaju fenomenem – ogląda się go jak niesamowicie wciągające reality show. Ekipa Netflixa przez całe mistrzostwa podróżowała razem z drużynami i nagrywała prawie wszystko, co działo się na torze i poza nim. Każdy odcinek skupia się wyłącznie na jednej bądź dwóch ekipach, pokazując nie tylko wyścig z ich perspektywy, ale także opowiadając ich historię, pozwalając dowiedzieć się co czują bądź czego oczekują od siebie poszczególni kierowcy. Tworzona w ten sposób narracja umożliwia nam przeżycie wyścigu na nowo, tym razem będąc zdecydowanie bliżej akcji. Już pierwszy odcinek dostarcza nam ogromnej dawki emocji. Rozpoczyna się powoli, gdy poznajemy postać australijskiego rajdowca – Daniela Ricciardo, który odpoczywa w swoim kraju przed bardzo ważnym dla niego sezonem. Spędzamy czas z jego rodziną, słuchamy o czym Daniel myśli przed wyścigiem, co chciałby osiągnąć. Czuć presję narastającą w jego obozie przed startem mistrzostw. Premierowy odcinek ukazuje również młody, amerykański zespół – Haas. Kwalifikacje do pierwszego wyścigu w sezonie są naj-

SPORT

Charles Leclerc w bolidzie F2 – fot. Wikipedia Commons

druga strona obiektywu /

lepsze w ich historii. Pierwszoplanową postacią w narracji jest Guenther Steiner – menadżer teamu. Jego ekscytacja z powodu świetnego rezultatu jest zaraźliwa, chce się kibicować Haasowi, który nadal jest underdogiem w świecie Formuły 1. Niestety sam wyścig kończy się dla nich niepowodzeniem, gdyż obydwu zawodników musi zakończyć go przed metą z powodu niedokręconego podczas pit-stopu koła. Takie wydarzenia są druzgocące i niezależnie od sympatii, czy jej braku, człowiekowi robi się żal. Sam Steiner podczas rozmowy z właścicielem drużyny mówi: Przez chwilę byliśmy jak gwiazdy rocka, a skończyliśmy jak banda kretynów. Bardzo mocno podkreślony jest ogromny stres i nieustająca presja, by cały czas być coraz lepszym i osiągać zamierzone wyniki. W tym sporcie pieniądze są tak ogromne, że nie ma miejsca na sentymenty. Jeśli nie osiągasz zadowalających rezultatów, na twoje miejsce czeka wiele osób gotowych poświęcić wszystko, by dostać się do elity wyścigów. Najlepsza w serialu jest łatwość w znalezieniu kierowcy czy drużyny, z którymi można się utożsamić. To wszystko budowane jest po to, aby przyciągnąć nowych widzów do F1, a stałym kibicom pozwolić jeszcze bardziej zagłębić się w ten sport. Oczywiście, w tym celu Netflix używa wielu filmowych zabiegów, pokazując chociażby tragiczną historię Charlesa Leclerca, którego tata zginął na kilka dni przed jego wygraną w wyścigu F2 w Baku, a ojciec chrzestny poniósł śmierć wskutek tragicznego wypadku w wyścigu F1 dwa lata wcześniej. Wiedząc o tych wydarzeniach, trudno nie kibicować chłopakowi. Sztuka tkwi w tym żeby, podobnie jak u Jordana, ukazać ludzkie oblicze atletów – przedstawić ich historię oraz uczucia.

Co dalej? Jedno jest pewne – takich produkcji, jak wyżej opisane, będzie coraz więcej. Niedawno potwierdzony został serial o niezwyciężonej drużynie Arsenalu z sezonu 2003/04, której narratorem będzie sam trener „Kanonierów” z tamtego czasu – Arsene Wenger. I chociaż to wydarzenia sprzed kilkunastu lat, to kibice nadal trzymają je głęboko w sercu. Na pewno znajdzie się wielu chętnych, by posłuchać Wengera, dokładającego kolejne, nowe elementy do tamtej historii. Wiadomym jest również, że to uchylanie rąbka tajemnicy odbywa się w sposób kontrolowany, jeśli mowa jest o dosyć odległej przeszłości, a co dopiero, gdy nagrywa się materiały na żywo. Głód fanów jest jednak nadal bardzo duży, a wszelkie plotki dotyczące funkcjonowania szatni po prostu się „klikają”. Wobec tego, zamiast walczenia z niewygodnymi pytaniami, sportowi specjaliści od mediów zaczynają sprzedawać te informacje oficjalnie. Tym samym mają rzeszę zadowolonych osób wspierających klub, sporo nowych kibiców, którzy polubili zespół czy zawodnika po obejrzeniu serialu, a przepływ informacji wychodzących z szatni, pozostaje we władzy zarządzających klubem. Pozostaje zadać pytanie, jak daleko posuną się te działania? Czy reporterzy będą mieli kiedyś wolny dostęp do ekskluzywnej dotąd szatni? Czy będziemy mogli usłyszeć jak trener gani zawodników w przerwie meczu podczas transmisji na żywo, czy pozostaną nadal strefy święte, niedostępne dla mediów? Można odnieść wrażenie, że to sacrum będzie powoli, ale sukcesywnie, przełamywane. Oczywiście, znajdą się przeciwnicy takich działań, ale wydaje się, że zostaną zmuszeni do zaakceptowania nowej rzeczywistości. 0

listopad 2020


SPORT

/ nadzieja polskiego tenisa

Paryż wart jest Igi Szary, październikowy tydzień. Deszcz, zimno, a jedynym symbolem złotej polskiej jesieni było objęcie całego kraju żółtą strefą. Pojawiła się jednak na naszym firmamencie gwiazda, która zdołała przyćmić w serwisach informacyjnych wszystkie złe wieści. Pierwsza wielka postać polskiego sportu urodzona w XXI w. – Iga Świątek. T E K S T:

S E B AS T IAN M U RAS Z E WSKI

iedem meczów, czternaście setów, ponad dwa miliony widzów przed telewizorami. Gratulacje ze wszystkich stron, składane przez wielu wybitnych sportowców i przedstawicieli władz państwowych. Żadne cyfry nie zdołają opisać skali sukcesu, jaki odniosła 19-letnia tenisistka na kortach Rolanda Garrosa. Nie chodzi o sam fakt odegrania polskiego hymnu po zakończeniu singlowego finału wielkoszlemowego, co wydarzyło się pierwszy raz w historii – nie udało się to takim sławom jak Jędrzejowska, Fibak czy Radwańska. Świątek zdominowała cały turniej, pokazując na korcie dojrzałość fizyczną i psychiczną. Wraz z sukcesem pojawiły się porównania do największych sław światowego tenisa, lecz Iga pisze własną historię. Jak to wszystko się zaczęło?

S

Z Raszyna do Paryża Iga Świątek urodziła się w 2001 r. w Warszawie. Dość wcześnie zaczęła swoją przygodę z rakietą w ręce, co nie może dziwić, patrząc na to, jakie związki ze sportem miała jej rodzina – ojciec był mistrzem Uniwersjady i olimpijczykiem z Seulu w wioślarstwie, siostra, podobnie jak Iga, trenowała tenis. Świątek w dzieciństwie ćwiczyła na kortach znajdujących się niedaleko jej domu w rodzinnym Raszynie. W wieku 15 lat dołączyła do warszawskiej Legii, a odpowiedzialna za sekcję tenisa w klubie organizacja Warsaw Sports Group, zapewniła jej sztab trenerski i finansowanie wyjazdów na zawody. Wtedy też zaczęły pojawiać się pierwsze sukcesy, jak zwycięstwo w turnieju ITF w Sztokholmie. Triumf ten smakował tym lepiej, że był to pierwszy w karierze Polki występ w zawodowym turnieju tenisowym. Świątek w tym samym roku dotarła również do ćwierćfinału juniorskiego French Open w grze pojedynczej, a na kortach Wimbledonu i Flushing Meadows, w parze z Mają Chwalińską, znalazły się w czołowej czwórce rozgrywek deblowych. Juniorskie triumfy przyszły dwa lata później. Pierwszy w Paryżu, w deblu, wraz z Amerykanką Caty McNally. Drugi już w kolejnym miesiącu, po gładkim zwycięstwie w finale gry pojedynczej na Wimbledonie. Podczas Letnich Igrzysk Olimpijskich Młodzieży problemy zdrowotne Świątek

60–61

sprawiły, że skończyła udział w turnieju singlistek na ćwierćfinale. W grze podwójnej Polka zdołała uniknąć perturbacji, jednak w finale na gorszą dyspozycję narzekała jej partnerka, Słowenka Kaja Juvan. Mimo to, para zdołała pokonać Japonki i zdobyła złoty krążek. O Świątek zaczynało być głośno. Upatrywano w niej nadziei na wypełnienie pustki po Agnieszce Radwańskiej, która w tym czasie ogłosiła zakończenie zawodowej kariery. W styczniu 2019 r. Polka zadebiutowała w rozgrywkach WTA w Auckland, jak i w seniorskim turnieju wielkoszlemowym. W drugiej rundzie Australian Open uległa Camili Giorgi, natomiast cztery miesiące później awansowała do pierwszej setki światowego rankingu. We French Open wygrała trzy mecze – za mocna dla Polki okazała się Simona Halep, z którą Świątek przegrała 1:6, 0:6. Po osiągnięciu przez Igę pełnoletności, jej ojciec podjął decyzję o wypowiedzeniu umowy z Warsaw Sports Group i Legią Warszawa. Tenisistce udało się jednak utrzymać swój sztab szkoleniowy, w którego składzie są m.in. trener Piotr Sierzputowski i psycholog Daria Abramowicz, która cały czas stara się dbać o stan mentalny młodej zawodniczki. Robi to, między innymi, poprzez utrzymanie jej koncentracji za pomocą określonych, często powtarzających się zachowań. Swój debiutancki seniorski Wimbledon, Świątek zakończyła na pierwszym meczu turnieju singlowego, przegrywając z Viktoriją Golubic. Lepiej poszło jej w Waszyngtonie, gdzie pokonała między innymi Carolinę Wozniacki, a udział w zawodach skończyła na trzecim spotkaniu. Rundę wcześniej odpadła z US Open zarówno w singlu, jak i w deblu. Był to jej ostatni turniej w 2019 r. Jesienią Polka skupiła się na leczeniu kontuzjowanej stopy i dwutygodniowym zgrupowaniu w Dubaju. Rok 2020 Świątek zaczęła od dużego A – Australian Open. Skończyło się największym sukcesem w dotychczasowej karierze, czyli dotarciem do czwartej rundy turnieju wielkoszlemowego. Potem przyszedł czas na rozgrywki reprezentacyjne. Tenisistka wygrała wszystkie swoje mecze i przyczyniła się, w dużej mierze, do awansu Polski do play-offów Pucharu Billie Jean King, znanego również jako Puchar Federacji. Głównym zmartwieniem Igi było to, czy uda jej się wystąpić na Igrzyskach

w Tokio. W zmaganiach olimpijskich miało wystartować 56 najlepszych tenisistek, a ze względu na maturę Polka musiałaby zrezygnować z udziału w majowym turnieju w Madrycie i jednocześnie utraciłaby dużo punktów rankingowych. Zastanawiano się nad wysłaniem specjalnej prośby do WTA o zamrożenie jej rankingu, ale okazało się, że w maju, z przyczyn wiadomych, nie odbył się ani turniej w stolicy Hiszpanii, ani matura. Po bardzo dobrze napisanych egzaminach z rozszerzonego angielskiego i matematyki, nadszedł czas powrotu na wielkoszlemowe korty. Na drodze Świątek do zwycięstwa w US Open stanęła późniejsza finalistka – Wiktoria Azarenka. Nie było jednak dużo czasu na przeżywanie straconej szansy – za dwa tygodnie miał zacząć się przełożony French Open.

Welcome to the Jungle Drabinka nie napawała optymizmem. W czwartej rundzie turnieju Świątek miała zagrać z rozstawioną z numerem 1 Simoną Halep. Mecz dwóch pań rok wcześniej skończył się porażką Polki 1:6, 0:6 i trwał tylko 45 minut. Tegoroczne spotkanie było niewiele dłuższe, ale potoczyło się zupełnie inaczej. Sensacyjne, choć zasłużone zwycięstwo Igi 6:2, 6:1, spowodowało że stała się faworytką do końcowego triumfu. Wiele kilometrów dalej, nad Wisłą, szaleństwo nabierało coraz większych rozmiarów. Mecz półfinałowy i wielki finał były transmitowane w ogólnodostępnej stacji i to w tej, która sport pokazuje tylko podczas wydarzeń charytatywnych – TVN. Zwycięstwo 6:4, 6:1 z Sofią Kenin było wisienką na torcie. Po wygranej, zaczęto dyskutować o tym, jakiej muzyki słucha 19-latka (piosenka Welcome to the Jungle Guns’n’Roses towarzyszy jej przy wyjściu na kort) czy jak stosunkowo młody sztab wpłynął na ukształtowanie Świątek. Znaleźli się oczywiście tacy, którzy od razu zaczęli pytać o igrzyska i inne szlemy. Niepotrzebnie. Jedyną rzeczą, jakiej można życzyć teraz Idze, to spokój. I zdanie egzaminu na prawo jazdy. Spokój przydałby się również kibicom. Patrząc na współpracowników tenisistki i nią samą, w przyszłości można spodziewać się wiele dobrego. Tylko bez presji. 0


varia /

Varia

Polecamy: 62 TEchnologia i społeczeństwo Vigilate itaque, quia nescitis diem neque horam Memento mori

64 technologia i społeczeństwo Mimowolny celibat, dobrowolna mizoginia Fot. Nicola Kulesza

Podróż do wnętrza ideologii

68 człowiek z pasją Niewidzialna choroba Zdrowie psychiczne

Pochwała niemoty M ac i e j C i e r n i a k odzice tłumaczyli nauczycielom, że Andrzejek z tego wyrośnie, po prostu przechodzi teraz przez trudny okres. Tymczasem chłopiec coraz bardziej zamykał się w swoim świecie, nie zawierał nowych znajomości i coraz mniej się odzywał, nawet pytany przed tablicą. Kiedy miał czternaście lat, zainteresowała się nim dziewczyna, której podobali się wycofani chłopcy. Jakimś cudem wyciągnęła go na spacer do parku i kiedy siedzieli razem na ławeczce, miało już dojść do pocałunku. Na czoło Andrzejka wystąpił pot, a resztki jego obiadu w wyniku stresu wylądowały na sweterku dziewczyny. Uciekła w popłochu. Później unikała go w szkole, nawet kiedy zebrał się na odwagę, żeby ją przeprosić. Wtedy pierwszy raz upił się wódką podkradzioną z barku mamy. Introwertyzm zdecydowanie zbyt często jest mylony z fobią społeczna – groźnym zaburzeniem niepsychotycznym. Od 27 do aż 70 proc. osób cierpiących na fobię społeczną lub któreś z zaburzeń jej pokrewnych (w zależności od przyjętej jednostki chorobowej) ma na koncie jedną lub więcej prób samobójczych. Nieleczona fobia może uniemożliwiać prawidłowe funkcjonowanie, stwarzając problemy w codziennych sytuacjach takich jak wyjście do sklepu czy załatwienie czegoś w urzędzie. Również ekstensywne sięganie po używki i ich nadużywanie są nadreprezentowane w grupie osób cierpiących na fobię społeczną, stąd w początkowym opisie dużo na temat upijania się. Według badań centrum Footprints for society, 20 proc. osób ze zdiagnozowanym zaburzeniem sięga po alkohol zdecydowanie zbyt często i zdecydowanie za wcześnie. Również nadmierne używanie miękkich narkotyków może wystąpić wśród takich osób, gdyż pozornie pomagają im one uspokoić ataki fobii i „zmiękczyć” jej objawy.

R

Fobia ta ma ogromny potencjał do lawinowego nasilania się na przestrzeni lat.

Leczenie zaś jest mocno utrudnione przez brak edukacji w temacie schorzenia, przeszkadzający w diagnozie. Nie należy rzecz jasna przesadzać w poszukiwaniu chorych i uprawiać polowań na czarownice, określając każdą osobę, która przed stresującym wydarzeniem, jak randka czy publiczne wystąpienie, doświadcza poniższych objawów. Kiedy jednak występują one w codziennych sytuacjach, takich jak wyjście do sklepu czy zapytanie o drogę na przystanek, należy skonsultować się z psychiatrą. Te objawy to: strach na samą myśl o nadchodzącej interakcji, brak możliwości odezwania się w jej trakcie, całkowite unikanie interakcji z obawy przed zawstydzającymi objawami fizycznymi. Wśród tych ostatnich najczęstsze są: rumienienie się, drżenie, nadmierne pocenie, nudności i problemy żołądkowe, płytki oddech czy napięcie mięśni. Osoby doświadczające tych symptomów w sytuacjach kontaktów społecznych bardzo często po ich zakończeniu analizują nadmiernie ich przebieg, wyrzucając sobie każdy najmniejszy błąd i tym samym przygotowując podstawy pod atak paniki przed kolejną interakcją. Fobia ta ma ogromny potencjał do lawinowego nasilania się na przestrzeni lat. Tytuł, choć może powodować dyskomfort, ma drugą warstwę. Jego istotą jest problem pobłażania zachowaniom ludzi chorujących na fobię i braku reakcji na te stanowiące znaczne odstępstwo od normy. Takie lekceważenie nie tylko pogłębia chorobę, ale też stanowi swoistą bramkę dla społeczeństwa do dalszego traktowania jej w sposób niedostatecznie poważny. Dlatego tak ważne jest, by nie zbywać problemów bliskich nam osób i nie dopuszczać do przekształcenia się zwykłej nieśmiałości w chorobę. 0

listopad 2020


TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO

/ mumifikacja zwłok

Spooky

Vigilate itaque, quia nescitis diem neque horam (Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny)

Większość ludzi jest nijaka. Rodzą się by żyć, żyją by umierać. Kolor ich oczu, włosów czy skóry świadczy tylko o dominacji pewnych genów. Określenie miły często oznacza po prostu nudny. Tłumy chodzą ulicami, nie mając żadnej wartości dla otaczającego uniwersum. Nic więc dziwnego, że zakopani trzy metry pod ziemią znaczą niekiedy więcej. Chociażby dla archeologów. T e k s t i z dj ę c i a :

Ś

wiat pędzi. Niektórzy udają, że starają się za nim nadążyć, a czas na spotkanie z rodziną mają tylko z okazji

pogrzebu. – Dawno cię tu nie było. – Jakoś przed kwarantanną ostatnio. – Przed kwarantanną w październiku zeszłego roku. Pomyślałam, że faktycznie ma rację i że może warto wpadać częściej niż ze względu na rodzinne perypetie. Gdyby jednak się nie udało, pozostają te nieszczęsne pogrzeby. Jak powiedział Benjamin Franklin, w życiu pewne są tylko śmierć i podatki. Ludzie umierali i będą umierać. Pewnie dlatego, przechadzając się 1 listopada mieniącymi się od blasku zniczy alejkami cmentarzy, zauważamy coraz więcej tabliczek z informacją „miejsce wykupione”, a na co niektórych płytach nagrobnych wyryte zostały zawczasu personalia i daty narodzin. Nieznane pozostają wyłącznie dni schowania do dębowej trumny i zakopania kilka metrów poniżej. Bo co innego można zrobić z zesztywniałym i sinym ciałem już na zawsze zwolnionym z obowiązku podatkowego?

Z u z a n n a Łu b i ń s k a

żeniu w ziemi. Wynika to głównie z tradycji chrześcijańskiej. Ten zwyczaj chowania ciała zakorzeniony jest w religii poprzez wiarę w fizyczne zmartwychwstanie człowieka. W całości przecież pochowano Chrystusa. Dlatego też kościół nie do końca przychylny jest kremacji zwłok, sugerując powiązanie tego procesu z pogaństwem, średniowiecznym paleniem na stosach czy symbolem kary i potępienia. Kremacja przez długi czas była wręcz zakazana. Dopiero w latach 60. XX w. podczas Soboru Watykańskiego II dopuszczone zostało ciałopalenie. Kościół katolicki oficjalnie oświadczył, że krema-

Biurokracja wpędza żywych do grobu Nieważne, co chcemy z nim zrobić, najpierw konieczne jest przejście przez całą biurokratyczną procedurę. Po śmierci pacjenta lekarz sporządza kartę zgonu. Następnie nie później niż w ciągu trzech dni należy zgłosić zgon do urzędu stanu cywilnego, gdzie jego kierownik wydaje osobie zgłaszającej akt zgonu – akt stanu cywilnego rejestrujący śmierć osoby. Wg danych GUS w 2019 r. w Polsce zmarło 409 709 osób. W naszym kraju trupy najczęściej poddawane są inhumacji, czyli zło-

62–63

cja nie przeszkadza już w zmartwychwstaniu i życiu wiecznym. Amen.

Ciało prochem się staje Aktualnie, według Krzysztofa Wolickiego, prezesa Polskiego Stowarzyszenia Pogrzebo-

wego, w Polsce spopieleniu poddaje się około 30 proc. ciał. Im bliżej zachodniej granicy, tym więcej. W Europie pierwsze krematoria pojawiły się w Szwecji i Niemczech. W nadwiślańskiej krainie w Poznaniu, w roku 1993. Obecnie na terenie Polski funkcjonuje blisko 60 krematoriów, niektóre komunalne, inne prywatne. We wszystkich spala się ludzkie zwłoki. Cały proces kremacji zajmuje od godziny do półtorej. Po tym czasie w temperaturze około 800–900 stopni Celsjusza człowiek traci swoją ziemską formę i w proch się obraca. Etyka zawodowa zobowiązuje krematora do umieszczenia w urnie wszystkich prochów zmarłego. Bliscy otrzymują średnio 3 litry człowieka zamknięte w urnie, które zgodnie z polskim prawem funeralnym muszą znaleźć się na cmentarzu. Artykuł 12 ustawy o cmentarzach i chowaniu zmarłych stanowi: Zwłoki mogą być pochowane przez złożenie w grobach ziemnych, w grobach murowanych lub katakumbach i zatopienie w morzu. Szczątki pochodzące ze spopielenia zwłok mogą być przechowywane także w kolumbariach [zbiorowych grobowcach – przyp. red.]. Obecny stan prawny (pochodzący z 1959 r., na domiar złego stanowiący w dużej części kopie przepisów przedwojennych) nie zezwala więc na rozsypywanie prochów w dowolnym miejscu. W Polsce nie można ani rozsypać dziadka na podwórku ani postawić babci nad kominkiem. Tutaj wystarczy sąsiedzki donos, żeby dostać za to grzywnę do 5 tys. zł. lub zostać ukaranym 30-dniowym aresztem. Dla porównania w stanie Waszyngton dopuszczalne jest wykorzystanie ciała jako kompostu albo przekształcenie prochów w pamiątkowy diament. Typowy amerykański sen okazuje się być niekiedy wieczny.


mumifikacja zwłok /

TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO

Trupy w bandażach

Zgon z Nirvaną w tle

Kremacja i pochówek szkieletowy, inaczej inhumacja, to na dziś zdecydowanie dwie najpopularniejsze możliwości utylizacji zwłok. Jednak na przestrzeni wieków wykształciły się różne inne sposoby radzenia sobie z pozbawionym życia ciałem. Każdemu na pewno znana jest zabandażowana postać powstająca z zaświatów. Ledwo idzie, niemal odpadają jej kończyny, ale żadnego dziecka, oglądającego Scooby Doo czy inną bajkę, ten fakt nie dziwi – chodzące zwłoki spędziły przecież z 3 tys. lat zamknięte w sarkofagu. Mumie od wieków wzbudzają fascynację – pewnie dlatego przeszły z egipskich piramid do popkultury. Ciekawią ludzi. A najbardziej to jakim cudem człowiek zawinięty w bandaże może w niemal nienaruszonym stanie przetrwać tysiąclecia. Właśnie, jakim? Proces mumifikacji Egipcjanie zaczynali od pozbawienia zmarłego organów wewnętrznych, zazwyczaj oprócz serca. Wątrobę, jelita, płuca i żołądek konserwowali i umieszczali w specjalnych urnach. Następnie pokrywali ciało solą na około 40–70 dni, w celu pozbycia się z niego wody. Wysuszone zwłoki smarowano zapachowymi olejami i żywicą, do której z łatwością przyklejały się bandaże. Kilka warstw lnianych pasów, amulet gdzieś pomiędzy nimi i mumia gotowa. Pytanie jednak, po co to wszystko? Otóż najbardziej przyziemnym tłumaczeniem, dlaczego w niektórych regionach nie przyjęło się palenie zwłok, był brak drewna na stos. W piaszczystym Egipcie po prostu brakowało kluczowego surowca potrzebnego do spalania ciał. Dodatkowo względy religijne, wiara w pośmiertne życie… Z kumulacji tych czynników zapewne wynika cała wyrafinowana sztuka.

O ile o pośmiertnej mumifikacji słyszał każdy, można się założyć, że o Sokoshinbutsu już mniej osób. Obcobrzmiący wyraz oznacza mumifikację za życia, niejako na życzenie. Technika ta wywodzi się z odnogi buddyzmu i polega na powolnym umieraniu podczas medytacji. Medytacji, albo raczej głodzenia się w pozycji lotosu. Proces ten potrafił trwać nawet 10 lat. Początkowo mnisi spożywali tylko orzechy i gałkę muszkatołową, co pomagało w pozbyciu się tłuszczu z organizmu. Następnie przechodzili na korę i korzenie

Okazuje się, że w tym kraju nawet po śmierci nie można decydować o swoim ciele. sosny, co sprzyjało odwadnianiu ciała. Na sam koniec automumifikacji pili wywar z trującej rośliny, powodujący silne wymioty i pocenie się, czyli dodatkową utratę płynów. Kiedy medytujący w ten sposób człowiek był już półprzytomnym szkieletem, umieszczano go w kamiennym grobowcu pod powierzchnią ziemi. Z żywymi łączyła go teraz tylko specjalna rura, którą powietrze wpadało do grobowca, oraz dzwoneczek, dzięki któremu buddyjski asceta sygnalizował, że jest w nim jeszcze odrobina życia. Z czasem rurę usuwano.

Wystawa martwej natury Na takie ciała przynajmniej nikt nie musiał patrzeć. Albo zostawały w podziemiach, albo wkładane były do figur przedstawiających buddę. Inaczej rzecz się miała w katakumbach Kapucynów w Palermo, gdzie zwłoki wystawiano na widok mnichów. Wszystko po to, aby mieli oni na uwadze kruchość

ludzkiej egzystencji. Historia 8 tys. ciał przytwierdzonych do ścian katakumb zaczęła się w momencie, gdy na sycylijskim cmentarzu skończyło się miejsce na chowanie zmarłych. Zakonnicy przypadkowo zauważyli wtedy, że pozostawione w piwnicach ciała po kilku tygodniach wcale nie są szkieletami, a stały się zmumifikowanymi zwłokami. Przez specyficzny, suchy mikroklimat nie zachodził proces rozkładu ciał. Z czasem mnisi nieco ulepszyli ten proces. Zmarłemu w pierwszej kolejności usuwali organy wewnętrzne. Potem ciało trafiało do zamkniętego pomieszczenia na ok. 8–12 miesięcy do wyschnięcia. Następnie przemywali je wodą, potem octem i ponownie suszyli. Jamy ciała wypychali słomą, bliscy dostarczali odświętne ubrania i voila – trup trafiał na ścianę. Sycylijskie katakumby to nieco przerażająca forma oswajania ludzi z efemerycznością życia. Jednak ich założenie zostało z pewnością osiągnięte, ergo dawni mieszkańcy Palermo wnieśli pewną wartość do świata, nie tylko tamtejszych żywych, ale i obecnych. Spacerując podziemnymi korytarzami w ciepłe wrześniowe popołudnie, rzeczywiście można poczuć własne usychanie. Nagle możliwe staje się spojrzenie śmierci w oczy… a raczej w puste już oczodoły anonimowych ciał. Większość zwłok zwisających ze ścian nie jest podpisana. Czy dlatego, że palermiańscy mnisi jeszcze przed RODO chronili dane osobowe? Możliwe. A może już chwilę po śmierci nikogo nie interesowały personalia zmarłych? Bardziej prawdopodobne. Niewiele ludzi zostanie zapamiętanych. To żadne odkrycie. Z każdej epoki znana jest wyłącznie garstka najwybitniejszych jednostek, podczas gdy w jej trakcie ziemię zamieszkuje tabun innych ludzi. Zazwyczaj nijakich. A życie jest pełne możliwości. Pogrzeb niby też. Chociaż chyba lepiej jest zostać w pamięci ludzi ze względu na ciekawy życiorys niż intrygujący sposób schowania do przysłowiowego piachu. 0

listopad 2020


TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO

/ incele

Mimowolny celibat, dobrowolna mizoginia Od marca ograniczamy kontakty międzyludzkie, bo zmusza nas globalna pandemia. Istnieją jednak grupy ludzi, którzy robią to od lat. I wychodzi na to, że zmuszamy ich my. T e k s t:

Anna Halewska

o Polsce jeżdżą ciężarówki ostrzegające przed seksualizacją dzieci. Głoszą historie o lobby LGBT, które według nich bezwzględnie chce uczyć najmłodszych o masturbacji, wyrażaniu zgody na seks i orgazmie. Treści programu nauczania mogą być różne, ale na seks ciężko się nie natknąć w popkulturze. W wielkim mieście, ale i w małych miejscowościach. W telewizji, internecie, w reklamach. Wszechobecne wzorce seksualne są tak dużą częścią środków masowego przekazu, że okazały się być też częścią naszych osobowości. Kreują nas na wiele sposobów, ale prawdopodobnie najmocniej określają osoby, które seksu nie doświadczają.

P

Dobre złego początki Fora internetowe inceli powstały jako miejsca wsparcia i wyznań samotnych młodych dorosłych. Termin pochodzi z angielskiego involuntarily celibate i określa osoby, którym mimo

64–65

f otogr a f i a :

Aleksander Jura

chęci, a nawet wysiłków, nie udaje się nawiązywać stosunków płciowych z innymi członkami społeczeństwa. Miał być to ruch zdrowy, zrzeszający tych, którzy nie mogą odnaleźć się we współczesnych rytuałach związanych z poszukiwaniem partnera. Łatwo zrozumieć to nieszczęście i współczuć bólu związanego z brakiem drugiej połówki. Część osób identyfikujących się jako incele na tym etapie pozostała, szukając szczęścia w miłości. Jednak wielu innych dołączyło do ruchu, który szybko przerodził się w coś więcej, coś na miarę subkultury, której paliwem jest frustracja. Większość osób identyfikujących się jako incele jest szczególnie aktywna w obrębie manosfery – nieformalnej sieci blogerów i właścicieli stron internetowych poruszających kwestie związane z męskością. Męskością f lirtującą z mizoginią, stojącą twardo na fundamencie, który przez środowiska feministyczne zostałby określony mianem toksycznego.

Podróż do wnętrza ideologii Manosferę, obok inceli, kreują trzy grupy. Najbardziej niepozorną z nich wydają się być działacze ruchu na rzecz praw mężczyzn (ang. men’s rights activists). MR As starają się walczyć ze społeczną i prawną dyskryminacją mężczyzn m.in. w prawie rodzinnym. Ich cele są realistyczne, a roszczenia – zgodne z tym, co większość nazwie sprawiedliwym. Realistyczne, sprawiedliwe, sensowne? Tak, ale jesteśmy dopiero na płyciźnie morza antyfeministycznych ideologii. Ruch na rzecz praw mężczyzn zrzesza głównie starszych członków manosfery, którzy posiadają już swój własny bagaż doświadczeń z kobietami. Podobnie jest z większością członków ruchu MGTOW (ang. Men Going Their Own Way). To mężczyźni idący własną drogą. Drodze tej dalej od kobiet, niż od samego feminizmu, ponieważ, o ironio, prowadzi ona przez odrzucanie ról społecznych. Tym przypisanym kiedyś zarówno mężczyznom, jak i kobietom. MGTOW ma uczyć życia opierającego się na samospełnieniu i własnym interesie. Życia z daleka od wyrachowanych, samolubnych kobiet. Dla własnego zdrowia i bezpieczeństwa – od wszystkich kobiet. Inna grupa tworząca manosferę to pick-up artists. To artyści uwodzenia, których instrumentem jest manipulacja, a celem – seks i pieniądze ze sprzedaży internetowych kursów randkowania. Żywią się młodymi mężczyznami, którzy w obliczu własnej samotności chcą działać. Większość z nich zaczyna od znalezienia hobby czy pójścia na siłownię, ale kiedy te rozwiązania nie przynoszą od razu skutków, łatwo jest im ulec komuś, kto obiecuje natychmiastowy sukces. Naturalnie w postaci stosunku płciowego. Taką właśnie nagrodę można wygrać w Grze (ang. The Game) na arenie relacji damsko-męskich, opierającej się na serii psychologicznych sztuczek, dzięki którym każdy ruch i każda riposta mogą zostać zaplanowane. W ten sposób Gra przypomina szachy, których celem jest nie król, a królowa.


incele /

Te rzesze (najczęściej) białych, heteroseksualnych mężczyzn próbują przekazać reszcie świata coś bardzo ważnego. Komunikat jest prosty – żyjemy w kłamstwie. Manosfera jest jak imponujące zrzeszenie tysięcy wcieleń Neo, głównego bohatera filmu Matrix. Neo już na początku scenariusza staje przed wyborem: może wybrać pigułkę niebieską i pozostać w świecie komfortowym, ale fałszywym, lub zażyć pigułkę czerwoną, która pozwoli mu odkryć niewygodne prawdy. Alternatywna prawica różnie interpretuje tę scenę. Niektórzy nawet odnoszą ją do obecnej pandemii: zażywający pigułkę niebieską słuchają wszystkich zaleceń dotyczących COVID-19, podczas gdy „czerwoni” uczestniczą w anty-maseczkowych protestach. Jednak w kontekście przyjętym przez manosferę czerwona pigułka to teoria seksualności i ludzkiej natury. Warto pamiętać jednak, że epitet „ludzkiej” nadano jej tutaj dość hojnie, ponieważ manosfera bawi się pojęciem człowieczeństwa: w analizie zatrzymuje się na granicy tego, czym przez darwinowską ewolucję stał się homo sapiens, ignorując to, do czego współcześnie dąży w swoim rozwoju.

Seks, pigułki, depresja W większości ludzie są wychowywani na pigułce niebieskiej – mieszance instynktów i wyuczonej moralności, która utrzymuje ustalony porządek społeczeństwa. Pigułka niebieska jest dla naiwnych, przedstawia świat jako lepszy i sprawiedliwszy, niż ten jest w rzeczywistości. Rzeczywistość tę opisuje pigułka czerwona. Jej najważniejszym filarem jest powszechna i niezniszczalna hipergamia. Hipergamia to siła, która, działając w sposób podobny do grawitacji, przyciąga kobiety do najatrakcyjniejszych mężczyzn. Stąd, kiedy brak prawnych, technicznych i społecznych barier, samice gatunku homo sapiens zawsze wybierają partnera życiowego o możliwie najwyższej pozycji społecznej. Pewne nieodłączne instynktowne cechy osobowości charakteryzują każdą kobietę, dopóki ta jest płodna. Szepczą, jak diabełki zamiast na ramieniu siedzące w układzie rozrodczym, że pragnąć ma związku jedynie z mężczyzną o możliwie jak najlepszym zestawie genów lub najwyższym statusie społecznym. Najlepiej posiadającym oba. Natura kobiet ma pomagać im w dążeniu do takiego związku-celu, magicznie niwelując lub chociaż zmniejszając poczucie winy podczas wykonywania czynności uznawanych za niemoralne, takich jak zdrada partnera czy zerwanie kontaktów ze względu na lepszą propozycję matrymonialną od innej osoby. Przez wszechobecną hipergamię kobiety pokochają jedynie mężczyzn, o których myślą lepiej niż o innych, a także lepiej niż o sobie samych. Wygodnie składa się tak, że populacja mężczyzn podpada pod tym kątem pod zasadę Pareto: tylko 20

TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO

proc. mężczyzn, baśniowych samców alfa, odpowiada wymaganiom intelektualnym i fizycznym stawianym przez kobiety. Tylko ci szczęśliwcy mogą oczekiwać od kobiet szacunku, dobrego seksu i prawdziwej miłości. Kolejność przypadkowa. Pozostałe 80 proc. męskiej populacji to tak zwani samce beta. Są mniej obdarowani genetycznie, a przez to nieszanowani i niekochani przez płeć przeciwną. Za seks muszą płacić zasobami. Przez to pełnią ważną rolę w społeczeństwie – wychowują dzieci, pracują i napędzają gospodarkę. Wśród wszystkich bohaterów na scenie teatru czerwonej pigułki to im najbliżej do mitycznych homo oeconomicus. Mogą zarobić na pseudo-miłość przez inwestowanie w kobiety finansowo i emocjonalnie. Nie mogą jednak liczyć na nic więcej. Tylko wybrane 20 proc. mężczyzn może wejść w dowolne, wybrane przez siebie, długo- lub krótkotrwałe związki z prawie każdą kobietą, jednocześnie nie oferując w zamian wymiernych korzyści.

Matriarchat? Poproszę dwa Incele, odnajdujący siebie wśród tych smutnych 80 proc., wypowiadają się w swoich teoriach terminami uniwersalnymi, a nawet odwołują się do darwinowskich dostosowań ewolucyjnych. Ich problematyczna sytuacja powinna być więc widoczna już wcześniej, nawet u zarania ludzkich dziejów. Jednak do czasu rewolucji seksualnej ta matrymonialna zasada Pareto chowała się za narzuconą kulturowo monogamią. Seks był czymś zarezerwowanym dla małżeństwa, a rozwody prawie niemożliwe – niedostępne prawnie lub

Intymne relacje rządzą się więc prawami przypominającymi te, które występują na rynkach dóbr i usług.

potępiane społecznie. Kilka dekad temu ludzkość porzuciła te ograniczenia. Feminizm, dążący do sytuacji, w której kobiety będą uprzywilejowane, to właśnie osiągnął. Płeć piękna przejęła władzę. Państwa kultury zachodniej promują zachowania charakterystyczne dla samców beta tj. poświęcenie dla rodziny, podczas gdy ewolucyjnie nie mogą być one atrakcyjne dla kobiet. Kultura zachodu jest wręcz antymęska. Wszechświat w całej swojej rozległości przygotował więc dla heteroseksualnego mężczyzny trzy możliwości. Jeśli urodził się w czepku, to należy do samców alfa i może rozkoszować się rarytasami życia, jakimi są miłość odwzajemniona i zjawiskowy seks. Reszta osobników płci męskiej może żyć niebieską pigułką, bardzo się starać i wchodzić w sztuczne związki z niezadowolony-

mi kobietami, które się na to godzą ze względu na wygodę lub rozsądek. Samce beta mogą też zdecydować się na oczyszczenie organizmu z dotychczasowych wpływów kultury. Tak jak tabletka z melatoniną prowadzi do snu, tak czerwona pigułka prowadzi do manosfery. Jej przełknięcie jest groźnie magiczne, bo jest samospełniającą się przepowiednią – wypowiedzi o alternatywnym uniwersum, gdzie seks jest państwowo redystrybuowany, od których nie stronią najbardziej radykalni incele, raczej skłonią potencjalną partnerkę do ucieczki niż do pocałunku. Niestety, dalsza droga w głąb manosfery może prowadzić też do innych pigułek, z których prawdopodobnie najgroźniejsza jest pigułka czarna – to pigułka czerwona podawana na filecie z kozła ofiarnego pod postacią genów. Jej skutki, w większości wcale nie uboczne, to skrajnie beznadziejny stan psychiczny. Jesteś nieatrakcyjny, nic nie możesz z tym zrobić, nikt cię nigdy nie pokocha. Na osoby mało atrakcyjne czeka w środowisku czarnopigułkowym łatwy i chwytliwy komunikat: lie down and rot – połóż się i zgnij.

Kozak w necie, morderca w świecie Wniosek i przesłanie powinny być proste, na poziomie rozmowy rodzica z nastolatkiem: pigułki są niebezpieczne. Dla zdrowia psychicznego. Dla zdrowia społecznego. Dla innych ludzi. Tylko w ciągu ostatnich dwóch lat i tylko w Stanach Zjednoczonych, osoby powiązane z manosferą zabiły prawie trzydzieści osób. Ciężko raniły wiele więcej. Incelem nazywał siebie zamachowiec, który zaraz przed rozpoczęciem lockdownu, w lutym tego roku, zamordował za naszą zachodnią granicą jedenaście osób. Jedną z ikon ruchu inceli jest morderca i samobójca, Elliot Rodger. Niedługo przed zabiciem sześciu osób, w trakcie patetycznie nazwanego Dnia Odkupienia, Elliot opublikował manifest, w którym napisał: „Jedyne czego kiedykolwiek chciałem to odnaleźć się w społeczeństwie, ale zostałem odrzucony, zmuszony do znoszenia samotnej i nic nie znaczącej egzystencji. Wszystko dlatego, że samice nie potrafiły odnaleźć we mnie żadnej wartości.” Jak większość tragedii, ta też wyszła spod ręki ludzkiej. Stworzyliśmy manosferę za pomocą tkwiących głęboko w nas przekonań o prawdziwym mężczyźnie – pogromcy pająków oraz tragarzu lodówek, któremu obcy jest akt ronienia łez. Postawiliśmy kropkę nad „i” przez utrwalanie wizji idealnych kobiet jako niewinnych dziewic i idealnych mężczyzn jako doświadczonych uwodzicieli. Musieliśmy wiedzieć, że budując ideały na podstawie charakteru ich życia seksualnego, na tej podstawie określiliśmy też niedoskonałości. A teraz powinniśmy zdawać sobie sprawę, że pozbycie się tych etykiet będzie trudniejsze niż zerwanie banera z propagandowej ciężarówki. 0

listopad 2020


TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO

/ TEDx na Warmii i Mazurach

TEDxLikusy. Kto będzie zmieniać świat? Od dziesięcioleci młodzi próbują znaleźć swoje miejsce w dyskusji publicznej. Kiedyś w niepisany sposób nie mieli do tego prawa, potem mówiono, że brakuje im do tego kompetencji. Jednak teraz to licealiści i studenci zorganizowali pierwszy na Warmii i Mazurach TEDx. T e k s t:

Arkadiusz Klej

eśli wybieracie się na wydarzenia typu TED, będziecie mieli do wyboru różne rodzaje biletów. Najszersze pakiety mogą zawierać dodatkowe atrakcje, jak chociażby kolację z prelegentami lub wstęp na afterparty. To też sposób na okazanie organizatorom zaufania oraz wsparcia. Wszystkie wydarzenia TEDx tworzone są przez zespoły wolontariuszy, którzy przez wiele miesięcy pracują, abyśmy jako widzowie mogli poznawać świetnych mówców i ich poruszające historie. Ci organizatorzy wykonują też ogromną pracę, aby odkryć i pokazać całemu światu, jak niezwykłe osoby swoim codziennym wysiłkiem wdrażają idee, które mogą zmienić świat na lepszy.

J

Networking, Networking i Networking Warto poznawać takich ludzi – umożliwiają to różnego rodzaju imprezy poprzedzające wydarzenia lub integracje następujące po nich. To okazja do świetnych, głębokich rozmów, gdzie przy wspólnym stole eksperci z wielu dziedzin dzielą się swoimi spostrzeżeniami na temat polityki, społeczeństwa, spraw międzynarodowych oraz codziennych wyzwań, jakie spotykają osoby, które działają dla innych. Osoby mające za sobą 20 lat pracy w korporacjach, wspólnie ze strażakami pracującymi w CERN i przedstawicielkami tajwańskich funduszy VC to mieszanka postaci, których rozmowy same w sobie mogłyby być materiałem na film. Ciekawe historie tworzą ciekawych ludzi, a godziny intrygujących rozmów budzą apetyt na lepsze poznanie otaczającej nas rzeczywistości.

Brak tematów przewodnich Niektóre konferencje TEDx przyjmują w każdej edycji temat przewodni. Tu jednak organizatorzy postawili na interdyscyplinarność i wyszło im to na dobre. Prelekcje na temat pracy mózgu i tego, jak obciąża go nasza codzienność, przeplatały się z tematami dotyczącymi odpowiedzialnej pomocy humanitarnej. Pomimo mnogości tematów, najwięcej razy na scenie pojawił się wątek odpowiedzialnego wykorzystania zasobów. Michał Paca pokazywał przepaści, jakie dzielą oficjalne deklaracje co do polityki śmieciowej, od tego, co rzeczywiście dzieje się w różnych krajach Europy. W Niemczech za śmieci posegregowane uznaje się między innymi te „wyeksportowane”

66–67

z dj ę c i E :

do innych krajów – mało kto przejmuje się tym, że firma, która je odkupuje, ma dziwną tendencję do samozapłonów na swoich wysypiskach. Z roku na rok produkujemy coraz więcej śmieci. Wiele osób uważa, że nie można winić ludzi za to, że wybierają to, co najwygodniejsze – kupienie kolejnej rzeczy i wyrzucenie poprzednich. Jednak ta droga to złudzenie, bo problem nie znika w śmietniku. Za każdym razem, gdy wyrzucamy coś do kosza, tak naprawdę wyrzucamy to kilkadziesiąt lat do przodu. Jeśli sami nie uporamy się z naszymi śmieciami, będą w nich pływać nasze dzieci oraz wnuki. To od naszych najmniejszych decyzji zależy, jak będzie wyglądał świata za kilka pokoleń. Gdy chcemy pracować nad nawykami, przyda się nam instrukcja. Michał Paca w swoim wystąpieniu zapraszał na stronę smiec-mniej.pl, gdzie znajdziecie zestaw wyzwań, które ułatwią wam zmianę swojego podejścia do recyklingu.

Na przekór stereotypom Niezależnie od światopodglądu wiemy, że jeśli amerykańscy naukowcy coś udowodnili, to z tym się nie dyskutuje. W przestrzeni publicznej mamy bardzo wiele pseudoprzekonań opartych na pseudofaktach. Czasem odpowiada za nie nierzetelność badaczy. Czasem niedokładność lub ignorancja dziennikarzy, którzy, szukając prowokacyjnych tytułów, dokonują przeinaczeń. Innym razem jest to celowe działanie mediów, które kłamią i manipulują w ramach swojego planu. Wszystkie te wykolejenia intelektualne są jednak łatwe do rozpoznania – pod warunkiem, że będziemy zwracać na to uwagę. W świecie, w którym wytwarzane są olbrzymie ilości informacji, pojawiło się hasło: dane to nowe złoto. W twierdzeniu tym jest wiele prawdy, ale jego dokładne zrozumienie wymaga pewnego procesu. Rozpoczyna się on od „górnika” – kogoś, kto ze wszystkich możliwych danych wydobywa zestawy, które zostaną poddane dalszej analizie. Następnie takie dane musi wziąć w ręce osoba, która je zinterpretuje i na ich podstawie wypracuje pewną strategię działania. Kolejny

Iga Podgórska

uczestnik tego łańcuszka zależności musi te dane zwizualizować tak, aby stały się zrozumiałe dla wszystkich odbiorców. Te kilka ról może być realizowane przez jedną osobę, jednak każda z nich musi być odgrywana według odpowiednich standardów. Ktoś, kto prezentuje dane, nie powinien bawić się trójwymiarowością wykresów, co mogłoby zniekształcić wyniki. Niestety nawet najlepszym zdarzało się publikowanie wprowadzających w błąd materiałów. W raporcie GUS skala rozpoczynała się na 80 proc., przez co wydawało się, że 11 proc. osób, które uważa, że zagrożenie COVID-19 jest małe, to więcej niż 88 proc., które uważa, że jest ono duże (zob. Wykres 5.). GUS po fakcie przeprosił za tę sytuację i opublikował poprawione wykresy. Wytwarzamy miliony informacji, w gąszczu których każdy z nas szuka własnej drogi. Same dane nie są kruszcem, ale podejmowanie decyzji data driven jest już jak najbardziej „nowym złotem”.

Stereotypowe głowy Bardziej dosłownym wymiarem stereotypów są te, które możemy spotkać chociażby w popkulturze. Opowiadająca o nich Sylwia Królikowska podkreślała, że wiele z nich opartych jest na pseudonauce, a następnie powielanych przez różnego rodzaju „internetowe agregatory głupoty”. Wszak wszyscy „wiemy”, że faceci posiadają nothing box, które pozwala im spędzić dowolną ilość czasu na myśleniu o niczym. To wcale nie jest tak, że w procesie socjalizacji mniej rozmawia się z nimi o emocjach, więc może czasem nie potrafią ich nazwać. Są twardzi, mają mięśnie jak skały, fale się odbijały – jak śpiewał o swoim koledze pewien Solar. Takie stereotypy mogą niestety prowadzić do kumulowania w sobie emocji i łatwiejszego popadania w agresję w sytuacjach kryzysowych.


TEDx na Warmii i Mazurach /

Oczyszczona głowa Adam Bartkiewicz, którego możecie kojarzyć chociażby z występu w Imponderabiliach Karola Paciorka, wspominał o multitaskingu. Niestety – jeśli zakładamy, że multitasking to robienie kilku wymagających intelektualnie czynności jednocześnie, to z wielkim smutkiem spieszę donieść, iż takiej funkcji w mózgu nie ma. Zdolności multitaskowania nie tylko nie są związane z płcią, ale w dużej mierze nie istnieją. Mózg ma zdolność wykonywania czynności rutynowej, łącząc to z działaniem bardziej poznawczym – na przykład jedzenie i oglądanie filmu lub prowadzenie samochodu oraz rozmowa z pasażerem. Kora przedczołowa, która jest odpowiedzialna za najbardziej wymagające procesy, nie realizuje ich jednocześnie, lecz przełącza pomiędzy nimi. To naszym zadaniem, jako świadomych ludzi, jest dostarczanie naszemu mózgowi odpowiedniego środowiska. Oto kilka wskazówek: 1) Pozbądź się rozpraszaczy ze swojego smartfona. Każdego dnia otrzymujemy dziesiątki powiadomień na naszym telefonie – głównie z mediów społecznościowych. Reagowanie na nie powoduje rozproszenie naszej uwagi, a na powrót do pełnej koncentracji będziemy potrzebowali czasu, który pozostanie dla nas bezproduktywny. Wyłączając powiadomienia w aplikacjach, ograniczamy ilość rozpraszających nas bodźców. Jeżeli często odbieramy przychodzące połączenia, warto też wyciszyć telefon na czas pracy. 2) Wyłącz kolory na ekranie swojego telefonu. Aplikacje są zaprojektowane w taki sposób, aby dawać nam jak najwięcej przyjemności – abyśmy spędzali jak najwięcej czasu korzystając z nich. Wygląd tych narzędzi czy właśnie kolorowe powiadomienia powodują w naszym mózgu wyrzuty dopaminy, która sprawia, że się od nich uzależniamy. Wyłączając kolory, sprawimy, że aplikacje będą dla naszego mózgu mniej atrakcyjne i łatwiej będzie nam oderwać wzrok od ekranu. 3) Wyłącz (na czas pracy) rozpraszające strony w przeglądarce. Za pomocą wtyczek do przeglądarki możemy na określony czas zabloko-

TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO

wać sobie dostęp do stron internetowych, które rozpraszają naszą uwagę, a na które wchodzimy „z automatu” podczas pracy. Nasz mózg nie lubi nudy, lubi nowe bodźce, dlatego kiedy pracujemy w skupieniu, może mu brakować dodatkowych informacji. Wtedy wchodzimy na strony, które niekoniecznie są związane z naszą pracą (porta-

Czas na smak Do tematyki eko oraz zero-waste doszło też zagadnienie domowego wytwarzania wielu produktów, które uznajemy za dostępne jedynie w sklepie. Jerzy Mackiewicz prowadzący od 10 lat blog Sok z Jednorożca opowiadał o tym, jak domowymi sposobami wytwarzać chociażby jogurty. Pandemia była w wielu domach okazją, aby wypiekać chleby, wracać do bardziej domowych sposobów przygotowywania posiłków. Owczy pęd (dostępny w przesadnych ilościach zarówno w korpo, w NGO, jak i w startupach) sprawia, iż coraz częściej zaczynamy oszczędzać czas na wszystkim, łącznie z jedzeniem. Wolimy kupić przetworzone produkty, aby móc więcej pracować, aby móc zarobić pieniądze na cały ten asortyment. Branża FMCG się uśmiecha, my biegniemy dalej, a z roku na rok coraz mniej rodzin zjada wspólny posiłek choćby raz w tygodniu. Przyjemność wspólnego gotowania nie jest zarezerwowana wyłącznie dla ogniska domowego. Można to robić z przyjaciółmi, kolegami z koła naukowego lub pracy. Wszystko, czego trzeba, to otwartość i szczypta dobrych chęci.

Co po nas zostanie?

le informacyjne czy media społecznościowe). Blokując do nich dostęp, dajemy sobie szanse na lepsze skupienie. 4) Oczyść swoje miejsce pracy. Bodźce, których potrzebuje nasz mózg, to nie tylko informacje z portali informacyjnych, to też bodźce wizualne wokół nas. Warto więc pozostawić w swoim miejscu pracy tylko to, czego aktualnie potrzebujemy. 5) Postaraj się oczyścić myśli. To wymaga treningu, ale może być bardzo skuteczne. Jeżeli nigdy nie próbowałeś/aś medytacji, warto zacząć. Pomaga to oczyścić myśli i skupić się na tym, co ważne. Przydatny może okazać się też trening uważności – mindfulness. Wymaga to jednak wspomnianego treningu i czasu, efekty nie będą natychmiastowe. Te kilka prostych działań może pomóc naszym mózgom lepiej działać w świecie, który rozprasza nas coraz bardziej.

Bez pomysłów bylibyśmy niczym statki niemogące nawigować przy zachmurzonym niebie. Idee są jak gwiazdy, pokazują nam drogę. Rozkoszując się jeziorami Warmii i Mazur, możemy przyjąć te pomysły za drogowskazy. Łączą się w całe konstelacje, które z jednej strony pomagajá nam wyznawać konkretne wartości, z drugiej zaś służą nam jako kompas. My jako widzowie i czytelnicy musimy być jednak bacznymi obserwatorami nieboskłonu. Oceniać, którymi gwiazdami warto się kierować, a które z nich to jedynie spadające komety, które pomimo widowiskowości nie zostaną z nami na długo. TEDxLikusy to niezwykła astronomiczna wędrówka przez idee, które mogą każdego dnia zmieniać nasze życie. Wszystkich prelegentów łączyła jedna cecha – wiara, że wszyscy którzy ich słuchają, są w stanie, tak samo jak oni, zmieniać świat na lepszy. 0

Informacja Więcej zdjęć Igi Podgórskiej można znaleźć na Instagramie: @ipodgorskaphoto.

listopad 2020


CZŁOWIEK Z PASJĄ

/ młodzi w obliczu walki z depresją

#staysafe

Niewidzialna choroba Czy młodzież może zmienić pogląd ludzi na zdrowie psychiczne, przełamać jego tabu? Jak wpłynąć na świadomość młodych ludzi, przekonać że depresja nie jest niczym złym i że nawet najmniejszy problem ma znaczenie? O tym, jak się nie bać i walczyć o swoje, opowiada Aleksandra Pawelczyk, założycielka projektu społecznego It Matters, zwyciężczyni tegorocznej Olimpiady ,,Zwolnionych z Teorii”. R OZ M AW I AŁ A: M I C H A L I N A KO B U S MAGIEL: Co oznacza według ciebie określenie „zdrowa głowa”? ALEKSANDRA PAWELCZYK: Według mnie jest to komfort psychiczny i rów-

Jakie miałaś nastawienie, gdy podjęta została decyzja o Twoim pobycie w szpitalu?

nawet podczas korzystania z ubikacji, żeby pielęgniarki wiedziały, że nie zwracasz posiłków. Poznałam dziewczynę, która trafiła tam przez bardzo poważne zaburzenia odżywiania. Generalnie w szpitalu jest tak, że po dwóch tygodniach dostajesz pozwolenie na spacer. Ja takie pozwolenie dostałam po trzech dniach. Ta dziewczyna, która przyszła miesiąc przede mną, nie wyszła ani razu na dwór. Gdy ktoś łamie przepisy, na przykład pali papierosy, dostaje ostrzeżenia i za karę musi spać na korytarzu. Kiedy przekroczysz jakąś ilość ostrzeżeń, dostajesz wypis z karty i nie możesz ponownie wrócić do tego samego szpitala.

Miałam podejście, żeby tam iść, odpocząć i poukładać sobie wszystko. Dobrze zrobiłam, pomogło mi to bardzo, zobaczyłam jakie są realia pobytu w szpitalu, była to dobra lekcja życia.

Czyli zebranie twoich wszystkich doświadczeń, a także to, że sama zmagałaś się z depresją, było powodem wybrania tego na temat projektu do Zwolnionych z Teorii?

nowaga w głowie. Trzeba znaleźć dystans między życiem, ludźmi, z którymi się spotykamy, a swoim stanem zdrowia psychicznego. Przede wszystkim nie robić czegoś wbrew sobie. Równowaga i nie robienie czegoś wbrew sobie to najlepsze określenie chyba. Pamiętanie o tym, że trzeba dbać o siebie i że stawianie siebie na pierwszym miejscu nie jest egoizmem.

A jak się czułaś będąc tam? Było mi tam dobrze. Miałam poczucie, że pomogło to nie tylko mi, ale także mojej rodzinie. Zobaczyłam jak wygląda życie w szpitalu psychiatrycznym. Wszystko zależy od tego, z jakiego powodu tam trafiasz. Jeżeli jesteś dzieckiem po próbie samobójczej, które ma podejrzenia depresji, to jest Ci wbrew pozorom bardzo łatwo. Jeżeli nie wykazujesz problemów, nie okaleczasz się, to jesteś ulubionym typem pacjenta. Najtrudniej jest osobom z zaburzeniami odżywiania, one są bardzo kontrolowane. Takie osoby są monitorowane

Tak. Jest to najbliższy mi temat, mam o nim najwięcej pojęcia, wciąż się leczę. Leczyłam się do stycznia, wróciłam teraz na koniec wakacji. Obecnie mam wrażenie, że wcześniej było to leczenie się z zasady, że „muszę”. Przerwa w leczeniu była najlepszym pomysłem, ponieważ świadomie wróciłam na terapię, wiedząc, że tego potrzebuję. Uważam, że chodzenie na siłę na terapię nic nie da, bo się nie wyleczysz. Fajnie mieć motywację, żeby iść tam z samego siebie. Dlatego tak bardzo istotne jest dla mnie prowadzenie tego projektu. W naszym aktualnym składzie również są osoby, które się leczą.

Czy doświadczyłaś na własnej skórze tego, że depresja jest tematem tabu? Zdecydowanie tak. Mama się trochę bała, miała podejście „żeby nikt się nie dowiedział”. Wiadomo, że nauczyciele i cała kadra w szkole wiedzieli, najbliżsi przyjaciele również. Pamiętam, jak ludzie się na mnie dziwnie patrzyli, kiedy po długiej nieobecności przyjechałam hostować gościa z Włoch w ramach szkolnej wymiany. To było dość dziwne. Ci najbliżsi byli bardzo wspierający – pisali, odzywali się, interesowali. Miałyśmy jedną, nieprzyjemną rozmowę po w ygranej Zwolnionych. Dostaliśmy informację, że lokalna telewizja chce zrobić materiał o w ygranych projektach – zaproszono nas i projekt, który w ygrał kategorię Technologie. Pani, z którą rozmawiałam, stwierdziła, że ten inny projekt będzie bardziej interesujący, że ciekawiej można o tym opowiedzieć. Wiadomo, że był ciekaw y, ale jest to ponowne zamiatanie pod dy wan tematu zdrowia psychicznego. Kolejnym przykładem jest moja wizyta u protetyczki. Gdy poszłam do ortodonty dowiedziałam się, że zanim będę mieć aparat na zęby, muszę iść do protetyka, bo ze stresu ścierają mi się zęby. Pani protetyk spytała mnie: Jakie możesz mieć problemy w wieku 18 lat?

68–69


młodzi w obliczu walki z depresją /

CZŁOWIEK Z PASJĄ

Czyli z założenia It Matters miało zmienić świadomość ludzi na temat zdrowia psychicznego? Między innymi, albo też myślałam, żeby It Matters w jakiś sposób pomogło pacjentom. Z mojego pobytu pamiętam, że kiedy byłam w szpitalu na oddziale, który działał dopiero pół roku – to był oddział dla dzieci i młodzieży – czułam, że wielu rzeczy tam brakuje. Nawet nie było tam „szkoły”. Były tylko terapie i nic więcej. Wszystko działo się do obiadu, po obiedzie nie działo się nic. Wszystko, co tam się odbywało, to odwiedziny i spacerki. W projekt zaangażowała się grupa z mojej klasy. Wiedząc już, że chcemy się zająć tematem zdrowia psychicznego, musieliśmy podjąć decyzję – komu chcemy pomóc? Kim będą nasi odbiorcy? Kiedy logowaliśmy się na platformie Zwolnionych z Teorii, jako problem społeczny wybraliśmy kwestię psychiatrii, psychologii i problemów dzieci i młodzieży. Musieliśmy to wszystko udowodnić, więc oprócz szukania i przeglądu artykułów i różnych badań, zrobiliśmy ankietę na facebooku, w której wzięło udział 2,1 tys. osób. Główne pytanie brzmiało: Czy uważasz, że młode osoby wiedzą, gdzie szukać pomocy?. Siedemdziesiąt kilka procent odpowiedziało, że nie. To przeważyło i stwierdziliśmy, że musimy działać na świadomość ludzi. Naszą grupą docelową była młodzież i młodzi dorośli, bo są oni „najbliżej” nas.

śmy między innymi panią Lucynę Kicińską, która była praktycznie założycielką Telefonu zaufania dla dzieci i młodzieży i pracowała w Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę. Dzięki temu zyskałyśmy genialną mówczynię na nasze wydarzenie. Dostałyśmy również pomoc od mojego sąsiada, który jest psychiatrą – dzięki niemu zyskałyśmy kontakty do czterech mówców. Kolejnymi prelegentami miały być uczestniczka Top Model – Ewa Niespodziana i aktorka – Julia Wróblewska. Rozkręcałyśmy prężnie social media – Instagram, stronę internetową. Nawet pisząc bezpośrednio do sławnych osób miałyśmy poczucie, że robimy coś dobrego. Wydarzenie miało się odbyć 14 marca. Jednak z przyczyn wiadomych – pandemia – nie mogłyśmy go zorganizować. Wywalczyłyśmy jednak, żeby Zwolnieni z Teorii pomimo to zaliczyli nam wydarzenie, gdyż wszystko było załatwione. Ostatecznie odbyło się ono w formie transmisji na żywo na Instagramie. Wystąpiło pięć specjalistek, no i ja, jako ostatni gość. Specjalistki, które wystąpiły, były psycholożkami, psychiatrami, psychodietetyczkami. Tematy skupiły się wokół tematów Telefonu zaufania, zaburzeń odżywiania, wspierania osób w kryzysie, czy nawet samookaleczania się. Transmisję oglądało 800 osób.

Po wybraniu tematu, odbiorców, powiedz mi, jak krok po kroku powstawało It Matters?

It Matters zostało zauważone przez media i ludzi. Jak i gdzie o It Matters robiło się coraz głośniej?

Zdecydowałyśmy się na projekt w formie wydarzenia. Znalazłyśmy miejsce – Dom Towarowy Braci Jabłkowskich, który chciał nam udostępnić przestrzeń za darmo. Zaczęłyśmy szukać mówców, sponsorów, partnerów. Partnerów udało się znaleźć, sponsorów niestety nie. Wtedy uruchomiłyśmy zrzutkę, pomogli nam rodzice, czy nawet obcy ludzie. Skontaktowały się z nami również panie z Forum Przeciw Depresji. Jedna z nich szczególnie nam pomogła – udostępniła kontakty i poleciła odpowiednich ludzi. Tak poznały-

Osobiście byłam w TVN, ponieważ Forum Przeciw Depresji potrzebowało kogoś do materiału na Światowy Dzień Walki z Depresją. Wyszło to dość zabawnie, ponieważ ludzie z mojej rodziny dzwonili i pisali do moich rodziców, ponieważ nie mieli pojęcia, że byłam w ośrodku, czy że miałam depresję. Ale były to pozytywne telefony, ludzie byli ze mnie dumni, z mojej odwagi, wspierali mnie. Następnie byłyśmy w TOK FM w porannej audycji u Piotra Maślaka – było genialnie. Tak dobrze się z nim rozmawiało – zero 1

fot. Zuzanna Mąka.

listopad 2020


CZŁOWIEK Z PASJĄ

/ młodzi w obliczu walki z depresją

infantylności, chamstwa, bardzo naturalna rozmowa. Coraz więcej osób zaczęło udostępniać nasz profil, nawet popularna podcasterka Asia Okuniewska. Dzięki niej udostępnił nas fanpage Vogule Poland. Skupiłyśmy się więc mocno na social mediach, cały czas tworzyłyśmy posty. Obserwuje nas również dużo rodziców, dziadków. Jest także moja mama, która bardzo aktywnie obserwuje nasze działania, odpowiada na relacje. Dostajemy dużo prywatnych wiadomości na Instagramie z prośbami o radę czy pomoc. Niesamowite jest także to, że od początku istnienia konta @itmatters

to aplikacja, która działa na zasadzie kontrolowania twojego stanu zdrowia psychicznego, dzięki niej możesz mieć kontakt z terapeutą i możesz się umówić na wizytę. W filmiku wystąpiły dwie dziewczyny z naszego zespołu, które opowiedziały o swoich doświadczeniach z terapią. Przede wszystkim dostajemy wsparcie od szkoły, ostatnio wystąpiłam w naszym szkolnym podcaście „Bednarski Podcast” razem z Szymonem Hołownią. Chcemy cały czas się rozwijać, myślimy o jakichś akcjach w szkołach, bo brakuje tam nawet plakatów z numerem Telefonu zaufania.

fot. Zuzanna Mąka.

miałyśmy tylko jedną wpadkę merytoryczną. Dodatkowo nasza psycholog szkolna pomaga prowadzić nasze social media. Założyłyśmy również podcast It Matters, który jest dostępny na Spotify, Apple TV i SoundClound. Prowadzi go Emilka z naszego zespołu. Kiedyś to my musiałyśmy szukać kontaktu z mediami, a teraz media przychodzą do nas. Finał Zwolnionych z Teorii wszystko zmienił. Żeby brać w nim udział trzeba zdobyć określoną liczbę punktów. Dostałyśmy się i musiałyśmy zrobić filmik podsumowujący działania projektu. Wygrana w kategorii Edukacja była sympatycznym ukoronowaniem naszych działań. Nie zależało mi na wygranej czy prestiżu. Ja to robiłam z potrzeby serca, a przede wszystkim, w porównaniu do innych, nasz projekt nie upadł. Po finale Zwolnionych dużo mediów zaczęło się do nas odzywać.

Jakie macie kolejne plany związane z It Matters? Chcemy rozwijać się jeszcze bardziej i żeby coraz więcej osób udzielało się po trochu i dawało nam swoją „cegiełkę”. Ludzie sami do nas przychodzą i chcą działać. Ostatnia współpraca była z Therapify, robili filmik na Światowy Dzień Zdrowia Psychicznego. Jest

70–71

A jak się czujesz po prawie roku pracy i tworzenia It Matters? Czasami mam poczucie, że mogłabym zrobić więcej. Cieszy mnie efekt, jaki osiągnęliśmy. Na sto procent komuś pomogliśmy, a może nawet uratowaliśmy czyjeś życie? Mam świadomość, że to coś gdzieś zmieniło. Nawet statystyki pokazują, że to ma sens i ludzie nas potrzebują, a przede wszystkim pokazuje to pozytywny feedback ze środowiska bliskich osób, szkoły i rodziny. 0

Aleksandra Pawelczyk 19-latka, tegoroczna maturzystka, uczennica I SLO Bednarska. Uwielbia podróżować, poznawać nowych ludzi, kultury. Ważne jest dla niej działanie i bycie z ludźmi. W wakacje pracuje jako instruktorka żeglarstwa, a na co dzień jako niania. Wraz z grupą znajomych ze szkoły w składzie: Kalina Kaliszczak, Zuzia Mąka, Ola Ponińska i Janka Morstin stworzyły It Matters.


Magda Hryniewiecka / Paweł Przybysz / kupujcie chryzantemy

Kto jest Kim? Magda Hryniewiecka wiceprzewodnicząca Samorządu Studentów Wydziału Dziennikarstwa, Informacji i BIbliologii

Miejsce urodzenia: Skierniewice Kierunek studiów: Dziennikarstwo i medioznawstwo, specjalność PR i marketing medialny

Ulubiona piosenka: Life Itself, Glass Animals Ulubiony film: Ghost in the Shell, Mamoru Oshii Ulubiona książka: Sapiens. Od zwierząt do bogów, Yuval Noah Harari Ulubiony cytat: Kochać samego siebie to początek romansu na cale życie – Oscar Wilde

Paweł Przybysz

Wiceprzewodniczący Komisji Promocji i Organizacji w Samorządzie WPiA

Miejsce urodzenia: Warszawa. Jestem rodowitym warszawiakiem z Woli. Kierunek studiów: Prawo, III rok, WPiA UW GDYBYM NIE BYŁ TYM, KIM JESTEM, BYŁBYM: Wydaje mi się, że zostałbym sportowcem. Interesują mnie sztuki walki i skupiłbym się na tym, żeby coś w tym osiągnąć. Trenowałem amatorsko MMA i z tyłu głowy miałem myśl, żeby związać się z tym sportem bardziej zawodowo. Zawsze się tu coś dzieje, podobają mi się związane z nim adrenalina i rywalizacja.

Ulubiony film: Jestem legendą. Urzeka mnie w nim ukazana historia postapokaliptycznego Nowego Yorku.

Dlaczego zdecydowałaś się na studia dziennikarskie? Rozpoczęłam studia w zeszłym roku (2019) i przyznam, że dziennikarstwo nie było moim pierwszym wyborem. Jednak już od czasów licealnych lubiłam pisać teksty wyłamujące się poza schemat typowej szkolnej rozprawki. Trafiłam na kierunek PR i to był dla mnie strzał w dziesiątkę. Uważam się za kreatywną osobę, lubię tworzyć i mam bardzo dużo energii (nadmiar wręcz), dlatego myślę, że w PR bardzo dobrze się odnajduję.

Co cię zachęciło do działania w samorządzie? Bardzo lubię się angażować, lubię działać, więc samorząd był dla mnie oczywistą drogą. Dostałam też z marszu szansę, żeby się wykazać jako wiceprzewodnicząca i z feedbacku, który dostaję, wynika, że całkiem dobrze mi idzie.

Czego cię nauczyła praca w samorządzie? Na pewno odpowiedzialności i dorosłego życia. To my mamy pomagać, informować o nowych ustawach, przepisach, rozwiewać wszelkie wątpliwości. Nauczyłam się, że od strony czysto organizacyjnej trzeba np. dotrzymać terminów składania wniosków, umawiać się z partnerami i to jednak duża odpowiedzialność, żeby wszystko się udało.

Jakie nowe rozwiązania musieliście znaleźć podczas pandemii? Jak wygląda wasza praca teraz? Wszystko musieliśmy zmienić. Nasza kadencja jest wyjątkowa, ponieważ wszyscy jesteśmy „świeżakami”, bo zaczęliśmy działać na pierwszym roku studiów. Zanim zdążyliśmy się rozkręcić, od razu musieliśmy się zmierzyć z wyzwaniem, jakim jest koronawirus. Trzeba było zrezygnować z jednej z ważniejszych rzeczy działalności samorządowej, czyli różnego rodzaju spotkań. Imprezy, wyjazdy – wszystko odwołane. Postawiliśmy więc przede wszystkim na media społecznościowe. Między innymi po to, żeby pierwszorocznym było łatwiej poznać życie studenckie. Jesteśmy aktywni 24/7, odpowiadamy na wszelkie pytania i na bieżąco informujemy o wszystkim, co się dzieje. Staramy się również umilać czas, organizować konkursy i „spotykać” się online.

ULUBIONY CYTAT: Wszyscy, co oglądają moje walki wiedzą, że może mi zabraknąć kondycji i techniki ale nigdy mi nie zabraknie charakteru – Michał Materla

Największe marzenie: Na co dzień obracam się w gronie naprawdę świetnych ludzi, spełniam się, dlatego nie ma na ten moment czegoś takiego, czego by mi brakowało. Cieszę się tym, co przynosi dzień. Na przyszłość jednak marzy mi się podróż, cel nieokreślony, ale taka, żeby zobaczyć jak najwięcej pięknych widoków.

Dlaczego zdecydowałeś zaangażować się w samorząd? Moja przygoda samorządowa zaczęła się od wyjazdu zerowego na Lidzbark. Poznając tam samorząd, poznałem ludzi, którzy pokazali mi, że to naprawdę świetna działalność i pokazali mi, jak można fajnie działać dla dobra innych.

Jak działa Komisja Promocji i Organizacji w okresie zdalnego nauczania? Pracując w trybie zdalnym, zastanawialiśmy się, przede wszystkim, co możemy zrobić, aby zaktywizować innych, zachęcić ich do udzielania się. Okres pandemiczny jest ciężki, ponieważ my, jako Samorząd, nie możemy organizować tego, czym się normalnie zajmowaliśmy, na przykład imprez klubowych czy wydarzeń. Mimo to działaliśmy dalej – przykładowo zorganizowaliśmy turniej e-sportowy, czy też skupialiśmy się na promocji na fanpage’ach. Będzie bardzo dużo inicjatyw w tym semestrze organizowanych zdalnie i każdy będzie mógł coś dla siebie znaleźć, jednak nie będę na razie zdradzać szczegółów.

Czy możesz opowiedzieć o twojej działalności w Radzie Wydziału? Jesteśmy rzeczywistym głosem studentów wśród kadry naukowej. Staramy się na podstawie informacji otrzymanych od studentów, nagłaśniać te kwestie, które im są najbliższe, żeby wspólnie z kadrą znajdować rozwiązania bieżących problemów. Jesteśmy łącznikiem między studentami a kadrą naukową. Chcę podkreślić, że każdy student w pewnym sensie należy do Samorządu, ponieważ Samorząd tworzą wszyscy studenci, dlatego każda osoba, która chce, może się zaangażować.

listopad 2020


3PO3

/ z przymrużeniem oka

wybór, nie zakaz

Słucham?!

Covid może powodować brak smaku i węchu. Całe szczęście, że zmysł słuchu jest bezpieczny. Ale warto sprawdzić, na przykład wykorzystując tematyczne playlisty listopadowego działu 3po3. Autor: EDMUND EISFELD

zy jesteś doomerem? Albo inaczej: czy spędzasz samotnie całe tygodnie, nie widzisz dla świata ani siebie żadnej nadziei, masz zupełnie przestawiony zegar biologiczny? Czy chodzisz w zużytych ubraniach, z podkrążonymi oczami, zawsze ze słuchawkami na uszach, wypalasz paczkę papierosów dziennie i czasami poprawiasz browarem, a uśmiech na twarzy (oczywiście przez łzy) powodują u Ciebie jedynie dźwięki Kina lub Sisters of Mercy? Ewentualnie: jesteś także rysunkową postacią z 4chana? Mamy nadzieję, że nie, ale jeśli spełniasz przynajmniej część warunków, mamy dla Ciebie propozycję nie do odrzucenia – wspaniałe aktywności dostępne dla każdego doomera, dodatkowo okraszone Twoją ulubioną muzyką!

C

Siedzenie w saunie na kacu Jeśli poprzedniej nocy trochę przesadziłeś z alkoholem – nic straconego. Polecamy wybrać się do sauny lub w inne duszne i wilgotne miejsce (oczywiście z zachowaniem reżimu sanitarnego), włączając sobie obie płyty Joy Division, może do zestawu dodając debiutancki album grupy New Order. W końcu będziesz w stanie namacalnie doświadczyć warstwy instrumentalnej tych dzieł! Jeśli zamkniesz dodatkowo oczy i wsłuchasz się w dobrze Ci już znane teksty, wyobrażając sobie świat w odcieniach szarości, Twoje doznanie będzie kompletne! Ważne: Magiel nie popiera odwadniania swojego organizmu.

Kontemplacja upadku mediów publicznych Choć niektórzy mogą uznać piosenkę Kazika Twój ból jest lepszy niż mój za najbardziej pasujący do tej czynności soundtrack, my w 3po3 proponujemy piosenki Piotra Szczepanika. Mimo że nie jest to muzyka bezpośrednio doomerska, trudno odmówić melancholii Żółtym kalendarzom czy też Goniąc kormorany. Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nigdy nie zawiesił się nad wzruszającym zachodem słońca, przypominającym o kolejnym zmarnowanym dniu życia. Te ponure prywatne myśli można z łatwością uczynić jeszcze bardziej ponurymi, gdy poddamy refleksji sytuację naszego kraju.

Jazda samochodem zaraz po zmroku Choć wielu doomerów posiadających prawo jazdy lubi nocne przejażdżki, nasza redakcja proponuje wybrać się na nią trochę wcześniej – w okolicach zachodu słońca. W odtwarzaczu dobrze pulsuje wtedy grupa The Smiths – oczywistym wyborem jest tu choćby album The Queen is Dead z doomerskim hymnem There is a Light That Never Goes Out, przy którym piękne barwy ściemniającego się nieba połączonego z włączającymi się miejskimi latarniami oraz neonami być może odciągną Cię od fantazji na temat drugiej połówki, z którą można by sobie wpaść pod double-deckera albo ciężarówkę. W bardziej pochmurne i deszczowe dni dobrze sprawdza się choćby Well I Wonder albo Headmaster Ritual, pochodzące z kolei z Meat is Murder.

Picie wody

Obrazki: pngaaa.com

Magiel zdecydowanie zachęca czytelników (niezależnie od subkultury) do jak najczęstszego nawadniania się. Choć ile wód, tyle smaków, zespół 3po3 do tej czynności szczególnie poleca płytę Paharda białoruskiej grupy Nürnberg. Uwaga: słuchanie nie jest substytutem picia. 0

72–73

A u t o r k a : E K S - H A R C E rka

ą piosenki, których nie można słuchać samemu. W dodatku nie są one właściwie do słuchania, ale raczej do głośnego śpiewania ze znajomymi w towarzystwie napojów alkoholowych.

S

Piosenka o nieszczęśliwej miłości, ciekawe co zrobi? Zaczęła się deszczowa jesień, nadchodzi tęsknota za czasem, kiedy było ciepłe lato i tylko czasem padało. W człowieku budzi się nostalgia i romantyczną wydaje się nawet historia, która rozpoczyna się w męskiej ubikacji. Agnieszka to piosenka nie tylko o wzruszającej scenografii, ale także genialnej konstrukcji pokrewnej – tej z wiersza o lokomotywie. Z każdym słowem mimowolnie zwiększa się tempo i jedzie się do refrenu, który jest przystankiem i właściwie stanowi najgorszą część utworu. Opowieści o złamanym sercu potrafią dać mnóstwo radości ze śpiewania. Ten fałsz, imitujący załamujący się płaczliwie głos w Kryzysowej Narzeczonej, to dawka serotoniny w dźwięku, tak samo jak wers ciągle goniła wiatr, który odczuwa się jak terapeutyczne krzyczenie ze szczytu budynku, tak jak to często widać w filmach. Krzyczeć przy Na jednej z dzikich plaż chce się również dlatego, że Genius nie daje odpowiedzi na pytanie, jak interpretować tańczenie, jak gdyby umarł czas. To znaczy, że wolno czy szybko? A może właśnie kiedy ona mówiła, żeby tak zatańczyli, miała na myśli brak tańczenia? Czy to sposób na odmawianie ludziom na imprezach?

Chłopaki, chłopaki poczekajcie Przy ognisku mogą zdarzyć się różne wpadki podczas śpiewania. Można zapomnieć tekstu – wtedy warto wziąć nienaturalnego, trochę przesadnego łyka z jednej butelki, potem z drugiej butelki i wrócić do piosenki. Po kilku takich zabiegach pomylenie słów przestaje być aż tak żenujące. Ale jednak wstyd, jeśli zrobi się to w znienawidzonym już przez każdego Zanim pójdę (Najpierw ani miłość, a potem ale miłość!!!!; na tyle powtarzanych refrenów naprawdę można się nauczyć, ale z drugiej strony ile dałabym, by zapomnieć to wątpliwe dzieło sztuki!). Chociaż wiele modyfikacji tekstu można wybaczyć, wszyscy stanowią jedność, mimo że poszczególne wycia nie zawsze składają się w jeden ciepły krzyk. Po wspólnym hałasie do świtu o czwartej nad ranem, zmęczone głosy zdolne są do odśpiewania jeszcze tylko czarnego bluesa, a po nim ich właściciele kładą się do śpiworów i mają nadzieję, że może sen przyjdzie. 0


recenzje /

GRY Cyberpunk opóźniony... Znowu

Dawno, dawno temu w odleg… na Twojej kanapie OCENA:

88889

Star Wars: Squadrons

PRODUCENT: Motive Studios / Electronic Arts WYDAWCA PL: Electronic Arts Polska PLATFORMA: PlayStation 4 (recenzowana na Pro z PS VR), PC, Xbox One

fot. materiały prasowe

P R E M I E R A : 2 pa ź dz i er n i k a 2 02 0

Gwiezdne Wojny to z pewnością jedno z najważniejszych uniwersów funkcjonujących

ku wersji na PlayStation 4 oraz PC mamy możliwość wykorzystania technologii VR, by

w kulturze popularnej. Czym byłaby ta seria filmów bez epickich bitew myśliwców i okrętów

zdecydowanie pogłębić immersję w świat gry. Swobodne obracanie głową pozwala zoba-

bojowych w przestrzeni kosmicznej? Po ponad 20 latach mamy okazję ponownie zasiąść za

czyć, skąd nadlatują myśliwce wroga, lub obejrzeć kadłub jednego z okrętów flagowych,

sterami jednej z kultowych maszyn, bo twórcy z Electronic Arts postanowili odświeżyć pra-

przelatując tuż nad nim. To jedno z najciekawszych doświadczeń, jakie fan Gwiezdnych

wie zapomniany gatunek kosmicznej strzelanki (nie licząc trybów ze Star Wars Battlefront,

Wojen może przeżyć dzięki VR-owi.

która przede wszystkim była strzelanką FPS – ang. first person shooter).

Pod względem graficznym tytuł spełnia wszystkie oczekiwania co do współczesnych

W Star Wars: Squadrons skupieni jesteśmy wyłącznie na walkach w kosmosie. Wcie-

tytułów EA. Możliwości PlayStation 4 Pro są w pełni wykorzystane, a animacja jest płynna

lamy się w dwójkę pilotów z obu stron barykady – Galaktycznego Imperium i Nowej Re-

i nie dławi się nawet w przypadku większej liczby statków na ekranie. Podobnie sytuacja

publiki. Ich losy będziemy poznawać naprzemiennie w ciągu 14 misji fabularnych, których

ma się z dźwiękiem. Ze względu na charakter gry większość dialogów jest udźwiękowio-

akcja rozgrywa się po wydarzeniach z Powrotu Jedi. Powinno to wystarczyć na około 10

na i możemy je wysłuchać jako komunikaty naszych towarzyszy. Muzyka wielokrotnie na-

godzin rozgrywki. Kiedy poznamy już w pełni fabułę, będziemy mogli przejść do trybu

wiązuje do kawałków znanych z filmów, więc fani z pewnością rozpoznają znajome nuty.

wieloosobowego i tam wybierać między walkami flot lub deathmatch 5 vs. 5. To tam

Star Wars: Squadrons nie jest grą dużą ani nazbyt rozbudowaną. Twórcy nie oczekują

z pewnością będziemy mieć okazję spędzić najwięcej czasu. Co więcej, EA od początku

jednak ceny jak za A A A, więc i takiej gry nie otrzymamy. Mimo wszystko jest to solidny

zapowiedziało, że wbrew ich zwyczajowej praktyce, nie przewidują do gry żadnych płat-

symulator lotu osadzony w świecie Gwiezdnych Wojen. Warto się nim zainteresować,

nych dodatków. Wszystko mamy więc od razu w pudełku.

szczególnie mając dostęp do urządzeń VR na PC lub PS4.

Będzie zatem wiele okazji, by wsiąść do kokpitu TIE Fightera lub X-Winga. W przypad-

Michał Goszczyński

Przygody na Karaibach OCENA:

88887 Port Royale 4 fot. materiały prasowe

PRODUCENT: Gaming Mind Studios / Kalypso Media WYDAWCA PL: Koch Media Poland PLATFORMA: PlayStation 4, PC, Xbox One (recenzowane na Xbox One X)

P R E M I E R A : 2 5 w r z e ś n i a 2 02 0

Port Royale 4 to kontynuacja uznanej serii strategii od Kalypso Media. Jest to idealna

strategii turowej, w której udział może brać maksymalnie 10 statków. Każdy z naszych

gra na czas pandemii – z pewnością wiele osób będzie teraz zainteresowanych podró-

statków ma ograniczoną liczbę ruchów do wykonania w poszczególnych turach i czasem

żą morską w rejon XVII-wiecznych Karaibów. W grze wcielić możemy się w gubernatora

musimy się trochę namęczyć, by przejąć ładunek zamiast doszczętnie zniszczyć wrogie

wyspy z koneksjami wśród elit jednej z czterech nacji będących światowymi potęgami

okręty.

tamtych czasów – Anglii, Hiszpanii, Holandii lub Francji.

PR4 jest grą bardzo przyjemną dla oka. Kamerę możemy dowolnie przybliżać i oddalać,

Naszym celem jest rozwijanie imperium. Angażujemy się w handel pomiędzy 60 mia-

co przy okazji reguluje prędkość poruszania się naszych okrętów. Animacja jest płyn-

stami i miasteczkami dostępnymi w regionie. Każde z nich może produkować do siedmiu

na i bezproblemowa. Sporym mankamentem jest jednak interfejs, który na konsoli ma

rodzajów towarów, ale potrzeby ludności każdego z tych miejsc są różne i to właśnie

czasem wręcz mikroskopijne rozmiary – przydałaby się opcja jego skalowania. Widać, że

my z naszymi pełnymi ładowniami staramy się je zaspokoić, zarabiając przy okazji tro-

produkcja jest przeznaczona głównie na PC.

chę grosza. Za zdobyte pieniądze możemy zakupić większe i lepsze okręty, by tworzyć

PR4 to gra, przy której spędzić możemy naprawdę długie godziny. Poza trybem kam-

konwoje. Wszystkie z 18 dostępnych jednostek oparte są na prawdziwych projektach

panii związanym z wymienionymi wcześniej nacjami, mamy też tryb wolny, który de facto

statków z epoki.

jest trybem ciągłej rozgrywki. Oczywiście, żeby czerpać przyjemność z rozgrywki, trzeba

Gdy nasze handlowe imperium będzie już dobrze prosperować, możemy skupić się na rozwoju miasta, które, co prawda w ograniczonym zakresie, możemy rozbudowywać, szykując je na niechciane wizyty przeciwników. Walka utrzymana jest w konwencji

lubić strategie i symulatory. Mnogość opcji może początkowo przerażać, ale miłośnicy tego typu gier, lub w ogóle klimatu XVII-wiecznych Karaibów, powinni być zadowoleni.

Michał Goszczyński

listopad 2020


jest ZAKAZ udostępniania adresu Kai Godek ul.Ksią

Do Góry Nogami

rdz o do brz e pro sp eru jąc y – cyr ku . Na do da tek to cyr k ba Od jak ieg oś cza su ży jem y w lic zb a prz era sta już na we t t no we prz ed sta wi en ie. Ich co dz ien nie org an izo wa ne jes . Śm iec h to zd row ie, ale ile kto ra Nie od po wi ed zia lne go mo żli wo ści prz ero bo we Re da iś sa my mi ka rto na mi . rto nu? Za jm iem y się wi ęc dz mo żn a śm iać się z kra ju z ka PR ZY GO TO WA Ł:

LN Y RE DA KT OR NI EO DP OW IE DZ IA


kliknij i zobacz...


Zapraszamy do zapisywania się na najlepszy newsletter z wieściami ze świata, jaki aktualnie można znaleźć w Internecie. Formularz zapisu znajdziesz na stronie na facebooku:

MAGIEL go global .

Trwają również zapisy do teamu naszego newslettera. Jeśli lubisz wyszukiwać ciekawe artykuły w obcym języku, u nas poczujesz się jak ryba w wodzie! Kontakt: magielgoglobal@gmail.com


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.