Numer 194 Kwiecień 2021 ISSN 1505-1714
www.magiel.org.pl
s.12 / Temat numeru
Polska gra w klasy O społecznych podziałach
Apply for one of the following teams: Function CFO & Enterprise Value, Risk Management, Customer Sales & Services, Supply Chain & Operations, Talent & Organization, Industry X, Strategy, Technology Strategy & Enterprise Value Industry Automotive, Banking, Capital Markets, Chemicals, Comms & Media, Consumer Goods & Services, Insurance, Life Sciences, Software & Platforms
If you: • are a student of the 3rd, 4th or 5th year, • speak excellent English, • have full time availability (35-40 h per week), • are familiar with Microsoft MS Suite, • are interested in a management consulting career – apply for the program!
Do you wonder to which team you fit the best? You will discover it during the HR Interview! Apply until April 19th
Program uniqueness:
What is the recruitment process like?
Virtual Coffee Sessions every Friday
Application
Internal Start-up competition among the teams
CV analysis Test online
Knowledge sharing bi-weekly Interview with HR Trainings package Interview with Hiring Manager
After successfully completing the internship, you may be offered a permanent job.
Apply here
spis treści / Ja tu tylko sprzątam...
18
40
Sejmowy szklany sufit
Królewskie danse macabre
a Uczelnia
0 6 Sw o je c h w a l i my ! 0 8 Tu d z i a ł a s i ę h i s t o r i a 10 Iluzja dydaktyki czy dydaktyka iluzji
2 Artykuł Sponsorowany 18
Join Philips for Global Graduate Development Program
S ejm o w y s z k l a n y su f i t N a je ź d ź c y w a l l i n c lus i ve Dwie strony europejsko–chińskiego medalu
i Felieton 24
Siddhartha
2 6 Słów kilka o fantasy 28 Wspomnienia z obumierania 2 9 Kozmic Blues Kobiety o kobietach - HERstorie Cudowne dziecko kina z Quebecu Recenzje
g Sztuka
c Polityka i Gospodarka 18 21 22
f Książka
30 32 33
Polska gra w klasy
34 35 36 39
W świecie kobiet Gustava Klimta Ty s i ą c e t w a r z y, s e t k i m i r a ż y MONOGR A M, czyli jak gadać o modzie Zachęta nas zachęca
Redaktor Naczelny:
Stowarzyszenie Akademickie Magpress
Prezes Zarządu:
Zuzanna Dwojak zuzanna.dwojak@magiel.waw.pl Adres Redakcji i Wydawcy:
al. Niepodległości 162, pok. 64 02-554 Warszawa magiel.redakcja@gmail.com
46
J a k s t w o r z yć i d e a l n ą p r a c o w n i ę?
t Człowiek z Pasją 48
Ergometr to zwierzęca próba siły
50 51 52
Daj mi numer, ja i tak zgubię Nie samą pi ł ką pi ł kar z ż yje Królowa powr aca!
q Reportaż 54
Ży w a k s i ą ż k a s y n o n i m e m p r a wd z i we j h i s t o r i i
i Felieton Spacer
Kajetan Korszeń
Antek Trybus, Zuzanna Łubińska, Aleksandra Sojka Redaktor Prowadzący: Wojciech Piotrowski Patronaty: Natalia Młodzianowska Uczelnia: Maria Jaworska Polityka i Gospodarka: Kacper Badura Człowiek z Pasją: Michalina Kobus Felieton: Aleksandra Orzeszek Film: Rafał Michalski Muzyka: Jacek Wnorowski Książka: Dominik Tracz, Julia Jurkowska Sztuka: Natalia Jakoniuk Warszawa: Michał Rajs Sport: Michał Jóźwiak Technologia i Społeczeństwo: Michał Wrzosek Czarno na Białym: Wojciech Piotrowski Reportaż: Maciej Cierniak Gry: Michał Goszczyński 3po3: Julia Kieczka
Kto Jest Kim: Laura Makuch Korekta: Piotr Holeniewski Dział Foto: Aleksander Jura Dział Grafika: Milena Mindykowska Dyrektor Artystyczna: Zuzanna Nyc Wiceprezes ds. Finansów: Bartłomiej Pacho Wiceprezes ds. Partnerów: Natalia Machnacka Pełnomocnik ds. Projektów: Tymoteusz Nowak Pełnomocnik ds. Promocji: Aleksandra Marszałek Dział IT: Paweł Pawłucki Dział PR: Anna Halewska Korekta: Piotr Holeniewski oraz Jakub Białas, Dorota Dyra, Justyna Jaworska, Julia Jurkowska, Mateusz Klipo, Kinga Marcinkieiwicz, Zuzanna Palińska, Monika Pasicka, Agnieszka Pietrzak, Aneta Sawicka, Agnieszka Traczyk, Mateusz Wolny
Współpraca:
Maria Boguta, Sarah Bomba, Martyna Borodziuk, Jakub Boryk, Katarzyna Branowska, Filip Brzostowski, Arkadiusz Bujak, Maciej Buńkowski, Joanna Chołołowicz, Klaudia Cieślewicz, Marcelina Cywińska, Michalina Czerwińska, Ewa Czerżyńska, Albert Demidziuk, Natalia Derewicz, Aleksandra Dobieszewska, Paweł Domitrz, Tomasz Dwojak, Julia Faleńczyk, Zuzanna Figura, Natalia
Rwanda ścięła wysokie drzewa
j Warszawa 58 60
R e c e n z ja Ś p i e w a k a K o t y c h i l l uj ą p r z y O b o ź n ej
k Technologia i społeczeństwo 61 64
o Sport
Królewskie danse macabre Soundtrack do snów Świeże brzmienia zza pochmurnego nieba S z t u k a p r z e g i ę c i a . . . ja k s ł u c h a ć hyperpopu bez mdłości?
Zastępca i Zastępczynie Redaktora Naczelnego:
Wydawca:
p Czarno na Białym
56
d Muzyka 40 41 42 44
61
Jak stworzyć idealną pracownię?
e Film
8 Temat Numeru 12
46
Rwanda ścię ła wysokie drzewa Nie będzie niczego
k Gry
6 6 Reklamowy walkthrough 67 Recenzje
t 3po3 68
Od zarania dziejów
2 Kto jest Kim? 69
Marlena Sztyber / Rafał Kamiński
v Do Góry Nogami 70
Gębka, Natalia Giczela, Małgorzata Giemza, Julianna Gigol, Anna Gondecka, Karolina Gos, Oliwia Górecka, Aleksandra Grodzka, Marta Grunwald, Antonina Gutowska, Dominika Hamulczuk, Kacper Maria Jakubiec, Maria Jakubiec, Aleksandra Jakubowicz, Grażyna Jakubowska, Natalia Jankiewicz, Zuzanna Jankowska, Klaudia Januszewska, Ewa Jędrszczyk, Ewa Juszczyńska, Rafał Jutrznia, Karol Kanigowski, Marta Kasprzyk, Marek Kawka, Weronika Kędzierska, Arkadiusz Klej, Paulina Kocińska, Wiktoria Kolinko, Izabela Kołakowska, Kuba Kołodziej, Aleksandra Kos, Julia Kosiedowska, Lena Kossobudzka, Weronika Kościelewska, Katarzyna Kośmińska, Gabriela Kot, Julia Kotowska, Katarzyna Kowalewska, Mateusz Kozdrak, Łukasz Kozłowski, Jan Kroszka, Marcin Kruk, Aleksandra Krupińska, Łukasz Kryska, Nina Kubikowska, Patryk Kukla, Nicola Kulesza, Gabriela Kurczab, Anna Lewicka, Aleksandra Łukaszewicz, Faustyna Maciejczuk, Alex Makowski, Martyna Matusiewicz, Julia Medoń, Aleksandra Morańda, Sebastian Muraszewski, Rafał Murawski, Wiktoria Nastałek, Natalia Nieróbca, Mateusz Nita, Tymoteusz Nowak, Marta Olesińska, Iwona Oskiera, Magdalena Oskiera, Karolina Owczarek, Bartłomiej Pacho, Aleksandra Pałęga, Paulina Paszkiewicz, Wiktoria Pietruszyńska, Paweł Pinkosz, Miłosz Piotrowski, Natalia Piwko, Jakub Płecha, Jakub Pomykalski, Zuza Powaga, Alicja Prokopiuk, Anna Pyrek, Anna Raczyk, Michał Reczek, Jan Rochmiński, Piotr Rodak, Karolina Roman, Maria Rybarczyk, Weronika Rzońca,
Do Góry Nogami
Iga Rzyśkiewicz, Natalia Saja, Natalia Sawala, Mateusz Skóra, Zofia Smoleń, Aleksandra Soćko, Hanna Sokolska, Aleksandra Sowa, Mikołaj Stachera, Laura Starzomska, Adam Stelmaszczyk, Janina Stefaniak, Katarzyna Stępień, Joanna Stocka, Jan Stusio, Agata Sucharska, Alicja Surmiak, Marcjanna Szczepaniak, Piotr Szłapka, Urszula Szurko, Mateusz Tchórzewski, Zuzanna Tomiczek, Antek Trybus, Maja Turkowska, Klaudia Waruszewska, Alicja Wieteska, Agata Wiśniewska, Michał Włosowicz, Adam Woźniak, Dominika Wójcik, Maria Wróbel, Marek Wrzos, Klaudia Wziątek, Paweł Zacharewicz, Agata Zapora, Krzysztof Zegar Redakcja zastrzega sobie prawo do przeredagowania i
skracania
niezamówionych
tekstów.
Tekst
niezamówiony może nie zostać opublikowany na łamach NMS MAGIEL. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treści zamieszczonych reklam i artykułów sponsorowanych. Artykuły, ogłoszenia i inne materiały do wydania maj–czerwiec prosimy przesyłać e-mailem lub dostarczyć do siedziby redakcji do 30 kwietnia Okładka: Martyna Borodziuk Makieta pisma: Maciej Simm, Olga Świątecka
kwiecień 2021
SŁOWO OD NACZELNEGO / wstępniak zaprzeczam, jakoby wstępniak miał powstać mniej niż dobę przed premierą Magla
Zachowam to dla siebie K A J E TA N KO R S Z E Ń R E DA K TO R N A C Z E L N Y biecałem sobie, że we wstępniaku do tego numeru nie wspomnę już o pandemii – staję się zbyt monotematyczny. Jak jednak mogę od niej odejść, kiedy ta oddziaływuje na wszystkie dziedziny naszego życia, nie pytając nas nawet czy tego chcemy. Mimo to, spróbuję, a czy mi się udało, sami już oceńcie. Jadąc do domu na święta, miałem w pociągu najlepszego sąsiada jakiego mogłem sobie wymarzyć. Przez całe trzy godziny spoglądał na mnie mały kundel, co jakiś czas odwiedzając moje miejsce, by zaraz być przywołanym z powrotem przez swoją panią. Porozumiewawczo próbowałem dać jej znać, że takie wizyty w niczym mi nie szkodzą, nawet jeśli odrywają od prób czytania przypadkowej gazety, którą w pośpiechu kupiłem na dworcu. Musiała jednak uznać moje sygnały za zwyczajną kurtuazję. Zacząłem się zastanawiać – czyżby było widać po mnie, jakbym skrywał jakieś intencje? Przecież w tej chwili jedyne, czego w głębi serca chciałem, to dawka pewnego preparatu produkowanego przez jeden z koncernów farmaceutycznych. Na szczęście na zewnątrz nie daje po sobie poznać. Bez nadziei na dotarcie do właścicielki psa, wracam do lektury i zanurzam się w kolejnych stronach opowieści i reportaży o problemach, z którymi muszą się borykać na co dzień Polki i Polacy. W styczniu opisywaliśmy już wykluczenie komunikacyjne naszych rodaków mieszkających daleko od dużych aglomeracji. W tym numerze przyszła pora na przyjęcie zdecydo-
O
Kluczowe jest jednak, by nie negować tej warstwy społecznej, do której należał nasz pradziad.
04–05
wanie szerszej perspektywy. Tekst okładkowy (Polska gra w klasy, s. 12) przedstawia analizę tego, jak przez dekady i stulecia kształtowały się warstwy w polskim społeczeństwie. Jak się dowiecie, klasy społeczne dzielą ludzi nie tylko ze względu na ich majętność. Dzisiaj szereg czynników wpływa na to, gdzie plasujemy się na drabince zależności. Nasuwa się na myśl fraza z filmu o tym samym tytule, czyli Pieniądze to nie wszystko (reż. Juliusz Machulski). Podział ekonomiczny jest mimo wszystko tym, który zawsze jako pierwszy przychodzi do głowy; kiedy spotykając kogoś po raz pierwszy, chcemy go z góry ocenić (Czyż nie robimy tak wszyscy?). W czasach powszechności mediów społecznościowych każdy może przybrać jakąś (o zgrozo) maskę, która przykryje status społeczny. Paradoksalnie w internecie nic nie jest proste i dlatego niższa pozycja może się stać ogromną uciechą dla setek tysięcy widzów. Czym byłby polski YouTube bez Krzysztofa Kononowicza, o którym możecie przeczytać w tym numerze ( Nie będzie niczego, s. 64)? Jedną z głównych rzeczy determinujących nasze przypisanie do danej klasy jest pochodzenie – praktycznie rzecz biorąc, klasa społeczna naszych przodków. Nie znaczy to, że nie można jej zmienić. Kluczowe jest jednak, by nie negować tej warstwy społecznej, do której należał nasz pradziad. Nie przybierać maski fałszywej przeszłości. I na koniec, muszę wspomnieć, pandemia. Przepraszam, nie dałem rady. 0
Polecamy: 8 UCZELNIA Tu działa się historia
Rocznica wydarzeń marcowych na UW
12 TEMAT NUMERU Polska gra w klasy O społecznych podziałach
21 POLITYKA I GOSPODARKA Najeźdźcy w all inclusive
fot. Aleksander Jura
Zwyczaje neokolonialnego turysty
kwiecień 2021
UCZELNIA
/ Ambasadorowie UW
na górze róża, na dole róża, na magielpostingu znów gównoburza
Swoje chwalimy! Rekrutacja na uczelnie wyższe zbliża się wielkimi krokami. To czas na podjęcie ważnych decyzji przez uczniów szkół średnich, a pomóc im w tym mogą Ambasadorowie Uniwersytetu Warszawskiego.
T E K S T:
W I K TO R I A P I E T R U S Z Y Ń S K A
GRAFIKA:
edług słownika języka polskiego ambasador to: najwyższy rangą przedstawiciel dyplomatyczny reprezentujący państwo wobec władz innego państwa lub organizacji międzynarodowej bądź rzecznik czegoś lub obrońca czyichś interesów. Władze Uniwersytetu Warszawskiego również posiadają takich swoich przedstawicieli, godnie reprezentujących interesy uczelni w szkołach średnich. Doskonałym dowodem na to jest akcja Ambasadorowie UW. Samorząd Studentów Uniwersytetu Warszawskiego organizuje ją każdego roku w okolicach lutego i marca. Współtwórcami tego projektu są też takie jednostki jak m.in.: Kultura UW, Sport UW, Dydaktyka UW, International UW, UW HERE czy telewizja Uniwerek.TV. Celem całego przedsięwzięcia jest oczywiście promowanie Uniwersytetu wśród uczniów szkół średnich. W wydarzeniu biorą udział studenci, którzy chcą podzielić się z młodszymi znajomymi swoim uczelnianym doświadczeniem oraz rozwiać ich wątpliwości co do wyboru dalszej ścieżki edukacyjnej. Absolwenci odwiedzają licea lub technika, które ukończyli i opowiadają tam o kluczowych celach, strukturze uczelni oraz o kołach naukowych i innych możliwościach oferowanych przez Uniwersytet Warszawski. Projekt ten funkcjonuje na UW od kilku lat, a na kanale Uniwerek.TV na platformie Youtube można obejrzeć również nagranie promujące jedną z pierwszych edycji projektu. Materiał pochodzi z 2014 r. i ma formę krótkich wywiadów ze studentami.
W
Jak stać się częścią projektu? Osoby chętne uzyskać miano Ambasadora lub Ambasadorki UW muszą przejść kilkuetapową rekrutację. Jej pierwszym punktem jest wypełnienie formularza zgłoszeniowego za-
06–07
M I L E N A M I N DY KOW S K A
łączonego w wydarzeniu utworzonym na Facebooku. Oprócz podania podstawowych danych, takich jak numer albumu czy kierunek studiów, należy odpowiedzieć w nim na pytania o cechy (nie)typowego studenta UW oraz o powody studiowania na tej właśnie uczelni. Następnym krokiem podejmowanym przez organizatorów jest zaproszenie chętnych na indywidualną rozmowę – w tym roku odbywały się one zdalnie. Potem następuje wybór
Maturzyści i maturzystki, którzy mają kontakt z reprezentantami uczelni, mogą łatwiej i przyjemniej zacząć swoją przygodę z Uniwersytetem. najbardziej kreatywnych i pełnych energii studentów, a po nim ogłoszenie wyników rekrutacji. Świeżo mianowani Ambasadorowie biorą udział w kilku szkoleniach. W poprzednich latach był to kurs wystąpień publicznych, czyli spotkanie, podczas którego reprezentanci poznawali szczegóły pracy poszczególnych organów Samorządu Studentów UW, szkolenie z zakresu dydaktyki oraz z podstaw mediów społecznościowych. W tym roku zaś, oprócz sprawdzonego programu kursów, nastąpiło rozszerzenie oferty między innymi o spotkanie z Biurem ds. Rekrutacji. Uczestnicy projektu otrzymują również prezentację, którą mogą wedle swoich preferencji i potrzeb modyfikować, ponieważ każda szkoła oraz grupa uczniów, którym będzie ona prezentowana, ma swoją specyfikę. Organizatorzy zawsze służą pomocą, jeśli dany reprezentant ma wąt-
pliwości co do tego, w jaki sposób poprowadzić swoje spotkanie. Ambasadorowie jednak najczęściej sami doskonale radzą sobie w tworzeniu programu odwiedzin. Obecnie działania podejmowane przez przedstawicieli UW skupiają się wokół mediów społecznościowych, gdzie chociażby zakładają oni grupy dla osób ze swojego regionu, które są zainteresowane studiami na UW. Dzięki takim przedsięwzięciom maturzyści i maturzystki, którzy mają kontakt z reprezentantami uczelni, mogą łatwiej i przyjemniej zacząć swoją przygodę z Uniwersytetem. Wydarzenie dociera wtedy także do większej liczby osób z terenów bliskich danej szkole średniej.
Koronawirus a poprzednie edycje Pandemia COVID-19 przeszkodziła w organizacji wielu wydarzeń na całym świecie. Zaatakowała w marcu rok temu – niedługo po rozpoczęciu rekrutacji do poprzedniej edycji wydarzenia. Zgłosiło się wtedy do niej ponad dwieście osób, a wśród nich byli reprezentanci niemal każdej jednostki Uniwersytetu. Z tej grupy wyłoniono około stu nowych Ambasadorów i Ambasadorek. Projekt ten mimo trudnej i nowej sytuacji nie został odwołany. Organizatorzy stanęli na wysokości zadania i pomogli szkołom oraz Ambasadorom zaaranżować całe wydarzenie zdalnie. Było to jednak wyzwanie, które zmusiło ich do prawie całkowitej zmiany sposobu realizacji celu programu – promocji Uniwersytetu. Klaudia, Przewodnicząca Komisji Promocji i Współpracy Biznesowej w Samorządzie UW, przyznała, że na pewno to, że studenci i studentki od ponad roku nie mogą uczyć się w murach UW powoduje, że rekrutacja jest znacznie trudniejsza. My jednak się nie poddajemy! W programie widzimy szansę zarówno dla uczestników, którzy mogą w ten sposób poznać inne osoby
Ambasadorowie UW /
i pielęgnować swoją więź z UW, jak i odbiorców, którzy mogą dowiedzieć się na temat studiowania czegoś od tych, którzy jeszcze niedawno stali przed tymi samymi dylematami.
Wspomnień czar Akcja Ambasadorowie UW daje studentom doskonałą możliwość do odwiedzenia murów starej szkoły, porozmawiania ze swoimi ulubionymi nauczycielami czy młodszymi kolegami i koleżankami. Nawet jeśli to spotkanie ma wymiar jedynie wirtualny, jest cennym doświadczeniem dla reprezentantów uczelni. Można to zaobserwować zarówno poprzez wypowiedzi osób biorących udział w akcji, jak i szerokie zainteresowanie, którym cieszy się ten projekt. Pod postami informującymi o kolejnych edycjach akcji można przeczytać wiele pozytywnych komentarzy Ambasadorów z poprzednich lat. Ponadto, dzięki
temu, że przedstawiciele Uniwersytetu są absolwentami szkoły, którą odwiedzają, atmosfera podczas wydarzenia jest prawie pozbawiona niezręczności. Potencjalni kandydaci chętniej zadają rozmaite pytania reprezentantom zwykle budzącym ich zaufanie. Przedstawiciele UW mogą zaś przypomnieć sobie siebie sprzed kilku lat stojących dokładnie w tym samym miejscu, z tymi samymi dylematami, z którymi borykają się teraz ich młodsi znajomi. Dodatkowo umiejętności zdobyte podczas szkoleń, mogą przydać się uczestnikom akcji również w późniejszym czasie, w sytuacji innego wystąpienia publicznego, rozmowy o pracę czy prowadzenia profilu w social mediach. Ambasadorowie biorą także później czynny udział w innych projektach Samorządu, szczególnie podczas Dni Studenckich czy Dnia Otwartego.
UCZELNIA
Inne wydarzenia Samorządu Samorząd Studentów UW organizuje również zarówno jednorazowe wydarzenia, jak i te podobne do Ambasadorów, powtarzające się cyklicznie w każdym roku akademickim. Należą do nich cieszące się ogromną popularnością jUWenalia, Regionalia, akcja Witaj na UW! czy BUW dla sów. O większości z nich można dowiedzieć się ze strony internetowej Samorządu bądź z ich Facebooka, na którym tworzone są specjalne wydarzenia. Biorą w nich udział setki, a nawet tysiące studentów. Wszystkie te projekty integrują społeczność akademicką, angażują ją w uczelniane życie oraz przede wszystkim pozostawiają po sobie wiele cennych wspomnień. Pokazują też, że na studiach istotne jest nie tylko przysłowiowe zarywanie nocek przed sesją, ale również zabawa i zawieranie nowych przyjaźni. 0
kwiecień 2021
UCZELNIA
/ Marzec 68 na UW
Tu działa się historia Uniwersytet Warszawski to nie tylko miejsce, w którym studenci od lat zdobywali wiedzę, rozwijali swoje pasje i zawierali przyjaźnie. W jego murach działa się historia. Jednym z najbardziej burzliwych wydarzeń, jakie miały miejsce na jego terenie, było rozpoczęcie protestów w marcu 1968 r. T E K S T:
M A R I A JAWO R S K A
okładnie 53 lata temu, 8 marca o godzinie 12.00 na dziedzińcu głównym UW rozpoczęła się demonstracja studentów, którym nie podobał się kierunek, w jakim zmierzała władza ludowa. Iskrą, która rozpaliła pożar, było zdjęcia z afisza Teatru Narodowego spektaklu Dziady w reżyserii Kazimierza Dejmka oraz skreślenie z listy studentów uczelni Adama Michnika i Henryka Szlajfera. Protesty zostały brutalnie stłumione przez policję, a ich następstwa przyniosły wiele reperkusji nie tylko dla społeczeństwa, ale również dla kultury i przede wszystkim nauki.
D
Pamięć ciągle żywa Z okazji rocznicy tych wydarzeń 8 marca w południe, na kampusie głównym UW, odbyła się kameralna uroczystość mająca na celu ich upamiętnienie. Uczestnicy wydarzeń Marca 1968 przypomnieli, co jest ważne w życiu akademickim i społecznym: solidarność, tolerancja, wsparcie drugiego człowieka. To oni wtedy walczyli o to, żebyśmy się mogli spotykać. To po nich przyszła „Solidarność”. To dzięki nim jesteśmy tutaj – powiedział w trakcie uroczystości Rektor UW, prof. Alojzy Nowak. Tradycyjnie złożono kwiaty pod tablicą upamiętniającą Marzec ‘68, która na kampusie wisi od 1981 r. Jak opisuje na łamach „Pisma Uczelni” Zbigniew Janas, przewodniczący „ Solidarności” w ZM Ursus, w dzień odsłonięcia owej tablicy na dziedzińcu zgromadziło się mnóstwo ludzi, a atmosfera była niezwykle podniosła. Wtedy rok 1968 to nie były odległe czasy. Pamięć o wydarzeniach z marca i studentach była ciągle żywa – wspomina działacz. Podczas tegorocznych uroczystości o tablicy mówił również dr Julian Srebrny, który przypomniał, że znalazła się w tym miejscu dzięki wspólnym staraniom Komisji Zakładowej „Solidarność” UW oraz Ursusa.
Czara goryczy Wracając do wydarzeń sprzed 53 lat, warto za-
08–09
znaczyć, że powodem strajków nie było pojedyncze wydarzenie, a cały ich ciąg. Od prawie 12 lat I sekretarzem KC PZPR był wówczas Władysław Gomułka, który jako typowy przedstawiciel partyjnego „betonu”, zdążył już popaść w konflikty nie tylko z wieloma grupami w społeczeństwie, ale także w środowisku partyjnym. W kręgach władzy wytwarzały się nieoficjalne frakcje, niektóre o znacznych wpływach. Jedna z nich, określająca się jako „partyzanci”, skupiona była wokół Mieczysława Moczara i wyznawała idee etosu kombatanckiego. Moczarowcy nie kryli się z nacjonalizmem i antysemityzmem, a wpływy tych postaw miały potwierdzić późniejsze czystki w partii. Tymczasem ze Wschodu napływały wiadomości o wojnie Izraela z państwami arabskimi. Zgodnie z linią partii oraz wsparciem, jakie ZSRR udzielał państwom arabskim, oficjalne stanowisko władz trzymało ich stronę. Jednak szala sympatii społeczeństwa często przechylała się na stronę Izraela. Gomułce nie po drodze było nie tylko z tymi, którzy popierali zachodni imperializm czy z Kościołem, ale również z artystami, dla których coraz bardziej uciążliwa była cenzura. Jej prak-
Fot.: materiały Teatru Narodowego
tykowaniu sprzeciwiało się wielu twórców, literatów i naukowców. Coraz więcej młodych ludzi, nawet tych w jakimś stopniu podzielających idee socjalizmu, zaczęło dostrzegać ograniczenia, jakie nakładał na nich system. Nastroje wśród młodzieży oddaje wiersz Ryszarda Krynickiego, jednego z poetów Nowej Fali, których
młodość przypadła na czasy Marca ‘68 i Grudnia ‘70: Może byliśmy dziećmi, nie mieliśmy doświadczenia/wiedzieliśmy tylko, że zmusza się nas do wiary w kłamstwo/i naprawdę nie wiedzieliśmy, czego więcej chcemy/oprócz poszanowania ludzkich praw i prawd.
Wielka Improwizacja narodu Kierownictwu partii nie podobała się ani liberalna kultura, ani ta nieco bardziej klasyczna wersja sztuki jak arcydzieło polskiego romantyzmu wystawione pod koniec 1967 r. na deskach Teatru Narodowego. Przedstawienie z Gustawem Holoubkiem w roli głównej wywołało emocje po obu stronach – wzniosłe i patriotyczne u odbiorców, a pełne niepokoju u władzy. Najpierw za wykreowanie tak antyrosyjskiej i antyradzieckiej sztuki dostało się samemu reżyserowi. Niedługo potem, na początku roku 1968, Teatr otrzymał przykaz od Ministerstwa Kultury i Sztuki: spektakl należy zdjąć. Ostatni występ odbył się 30 stycznia, a zaraz po nim miała miejsce demonstracja. Ludzie przeszli spod teatru do pomnika Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu, domagając się wolności w sztuce i zaprzestania cenzury. Protesty szybko stłumiono, 35 osób zostało aresztowanych. Zachód mógł dowiedzieć się o tym, co działo się za żelazną kurtyną dzięki dwóm studentom – Adamowi Michnikowi i Henrykowi Szlajferowi, którzy poinformowali o przebiegu zdarzeń korespondenta francuskiego dziennika „Le Monde”. Konsekwencją, jaką ponieśli, było skreślenie z listy studentów Wydziału Historycznego. Tymczasem środowiska inteligenckie próbowały przeciwstawić się postępującej cenzurze. Warszawscy studenci zbierali podpisy pod petycją przeciwko decyzji Ministerstwa Kultury. Stołeczny oddział Związku Literatów Polskich otwarcie potępił politykę kulturalną towarzysza Wiesława. Sprzeciwiali się jej znani intelektualiści, tacy jak Antoni Słonimski, Leszek Kołakowski, Paweł Jasienica
i Stefan Kisielewski.
Gestapo! – brzmiało zza okien – Gestapo! Wobec coraz głębiej postępującej cenzury i ograniczania swobód obywatelskich, młodzież akademicka wzięła sprawy w swoje ręce. Domagano się m.in. zniesienia cenzury, wolności słowa, swobody zrzeszania się i poszanowania podstawowych praw obywatelskich. Represjonowanie studentów, którzy protestowali przeciwko haniebnej decyzji zakazującej wystawienia „Dziadów” w Teatrze Narodowym, stanowi jawne pogwałcenie art. 71 Konstytucji. Nie pozwolimy odebrać sobie prawa do obrony demokratycznych i niepodległościowych tradycji Narodu Polskiego. Nie umilkniemy wobec represji – brzmiał tekst rezolucji przyjętej przez studentów warszawskich uczelni. Wyrażono poparcie dla stanowiska literatów oraz solidarność z aresztowanymi i wydalonymi z uczelni studentami. Po zakończeniu zebrania rozchodzący się tłum został zaatakowany przez ZOMO, które niezwykle brutalnie obeszło się ze studentami. Według relacji świadków tłum na Krakowskim Przedmieściu, obserwując zajścia, krzyczał w stronę milicji: Gestapo! Tego samego dnia doszło do aresztowań najbardziej aktywnych działaczy, takich jak Jacek Kuroń, Adam Michnik czy Karol Modzelewski. Poparcie dla studentów biorących udział w wiecu wyraziła Politechnika Warszawska, a w ślad za nią poszły inne uczelnie w całej Polsce. W manifestacjach w wielu miastach, najczęściej brutalnie rozpędzanych przez milicję, brali udział nie tylko studenci, ale często również uczniowie szkół średnich. Zachowały się nagrania udokumentowane przez bezpiekę. Widoczne na nich tłumy młodzieży, zgromadzone na ulicach Warszawy i uniwersyteckich kampusach, robią wrażenie. Młodzi ludzie nie zrażali się brutalnym traktowaniem przez milicję i kontynuowali protesty. Wiece na UW trwały do końca marca. Jednak zamiast spełnienia studenckich postulatów, doczekano się zamknięcia kilku kierunków i kolejnych osób
skreślonych z listy studentów. Wydarzenia marcowe nie odbiły się w społeczeństwie tak szerokim echem, na jaki zapewne liczyli ich uczestnicy. Z daleka ludzie cisi, przestraszeni/Patrzyli, jak się patrzy na ognisko/Z tą fascynacją szaleństwem płomieni/Do których lepiej nie podchodzić blisko – opisze po latach całe zajście Jacek Kaczmarski, co można traktować jako metaforę stosunku ludzi do wydarzeń marcowych. Większe zaangażowanie wykazały środowiska inteligenckie. W obronie studentów i ich postulatów wystąpili także m.in. przedstawiciele koła poselskiego Znak, a także Konferencja Episkopatu Polski.
Ci odlatują, ci zostają… Komunistyczna propaganda jak zwykle manipulowała opinią publiczną, ukazując studentów jako grupkę awanturników, wywodzącą się z kręgów bananowej młodzieży, której obce są troski materialne, prawdziwe warunki życia i potrzeby naszego społeczeństwa. 19 marca Gomułka wygłosił płomienne przemówienie. Niemała część młodzieży studenckiej w Warszawie, a także w innych ośrodkach akademickich w kraju, została oszukana i sprowadzona przez wrogie socjalizmowi siły na fałszywą drogę. Siły te zasiały wśród studentów ziarna awanturniczej anarchii, łamania prawa. Posługując się metodą prowokacji, wzburzyły umysły części młodzieży, parły do wywoływania starć ulicznych, do rozlewu krwi – akcentował ze swą nienaganną dykcją towarzysz Gomułka. W propagandzie obrano nowy kierunek represji – przeciwko osobom pochodzenia żydowskiego. Wskazywano na wrogi państwu element syjonistyczny, który miał być uosobieniem imperializmu i wspomagać wrogie naszemu krajowi państwo Izrael. Oczyszczanie państwa rozpoczęto od partii, z której wydalono kilka tysięcy członków
UCZELNIA
ze względu na ich pochodzenie. Efektem nagonki było również przymuszenie wielu Polaków pochodzenia żydowskiego do opuszczenia kraju. Szacuje się, że do 1969 r. liczba tych osób wyniosła ok. 15 tys. Oprócz zaangażowanych politycznie, emigracja objęła również osoby, które z tym, co działo się w społeczeństwie miały niewiele wspólnego. Wśród nich było wielu przedstawicieli inteligencji, naukowców, artystów i literatów. Według danych Generalnej Prokuratury podczas protestów zatrzymano ponad 2700 osób, w tym 359 studentów. Niektórzy dostali wyroki po kilka miesięcy czy nawet lat więzienia, inni zgodzili się na emigrację. Kilka tysięcy studentów zostało wyrzuconych z uczelni lub zawieszonych w prawach studenckich.
Głos studenta Wydarzenia tamtych dni, mimo że tragiczne w skutkach, zasiały ziarno w sercach wielu młodych ludzi i położyły podwaliny pod przyszłe ruchy społeczne, w tym Solidarność. Trzy lata temu, z okazji półwiecza Marca ‘68, Senat UW przyjął specjalną uchwałę mającą uczcić pamięć dramatycznych zdarzeń, które – jak w niej czytamy – obok Czerwca '56, Grudnia '70, Czerwca '76, Sierpnia '80 i czasu stanu wojennego, były manifestacją społecznego oporu i jednym z kroków do wolnej Rzeczypospolitej. Dalej czytamy w niej o potrzebie przypominania o haniebnych wydarzeniach, niezgodnych z etosem akademickim, tak aby pozostawały one lekcją na przyszłość, aby wolność słowa, wolność badań naukowych, prawo do dyskusji o historii naszego kraju, szacunek dla każdego człowieka wykluczający jakąkolwiek formę dyskryminacji były – jako stanowiące podstawowe wartości demokratycznego państwa – zawsze w pełni respektowane. To wynikające z doświadczeń przeszłości zobowiązanie zawsze będzie dla naszej społeczności aktualne. Warto pamiętać o prawdziwości tych słów i o tym, że głos studenta w ważnych sprawach społecznych ma znaczenie. 0
Fot. Fot. PAP/T. Zagoździński/źródło: dzieje.pl
Fot. Krzysztof Wojciewski/źródło: Wyborcza.pl
Marzec 68 na UW /
kwiecień 2021
UCZELNIA
/ problemy uczelni
Iluzja dydaktyki czy dydaktyka iluzji Proszę Państwa, podstawą oceny będzie test jednokrotnego wyboru w sesji, bez punktów ujemnych, wszystkie prezentacje będą państwu udostępniane – bardzo często słyszany frazes. Chociaż sam niegroźny w większym świetle jest całością katastrofy polskiej oświaty.
T E K S T:
WOJ C I EC H G O D L E W S K I
GRAFIKA:
trudnianie studentom zaliczenia przedmiotu, to utrudnianie życia samemu sobie – trzeba układać egzamin na drugi termin, a być może wtedy student skorzysta z jeszcze innych opcji (jak na przykład egzamin komisyjny). Do tego dochodzą systemy oceniania wykładowców, a studenci często są zniechęceni, kiedy zaliczenie np. u Kowalskiego jest trudne. Kowalski zrobi więc prosty test jednokrotnego wyboru, zorganizuje zerówkę i obleje tylko tych, którzy się na żadnym terminie nie pojawili. Studenci będą zadowoleni i powiedzą, że Kowalski jest fajny, nie trzeba chodzić na zajęcia, a piątka „wleci” sama. Kowalski za to będzie zadowolony, bo będzie miał pewność, że studenci go wybiorą na przyszłe semestry.
U
Im trudniej się dostać, tym trudniej wylecieć Często słyszy się, że, niezależnie od uczelni, im trudniej się dostać na jakiś wydział, tym też trudniej się z niego wydostać. Stoi za tym rzeczywiście pewna logika – uczelnie, takie jak Uniwersytet Warszawski, Szkoła Główna Handlowa czy Politechnika Warszawska mogą się pochwalić tym, że idą tam najlepsi z najlepszych – można o tym przeczytać w broszurkach informacyjnych. Matury zdają oni zapewne na 80 proc., a nawet więcej, z trzech, a często z czterech przedmiotów rozszerzonych. Taki człowiek idzie na uczelnię wyższą nie po to, żeby bumelować, a żeby się rozwijać i zdobywać więcej. A skoro tak, to czemu mu to utrudniać? Przecież nie każdemu musi podpasować przedmiot prowadzony przez Kowalskiego, może chcieć się rozwijać w nieco innym kierunku.
Rodzynki w serniku Zdarzają się jednak wykładowcy, którzy mają ambicje większe niż wypełnienie pensum. Chcą oni w młode umysły wpoić pewną wiedzę, postawę krytycyzmu. Można od starszych kolegów usłyszeć, że Nowak jest opcją
10–11
M I L E N A M I N DY KOW S K A ambitną. Wynika z tego, że u Nowaka można się dużo nauczyć, ale za to trudno jest zdać. Każdy medal ma dwie strony – orła i reszkę. Orłem Nowaka jest fakt, że można się dużo nauczyć, że podnosi poziom kształcenia – studenci w dużej części zdają się to doceniać. Jednak odwracamy orła i ukazuje się reszka – nominał raptem jednej złotówki, ponieważ często studenci ponoszą tego wysokie koszty, takie jak egzaminy ze skrajnie niską zdawalnością czy brak podejścia partnerskiego do studenta – a przecież na uczelni nie chcemy być dziećmi w ławkach, tylko dorosłymi partnerami do rozmów.
Procedury… Obraz sytuacji robi się jeszcze bardziej tajemniczy, kiedy do skomplikowanego równania dodamy kolejną zmienną – a raczej kolejny fakt: wykładowcy są zobowiązani realizować już określony sylabus. Mogą oczywiście zmieniać kolejność tematu, większy nacisk kłaść na kwestie, które uważają za ważniejsze czy też dodać lub rozwinąć jakiś temat. Ponadto każdy przedmiot ma przypisaną liczbę punktów ECTS, które też są dla prowadzącego sugestią co do ilości wymaganego materiału czy trudności zaliczenia. Skąd więc tak skrajnie różne postawy wykładowców? Z jednej strony jest Nowak, który od studentów wymaga godzin spędzonych nad książkami, robi częste kartkówki i bardzo trudne kolokwium, a z drugiej strony Kowalski, który swoje sylabusowe 30 godzin przesiedzi, czytając slajdy, a egzamin przygotuje taki sam jak 20 lat temu.
Czy celem przedmiotu jest jego zdanie? Dochodzimy do kolejnego paradoksu polskiej oświaty. Zadajmy sobie pytanie: po co się zapisujemy na określony przedmiot? Można tutaj napisać wiele – w większości banalnych i już niejeden raz wypowiedzianych – odpowiedzi: bo tak każe program i plan studiów, bo tak wszyscy robią, bo chcę go
zdać . A o czym mogą rozmawiać wykładowcy, kiedy się spotkają? Dobitnie uświadomiła nas o tym afera na Gdańskim Uniwersytecie Medycznym – o egzaminach. Na pewnym etapie studiów zarówno student, jak i prowadzący przestają stawać na głowie, byleby tylko zajęcia były ciekawe – każdego interesuje tylko sposób zaliczenia przedmiotu. Sam fakt istnienie instytucji zaliczenia przedmiotu nie jest niczym złym. Jednak sytuacją patologiczną jest taka, gdzie środek do osiągnięcia większego celu sam staje się celem.
Prawie jedna trzecia studentów czuje się samotna – zwłaszcza ci, którzy należą do mniejszości etnicznych, zagraniczni, niepełnosprawni i czarnoskórzy.
Według wielu studia powinny być okresem, gdzie kształtujemy własną wartość, pogłębiamy wiedzę czy, zwyczajnie mówiąc – rozwijamy się. Jeszcze przed rekrutacją na studia prawie każdy ma w głowie, że będę studiował X, bo mnie to interesuje . Studia jednak zmieniają to myślenie na: Studiuję X, żeby to zdać.
A co jest celem zdania? A teraz przenieśmy się w przyszłość – przeszliśmy studia. Za nami jest licencjat, za nami jest magisterium – pozostało tylko oddać się pracy zawodowej. Można wprawdzie zostać na uczelni i starać się obronić rozprawę doktorską, jednak to dzieje się dość rzadko. Po najczęściej pięciu latach spędzonych na uczelni wychodzimy z niej i zaczynamy (oby dobrze płatną) pracę. Po wielu miesiącach pracy część z absolwentów zechce z rozrzewnieniem spojrzeć na
dydaktyka/
lata spędzone na uczelni i zadać sobie pytanie, co właściwie z tej uczelni wynieśli. Najczęściej będą to wspomnienia życia studenckiego (no, chyba że większość okresu studiów przypadnie na pandemię groźnego wirusa). Zapewne pojawią się różne wspomnienia z kół i innych organizacji studenckich, być może z samorządu studenckiego. Gdzie jednak będą wspomnienia z zajęć, z których powinniśmy przecież wynieść naprawdę sporo do przyszłej pracy zawodowej?
Uniwersytet Kursowy Niestety obecnie nie widzimy uniwersytetu jako całości, która ma nam przekazać pewną wiedzę, dzięki której zdobędziemy potrzebne nam umiejętności. Widzimy uczelnię jako zbiór różnych zajęć, nieraz nazywanych kursami. Odbębniamy kurs po kursie, modląc się w duszy o egzamin możliwy do zdania. Uczenie się, żeby zdać, zdawanie, jako cel sam w sobie, brak pełnego spojrzenia na dany kierunek, a zamiast tego skupianie się prowadzących tylko na swoim przedmiocie i brak ciągłości między przedmiotami, skutkujący również wielokrotnym powtarzaniem się treści – to tylko niektóre z chorób męczących polskie szkolnictwo wyższe. Mało groźne i śmieszne w krótkim okresie, w długim okresie mogą pogrzebać szanse na to, że najlepsze polskie uczelnie znajdą się w czołówce uczelni europejskich czy też światowych.
Lekarstwo… Medycyna uczy nas, że kluczowa dla dobrego przebiegu leczenia jest trafna i nieopóźniona diagnoza. Czyli wystarczy znaleźć jakiś specyfik, być może antybiotyk, który zastosowany przyniesie pożądane skutki, jakim będzie znalezienie się – na razie bądźmy spokojni i mało ambitni – w pierwszej dwusetce rankingu szanghajskiego, jednego z najbardziej prestiżowych rankingów uczelni wyższych na świecie. Jednak problemy te są bardzo skomplikowane i nie wydaje się, żeby dało się je rozwiązać w prosty sposób – niczym zamachem siekierą. Weźmy chociażby pod uwagę skrajne różnice w prowadzeniu zajęć z jednego przedmiotu przez wykładowców – przecież teoretycznie istnieje sylabus, który miałby być lekarstwem na takie działania – jednak w praktyce nie jest.
…czy może terapia? Jak więc widać, nie ma co fundować uczelniom jednolitego aktu prawnego i liczyć na poprawę. Wracając do nomenklatury me-
UCZELNIA
dycznej, należy raczej uczelniom zafundować terapie. Te mają to do siebie, że są raczej długotrwałe i ich skutki widoczne są po upływie czasu. W tym przypadku – zapewne po upływie wielu, pewnie ponad 10 lat. Jaka może być forma takiej terapii? Pierwsze, co przychodzi do głowy, to pewnie zmiana podejścia wykładowców. Uświadomienie im, że z jednej strony są odpowiedzialni za kształtowanie przyszłości swojego kraju, zapewne nieraz ludzi określanych mianem elit, którzy będą sprawować ważne funkcje czy to w administracji publicznej, organizacjach pozarządowych, czy szeroko pojętym sektorze biznesowym. Z drugiej zaś strony to właśnie dla tych studentów są oni na uczelni obecni. Stawianie nieziemskich wymagań, organizowanie egzaminów, których zdanie graniczy z cudem czy podejście na zasadzie feudalnej do niczego nie prowadzi.
Memento Częścią terapii powinno być też memento skierowane do osób, które interesariuszami uczelni są w największym stopniu – studentów. W końcu wiele uczelni, wprowadzając system wyboru wykładowców przez studentów, a często wręcz wyboru przedmiotów i ich prowadzących przez studentów, zezwala tej grupie na kształtowanie – w mniejszym lub większym stopniu – swojego własnego programu studiów. To od studentów przecież zależy czy wybiorą wykładowcę „olewającego”, czy „ambitnego”. Rodzi się tutaj pytanie, które już raz zadaliśmy: po co idziemy na studia? Żeby zdobyć dyplom czy żeby zdobyć wiedzę? Żeby mieć papier czy doświadczenie? Prawidłowa – o ile w ogóle o takiej można mówić – odpowiedź na to pytanie zapewne zawierałaby te wszystkie elementy. Jednak w trakcie studiów coraz większy nacisk kładzie się na aspekt „papierka”, dzięki czemu nie wybieramy „opcji ambitnych”, a „opcje lajtowe”. Nie ma oczywiście nic złego w tym, że ktoś wie, że z przedmiotu X nie będzie sobie radził dobrze, więc weźmie mniej wymagającego prowadzącego, rekompensując to tym, że z przedmiotem Y wiąże swoją przyszłość i z tego przedmiotu weźmie wykładowcę o lepszej renomie. Jednak smutna staje się opowieść studenta, którzy bierze sobie tylko najłatwiejszych wykładowców, żeby się przez studia prześlizgnąć i dostać papierek – a przynajmniej nie wróży ona dobrze dla polskich uczelni. 0
kwiecień 2021
/ o społecznych podziałach Klasa robotnicza albo przypał
Polska gra w klasy Dlaczego osoby z klasy średniej zakładają konto na LinkedInie? Jakie przedmioty w szkole lubili członkowie klasy ludowej? Jak pańszczyznę wyjaśnia klasa wyższa? I w jaki sposób przynależność do danej klasy wpływa na nasz styl życia? T E K S T:
TO M A S Z DWOJA K
wycięstwa partii politycznych odwołujących do potrzeb ludu i uznawanych za populist yczne wielu przysporzyły poważny socjologiczny ból głowy. Nie da się ukryć, że również w Polsce znaczna część społeczeństwa żyje w ogromnym politycznym dysonansie, który każdorazowo nasila się przy okazji wyborów. Motywy i działania polityków czy wyborców często interpretowane są z perspektywy, jakiej oni sami nigdy by nie przyjęli. Problem ten dotyczy także sfery społecznej: różnic w gustach, priorytetach czy stylach życia. Żyjemy w informacyjnych i klasowych bańkach. Dlatego warto je czasami opuścić i spojrzeć szerzej na dany problem. Zapewne nie przeorientuje to naszych poglądów, jednak pozwoli lepiej zrozumieć otaczające nas zjawiska. A to pierwszy krok do zmiany podejmowanych działań. Swoją socjologiczną wędrówkę można zacząć od poznania podziału własnego społeczeństwa według jednej z najbardziej podstawowych kategorii – klas społecznych.
Z
Jak grać w klasy? Na początek trochę teorii. Pierwszym badaczem, który opracował szerszą koncepcję struktury klasowej był Karol Marks. Swoją hipotezę oparł na pojęciach stosunków własności oraz wyzysku. Stosując teorię Marksa na najbardziej ogólnym poziomie, społeczeństwo można podzielić na klasę posiadaczy – kapitalistów i klasę robotniczą – proletariat. Alternatywne i krytyczne wobec dzieł Marksa podejście zaproponował Max Weber. Niemiecki socjolog rozszerzył kwestię własności o m.in. specjalistyczne kwalifikacje zawodowe. Weber porzucił jednowymiarowe spojrzenie Marksa i oprócz klas determinowanych przez status ekonomiczny wyróżnił także stany i partie opierające się kolejno na kwestiach prestiżu oraz polityki. Rozwinął także pojęcie klasy średniej, dość mgliście zarysowane u Marksa. W badaniu klas najbardziej popularne podejścia wywodzą się od tych dwóch autorów – weberowskie, czyli polegające na postrzeganiu
12–13
GRAFIKI:
M A R T Y N A B O R O DZ I U K
istnienia klas jako naturalnego zjawiska będącego konsekwencją różnic w umiejętnościach i ogólnym przystosowaniu do życia w społeczeństwie. A także marksistowskie interpretujące podziały klasowe jako element wyzysku i przemocy (ekonomicznej, symbolicznej czy w skrajnych przypadkach dosłownej, fizycznej). Późniejsi socjologowie stopniowo rozszerzali zakres badań o kolejne elementy różnic klasowych – kwestie władzy (np. Ralf Dahrendorf ) czy kapitału kulturowego znacznie rozwiniętą przez Pierre’a Bourdieu. I to właśnie przede wszystkim do koncepcji francuskiego socjologa oraz do twórczości polskich badaczy inspirujących się jego pracami (głównie Macieja Gduli i Przemysława Sadury) będę odwoływał się w tym tekście. Zastosowany zostanie podział na trzy klasy: wyższą, średnią i ludową (niższą) w oparciu o kryteria trzech typów kapitałów: ekonomicznego (majątek, dochody z pracy i jej rodzaj), społecznego (powiązania i znajomości) oraz kulturowego (wykształcenie, znajomość form sztuki oraz konwencji towarzyskich). Nazw klas postaram się używać w kontekście, który nie wartościuje moralnie. Stąd na przykład zmiana mającego raczej negatywne konotacje określenia klasa niższa na klasa ludowa. Wszystkich czytelników, którzy poczują się urażeni opisem ich grupy i zwyczajów niestety nie będę przepraszać, ale w zamian mogę zanalizować samego siebie jako wywodzącego się z małomiasteczkowej klasy średniej i w części ludowej, a obecnie zamieszkałego w wielkim mieście przedstawiciela względnie zamożnej klasy średniej z aspiracjami do kulturowej klasy wyższej (czego dowodem ma być zapewne także ten artykuł).
Pieniądze to nie wszystko Najbardziej podstawowym i intuicyjnym kryterium klasowych różnic jest kryterium ekonomiczne. W zależności od opracowania możemy się spotkać z różnymi klasyfikacjami odnoszącymi się do zarobków bądź posiadanego majątku. Jednym z bardziej popularnych jest podział na 50 proc. najbied-
niejszych, 40 proc. średnich i 10 proc. najbogatszych. Przy czym z ostatniego fragmentu często wydziela się najwyższy 1 proc., a pozostałe 9 proc. traktuje się jako wyższą klasę średnią. Z kolei w raporcie OECD Under Pressure: The Squeezed Middle Class za średnie dochody przyjęto takie, które mieszczą się w przedziale między 75 proc. a 200 proc.
o społecznych podziałach /
mediany zarobków w danym państwie. Klasa ludowa i wyższa osiąga dochody odpowiednio poniżej i powyżej tego przedziału. Kluczowym aspektem jest również źródło dochodów. Podstawowe źródło utrzymania klasy ludowej i średniej stanowi praca. Klasa wyższa charakteryzuje się z kolei większymi przychodami z kapitału, czyli posiadanych bądź zainwestowanych środków (przy rozpatrywaniu tego aspektu warto wziąć pod uwagę także kwestię własności mieszkania; przychód z posiadania własnego, czyli przychód z kapitału będzie równy kosztowi alternatywnemu najmu). Jak jednak zauważa francuski ekonomista Thomas Piketty, klasa wyższa w ostatnich dziesięcioleciach przekształca się z klasy rentierów w klasę superkadr menedżerskich. Jeśli już mowa o wykonywanych zawodach, to ich rodzaj także jest jednym z ważniejszych elementów determinujących przynależ-
ność klasową. Dla klasy ludowej typowymi zawodami będą te, które wymagają pracy fizycznej. Do tej klasy będą zaliczali się przede wszystkim robotnicy, rolnicy oraz niewykwalifikowani pracownicy sektora usług. Wśród klasy średniej i wyższej przeważać będą osoby wykonujące prace umysłowe. W przypadku klasy średniej będą to specjaliści bądź kadra menedżerska niższego szczebla (zarówno jeśli chodzi o sektor państwowy, jak i prywatny), a także m.in. drobni przedsiębiorcy czy nauczyciele. Do klasy wyższej zaliczymy za to np. kadrę menedżerską, przedstawicieli wolnych zawodów oraz artystów czy profesorów. Jak widać doskonale na przykładzie klasy wyższej, aspekt ekonomiczny nie jest jedynym, który wpływa na przynależność do danej klasy. Kluczową rolę odgrywa również poziom kapitału kulturowego czy społecznego. Bourdieu wyróżnia także dodatkowy rodzaj kapitału – kapitał symboliczny, niejako wynikający z pozostałych trzech. Wiąże się on z pojęciami takimi jak prestiż czy poważanie. Kapitał symboliczny umożliwia wpływ na systemy wartości, imaginaria, narracje danego społeczeństwa – na przykład na temat jego historii.
Wsi (nie)spokojna, wsi (nie)wesoła Przyjęty współcześnie w analizach podział klasowy z tak wyraźną rolą klasy średniej jest czymś względnie nowym. Przez zdecydowaną większość historii polskiego państwa podział ten był właściwie dwubiegunowy, co objawiało się szczególnie w przyjętym systemie feudalnym. W zależności od sympatii klasowych istnieją dwie główne hipotezy na temat jego genezy. Zapewne część czytelników zdążyła je poznać. Gdy piszę ten artykuł, w najlepsze trwa spór między Szczepanem Twardochem a Maciejem Radziwiłłem dotyczący oceny pańszczyzny. Pierwsza koncepcja – bardziej forsowana przez osoby związane z klasą wyższą, wyjaśnia system pańszczyźniany jako pochodną podziału społeczeństwa na tych, którzy pracują i tych, którzy zapewniają osobom pracującym bezpieczeństwo. Taki podział miał być pewnego rodzaju umową społeczną stworzoną na niepewne czasy. Krytycy tej koncepcji podają w wątpliwość dobrowolność udziału w owym systemie wszystkich jego uczestników. Ponadto nawet jeśli uznamy to twierdzenie za przekonujące, to trudno nie zauważyć także nieproporcjonalnych zysków obu stron. I tu dochodzimy do drugiej interpretacji systemu feudalnego jako usankcjonowanego systemu wyzysku. Pańsz-
czyzna miała prawnie regulować nierówności powstałe z użyciem przemocy – podbicia sąsiednich plemion bądź brutalnego podporządkowania sobie okolicznej ludności. Rozwój państwowości czy przyjęcie chrześcijaństwa wymogły jednak potrzebę stworzenia bardziej zawoalowanego wytłumaczenia. Jak wskazuje Adam Leszczyński w publikacji Ludowa historia Polski, aż do XIX w. dominującym poglądem, mającym nawet status nauki, była tzw. teoria najazdu opierająca się na przekonaniu, że tereny Polski zostały podbite przez jeden z dalekich ludów, który podporządkował sobie następnie autochtoniczną ludność słowiańską. Najpopularniejszą odmianą tej hipotezy jest rzecz jasna sarmatyzm. Wedle tego przekonania polska szlachta miała wywodzić się od starożytnego wojowniczego ludu Sarmatów. Z sarmatyzmem łączy się także inne szeroko rozpowszechnione przekonanie, tzw. przekleństwo Chama. Istnienie pańszczyzny (oraz innych systemów opartych na podporządkowaniu
Gdy piszę ten artykuł, w najlepsze trwa spór między Szczepanem Twardochem a Maciejem Radziwiłłem dotyczący oceny pańszczyzny. jednej z grup społecznych) uzasadniano opowieścią o biblijnym Chamie, synie Noego. Miał on zostać przeklęty przez ojca i skazany na bycie najniższym sługą swych braci (odsyłam do całego fragmentu z Księgi Rodzaju, ponieważ nasuwa on zaskakujące analogie z pewnym powiedzeniem, które do niedawna hulało po internecie). Według niektórych interpretacji przekleństwo Chama miało odnosić się także do jego potomków. Patrząc na historię ludzkości, nietrudno się domyśleć, jakie tereny według zwolenników tej teorii miałyby przede wszystkim zamieszkiwać osoby wywodzące się od tej postaci. System pańszczyźniany był skrajnie represyjny dla chłopów, co dodatkowo uprawomocniały kolejne przywileje przyznawane szlachcie. Największe dokręcenie śruby przyszło wraz z przywilejem toruńskim z 1520 r., który określał pańszczyznę w wysokości nie mniej niż jeden dzień w tygodniu. Chłopi byli ponadto obarczeni dziesięciną wobec Kościoła czy czynszami za użytkowanie gruntów. 1
kwiecień 2021
/ o społecznych podziałach
Leszczyński zauważa, że system ten był tak skonstruowany, aby pozostawić chłopom jedynie niezbędne środki do przeżycia, a całą nadwyżkę przekazać w ręce uprzywilejowanej części społeczeństwa. Rzeczywisty obraz życia na wsi znacznie różnił się od idealistycznej wizji znanej chociażby z utworów Jana Kochanowskiego czy Mikołaja Reja. Badacz dodaje również, że w celu utrzymania porządku dochodziło często do aktów przemocy. Możliwości chłopów, jeśli chodzi o dochodzenie sprawiedliwości, były rzecz jasna ograniczone z uwagi na kosztowność procesów i obsadzenie sądów przez przedstawicieli szlachty. Z takiego systemu nie dało się także swobodnie wypisać. Od mniej więcej XV–XVI w. porzucenie gospodarstwa bez wskazania następcy było uznawane za zbiegostwo, a następnie karane. W przypadku, gdy chłopu udało się uciec, zbiorowo karano całą wieś, nakazując spłatę „długu” uciekiniera. Powszechnym zjawiskiem były akty buntu: od biernego oporu i lenistwa podczas odrabiania pańszczyzny po – w skrajnych przypadkach – powstania chłopskie z rabacją galicyjską na czele. Pańszczyzna utrzymywała się na terenach polskich aż do XIX w. Wówczas znacznie zmieniło się także uniwersum symboliczne. Klasa wyższa porzuciła sarmacki separatyzm, co było spowodowane rozwojem myśli narodowej (warto przypomnieć, że pojęcie narodu jest w naukach społecznych terminem względnie nowym, a o samych narodach można mówić właściwie dopiero od XIX w.) i bardziej równościową wizją społeczeństwa, szczególnie po odzyskaniu niepodległości. Ponadto pojawienie się kapitalizmu wymusiło zmiany w strukturze społecznej, część szlachty zasiliła szeregi inteligencji, a chłopstwa – klasę robotniczą. Rosło również znaczenie mieszczaństwa. Choć wówczas i tak była to grupa dużo mniej liczna i znacznie mniej wpływowa niż obecna klasa średnia. A także dość zróżnicowana etnicznie. Pomimo proegalitarnych zmian nierówności klasowe pozostawały jednak w czasach II Rzeczpospolitej ogromne. Wydarzenia, które przeorały strukturę klasową i społeczną, miały dopiero nadejść.
zatem jedną szansę na porzucenie feudalizmu na rzecz szeroko pojętej nowoczesności. Jako przykład Leder podaje m.in. rewolucję francuską czy niemiecką jednak rozpatrywane raczej jako proces niż punkt w historii. W kontekście Francji jest to okres rozpoczynający się wydarzeniami z 1789 r. aż do przewrotu Napoleona w 1799 r. Natomiast w przypadku Niemiec – przedział od Wiosny Ludów w 1848 r. aż do upadku reżimu nazistowskiego w 1945 r. Takowe rewolucje zajmują zwykle
Rewolucja, której nie było
ważne miejsce w uniwersum symbolicznym danego narodu. Polska rewolucja, którą Leder umiejscawia w latach 1939–1989 (z najważniejszym etapem trwającym między rokiem 1939 a 1956), jest natomiast według badacza nieobecna w polskim imaginarium, niejako została ona „prześpiona”. W przeciwieństwie do rewolucji we Francji czy Niemczech przyszła ona z zewnątrz. Nie jest to jednak czymś szczególnym. Przywilej przeprowadzenia re-
W publikacji Prześniona rewolucja Andrzej Leder, odwołując się do słów amerykańskiego historyka Martina Malii, wskazuje, że w dziejach narodu wielka rewolucja może zdarzyć się tylko raz. Z bardzo prozaicznego powodu – w historii danego państwa istnieje tylko jeden „stary” porządek. Po tym, jak naród podejmie próbę jego obalenia, następuje nieodwracalny przełom. Każde społeczeństwo ma
14–15
tragiczna, poskutkował wyparciem
wolucji na własnych zasadach miały wyłącznie państwa będące wówczas motorem napędowym lokomotywy dziejów. Leder zwraca uwagę na dwa kluczowe aspekty wydarzeń lat 1939–1956, które w największym stopniu przeorały stosunki społeczne i własnościowe w Polsce. Pierwszym było zniknięcie znacznej części mieszczaństwa – przede wszystkim w wyniku zagłady Żydów. Drugim – rozbicie ziemiaństwa przez komunistów na skutek reformy rolnej. W ramach dekretu PKWN wydanego w 1944 r. nastąpiło przejęcie majątków ziemskich większych niż 50 ha bądź 100 ha (w zależności od województwa), a następnie ich nacjonalizacja lub przekazanie chłopom. Oba procesy zostały zainicjowane przez totalitarnych sąsiadów Polski. Leder zadaje jednak ważne, choć dość trudne pytanie – na ile odbywały się one przy aprobacie polskiego społeczeństwa. Badacz przytacza tutaj koncepcję transpasywności autorstwa Slavoja Žižka polegającą na odczuwaniu poprzez inny podmiot. Gdy Inny cieszy się za mnie, to ja raduję się za pośrednictwem Innego. Gdy Inny nienawidzi za mnie, to ja nienawidzę za pośrednictwem Innego. Zatem, przekładając teorię słoweńskiego myśliciela na opisywane wydarzenia: poprzez działania Innych miały realizować się wynikające z klasowych resentymentów fantazmaty, ukryte pragnienia znacznej części polskiego społeczeństwa, która następnie w sposób bierny znacznie zyskała na przeorientowaniu relacji ekonomicznych. Oba procesy, jakkolwiek bezdusznie by to brzmiało, umożliwiły awans społeczny wielu Polakom poprzez zajęcie nieruchomości i majątków dotychczasowego ziemiaństwa oraz żydowskich mieszczan. Fakt, że geneza współczesnej polskiej klasy średniej jest tak tragiczna, naznaczona poczuciem winy, pełna krwi i brutalności, poskutkował zdaniem Ledera wyparciem przebiegu i skutków tego procesu ze zbiorowej świadomości.
przebiegu i skutków tego procesu ze
Niech żyje kapitalizm
Fakt, że geneza współczesnej polskiej klasy średniej jest tak
zbiorowej świadomości.
W czasach PRL-u klasa średnia niejako formowała się wbrew intencjom władz, których deklarowanym celem było stworzenie społeczeństwa bezklasowego poprzez emancypację klasy robotniczej. Natomiast jak celnie zauważa wielu badaczy, system komunistyczny de facto powielał nierównościowe schematy. Zamiast klasy kapitalistów-wyzyskiwaczy i robotników istniał podział na nomenklaturę partyjną i resztę społeczeństwa. Zamiast władzy wynikającej z posiadania kapitału władza wynikająca z możliwości rozdysponowywania nim w ramach organów państwowych. Jak zauważa socjolog Maciej Gdula, zmiana orientacji klasowej władz PRL nastąpiła wraz z dojściem do władzy Edwarda Gierka. Coraz
o społecznych podziałach /
częściej zaczęto zwracać uwagę na kwestie takie jak konsumpcjonizm czy kariera zawodowa i aspiracje. Socjolog podaje tu przykład serialu Czterdziestolatek przedstawiającego perypetie inżyniera Stefana Karwowskiego, członka peerelowskiej klasy średniej, który zmaga się z takimi problemami jak organizacja czasu wolnego, kryzys małżeński czy rzucanie palenia. I jak podkreśla Gdula, w serialu problemy jednostki są pokazane jako problemy, z którymi jednostka musi się uporać sama. Kluczowa była także zmiana postrzegania robotników – z dumnych wytwórców na niezbyt rozgarniętą masę, którą należy kierować. Socjolog wskazuje, że bardzo symboliczna jest tu otwierająca scena serialu, w której główny bohater przyjeżdża na plac budowy. Robotnicy nie mogą pracować – spychacz wjechał w barak i się zakleszczył. Karwowski nie zastanawia się długo. Bierze deskę, żeby jej użyć jako dźwigni, po czym razem z robotnikami wyciąga zakleszczony spychacz. A co w czasach PRL robiła inteligencja? Przedstawiciele klasy wyższej przejawiali różne postawy – od współpracy z nowym reżimem po działalność w opozycji. Choć należy pamiętać, że największe protesty inicjowane były przez klasę ludową, robotniczą. I co ważne ich celem nie było początkowo obalenie systemu komunistycznego, a jedynie jego korekta. Postulaty demokratyczne i wolnorynkowe pojawiły się w pełni dopiero po protestach w sierpniu 1980 r. i zaangażowaniu grupy doradców wywodzących się z inteligencji, m.in. Tadeusza Mazowieckiego czy Bronisława Geremka. Po upadku komunizmu w 1989 r. podjęto w Polsce reformy właśnie w duchu liberalnym. Doprowadziło to do znacznego rozwoju klasy średniej, której wartości uznawane są za podstawę systemu opartego na kapitalizmie i liberalnej demokracji. Co najmniej ambiwalentne podejście do podjętych reform mogą mieć za to członkowie klasy ludowej, ponieważ znaczna część z nich doświadczyła bezrobocia w wyniku powszechnego zamykania dawnych państwowych zakładów pracy.
Gdzie bywać, kogo znać Na początku tekstu wspomniałem, że najbardziej podstawowym kryterium podziałów klasowych jest kryterium ekonomiczne. Jednak jak widać na przykładzie wydarzeń z czasów PRL-u silna pozycja klasy wyższej, inteligencji wynikała przede wszystkim z kontrolowania sfery symbolicznej oraz posiadanego kapitału kulturowego. I to właśnie kwestia różnic w stylach życia czy, używając bardziej akademickiej terminologii, różnic w habitusach klasowych (czyli po prostu mentalności) wydaje się aspek-
tem dużo ciekawszym i bardziej elastycznym, choć rzecz jasna zdecydowanie trudniejszym w zmierzeniu i bardziej podatnym na subiektywizm i stereotypizację. Ciekawą analizę klasowych stylów życia przeprowadzili wspomniani już wcześniej Gdula i Sadura w publikacji Style życia i porządek klasowy w Polsce. W jednym z rozdziałów badacze przedstawili podstawowe składniki klasowych habitusów klasy wyższej, średniej i ludowej oraz to, w jaki sposób objawiają się one w codziennym życiu. Tym, co wyróżnia klasę wyższą, są cechy takie jak: nastawienie na czystą przyjemność, dystans i swoboda, awersja do hierarchii oraz indywidualizm. Na drugim biegunie jest klasa
ludowa charakteryzowana przez praktycyzm, oszczędność, nastawienie na przyjemność zmysłową, a także szeroko rozumianą familiarność. Ostatnia z wymienionych cech kryje w sobie przymioty takie jak towarzyskość, wesołość, poufałość czy gotowość do opieki i troski. Pomiędzy klasą wyższą a ludową lokuje się klasa średnia. Jak wskazują autorzy opracowania, jest ona rozdarta między swoimi (arystokratycznymi) aspiracjami i (ludowym) pochodzeniem. Klasa średnia w przeciwieństwie do klasy wyższej nie ma wystarczającej władzy kulturowej aby zmieniać mody i kanony, stąd skazana jest na wieczne naśladownictwo, udawanie i pretensjonalność (np. poprzez kupowanie szalików Versace na promocji w Vitkacu). Klasa średnia charakteryzuje się również zamiłowaniem do porządku, nastawieniem na awans
i akumulację, co można poniekąd uznać za przejawy mechanizmów obronnych przed zdeklasowaniem i jednocześnie środki umożliwiające awans klasowy. To tyle teorii, a jak habitusy klasowe objawiają się w praktyce? Zacznijmy od różnych podejść do pracy (tu odwołam się do analiz przeprowadzonych przez Jana Strzeleckiego). Pasja czy obowiązek? – można by zapytać niczym Centralna Komisja Edukacyjna polskich maturzystów w 2017 r. Narracja odwołująca się do pasji czy samorozwoju pojawia się przede wszystkim w wypowiedziach przedstawicieli klasy wyższej i średniej. Przy czym przez osoby z klasy wyższej rozwój traktowany jest dużo swobodniej i pozbawiony jest aspektu presji finansowej, stąd też częste dystansowanie się od wyścigu szczurów. Odrzucenie nastawienia na robienie kariery jest typowe również dla przedstawicieli klasy ludowej. W pracy będą cenić przede wszystkim dobre relacje ze współpracownikami. Ze względu na praktycyzm członkowie klasy ludowej zazwyczaj podejmują pracę zarobkową na względnie wczesnym etapie życia (często rezygnując również z dalszej edukacji). Rzecz jasna wpływ ma tu również czynnik ekonomiczny. Z tego względu osoby należące do klasy ludowej poszukują także stabilności zatrudnienia. Strach przed utratą pracy jest też charakterystyczny dla klasy średniej. Ma on jednak charakter bardziej aspiracyjny czy statusowy. Członkowie klasy średniej nie mają raczej oporu przed zmianą pracodawcy w przypadku, gdy taka zmiana wiąże się z awansem bądź po prostu korzystniejszymi warunkami zatrudnienia. Stąd opanowana do perfekcji sztuka konstruowania CV czy profilu na LinkedInie oraz uczestniczenie w wielu kursach doszkalających. Za to klasę wyższą problemy z zatrudnieniem dotyczą w znacznie mniejszym stopniu. Często praca znajduje ich sama m.in. z uwagi na liczne kontakty towarzyskie. Różnice klasowe objawiają się także w tym, co przedstawiciele danej klasy robią po pracy, jakie formy przyjmuje ich kontakt z kulturą. Po raz kolejny odwołam się do prac duetu Gdula–Sadura. Tym razem do publikacji Klasowe zróżnicowanie stylów życia a stosunek do teatru. Najtrudniejszy do zbadania jest gust klasy ludowej z uwagi na jej niski udział w kulturze. Preferencje tej klasy są dość fragmentaryczne. W praktykach kulturowych może za to objawiać się familiarność polegająca na nastawieniu na wspólne wyjścia. Klasa średnia zarówno w teatrze jak i innych gałęziach sztuki szuka przede wszystkim rozrywki. Osoby z tej grupy będą zatem wybierać głównie komedie czy musicale. W przypadku klasy 1
kwiecień 2021
/ o społecznych podziałach
wyższej należy rozdzielić ją na osoby należące do niej ze względu na kapitał ekonomiczny oraz na kulturowy. Pierwsza grupa w swoich gustach w znacznym stopniu przypomina klasę średnią. A wyróżnia ją co najwyżej większa częstotliwość wizyt w teatrze, a także w operze czy filharmonii – rzadko odwiedzanych przez klasę średnią. Z kolei drugą grupę cechuje większe zamiłowanie do bardziej wymagających form sztuki oferujących wyzwania intelektualne. Przedstawiciele tej klasy będą wybierać np. awangardowe spektakle, filmy pojawiające się na festiwalach, w Cannes czy Sundance, a wśród książek oczywiście prace słynnego francuskiego introwertycznego melancholika. Na koniec tej części tekstu wspomnę jeszcze o różnych podejściach odnośnie do odpowiedniego stroju w teatrze. Dla członków klasy wyższej charakterystyczny będzie kompromis między swobodą, pokazaniem, że taka wizyta jest dla nich czymś powszechnym a stosownością będącą wyrazem uznania dla instytucji teatru i artystów. Osoby z klasy średniej będą za to ubierać się dużo bardziej elegancko, głównie ze względu na to, że pójście do teatru jest dla nich czymś rzadkim i wyjątkowym. Jeszcze większe przekonanie o stosowności stroju przejawiają członkowie klasy ludowej. Z tym, że jak wskazują badacze, wynika to bardziej z ich wyobrażeń na temat teatru niż doświadczeń.
16-17
Klasy i klasy Jednym z ważniejszych czynników wpływających na strukturę klasową danego państwa jest jego system edukacji. Szkolnictwo może zarówno ułatwiać awans społeczny, jak i poprzez wysokie bariery (nie tylko finansowe) utrudniać go i reprodukować podziały. Deklarowanym kierunkiem dla współczesnych rządów funkcjonujących w demokratycznym i równościowym imaginarium jest rzecz jasna ten pierwszy. W Polsce
Klasa średnia w przeciwieństwie do klasy wyższej nie ma wystarczającej władzy kulturowej aby zmieniać mody i kanony, stąd skazana jest na wieczne naśladownictwo. takie podejście objawia się m.in. nieodpłatnością edukacji czy rejonizacją szkół podstawowych, która w założeniu ma zapobiec koncentracji uczniów wywodzących się z uprzywilejowanych środowisk oraz kadry nauczycielskiej o największych kompetencjach w elitarnych placówkach. Jednym z najbardziej znanych, a jednocześnie kontrowersyjnych instrumentów we współczesnej historii
Polski mających na celu zmniejszenie nierówności w dostępie do edukacji były wprowadzone przez władze PRL w 1968 r. tzw. punkty za pochodzenie, czyli przyznawane przy rekrutacji na studia dodatkowe punkty dla uczniów wywodzących się z rodzin chłopskich czy robotniczych. W praktyce jednak mimo deklarowanych działań prorównościowych różnice wynikające z przynależności do warstw społecznych są wciąż widoczne. Związane jest to także ze wspomnianym wcześniej habitusem klasowym. Interesujące spojrzenie na klasowe style edukacyjne we współczesnej Polsce przedstawia Przemysław Sadura w publikacji Państwo, szkoła, klasy. W oparciu o koncepcje Bourdieu i przeprowadzone badania socjolog opisuje obserwacje na temat edukacyjnych habitusów klasowych w Polsce. Przy czym Sadura lekko modyfikuje podział klasowy zaproponowany przez Bourdieu, zamieniając klasę średnią i wyższą na klasę średnią niższą i średnią wyższą (klasę wyższą uważa za rodzaj nadklasy – warstwy poza strukturą klasową). I tak członków wyższej klasy średniej ma cechować przywiązanie do nieskrępowanego rozwoju intelektualnego. Stąd częsta niechęć do systemu edukacji postrzeganego jako tłamszenie osobowości i przywiązanie do kultury akademickiej opartej na dyskusji i indywidualizmie. Osoby z niższej klasy średniej z kolei zazwyczaj dobrze wspominają wczesną edukację. Szko-
o społecznych podziałach /
ła miała nagradzać cechy przypisywane klasie średniej, czyli etos pracy, skłonność do rywalizacji i dążenia do sukcesu. Sam proces edukacji ma natomiast służyć przede wszystkim uzyskaniu lepszej pozycji na rynku pracy. Członkowie klasy ludowej wspominają szkołę raczej negatywnie, dla wielu z nich kontakt ze szkolnictwem był pierwszym zetknięciem z instytucjami państwowymi i aparatem przymusu. Stąd też postrzeganie szkoły jako czegoś, co „trzeba przetrwać”. Osoby należące do tej klasy w edukacji cenią przede wszystkim aspekty związane ze wspomnianymi już familiarnością, towarzyskością i praktycyzmem, czyli np. wspólne aktywności, zajęcia wychowania fizycznego, a także przedmioty techniczne. Trzeba jednak dodać, że przy analizowaniu klasowych stylów edukacyjnych należy wziąć pod uwagę w jakim stopniu przyporządkowanie osoby do danej klasy wynika z posiadanego kapitału ekonomicznego, a w jakim – kulturowego. Sadura wskazuje, że np. wśród członków niższej klasy średniej o większym kapitale kulturowym częstszą inwestycją w przyszłość dzieci będzie rozwój domowej biblioteki czy sfinansowanie kursu językowego, a wśród rodziców o wyższym kapitale ekonomicznym będzie to zakup mieszkania. Od podanych schematów zdarzają się rzecz jasna wyjątki będące jednak zazwyczaj kolejnym rodzajem schematu. Socjolog podaje przykład osób z klasy ludowej wybierających kierunki uznawane za inteligenckie, np. dotyczące nauk społecznych. Takich studentów nazywa za Bourdieu les miraculés. To osoby podwójnie wyjątkowe – nie pasują zarówno do rówieśników na wczesnym etapie edukacji, jak i na późniejszym, w środowiskach zdominowanych przez przedstawicieli klasy średniej i wyższej (tu można odwołać się do najnowszej powieści wspomnianego już Szczepana Twardocha; jej głównym bohaterem jest Alojzy Pokora, uzdolniony syn górnika, który dzięki pomocy lokalnego proboszcza zostaje wysłany do gimnazjum; Pokora jednak nie może odnaleźć się w świecie elit, a przez oderwanie od ludowego stylu życia także wśród swojej rodziny; pisarz pokazuje w powieści również typowy dla klasy ludowej zwyczaj, który polegał na wysyłaniu jednego z dzieci na studia, taka osoba pełniła później zazwyczaj rolę pośrednika ze światem zewnętrznym, wykonując zawód duchownego bądź nauczyciela). Sadura zauważa jednak, że wspomniani les miraculés cenią rozwój intelektualny czy kulturę akademicką nawet bardziej niż osoby należące do klas wyższych. Związane jest to z wtórną socjalizacją, nabyciem nowego habitusu klasowego, a zatem także większym przywiązaniem do wartości, z którymi przed-
stawiciele klasy wyższej zdążyli się już oswoić. W przeważającej części dzieci powielają jednak schematy edukacyjne rodziców. Również, a właściwie przede wszystkim, w wyższej klasie średniej, mimo deklarowanego przez studentów wolnego wyboru realizowanego kierunku. Tu Sadura przywołuje koncepcję Basila Bernsteina, który wyodrębnił dwa typy rodzicielskiego systemu kontroli – pozycyjny i osobowy – charakterystyczne odpowiednio dla klasy ludowej i średniej. Typ pozycyjny polega na bezpośrednich nakazach, a osobowy na odwoływaniu się do uczuć rodziców i dziecka. Polski socjolog proponuje jednak aktualizację tej koncepcji. Jak zauważa, współcześnie dzieci z klasy ludowej są pozostawione w kwestii wyższej edukacji z wolnym wyborem z uwagi na nikłą wiedzę ich rodziców na temat studiów, a zatem niemożność udzielania nakazów. Natomiast osoby
Szkolnictwo może zarówno ułatwiać awans społeczny, jak i poprzez wysokie bariery (nie tylko finansowe) utrudniać go i reprodukować podziały.
z klasy średniej czy wyższej działają według narzuconych praktyk i wartości, wśród których paradoksalnie jest także wolny wybór. Habitusy klasowe w edukacji wciąż zależne są od kwestii ekonomicznych, mimo że w porównaniu z innymi obszarami wynikają w większym stopniu z kapitału kulturowego. Praktycyzm klasy ludowej jest przede wszystkim skutkiem gorszej sytuacji ekonomicznej. Osoby takie nie będą zazwyczaj wybierać studiów, które nie gwarantują łatwości znalezienia zatrudnienia. Przy czym trudniej będzie się takim osobom na studia dostać – z uwagi na ograniczone środki na korepetycje czy pomoce naukowe. Ważnym aspektem jest także kwestia utrzymania się w innym mieście, jeżeli studia wymagają przeprowadzki. Osoby z klasy ludowej zdecydowanie częściej będą zatem rezygnowały z dalszej edukacji na rzecz podjęcia pracy zarobkowej. Dla klasy średniej, która dysponuje większymi środkami ekonomicznymi, uzyskanie wyższego wykształcenia będzie łatwiejsze. Przy czym środki te nie będą wystarczające, żeby porzucić pragmatyczny aspekt nauki umożliwiającej zwiększenie własnej wartości na rynku pracy. Swoboda
klasy wyższej nie mogła by jednak zaistnieć, gdyby nie znaczna poduszka finansowa. Nietraktowanie edukacji instrumentalnie to przywilej będący udziałem relatywnie niewielkiej części społeczeństwa.
Kochajmy się I na koniec, po poznaniu klasowych kontekstów możemy powrócić do tematu z początku tekstu, czyli polityki. Być może część czytelników zna epilog historii obalenia komunizmu. Bezrobocie w pierwszych latach transformacji osiągnęło poziom ponad 15 proc., znacznie zwiększyły się nierówności ekonomiczne. Do władzy doszła partia socjaldemokratyczna, wywodząca się ze środowiska sprawującego władzę w poprzednim systemie. Transformacja stworzyła jednak grunt pod rozwój klasy średniej. Następne lata to ogromny wzrost gospodarczy i akcesja do Unii Europejskiej. Władzę przejęła partia reprezentująca interesy klasy średniej i stawiająca jej wartości w centrum uwagi. Tę narrację umocniło dodatkowo względnie dobre poradzenie sobie z kryzysem finansowym lat 2007–08. Jednak coraz częściej zaczęto kwestionować dziedzictwo transformacji. Zwracano uwagę na jej ogromne koszty społeczne. Nad Europę zawitała także fala populizmu i nacjonalizmu podsycana przez kryzys migracyjny. Kotłowało się. Rosła frustracja. Na przykład na Marszach Niepodległości, którym, zdaniem semiotyka kultury Marcina Napiórkowskiego, można przypisać przede wszystkim znaczenie klasowe. Klasowe resentymenty eksplodowały w 2015 r., kiedy to wybory wygrała partia głośno stawiająca się po stronie „ludu” w starciu z „elitami”. Rządzącej partii udało się trafić na okres wzrostu gospodarczego, a dzięki rozwinięciu programów socjalnych mogła ona zwiększyć poziom życia wielu osób wywodzących się z klasy ludowej, co zapewniło jej reelekcję. I tak dochodzimy do Polski AD 2021. Trawionej przez pandemię, która zdecydowanie bardziej uderzyła w najbiedniejszych, coraz liczniejszy prekariat niepewny zatrudnienia i przyszłości – niemogących sobie pozwolić finansowo na izolację w przeciwieństwie do klasy średniej, która względnie łatwo przestawiła się na home office. Polski, w której niedawno miały miejsce największe protesty w jej historii od czasów „Solidarności”. Dotyczące skrajnie restrykcyjnego prawa aborcyjnego uderzającego przede wszystkim w najbiedniejsze kobiety, które nie mogą pozwolić sobie na zagraniczny wyjazd. Polski, nad którą wisi widmo katastrofy klimatycznej. Z tymi problemami będziemy musieli sobie poradzić w najbliższych latach. Zanim rozwiąże je za nas ktoś inny. 0
kwiecień 2021
ARTYKUŁ SPONOSOROWANY
/ Global Graduate Development Program
Join Philips for Global Graduate Development Program Why Philips is interested in hiring young talent? J U S T I N E J AN S E N , E M E A C AM P U S L E AD AT P H I L I P S : Paraphrasing our CEO,
Frans van Houten, if we want to expand our leadership in health technology, hiring top talent is key. We need to balance experience with fresh perspectives, and perseverance with the latest tech knowledge. Graduates allow us to infuse our workforce with agile thinking and the flexibility to adapt to ever changing environment. Currently, in Philips in the CEE region, we count with more than 130 Interns & Graduates who marvelously support our business on daily basis. What’s more, we believe that a great part of them will stay with us after their graduation to keep on improving people’s lives.
Why did the company decide to create Global Graduate Development Program? We decided to build a central approach to engage, enable and prepare Generation Z to fuel our long-term talent pipeline. With this standardized approach, we want to design the ecosystem for a successful graduate
journey rollout and bundle forces across our organization to shape a long-term vision on enterprise talent - transform how we hire and develop our graduates across our organization.
What’s special about this program? The Global Graduate Development Program is a 2-year rotational program for Bachelor/ Master graduates who have up to 2 years (max) of relevant working experience. We aim to provide a tailored learning journey to ensure consistent talent development and networking. The participants will be involved in projects which have high business impact. Next to that, there will be on-the-job support of career managers for the duration of the program and as well as coaching sessions from assignment managers whilst on rotations. After the program, successful participants will land in a permanent exciting position within Philips.
What should I do if I am interested in joining? This one is easy, just click here to access our career website. Then you can look for Graduate Development Program in Poland and send us your CV J. We have a great team of recruiters ready to receive and screen your application. Currently, we have 3 open vacancies for Poland, but we expect many more to come for the coming year, so stay tuned! 0
Sejmowy szklany sufit Kobiety, nie przeszkadzajcie nam, my walczymy o Polskę – głosić miał napis wymalowany na murze strajkującej Stoczni Gdańskiej. Od tamtych wydarzeń minęło trzydzieści lat, a Polki stanowią kolejno 28,7 proc. Sejmu i 24 proc. Senatu. Jeszcze mniej jest ich w najpopularniejszych mediach. T E K S T:
K AC P E R B A D U R A
Z DJ Ę C I E :
J Ę D R Z E J N OW I C K I
ył rok 1839, gdy znana na całym kontynencie francuska pisarka i feministka (w Polsce kojarzona za sprawą romansu z Fryderykiem Chopinem) George Sand napisała w dramacie Gabriel takie oto zdanie: Zaiste, byłam ko-
B
18–19
bietą; albowiem moje skrzydła opadły, eter okalał moją głowę jak nieprzenikliwe kryształowe sklepienie i upadłam. Ów kryształowe sklepienie powróciło sto lat później pod postacią szklanego sufitu. Termin przypisuje się amerykańskiej doradczyni finan-
sowej, Marylin Loden. Użyła go w przemówieniu w 1978 r. podczas nowojorskiego panelu poświęconemu kobietom w biznesie. Wyrażenie szybko przeniknęło do amerykańskiej prasy, a stamtąd do słowników, stając się w pełni funkcjonującym pojęciem, również w Polsce.
kobiety w polityce/
POLITYKA I GOSPODARKA twój korszeń kupowałby whiskas
Czym jest szklany sufit? Szklany sufit to metafora niewidzialnych, choć istniejących, barier związanych z awansem i zajmowaniem kierowniczych pozycji, głównie przez kobiety (czasem także przez osoby z niepełnosprawnościami lub mniejszości narodowe czy też etniczne). Choć w Unii Europejskiej kobiety stanowią 60 proc. absolwentów studiów wyższych, to jednak w radach nadzorczych spółek notowanych na europejskich giełdach papierów wartościowych piastują zaledwie 17,8 proc. stanowisk. W radach spółek wchodzących w skład polskiego indeksu WIG20, kobiety obejmują jeszcze mniej, bo tylko 11,8 proc. funkcji. Kobieta widzi fotel prezesa, wszak sufit jest przezroczysty. Najczęściej nie może go jednak dotknąć, choć nie warunkuje tego żaden przepis prawny ani paragraf w umowie. Podobnie jest w polityce.
Osobiście to w mediach najczęściej spotykam się ze zjawiskiem „szklanego sufitu” – mówi Nadia Oleszczuk Bajki o męskim świecie Zważywszy na fakt, że kobiety stanowią około połowę populacji, ich udział w ciałach ustawodawczych i wykonawczych w idealnym świecie powinien odzwierciedlać ich reprezentację w społeczeństwie. Zgodnie z danymi Unii Międzyparlamentarnej, według stanu na 1 lipca 2019 r., kobiety stanowiły 24,2 proc. wszystkich członków parlamentów narodowych. Parytet 50 proc. osiągnęły jedynie... cztery kraje na świecie – Rwanda, Kuba, Boliwia i Andora. Polski Sejm uplasował się w tym zestawieniu na 54. miejscu, z udziałem na poziomie 28,7 proc. Polki do Sejmu i Senatu dostają się coraz częściej – w wyborach 1991 stanowiły ledwo ponad 9 proc. parlamentarzystek. Sytuacja ulega poprawie, choć powoli i nie w każdej dziedzinie życia politycznego.
Szklany sufit tajemnicą poliszynela Ciekawych obserwacji dostarcza pionierskie badanie zespołu dr Bogusławy Budrowskiej z 2004 r. Badacze przeprowadzili serię wywiadów z radnymi (wybranymi w powszechnych wyborach samorządowych na różnych szczeblach), menedżerkami i menedżerami. Choć termin szklany sufit nie padał w odpowiedziach wprost, respondentki i respondenci mówili o wszystkim tym, co się nań składa. Mężczyźni zajmują najwyższe stanowiska w ponoć sfeminizowanym sektorze oświaty, a spotkania elit biznesu, to – jak przyznaje jed-
na z menedżerek – męski świat, męskie wartości i męskie komunikaty. Również mężczyźni, najczęściej jako partyjni liderzy, układają listy wyborcze, gdzie im wyżej jest nazwisko, tym większe ma ono szanse na polityczny awans. Jeden z respondentów (wysoko postawiony menedżer) odparł nawet, że pytanie o szklany sufit w biznesie nie jest najmądrzejsze, bo musielibyśmy rozmawiać o kulturze, o społeczeństwie, o historii i jest to zbyt skomplikowany temat . Tak jest i koniec.
Skąd takie myślenie? Powodów takiej sytuacji dr Budrowska upatruje w sformułowanych przez nią trzech stopniach barier. Jak podkreśla – te trzy rodzaje uwarunkowań łączą się, przeplatają i nawzajem na siebie oddziałują. Pierwszy z nich określa barierami wewnętrznymi. Chodzi o odczuwany przez wiele kobiet brak wiary w siebie, brak wiary w swoje siły, umiejętności i możliwości, a wizja awansu rodzi u nich obawy – czy nie za wcześnie, czy to nie zbyt wielka odpowiedzialność, czy może trzeba jeszcze się podszkolić? Tymczasem, jak wynika z wywiadów, mężczyźni zajmujący stanowiska publiczne znacznie częściej sądzą, że są do nich predestynowani. Szybki awans w młodym wieku oznacza u nich nic innego jak zasłużony sukces. Mężczyźni zakładają, że sobie poradzą. Kobiety są tą wizją przestraszone. Częściej podpierają się fakultetami – mówi jedna z badanych. Wątek ten poruszyła trzykrotna kandydatka na RPO, mecenas Zuzanna Rudzińska-Bluszcz. W wywiadzie dla Karola Paciorka przyznała, że poważnie wahała się, czy aby 38 lat to nie zbyt młody wiek na zgłaszanie kandydatury na tak poważny urząd. Szybko jednak zorientowała się, że dokładnie w tym samym wieku był dr hab. Adam Bodnar, gdy stanowisko Rzecznika obejmował. Wątpliwości odeszły.
Matka Polka Nawet gdy uda się kobiecie pokonać wewnętrzne słabości, pozostaje ona cały czas uwikłana w przypisywane jej tradycyjne role. To dr Budrowska określa drugim stopniem bariery. Większość respondentów przyznawała, że kobiet w polityce jest mniej, gdyż karierę godzić muszą często z przypisywaną im rolą matki i z domowymi obowiązkami. W świat polityki wchodzą też w późniejszym wieku, gdyż najpierw należy odchować dzieci. Jak stwierdza badaczka – z powodu tego dodatkowego obciążenia (pracy w domu, zwanej „domowym etatem”) nie mogą one często spełnić do końca standardów ustanawianych na podstawie możliwości radnych lub partyjnych kolegów, nieobciążonych niczym więcej poza pracą zawodową. Jeden z respon-
dentów stwierdza wprost – zatrudnienie kobiety rodzi dla firmy czy instytucji szereg problemów. Największy z nich to urlop macierzyński. Rynek pracy dyskryminuje kobiety na poziomie rekrutacji, warunków zatrudnienia i awansu – mówi Maglowi Nadia Oleszczuk, aktywistka i członkini założycielka Rady Konsultacyjnej Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, zajmująca się prawami pracowniczymi – Pokazują to dane statystyczne. Przeciętna (skorygowana) luka płacowa według danych GUS za 2018 r. pomiędzy kobietami i mężczyznami wynosi ok. 20 proc. Pozycja kobiet wewnątrz struktur partyjnych czy samorządowych również nie wygląda kolorowo. Zarówno w badaniu z 2004 r., jak i tym z 2019 r., przewija się ten sam motyw – szefostwo partii rzadko kiedy umieszcza kobiety na „jedynkach” list wyborczych.
Rynek pracy dyskryminuje kobiety na poziomie rekrutacji, warunków zatrudnienia i awansu.
Lista musi wygrać Szanse kandydatek zależą w dużej mierze od miejsc na liście i nastawienia liderów. To przecież partie, a nie wyborcy, decydują, kto będzie reprezentantem narodu w parlamencie. Według relacji jednej z radnych, ok. 30 proc. głosów zdobywa się tylko z tytułu zajmowania pierwszego miejsca na liście. Trafiają tam najbardziej rozpoznawalni, doświadczeni i zasłużeni działacze, najczęściej mężczyźni. O motywach tego mechanizmu ciekawie opowiada jedna z respondentek. A: Pierwszy był mężczyzna? R: No oczywiście. To jest pewien układ partyjny i tu nie może być mowy o innej historii. Listę otwierał… Proszę Pani, może Pani tego nie wie, ale to jest pewien mechanizm w solidnych, rzetelnych partiach, które wiedzą, jak wygrywać wybory, że listę konstruuje się tak, żeby lista wygrała. (…) To jeszcze nie jest tak, że demokratycznie możemy sobie wybierać, kogo chcemy. (…) Nie ma cudów, lista musi być tak skonstruowana, żeby lista wygrała. Od czasu tego badania minęło szesnaście lat. W międzyczasie, a dokładnie w roku 2011, ruch obywatelski Kongres Kobiet wywalczył w sejmie ustawę kwotową. To na jej podstawie, kobiety mają zapewnione 35 proc. miejsc na listach wyborczych do Sejmu, Parlamentu Europejskiego, rad gmin, powiatów i sejmików wojewódzkich, wyłączając przy tym listy wyborcze do Senatu i gmin poniżej 20 tys. mieszkańców. Choć Kongres Kobiet 1
kwiecień 2021
POLITYKA I GOSPODARKA optował za parytetem 50 proc., w toku prac parlamentarnych nad projektem zmniejszono ten udział do 35 proc. Można być równym, ale bez przesady.
„Jedynki” nie dla kobiet Jak zauważa RPO w raporcie z 2020 r., mechanizm kwotowy jest obecnie jedynym rozwiązaniem ustawowym, które przeciwdziała wykluczeniu kobiet ze sfery życia politycznego. W ostatnich wyborach do sejmu, kobiety stanowiły 42,10 proc. wystawionych przez komitety kandydatów. Najwięcej procentowo kobiet wystawił SLD (46,6 proc.), a najmniej Konfederacja (39,7 proc.) i PiS (39 proc.). Pierwsze miejsca na wyborczych listach należą do mężczyzn. Kobiety zajęły zaledwie 19,7 proc. „jedynek”, i 26,6 proc. „dwójek”. Najhojniej przyznawały je im SLD i KO (kobiety na 14 z 41 pierwszych miejsc, czyli 34,15 proc.). Mniejsze szanse miały kandydatki PiS i PSL (kolejno 19,5 proc. i 17,1 proc.), a najmniejsze działaczki Konfederacji (4,9 proc., czyli tylko dwie kobiety na pierwszych miejscach). Statystycznie – i o to się właściwie rozchodzi – kobiety najczęściej trafiały na środkowe miejsca list wyborczych, czyli tam, gdzie wzrok wyborcy nie sięga. Kobietom wyjątkowo ciężko jest dostać się do Senatu. Komitetowi wyborczemu najbardziej opłaca się wystawić tylko jednego kandydata w okręgu, by nie dochodziło do „rozproszenia” głosów. Kobiety stanowiły więc zaledwie 16,2 proc. kandydatów do Senatu. Do wyobraźni przemawia fakt, że w 63 okręgach wyborczych ze 100 nie kandydowała żadna kobieta, a obywatele wybierać mogli wyłącznie spośród mężczyzn. Dla porównania, tylko w jednym okręgu wyborczym (a dokładnie był to okręg nr 54 z siedzibą komisji w Rzeszowie) nie startował żaden mężczyzna.
Szanse dwukrotnie mniejsze Analizując te dane, badacze posługują się tzw. wskaźnikiem szans wyborczych. W wyborach 2019, mandat uzyskało 6,1 proc. kandydujących kobiet i 11,1 proc. mężczyzn. Proporcje te były niemal identyczne 4 lata wcześniej, gdy zwycięstwo odniosło 3,8 proc. startujących kobiet i 7,4 proc. mężczyzn (kandydowało wówczas więcej osób). Jak podkreśla RPO – kobiety nadal miały prawie o połowę mniejsze szanse zdobycia mandatu w porównaniu z mężczyznami. Rozwiązanie tego problemu widnieje na horyzoncie. Stosowany gdzieniegdzie mechanizm suwakowy polega na naprzemiennym umieszczaniu kandydatów obu płci na listach. Może to zapobiec faworyzowaniu mężczyzn kosztem kobiet. W wy-
20–21
/ polityka bez kobiet
borach parlamentarnych 2019 mechanizm ten urzeczywistniony został dokładnie na... jednej liście wyborczej. Chodzi o listę SLD w okręgu nr 8 w Zielonej Górze. Co ciekawe, polska klasa polityczna jest o wiele bardziej postępowa, gdy wybory dotyczą Parlamentu Europejskiego. W tych z 2019, mechanizm suwakowy zastosowano już na 16 proc. list, a parytet płciowy aż na 47 proc. Podobnie, jak próżno szukać kobiet na topowych miejscach list, podobnie nie widać ich w mediach.
najważniejszych ogólnopolskich programach radia i telewizji, kobiety stanowiły aż 46 proc. wszystkich gości. Zmiana ta nie potrwała jednak długo, gdyż już miesiąc później udział kobiet spadł do 21 proc. w stacjach prywatnych i aż do 16 proc. u nadawców publicznych. Tyle, jeśli chodzi o parytet w mediach. Najczęściej powtarzane wytłumaczenia obecnej sytuacji brzmią: kobiety nie chcą występować lub nie ma ekspertek w danej dziedzinie. Bzdura! – mówi Nadia Oleszczuk. Wystarczy poszukać. W jaki sposób liderzy polityczni, liderzy biznesu, przedsiębiorcy czy rektorzy wyższych uczelni mają się dowiedzieć, że w ich otoczeniu działają kompetentne kobiety, skoro nie widzą ich na co dzień w mediach, w debatach publicznych czy w rolach ekspertek? Na szczęście fundacja Vox Feminae tworzy ogólnodostępną bazę ekspertek z różnorodnych dziedzin.
Sto lat kobiet w polityce?
Studio bez ekspertek Mężczyźni są zdecydowanie częściej zapraszani do występów w wywiadach, panelach dyskusyjnych, programach telewizyjnych, radiowych czy internetowych. Wyraźnie dominują, a często zabierają przestrzeń kobietom. Według analizy OKO.press, w dniach 4 stycznia – 4 marca 2021 r. udział kobiet w najpopularniejszych programach publicystycznych (najczęściej dotyczących polityki) nie przekraczał 30 proc. Najlepiej (o ile można tak powiedzieć) wypadła Debata tygodnia Grzegorza Jankowskiego w stacji POLSAT – tam kobiet było 27 proc.. Dalej jest tylko gorzej – 19 proc. w Kawie na ławie TVN24 Konrada Piaseckiego, 15 proc. w Kropce nad i TVN24 Moniki Olejnik i... 9 proc. w porannych rozmowach Piaseckiego na antenie TVN24. Szczególnie smutnych obserwacji dostarcza Raport Instytutu Zamenhofa. Okazuje się, że w okresie 22 października – 1 listopada 2020 (10 dni po orzeczeniu TK ws. aborcji) w analizowanych 14
Wraz z każdymi wyborami kobiet w Parlamencie jest coraz więcej, choć zmiana ta człapie wyjątkowo powoli. Podczas wyborów prezydenckich, kobiety grały raczej drugie skrzypce – do walki stanęła Małgorzata Kidawa-Błońska, a szefostwo nad sztabem programowym Andrzeja Dudy objęła Beata Szydło. Magdalena Sobkowiak dbała o kampanię Kosiniaka-Kamysza, a Małgorzata Trzaskowska działała ramię w ramię z kandydującym mężem. Inaczej jest w Sejmie – w KO słychać Izabelę Leszczynę, Barbarę Nowacką i Monikę Rosę, a na Lewicy prym wiodą Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, Anna Maria-Żukowska, Magdalena Biejat, Joanna Scheuring-Wielgus czy, obecnie już u Hołowni, Hanna Gill-Piątek. Do historii przejdzie trzykrotna kandydatura na RPO mecenas Zuzanny Rudzińskiej-Bluszcz. Po 22 października nieustannie mówi się o Julii Przyłębskiej, Kai Godek, Marcie Lempart czy Klementynie Suchanow. Wreszcie, niekoniecznie z imienia i nazwiska, w polskiej polityce zabierają głos setki tysięcy Polek, wychodząc na ulicę i protestując po ogłoszeniu wyroku TK ws. aborcji. Jest to wydarzenie bezprecedensowe. Tym bardziej pokazuje, jak wiele jest jeszcze do zrobienia. Kiedy w 1918 r. Irena Kosmowska, jako jedyna kobieta, wchodziła do rządu Daszyńskiego, to była rewolucja – mówi Nadia Oleszczuk. – Dziś, kiedy po rekonstrukcji rządu Mateusza Morawieckiego jest w nim tylko jedna kobieta, można mówić o klęsce. 0 Źródła dostępne na www.magiel.org.pl
turystyka bez wyzysku /
POLITYKA I GOSPODARKA
Grafika: Banksy
Najeźdźcy w all inclusive Większości z nas pandemia pokrzyżowała wakacyjne plany. Ten – miejmy nadzieję – tymczasowy stan zamrożenia ruchu turystycznego jest szansą, aby zrewidować nasze turystyczne zwyczaje. A te bywają różne. T E K S T:
M I C H A Ł O R ZO Ł E K
K
ilka miesięcy temu popularna aktorka umieściła na Instagramie sponsorowane zdjęcie, na którym przechadza się po zanzibarskiej plaży z dzieckiem w wózku. Towarzyszy jej kilkoro miejscowych dzieci, nieśmiało i z zaciekawieniem spoglądających na bogato ubraną Polkę. Przedmiotem reklamy był właśnie dziecięcy wózek, w którym, jak opisała sama aktorka, „Henio jeździł jak król”. Większość komentujących stwierdziła, że zdjęcie było nieprzyzwoite. Zwracali uwagę na instrumentalne potraktowanie tamtejszych dzieci, których wizerunki zostały wykorzystane zapewne bez ich świadomej zgody. Nieetyczna reklama czy wiele hałasu o nic? A może turystyczny neokolonializm? Zgodnie z definicją zaproponowaną przez dr. Pawła Cywińskiego, badacza z wydziału Geografii i Studiów Regionalnych UW, neokolonializm turystyczny to niesymetryczna relacja między światem turystów a światem mieszkańców, którego skutkiem jest uzależnienie lub zmarginalizowanie
świata mieszkańców przez świat turystów. Turysta w takim modelu nie jest kimś, kto przybywa do innych krajów, by poznać cudzoziemców czy zobaczyć osobliwości natury. Jest to przedstawiciel „cywilizacji”, który przyjechał do mniej rozwiniętej części świata i traktuje wszystko na swojej drodze (w tym autochtonów) jak eksponaty, które należy dokładnie obejrzeć, dotknąć lub dać się z nimi sfotografować. Zjawisko to obserwuje się głównie w krajach globalnego południa przyciągających ze względu na swoje położenie turystów z północy. Ich gospodarki są na tyle słabo rozwinięte, że turystyka stanowi lwią część produktu krajowego i rezygnacja z tego źródła przychodu oznaczałaby nędzę dla dużej części ich mieszkańców.
Ludzie z innej epoki Wszystko zaczyna się od języka. To on kształtuje nasze wyobrażenia o mieszkańcach dalekich krajów, ich stylu życia czy
strukturze społecznej. Afrykańskie wycieczki reklamuje się zwiedzaniem wiosek, obserwowaniem plemion czy doświadczaniem prymitywności. Z perspektywy Europejczyka takie nazewnictwo jest całkowicie naturalne, jednak czy na pewno powinniśmy nazywać grupy etniczne Makonde lub Dogonów plemionami? Występuje również tendencja do nadmiernego archaizowania odległych regionów, jak gdyby tamci ludzie byli dzikusami z innej epoki. Trasa wyprawy wiedzie przez rejony, w których czas zatrzymał się w miejscu – czytamy w opisie wycieczki jednego z biur. Oczywiście wszyscy jesteśmy sobie współcześni, ale dla Europejczyka zwyczaje cudzoziemców są przestarzałe. Z kolei wyobrażenia są tym, co kupujemy. Neokolonialny turysta chce zobaczyć to samo, co na ulotce. Nie interesuje go, że mieszkańcy danych regionów czasami odeszli już od tradycji swoich przodków. Nie chce oglądać 1
kwiecień 2021
POLITYKA I GOSPODARKA w afrykańskich domach dzieci korzystających z komórek czy laptopów. Dla niego to, co „dzikie” i egzotyczne, jest atrakcyjne, bo pokrywa się z jego wyobrażeniami o tamtym świecie.
Klient nasz Pan Niegdyś kolonializm polegał na dominacji militarnej, dzisiaj turystyczny neokolonializm bazuje na dominacji ekonomicznej. Mimo że okres kolonizacji skończył się na początku lat 60. ubiegłego wieku, to nierówności między północą a południem wciąż istnieją. Turystyka w neokolonialnej formie jest więc swoistą redystrybucją, choć bynajmniej nie w znaczeniu pozytywnym. Mieszkańcy egzotycznych – z naszej perspektywy – regionów odgrywają przypisane im przez nas role, a w zamian bogacze z zachodu przywożą pieniądze. I to wcale niemałe, gdyż turystyka generuje około 10
/ turystyka bez wyzysku
proc. światowego PKB. W Tajlandii czy na Filipinach ten dział gospodarki odpowiada za piątą część krajowego produktu. Dominacja ekonomiczna rodzi poczucie niższości względem mieszkańców zachodu. Wyraźne stawianie granicy my–oni jest kwintesencją turystycznego neokolonializmu. Wrażenie przynależności do dwóch różnych rzeczywistości potęguje fakt, że to głównie najbogatsza część zachodniego społeczeństwa wybiera się na wakacje do dalekich krajów.
Turysta odpowiedzialny Znajomość mechanizmów zachodzących w naszej podświadomości jest już dużym krokiem naprzód. Skoro wszystko zaczyna się w naszych głowach, wszystko może się też w nich skończyć. Zmniejszanie nierówności ekonomicznych to żmudny proces, ale podmiotowość tubylcom mo-
żemy oddać już dziś. Traktujmy ich jak gospodarzy, do których przyjeżdżamy w odwiedziny z dalekiego kraju. Spróbujmy wyjazdu na własną rękę, lub przynajmniej ostrożnie dobierajmy biura podróży – są takie, które trzymają się standardów etycznych bardziej niż inne, co najłatwiej ocenić po języku stosowanym w ogłoszeniach. Optymistycznym akcentem na koniec niech będzie przykład Szerpów. Wśród bogatych turystów mieli reputację taniej siły roboczej. Najczęściej to oni wykonywali najcięższą pracę przy wejściach na himalajskie szczyty, a mimo to zawsze byli pomijani i marginalizowani. Ich zimowe wejście na K2 (czy raczej Czogori) odczarowuje przypisaną im rolę. Odzyskali swoje góry i podmiotowość, co może być inspiracją dla innych ludów zmagających się z problemem marginalizacji we własnym kraju. 0
Dwie strony europejsko-chińskiego medalu Relacje chińsko-europejskie mają za sobą długą historię sięgającą XVII w. Dziś obydwaj gracze są swoimi największymi partnerami handlowymi. Ostatni kamień milowy został osiągnięty w grudniu 2020 r., kiedy po siedmiu latach negocjacji doszło do zawarcia istotnej dla europejskich firm umowy inwestycyjnej – the Comprehensive Agreement on Investment (CAI). Osiągnięcie takiego porozumienia z największą gospodarką świata powinno świadczyć o sukcesie Unii w politycznych zmaganiach. Czy rzeczywiście tak jest? T E K S T:
J U L I A KO TOW S K A
rodukcja jest ważnym obszarem inwestycyjnym dla Europy – ponad 40 proc. inwestycji podjętych w Chinach dotyczy właśnie tego sektora, przy czym lwią część stanowi branża motoryzacyjna. Działalność na największym rynku Azji wciąż jest jednak wyzwaniem trudnym do podjęcia przez europejskie firmy. Przede wszystkim Chinom zarzuca się brak transparentności, dyskryminację zagranicznych przedsiębiorstw ze względu na nierówny dostęp do licencji, skomplikowane procedury administracyjne oraz brak wystarczającej ochrony własności intelektualnej. Ponadto, dzięki subsydiom i niższym ciężarom podatkowym państwowe przedsiębiorstwa urosły do rangi gigantów i zdominowały chiński rynek, podnosząc znacząco jego konkurencyjność. Niesprzyjające rozwojowi zagranicznych firm okoliczności sprawiły, że ich nastawienie do rynku zdecydowanie się pogorszyło.
P
22–23
Podczas gdy europejskie firmy musiały mierzyć się z powyższymi problemami, chińscy inwestorzy swobodnie korzystali z praw rynku Wspólnoty na równi z jej członkami. Ewidentne różnice w kwestii otwartości na zagraniczne inwestycje rodziły obawy o nierówną konkurencję oraz zaburzenie rynku. Negocjacje między Unią Europejską a Chinami dotyczące m.in. zagwarantowania równego dostępu do obydwu rynków, ochrony inwestorów oraz wprowadzenia regulacji inwestycji w kwestii ochrony środowiska i pracowników rozpoczęły się w 2013 r. Przez lata doszło do wielu prób znalezienia konsensusu, które zawsze kończyły się fiaskiem. Dopiero 30 grudnia 2020 r. najwięksi partnerzy handlowi osiągnęli porozumienie. Przede wszystkim na mocy umowy Chiny zobowiązały się do zniesienia licznych ograniczeń i restrykcji obejmujących różne branże sektora pro-
dukcyjnego i usługowego, dzięki czemu zwiększy się ich dostępność dla inwestorów zagranicznych. Porozumienie „wywalczone” po tak długim okresie jest nie tylko spełnieniem celów postawionych przez Unię, ale również ma stanowić kluczowe narzędzie do naprawy i przyspieszenia odrodzenia globalnej gospodarki po pandemii. Obecna sytuacja jednakże ma jeszcze drugie dno.
Bezcenne wartości o ściśle określonej cenie? Ogłoszony w grudniu konsensus zrodził więcej wątpliwości niż zachwytu. Zarzuty odnoszą się na przykład do aktualności wartości unijnych, na które tak często powołują się przedstawiciele Wspólnoty. Chiny znane są nie tylko ze swej potęgi gospodarczej, ale – co ważniejsze – z regularnego pogwałcania praw człowieka czy nieprzestrzegania regulacji i zapisów umów. Konflikty w Hongkongu i Sinciangu, starcie z indyjskimi wojskami czy
nowy jedwabny szlak /
POLITYKA I GOSPODARKA
ukaranie Australii przez nałożenie ceł na strategiczne obszary eksportu to zaledwie kilka przykładów. Według Traktatu o Unii Europejskiej, jej działania oparte są na wartościach poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka (…). Czy zatem zawarcie porozumienia z państwem, które nie uznaje tych wartości, a co więcej – notorycznie je łamie, nie jest objawem hipokryzji? Nie ulega wątpliwości, że członkowie Wspólnoty są w wielu kwestiach równi i równiejsi. W procesie zawarcia CAI, prócz Xi Jinpinga,
to na koniec jej kadencji stanowi tym większą wisienkę na torcie. Państwo Azji jest największym rynkiem zbytu dla niemieckiego przemysłu motoryzacyjnego i chemicznego. Pewnym jest, że umowa zakładająca szerszy dostęp do tych właśnie branż zaspokoiła interesy Niemiec. A gdzie w tej historii są Amerykanie?
Decydenci pominęli przy rozmowach nie tylko państwa członkowskie i instytucje unijne, ale także sojusznika zza wielkiej wody. Mimo wysłania prośby o wstrzymanie decyzji
Unia Europejska wierzy, że umowa zmusi Chiny do respektowania jej zapisów dotyczących praw pracowników. Jest to jednak dosyć naiwne podejście, zważywszy na wcześniejsze rzekome zobowiązania chińskiego rządu. W porozumieniu Chiny zgodziły się jedynie do pracy w kierunku ratyfikacji konwencji Międzynarodowej Organizacji Pracy. Sam dokument w żaden sposób nie
wzięli udział przedstawiciele Komisji i Rady Europejskiej wraz z kanclerz Niemiec i prezydentem Francji. Pozostałe państwa członkowskie, a także inne instytucje unijne, zostały całkowicie zignorowane. Pominięcie Parlamentu Europejskiego, który obecnie jawnie krytykuje Komisję za porozumienie, może okazać się gwoździem do trumny całego przedsięwzięcia, gdyż to Parlament odpowiada za ratyfikację umowy. Wreszcie Angela Merkel może dopisać do listy osiągnięć długo oczekiwane porozumienie inwestycyjne z Chinami. Fakt, że przypadło
o zawarciu porozumienia przynajmniej do czasu wspólnej dyskusji, nową administrację Białego Domu postawiono poza nawias. Przyczyny tak lekceważącej postawy Unii można dopatrywać się w jej przeświadczeniu o słabości amerykańskiego narodu. Trudno się dziwić, chociażby ostatnie wydarzenia w Waszyngtonie odcisnęły piętno na wizerunku kraju. Jednak podważanie skuteczności amerykańskiej polityki w sytuacji, gdy polega się na jej gwarancji bezpieczeństwa, wydaje się być podejściem niebezpiecznym w skutkach dla stosunków trans-
zobowiązuje ani nie wyznacza konkretnego terminu na wprowadzenie konwencji. Zresztą, jak zauważył doradca chińskiego rządu Shi Yinhong, czy potrafimy sobie wyobrazić Chiny z niezależnymi związkami zawodowymi? Dzisiaj ciężko jest jednoznacznie stwierdzić, jakie konsekwencje przyniesie wprowadzenie umowy w życie. Obecna sytuacja pokazała na pewno, że w kwestii Chin nieustannie podkreślane przez Unię Europejską jedność i bezcenne wartości mają jednak swoją cenę, gdy tylko pojawia się biznes. 0
CAI – więcej dobra czy zła?
fot. Arjan Veltman
Cień na relacjach transatlantyckich
atlantyckich. Sama Unia tłumaczy swój czyn terminem strategicznej autonomii. Usprawiedliwienie nie jest jednak zbyt przekonujące.
kwiecień 2021
/ spacer ze snu
Siddhartha udzisz się. Za oknem słyszysz dźwięk deszczu stukającego o parapet. Krople odgrywają szalony rytm, być może brak rytmu. A może w tej nierytmiczności jest pewna rytmika, gdy wsłuchasz się w całość, zamiast próbować doszukać się reguły w pojedynczych uderzeniach. Ubierasz się. Szaro-czarne ubranie, takie samo jak wczoraj, jak przedwczoraj, przed-przedwczoraj i cztery dni temu. Wychodzisz z mieszkania, standardowej wielkości – dwadzieścia osiem metrów kwadratowych. Wsiadasz do autobusu, z głośniczków wycieka tak jak krople deszczu rytmiczny bas, upstrzony gdzieniegdzie sennym pociągnięciem struny gitary oraz zapowiedzią przystanku. Wszyscy dookoła patrzą się bezmyślnie w przestrzeń, niekiedy tylko gwałtownie zatrzymujący się pojazd wytrąci kilkoro ze stojących z równowagi. Wyglądają na zdezorientowanych, jakby ktoś właśnie wyrwał ich z najgłębszego i najbardziej absorbującego snu w życiu. Po chwili jednak otrząsają się i dalej otępieni patrzą w przestrzeń. Muzyka zmienia się lekko, szarpnięcia strunami są częstsze o pół sekundy. Zaraz zmiana tonu. Ale to już twój przystanek, musisz wysiąść przed wrotami do szarego budynku o oknach z nieprzezroczystego szkła. Przechodzisz przez atrium i wychodzisz znów na zewnątrz. Drzewa mają szare liście, a pnie wyglądają jak wykute z hartowanej, nierdzewnej stali. Wsiadasz do windy. Obok ciebie stoi inny człowiek. Wasze oczy spotykają się i przez ułamek sekundy czujesz jego świdrujące spojrzenie jakby z tyłu głowy. Spojrzenie inne niż u każdego, kogo spotkałeś po drodze. Świadome. Czujące. Jednak po upływie kilku milisekund, które dla ciebie trwają co najmniej minutę, wzrok nieznajomego staje się znów rozmyty jak plamka oleju rozmazana na ceratowym obrusie. W windzie słychać tę samą muzykę, jeśli w ogóle nazwać ją można muzyką. Zero melodii, zero struktury, zero dynamiki, sam rytm i co jakiś czas pojedynczy dźwięk o stałym tonie. Ale co to? Ton szarpnięcia struny zmienia się, staje się na chwilę wyższy, potem niższy, ale zaraz wraca do poprzedniego poziomu. Głuchy dźwięk dzwonka i beznamiętny głos lektora zapowiada twoje piętro. Wysiadasz i idziesz w kierunku biura. Zdejmujesz przemoknięty do podszewki płaszcz, który w windzie zdążył trochę obeschnąć i usadawiasz się na krześle. Krześle takim samym, ja-
B
24–25
kie ma każdy inny w tym biurze. Krześle ze szwedzkiej sosny polerowanej amazońską farbą żywiczną. Zawsze było ci w nim wygodnie, nie musiałeś nawet przeciągać się co pół godziny, by przynieść ulgę zmęczonym kościom. Teraz jednak coś cię uwiera w lędźwiowym odcinku pleców. Sprawdzasz, żadnego paprocha. No nic, czas zabrać się do pracy. Spoglądasz w ekran komputera, którego światło jeszcze wczoraj przynosiło ukojenie twoim oczom. Jednak dzisiaj plazma za szkłem pali cię w siatkówki, nie możesz jej znieść. Musisz przygasić jasność. Włączasz basorytm w aplikacji z muzyką i zabierasz się do pracy. Ani się spostrzegasz, a mija osiem godzin. Niczym żołnierz, o równej godzinie wstajesz, zakładasz płaszcz i wyłączasz komputer. Liczysz, że w windzie znów spotkasz tego człowieka z wyższego piętra. Chcesz znów spojrzeć mu w oczy, tak fascynujące. Winda jest jednak pełna innych otępiałych. W autobusie słyszysz więcej rytmicznego brzęku, lecz brzdąknięcia kompozytowych strun nabrały cech melodii. Twoje uszy odbierają wyraźne ta-taaa-ta-tatata. I do tego cichą zmianę tonu po ostatniej nucie. I kolejną. Na przeciwległym końcu autobusu siedzi człowiek, który nie patrzy jak inni w przestrzeń. Czy to ten z windy? Nie, tamten miał ubranie czarno-szare, a ten ma szaro-biało-czarne. Wasze spojrzenia przecinają się. Tym razem poczucie przeszycia trwa dłużej niż sekundę. Koszula zaczyna dusić cię w szyję. Musisz wysiąść na najbliższym przystanku, w autobusie brakuje ci już powietrza. Wybiegasz prędko przez drzwi, potrącając przy okazji kilkoro otępiałych. Nawet nie krzykną, że boli, bo po co by mieli. Znajdujesz się teraz w dzielnicy, której nie znasz. Owszem, oglądałeś ją setki razy z okna, ale nigdy nie chodziłeś jej chodnikami. Dookoła alei, którą idziesz, rosną drzewa o szarych liściach. Ale nie! W koronie jednego z nich dostrzegasz pojedynczy zielony listek, w kształcie pięciopalczastej dłoni. Listek co rusz opada coraz niżej, pchany w dół siłą tłukących w niego kropel. Budzisz się. 0
Maciej Cierniak W wolnych chwilach pasjonat przejażdżek tramwajem od pętli do pętli, a w jeszcze wolniejszych - ośmiozgłoskowców w znanych sloganach.
kultura /
Trochę kultury Polecamy: 26 KSIĄŻKA Słów kilka o fantasy Co się kryje za tym gatunkiem?
30 FILM Kobiety o kobietach – HERstorie O HER Docs Film Festival fot. Jakub Boryk
44 MUZYKA Sztuka przegięcia...
...jak słuchać hyperpopu bez mdłości?
Lek na samotność ALEKSANDRA ORZESZEK
rolog: Zaczynasz pierwszy rozdział – toniesz między stronami, chłoniesz opowieść i stajesz się kimś innym. Pojawia się błogie poczucie wolności, które otula cię jak koc. To okrycie można nazwać wyobraźnią, pozwalającą poczuć się lepiej. Uciekasz z namacalnego świata w ten utkany z myśli i wyobrażeń, jakie powstają wraz z przyswajanymi zdaniami… Przewracając kartki, zapominamy o epidemicznej codzienności, o wielu ograniczeniach czy zamknięciu. Ponownie stajemy się podróżnikami, badaczami a nawet psychologami – tak, autoterapeutami przeprowadzającymi samodzielny wgląd w cudze emocje, po to by zrozumieć własne. Może się wydawać, że przez ostatnie miesiące zgubiliśmy siebie, skryliśmy się pod maseczką i już nas nie ma, albo jest nas mniej. Ratunkiem staje się książka, która pozwala doświadczać i pomaga wyjść z tego dziwnego, pustego letargu, trwającego od ponad roku. Nic nie stoi na przeszkodzie, by potraktować literaturę jako echo masowych spotkań, tymczasowo zawieszonych. To zbiorowisko charakterów, wśród których możemy znaleźć ten wyjątkowy szczególnie zwracający naszą
P
Ratunkiem staje się książka, która pozwala doświadczać i pomaga wyjść z tego dziwnego, pustego letargu, trwającego od ponad roku.
uwagę. I to z nim się utożsamiamy. Wyławiamy jeden dźwięk spośród szumu i słuchamy jego melodii. Ta muzyka zaczyna grać w nas podczas niezwykłego aktu czytania. Książki można nazwać substytutem kontaktu z drugim człowiekiem, które przemawiają do nas przez narratora, bohaterów i prowadzą z nami polemikę. Więc gdy pomyślimy o samotności, możemy spróbować pocieszyć się myślą, że wspomniany stan jest iluzoryczny. W końcu – tak wiele książek zalega na naszej liście lektur, spogląda z szaf, biurek czy szuflad. Czekają, aż podejmiemy z nimi dyskusję. Tylko wydaje nam się, że jesteśmy sami. Jak powiedział Cyceron, książka to najlepszy przyjaciel człowieka . Odwzajemnijmy więc wspomnianą przyjaźń i pozwólmy powieściom stać się naszym lekarstwem na samotność. Epilog: Zbliżasz się ku końcowi. Wiesz, że to ostatni rozdział, koniec akapitu, kropka nad właśnie skończoną opowieścią. Bierzesz gwałtowny wdech i przez chwilę czujesz strach, że coś dobrego właśnie się skończyło. Ale idziesz do biblioteki i widzisz uginające się od książek półki. Wtedy rozumiesz, że to zapowiedź nowej znajomości. 0
kwiecień 2021
KSIĄŻKA
/ fantastyka dla laika
To jest MAGIEL, a artykuły są na serio
Słów kilka o fantasy Elfy, krasnoludy, magia, a wszystko to osadzone w realiach średniowiecznego świata – typowe wyobrażenie literatury fantasy. Jednak ten gatunek to coś znacznie więcej. T E K S T:
GRAFIKA:
A L E K S A N D R A PA Ł Ę G A
lementy fantastyczne pojawiały się już w dramatach Szekspira. W okresie romantyzmu powstały pierwsze utwory, które można uznać za prekursorskie wobec gatunku. Jednak na zyskanie popularności fantasy musiało czekać aż do X X w. Z początku utożsamiane jedynie z bajkami dla dzieci, od przełomu lat 40. i 50., po opublikowaniu historii o Conanie Barbarzyńcy, uznane zostało za literaturę adresowaną również do dorosłych czytelników. Pozycja, jaką dzisiaj zajmuje, została umocniona dopiero w latach 60. za sprawą J.R.R. Tolkiena i C.S. Lewisa. Fantasy często jest mylone z fantastyką naukową lub horrorem, są to jednak odrębne gatunki, które zaliczają się do szerszego, nazywanego fantastyką. W przeciwieństwie do sci-fi wyróżnia się brakiem tematyki naukowej, do horroru – elementów grozy. Na przestrzeni lat fantasy rozrastało się i rozwijało w różnych kierunkach. Obecnie można wyróżnić kilka nurtów bądź też podgatunków. Jedne są bardziej poczytne, inne wciąż czekają na odkrycie. Warto jednak wymienić kilka najważniejszych.
E
High fantasy Termin ten pojawił się po raz pierwszy w 1971 r. w eseju Lloyda Alexandra pt. High Fantasy and Heroic Romance. Władca Pierścieni J.R.R. Tolkiena lub cykl Pieśń lodu i ognia George’a R.R. Martina to modelowe przykłady książek z tego nurtu. High fantasy zakłada, że akcja będzie dziać się w świecie równoległym. Może on istnieć niezależnie od tego, w którym żyje czytelnik; w niektórych książkach oba światy są połączone za pomocą magicznych przejść lub portali, przy czym świat nadprzyrodzony jest przed większością ludzi ukryty. Wykreowany świat ma swoje prawa, tradycje oraz historię. Typowym
26–27
schematem tych powieści jest historia bohatera, który staje do walki ze złem zagrażającym „magicznemu” światu i musi je pokonać.
Low fantasy Za jej prekursora uważa się Roberta E. Howarda, twórcę cyklu o Conanie Barbarzyńcy. Świat w tym nurcie jest zbliżony do
Fantasy często jest mylone z fantastyką
naukową
lub
horrorem. rzeczywistego, zaś autorzy nadają mu znamiona realizmu. W przeciwieństwie do high fantasy, zjawiska nadprzyrodzone nie występują tutaj powszechnie, zaś ich pojawienie się zawsze wywołuje skrajne emocje, takie jak strach lub zaskoczenie. Wszelkie rasy typowe dla literatury fantasy praktycznie tu nie istnieją. Bohaterowie nie posiadają żadnych nadprzyrodzonych zdolności, jedynie wyjątkowe cechy charakteru. Motywacją do podjęcia przez nich działania są raczej przyziemne i znane każdemu człowiekowi problemy.
Dark fantasy Za prekursora uznaje się H. P. Lovecrafta, tworzącego w ramach tzw. grozy kosmicznej, którego książki łączyły głównie fantastykę naukową z horrorem. Akcja utworu dark fantasy może rozgrywać się w świecie zbliżonym do realnego (jeśli akcja dzieje się w mieście, można mówić także o podobieństwie do urban fantasy) lub w całkowicie fikcyjnym. Jedną z najważniejszych cech, która odróżnia ten podgatunek od horroru stanowi fakt, że
M I ŁO S Z M LO N E K
najczęściej istoty nadprzyrodzone nie są jedynie elementem, który jest zagrożeniem i budzi strach, ale mają także cechy typowe dla ludzi. Mogą być one bohaterami, których losy obserwujemy, ale także antagonistami lub zwykłymi mieszkańcami miasta. Przykładem nurtu jest cykl powieści napisanych przez Anne Rice pt. Kroniki wampirów.
Urban fantasy Fabuła rozgrywa się w przestrzeni współczesnych miast. Autorzy łączą realia miejskiego życia człowieka X XI w. z elementami fantastycznymi. Najczęściej w ramach urban fantasy proponowane są dwie koncepcje. Jedna zakłada, że akcja rozgrywa się we współczesnych miastach, w których fantastyczna rzeczywistość jest przed większością ludzi ukryta (przykładem będzie powieść Neila Gaimana Nigdziebądź). W drugiej wersji natomiast ludzie są świadomi istniejącego świata nadprzyrodzonego. Dominującą cechą w wielu utworach jest schemat bohatera, którym jest kobieta. W miastach tuż obok ludzi żyją istoty nadprzyrodzone. W książkach często można odnaleźć przemieszanie wielu wątków z gatunków, takich jak np. kryminał lub romans. Ciekawą odmianą jest rural fantasy, którego akcja rozgrywa się na wsi lub niewielkich miasteczkach. Przedstawione nurty wskazują podział literatury fantasy ze względu na najważniejsze oraz dominujące motywy i wątki pojawiające się w utworach. Nie są one jednak jedynym wyznacznikiem, którego należy dokładnie przestrzegać, by zdecydować, do jakiego nurtu należy czytana książka. Może się zdarzyć, że będą się one przenikać, a czasem w ogóle nie da się nigdzie zakwalifikować danej lektury. Fantasy jest bowiem bardzo rozległe i zalicza się do niego wiele, często różnych od siebie, powieści. 0
fantastyka dla laika /
KSIĄŻKA
kwiecień 2021
KSIĄŻKA
/ recenzja
Wspomnienia z obumierania Książki o tematyce nowotworów nie są i nie mają prawa być przyjemną, lekką lekturą. Dla osoby zdrowej spisane wspomnienia chorego są tylko wydrukowanymi słowami, co sprawia, że doświadcza ona jedynie małej części przedstawianego bólu. Wydaje się, że cierpienie jest nie do opisania. A jednak da się to zrobić – dowodem jest książka Obumarła.. J U L I A J U R KOW S K A
nne Boyer miała czterdzieści jeden lat, gdy poznała swoją diagnozę – potrójnie ujemny rak piersi, czyli schorzenie, dla którego rokowania są najgorsze. Wypowiedziane przez onkologa słowa dopisały kolejną chorą do statystyk, jednocześnie odmieniając życie Anne. Od teraz była nie tylko przyjaciółką, wykładowczynią w instytucie sztuk pięknych i samotną matką, lecz także kolejną chorą na nowotwór piersi. Autorka skupia się w swojej publikacji na sobie, w najlepszym tego słowa znaczeniu, dzięki czemu przedstawiony jest punkt widzenia pojedynczej chorej, przechodzącej przez poszczególne etapy zarówno terapii, jak i, przede wszystkim, życia z rakiem nad głową.
A
Szkodliwa ideologia Na początku książki autorka decyduje się na przytoczenie słów Arystydesa z Mów świętych: Zdawało mi się [...], że byłoby to tak, jakbym przepłynął pod wodą całe morze, a potem musiał zdać sobie sprawę z tego, na ile fal natrafiłem. Nakreśla ona tym samym trud opisywania choroby jako czegoś wymagającego nie tylko powrotu myślami do okresu umierania, ale również przeżywanie tego od nowa i uświadomienia sobie, z czym się walczyło. Mimo że Boyer nie podpisuje się bezpośrednio pod tezą Arystydesa, to zdaje się, że te słowa okazały się jej przewodnikiem w spisywaniu wspomnień. Trudno tu o chronologiczną spójność czy wynikowość zdarzeń. Całość przypomina bardziej spis często emocjonalnych przemyśleń wkradających się pod pióro chorej. A są to przemyślenia raczej gorzkie – w słowach bohaterki wybrzmiewa przede wszystkim żal. Już na samym początku historii autorka zapowiada spotkanie czytelnika z pustą ideologią raka piersi, którą, jak przyznaje, sama często myliła z dobrymi radami. Dodaje przy tym notkę, w której informuje, że to, co ideologiczne, często traktowane jest jako prawda, dopóki nie dojdzie do konfrontacji z rzeczywistością. Czytelnik ma szansę się z nią zmierzyć bez dodatkowych obciążeń ze strony choroby, jednak, niestety, jedynie dzięki temu, że ktoś inny tego cierpienia doznał.
28–29
Nie taki różowy październik Najistotniejszą ideologią przytaczaną przez Boyer jest organizacja, której symbolem jest Różowa Wstążka i jej główna inicjatywa, czyli Różowy Październik. Nie podważając istotności zwiększania świadomości na temat raka piersi, autorka podkreśla negatywne aspekty tej akcji. Zwraca uwagę przede wszystkim na komercjalizację projektu, zarzucając dużym firmom udział w nim jedynie ze względu na cele marketingowe. Prezentuje także bardziej osobiste (a przynajmniej tak można wywnioskować) odczucia Boyer na temat przedstawiania raka w pozytywnym świetle. Zauważa ona, że na zdecydowanej większości materiałów onkologicznych osoby chore przedstawiane są jednakowo – łyse, ale uśmiechnięte. Zabieg ten, mający na celu zapewne umocnienie w nadziei osób żyjących w cieniu swej diagnozy, przeistacza się w bezpośrednią drwinę z chorujących, czyli tych spuchniętych, obolałych, często łysych, lecz z pewnością nie szczęśliwych. Boyer sprzeciwia się gloryfikowaniu osób cierpiących na nowotwór i zapominaniu o jego współczynniku śmiertelności. Obraz Różowej Wstążki, nasilony w Różowym Październiku, nie powinien kojarzyć się ze świętem świadomości wypełnionym atrakcjami, pamiątkami i promocjami firm budujących wizerunek na tym symbolu, lecz z potwornością, jaką niesie za sobą rak piersi.
Żyć z rakiem Boyer zarzuca koncernom nie tylko swoją traumę związaną z Październikiem. Wiele uwagi poświęca ona leczeniu onkologicznemu, a zwłaszcza najpopularniejszej chemioterapii. Czytelnik zostaje zderzony z listą opisów leków podawanych podczas tej metody leczenia. Leków-trucizn, ponieważ, wymieniając ich skutki uboczne, autorka zarysowuje obraz spustoszenia, jakie dokonywane jest w organizmie poddającego się terapii. To właśnie chemioterapii Boyer zawdzięcza swoje obumieranie. Za tą dającą wiele do myślenia grą słów kryje się prosty przekaz – leczenie, które ma ratować, zabija. Przepełnione goryczą i lekko wy-
czuwalną drwiną słowa o poszukiwaniu leku na raka, a także o oszustwach lekarzy i wielkich koncernów farmaceutycznych tym razem nie są jedynie śmiesznymi teoriami. Boyer zdaje się niemal przez łzy wyśmiewać leczenie XX w. i choroby XX w. – otwarcie twierdzi, że trzymanie się kurczowo przestarzałych metod, bojąc się nowych i nie do końca poznanych terapii, jest zupełnie nielogicznym rozwiązaniem z perspektywy osoby chorej. W końcu czego ma się bać, skoro i tak umiera? O raku napisano wiele książek. Sporo z nich zamieniono we wzruszające historie romantyczne, inne w motywacyjne teksty o tym, jakie życie jest piękne. Publikacja Anne Boyer nie jest pozycją z rodzaju tych pouczających. To jest druzgocące sprawozdanie mające na celu otworzenie oczu czytelnikom na problem raka i obalenie mitu, że wygrana z nim to wygrana ze śmiercią. W wielu przypadkach jest to dopiero początek najgorszego – utraty pracy, najbliższych, oszczędności, władzy nad własnym ciałem. Wraz z książką pojawia się apel głoszący, że, jeśli nic się nie zmieni, pokonanie nowotworu wciąż będzie dopiero początkiem obumierania. 0
źródło: materiały prasowe
T E K S T:
Obumarła Anna Boyer Wydawnictwo Czarne Wołowiec 2021 ocena:
88887
recenzja /
KSIĄŻKA
Kozmic Blues Książka dla każdego, kto chce znaleźć się w samym jądrze procesu twórczego oraz poczuć wszystkie związane z tym wstrząsy. Za rękę podczas odkrywania Janis Joplin prowadzi Holly George-Warren. ANNA PYREK
uzyka jest jak narkotyk, który raz spróbowany uzależnia i nie daje o sobie zapomnieć. Z pewnością tak było właśnie w przypadku Janis Joplin – ikony ruchów hipisowskich i psychodelicznego rocka. Jak sama mówiła: Dziennikarze więcej mówią o moim trybie życia niż o śpiewaniu. Chyba po prostu dlatego, że wielu artystów oddziela sztukę od życia. U mnie się one pokrywają. Była niewątpliwie obdarzona wyjątkowym talentem, który stał się również jej przekleństwem. Dzięki książce George-Warren można doświadczyć obecności artystki, jakby sama Joplin rechotała tuż przy uchu czytelnika.
M
Cztery lata Kariera królowej rock’n’rolla trwała zaledwie cztery lata – od 1966 r. do jej śmierci w 1970 r. Pomimo że nie zawitała na scenie na długo jak największe gwiazdy rockowej sceny muzycznej tamtych lat (np. The Beatles), stała się symbolem i legendą, głównie dzięki pasji, ambicji i temu, że to właśnie muzyka miała w jej życiu największe znaczenie. Ona jej nie tworzyła – była nią, płynęła z nią i w procesie twórczym razem z nią upadała. Kobieta o zupełnie wyjątkowym głosie urodziła się w 1943 r. w Teksasie. Krytycy na całym świecie doceniają ją po dziś dzień, a na temat wybitnych wokalnych osiągnięć w poszczególnych utworach powstają prace doktorskie. Choć obdarzona była czarnym głosem w czasach segregacji rasowej, nie potrafiła zrezygnować z tworzenia muzyki. Prawdziwa natura nigdy nie dała o sobie zapomnieć, co w efekcie wywindowało ją na sam szczyt, mimo trudów odrzucenia i uzależnień. Joplin najbardziej w swoim życiu potrzebowała miłości i akceptacji ze strony rodziny, zwłaszcza matki. Bliscy nie popierali ścieżki, którą wybrała, ponieważ uważali, że doprowadzi ona do tragedii. Została odtrącona przez rodziców, którzy jako pierwsi ze swojego otoczenia postanowili stać się częścią zamożnej klasy średniej i nie potrafili zrozumieć inności córki. Szukała pocieszenia u innych i w używkach. Jak wspominała: Pamiętam, że kiedyś ktoś powiedział mojej matce, że jeśli nie doprowadzę się do porządku, to wylądu-
ję w więzieniu albo domu wariatów, zanim skończę 21 lat. Więc kiedy skończyłam 25 lat i wyszła moja druga płyta, matka przysłała mi telegram z gratulacjami, że uniknęłam krat.
Portret upadłego anioła Holly George-Warren jest dziś uznaną redaktorką, dziennikarką muzyczną, pisarką i producentką. Janis. Życie i muzyka jest pokazem jej umiejętności, które pozwoliły na sportretowanie niezwykłej i kolorowej postaci, jaką niewątpliwie była Janis Joplin. Oparta na faktach, wywiadach, listach, treściach recenzji oraz interpretacjach piosenek książka jest efektem prawie czteroletniej pracy. Biografia Janis powstawała więc niemal tyle samo czasu, co trwała jej kariera. Autorka z chęcią oddaje głos uczestnikom wydarzeń z życia Joplin, ograniczając się do roli widza i prowadząc czytelnika przez jej życie, nie narzucając jednocześnie własnej opinii. Fakty z życia wokalistki pokazane są w sposób bezstronny i wyczerpujący, bez pomijania porażek, wad czy krytyki, których doświadczyła. Widać również ogromny wkład pracy, jaką autorka włożyła w kompleksowe zbadanie i analizę zaledwie 27-letniego życia wokalistki. Nie pominięty został również aspekt miasta, w którym się wychowywała i którego specyfika niszczyła ją każdego dnia. Wątki wydają się płynnie przeplatać i łączyć, cały czas wzmagając zainteresowanie czytelnika poprzez ciekawe połączenie głosów różnych uczestników zdarzeń.
Joplin. Nie wiadomo, w jakim stopniu to właśnie ona sama stworzyła sobie taki, a nie inny świat, w którym nie potrafiła się odnaleźć. Przebiła się przez szklany sufit, a czytelnik ma szansę odczuć jakiego poświęcenia to wymagało. Na stronach książki oddana jest dusza i siła Joplin, która nie słabnie pomimo upływu lat.
„Kozmiczny” dół Nie jest to typowa biografia, w której poznaje się życie znanej postaci. Książka wciąga brutalnie do świata Janis Joplin, z którego trudno się wyrwać. Nie zmusza do oceniania, pozwala wyrobić opinię, jednak wydaje się do tego nie zachęcać. Przenosi przez narkotyczne uniesienia, pijackie ekscesy, szkolne porażki, próby dostosowania się, aż po istotę życia wokalistki – muzykę. Podczas lektury warto słuchać Joplin. Wówczas jest to przeżycie niemal spirytualistyczne. Świeżość i szczerość, która bije z każdego dźwięku, oddaje prawdę o życiu Joplin, jej naturę. Przeżywa się z nią „kozmiczne” doły, wielkie radości, przelotne romanse, ubiera w sukienkę z firanki i obwiesza koralikami. Marzy się razem z Joplin o domku z białym płotem i tęskni do prawdziwej miłości, która, przynajmniej w przypadku artystki, nigdy nie nadeszła. 0
Istota tego, co robimy Nie sprzeniewierzaj się sobie samemu. Ty sam – to wszystko, co masz – tym cytatem zaczyna się podróż przez życie Joplin. Tempo i sposób, w jaki została przedstawiona widowiskowa egzystencja wokalistki, doskonale odwzorowują kolorową i zupełnie oryginalną postać, jaką była. W książce wybrzmiewa również duch czasów hipisów, narkotyków, narodzin rock’n’rolla. Pokazane są niezbyt urokliwe miejsca, które w głównej mierze kształtowały charakter artystki – czytelnik w każdym momencie potrafi zdać sobie sprawę, jak bardzo specyficzna rzeczywistość stała się nieodłącznym świadkiem życia
źródło: materiały prasowe
T E K S T:
Janis. Życie i muzyka Holly George -Warren Wydawnictwo Czarne Wołowiec 2021 ocena:
88889 kwiecień 2021
FILM
/ HERstorie
magiel w Suahili to nyangumi
Kobiety o kobietach HERstorie
Mówi się, że historię piszą zwycięzcy, a zazwyczaj tymi zwycięzcami są mężczyźni. To oni zdecydowanie częściej występują w roli ekspertów, nawet gdy omawiane kwestie dotyczą bezpośrednio kobiet. Dlatego jest ważne, aby dopuścić kobiety do głosu i umożliwić im swobodne przedstawienie własnej perspektywy. Taki jest właśnie cel festiwalu HER Docs. T E K S T:
egoroczny Dzień Kobiet upłynął pod znakiem haseł równouprawnienia, siostrzeństwa i girlpower. Media społecznościowe były pełne życzeń wiary w swoje możliwości, poczucia bezpieczeństwa, zaufania do siebie i braku ograniczeń uwarunkowanych płcią. Zwracano uwagę na genezę wydarzenia, czyli walkę o prawa kobiet i prawa wyborcze. Przewijała się też alternatywna nazwa: Dzień Praw Kobiet. 8 marca był nie tylko celebracją kobiecości. Różnorodne akcje, odzwierciedlające nastroje społeczne oraz wydarzenia na świecie, przybrały charakter uświadamiający. Działaczki feministyczne poruszyły na swoich kanałach chociażby temat działań podejmowanych przez kobiety w celu ochrony przed napaścią, stanowiących nieodłączną część ich życia, a z których mężczyźni często nie zdają sobie sprawy.
T
30–31
ALEKSANDRA KRUPIŃSKA
HERstorie na Dzień Kobiet Z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet w dniach 4–8 marca na portalu Ninateka miało odbyć się wydarzenie HERstorie na Dzień Kobiet organizowane przez HER Docs Film Festival. Zgodnie z zapowiedziami do bezpłatnego obejrzenia udostępniono 8 produkcji – 4 krótkie metraże i 4 filmy pełnometrażowe. Już dzień po rozpoczęciu akcji na stronie ninateka.pl pojawił się jednak komunikat, że festiwal zostaje zawieszony ze względów formalnych. Sytuacja zbiegła się w czasie z dymisją dyrektora FINA (Filmoteki Narodowej – Instytutu Audiowizualnego) Dariusza Wieromiejczyka i tymczasowym przejęciem jego obowiązków przez Roberta Kaczmarka, producenta m.in. filmu o katastrofie smoleńskiej Zobaczyłem zjednoczony naród. Nie ma pewności, czy wydarze-
nia są ze sobą powiązane. „Gazeta Wyborcza” zasugerowała jednak, że odwołanie dyrektora FINA wynikało z jego decyzji o utrzymaniu wszystkich filmów w repertuarze przeglądu. Ostatecznie festiwal odbył się gościnnie w dniach 8–12 marca na platformie Festiwalu Pięć Smaków. Głównym celem organizatorek wydarzenia jest oddanie głosu kobietom poprzez zaprezentowanie stworzonych przez nie filmów dokumentalnych. Z tego względu, aby spełnić podstawowe kryterium, wyświetlane filmy musiały być wyreżyserowane przez osoby identyfikujące się jako kobiety. Tematyka dokumentów była dość zróżnicowana, w centrum zawsze stała jednak płeć żeńska. Jako że ich autorki i bohaterki pochodzą nie tylko z Polski, lecz także z innych zakątków świata, poruszane kwestie dotyczyły zarówno realiów konkretnych
Festiwal HERstorie /
krajów, jak i globalnych trendów. Ukazywały zależności wpływające na sytuację kobiet i zwracały uwagę na uniwersalność wielu problemów, różniących się jedynie regionalnymi szczegółami.
Od majtek po rodzinne relacje
Powodem odwołania p. Dariusza Wieromiejczyka z funkcji dyrektora Filmoteki Narodowej - Instytutu Audiowizualnego było naruszenie obowiązków na zajmowanym stanowisku oraz naruszenie przepisów prawa – fragment oświadczenia MKDNiS Wydarzenie zostało wstrzymane z przyczyn formalnych, ponieważ do dnia jego planowanego rozpoczęcia umowa w sprawie jego współorganizacji nie została podpisana przez osoby uprawnione do reprezentacji FINA (...) Nie spełnia on podstawowyh zasad funkcjonowania tego typu imprez - nie przeprowadzono oficjalnej selekcji filmów, nie powołano jury, nie planowano wręczać nagród (...) – fragmenty oświadczenia FINA
Nie masz dystansu (reż: Karina Paciorkowska)
Spektrum tematyczne prezentowanych filmów było bardzo szerokie i samo w sobie ukazywało zawiłość ludzkiej i kobiecej egzystencji na świecie. Historia pewnych majtek, czyli skąd się biorą ubrania Stéfanne Prijot przeprowadza widza przez wszystkie etapy produkcji bawełnianej bielizny – od zbioru rośliny, przez wytworzenie materiału, szycie, aż po jej sprzedaż w małym belgijskim sklepiku. Jest podróżą w czasie i przestrzeni. Prezentuje i częściowo wyjaśnia procesy produkcji ubioru, realia życia pracownic w poszczególnych częściach świata, ich prawa i obowiązki. Krótkometrażowy film The Vibrant Village Weroniki
Jurkiewicz przedstawia natomiast życie w węgierskiej wiosce słynącej z fabryki wibratorów, zatrudniającej znaczną część mieszkanek okolicy. Siostrzeństwo wyreżyserowane przez Irene Lusztig jest refleksją nad sytuacją kobiet teraz i na przestrzeni ostatnich 40 lat. Dzięki odczytowi wysłanych kilkadziesiąt lat temu listów do redakcji amerykańskiego magazynu feministycznego „Ms.”, współczesne kobiety mogły rozpoznać w nich także swoje problemy i zweryfikować zmiany, jakie zaszły na świecie. Zorganizować (nie)możliwe w reżyserii Carme Gomili także pochyla się nad tematyką praw kobiet, ich znaczeniem w społeczeństwie i możliwościami zawodowymi, jakimi dysponują poszczególne grupy. Istotna w kontekście ostatnich wydarzeń w Polsce i na świecie, doniesień o przemocy seksualnej wobec kobiet i przejawów systemowej dyskryminacji jest animacja Kariny Paciorkowskiej Nie masz dystansu. Krótka ilustracja życia codziennego przeplatana jest wypowiedziami osób publicznych dotyczących właśnie kobiet i ich rzekomego miejsca w społeczeństwie. Kolejnym głosem w dyskusji na ten temat jest film Amy Goldstein poświęcony brytyjskiej wokalistce Kate Nash, która w trakcie swojej kariery doświadczała zarówno wzlotów i upadków, niejednokrotnie musiała sobie radzić z sytuacjami kryzysowymi, największą wartością było dla niej jednak pozostanie wierną sobie.
FILM
Czy będzie lepiej? Na to pytanie nie da się jednoznacznie odpowiedzieć. Bez wątpienia jednak warto zastanawiać się, rozmawiać i dążyć do rozwiązywania problemów i stopniową poprawę sytuacji. Wydarzenia takie jak HERstorie na Dzień Kobiet sprzyjają ref leksji, uświadamia-
film Kate Nash: Understimate the Girl (reż: Amy Goldstein)
Ostatnie dwa filmy ON ONA JA (reż. Carlotta Kittel) oraz I’ll call you when I get there (reż. Małgorzata Goliszewska) są natomiast rozważaniami na temat kondycji rodziny, relacji w niej panujących i różnic międzypokoleniowych. Można zaobserwować w nich zarówno troskę o dzieci, lęk przed zagrożeniami dzisiejszego świata, jak i stawianie granic oraz brak zrozumienia.
ją i, miejmy nadzieję, zachęcają do dyskusji i działań. Organizatorki festiwalu mówią, że film dokumentalny jest ich zdaniem oknem na świat i trudno się z tym sformułowaniem nie zgodzić. Warto też, aby każdy dzień był Dniem Praw Kobiet, a życzenia życia dla siebie i w zgodzie ze sobą przestały być życzeniami i stały się rzeczywistością. 0
kwiecień 2021
FILM
/ Xavier Dolan
Cudowne dziecko kina z Quebecu T E K S T:
N ATA L I A M ŁO DZ I A N OW S K A
hoć ma zaledwie 32 lata, Xavier Dolan może pochwalić się długą listą zwycięstw na festiwalach filmowych z całego świata (m.in. w Cannes, Toronto czy Wenecji). Jedni uważają go za genialne dziecko i mistrza kina młodego pokolenia, inni natomiast za narcyza i snoba, gdyż swoje filmy opiera na własnych przeżyciach i uczuciach. Nie zmienia to jednak faktu, że na koncie ma 72 nagrody i 114 nominacji na światowych festiwalach, a po debiucie na Festiwalu Filmowym w Cannes został okrzyknięty przez krytyków „cudownym dzieckiem kina”.
C
Ucieczka przed rzeczywistością Xavier Dolan od dzieciństwa zaznajomiony był z kinematografią. Jako mały chłopiec grał epizodyczne role w krótkometrażówkach, serialach i reklamach. W późniejszym okresie również użyczał swojego głosu postaciom z kreskówek i filmów – dubbingował m.in. Rona Weasleya w kanadyjsko-francuskiej wersji językowej Harry’ego Pottera. Filmy stały się jego ucieczką przed prawdziwym światem, który był dla niego zbyt okrutny. Po rozwodzie rodziców jego relacje z matką nie układały się najlepiej. W samotności zaczął odkrywać własną tożsamość i orientację homoseksualną, co sprawiło, że zyskał miano outsidera, przez co w szkole był wyśmiewany i odrzucany. Nie mogąc odnaleźć się w społeczności, Dolan w wieku 17 lat porzucił edukację, a za zarobione wcześniej pieniądze i otrzymane, po długim okresie starań, dofinansowanie wyreżyserował swój pierwszy film. Tak właśnie powstało dzieło, dzięki któremu został dostrzeżony na arenie międzynarodowej – Zabiłem moją matkę.
Drabina kariery reżysera Młody Kanadyjczyk od samego początku zachwycił swoim unikatowym stylem tworzenia fil-
32–33
mów. Dolan potrafi udźwignąć nawet najtrudniejszy temat społeczny, eksperymentuje z muzyką, w niezwykle zręczny sposób manewruje pomiędzy kiczem a wyrafinowaniem. Charakterystyczne w jego twórczości jest to, że wszystkie jego filmy poruszają tematy, z którymi sam zetknął się w życiu. I tak jego pierwszy film – Zabiłem moją matkę – stanowi autobiografię młodego reżysera. Przedstawił on w nim trudne relacje pomiędzy matką a synem. Pomimo że oboje potrzebują bliskości, to nie potrafią się ze sobą porozumiewać. Ona wpędza go w wieczne poczucie winy, a – nie potrafi poradzić sobie z agresją. Gdy na jaw wychodzi, że główny bohater jest gejem, matka wysyła go do szkoły z internatem. Sam Dolan potwierdził, że czas jego dojrzewania został dość wiernie przeniesiony na duży ekran. W późniejszym okresie twórczości ponownie powraca do relacji matka-dziecko w filmie Mama, który tym razem stanowi rozgrzeszenie bezlitosnej rodzicielki. Geniusz „cudownego dziecka kina” nie był jednorazowym zdarzeniem. Młody reżyser jeszcze niejednokrotnie zachwycił widownię swoją wizją świata i własnego dzieciństwa. W filmie Wyśnione miłości Kanadyjczyk oddał hołd młodości – jej impulsywności i intensywności emocji, natomiast m.in. w Na zawsze Laurence zmierzył się z problemem tożsamości seksualnej oraz poszukiwania akceptacji w społeczeństwie i własnego „ja”. I chociaż młody Kanadyjczyk bez dwóch zdań obdarzony jest niezwykłym talentem i wyczuciem smaku, to nic co dobre nie jest przecież wieczne.
Nieoczekiwane niepowodzenie To tylko koniec świata miał podbić serca krytyków oraz publiczności i zostać jego przepustką do Hollywood. Stało się jednak inaczej. Pomimo gwiazdorskiej obsady film spotkał się z bezwzględną krytyką, negatywnymi recenzjami, a sam seans prasowy zakończył się koncertem gwizdów. O ile
wcześniej udawało mu się udźwignąć trudne tematy, to tym razem jego próby zakończyły się fiaskiem. Zarzucano mu zbyt proste podejście do relacji matki z synem, blasków i cieni hollywoodzkich gwiazd oraz homoseksualizmu. I chociaż film zgarnął dwa wyróżnienia na Festiwalu Filmowym w Cannes, to sam reżyser bardzo przejął się krytyką. Kolejny film wcale nie okazał się lepszy. Spotkał się z jeszcze większą krytyką, a w wielu krajach nie wszedł nawet do kin. Pokładane w nim nadzieje na Oscara, sławę i pieniądze spełzły na niczym.
Jak Feniks z popiołów Po takich niepowodzeniach niektórzy mogliby stwierdzić, że czas wybitnej twórczość Xaviera Dolana dobiegł końca. Nic bardziej mylnego. Młody reżyser po raz kolejny pokazał, że potrafi pozytywnie zaskoczyć, a krytyka i porażki nie są wstanie zabić jego miłości do kina. W filmie Matthias i Maxime dedykowanym przyjaciołom, którzy wspierali Kanadyjczyka, otrzymujemy nowy obraz Dolana. Dotychczasowy krzyk i agresja zostały zastąpione przez spokój i rozmowę, a przepych i ekstrawagancja – prostotą i minimalizmem. Chociaż charakter przekazu stracił swój temperament, wciąż odnajdziemy tak nam znajome z poprzednich filmów wątki i problemy bohaterów: iluzja prawdziwego życia, poszukiwanie własnej tożsamości, tęsknota za czasami, które przeminęły. Xavier Dolan nieustannie eksperymentuje ze swoim stylem reżyserskim. Jak pokazała historia – raz wychodzi mu to lepiej, a raz gorzej. Jego sposób wizualizacji najważniejszych problemów przy akompaniamencie świetnie dobranej muzyki pokochała publiczność na całym świecie. W tych czasach, mało który reżyser młodego pokolenia ma tak dojrzałe spojrzenie na świat i charakterystyczny styl jak Xavier Dolan – „cudowne dziecko kina” z Quebecu. 0
recenzje /
FILM
Stać, NYPD! Nowa sytuacja Holta stawia bohaterów, a szczególnie Peraltę, w zupełnie odmiennej rzeczywistości, do której zarówno bohaterowie, jak i widz nie byli przyzwyczajeni, co z kolei generuje ogromny potencjał humorystyczny, doskonale zresztą wykorzystany przez twórców. Sam serial sprawia wrażenie uroczo samoświadomego, powtarzającego to, co wcześniej zostało już zaserwowane publice, jednak w zupełnie odmienny i przeinaczony sposób. Dlatego też żarty są jeszcze bardziej zabawne, a sytuacje jeszcze bardziej absurdalne. Nie brak też starej dobrej demolki komisariatu na Brooklynie, który, zgodnie ze starą zasadą fanów Nine-Nine, przynajmniej raz w sezonie
Brooklyn reż. Dan Goor, Michael Schur) Time, reż.Nine-Nine, Garrett Bradley
musi zostać konkretnie zdewastowany. Można by jeszcze wspomnieć o kolejnych nieodłącznych elementach serii z Peraltą w roli głównej, czyli Halloweenowym Skoku, szalonym akcjom z równie szalonym Pimento i kolacji w Dniu Dziękczynienia, jednak wydaje się dużo trafniejszym pomysłem,
W przypadku wielu seriali, szczególnie sitcomów, których liczba sezonów nierzadko przekracza dziesiątkę, zdarza się, że materiał, z początku ciekawy i świeży, z czasem wyczerpuje
by widz na własnej skórze przekonał się, jak siódmy sezon traktuje kultowe elementy, tak ważne dla każdego entuzjasty serialu.
się, a twórcy nie są w stanie zachować pierwotnego poziomu podczas pisania scenariusza
Ostatecznie siódmy sezon Brooklyn Nine-Nine to wspaniała rozrywka dla każdego, kto
do kolejnych epizodów. Zupełnie odwrotnie jest w przypadku Brooklyn Nine-Nine autorstwa
kocha absurd The Office i uroczą niezdarność jakby wyjętą z Przyjació ł. Twórcy po raz kolejny
Dana Goora i Michaela Schura. Serial, choć w tej chwili składający się z siedmiu sezonów
udowadniają, że, podobnie jak widzowie, kochają wykreowane przez siebie postacie, dzięki
(ostatni jeszcze nie jest dostępny w Polsce), niezmiennie zaskakuje humorem, pomysłowymi
czemu następne perypetie pracowników komisariatu stanowią nie tylko dobrze rozpisanych
rozwiązaniami fabularnymi i kreatywnością audio-wizualną, dzięki której bohaterowie wciąż
bohaterów zachwycających swoim humorem, lecz rzeczywistych kumpli z pracy, z którymi
wydają się tak samo, a może i bardziej, interesujący jak w pierwszych odcinkach.
chciałoby się wyjść na piwo do baru Shaw’s i krzyknąć donośnie Nine–Nine!.
W najnowszej odsłonie widz na powrót ma okazję przestąpić próg Nine-Nine na Brooklynie,
T E K S T: D O M I N I K T R A C Z
który przechodzi poważny kryzys związany z degradacją poprzedniego kapitana. Holt musi radzić sobie z nowymi zadaniami, związek Jake’a wchodzi na nowy poziom, gdy na horyzoncie
Brooklyn Nine-Nine (reż. Dan Goor, Michael Schur)
pojawia się wizja rodzicielstwa, o której zresztą wiele wspomniane zostało w sezonie poprzednim. Reszta bohaterów również przeżywa swoje wzloty i upadki, Charles i Terry wciąż starają się sprostać obowiązkom ojcowskim, a Rosa jest… no cóż… po prostu sobą. Niby nic poważnego, na pierwszy rzut oka serial zdaje się niezadowalająco zachowawczy, jednak z sy-
ocena:
88887
tuacji na sytuację całość fabularna nadal potrafi zaskoczyć i rozbawić.
W pułapce czasu Z jednej strony jest to typowa amerykańska komedia, gdzie co drugiemu bohaterowi bliżej do zachowania kolejnego studenta z bractwa oznaczonego greckimi literami niż dorosłej osoby. Tymczasem, co czwarta postać jest po prostu typowym redneckiem. Pojawia się też wręcz kreskówkowy złoczyńca – grany przez J.K. Simmonsa, który nie pierwszy raz przeraża we współczesnym kinie. Główni bohaterowie to do pewnego stopnia typowi outsiderzy, nie poddający się społecznym konwenansom, których, oprócz ich samych, zrozumieć może jedynie widz. Jednak w sytuacji pętli czasowej ich absolutne wyobcowanie i nieprzystawanie do otaczającej ich rzeczywistości zwyczajnie ma wiele sensu. Czy jest to kino nowatorskie? Na pewno można znaleźć podobieństwa do np. Dnia Świstaka
Palm Springs, reż. Max Barbakow
lub Na skraju jutra, ale debiutujący Max Barbakow przedstawia dużo świeższą i przyjemniejszą wersję pętli czasowej. O czym tak naprawdę jest ten film? O rutynie, o wygodnictwie, o wybieraniu linii najmniejszego oporu... Film powstał przed pandemią, ale paralele z obecną sytuacją nasuwa-
Wybranie się do kina pierwszy raz od listopada może być ekscytujące. O wiele bardziej niż na
ją się same. Obostrzenia bywają zdejmowane, a później nakładane z powrotem, więc pewnie nie
letnie pokazy Teneta, można by rzec z przekąsem. Na co więc warto udać się po tak długiej prze-
staniemy pewnego dnia przed wyborem nagłego wyrwania się z rutyny i powrotu do stanu sprzed
rwie, oczywiście oprócz rodzimego Zabij to i wyjedź z tego miasta? Ja mogę polecić Palm Springs.
epidemii jak główni bohaterowie. Jednak pomimo tęsknoty za bezpośrednim kontaktem lub naj-
W tym numerze Magla znajduje się też recenzja nowego sezonu Brooklyn Nine-Nine, więc fani Andy’ego Samberga powinni być zadowoleni. Na początku seansu widza wita logo Lonely
zwyklejszymi wyjściami do restauracji, czy będziemy gotowi zrezygnować z komfortu własnego domu, gdy trzeba będzie wrócić na stałe na uczelnię albo do biura?
Island Classics, przywodząc na myśl takie internetowe klasyki, jak Lazy Sunday czy Dear Sister.
Jeśli kogoś jeszcze nie przekonała do obejrzenia Palm Springs intensywna kampania Gutek Film
Podobnie jak kręcone z myślą o YouTubie skecze digital shorts programu Saturday Night Live,
i liczne pozytywne recenzje po polskiej premierze, to ja również dorzucę swoją cegiełkę, gorąco
efekty specjalne w Palm Springs nie są ani zbyt drogie, ani spektakularne, jednak ogranicza
polecając film. Na pewno warto odwiedzić ulubione kino studyjne, sprawdzić, czy jeszcze istnieje
je już tylko wyobraźnia scenarzystów. Dlaczego mowa o efektach specjalnych w przypadku
i poczuć błogi brak konsekwencji przez półtorej godziny.
T E K S T: AG N I E S Z K A T R AC Z Y K
komedii romantycznej? Ponieważ, nie zdradzając zbyt wiele fabuły, to film o ludziach, którzy utknęli w pętli czasowej i ich każdy dzień zaczyna się przygotowaniami do ślubu siostry głównej bohaterki. Pomimo że widzimy tę ceremonię wielokrotnie, Samberg dba, abyśmy się nie nudzili. Przebieg każdego wesela jest nieco inny i odkrywa kolejne istotne wątki. Znana z Jak
Palm Springs (reż. Max Barbakow) Premiera: 26.02.2021
poznałem waszą matkę Cristin Milioti nareszcie ma szansę wziąć czynny udział w ciekawym ślubie (kto swego czasu wymęczył finałowy sezon, ten wie).
ocena:
88888 kwiecień 2021
SZTUKA
/ Gustav Klimt
Dość cenzury. Chcę się oderwać.
W świecie kobiet Gustava Klimta Postacie mężczyzny i kobiety złączone w miłosnym uścisku, otoczone płatkami złota, kwiatową dekoracją oraz geometrycznymi figurami – chyba każdy kojarzy tę scenerię, przedstawioną na jednym z najsłynniejszych obrazów Gustava Klimta zatytułowanym Pocałunek. Co wiadomo o głównym artyście Secesji Wiedeńskiej? T E K S T:
K L AU D I A Z AWA DA
limt był jednym z siedmiorga dzieci złotnika Ernesta. Ojciec miał ogromny wpływ na dorobek twórczy Gustava, zadbał bowiem o to, aby jego pociechy od najmłodszych lat zapoznawały się z przeróżnymi rzemieślniczymi technikami. Umiejętności te przydały się artyście szczególnie w „złotym okresie” jego twórczości. Dzięki stypendium w wieku 14 lat rozpoczął naukę w wiedeńskiej szkole Sztuki Stosowanej, gdzie zgłębiał tajniki technik klasycznych (malarstwo, rzeźba). Klimt początkowo tworzył w duchu akademizmu, którego główną cechą było posiłkowanie się ideałami sztuki antycznej, jednak w wieku ok. 35 lat stanął na czele grupy zwanej Secesją Wiedeńską, która odrzuciła wszelkie założenia akademizmu. Secesyjni malarze w swoich dziełach wykorzystywali język symboli, mnogość motywów oraz geometryczne formy (głównie linie i spirale).
K
Na pierwszym planie Emilie Flöge i jezioro Attersee Według wielu badaczy bohaterowie Pocałunku to właśnie Klimt i Emilie Flöge – młodsza o 12 lat projektantka mody, która była siostrą bratowej artysty. Gustav i Emilie spędzali prawie każde wakacje wspólnie nad jeziorem Attersee, które stało się tłem wielu dzieł malarza.
Obiekt westchnień Kobiety – obok pejzaży – to najczęstsze bohaterki obrazów Klimta. Wybór takich postaci może wiązać się z rzekomo bogatym życiem erotycznym artysty. Artysty, który mimo to nigdy się nie ożenił i przez większość życia mieszkał z matką. Klimt był zafascynowany kobiecym ciałem, czego przejawem są przesycone erotyzmem obrazy. Dla artysty kobieta była jak modliszka, panująca nad mężczyzną. Osoba niezaznajomiona z twórczością Gustava może wysnuć wniosek, że artysta malował jedynie młode, piękne kobiety. Klimt nie był jednak aż tak sztampowy – w swoich dziełach przedstawiał wszystkie elementy kobiecości: ciążę, utratę urody, przemijanie. Przykładem tej różnorodności jest obraz Nadzieja I, którego bohaterką jest naga, ciężarna kobieta.
34–35
Gustav Klimt, Pocałunek
Nie interesuje mnie własna osoba jako temat obrazu, ale raczej inni ludzie, zwłaszcza kobiety.
Charakter relacji Klimta i młodej projektantki nie jest do końca znany. Artysta chętnie oddawał się przelotnym romansom, co teoretycznie wykluczałoby miłość między nimi. Jednocześnie pierwsze słowa po wylewie Gustava zawierały żądanie wizyty Emilie, a Flöge po
śmierci malarza spaliła ich wspólną korespondencję, co pozwala przypuszczać, że łączyła ich głębsza zażyłość.
Portret Adele Bloch-Bauer I Portret Adele Bloch-Bauer I – członkini żydowskiej burżuazji – to jeden z najdłużej powstających obrazów Klimta: od momentu otrzymania zlecenia do finalnych pociągnięć pędzla minęły bowiem 4 lata (według niektórych źródeł liczba sporządzonych szkiców sięgała ponad kilkuset). Portret Adele jest swoistą klamrą, kończącą „złoty okres” w działalności malarza. Bohaterka przedstawiona jest jako postać niezwykle kobieca, wytworna, dostojna, wręcz ikoniczna. Obraz porównywany był nawet do mozaiki cesarzowej Teodory w Rawennie. Adele była kolejną kobietą, z którą artystę rzekomo miał łączyć romans. Para spędzała bowiem długie godziny w pracowni Klimta, a małżeństwo Żydówki z dwukrotnie starszym Ferdinandem nie należało do najszczęśliwszych. Dowodów świadczących o ich mniej oficjalnej relacji jednak nie odnaleziono.
Pożądany do dziś Obrazy Klimta nieustannie cieszą się popularnością – w 2006 r. Oprah Winfrey zakupiła Portret Adeli Bloch-Bauer II za rekordową ówcześnie cenę: 87,9 mln dolarów. W tym samym roku Portret Adeli Bloch-Bauer I sprzedano za 135 mln dolarów. Równocześnie dzieła artysty przenikają również do codziennego życia, ozdabiając koszulki, kubki, czy też puzzle. Ciężko dziwić się temu zjawisku, podziwiając niezwykle magnetyczne i pełne emocji obrazy Klimta – szczególnie te ze „złotego okresu”. 0
Muzeum Cosmos /
SZTUKA
Tysiące twarzy, setki miraży To nie tylko tekst piosenki Szare miraże Maanamu, ale też całkiem trafne podsumowanie wystawy, którą możemy zobaczyć w Muzeum Cosmos. T E K S T:
A D R I A N N A Z A JĄC
obaczyć to jednak mało powiedziane. Miejsce jest bowiem interaktywne i stworzone do doświadczania. Załamuje modelowe przekonanie o tym, że w muzeum czy galerii nie wolno niczego dotykać. Pod tym względem przypomina wystawę z Centrum Nauki Kopernik. Spotkamy się tu z iluzją, grą świateł i zobaczymy swoje odbicie pod każdym możliwym kątem. Prostota jest w tym najbardziej urze-
zdjąć buty, bo zarówno sufit, jak i podłoga pokryte były lustrem. Na białych ścianach wyświetlano światła i położenie się na podłodze dawało wrażenie dryfowania w kierunku własnego odbicia. Równie hipnotyzującą atrakcją był korytarz oświetlony intensywnym czerwonym światłem, wypełniony masą zwisających z sufitu sznurków w tym samym kolorze. Wejście w ich gęstwinę przypominało mi wiele scen z filmów, w których bohaterowie błądzą przez
oko. To właśnie estetyczne zdjęcia wypromowały je najskuteczniej i dzięki nim dowiedziałam się o jego istnieniu.
kająca. Lustra, światełka, projektor i lampy ledowe – tyle wystarczy, żeby oszukać nasze zmysły i świetnie się przy tym bawić.
pola wysokich roślin. Choć korytarz był dość krótki, to nie dało się wypatrzeć jego końca, co powodowało poczucie zagubienia. W muzeum można też znaleźć atrakcje często spotykane w parkach rozrywki, takie jak pokój luster czy tzw. pokój Amesa (taki, w którym dwie osoby stają w rogach ściany i jedna wydaje się być wysoka, a druga całkiem mała). Miłośnicy instagramowych kadrów na pewno się tu odnajdą, bo miejsce ma też cieszyć
Muzeum Cosmos znajduje się w Warszawie przy ulicy Łuckiej. Aby dostać się tam z przyjaciółką, czekałyśmy około dwie godziny, ponieważ następnego poranka nastał ponowny lockdown na Mazowszu. Wiele osób stało tego dnia w Warszawie w kolejkach po odrobinę atrakcji. Po takim czasie zamknięcia w domu czułam nadzwyczajną przyjemność z możliwości zrobienia sobie paru zabawnych zdjęć w Muzeum Cosmos. 0
Z
Jak w kosmosie Zgodnie z nazwą, można odnieść tu wrażenie wizualnej nieskończoności, która kojarzy nam się z kosmosem i pozwala oderwać się od spraw przyziemnych. Mała, zamknięta, kwadratowa sala wydała mi się najciekawsza. Przed wejściem należało
Nauka i zabawa Poza indywidualnym zwiedzaniem, muzeum oferuje lekcje z przewodnikiem. Możemy dowiedzieć się, dlaczego wzrok potrafi nas zmylić i jakie są fizyczne, biologiczne i psychologiczne podstawy odbierania przez nas eksponatów.
kwiecień 2021
SZTUKA
/ Monogram
MONOGRAM, czyli jak gadać o modzie Wiele osób stawia ją na drugi plan, jednak jest to najlepsza forma ekspresji siebie. Ewoluuje od wielu lat i nie ma w niej żadnych zasad. Co skrywa w sobie moda? O swoim podcaście Monogram, jak i pasji do niej opowiadają Weronika Wojda i Matylda Terlecka. T E K S T:
M I C H A L I N A KO B U S
M A G I E L : Jaką rolę w waszym życiu odgrywa moda?
W E R O N I K A WOJ DA : Właśnie pisałam o tym pracę licencjacką, ponieważ zamierzam aplikować na studia do Amsterdamu. W swojej pracy przede wszystkim uwzględniłam, jak to było z modą, kiedy byłam młodsza – lubiłam się przebierać, przywiązywałam dużą wagę do swoich outfitów. To wszystko mnie bardzo fascynowało od najmłodszych lat. W dużej mierze była to forma wyrażania siebie i mojej kreatywności. Jako dorastająca nastolatka miałam kompleksy, nie lubiłam siebie, nie podobałam się sobie. Dlatego zawsze mogłam polegać na tym, że będę świetnie ubrana. Gdy mówiłam sobie: No dobra, nie jestem może jakoś super szczupła albo jakaś tam, to zawsze stylizację miałam idealną .
M AT Y L DA T E R L EC K A : Dla mnie moda zawsze była najważniejszą formą
A skąd się wzięła nazwa Monogram? W.W .: Nasza pierwsza audycja dotyczyła monogramu. Dużo rozmawiałyśmy na temat tego, jak był on połączony z latami 90-tymi, jak to wszystko teraz jest przetwarzaniem starych trendów, jak to wiąże się z czarnoskórą kulturą, no i te wszystkie takie power-balances wokół tego. Później nazwałyśmy pierwszy odcinek Monogram, a gdy następnie nas spytali, jak chcemy nazwać audycję, to po prostu się przyjęło. Dodatkowo, to był taki okres, że wiele marek – Louis Vittuon, Dior – wszystkie rzeczy od nich były w ich logo. Wydaje mi się, że to był moment powrotu motywu monogramu do świata mody.
36–37
zdjęcie: L0la Banet
ekspresji. Poza tym, wiązało się to dużo z tym, że moja mama zawsze była superubrana, dodatkowo słuchałam dużo muzyki czarnoskórych artystów – zaczęłam od Chicago i Chiefa Keefa, a oni w swoich teledyskach zawsze nosili modne rzeczy – jakieś jordany, czy inne, ciekawe marki. To wiązało się również z tym, że moja mama zawsze lubiła luksusowe marki, na przykład Hermès, a mój ulubiony raper w swoim klipie nosił pasek od nich. To jakoś we mnie urosło, taka ekspresja, związanego z rapem bogactwa, ale ogólnie taka forma ekspresyjna tego, jak wyglądasz, jak się czujesz. W ogóle mam wrażenie, że dużo ludzi, którzy są pewni siebie, lubią to podkreślać ubraniami. Lubię to, że ubrania dodatkowo wyrażają moją osobę. Mam wrażenie, że każdy outfit jakoś wiąże się z moją cechą charakteru i z tym, jak siebie przedstawiam. Zawsze wyglądam różnie. To nie jest tak, że jestem tylko boho chic albo dziewczyną w jordanach. Wyglądam zawsze inaczej! To jest największa zabawa w ubieraniu się – możesz zmieniać swoją osobowość.
Jak byście opisały swoją współpracę z newonce.radio? To w końcu w tym radiu narodził się Monogram! Same wyszłyście z inicjatywą audycji czy dostałyście propozycje? M .T. : To był mój pomysł. Szukałam pracy, znałam się z ludźmi z newonce radio, a oni właśnie startowali z ramówką. Wtedy sobie pomyślałam – ramówka, podcasty – czy ktoś w Polsce rozmawia o modzie?
Monogram /
Przyszłam do nich, umówiłam się na spotkanie i powiedziałam, że mam taki zarys pomysłu na audycję i wydaje mi się, że wiem, kogo chcę zaangażować. Napisałam też od razu do Wero, czy jest w ogóle chętna. Obie uwielbiamy modę i super się dogadujemy.
W.W. : Znamy się od urodzenia i zawsze jak się spotykałyśmy, to miałyśmy długie rozmowy na temat mody. To była cudowna możliwość, że możemy je przenieść w taki ustrukturyzowany sposób do newonce.radio, a teraz już niezależnie. Newonce było przez długi okres świetną platformą do tworzenia Monogramu, jednak po roku zakończyliśmy współpracę. Szefowie byli superpracodawcami, zmienili po prostu kierunki audycji. Ale atmosfera była bardzo dobra, rodzinna.
Dzięki newonce powstał Monogram! Czy oprócz podcastu robicie coś związanego z modą? M.T.: Jeśli chodzi o inne rzeczy, to Wero często występuje w jakichś różnych przedsięwzięciach jako modelka, bo jest superlaską (śmiech), ja czasem coś projektuję, czasem jestem modelką, no różnie, to zależy od zlecenia. Na przykład ostatnio ja robiłam kampanię bielizny, razem robiłyśmy kampanię marki Draus. Zawsze ten temat mody dookoła nas krąży.
W.W .: Ja teraz pracuje w firmie modowej, NAGO, które jest fajną, polską marką. Swoją drogą mam wrażenie, że jeżeli utrzymujemy zaangażowanie modą jako zainteresowanie to jest w tym dużo zabawy. Robimy projekty, które nas naprawdę interesują: dla znajomych albo razem z nimi, czy nawet same dla siebie i wspólnie. Ta branża jest mocno specyficzna. O ile się pracuje ze znajomymi, z osobami, które się lubi, ufa i robi się takie projekty, jakie się chce robić – to jest to super.
Gdzie szukacie inspiracji? Co lub kto nią jest? M .T .: Życie i doświadczenie! Obie z Werą miałyśmy jednak mocną inspirację od naszych mam, jeśli chodzi o zagraniczne magazyny kupowane zawsze, poza tym bardzo dobre torby, buty. W ogóle zaangażowanie w wygląd. Nasze mamy się kiedyś przyjaźniły i one po prostu też wzajemnie się wymieniały różnymi rzeczami, mają też dużą historię jeśli chodzi w ogóle o rzeczy materialne, bardzo je lubiły. To po prostu przeszło na nas, mam wrażenie, że to są rzeczy, które przychodzą nam zupełnie naturalnie.
To cudowne, że wasze mamy dały wam taki „pierwiastek” mody. W.W .: Ja mam wrażenie, że odziedziczyłyśmy to po nich. Byłyśmy otoczone takimi rzeczami. Nasze mamy mają dobry gust i po prostu ich rzeczy tak na nas wpłynęły. Moja mama kolekcjonuje zagraniczne magazyny – Vogue, Harper’s Bazaar – zawsze coś związanego z modą było wokół nas.
Ostatnio popularne są takie tematy jak: zero waste, stop konsumpcjonizmowi itp. Czy faktycznie da się być w stu procentach fair wobec środowiska, kiedy interesujesz się modą? W.W. : Absolutnie się nie da, zresztą jak ze wszystkim. Życie w stu procentach zero waste to jest tyle wyrzeczeń. Chyba łatwiej zrezygnować z pewnych rzeczy kosztem innych, zachować jakiś balans. Jeśli chodzi o tematy zero waste’owe, trzeba uważać w modzie na greenwashing – ekologiczna marka może mieć trzy bluzki, które są w 60 procentach zrobione z recyklingowanego poliestru, a cała reszta jest z normalnego
SZTUKA
poliestru. Podstawowe kwestie dla kogoś, kto chce być eko w modzie, to na przykład niekupowanie w sieciówkach albo kupowanie używanych ubrań. M.T.: Ja na przykład nie kupuję rzeczy w sieciówkach, bardzo rzadko mi się to zdarza i pewnie się tym w jakiś sposób przyczyniam do tego wszystkiego. Warto naprawić jakąś małą rzecz w swoim życiu, bo każda mała rzecz coś zmieni.
A jak to się dzieje, że muzyka ma taki wpływ na modę? Czy to wszystko jest takim jednym elementem sztuki? M.T.: To jest chyba naturalne, że często ludzie, którzy są zdolni kreatywnie przenoszą to na wiele aspektów, nie tylko muzycznych. Ale zdarzają się też takie śmieszne przypadki, jak na przykład projektanci, którzy się sami nie ubierają! Jeśli chodzi o muzykę, to jest coś takiego jak stage presence, naturalna kolej rzeczy, że chyba każdy artysta zawsze przywiązuje wagę do stylu, żeby się stać bardziej charakterystycznym.
W.W. : Ja też myślę, że często muzycy urastają do rangi idoli, celebrytów i to już nie tylko chodzi o muzykę, ale bardziej całym sobą stają się ikoną.
Kto według was jest ikoną mody i jaki element szafy będzie zawsze kultowy? M .T. : Lil’ Kim. Dla mnie jest ikoną, która zainspirowała pokolenia, również białej młodzieży, która prawdopodobnie nie jest tego świadoma. To jest pierwsza osoba, o której pomyślałam. Figura modowa, bardzo damska, taka już popkulturowo modowa, o której bardzo mało się mówi i zapomina o jej wpływie na te wszystkie fryzury, stylówy, jak i podejście do bycia pewną siebie kobietą – bo teraz ,,modnym” jest bycie pewnym siebie. Cudowne jest to, że kobiety żyją już w tym przeświadczeniu, że mogą być pewne siebie i mają się tego nie bać! To wychodzi z tego środowiska, o czym się często nie mówi, bo najwidoczniej nawet w dzisiejszych czasach niewygodnie się mówi o czarnoskórych ludziach, którzy inspirują nasze pokolenia i daje im się za mało uwagi.
W.W. : Nie wiem, czy jest jakiś element szafy, ale myślę, że Birkin Bag. Ale jeśli chodzi o projektantów, którzy „ zawsze lądują na cztery łapy”, to ja bym powiedziała, że Galiano i Prada. Myślę, że są elastyczni, w tym sensie, że tak naprawdę mogą się odnaleźć w każdej sytuacji, bo na przykład ubrania Alexandra McQueena to bardzo konkretny typ ubrania. Mogłabym mieć ich rzeczy i nie ubierać się w żadne inne.
M .T. : Dla mnie najbardziej byłby to Tom Ford i Gucci. Mogłabym się ubierać w tego typu garnitury i garsonki.
Moda jako sztuka. Jak według was odznacza się ona w pewnych kręgach, w społeczeństwie? W.W.: Pisałam o tym licencjat, to bardzo głęboki temat. Najprościej ujmując, moda to najłatwiejszy sposób na wyrażanie siebie. Nie potrzebujesz mieć do tego żadnego talentu, jedyne, co musisz zrobić, to zdecydować, co ci się podoba i po prostu to założyć. Nie potrzebujesz też dużego nakładu finansowego, chociaż też z tym różnie bywa – zależy, jaki masz gust. Poza tym moda odtwarza relacje społeczne, tożsamości, wszystkie tego typu rzeczy. Tak naprawdę odtwarza też wszystko, co dzieje się w społeczeństwie, bo jest narzędziem politycznym. Analizując modę możemy tyle dowiedzieć się o ciele, o pięknie, o wszystkich tego typu rzeczach. Mam wrażenie, że jest to takie niedoceniane lustro społeczne. 1
kwiecień 2021
SZTUKA
/ Monogram
W.W.: Ja też tak uważam. Za mało się korzysta z mody. Nie docenia się jej jako przekaźnika tożsamości, ekspresji i przede wszystkim jako czystej zabawy. To jest właśnie zabawa w przebieranie się, przybieranie jakichś własnych wizji na siebie. To nie jest w żaden sposób zobowiązujące. Jak założysz czerwone buty, to jak ci się nie spodobają, możesz je za chwilę zdjąć!
Zauważyłam, że wiele osób stawia modę na drugi plan i nie eksperymentują z nią. W.W.: Mam wrażenie, że ludziom często wydaje się, że trzeba wyglądać dobrze. Prawda jest taka, że tu nie chodzi o to, żeby do końca wyglądać dobrze, tylko tak, jak tobie się podoba i wtedy właśnie jest świetny efekt. Jeżeli ma się pewność siebie w tym, co się nosi, to zawsze wyjdzie to dobrze.
A jak się odnosicie do stereotypu, że powinniśmy ubierać się stosowanie do sylwetki? M.T.: To jest tak głupie! Można nosić, co się chce, aczkolwiek czasem powinno dobierać się rzeczy do swojej sylwetki, nie uważam, żeby było w tym coś złego. Ja uwielbiam dobrze dopasowane ubrania i powinno się mieć świadomość swojego ciała i wiedzieć, że niektóre rzeczy mogą nas oszpecać. To zależy po prostu od tego czy to jest dla kogoś ważne. Jeżeli komuś zależy na prezencji, to ubiera się głównie pod to. Ja też uważam, że nie ma co robić takiej policji modowej w stylu „niskie osoby muszą za wszelką cenę starać się wyglądać na osoby wysokie”.
Na koniec wróćmy jeszcze do podcastów – intryguje mnie, jak to jest z odcinkami. Czy macie odgórny plan, przygotowujecie się do nich czy wychodzi to wszystko spontanicznie? W.W.: Przygotowujemy się wcześniej, nie mamy aż takiej wiedzy w głowie, żeby robić to bez przygotowania. Robimy research, chcemy, żeby to było jak najbardziej merytoryczne. Zawsze parę dni przed ustalamy sobie temat, ale mamy też kilka tematów w zanadrzu, gdybyśmy nie miały akurat pomysłu. Są to jednak takie w miarę aktualne i interesujące nas tematy. Audycje są raczej spontaniczne, z resztą chyba słychać, że są dosyć luźne!
M.T.: Jednak dużą wagę ma to, jak blisko jesteśmy ze sobą i jak długo zdjęcie: L0la Banet
obie się znamy. Myślę, że to wszystko nie miałoby takiej esencji gdyby nie to, że jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami! 0
M .T .: Przede wszystkim moda pełniła dużą funkcje jako określanie swojego stanowiska w życiu. Kiedyś można było poznać po tym, jak ktoś wygląda, do jakiej warstwy społecznej należał. To jest niesamowite jak jakąś małą rzeczą, jakimś kolorem, możesz wyrazić swoje uczucia czy stanowisko wobec czegoś i zrobić to małym kosztem.
W.W.: To jest taka bardzo trudna forma komunikacji, w tym sensie, że w modzie nie ma tak naprawdę żadnych ustalonych zasad. Jednocześnie tyle się czyta o odczytywaniu i postrzeganiu ludzi z ubrania, to jest taka pierwsza bariera pomiędzy Tobą a drugim człowiekiem.
M.T.: Ja osobiście mam taki problem, że potrafię z początku pomyśleć o kimś, że może być nieciekawy, bo nie ma żadnej formy ekspresji w sobie, jeśli chodzi o ubiór. Może to okropne z mojej strony, ale nie rozumiem, jak można nie mieć minimalnego poczucia estetyki, żeby nawet nie chcieć wyglądać schludnie. To też jest moim zdaniem istotne. Często w jakimś miejscu, gdzie jest dużo ludzi, nie wyobrażam sobie nawiązać nawet kontaktu z daną osobą, bo niczym mnie nie zainteresowała ze względu na swój ubiór. Po prostu nie przykuła mojej uwagi.
38–39
Matylda Terlecka Artystyczną duszę przejawia w wielu dziedzinach: interesuje się sztuką, modą i biżuterią. Kocha robić rzeczy kreatywne i właśnie w tym kierunku chce się rozwijać. Rysuje i projektuje grafiki, zamierza robić plakaty, komiksy, a nawet animacje.
Weronika Wojda Aktualnie przygotowuje się do obrony licencjatu z filozofii, zamierza wyjechać na magisterkę do Amsterdamu. Zajmuje się influencer marketingiem w polskiej marce ubraniowej NAGO. W wolnym czasie zaszywa się w książkach, ćwiczy pilates i jogę.
co się dzieje w Zachęcie? /
SZTUKA
Zachęta nas zachęca Większość z nas, po roku spędzonym w dresach w domu, łaknie powrotu do normalności, a tym bardziej oderwania się od codziennych obowiązków. W ostatni weekend przed wprowadzeniem lockdownu większość miłośników sztuki ruszyła m.in. do galerii sztuki. Jedną z nich była Zachęta. T E K S T:
A L E K S A N D R A R O B AC Z E W S K A
est to instytucja, której misją jest popularyzacja sztuki współczesnej. Miejsce, w którym prezentowane są najciekawsze zjawiska w sztuce XX i XXI w. Narodowa Galeria Sztuki znajduje się na placu Stanisława Małachowskiego i już pierwsze spojrzenie na budynek robi ogromne wrażenie.
J
Rzeźba w poszukiwaniu miejsca W tych ponad stuletnich wnętrzach były pokazywane dzieła zarówno wybitnych artystów polskich, jak i zagranicznych. Galeria organizuje wystawy czasowe, a jedną z nich jest Rzeźba w poszukiwaniu miejsca. Można ją podziwiać od 1 lutego do 25 kwietnia br. Ta widowiskowa ekspozycja zajmuje nie tylko siedem sal wystawowych, lecz także hol główny oraz przestrzeń reprezentacyjnej klatki schodowej. Po wejściu do środka budynku cała uwaga zwiedzającego kieruje się na awangardowe, a zarazem zabytkowe wnętrze. Na pierwszy rzut oka przypomina ono nowoczesne muzeum neonów, ponieważ na jednej ze ścian wisi wielki podświetlony napis and europe will be stunned, a dookoła jest mnóstwo luster. Cała instalacja zachwyca modernizmem (a w dodatku idealnie nadaje się do zdjęć np. na Instagram). Dalej ukazują się monumentalne schody, po których powoli wkraczamy w rzeczywistość kreowaną przez ekspozycję. Posiada rozległy charakter, zarówno jeśli chodzi o ujęcie historyczne, tematyczne, jak i sposoby podejścia autora do rzeźby. W polu zainteresowania artystów znalazł się człowiek. Na wystawie nie zabrakło dzieł odnoszących się do ludzkiego ciała, jego śmierci i rozpadu, a także zmysłów. Co ciekawe, na potrzeby wystawy został zburzony fragment ściany, a w nim wyrzeźbiono postać, która sprawia wrażenie uciekającego mężczyzny. Kolejnym tematem wystawy są cztery żywioły, z którymi ściśle jest powiązane pojęcie duchowości. Niektóre dzieła, mimo że powstały 30 lat temu, są nadal aktualne. Przykładem tego jest dzie-
ło Pawła Kowalewskiego pt. Projekt pomnika wszystkich tych, którzy byli, są i będą przeciw.
Tajemniczy powrót do korzeni Oderwanie od rzeczywistości może nam zaoferować wystawa Joanny Rajkowskiej – Rhizopolis. Dla zwiedzających jest dostępna od 1 lutego aż do 6 czerwca br. Myślę, że nikt ze zwiedzających nie spodziewał się tak drastycznej zmiany scenerii. Dosłownie przenosimy się w przyszłość – zdewastowaną, okaleczoną przez człowieka przyrodę. Wszędzie panuje ciemność i cisza. Jesteś ty i natura. Jest to niesamowite przeżycie, gdy orientujesz się, że nadal znajdujesz się w muzeum, a tym bardziej w centrum stolicy. Aby nie psuć niespodzianki dodam tylko, że inspiracją dla autorki był wpływ człowieka na naszą planetę. Zwieńczeniem zwiedzania są odwiedziny w świetnie zaopatrzonej księgarni. Znajdziemy tam zarówno książki starej daty, jak i te świeżo wyda-
ne. Ponadto można tam nabyć różne gadżety oraz pamiątki. Co warte uwagi, szczególnie w czasie pandemii, to fakt, że całe zwiedzanie odbywa się w reżimie sanitarnym. W galerii może przebywać ograniczona liczba osób, więc nie ma obaw, że w środku będą tłumy. Dużym plusem dla studentów jest cena biletu, ponieważ to koszt tylko 2 złote. Warto wiedzieć, że w większości muzeów w Warszawie jeden dzień tygodnia jest darmowy dla wszystkich miłośników sztuki (w Zachęcie jest to czwartek). Uważam, że jest to obowiązkowe miejsce na kulturalnej mapie Warszawy. Średnio co kilka miesięcy zmieniają się ekspozycje i tematyka, dzięki czemu możemy zobaczyć szeroki wachlarz sztuki współczesnej. Sama galeria mieszcząca się w pięknym budynku jest świetnie skomunikowana, ponieważ położona jest blisko ścisłego centrum miasta. 0
kwiecień 2021
/ teorie spiskowe na temat śmierci muzyków Andrzej Duda uga buga
Królewskie danse macabre
Śmierć ukochanej osoby niemal zawsze wiąże się z bólem, żalem i rozpaczą. Nie inaczej dzieje się, gdy żegnamy osobistość świata show-biznesu, w tym muzyki. Część fanów przez długi czas nie może pogodzić się z myślą, że ulubieniec nie zaśpiewa już na żywo ich ukochanej piosenki, w rytm której jeszcze niedawno bawili się na koncercie. T E K S T:
N ATA L I A JA R M U L
d śmierci na skutek pogarszającego się stanu zdrowia po samobójstwo czy nieszczęśliwy wypadek. Niezależnie od przyczyny wśród wielbicieli artysty pojawiają się osoby doszukujące się drugiego dna, zwłaszcza jeśli nagłemu i niespodziewanemu odejściu gwiazdy towarzyszyły tajemnicze okoliczności. Fani postanawiają na własną rękę rozwiązać zagadkę towarzyszącą śmierci idola. Szukają winnych, starają się połączyć najdrobniejsze fakty, tworzą teorie spiskowe, niekiedy nawet… przywracając zmarłych artystów do świata żywych. Właśnie tak – do żywych! Czy istnieje szansa, że to wszystko było wynikiem intrygi gwiazdy oraz jej najbliższego otoczenia, a śmierć została jedynie upozorowana?
O
Koncert odwołany? 25 czerwca 2009 r. światem wstrząsnęła wiadomość o nagłej śmierci Michaela Jacksona. Według oficjalnych doniesień zaledwie pięćdziesięcioletni muzyk zmarł na skutek nagłego zatrzymania akcji serca spowodowanego przedawkowaniem środków nasennych. W tym czasie artysta miał przygotowywać się do trasy koncertowej, która stanowiła zapowiedź jego wielkiego powrotu na scenę. Jednak zaledwie kilka godzin po śmierci piosenkarza w internecie pojawiły się pierwsze plotki mówiące o tym, że król popu wciąż żyje, a jego odejście zostało jedynie sfingowane. Dlaczego taka sytuacja miałaby w ogóle się wydarzyć? Według wyznawców owej teorii tylko w ten sposób Michael Jackson mógł bez zbędnego rozgłosu uniknąć zaplanowanych koncertów i obowiązków zawodowych, których najprawdopodobniej nie wytrzymałby zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Rzekoma ucieczka pozwoliła mu także na zakończenie nagonki dziennikarzy podsycających plotki o jego pedofilskich skłonnościach oraz uniknięcie starcia z zobowiązaniami finansowymi i pokaźnymi długami. Możemy pokusić się o stwierdzenie, że teorie spiskowe głoszące, że Jackson jedynie upozorował swoją śmierć, powracają niczym bumerang. Czy jednak są ku nim przesłanki zawierające jakieś ziarno prawdy?
40–41
Prawdziwy Thriller Zaraz po śmierci króla popu opublikowane zostały szokujące fragmenty jego pamiętnika, w których pisał m.in.: Muszę odpocząć od tego gwaru, będę miał „zawał serca” i potem wrócę w święta albo może lepiej w Nowy Rok i będzie prawdziwy Thriller. Nic dziwnego więc, że takie słowa jedynie podsyciły niepewność fanów artysty. Za teorią spiskową ma przemawiać także wideo opublikowane w 2009 r. na platformie YouTube, na którym udokumentowano proces transportowania ciała zmarłego piosenkarza do kostnicy. Co niepokojącego możemy zobaczyć na wspomnianym nagraniu? Po przeniesieniu „zwłok” do karetki fani dostrzegli, że zaczynają się one poruszać. Wszelkie sugestie wskazujące na udział osób trzecich zostały natychmiastowo zanegowane stwierdzeniem, że było to niemożliwe, ponieważ nikt nie znajdował się w wystarczającej odległości od ciała, aby mógł to uczynić. W internecie możemy doszukać się także filmiku przedstawiającego furgonetkę koronera, z której po zaparkowaniu wyskakuje postać o sylwetce niemalże identycznej do Michaela Jacksona. Ponadto w 2016 r. owe spekulacje zyskały kolejny punkt zaczepienia – fotografię opublikowaną przez córkę artysty na jednym z portali społecznościowych, na której zdaniem niektórych widać było jej zmarłego siedem lat wcześniej ojca. Wczytując się w najrozmaitsze spekulacje, możemy natrafić na taką mówiącą, że muzyk ukrywa się pod przykrywką postaci Dave’a Dave’a. Wspomniany mężczyzna nie stanowi jedynie wymysłów teoretyków spiskowych, był on bowiem przyjacielem Michaela Jacksona, który za młodu doznał znaczących poparzeń w wyniku wrzucenia przez własnego ojca do ognia. O ich znajomości w mediach zrobiło się głośno w momencie, gdy gwiazdor postanowił zafundować Dave’owi operację niwelującą skutki nieszczęśliwego zdarzenia. Teorie spiskowe krążące wokół śmierci Michaela Jacksona wciąż znajdują zwolenników wytrwale ich broniących
oraz doszukujących się na różnych obszarach śladów swojego idola. Nie poprzestają oni jednak jedynie na przedstawionych powyżej wskazówkach, tworząc przy tym wokół odejścia muzyka coraz to bardziej kontrowersyjne spekulacje.
Elvis żyje i ma się dobrze! Po raz kolejny internauci próbują udowodnić, że to właśnie oni wiedzą najlepiej. Czego nowego możemy dowiedzieć się na stronach poświęconych teoriom spiskowym dotyczących śmierci ikon świata muzyki? Między innymi, że... król popu ukrywa się razem z Elvisem Presleyem! Chociaż Michael Jackson góruje w liczbie paranoicznych spekulacji dotyczących jego odejścia, to król rock’n’rolla wcale nie pozostaje daleko w tyle. Przez wiele lat część fanów Presleya żyła w przekonaniu, że wcale nie zmarł on w 1977 r., lecz jedynie przeprowadził się na swoją prywatną wyspę. Fanatycy wspomnianej teorii jako dowód przedstawiają m.in. błąd ortograficzny na nagrobku piosenkarza w jego drugim imieniu, pytając przy tym: Czy ojciec gwiazdora mógłby dopuścić, żeby na grobie ukochanego syna widniał tak poważny błąd?. Wielbicielom artysty udało się także dotrzeć do informacji mówiących, że Elvis na dwie godziny przed swoją śmiercią widziany był przez wiele osób, gdy kupował bilety lotnicze na nazwisko John Burrows, którym posługiwał się, gdy chciał pozostać anonimowy. Mówi się także o zniknięciu z domu piosenkarza jego dwóch ulubionych książek, które według licznych koncepcji zabrał ze sobą do swojej nowej kryjówki. Wiernych fanatyków teorii spiskowych dotyczących śmierci króla rock’n’rolla nie były w stanie przekonać nawet oficjalnie oświadczenia medyków potwierdzające zgon Presleya. Według wielu fanów piosenkarz z powodzeniem zaplanował ucieczkę od ciążącej nad nim presji sławy. Czy więc dwaj królowie – Elvis Presley i Michael Jackson postanowili uciec na wspólne wakacje? Tego możemy się już jedynie domyślać. 0
twórczość duetu Coco Clair & Clair /
Soundtrack do snów
Jeśli tęskno wam do nocowań z przyjaciółkami spędzonych na wielogodzinnych rozmowach, planowaniu przyszłości oraz śmianiu się ze wszystkiego, to polecam wam serdecznie Coco & Clair Clair. Kojące dźwięki ich utworów pozwalają zanurzyć się w wirze fantazji, a przy okazji przypominają czasy, gdy wszystko było niewinne jak twoje porzucone konto na Tumblrze. T E K S T:
H E L E N A D ŁU G O K ĘC K A
oco & Clair Clair to bedroom popowy duet pochodzący z Atlanty. Dziewczyny poznały się przez Twittera w 2016 r. Pierwotnie miały się tylko przyjaźnić, lecz ich znajomość szybko zaowocowała wydaniem pierwszego singla P.O.S.H. (Get Off My Snapchat), wyprodukowanego jeszcze w tym samym roku. Nie trzeba było długo czekać na ich debiutancki album wydany już w 2017 r. Ostatni rok był dla Coco & Clair Clair równie owocny: wydały EPkę Treat Like Gold oraz kilka chwytliwych singli. W tym duecie to Coco jest odpowiedzialna za tworzenie bitów, ale obie artystki śpiewają i rapują. Do ich głównych inspiracji należą Charli XCX, Lil B oraz Grimes. Z roku na rok zyskują coraz większą popularność. Zainteresowała się nimi nawet ikona bedroom popu, Clairo, która swoją delikatnością i naturalnością przyciągnęła do siebie miliony fanów. Efektem ich współpracy jest utwór RACECAR, nagrany razem z Deatonem Chrisem Anthonym. Oniryczne brzmienie ich muzyki, uzyskane dzięki popowym bitom połączonym z powolną recytacją, sprawia, że gdybym mogła wybrać, to właśnie Coco & Clair Clair byłyby moim soundtrackiem do snów. Jednak mimo odrealnienia, w które wprawia słuchanie ich muzyki, teksty piosenek poruszają tematy uniwersalne i codzienne. Dziewczyny nie boją się śpiewać o tak zwykłych rzeczach jak, np. granie w Simsy, co ma miejsce w utworze Sims 2. Sama Coco w wywiadzie dla Soundclouda mówi, że zdanie sobie sprawy z tego, że może poprzez teksty wyrażać czysty strumień świadomości, było niezwykle wyzwalającym doświadczeniem. Może i ich nawijka jest arytmiczna, a bity nie do końca profesjonalnie „sklejone”, ale to tylko pokazuje, że dobra muzyka nie musi przestrzegać ścisłych zasad produkcji dźwięku. Podobnie teledyski wychodzą poza tradycyjny kanon piękna, lecz to nadaje im niepowtarzalnego charakteru. Oglądając wielowarstwowe wideo do Sims 2, sama chciałabym dołączyć do dziewczyn tańczących ze swoimi sobowtórami z Simsów.
C
Jednak tym, co przede wszystkim je wyróżnia, jest fakt, że emanują niezwykłą pewnością siebie, którą przelewają na swoich słuchaczy, jak na przykład w utworze Pretty (Honestly/ Just look at you, then look at me (whoo, yeah)/ I’m feelin pretty, no matter the city, we packin…). Swoją twórczością pokazują, jak proste i pełne zabawy jest tworzenie muzyki oraz że każdy ma do tego prawo. Coco & Clair Clair nie są pewne co do swojej muzycznej przyszłości, ale nie przejmują się tym, bo, jak same mówią, ich twórczość jest outletem do wyrażania samych siebie. 0
kwiecień 2021
/ wywiad z zespołem Wszyscy Jemy Chmury
Świeże brzmienia zza pochmurnego nieba fot. Martyna Asztemborska
Zaczynali grać na deskach szkolnej sceny, dziś mogą marzyć o podboju polskiej sceny muzycznej. Skromnie mówiący o sobie, zdecydowanie nieskromni w brzmieniu. Poznajcie Jaśka Dołkowskiego i Mateusza Szkodę – dwóch członków zespołu Wszyscy Jemy Chmury. R O Z M AW I A Ł A :
W I K TO R I A KO L I N KO
MAGIEL:
Cześć chłopaki, zacznijmy od kluczowego pytania. Zjedliście dzisiaj trochę chmur?
Jasiek: Nie, ale Mateusz kupił dzisiaj pączki. One są trochę jak chmury. Najlepsze można znaleźć na gdańskim Brzeźnie, naprawdę, nie tylko ja tak uważam. Mateusz: Ja staram się rzucić palenie, ale jeszcze mi się nie udało. To dlatego pocieszałem się jedzeniem.
Tym pytaniem chciałam oczywiście nawiązać do nazwy waszego zespołu. Bo skąd pomysł na taką, a nie inną?
M: W zasadzie nie jest to skomplikowana historia. Lubimy zostawiać to do interpretacji własnej, natomiast bezpośrednią inspiracją był tekst piosenki Foals – Heavy Water. Jest tam wers, który brzmi dosłownie: we all eat clouds. Bardzo się nam to spodobało i zostaliśmy przy tym, szczególnie, że błądziliśmy między innymi nazwami.
W takim razie jak określilibyście swoją grę? Jaki to jest gatunek? Usłyszałam gdzieś raczej żartobliwe stwierdzenie, że gracie cloud rock. M: Nie mam pojęcia, kto stworzył tę nazwę. Natomiast faktycznie,
usłyszałem ją kiedyś i brzmi ona zabawnie. Trzymam ją jako kartę „wyjdź z więzienia” i wykorzystuję jako odpowiedź, gdy pada pytanie o gatunek. Granie cloud rocka to zgrabne i na wpół humorystyczne rozwiązanie tego problemu nazewnictwa. J : Ja myślę, że to może być indie rock. Ten gatunek jest bardzo różnorodny i chyba moglibyśmy się w niego wpasować. M : Problemy z nazewnictwem są też spowodowane tym, że nasze granie zmieniało się na przestrzeni czasu i wciąż ewoluuje. Na początku graliśmy bardziej rockowo, teraz idzie to chyba w kierunku indie. Tak właściwie, to jak rozumiałbyś indie, Jasiek? J : Indie-pendent przecież znaczy niezależna. (śmiech) W sumie to jesteśmy teraz definicją niezależności. W końcu nagrywamy sami i możemy eksperymentować tyle, ile nam się podoba! Mamy do dyspozycji aż cztery mikrofony i własną salkę.
Przy okazji nagrywania Hot16Challenge poszliście właśnie w elektronikę i hip-hop, co nie jest waszym charakterystycznym brzmieniem.
J: To wyzwanie było tylko zabawnym epizodem. Jeśli chodzi o nasze ogólne brzmienie, będziemy szli w hybrydę. Zdaje się, że muzyka instrumentalna jest u schyłku, element pozainstrumentalny przenika do wszystkich kompozycji. Jestem entuzjastą łączenia gatunków, więc
42–43
bardzo otwieramy się na eksperymenty. Obecnie nagrywamy utwór, przy którym przykładamy sporą wagę do detali, jak choćby dźwięki z syntezatora i inne elementy wypełniające jego przestrzeń.
A muzyka instrumentalna jest twoim zdaniem u schyłku, bo…
J: Bo trzeba cały czas iść w kierunku, który jest atrakcyjny dla odbiorców. Spójrzmy choćby na ostatnią twórczość Bring Me the Horizon – która mi osobiście się podoba. Nie są to drętwo brzmiące kompozycje, są naprawdę hybrydowe, w sporej części „sztuczne”. To bardzo pożądana forma kreatywności. Kiedy sam próbowałem stworzyć coś na komputerze, byłem lekko przytłoczony – muzycy, których to nie przerasta, mają spore pole do popisu. M: Podpisuję się pod tym. Byłoby przecież naiwne, gdybyśmy uparcie trzymali się schematu, który znamy, i nic więcej. Miałoby to sens, gdybyśmy mieli w stu procentach skrystalizowany styl, który jest dojrzały i jasny – bas, gitara, perkusja – natomiast w momencie, w którym z każdą kolejną próbą odkrywamy coś w ramach naszej wyobraźni muzycznej, naszego pojęcia o komponowaniu, nie możemy się zamykać. To dość naturalne, że czerpiemy z różnych brzmień – Jasiek nazwał je elektronicznymi – daje nam to nadzieję na wzbogacenie tego stylu. Wypracujemy formułę, która będzie prawdziwym dobrodziejstwem.
Wasze autorskie brzmienie jest na tyle oryginalne, że nie potrafię znaleźć podobnego zespołu na polskiej scenie muzycznej. Utwór z Hot16Challenge przypomniał mi jednak Myslovitz. Powiedzcie mi – dzięki jakim inspiracjom tworzycie muzykę, która nie jest wyraźnie odtwórcza?
M: Bardzo nam miło, że twoim zdaniem nagrywamy taką właśnie muzykę. Nie inspirujemy się Myslovitz, mimo że sporo osób miało takie samo odczucie podczas słuchania tego kawałka. Na pytanie o bezpośrednie inspiracje powinien tak naprawdę odpowiedzieć każdy członek zespołu, bo wszyscy słuchamy bardzo różnorodnej muzyki, która w jakiś sposób kształtuje nasz gust. Myślę, że to jest nasza zaleta – każdy ma swój pomysł i zawsze dodaje coś od siebie. Ja sam nie złapałem się jednak nigdy na tym, że słuchałem konkretnego artysty i na nim postanowiłem się wzorować. J: Mnie z kolei bardzo zaskoczyło to porównanie. Tak jak powiedział Mateusz, każdy z nas ma wpływ na konstrukcję piosenki. Czerpiemy radość z samego grania i procesu twórczego. Jest może jeden zespół, który przychodzi mi na myśl i którego brzmienie wydaje mi się bardzo inspirujące – Bay Faction.
Macie za sobą sporo koncertów i kilka przeglądów muzycznych, w tym dwa wygrane. Z czego jesteście najbardziej dumni? Co dało wam najwięcej radości? J: Wydaje mi się, że wygrana olsztyńskiej Fest Muzy – gdy dopiero zaczynaliśmy grać. Ma to dla mnie ogromną wartość sentymentalną, bo finał kon-
wywiad z zespołem Wszyscy Jemy Chmury /
kursu był tego samego dnia co mój bal gimnazjalny. Po naszym występie od razu pojechałem się pobawić, a gdy wróciłem, wyniki były już ogłoszone. Nie wiedziałem, kto wygrał! Mimochodem usłyszałem, że my, ale nie chciałem w to wierzyć. Spojrzałem wtedy w kierunku Mateusza i Krzyśka, którzy... udzielali już wywiadu. .
J: Jeśli grasz coś od serca, coś co ci się podoba, masz większą szan-
M: Fest Muza zdecydowanie ma swoją własną kategorię, szczególny sen-
w Rawiczu pozwoliła nam na zakup sprzętu – mikrofonów, kabli, statywów, karty dźwiękowej – właśnie nagraliśmy pierwszą piosenkę, w planach mamy kolejne trzy, a potem – coś naprawdę innego, nowoczesnego i eksperymentalnego. M: Nasze poprzednie doświadczenia z nagrywaniem w warunkach studyjnych były, powiedzmy, obarczone pewnymi niewygodami. Byliśmy nieprzygotowani technicznie, a brak jasnej wizji nagrywanego utworu znacznie to komplikował. J: No i mieliśmy problemy z kwestiami brzmieniowymi. Teraz mamy nad tym kontrolę.
A Ty, Mateusz?
tyment – na takim etapie naszego rozwoju był to gigantyczny zastrzyk motywacji, żeby kontynuować ten projekt. Był to też zastrzyk pewności siebie. Przekonaliśmy się, że faktycznie jesteśmy w stanie grać coś, co przemówi do odbiorców, co im się spodoba – to pierwszy taki moment, w którym wystawiliśmy się na ocenę obcych ludzi. Stąd to specjalne miejsce festiwalu w naszych sercach.
Oprócz Fest Muzy, udało wam się zdobyć jeszcze jedną wygraną, w Rawiczu, w konkursie Muzykorama. Występ odbywał się jednak w formie online. Jak się czuliście, grając przed widownią, która ogląda was zdalnie? J: Zestresowałem się bardziej chyba tym, że była to jednak forma kon-
kursu, a nie koncert. Brak publiczności nie oddziaływał na mnie aż tak, ale fakt, czułem się dziwnie. Brakowało mi tej energii, którą czujemy podczas występów na żywo. Mimo wszystko jestem zadowolony z tego występu. Byliśmy bardzo dopieszczeni przez organizatorów i poznaliśmy świetnych ludzi. M: Przede wszystkim było to dla nas zupełnie nowe doświadczenie. Sama forma online miała zarówno swoje plusy, jak i minusy. Wydaje mi się, że atmosfera była zbliżona do próby generalnej przed koncertem, a na nich czujemy podekscytowanie nadchodzącą chwilą wyjścia na scenę. Z drugiej strony, brak publiczności na pewno zaniżył nasze odczucia związane z dynamiką tego koncertu. Mimo wszystko pozytywnie oceniam ten występ.
Nic dziwnego, że brakowało wam widowni, która przecież was uwielbia! Pamiętam, gdy na olsztyńskiej Kortowiadzie fani przynieśli baner z waszymi twarzami. Jak myślicie, za co was tak cenią?
M: Osobiście jestem pod wrażeniem tego, jak chłopaki radzą sobie z prowadzeniem sekcji rytmicznej. To fundament naszych kompozycji, który sprawia, że wszystko płynie, bije i nadaje większy charakter utworom. Ja z kolei na tę podstawę próbuję położyć wierzchnią warstwę w postaci wokalu i gitary, która wszystko scali. Każdy z nas stara się, żeby nasze utwory były wykonane profesjonalnie. Może właśnie to przyciąga słuchaczy.
fot. Martyna Asztemborska
Wszyscy Jemy Chmury. Od lewej: Krzysztof Sobieraj, Jasiek Dołkowski i Mateusz Szkoda
sę na zaangażowanie odbiorcy. Ludzie widzą, że tworzymy jedność i myślę, że to ich porywa na koncertach.
Czas porozmawiać o waszych ogólnych planach na przyszłość. O przedsięwzięciach, nowych kawałkach.
J: Musimy na pewno nagrać coś solidnego. Ostatnia wygrana
Czyli żadnej konkretnej płyty w planach.
J: No właśnie – teoretycznie tego nie ustalaliśmy, ale mamy faktyczne możliwości samorealizacji, co pozwala nam pracować w innym modelu wydawania muzyki. Nie wchodzimy do studia, żeby nagrać osiem piosenek, wyjść, i wydać je. Teraz raczej tworzymy na bieżąco i dopiero potem montujemy jakiś krążek – zresztą dziś ranga płyty nie jest aż tak wysoka jak kiedyś – operowanie w modelu bieżącego wypuszczania muzyki jest ciekawszym rozwiązaniem. Nie postanowiliśmy jeszcze jak dokładnie będzie to wyglądało. M : Na razie możemy tylko spekulować. Będziemy o tym rozmawiać, na pewno w tym konkretnym momencie sami nagrywamy swoje utwory i uczymy się tego. Skłamałbym gdybym powiedział, że jesteśmy zdeterminowani by iść tylko w jednym kierunku.
Zatem pochwalcie się, gdzie obecnie można was posłuchać. Macie na Spotify kilka piosenek, będzie ich tam więcej? J: Tak, będziemy też uploadować je na bieżąco na YouTube i in-
formować słuchaczy o nowych kawałkach na naszym fanpage’u Wszyscy Jemy Chmury. Mamy też konto na Instagramie o takiej samej nazwie, wrzucamy tam zdjęcia z koncertów i wszelkie zapowiedzi nowych utworów. Mam nadzieję, że już niebawem zapowiedzi będą się naprawdę mnożyć. M: Z pewnością! 0
kwiecień 2021
/ daj to głośniej!!!!!!!
Sztuka przegięcia... ... jak słuchać hyperpopu bez mdłości?
Hyperpop jest muzycznym objawieniem 2020 r. Na temat jego fenomenu rozpisywali się już czołowi krytycy – jedni zdążyli ochrzcić ten nurt brzmieniem przyszłości, a inni uznać go za chwilową modę lub kiczowaty kolaż złożony z niepasujących do siebie elementów. T E K S T:
M I ŁO S Z P I O T R OW S K I
yperpop polaryzuje nie tylko dziennikarzy, lecz także słuchaczy i nikogo nie powinno to dziwić, gdyż jest to muzyka intencjonalnie jaskrawa, a nawet przejaskrawiona. Nie ma tu miejsca na szarość, za to paleta pozostałych barw jest pokaźna, podobnie jak ilość dźwięków upychanych w hyperpopowych produkcjach. Podgatunek ten to artystyczna próba uchwycenia nadmiaru bodźców fundowanych nam przez coraz bardziej przyspieszającą rzeczywistość. Kocioł, w którym miesza się internetowa kultura remiksu, memy i wszechobecny maksymalizm z nowatorskim, futurystycznym podejściem do muzyki, a wszystko to doprawione jest kilkoma warstwami ironii i nostalgią. Pstrokacizna ta fluktuuje między gatunkami i adaptuje z nich rozmaite komponenty, łamiąc przy okazji schematy i często przekraczając wszelkie granice, w tym granicę czegoś, co wielu mogłoby nazwać „dobrym smakiem”. Jednak twórcy utożsamiani z hyperpopem zdają się nie przejmować tego typu wyznacznikami i konsekwentnie realizują swoje wizje. Dziś ten podgatunek zyskuje ogromną popularność, a artyści tacy jak 100 gecs coraz częściej figurują na listach przebojów. Ścieżkę do tego sukcesu utorowali im pionierzy działający w drugiej dekadzie XXI w., którzy dziś uważani są za prekursorów eksperymentalnej muzyki popularnej i tym samym tworu znanego pod nazwą hyperpop. 30 stycznia 2021 r., po niefortunnym wypadku, zmarła SOPHIE, która była nie tylko ikoną środowiska LGBTQ+, ale także jedną z najbardziej wpływowych artystek ostatniego dziesięciolecia. Współpracowała między innymi z Madonną i Charli XCX, dekonstruując w swoich produkcjach popowe schematy. SOPHIE nie stroniła od eksperymentów i nowatorskich rozwiązań. Już kilka lat temu tworzyła kompozycje będące forpocztą stylistyki, która dziś coraz śmielej puka do mainstreamu. Niestety SOPHIE nie będzie dane zobaczyć dalszego rozwoju i niewątpliwe świetlanej przyszłości podgatunku wyrastającego na kanwie jej prac. Dyskografia Szkotki jest niezwykle bogata i eklektyczna. SOPHIE była znana z pracoholizmu i uczestniczyła w wielu przełomowych projektach, jednak pozostawiła po sobie kilka utworów, któ-
H
44–45
Sophie
re miały szczególny wpływ na kształtowanie się hyperpopu i jego obecne brzmienie. Warto wyróżnić chociażby wydane w 2018 r. Immaterial czy VYZEE z 2015 r. Była także współautorką jednego z najciekawszych przedsięwzięć muzycznych ostatnich lat. W 2014 r. wraz z założycielem kolektywu PC Music A.G. Cookiem oraz wokalistką HFD przygotowała numer Hey QT, który miał za zadanie promować fikcyjny napój energetyczny. Piosenka ta już wówczas przejawiała cechy charakterystyczne dla hyperpopu. Odznaczała się m.in. spitchowanym wokalem i plastikową, przesłodzoną otoczką. Przez następne lata pomysły te były rozwijane nie tylko przez SOPHIE, ale także innych artystów. Wspomniany wcześniej A.G. Cook, wraz z pozostałymi członkami PC Music, od 2013 r. kreuje post-ironiczny, przesycony estetyką reklamy i drwiący z konsumpcjonizmu artystyczny ruch, który jest kluczowy do zrozumienia genezy hyperpopu. Wszyscy pamiętamy Rebeccę Black, autorkę wydanego w 2011 r. Friday – singla, który przez wiele osób został uznany najgorszym utworem wszech czasów i w mgnieniu oka stał się internetową sensacją, a także synonimem tanizny i muzycznej degrengolady. Dorian Electra postanowili nieco odświeżyć to dzieło i wraz z Big Freedią, 3OH!3 i Rebeccą Black przygotowali jego hyperpopową wersję. Remiks ten, zilustrowany memicznym, pod każdym względem przegiętym klipem, wystawia tolerancję słuchaczy na próbę, eksplorując odległe rejony kiczu, do których nikt wcześniej się nie zapuszczał. Stanowi swego rodzaju manifest tego, czym jest hyperpop, a mianowicie bezkompromisową, nieokiełznaną zabawą, postmodernistyczną jazdą bez trzymanki, przesyconą
tęsknotą do początków XXI w. Jest to muzyka, której nie sposób scharakteryzować w kilku prostych epitetach, bowiem można odnaleźć w niej wpływy praktycznie każdego gatunku wymyślonego do tej pory. Hyperpop pokazuje środkowy palec nie tylko tradycyjnej strukturze piosenki, ale także konserwatywnemu podziałowi na płci. Sama SOPHIE była osobą transpłciową, podobnie jak połówka zespołu 100 gecs, Laura Les. Dorian Electra zaś określają się jako genderfluid i używają zaimka osobowego „oni”. Jest to muzyka na wskroś współczesna, a zawarte w niej teksty często opowiadają o problemach związanych z poszukiwaniem tożsamości i niebinarnością. Queerowa estetyka jest jednym z filarów tego nurtu. Świetnie obraca się w niej także Charli XCX, której twórczość często wrzucana jest do pojemnej szuflady z podpisem hyperpop. Przyglądając się zawartości tej szuflady, warto zwrócić uwagę także na bardziej niszowych artystów, takich jak chociażby oaf1, Slayyyter czy Alice Gas. Choć zmasowany atak słodkich nightcorowych wokali połączonych z przeładowanymi od superaktywnych dźwięków podkładami rzeczywiście może wywołać u twardogłowych słuchaczy konwulsje, to hyperpop zdecydowanie jest czymś więcej: krzywym zwierciadłem, w którym odbija się nasza rzeczywistość; krzykliwą esencją wyciągniętą z różnych trendów minionych lat. Schowany pod wieloma kalejdoskopowymi warstwami, gdzieś tam kryje się także ważny przekaz dotyczący młodego pokolenia, a w szczególności osób nieheteronormatywnych. Hyperpop stawia przede wszystkim na ekspresję absolutną – taką, której nie ogranicza gorset żadnych norm i konwenansów. 0
lifestyle /
Styl życia Polecamy: 46 CZARNO NA BIAŁYM Jak stworzyć idealną pracownię? Odwiedziny w białostockim Karton Studio
52 SPORT Królowa powraca!
fot. Jakub Boryk
Przewodnik po nowym sezonie Formuły 1
53 REPORTAŻ Żywa książka synonimem prawdziwej historii O tym, jak narodziła się Żywa Biblioteka
O własnych siłach
M A R I A B O G U TA
est wiosenne popołudnie. Niewidoma kobieta z laską porusza się po chodniku. W pewnej chwili podchodzi do niej obcy mężczyzna, bez słowa bierze ją pod rękę i zaczyna prowadzić. Nie ma on złych intencji. Powiem więcej – jest świadomy, że nie każdy, kto potrzebuje pomocy, ma odwagę o nią poprosić, więc pragnie wziąć sprawę w swoje ręce. Nie wie jednak, że pomimo swej niepełnosprawności kobieta nauczyła się samodzielnie poruszać po mieście i robi to już od wielu lat. Skąd ma przecież wiedzieć – nie zadał nawet pytania. Niewidomą wypełnia wówczas lęk. Czuje na sobie dotyk obcej dłoni, ciągnącej ją w kierunku innym niż ten, w którym planowała iść. Nie wie, kto do niej podszedł i co zamierza uczynić. A wszystkiemu winne jest owo uciążliwe milczenie. Gdzie indziej z pozoru niewyróżniająca się uczennica podstawówki płacze, zamknięta w kabinie szkolnej toalety. Emocje, które w sobie nosi, są dla niej zbyt silne i niezrozumiałe. Dlatego nie chce o nich mówić – pragnie wyłącznie uporać się z nimi na własną rękę, spróbować usłyszeć oraz pojąć swój wewnętrzny chaos. Słyszy czyjeś kroki. Kobiecy głos każe jej opuścić pomieszczenie i natychmiast powiedzieć, co się stało. Wyszedłszy z kabiny, dziewczyna spotyka szkolną pedagog. Proszę pani, potrzebuję być teraz sama – mówi uczennica. Nauczycielka jednak nie przestaje zadawać pytań. Nakłania ją, by wyszła z łazienki i udała się z nią do gabinetu. Nie pomaga tłumaczenie, nie pomagają słowa odmowy. Pani pedagog jest nieugięta. Emocje
J
Co więcej dotarło do mnie, jak powszechnym
problemem
opisany wyżej konflikt.
jest
dziewczyny sięgają wówczas zenitu. Z braku dostępnych środków wyrazu postanawia rzucić odzywką z kategorii chamskich. Niewidoma kobieta i pełnosprawna uczennica. Na pierwszy rzut oka historie te nie wykazują wielu powiązań. Przez każdą z nich przewija się jednak ten sam konflikt. Strona „szlachetna” pragnie udzielić wsparcia tym, którzy w jej opinii go potrzebują. Swym działaniem wzbudza jednak nieufność, a nie wdzięczność. Zapomina bowiem o słuchaniu – zamiast tego podejmuje dość forsowną próbę udzielenia pomocy. Strona „cierpiąca” tymczasem woli być pozostawiona sama sobie. Nie rozumie intencji „tych z naprzeciwka”, toteż odczuwa strach, a niekiedy również frustrację. Przyznam, że przez pewien czas blisko było mi do tych „szlachetnych”. Dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy w życiu miałam okazję pracować z grupą niepełnosprawnych, uświadomiłam sobie, że wielu z nich ma w sobie ogromną potrzebę niezależności, której nie należy ich pozbawiać. Co więcej dotarło do mnie, jak powszechnym problemem jest opisany wyżej konflikt. Również ludziom pełnosprawnym zdarza się usłyszeć przecież komunikat typu daj, zrobię to za ciebie. Samodzielność jest rzeczą potrzebną. Nikt bowiem nie zrozumie naszych problemów i wewnętrznych barier lepiej niż my sami. Nie znaczy to oczywiście, że powinno się całkowicie zrezygnować z przyjmowania cudzego wsparcia lub udzielania go. Jednak przede wszystkim warto słuchać siebie nawzajem i dawać innym przestrzeń w momencie, gdy o nią proszą. Dlatego pozwólmy ludziom żyć o ich własnych siłach. 0
kwiecień 2021
CZARNO NA BIAŁYM
/ klimatyczne studio rysunku
Zapraszam do kupienia tej strony jako NFT
Jak stworzyć idealną pracownię? T E K S T I Z DJĘC I A : A LE KSA N D R A G RO DZ K A
Karton Studio – niezwykle klimatyczne miejsce w Białymstoku, do którego zaprosiła mnie Natalia na sesję zdjęciową. Pracuje tam jako nauczycielka rysunku, a na co dzień studiuje architekturę na Politechnice Gdańskiej. Hobbistycznie zajmuje się modelingiem, co mogą potwierdzić liczne sesje zdjęciowe dla magazynów i świetnych fotografów, jak i ja! Karton Studio ma urokliwe wnętrze, które mieści się na dwóch poziomach starej fabryki. Znajdziecie tam masę przedmiotów zdobytych w Sklepie pod Wiatrakiem w Białymstoku, w którym sprzedawane są przedmioty vintage. Ponadto pracujące w nim dziewczyny przygarnęły kotki, które na co dzień tam mieszkają! W Studiu podchodzimy indywidualnie do każdego, z kim pracujemy. Nie ma przyjemniejszego uczucia niż przypatrywanie się procesowi powstawania poszczególnych prac, jak i rozwojowi studentów – mówi Natalia. To wszystko sprawia, że jest to najlepsze miejsce do szukania wszelkich inspiracji dla artystów. Sama mogę powiedzieć, że przebywając w studiu, ma się wrażenie oderwania od rzeczywistości, natomiast czas w tym miejscu płynie spokojniej. 0 @sztuka_prostoty @irreveren_t
46–47
klimatyczne studio rysunku /
CZARNO NA BIAŁYM
kwiecień 2021
CZŁOWIEK Z PASJĄ
/ Wioślarstwo z innej perspektywy
magluj z tym
Ergometr to zwierzęca próba siły* Wioślarstwo to sport dla osób, które lubią się zmęczyć, kochają rywalizację i przełamywanie własnych granic. Wspólnie z Aleksandrem Chajdą – Mistrzem Świata U23 na ergometrze wioślarskim – zgłębiamy tajniki tego nietuzinkowego sportu. T E K S T:
M AT E U S Z K L I P O
Z DJ Ę C I E :
MICHAŁ SZYPLIŃSKI
MAGIEL: Mistrzostwo Wielkiej Brytanii zwane nieoficjalnymi mistrzostwami Europy, a na-
stępnie Mistrzostwo Świata w kategorii U23. Czy to jest twój najlepszy sezon w karierze? Co spowodowało, że rok 2021 rozpoczął się dla Ciebie tak niezwykle udanie? ALEKSANDER CHAJDA: Powodem tak dobrej dyspozycji jest przede wszyst-
kim ciężka praca. Ten sezon zaczął się dla mnie fenomenalnie i będzie to niewątpliwie najlepszy początek roku w karierze. Na początku się tego zupełnie nie spodziewałem, jednak z czasem wydało mi się, że osiągnięcie końcowego sukcesu jest możliwe – wyczekiwałem go i konsekwentnie realizowałem cele.
Dlaczego uważasz, że osiągnięcie sukcesu jest możliwe? Co spowodowało, że uwierzyłeś w siebie? Codziennie trenowałem, siedem razy w tygodniu jeździłem na treningi do TWDW (Towarzystwo Wisła dla Wioślarzy – przyp. red.) i dawałem z siebie wszystko. Kiedy zaczęła się pandemia, wiedziałem, że będę miał dużo wolnego czasu i chciałem go jak najlepiej wykorzystać. W moim życiu zawsze sport był ważny, dlatego postawiłem sobie ambitny cel, a jak dobrze wiemy, takie są najbardziej motywujące i konsekwentnie do niego dążyłem.
Tak, w porównaniu z British Rowing Indoor Championship poprawiłem swój wynik o niemal 1,5 sekundy. W tym sporcie to bardzo dużo, bo na dystansie sprinterskim, jakim niewątpliwie jest 500 m, każda milisekunda się liczy. Po zdobyciu Mistrzostwa Europy analizowałem, ile szybciej muszę popłynąć, żeby mieć pewność, że zdobędę medal z wymarzonego kruszcu – mój czas dałby mi „tylko” brązowy krążek, dlatego zależało mi na poprawieniu swojej wydolności i osiąganych czasów.
Wspomniane przez ciebie 500 metrów to twój popisowy dystans. Czy masz przygotowaną na niego jakąś strategię? W jaki sposób rozkładasz siły? Strategię mam bardziej treningową, bo taki start na dystansie sprinterskim różni się od typowego wyścigu wioślarskiego i wymaga odmiennego przygotowania. W trakcie ćwiczeń skupiam się bardziej na pokonywaniu kolejnych odcinków interwałowo – muszę przygotować organizm na maksymalny wysiłek podczas bardzo krótkich przejazdów. Zamiast klasycznych treningów tlenowych, na których bazuje wioślarstwo, musiałem zmienić koncepcję na intensywny kilkunastosekundowy wysiłek – wykonuję krótkie przejazdy, ale na 100 proc. swoich możliwości. Sam start na dystansie sprinterskim jest bardzo podobny do tego na dłuższym – zaczynam od wykonania siedmiu szybkich ruchów, aby nakręcić bęben (element ergometru z przesłoną, który odpowiada za stawiany opór – przyp. red.). Następnie przez 200 m utrzymuję stałe tempo sekundę poniżej tego, które założyłem sobie przed startem. Kolejne 200 m to już walka z samym sobą – każde kolejne pociągnięcie zależy od siły woli – organizm mówi ci, że musisz zwolnić. Ostatnie 100 m w żargonie wioślarzy to jazda do odcinki. Robi ci się czarno przed oczami, pojawiają się mroczki, ale wiesz, że musisz jechać do końca, walczyć. Zdajesz sobie sprawę, że to ostatnie pociągnięcia i dojedziesz do mety.
Lubię sobie stawiać ambitne cele i następnie je realizować.
Poruszyłeś tutaj ważny aspekt – pandemię COVID-19. Ze względu na międzynarodowe restrykcje i ograniczenia zarówno Mistrzostwa Europy, jaki Mistrzostwa Świata odbywały się online. Co uważasz o takim rozwiązaniu? Czy czujesz, że w rzeczywistości przedpandemicznej zawody miały lepszy klimat? To jest chyba największy minus tych zawodów. Brakowało mi tej atmosfery i rywalizacji, która zawsze towarzyszy konkursom odbywającym się stacjonarnie. Co prawda wszyscy ścigali się w tym samym czasie online, jednak nie było czuć tych emocji. Nie można się było nakręcać osobami obok siebie. W trakcie tych startów słyszałem jedynie odgłosy z komputera. Brakowało mi tego ducha współzawodnictwa co np. w trakcie zeszłorocznych Mistrzostw Świata z Paryża.
Jeżeli jesteśmy już przy wyścigu – jak to jest zdobyć Mistrzostwo Świata? Jakie emocje czułeś w trakcie wyścigui bezpośrednio po nim? Zdobycie Mistrzostwa Świata to niewyobrażalne uczucie. W pierwszym momencie to zupełnie do mnie nie dotarło. Zaplotłem ręce za głową i nie mogłem uwierzyć, że wygrałem. Spojrzałem jeszcze raz na wynik, następnie potrzebowałem kilku sekund na przeanalizowanie i wreszcie zrozumiałem: O kurde, faktycznie! Jestem Mistrzem Świata. Z każdą kolejną chwilą czułem narastające emocje – radość, lekkość i ekscytację. Zdobycie takiego trofeum po roku intensywnych ćwiczeń? Uczucie niesamowite, po prostu niesamowite.
W porównaniu z Mistrzostwami Europy poprawiłeś nieznacznie swój czas, prawda?
48–49
Zacząłeś tutaj temat treningów. Opowiedz, proszę, jak wygląda twój typowy trening na ergometrze – ile, gdzie i w jaki sposób trenujesz? Na początku, jak zaczynałem swoją przygodę z regularnym trenowaniem, to uczęszczałem na zajęcia organizowane przez sekcję AZS UW. Ponadto uzupełniałem je o swoje indywidualne treningi na TWDW. Tego typu wysiłek jest męczący zarówno fizycznie, jak i psychicznie. W trakcie wiosłowania w każdy ruch trzeba włożyć maksymalną siłę, dlatego bardzo ciężko jest wytrzymać do końca, a każdy trening jest dużym obciążeniem dla pracującego na wysokich obrotach organizmu. Przed każdym przejazdem szukam chwili skupienia – puszczam na słuchawkach motywującą muzykę, np. Eminema, i jadę na trening. Sam trening jest bardzo krótki – rozgrzewka 10 minut i 20–30 minut właściwego wiosłowania. Wykonuję serie interwałowe, w trakcie których jadę na maksa – tak, żeby 1
Wioślarstwo z innej perspektywy /
się zmęczyć, zajechać. O tyle lepiej, że towarzyszący mi ból jest raczej krótki (śmiech).
Rano przed wyścigiem okazało się, że przekroczyłeś o 3 kg wagę umożliwiającą przystąpienie do zawodów. Jak sobie z tym poradziłeś? To było dla mnie nawet trudniejsze wyzwanie niż sam start. Wstałem rano, aby sprawdzić swoją wagę, która pokazała 78,2 kg. Żeby przystąpić do rywalizacji musiałem ważyć poniżej 75 kg. Na początku załamałem się i myślałem, że to już koniec i w tym roku nie wystartuję, ale zebrałem się w sobie i walczyłem do ostatniej minuty przed startem. Z pomocą przyszedł mi sposób z internetu, który stosują bokserzy przed ważeniem, mianowicie, aby się odwodnić. Woda stanowi ok. 60 proc. masy ciała, więc przy odpowiednich warunkach można ją bardzo łatwo zredukować poprzez wypocenie. W tym celu wziąłem trzy bardzo gorące kąpiele po 20 minut, dodatkowo stosowałem napary z pokrzywy. Wychodząc z wanny, dosłownie marzyłem o szklance wody, ale na szczęście udało mi się wytrzymać. Następnie nic nie piłem i nic nie jadłem do ważenia przed samymi zawodami. Przy takim osłabieniu i odwodnieniu udało się zrzucić nawet więcej niż zamierzałem i wystartować w Mistrzostwach Świata.
Wróćmy do przeszłości. W jaki sposób zaczęła się twoja przygoda z tym tak mało popularnym sportem? Czy pamiętasz swój pierwszy raz na ergometrze? Z wiosłowaniem to jest zabawna historia. Pierwszy raz spotkałem się z ergometrem w gimnazjum – przyszli do nas trenerzy z WTW (Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego – przyp. red.), aby nam pokazać, jak działa ergometr wioślarski, żebyśmy się mogli pobawić i zobaczyć, czy nas to w ogóle interesuje. Okazało się, że osiągnięte przeze mnie czasy są bardzo dobre i dostałem zaproszenie do klubu, a następnie na zawody – w tym czasie odbywały się Mistrzostwa Warszawy dla Szkół Gimnazjalnych. Bez większego przygotowania technicznego i siłowego udało mi się wygrać te zawody, nawet mam jeszcze statuetkę Tytana Warszawy. Przypadek chciał, że dystansem do przepłynięcia było 500 m. Jak wracam pamięcią do tego zdarzenia, to wydaje mi się, że los chciał żebym ścigał się na takim dystansie – to nie jest 1000 m czy 2000 m, gdzie większą wagę przykłada się do kondycji. W 500 m, jak to w sprincie, chodzi bardziej o siłę i wytrzymałość siłową, oczywiście kondycję też trzeba mieć, bo 500 m to znowu nie tak mało.
Ergometr to sport indywidualny, a wioślarstwo jest pracą całej załogi. Czy chcesz spróbować swoich sił w osadzie wioślarskiej czy zamierzasz pozostać przy ergometrze? Jeszcze nie wiem, jak to się potoczy, ale na ten moment chciałbym spróbować swoich sił w osadzie wioślarskiej. Zacząłem już w zeszłe wakacje – brałem udział w Akademickich Mistrzostwach Polski na skifie (jednoosobowa łódź wioślarska – przyp. red.). Niestety, podobnie jak na ergometrze, dużo przygotowywałem się samemu, a na wodzie większą rolę odgrywa technika i był to dla mnie pułap nie do osiągnięcia, którego nie byłem w stanie samodzielnie osiągnąć. Obecnie trenuję z AZS UW i w sezonie udaje nam się czasem schodzić na wodę. Ponadto dalej będę „wałkował” ergometr, żeby być jeszcze lepszym.
CZŁOWIEK Z PASJĄ
Jakie są twoje następne cele w karierze i co planujesz osiągnąć? Zawody seniorskie? A może coś innego? Zastanawiam się nad przygotowaniem do Igrzysk Olimpijskich, bo najbliższa impreza w Tokio i za 3 lata w Paryżu to będą ostatnie zawody, w których wydzielona będzie waga lekka w wioślarstwie. Na ten moment brakuje mi 20–30 sekund do zawodników z tej kategorii, którzy jeżdżą najlepiej na świecie. Jest to dużo, ale nie jest to niemożliwe. Tak samo myślałem o Mistrzostwach Świata na ergometrze pół roku temu – że to się nie uda, że jest za mało czasu, a jednak się okazało, że można. Lubię sobie stawiać ambitne cele i następnie je realizować.
Jeżeli miałbyś wskazać osobę, która jest bądź była dla ciebie największą motywacją kogo byś wybrał? Kto jest twoim idolem? Wskazałbym dwie osoby – zaczęło się od Michała Zawadzkiego (absolwenta SGH – przyp. red.). Trenując na ergometrze wioślarskim, szukałem sobie większego celu niż tylko Akademickie Mistrzostwa Polski i przeglądałem różne archiwalne zawody, natrafiłem na artykuł o Mistrzostwach Świata. Zobaczyłem informację, że Polak zdobył na nich trzecie miejsce. Kliknąłem w artykuł i okazało się, że to właśnie był Zawadzki i to na tym samym dystansie, na którym ja startuję. To właśnie nim się zainspirowałem do startu w MŚ, jest podobnej postury co ja, pomyślałem, że jeżeli on mógł osiągnąć taki sukces, mi też się uda. Kolejną osobą był Brytyjczyk Phil Clapp – wielokrotny mistrz i rekordzista świata na dystansie sprinterskim w wadze ciężkiej. Jest on autorem wielu filmów na YouTubie, na podstawie których przygotowywałem się do startów. Bazowałem m.in. na jego poradach, planie żywienia czy po prostu na ćwiczeniach, które dodawałem do swoich treningów. Ponadto śledzę go na bieżąco na Instagramie, gdzie wstawia dużo motywujących zdjęć i filmów ze swoich treningów.
W jaki sposób zachęciłbyś inne osoby do uprawiania tego nietypowego i niezwykle wysiłkowego sportu? Podszedłbym do sprawy bardzo praktycznie – ergometr to dobre doświadczenie dla osób, które chcą zacząć swoją przygodę z jakimkolwiek sportem, bo jest niezwykle uniwersalny. Nawet krótki trening rozwija bardzo dużo partii mięśni, wpływa pozytywnie na kondycję i siłę. Ponadto pozwala szybko uzyskać smukłą sylwetkę i spalić mnóstwo kalorii. Ergometr nie jest także trudnym sportem na początek. Nawet zupełny laik będzie w stanie wykonać podstawowe pociągnięcia i się przy tym odpowiednio zmęczyć. Dlatego serdecznie zachęcam do spróbowania swoich sił w tym sporcie. 0 * Robert Borys, trener sekcji wioślarskiej ASZ UW
Aleksander Chajda Student drugiego roku zarządzania na WZ UW. Od zawsze związany ze sportem, członek A ZS UW. Ponadto interesuje się biznesem i podróżowaniem w egzotyczne miejsca. W trakcie swojego życia odwiedził takie kraje jak Panama, Indonezja, Armenia czy RPA.
kwiecień 2021
SPORT
/ metody statystyczne w sporcie
Siema siema o tej porze każdy wypić może, jakby nie było jest bardzo miło, nie? Normalnie walimy to co mamy, nie? Tak kminimy normalnie – na lewo to nie jest zgrzewo. Jakby nie było jest bardzo miło. Zwolnij bo to jest jednokierunkowa, panie pij od nowa...
Daj mi numer, ja i tak zgubię Przyznam się uczciwie, że statystyka nie była moim ukochanym przedmiotem na studiach. Mimo iż jestem jednym z największych sceptyków fenomenu cyferek, to zainspirowany modelem opracowanym przez CIES Football Observatory postanowiłem spojrzeć nieco w przyszłość i przyjrzeć się analitycznemu podejściu do futbolu. T E K S T:
ależy zacząć od tego, że algorytm sporządzony przez CIES to rewolucja na rynku wycen piłkarskich. Przez wiele lat niemalże monopolistą był bowiem w tym zakresie Transfermarkt, którego funkcjonowanie opierało, i w zasadzie nadal opiera się, nie na analizie statystycznej, a na subiektywnych ocenach tysięcy piłkarskich sympatyków z całego świata – czyli tzw. crowdsourcingu. Prawo do przedstawienia swojej opinii na temat wartości danego zawodnika ma każdy, kto zarejestruje się na portalu. Dane nie są analizowane w sposób w pełni demokratyczny – uprzywilejowani członkowie społeczności, nazywani potocznie sędziami, dokonują wnikliwej oceny wszelkich wycen pojawiających się na portalu, przypisując im odpowiednią wagę. Pozwala to uniknąć manipulacji oportunistycznych agentów piłkarskich czy dalece nietrafionych analiz niedoświadczonych kibiców. Jest to praktyka szczególnie wartościowa w przypadku mniej popularnych lig, takich jak Ekstraklasa, gdzie wycenę trzeba opierać na zaledwie kilku przedstawionych na portalu szacunkach. W całym modelu ciężko jednak o obiektywizm – zarówno u dokonującej estymacji wartości zawodników społeczności, jak i u wyznaczonych do kontroli owych ocen sędziów. Ponadto, oceny błyskawicznie się dezaktualizują – Transfermarkt uaktualnia swoje wyceny przeciętnie co pół roku, co w piłkarskim świecie jest działaniem dalece niepraktycznym, kilka dobrych meczów winduje niekiedy cenę, szczególnie młodych zawodników, o kilkadziesiąt, a nawet o kilkaset procent w górę. To, że zarówno największe światowe media, jak i gigantyczne korporacje, jakimi są czołowe, europejskie kluby sportowe, wciąż nierzadko bazują w swoich analizach czy sprawozdaniach na tak nieprecyzyjnych danych, opracowywanych nierzadko przez pełnych pasji nastolatków, wydaje się zjawiskiem bezprecedensowym.
N
Moneyball Futbol, pod kątem analizy statystycznej, przez wiele lat pozostawał w tyle za sportami takimi jak baseball czy koszykówka, prawdopodobnie przez swoją nikłą popularność w Stanach Zjednoczonych, które wybitnie lubują się w liczbach. W roku 2010 „The New York” Times nazwał piłkę
50–51
M I C H A Ł J ÓŹ W I A K
nożną najmniej statystycznym ze wszystkich popularnych sportów. Liga MLS (Major League Soccer) ukazywała wówczas na swojej stronie internetowej jedynie sześć danych statystycznych przy każdym z zawodników. MLB (Major League Baseball) udostępniała dwadzieścia dziewięć metryk dotyczących samego bicia piłki przez pałkarzy. Sławą okryła się zresztą zekranizowana z hollywoodzkim rozmachem historia Oakland Athletics, drużyny zarządzanej na przełomie XX i XXI w. przez emerytowanego baseballistę – Billy’ego Beane’a. Aby w pełni zrozumieć jednak sens wydarzeń, które miały miejsce w północnej Kalifornii, musimy cofnąć się aż do roku 1980, kiedy wspomniany w poprzednim paragrafie Billy Beane, znakomicie zapowiadający się zawodnik, musiał wybrać między karierą sportową a naukową. Został bowiem przyjęty na wymarzony Uniwersytet Stanforda, jedną z dziesięciu czołowych uczelni w kraju. Udział w drafcie i podpisanie kontraktu z New York Mets przekreśliły jego szanse na edukację na najwyższym światowym poziomie, zapewnił jednak znaczny zastrzyk gotówki – samo podpisanie kontraktu gwarantowało zawodnikowi 125 tys. dol. bonusu. Billy nie był jednak w stanie spełnić gigantycznych, pokładanych w nim oczekiwań. Swoją krótką, kilkuletnią karierę zawodniczą zakończył w Oakland Athletics, gdzie pozostał, pełniąc w latach 90. rolę skauta. Subiektywne, niekiedy życzeniowe myślenie kolegów po fachu odrzucało Beane’a, który zamierzał opierać swoje wybory i podejmowane decyzje na bazie twardych danych, nie doświadczenia i zmysłu. Kilka lat później główny bohater filmu Moneyball objął stanowisko dyrektora generalnego klubu. Klubu, który zmagał się z niemałymi problemami finansowymi i pełnił raczej rolę akademii wychowującej młodych zawodników dla najbogatszych drużyn ligi. Paul DePodesta, absolwent Harvardu, mianowany szefem skautingu w zespole Oakland Athletics, pozwolił jednak zrealizować wizę Billy’ego, który jeszcze jako skaut zafascynowany był analizą szczegółowych danych statystycznych. Zespół złożony z zawodników co najwyżej przeciętnych zajął w sezonie 2002 pierwsze miejsce na zachodzie, ustępując w całej lidze wypracowanym bilansem (103–59) jedynie legendarnemu New York Yankees.
Odniósł również dwadzieścia ligowych zwycięstw z rzędu, co nie wydarzyło się w amerykańskiej lidze baseballa od 1935 r. Innowacyjne podejście pozwoliło drużynie, aż po dziś dzień, gościć średnio co drugi sezon w fazie play-off, która jeszcze w latach 90. wydawała się praktycznie nieosiągalna.
Scouting w Football Managerze Futbol bardzo jednak na przestrzeni ostatniej dekady ewoluował. Takie serwisy jak Opta prezentują obecnie kompleksowe statystyki, wiele drużyn używa również własnych systemów do zbierania danych. Niemiecka Federacja Piłkarska (DFB) zastosowała w 2014 r., przełomowym zresztą dla piłki naszego zachodniego sąsiada, rozwiązanie opracowane przez SAP. Dziesięciominutowy trening, z dziesięcioma piłkarzami oraz trzema piłkami pozwolił na uzyskanie ponad siedmiu milionów danych w niezwykle rozbudowanej bazie. SAP ma również swój udział w rewolucjonizowaniu niemieckiej piłki klubowej. Dietmar Hopp, właściciel TSG Hoffenheim oraz współzałożyciel informatycznego giganta, stara się stale implementować innowatorskie rozwiązania z zakresu analizy danych do klubowej strategii. Sam Roberto Firmino miał, zgodnie ze słowami skauta drużyny z Hoffenheim – Lutza Pfannenstiela, zostać odkryty dzięki grze Football Manager, co przy obecnym zaawansowaniu technologicznym drużyny wydaje się wyjątkowo barwną anegdotą. Klubem, który wyróżnia się na piłkarskiej mapie Europy swoim analitycznym podejściem, jest również FC Midtjylland, duński fenomen, który odnotował w ubiegłym roku remisy w spotkaniach z Atalantą Bergamo oraz Liverpoolem. Filozofia zespołu z Jutlandii opiera się nie tylko na pozyskiwaniu niedocenianych, młodych piłkarzy, którzy przynoszą w dłuższej perspektywie czasowej krociowe zyski i świetne wyniki sportowe, ale i analizy taktycznej gry zespołu przy pomocy algorytmów, co ma zoptymalizować uzyskiwane wyniki. Prezes klubu – Rasmus Ankersen – kładzie w swoich wypowiedziach szczególny nacisk na stałe fragmenty gry. Klub zatrudnił nawet trenerów szlifujących z zawodnikami grę rękoma, aby udoskonalić dokonywanie bardziej precyzyjnych wrzutów z autu.
futbolowa emerytura / metody statystyczne w sporcie /
Meritum Zbawieniem dla domorosłych sympatyków piłkarskich danych statystycznych może okazać się CIES Football Observatory, które opracowuje przystępną, ale zarazem kompleksową analizę danych w celu przedstawienia aktualnej, realnej wartości zawodników z czołowych europejskich lig. Ceny płacone za zawodników, wbrew opinii laików, nie są bowiem irracjonalne. Są oparte na kryteriach, które są w znacznej części obiektywne, co pozwala nanieść je na model statystyczny. Ten stworzony przez CIES został opracowany w oparciu o 1790 transferów, a korelacja między estymowanymi, a realnymi sumami transferowymi plasuje się na poziomie wyższym niż 80 proc. Oznacza to w dużym uproszczeniu, że wzięte pod uwagę zmienne pozwalają wytłumaczyć 4/5 różnic wartości poszczególnych transferów. Twórcy algorytmu dodają, że, jeśli w dokonywanej analizie weźmiemy pod uwagę dodatkowo siłę przetargową klubów (opartą w dużym stopniu na aktualnej sytuacji finansowej drużyn), jesteśmy w stanie uzyskać współczynnik korelacji bliski 85 proc. Informacje uwzględnione w modelu statystycznym CIES mogą być podzielone na trzy partie – statystyki opisujące danego piłkarza, dane odnoszące się do klubu oraz zmienne wynikające z kontekstu. Ta ostatnia grupa pozwala uwzględnić inflację – zarówno tę znaną nam z lekcji ekonomii, jak i tę istniejącą wewnętrznie na rynku piłkarskim. Druga analizuje poziom klubu, w którym zatrudniony jest dany gracz. Zarówno pod kątem sportowym, jak i finansowym. Uwzględniane są wyniki odnotowane przez zespół
we wszelkich kompetycjach, a także prestiż i renoma samych rozgrywek. Ponadto, maglowane (sic!) są wszelkie dane dotyczące bieżących inwestycji tak klubu, jak i całej ligi. Pierwsza, a zarazem podstawowa część analizy opiera się zaś głównie na danych numerycznych. Pod uwagę brane są m.in. długość kontraktu, wiek gracza, status międzynarodowy, przebieg kariery, a przede wszystkim występy zawodnika, zarówno na polu klubowym, jak i reprezentacyjnym. Oczywistym wydaje się wzięcie pod uwagę liczby rozegranych minut, strzelonych bramek czy odnotowanych asyst, ale sam model opiera się na metodologii wykorzystującej bardzo szczegółowe dane dostarczane przez OptaPro. Obserwatorium podjęło także współpracę z firmą Instat, dzięki której możemy przyjrzeć się przedstawionej w łopatologiczny sposób formie klubów ze znakomitej większości europejskich lig. CIES opracowuje również specjalną bazę danych, z której dowiemy się chociażby, że najmłodszy skład w Europie ma aktualnie duńskie FC Nordsjælland, najstarszy Sivasspor (co ciekawe, w czołowej dziesiątce znajduje się aż sześć tureckich klubów), a najwyższą jedenastką w Europie dysponuje Hertha Berlin (średnia na poziomie 186,4 cm, imponujące!). Nietuzinkowy wydaje się również atlas migracji, który pozwala nam zaobserwować, że, pomijając kraje europejskie, największymi „eksporterami” na światowymi rynku piłkarskim są obok Brazylii i Argentyny kolejno Kolumbia, Nigeria, Urugwaj i Ghana. Portal stale dostarcza nowych danych będących inspirującym źródłem interpretacji piłkarskich trendów. Z najnowszego (stan na 25.03.2021) dowiemy się cho-
SPORT
ciażby, że w analizie zespołów z pięciu najlepszych lig, tym, który z największą dbałością podchodzi do zrównoważonego rozwoju składu, okazuje się być Manchester United. Wszystko poparte liczbami i fachową wiedzą. Zestawiając dane z serwisu Transfermarkt z tymi przedstawionymi przez CIES, łatwo zauważyć, iż są one bardzo rozbieżne. Wspomniany wyżej Zieliński jest przez niemiecki portal wyceniany na zaledwie 46 mln euro, co jest wartością niemal o 33 proc. mniejszą od tej przedstawianej przez szwajcarską organizację. Podobnie niedoszacowany jest Jan Bednarek, Arkadiusz Reca oraz Krzysztof Piątek, z tym, że tu różnica sięga już prawie 50 proc. Portale jeszcze bardziej niejednomyślne są w wycenie Mateusza Klicha – różnica między 3,5 a 12,5 mln euro wydaje się dość znacząca. Model opracowany przez CIES jest bez dwóch zdań bardziej precyzyjny, jesteśmy też łatwiej w stanie określić, jakie czynniki są brane pod uwagę przy jego ustalaniu. Możemy być przekonani, że jest to przyszłość światowej piłki. Futbol to wielki biznes; za wielkim biznesem idą wielkie pieniądze, wielkie pieniądze kochają zaś wielkie liczby w jeszcze większych bazach danych. Pozwalają one wierzyć w to, że świat jest w jakiś bardzo złożony sposób uporządkowany, a wszystkie zdarzenia tworzą logiczną całość. Osobiście uważam to podejście za zgubne, życie jest bowiem dużo bardziej nieprzewidywalne niż by się nam wydawało, a wiele aspektów mających na nie kluczowy wpływ na zawsze pozostanie dla nas tajemnicą. Może to i lepiej. W końcu podobno tylko rzeczy nieoczywiste są wartościowe. 0
Nie samą piłką piłkarz żyje W życiu każdego zawodnika przychodzi moment, w którym musi odpowiedzieć na jedno ważne pytanie – co zrobić gdy kariera dobiego końca? Niektórzy podchodzą do tego szablonowo, zostając w piłkarskim świecie do późnej starości. Coraz częściej mamy jednak do czynienia z graczami stającymi się inwestorami, biznesmenami, a nawet rockmanami. T E K S T:
dy jest się zawodnikiem klasy światowej, sprawa jest bardzo prosta. Jeśli taki osobnik prowadził siebie i swoje interesy w miarę rozsądnie, to pieniędzy wystarczy mu dla niego, dzieci, wnuków i pewnie paru pokoleń dalej. Dajmy na przykład naszego rodaka – Roberta Lewandowskiego. Huawei, T-Mobile, 4F – to tylko niektóre z ogromnej listy firm, które mają kontrakt z Lewandowskim. Oprócz tego, wraz z małżonką prowadzą liczne biznesy, głównie związane z odżywianiem, nie wspominając o licznych inwestycjach w spółki giełdowe, restauracje czy inne mniejsze firmy. Trzeba przy-
G
JA N R O C H M I Ń S K I
znać, że Polak wykorzystuje swoją sławę i pozycję niemalże perfekcyjnie. Jest jednak wielu piłkarzy, którzy nie mają na tyle determinacji bądź możliwości i chcą uciec od okrutnego świata mediów, a ich działania na piłkarskiej emeryturze trzeba uznać za co najmniej nieszablonowe.
Solidny piłkarz, świetny człowiek Dla większości osób, które niezbyt interesują się futbolem, nazwisko Flamini nie będzie mówiło nic. Francuz był zawodnikiem dobrym, ale daleko mu było do statusu gwiazdy. Sam mówi, że jego bogata kariera – grał dla
Arsenalu, Milanu czy Olympique’u Marsylia, a także reprezentował swój kraj – dała mu wiele, jeśli chodzi o mentalność lidera. Można też powiedzieć, że Mathieu Flamini wyprzedzał pod pewnym względem swoje czasy. W pewnym momencie swojej kariery, ze względu na bardzo eksploatujący organizm styl gry, zaczęły go dotykać kontuzje mięśniowe. Trwało to do czasu, gdy skonsultował się z dietetykiem, a ten zalecił mu ograniczenie spożycia czerwonego mięsa i przerzucenie się na ryby. Niestety jadł ich tyle, że prawie dwukrotnie przekroczył dopuszczalny poziom rtęci 1
kwiecień 2021
SPORT
/ futbolowa emeryura / nowy sezon F1
w organizmie. Wobec tego zrezygnował z mięsa oraz ryb i został wegetarianinem. Co więcej, dużą estymą darzył otaczające nas środowisko naturalne oraz jego pielęgnację. Dorastał w Marsylii, więc codziennie widywał coraz bardziej zanieczyszczone morze zalewane hektolitrami ścieków oraz tonami odpadów. Kierowany tymi troskami w 2008 r. wraz z partnerem biznesowym założył GF Biochemicals zajmujące się odnawialnymi źródłami energii. Dzięki współpracy z Uniwersytetem w Pizie firma opracowała pierwszą na świecie efektywną metodę masowej produkcji kwasu lewulinowego – organicznego związku chemicznego, który ma zastosowanie w przemyśle spożywczym i kosmetycznym, a do tego w przyszłości może zastąpić benzynę. Zawsze powtarzałem sobie: Jeśli w przyszłości będę robił coś poza piłką, chcę, żeby było to coś związanego z dbaniem o środowisko. Taka okazja się pojawiła. Stałem się częścią pasjonatów, którzy chcą poświęcić życie na dbanie o naszą planetę. Ci ludzie są bardzo inspirujący, ale brak im rozgłosu, więc jako piłkarz staram się ciągle edukować, zwracać uwagę na problemy i samemu mieć choć mały wpływ na poprawę świata. Głodny wiedzy i ciągłego rozwoju Flamini zawsze starał się poprawić swoją grę poprzez pracę z różnego rodzaju ekspertami. Korzystał z porad dietetyków, trenerów personalnych, psychologów. Miał dostęp do szeregu naukowców, którzy pomagali mu osiągać coraz lepsze wyniki. Teraz chce dać chociaż ułamek takiej możliwości wszystkim ludziom. Dlatego wraz z bliskim przyjacielem, Mesutem Özilem, założył firmę Unity. Jednym z przedsięwzięć Unity będzie akademia, gdzie specjaliści będą dzielili się swoją wiedzą w zakresie dietetyki, odnowy, a także treningu fizycznego czy mentalnego. Platforma ta będzie darmowa, a porady dostaniemy w formie tygodniowych wyzwań. Mathieu uważa, że ludziom należy się dostęp do rzetelnego źródła informacji. Dzisiaj każdy może podać się za eksperta, każdy daje rady, każdy mówi, jak zdrowo żyć, każdy chce wpłynąć na ludzi. Ale kto weryfikuje, co ci ludzie mówią? Uważam, że zbyt
długo zdrowy tryb życia był dostępny wyłącznie dla osób uprzywilejowanych, a każdy powinien mieć możliwość życia zdrowo. Dzięki takim osobom jak Flamini coraz więcej piłkarzy rozumie, jak mogą wykorzystać swoją pozycję. Francuz aktywnie zaraża kolegów ze świata futbolu swoją pasją, by razem dawali przykład jak walczyć o lepszy świat.
Rock’n’Gol Tak chce nazwać swoją biografię Dani Osvaldo. Zawodnik miał swoje przebłyski, ale raczej ciężko powiedzieć, że zrobił karierę na miarę swojego talentu. Najbardziej zasłynął z tego, że w 2016 r., grając jako 30-letni zawodnik w potentacie argentyńskiej ekstraklasy Boca Juniors, zdecydował się odpocząć od piłki nożnej i razem ze swoimi znajomymi z czasów gry w barcelońskim Espanyolu założył zespół rockowy. Nie mogłem więcej tego robić, miałem oferty z Chin i klubów z Ligi Mistrzów, ale byłem zbyt oderwany od rzeczywistości. Nie mogłem wyjść na ulicę, bałem się ludzi. Zacząłem nienawidzić tego, co kiedyś kochałem. Wolę asado (argentyńskie barbecue) i piwo niż pieniądze. I tak zaczęła się przygoda Daniego z muzyką. Można mu zarzucić wiele, ale na pewno nie nieszczerość. Dzięki temu Osvaldo jest świetnym rozmówcą podczas wywiadów. Gdy dziennikarz Marci pytał go czy chciałby być Messim, odpowiadał: Chciałbym grać jak on, ale nie chciałbym nim być. On żyje jak w złotej klatce. Nie może nawet wyjść zjeść czy napić się bez błysku fleszy. Może to go nie obchodzi, ale mnie by męczyło. Wyobrażam sobie, że może kupić największy telewizor na świecie, ale nigdy nie jest w salonie, żeby coś na nim obejrzeć. Jako rockman czuł się zrelaksowany i szczęśliwy. Jeździł po świecie, koncertował i imprezował. Przybrał pseudonim Dani Stones na cześć Rolling Stonesów. Zawsze był z nimi mocno związany – kiedyś w trakcie meczu poprosił o zmianę przed końcem, bo chciał zdążyć na ich występ. Podczas okresu muzycznej przerwy Osvaldo nie opuścił stron tabloidów, głównie ze względu na swoje związki z kobietami. W 2018 r. jego ówczesna partnerka Jimena
oskarżyła go, że nie wspiera finansowo ich syna, którego ona i tak musi wychowywać sama, bo były piłkarz pojechał w trasę koncertową po Europie. Dani wrócił do dziecka i próbował naprawić swoje błędy… z czego wynikła kolejna afera, ponieważ fotoreporterzy uchwycili, jak ojciec trzyma syna na kolanach i razem prowadzą samochód. Cztery lata trwała kariera Daniego Stonesa, bowiem w 2020 r. wrócił do grania w Argentynie, tym razem w zespole Banfield. W swoim debiucie prawie przelobował bramkarza z blisko 30 metrów. Niestety organizm, który imprezował przez dłuższy czas, trudno szybko przygotować do profesjonalnego grania – włoski napastnik złapał kontuzję, by chwilę później znowu zakończyć karierę i ponownie złapać za gitarę. Taki jest już styl Daniego. Jako piłkarz wzbudzał wiele kontrowersji, prowokując bójki, wyśmiewając trenerów czy balując przed meczami. Jako muzyk dopiero zaczął, ale już mu blisko do stereotypowego rockmana. Zapowiadane Rock’n’Gol z pewnością będzie barwną lekturą.
Murarz, tynkarz, akrobata Nadal dużo piłkarzy nie widzi życia niezwiązanego z tym pięknym sportem. Pieniądze pozwalają im jednak coraz częściej zająć się na piłkarskiej emeryturze czymś innym. Kiedyś przypadków, gdy profesjonalista kończący karierę nie miał wykształcenia ani żadnego innego fachu, więc musiał imać się czegokolwiek tak, by przeżyć, było niestety więcej. Teraz jest zupełnie inaczej. Wielu zawodników jeszcze przed zawieszeniem butów na kołku kończy studia. Bramkarz hiszpańskiego Elche, Edgar Badia, miłośnik fizyki, ukończył zarządzanie, obecnie studiuje marketing. Co więcej broni w rękawicach swojej własnej firmy. Możliwości dla większości z tych ludzi są nieograniczone. Znamy już przypadki piłkarzy aktorów jak Vinnie Jones czy Eric Cantona, były zwycięzca Bundesligi Marco Reich opiekuje się starszymi osobami, a były bramkarz Barcelony, Jose Pinto, został instruktorem Zumby. Aż chciałoby się zapytać: kto będzie hodował jedwabniki? 0
Królowa powraca! Przewodnik do sezonu 2021 Formuły 1 – czyli wszystko, co musisz wiedzieć o nadchodzących Grand Prix! T E K S T:
Wszyscy fani sportów motorowych powoli wybudzają się ze snu zimowego, bo oto największa seria wyścigowa znów zagości na torach wyścigowych całego świata! Jak co sezon, zaszło kilka zmian.
W
52–53
A L B E R T N OWA K
Jeszcze kilka lat temu Międzynarodowa Federacja Samochodowa (FIA) zaplanowała na 2021 r. rewolucję silnikową i znaczne zmiany w konstrukcjach bolidów. Ze względu na pandemię i problemy finansowe niektórych
drużyn, nowelizacje zostały przeniesione na 2022 r. Nie zmienia to faktu, że ten sezon przynosi pewne poprawki i modyfikacje regulaminowe. Z najważniejszych rzeczy: piątkowe sesje treningowe FP1 i FP2 zostały skrócone
nowy sezon F1 /
z 90 do 60 minut. Oznacza to, że ekipy będą miały mniej czasu na zebranie danych o torze i efektywnym setupie bolidu. FIA zdecydowało wprowadzić też tzw. cost cap, który docelowo ma spowodować zbicie stawki i zniwelować różnice między osiągami bolidów. Oczywiście im mniejsze odstępy, tym ciekawsze wyścigi i częstsza walka na torze. Ekipy będą mogły wydać maksymalnie 145 milionów dolarów – kwota ta nie obejmuje kosztów marketingowych, wypłat kierowców i trzech najlepiej zarabiających pracowników. Bolidy zmienią się też wizualnie: podłoga pojazdu została zmodyfikowana, skrzydełka przy hamulcach skrócone, a dyfuzor z tyłu bolidu ścięty. Te zmiany mają spowodować zmniejszenie docisku i – podobnie jak cost cap – zbicie stawki. Oprócz wspomnianych wyżej zmian FIA zdecydowała się również zwiększyć maksymalną wagę z 746 kg do 752 kg, zaostrzyć zasady kopiowania części od innych ekip i zezwolić na korzystanie z nowych materiałów tj. lnu, konopi, bawełny i bambusa. Jak te zmiany wykorzystają drużyny? Na to poczekamy do najbliższych Grand Prix.
Kto w tym bierze udział? W tym sezonie Formuły 1, podobnie jak w sześciu poprzednich, na gridzie pojawi się dziesięć drużyn. Ich kolejność oparta jest na podstawie wyników klasyfikacji konstruktorów z zeszłego sezonu.
Mercedes-AMG Petronas Formula One Team Mercedes od 2014 r. dominuje stawkę w Formule 1 i nic nie zapowiada, że coś mogłoby się zmienić. Ekipa skromnie zaprezentowała swój bolid, udostępniając kilka renderów na Twitterze. Oprócz malowania, można było zauważyć zmiany techniczne dostosowane do nowych regulacji. Skład kierowców pozostaje niezmieniony: Lewis Hamilton – siedmiokrotny mistrz świata, związany z Mercedesem od 2013 r. i Valtteri Bottas – Fin, który świetnie radzi sobie jako kierowca nr 2 i wsparcie Lewisa w walce o kolejne mistrzostwa.
Red Bull Racing-Honda 23 lutego Red Bull pokazał swoją maszyną RB16B (dodając B do modelu z 2020). Nie zaskoczył malowaniem, a doborem kierowców. Max Verstappen jako pierwszy kierowca i gwiazda zespołu, która reprezentuje ich barwy od pięciu lat oraz nowo przetransferowany Sergio Perez – niezwykle doświadczony Meksykanin, który w zeszłym sezonie pokazał swoją wartość, wygrywając GP Sakhiru.
McLaren F1 Team Zespół jako pierwszy zdecydował się zaprezentować swój nowy bolid MCL35M. Litera
M na końcu może oznaczać Modified z zeszłego sezonu lub… Mercedes. Od 2021 r. brytyjski team zmienił swojego dostawcę silników z Renault na Mercedesa, co z pewnością będzie skutkowało zwiększoną mocą i niezawodnością (przynajmniej tak było w zeszłym roku). McLarena na torze będą reprezentowali Daniel Ricciardo, były kierowca Renault i Red Bulla, oraz Lando Norris, już z dwuletnim stażem w tej ekipie.
Aston Martin Cognizant Formula One Team (ex-Racing Point) Właściciel drużyny Racing Point – Lawrence Stroll – postanowił przebudować ekipę i przemianować ją na nowy zespół. Wybór padł na historycznego Aston Martina. Ekipa przygotowała bolid, który został pomalowany w klasyczny British Racing Green. Z Racing Point odszedł Sergio Perez, zastąpił go nie kto inny jak czterokrotny mistrz świata – Sebastian Vettel, który od kilku sezonów zmaga się z nierówną formą i problemami z autem. Do Niemca dołączy Kanadyjczyk Lance Stroll (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa), który pojedzie w drużynie swojego ojca już trzeci sezon.
Alpine F1 Team (ex-Renault) Renault postanowiło zakończyć karierę w Formule 1 pod swoją nazwą i od sezonu 2021 zostało przemianowane na Alpine, które jest własnością francuskiego koncernu. Zmieniając charakterystyczne żółto-czarne barwy na niebiesko-białe, Alpine F1 Team pozyskało też nowego kierowcę. I to nie byle jakiego, bo Fernando Alonso! Dwukrotny mistrz świata powraca po dwuletniej przerwie, by ponownie ścigać się na torach królowej motorsportu. Razem z nim barwy Alpine będzie reprezentował Esteban Ocon, dla którego to drugi sezon w ekipie z Francji.
Scuderia Ferrari Tak, to ta legendarna Scuderia Ferrari, która poprzedni sezon zakończyła skandalicznie nisko. Według najnowszych zapewnień szefa ekipy z Maranello – Mattii Binotty, Ferrari znacznie poprawiło jednak osiągi swojego silnika i liczy na lepszy wynik w nadchodzącym sezonie. W czerwonych barwach zaprezentują się Charles Leclerc – młody ambitny Monakijczyk, oraz Carlos Sainz przychodzący z ekipy McLarena.
Scuderia AlphaTauri Honda Siostrzana drużyna Red Bulla może zaliczyć poprzedni sezon do udanych. Zdołali w końcu zwyciężyć w dramatycznych okolicznościach w GP Włoch. Aby powtórzyć ten wynik znów będą potrzebować jednak tony szczęścia – AT nie jest zaliczana do grona faworytów w przy-
SPORT
szłym sezonie. W drużynie pozostał fenomenalny Pierre Gasly, który z wyścigu na wyścig coraz bardziej zaskakuje widzów swoją formą, oraz nowa twarz w świecie F1 – Yuki Tsunoda, kierowca z akademii Red Bulla.
Alfa Romeo Racing ORLEN Po dość niemrawym sezonie Alfa Romeo, wspierana przez polski koncern naftowy, liczy na poprawę formy i większą liczbę punktów, choć sam szef drużyny – Frederic Vasseur – twierdzi, że zajmują się już raczej bolidem na 2022, we względu na przeniesioną rewolucję konstrukcyjną bolidów. W barwach Alfy Romeo i Orlenu będzie prezentować się ten sam skład kierowców – niezwykle doświadczony Kimi Raikkonen i Antonio Giovinazzi – Włoch, który zdaje się coraz pewniej czuć na torze i dowozić coraz to lepsze wyniki.
Uralkali Haas F1 Team Amerykańska ekipa Haas F1 Team podpisała nową umowę na sponsora tytularnego z Uralkali – rosyjskim producentem nawozów potasowych. Do tej decyzji przyczynił się fakt, że do drużyny dołączył Nikita Mazepin – Rosjanin, który kilka ostatnich lat spędził w niższych seriach wyścigowych. Razem z nim na torze zaprezentuje się Mick Schumacher – syn siedmiokrotnego mistrza świata Michaela. Haas będzie liczył na znacznie lepsze tempo wyścigowe i podniesienie się z dolnej części tabeli konstruktorów.
Williams Racing Williams ma przed sobą długą drogę ku górze. W sezonie 2020 nie zdobyli ani jednego punktu. Fani legendarnej brytyjskiej drużyny wierzą jednak, że nowy inwestor i zmiany w zarządzie Williamsa spowodują, że będą w stanie walczyć o punkty z pozostałymi drużynami. Ba, pod koniec sezonu nie wyglądali przecież najgorzej, realnie walczyli o pozycje z Haasem i Alfą Romeo. Skład pozostał niezmieniony – George Russell, piekielnie zdolny Brytyjczyk, który w zeszłym sezonie pokazał na co go stać i Nicholas Latifi, który będzie liczył na dorównanie tempu kolegi z drużyny.
*** Po wydaniu tego numeru Magla, będziemy już po pierwszym Grand Prix Bahrajnu, które odbyło się 28 marca. Będzie można stwierdzić, jaki jest, mniej więcej, rozkład sił wśród ekip w tym sezonie. Następne Grand Prix odbędzie się 18 kwietnia we Włoszech, na legendarnym torze Imola, na którym zeszłoroczny wyścig przyniósł wiele emocji i niespodzianek. Gorąco zachęcam do śledzenia sezonu 2021, gdyż zapowiada się niezwykle ciekawie! Najbliższy wyścig już 18 kwietnia! 0
kwiecień 2021
REPORTAŻ
/ Żywa Biblioteka
Szumy, Trzaski i Sasiny w eterze
Żywa książka synonimem prawdziwej historii Jest na świecie wiele osób, których dotykają uprzedzenia i stereotypizacja ze strony społeczeństwa. W dalszym ciągu nie są akceptowani ludzie odbiegający od ustalonego schematu. Dla tych, którzy szufladkują oraz dla tych, którzy chcą porozmawiać, dla małych i dużych, dla uprzedzonych i dla otwartych, dla wszystkich, którzy mogą poświęcić pół godziny na niesamowite doświadczenie, powstała Żywa Biblioteka. T E K S T:
ANNA PYREK
1993 r. w Danii napadnięty został młody chłopak. W wyniku tego szokującego zdarzenia jego przyjaciele założyli w Kopenhadze stowarzyszenie Stop Volden. Chcieli rozpocząć działania wśród swoich rówieśników, mające na celu zapobieganie przemocy. Akcje stowarzyszenia okazały się niezwykle udane i kilka lat później jego twórcy zostali poproszeni o organizację kolejnego wydarzenia. Human Library (Żywa Biblioteka) lub po duńsku Menneskebiblioteket jest obecnie inicjatywą międzynarodową, której początki sięgają wiosny 2000 r., kiedy po raz pierwszy została zaprezentowana na Roskilde Festival w Kopenhadze. Była pomysłem braci Ronniego i Dany’ego Abergelów oraz ich przyjaciół Asmy Mouny i Christoffera Erichsena – to właśnie napad na ich przyjaciela stał się impulsem do aktywizmu. Wydarzenie trwało po osiem godzin dziennie przez cztery dni, podczas których zaprezentowano ponad pięćdziesiąt różnych tytułów (Żywych Książek). Taka różnorodność sprawiła, że uczestnicy mieli okazję wystawić na próbę samych siebie i zakorzenione w nich stereotypy. Na festiwalu Żywej Biblioteki zgromadziło się ponad tysiąc czytelników, co pokazało, jak wielki potencjał drzemie w inicjatywie. Wy-
W
28–29
korzystał to Ronni Abergel, który po sukcesie zaczął pracę nad promowaniem pomysłu wśród potencjalnych organizatorów. W tym celu powstała Human Library Organization (Stowarzyszenie Żywa Biblioteka). We współpracy z Nordycką Radą Ministrów oraz Radą Europy, Abergel stworzył również przewodnik dla nowych organizatorów, a sam podróżował do wielu krajów aby ich szkolić oraz przedstawiać inicjatywę lokalnym władzom i organizacjom. Pomimo obiecującego początku był to powolny proces. W 2008 r. Żywa Biblioteka pojawiła się w USA oraz Kanadzie, a w 2018 r. miała swoją premierę między innymi w Kenii i Panamie. Dzięki tytanicznej pracy Ronniego Abergela oraz innych zaangażowanych osób szacuje się, że Żywa Biblioteka jest obecnie organizowana na poziomie lokalnym w ponad osiemdziesięciu krajach w Azji, Afryce, Australii, obu Amerykach oraz Europie. W Polsce Żywa Biblioteka pojawiła się w 2007 r. w Warszawie i od tego czasu się rozwija, czego wyrazem jest fakt, że do 2014 r. już około 50 podmiotów podjęło się organizacji wydarzenia. Warto również wspomnieć, że są one bardzo różnorodne: od kilkugodzinnych spotkań, po kilkudniowe projekty z wieloma wydarzeniami towarzyszącymi.
Tworzenie przestrzeni do konfrontacji Wolontariusze, którzy podczas wydarzenia zamieniają się w tzw. „Bibliotekarzy”, przychodzą na miejsce kilka godzin wcześniej. W zależności od tego, gdzie będzie organizowana Żywa Biblioteka, trzeba przygotować przestrzeń, w której „Czytelnicy” i „Książki” będą czuć się komfortowo. Dlatego dba się nie tylko o „stanowiska czytelnicze”, ale również o poczęstunek, z którego korzystać mogą wszyscy biorący udział w spotkaniach. Kolejną kluczową kwestią jest „system wypożyczeń”. Czas który Czytelnik może spędzić z Żywą Książką jest liczony przez specjalnie do tego stworzony program. Korzystać z niego mogą organizatorzy wydarzeń na całym świecie, ponieważ jest on dostępny na stronie humanlibrary.org. To dzięki niemu Bibliotekarze wiedzą, ile dokładnie trwa spotkanie, a tym samym kiedy nadchodzi moment przerwy dla Książki i szansa dla kolejnych zainteresowanych Czytelników. Być może pół godziny brzmi jak zaledwie chwila, jednak dyskusje nie zawsze są łatwe i dłuższy czas mógłby sprawić rozmówcom dyskomfort. Uczestnicy ani przez chwilę nie mogą zapomnieć, że Książki które mają szansę poznać są często bardzo doświadczonymi przez życie osobami. Podchodząc do Biblioteki, pierwszym co widzą, jest tablica z dwiema kolumnami „wypożyczone” i „dostęp-
Żywa Biblioteka /
ne”. Następnie ich uwagę zwracają tytuły osoba chora na schizofrenię, osoba z ChAD, para homoseksualna, muzułmanka, Żyd, matka samotnie wychowująca dzieci – Żywe Książki określone są jedynie w taki sposób, najwyżej z podanym imieniem. Ich dane osobowe są znane jedynie organizatorowi Żywej Biblioteki, który nie może ich przekazywać dalej. Dla wielu tytuły brzmią na początku tajemniczo lub nawet niepokojąco. Wtedy z pomocą przychodzą opisy Książek, z których Czytelnik może dowiedzieć się czegoś więcej o pozycji, którą będzie miał szansę poznać. Jest to jednak jedynie urywek historii, fragment, którym Książka chce zachęcić do poznania całości. Jeżeli cel zostanie osiągnięty, Czytelnik zgłasza Bibliotekarzowi chęć wypożyczenia i wtedy zaczyna się najważniejsza część – rozmowa z Żywą Książką.
Żywa Biblioteka najwięcej uczy nas o nas samych Celem Żywej Biblioteki jest tworzenie przestrzeni do dialogu i porozumienia, a także działanie na rzecz poszanowania praw człowieka, przekazywanie wiedzy i doświadczenia oraz kształtowanie postaw otwartości i akceptacji wobec inności. Według standardów określanych przez Human Library Organisation, Żywą Książką może być osoba reprezentująca grupy mniejszościowe lub narażona na wykluczenie, dyskryminację, stereotypy i uprzedzenia. Powinna być również otwarta wobec innych Żywych Książek i czytelników, cechować się komunikatywnością i uczciwością. Co również bardzo istotne, Żywa Książka prowadzi rozmowę w swoim imieniu jako indywidualna osoba, ale powinna mieć świadomość problemów grupy, którą reprezentuje. Nie są to wymagania łatwe do spełnienia, a tym bardziej do zastosowania w sytuacji rozmowy z zupełnie obcym
człowiekiem. Książki muszą zdawać sobie z tego sprawę, ponieważ mają one kluczowe znaczenie dla całego przedsięwzięcia. Czytelnik, wypożyczając, ma okazję zapytać o wszystko. Nie znaczy to oczywiście, że druga strona nie ma prawa do prywatności – poczucie komfortu i bezpieczeństwa powinno być zapewnione przez organizatora. Jednak kontakty międzyludzkie są dynamiczne. Każde spotkanie jest wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju, o czym pamiętać powinni wszyscy czytelnicy. Słowa nie są bowiem w stanie opisać odwagi jednostki chcącej opowiedzieć o sobie, a tym samym dać innym szansę na poznanie zupełnie nowego spojrzenia na rzeczywistość. Nie są to opowieści łatwe, a często wręcz odnalezienie siły do dalszego życia wymagało przejścia przez piekło. Dlatego też podczas wydarzeń z cyklu Żywej Biblioteki widzi się osoby zapłakane, roześmiane, pełne zadumy, jak również wzburzenia. Zdarzają się czytelnicy, którzy z Książką nie chcą się rozstać. Wracają wtedy za pół godziny lub nawet sama Książka zaprasza ich na kolejne spotkanie. Nierzadko zdarzało się, że osoby biorące udział w wydarzeniu stwierdzały, że zmieniło ono ich życie, otworzyło im oczy. Są też momenty, kiedy zdaje się, że w czytelniku zachodzi wewnętrzna przemiana. Bywa, że pyta Bibliotekarzy, czy podczas następnego wydarzenia będzie mógł zostać Żywą Książką. Nic dziwnego, każdy ma w sobie cechy podlegające stereotypizacji, a kiedy znajduje w sobie odwagę, żeby o nich opowiedzieć, staje się bohaterem dla wielu jemu podobnych, którzy nie mają siły zabrać głosu w swej obronie. Co ważne, nie tylko czytelnicy mają wrażenie przemiany. Żywa Biblioteka jest także miejscem, czy też momentem, w którym dialog może uświadomić Żywej Książce, że jest przez innych akceptowana i dać jej siłę do dalszego działania.
REPORTAŻ
Wszyscy są zaproszeni Ważna w działalności Żywych Bibliotek jest ich ogólnodostępność – zarówno dla Czytelników jak i dla organizatorów, którzy chcą spróbować swoich sił w planowaniu takiego wydarzenia. To również dzięki temu Biblioteki stale zyskują na popularności. Mają one możliwość pojawienia się zarówno w dużych miastach, jak i małych miejscowościach. Wystarczą jedynie chęci i otwarty umysł żeby zdać sobie sprawę, że w domu obok mieszka człowiek, który przez łatkę osoby chorej psychicznie woli już nie wychodzić do ludzi. Ta świadomość potrafi odmienić życie obu stronom. Przejawia się to w doświadczeniach wielu Żywych Książek, dlatego bardzo ważne jest, aby nawet po zakończeniu spotkania zdawać sobie sprawę, jak istotna jest akceptacja, którą możemy ofiarować drugiej osobie. Jest to tym bardziej znaczące w czasach epidemii, kiedy samotność staje się bardziej dotkliwa, a zapotrzebowanie na psychiatrów oraz psychologów – coraz większe. W Warszawie można wziąć udział w Żywej Bibliotece dzięki Fundacji RUBIN, która współpracuje, m.in. ze Studenckim Kołem Naukowym „Dialog” Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Fundacja ta podpisała 20 października 2019 r. porozumienie z Biblioteką Uniwersytecką w Warszawie, na mocy którego Żywa Biblioteka miała być organizowana w BUW regularnie co dwa miesiące. Dlatego też, po uspokojeniu się sytuacji sanitarno-epidemiologicznej, warto pamiętać o możliwości wzięcia udziału w jednym z wydarzeń, zwłaszcza że są one objęte patronatem honorowym Rzecznika Praw Obywatelskich. 0
kwiecień 2021
/ felieton konkursowy
Spacer czoraj poszedłem na spacer. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie Fakt. Fakt, z którym poszedłem na ten właśnie spacer. Dowiedziałem się o nim wczoraj. Brzmiał on: jutro się urodzisz. Ale jak to? To znaczy, że do tej pory nie żyłem? A co się stało prawie 22 lata temu pod koniec kwietnia o 9 rano? To nie były narodziny? Wszyscy zawsze mi mówili, że to właśnie wtedy przyszedłem na świat. Czasem kwestionowałem to, odpowiadając im, że przecież na filmach z dzieciństwa nie umiałem chodzić. Zawsze gdy o tym wspomniałem dziwnie milkli. Zupełnie tak jakbym skądś przyszedł, ale nagle przekraczając linię, za którą zaczął się dla mnie ten świat, zapomniał jak się chodzi. Tak jakbym zresetował ustawienia. Ale wróćmy do faktu. Pewnie myślicie sobie: ale chwila, Szymon, skąd wiesz, że to fakt a nie opinia? Nie wiem tego, ale dobrze, że jesteście czujni. O tym że dzisiaj mam się urodzić dowiedziałem się wczoraj nad ranem, gdy spokojnie spożywałem świeżą bułeczkę z masłem. Podłoga tego dnia wydawała się dziwnie ciężka, tak jakby coś ciągnęło ją w dół. Dochodziła godzina dziesiąta, a do mojej głowy już dziewiąta zła myśl tego dnia, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi. Dopiero co się wprowadziłem i nadal nie czułem się komfortowo, więc nie otworzyłem i udawałem, że mnie nie ma. Było to trudne, gdyż byłem bardzo głodny a bułeczka naprawdę świeżutka i dźwięk chrupania osiągał co najmniej pół decybela. Minęło parę minut. Chciałbym wam powiedzieć ile dokładnie, ale z pewnego powodu trudno mi to określić. Schrupałem bułeczkę do końca i zacząłem zbierać się do wyjścia. Wziąłem pod pachę dobry humor, wrzuciłem do kieszeni 23,13 zł, założyłem płaszcz, buty i to, że pukający puka już gdzieś indziej. Otworzyłem drzwi i moim oczom ukazał się leżący na podłodze list. Bardzo się ucieszyłem, gdyż od kilku lat oczekiwałem na właśnie taką korespondencję. Natychmiast rozerwałem kopertę i wyjąłem ze środka małą karteczkę, na której napisane było tylko: jutro się urodzisz. Od razu zacząłem się zastanawiać, cóż to za gagatek napisał. Prędzej uwierzę, że jutro wyrzucę śmieci. No ludzie kochani, trochę szacunku! – krzyknąłem na całą klatkę schodową. Ciszej kurwa! – wrzasnął ktoś z piętra wyżej. Od razu wylałem na swoją twarz czerwoną farbę i szybkim krokiem zbiegłem na dół. Dobiegłem do drzwi wyjściowych i kopnąłem je z całej siły, ale nie otworzyły się. Ledwo co zrobiłem parę kroków i usłyszałem za sobą
W
56–57
wrzask: Ten list jest do mnie! Oddawaj! Odwróciłem się i zobaczyłem łysiejącego mężczyznę, trzymającego sznur w prawej ręce. Mój instynkt kazał mi uciekać, a że asertywność miała dzień wolny, to się posłuchałem. Zapomniałem o pracy, biurze, rodzinie, obowiązkach, kredycie, włączonym żelazku i tym, że faktycznie ten list może nie być do mnie. Mężczyzna co jakiś czas krzyczał: Ja chcę się tylko urodzić! Dobiegliśmy w końcu na skraj miasta. Krzyki ucichły, więc postanowiłem się odwrócić. Zobaczyłem, że mężczyzna już nie biegnie, a wisi w powietrzu ciągnięty za szyję przez sznur. Przestraszyłem się i natychmiast wyrzuciłem list. Odbiegłem paręnaście metrów i spojrzałem przez ramię, lecz nie ujrzałem ani listu, ani mężczyzny. W oddali dojrzałem tylko sznur leżący na chodniku. Podszedłem powoli. Był rozwiązany. Odetchnąłem z ulgą, sam nie wiedząc dlaczego, choć wy pewnie wiecie. Nagle lunęło jak z cebra, a woda z chmur uniosła sznur i powoli odprowadziła go do studzienki. Obróciłem się na pięcie i zacząłem spacerować, nie do końca rozumiejąc co się właśnie stało i co powinienem teraz zrobić. Piszę to siedząc na ławce, którą minęło właśnie 5 osób. Wczoraj poszedłem do biura. I jeszcze z niego nie wróciłem, a nawet do niego nie dotarłem. Wczoraj dowiedziałem się również, że dzisiaj się urodzę. I do tej pory ciągle żyję. Momencik… ale może właśnie o to chodzi. Czy my codziennie się nie rodzimy? Czy my codziennie otwierając oczy, nie dostajemy kolejnej szansy? No tak, tylko że ja dzisiaj nie zmrużyłem oka. Poza tym co to za świat, gdzie jeden skowronek wiosny nie czyni, gdzie kowal nie chodzi w butach, gdzie człowiek człowiekowi lisem, gdzie tak mało ludzi zna przysłowia i przeczytało Mroki? Po co żyjemy, kto nas stworzył i w sumie dlaczego? Spokojnie, dla mnie też od czasu do czasu to wszystko nie ma sensu, ale gdyby tego nie było, nie wiem czy mógłbym na przykład pograć sobie w piłkę albo pójść na rower, a te rzeczy wydają się już całkiem sensowne. Prawie 22 lata temu ktoś wysłał mnie na spacer. Z niego też nie wróciłem. A puentę znajdziesz jak sam pospacerujesz. 0
Szymon Podemski Ceniony felietonista, tegomiesięczy zwycięzca Szybkiego konkursu na najlepszy Felieoton pt.: Na co nie wykorzystam tej godziny, którą mi zabierają przez zmianę czasu.
varia /
Varia Polecamy: 60 WARSZAWA Koty chillują przy Oboźnej Koty i wodociągi pod murami UW
64 TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO Nie będzie niczego Uniwersum Szkolnej 17
66 3PO3 Od zarania dziejów...
fot. Jakub Boryk
Jak napisać licencjat?
Fotokafelki Z U Z A N N A ŁU B I Ń S K A ch, te polskie przysłowia i powiedzonka. Od podstawówki wmawiają nam, że chcielibyśmy mieć życie jak z bajki. A przecież bajki pisali też bracia Grimm czy Andersen, o afrykańskich plemionach opowiadających historyjki z socjopatycznym zającem w roli głównej nie wspominając. Gdybym kiedyś mogła wybrać, to wcale nie chciałabym życia jak z bajki. Zdecydowanie wolałabym to z Instagrama Kylie Jenner. Albo czyjegokolwiek. I tak każdy wygląda tak samo. Jest tak samo odrealniony, przeidealizowany, z każdego aż wylewa się ta sojowa matcha latte ze wzorkiem – na potrzeby tego tekstu – symbol kapitalistycznie bezrefleksyjnego podążania za cudzym wzorem na udane życie. Z okazji nowego miesiąca życzę sobie i Wam, żebyśmy byli co najmniej tak szczęśliwi, jak pokazujemy to na swoich Instagramach. Na mozaikach z fotokafelków, galeriach zapisanych relacji, materiałach na Story. Wszędzie, gdzie pokazywane są skrupulatnie przebrane elementy z tysięcy różnych uniwersów, które w gruncie rzeczy nie interesują nikogo poza ich autorem szukającym poklasku i aprobaty dla innowacyjnej kompozycji owoców w porannej owsiance. Uzależnieni od bezmyślnego scrollowania obcych światów, mimochodem możemy zacząć brać udział w pozbawionym publiczności i konkurentów wyścigu na najlepsze życie.
A
Ale jak inaczej zachęcić pokolenie uzależnione od Instagrama do nieużywania Instagrama niż właśnie na Instagramie?
Całe szczęście od jakiegoś czasu bezosobowości internetowe promują w swoich relacjach ideę tzw. slow life – życia wolnego od porównywania się do innych i patrzenia w ekran telefonu. Takiego, w którym liczy się tylko głęboki oddech, ogólny self-care i detoks od social mediów. Paradoks. Ale jak inaczej zachęcić pokolenie uzależnione od Instagrama do nieużywania Instagrama niż właśnie na Instagramie? Dwa miesiące temu do usunięcia tej dziwnej aplikacji do obserwowania ludzi, których życie mam zupełnie gdzieś, nakłoniła mnie konieczność szybkiego usunięcia wyświetlających się powiadomień. Dzięki temu, że wtedy nie chciało mi się zagłębiać w ustawienia, teraz żyję w świecie bez Instagrama. W świecie, w którym Gosia Mostowska – trenerka jogi, mówi, że ćwiczymy brzuch, żeby pomagał kręgosłupowi utrzymywać nasze ciało, a nie żeby jakkolwiek wyglądał, bo taki, jaki jest, jest idealny. Tylko czasem kontrolnie ściągam aplikację. Ktoś jest w Meksyku, ktoś w polskich parkach narodowych, a Julia Wieniawa nakłada kolejną nawilżającą maseczkę. OK, wyświetlono. Faktycznie bardziej interesuje mnie tu i teraz. Moje tu i teraz. A żeby się o tym przekonać nie potrzebowałam wcale żadnych książek czy obserwowania coachów na Instagramie. Potrzebowałam braku. Przestrzeni, którą da się wypełnić własnym życiem, a nie kolażem cudzych śniadań, outfitów i zdjęć z eventów. 0
kwiecień 2021
WARSZAWA
/ o popularnym warszawskim aktywiście
Czasem na podwyższenie czynszu zareagować można jedynie trenem.
Recenzja Śpiewaka Rzadko kiedy zdarza się w polskiej przestrzeni publicznej ktoś tak słabo przyspawany do poszczególnych środowisk politycznych. W mediach głównego nurtu występuje sporadycznie, ale kiedy już to robi raczej głośniej niż ciszej, mimo że poczciwa łysina i kaszkiet przeciwdziałają kreowanemu przez licznych przeciwników wizerunkowi buntownika z bożej łaski. MICHAŁ RAJS
awniej, gdy tylko sporadycznie scrollowałem Twittera Jana Śpiewaka, musiałem pominąć z kilkanaście kluczowych postów, bo przypominał działacza Solidarnej Polski, któremu w natłoku obowiązków biskup odmówił unieważnienia ślubu, więc akurat na tym polu głosy zbiera u antyklerykałów. Poglądy to jednak jedno – takie czy inne sytuacje, tradycje i umocowania rodzinne albo przemocowa indoktrynacja stawiają ludzi w zupełnie różnej odległości od prawdy. I w praktyce nie da się sprawdzić, kto, gdzie zaczynał. To jednak, co da się ocenić, to sposób, w który się do tej prawdy próbuje dojść. Parafrazując Celińskiego, z Jana Śpiewaka [jest] wtedy po prostu lewicowiec aktywny głównie w lokalnej społeczności. Syn sławnych rodziców, który pozazdrościł bezkompromisowości początków Partii Razem i ten właśnie duch chciał przenieść do samorządu. Cóż, chyba w tym tkwi szkopuł. Ostatecznie te same postulaty wybrzmiewają na szczeblu lokalnym i państwowym zupełnie inaczej. 75-procentowy podatek od najbogatszych w odniesieniu do całego kraju krzywdzi tych przedsiębiorców, którzy nigdy nie korzystali z wyprowadzania pieniędzy na Seszele. Co innego ujawnienie tych czy innych machloi w warszawskiej branży deweloperów budowlanych. Tu generalizacji nie ma, a działania dotyczą już konkretnych firm i ich nieprawdopodobnie sprytnych pomysłów na kreatywne uzyskiwanie praw własności do działek, również w centrum Warszawy.
D
Brawurka Niestety oprócz Śpiewaka niewielu jest takich, którzy decydowali się napisać o prywatyzacji państwowych nieruchomości na terenie stolicy. Tych, którzy mimo wszystko
58–59
napisali, można podziwiać w ten sam sposób, w który podziwia się marzenie o zdobywaniu K2 zimą bez tlenu u osoby posiadającej piątkę dzieci, żonę, psa i niepełnosprawną matkę. Oczywiście, być może rodziny dziennikarzy jakoś przełknęły wysokie odszkodowania, a gazety sprostowania, ale nie należy zapominać o prostym przekazie, żeby się, broń Boże, niczym takim jak warszawska prywatyzacja nie zajmować, a śmierć Jolanty Brzeskiej przyklepać jako samobójstwo. Śpiewak swoje procesy w większości rozliczył bez dużych szkód, co – biorąc pod uwagę, że atakował go często ostatni krąg wtajemniczenia warszawskiej palestry – jest niemałym osiągnięciem. Ponadto, występując niezmiennie dla tej strony sporu o prywatyzację w roli Dawida, ukradł prawniczym skoczkom wszystkie punkty za styl. Na grząskich, pachnących rybą zalewach polskiego sądownictwa utopiło się już tylu obiecujących śmiałków, że następnym wypadałoby chociaż wpłacić wiedźmińską zaliczkę. Adwokaci Śpiewaka nie wzięli ani złotówki i odnieśli całkiem sporo sukcesów, z ogromnym zapasem pobijając bilans Najmana.
Bójka Co prawda, to nie te czasy, żeby parę „nieprzemyślanych słów” karać dożywociem, ale patrząc na ostatni przykład Michała Majewskiego, nagła konieczność wpłaty 18 tys. złotych obnażyła kruchość mitów o zarobkach dziennikarzy, a w konsekwencji o możliwości popełnienia błędu w dobrej wierze. Śpiewak też miał zapłacić karę, ale w jego przypadku było to o zawrotne 207 tys. zł więcej. W praktyce więc zarządzono mu więzienie, a z nim – destrukcję życia osobistego i zawodowego. Co więcej, w Polsce nie ist-
nieje jednogłośny sprzeciw wobec wyroku sądu, tak więc z całą pewnością część dokonań i odkryć Śpiewaka zostałaby podważona lub po cichu wycofana z obiegu. Stało się jednak inaczej. Prezydent Polski zaprosił prezesa stowarzyszenia Wolne Miasto Warszawa na rozmowę, podczas której pojawiła się opcja ułaskawienia. Abstrahując od zasad prowadzenia wojny i wspierania słabszego z wrogów, nie jest to rzecz, po którą politycy sięgają często, zwłaszcza z inicjatywy urzędu. Rzecz jasna, przyjazny gest przykryła prezydencka kampania i spuszczona ze smyczy sfora TVP-sów. Pokazuje to jednak, że w ramach różnych światopoglądów zdarzają się uwspólnione poletka zysków, których polska polityka unika jak ognia piekielnego.
Bajka Poczucie, że państwo polskie od lat cierpi ze względu na złodziejski system prawny, umacniający pozycję silnego i degradujący już i tak znikome możliwości słabego, jest dla retoryki PiS-u i Jana Śpiewaka mianownikiem nieprzypadkowym. To ostatecznie ci „biedni i pokrzywdzeni” stanowią największą grupę wyborców. Zysk jednego prywaciarza podnoszącego z dnia na dzień czynsz o 300 proc. stoi w opozycji do dramatu tysięcy lokatorów, którzy w świetle prawa otrzymują jedenaste przykazanie brzmiące – Nie będziesz mieszkał. Różnicą jest skala. To, o co grzmią w TVP tuby populizmu to światopoglądowa papka, a w najlepszym wypadku próba usunięcia skutku jakiegoś problemu. Tymczasem Śpiewak kreśli wyraźne, czytelne mapy uwikłań, sięgając czasem do informacji marginalnych, o charakterze smaczkowym. Wychodzi mu to dobrze, również dlatego, że „detektywistyczny” format le-
fot. Nihal Demirci/unsplash.com
T E K S T:
o popularnym warszawskim aktywiście /
piej się sprzedaje. Równą popularnością na kanale YT Śpiewaka cieszą się filmy tłumaczące proste ekonomiczne zjawiska wysokich cen mieszkań albo niskich pensji.
Miss Atomic Bomb
Janie Śpiewaku, z ciebie po prostu aktywista Naturalnym odruchem, który pcha Śpiewaka i innych aktywistów do czegoś poza zwracaniem uwagi na ten czy inny, powtarzający się i uciążliwy problem jest oczywiście empatia i chęć naprawy świata. Politycy, jeśli coś zrobią, to albo dla siebie, albo dla poparcia. To zachęca oddolnych działaczy społecznych do wchodzenia w cuchnące struktury partyjne, które połowę ludzi zmienią w bezwzględnych karierowiczów, a drugą zniechęcą do życia. Dlatego warto
fot. Valik Chernetskyi/unsplash.com
Z tym, że wygląda to dokładnie tak samo jak u Balcerowicza, tylko odwrotnie: jest źle, mamy kapitalizm, więc wina kapitalizmu. Przebijając się przez wszystkie możliwe wypowiedzi tego typu na przestrzeni wieków i poglądów, człowiek dowiaduje się, że do końcówki -izm albo -yzm można dodawać właściwie, co się chce i już można stawać po tej lub po tamtej stronie barykady. Bez oglądania się na stan faktyczny, należna Śpiewakowi ogromna wdzięczność za odwagę i przybliżanie prostemu zjadaczowi chleba mapy powiązań między „warszawskimi baronami”, nie może implikować postawienia na jakąś całościo-
WARSZAWA
wą strategię np. mieszkania dla każdego Polaka do 2050 r. To, że ktoś ma silne i zazwyczaj trafne poczucie tego, co jest złe, nie znaczy, że równie znakomicie dostrzeże dobrą ścieżkę. Pierwszy z brzegu postulat – wyższe podatki dla najbogatszych – zdecydowanie zachęca do zarabiania w sposoby inne niż tradycyjny. Czy nieuczciwych biznesmenów byłoby mniej, gdyby płacili więcej? Jeżeli ktoś nie waha się wyrzucić na bruk setki lokatorów z kamienicy nabytej za pomocą lewej metody, nie będzie miał problemów ze znalezieniem innych możliwości, gdy państwo, jak rodzic, któremu nie chce się dyskutować z dzieckiem, zabroni zabawy w ekspresowe eksmisje.
promować i wspierać takich, którzy nigdy – co mało prawdopodobne – nie stali koło partyjnej subwencji lub takich, którzy niczym akwizytorzy chodzą od drzwi do drzwi w nadziei, że ktoś zajmie się warszawskim ratuszem, bandycką deweloperką albo kancelariami prawniczymi połączonymi w jak gdyby jedną, wielką jamę Szeloby. Takich, których zobaczycie na mieście. 0
kwiecień 2021
WARSZAWA
/ dla wytrawnych kociarzy i kociar
Koty chillują przy Oboźnej Bez wątpienia kotom w Warszawie nie żyje się źle – w końcu mają nawet kilka kawiarni im poświęconym! Co łączy naszych ulubionych pupili z powstałymi w połowie XIX w. wodociągami Marconiego? Wydawałoby się, że nic! Ale jest jedno konkretne miejsce, na które warto rzucić okiem, kierując się do BUW-u. T E K S T:
M AT E U S Z TO B I AS Z WO L N Y
ało kto pamięta o zdrojach zaopatrujących warszawiaków w krystalicznie czystą wodę – ten znajdujący się niedaleko Kampusu Głównego UW to jeden z nielicznych, które możemy oglądać do dziś. Woda w Warszawie pojawiała się tam, gdzie chciała. Stolica obfitująca w naturalne strumienie i stawy znika z pamięci, ale jeszcze na początku XIX w. w okolicach ul. Emilii Plater polowano na dzikie kaczki. Żurawia nosi taką nazwę, bo niegdyś sąsiadowała ze strumieniem Żurawką. Rzeczki płynęły też Karową, Bednarską czy Mostową. Dzisiaj jedynie w etymologii nazw – takich jak Stawki, Moczydło, Bagno, Topiel czy Źródłowa – możemy doszukiwać się poszlak „mokrych czasów”.
M
Jak się wybić? Matka natura zdecydowała się dać upust magazynowanej w skarpie wodzie właśnie w okolicach ulicy Oboźnej – ku uciesze zwierząt z pobliskiego folwarku – gdzie zdrój miał nieco bardziej dziki charakter. Jednak w latach 30. XIX w. Edward Klopmann nadał skarpowemu źródłu iście klasycystyczną formę – lwa z otwartą paszczą, z której wydobywa się – zalecana przez Kuryer Codzienny – nader smaczna woda. Oddany do użytku w 1837 r., o czym z dumą oznajmia napis nad głową zwierzęcia, długo cieszył warszawiaków. Niegdyś mówiło się o wybornej wodzie przeprowadzonej ze znanego ze swojej dobroci zdroju przy
60–61
ulicy Oboźnej o stałej temperaturze 8 stopni. Jednak dziś, wpisany do rejestru zabytków, nie spełnia swojej funkcji tak, jak przez prawie dwa wieki.
Dzikie koty grają razem Czego nie wiedzą niektórzy studenci UW uczęszczający na zajęcia na Kampusie Głównym, lew wryty w ziemię trzyma na swoich barkach kawałek skarpy, na którym mieszkają jego mniejsi bracia i siostry. Każdy, kto miał przyjemność studiować na Wydziale Polonistyki, wie, że na tyłach budynku mieszczą się domki dla uniwersyteckich kotów. Kocia spółka za dnia buszuje wokół uniwersyteckich budynków, a nocą znajduje schronienie w przygotowanych przez Wolontariat UW budkach.
Prawo (kociej) ziemi Mimo że dziś lew dał się ujarzmić wodociągom miejskim, to kilka metrów wyżej wciąż zamieszkują dzikie, nieposkromione koty. Dlatego warto się zastanowić – kto był tu pierwszy? Czworonodzy warszawiacy upatrzyli sobie to miejsce już w XIX w.? Czy może Kopelmann jako pierwszy nadał zaułkowi przy Oboźnej koci akcent? Albo zrobił to, żeby oddać hołd przebywającym tam milusińskim? Pewnym jest, że to jedno z nielicznych miejsc w Warszawie, gdzie z wodą związany jest pozornie nielubiący jej kot, a nie syrenka. 0
ludobójstwo w Rwandzie /
TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO Kto też chciałby pojechać z Zuzą Łubińską na wycieczkę do Rwandy, daje heart react
Rwanda ścięła wysokie drzewa „Nigdy nie słyszałem słowa ludobójstwo, kiedy trwały rzezie. Usłyszeliśmy je dopiero z ust zagranicznych dziennikarzy i członków organizacji humanitarnych. To prawda: między sobą nigdy go nie wymawialiśmy. Wielu nie znało nawet znaczenia słowa ludobójstwo. Ludzie wiedzieli, co mają do roboty, i nie było potrzeby, żeby to nazywać.” T E K S T:
o, czyli masową rzeź, w której udział wzięli wszyscy mieszkańcy Rwandy. Po studniowej masakrze populacja kraju zmniejszyła się o około 15 proc. Niektórzy, chcąc dodać sytuacji dramaturgii i nieco zobrazować skalę zbrodni, tworzą nowe wartości skalarne: zgony na sekundę. Szacuje się, że w sto dni w całej Ruandzie zabito około miliona mieszkańców kraju, co daje średnio jedną osobę zabitą co 8,64 sekundy. 80 proc. ofiar zginęło podczas pierwszych sześciu tygodni. Tempo zabijania było większe niż w nazistowskich obozach zagłady. Zabijano wszystkich. Głównie Tutsi, ale mniej zaangażowanych w krwawe porachunki Hutu również. Odcinano kończyny, gwałcono kobiety, palono domy. Nie jest łatwo opisać zdarzenia z Rwandy. W kwestii rzezi, zagład, masowych mordów najbezpieczniej jest oddać głos ocalałym. Tylko oni wiedzą, co rzeczywiście miało miejsce podczas dni, których zapewne woleliby nie pamiętać. Francuski reporter, pisarz i korespondent wojenny Jean Hatzfeld podjął się stworzenia serii książek, w których oddaje głos naocznym świadkom ludobójstwa. Autor rozmawia zarówno z ofiarami, jak i katami, co pozwala spojrzeć na sytuacje z szerokiej perspektywy. Co robiono z Tutsi? Wszystko co najgorsze, wszystko czego człowiek, który nie doświadczył ludobójstwa, nawet nie jest sobie w stanie wyobrazić. O tym tragicznym wymiarze abstrakcyjności nie sposób mówić, czytać. Jednak ile razy w historii nieświadomość doprowadziła ludzkość do zakrętu, na którym spotykają się wrogie nacje z maczetami albo cyklonem B? Z pewnością – o każdy jeden raz – zbyt wiele.
T
Pilnie doglądały, by żadna nie umarła bez bólu. Opisy zbrodni są niejednokrotnie odrażające. Jedna z bohaterek bez bólu wspomina, że była gwałcona długo i brutalnie. Na domiar złego jej dzieci były zmuszone do obserwowania stosunków, które nie sposób nazwać jakimkolwiek współżyciem. Jednak kobieta za moment dodaje, że to i tak nie było najgorsze, co spotykało płeć piękną z plemienia Tut-
Z U Z A N N A ŁU B I Ń S K A
si. Inne dzieci nie tylko obserwowały – były też zmuszane do trzymania nóg matki w taki sposób, aby gwałciciel miał do niej jak najłatwiejszy dostęp. Wydawać by się mogło, że nie można zadać większego bólu dziecku. W Rwandzie udowodniono, że jest to możliwe. Zdarzało się i tak, że dorastający chłopcy na rozkaz morderców gwałcili swoje matki. Potem ścinano ich, kiedy penetrowali ich ciała. Niektóre kobiety na oczach tłumu musiały jeść swoje noworodki. Zbrodni dopuszczali się zarówno cywile, jak i wojskowi czy duchowni. Na nikim nie można było polegać. Sąsiedzi z dnia na dzień stali się dla siebie największymi wrogami. Nauczyciele zabijali swoich wychowanków, członkowie rodzin mordowali siebie nawzajem. Bojówki Hutu pozbawiały życia jedynie z powodu – ich
Żelazu jest obojętne, czy używasz go żeby ściąć gałąź, zwierzę czy człowieka. Jean Hatzfeld, Sezon Maczet zdaniem – nieodpowiedniego stempla w dokumentach. Ludność Tutsi chowała się, gdzie tylko mogła. Standardowo schronieniem wydawał się dom opieki bożej. Jednak ten kraj w 1994 r. Bóg jedynie obserwował z góry, a może nawet opuścił dwa wrogie sobie plemiona, których podział był stworzony sztucznie przez okupujących Rwandę Belgów kilkadziesiąt lat wcześniej. Nie była to kolejna walka o religię. Była to kolejna walka o rasę, w której Bóg wielowymiarowo nie miał znaczenia. Jednymi z bardziej znanych antybohaterek rwandyjskiej rzezi są dwie siostry benedyktynki Consolate Mukangango i Julienne Mukabutera. Siostry zajmowały się dostarczaniem benzyny bojówkom Hutu, jednego razu razem z nimi podpaliły budynek, w którym ukrywało się około 500 Tutsi. To było dla mnie ciekawe, zobaczyć, jak dzieci upadają bezgłośnie. To wyglądało nawet dość
zabawnie. […] Teraz zbyt często wraca do mnie wspomnienie tej dwójki dzieci, do których strzelałem jakby dla zabawy. W drugiej książce z serii reportaży opowiadających o rwandyjskim ludobójstwie autor opisuje relacje morderców. Słucha ich, nie analizuje, przedstawia tylko suche fakty i doznania. Niektórzy z nich nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, czego dokonują. Owładnięci propagandą, byli pewni, że czynią… dobrze? Kolejnym autorem, który stara się przybliżyć szerszej publiczności rwandyjski 1994 r., jest Wojciech Tochman, autor reportażu Dzisiaj narysujemy śmierć. To właśnie w nim obnaża on pozycję Kościoła i duchownych, co niedawno wywołało sporą burzę medialną. Jednak to nie relacje Kościół–śmierć są tam najbardziej poruszające. Najbardziej dotkliwe są jak zwykle wypowiedzi osób, dla których ludobójstwo było rodzajem zabawy, zajęciem nazywanym pracą. Zabijali od 8 do 17, z krótką przerwą na obiad, zachęcani przez lokalnych dygnitarzy i media. Czy w trakcie masakry panowały jakiekolwiek zasady? Czy Rwandyjczyków obowiązywały normy prawa? Chciałoby się w tym miejscu napisać, że prawo dotyczy wszystkich, ludzie są wobec niego równi, a w jeszcze większej mierze zostało ono stworzone do obrony najsłabszych i uciśnionych. Niestety w tamtym momencie Rwandyjczykom z plemienia Hutu przyświecały inne zasady... Zasadą numer jeden było zabijanie. Zasady numer dwa nie było. Aktualnie otwarcie, mówi się o ludobójstwie jako the crime of crimes – zbrodni nad zbrodniami. Nie zawsze jednak sytuacja była tak klarowna, wiele lat badacze doktryny nie byli w stanie zdefiniować tego, co właściwie działo się podczas masowych rzezi. Zazwyczaj brak definicji, konkretnie określonych przesłanek rozróżniających jedną zbrodnię od drugiej utrudnia jej eliminowanie i pociągnięcie do odpowiedzial- 1
kwiecień 2021
TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO ności osób, które odpowiedzieć za nią powinny. Przed stworzeniem ogólnej definicji ludobójstwa, do czego przyczynił się polski prawnik Rafał Lemkin, pojęcie to nie było znane. Jesteśmy świadkami zbrodni bez nazwy, powiedział Winston Churchill w radiowym przemówieniu, wygłoszonym w świetle masowych egzekucji dokonywanych przez siły niemieckie w ZSRR. Zbrodnia bez nazwy, która jednak sieje większe spustoszenie, niż każda inna nazwana zbrodnia, każde inne zło. Zło, będziesz moim dobrem. Początkiem do stworzenia definicji ludobójstwa była propozycja wspomnianego już Lemkina zamieszczona w raporcie V Międzynarodowej Konferencji Biura Unifikacji Prawa Krajowego z 1933 r. Propozycja stanowiła, aby do katalogu zbrodni międzynarodowych włączyć barbarzyństwo i wandalizm. Pojęcie barbarzyństwa, definiowane jako destrukcyjne czyny przeciwko członkom społeczności rasowych, wyznaniowych lub społecznych a także pojęcie wandalizmu pomogły w ukształtowaniu poszukiwanego zupełnie nowego terminu, jakim jest ludobójstwo. Pojęcie to po raz pierwszy pojawiło się w 1944 r. we wstępie do książki Lemkina pt. Axis Rule in Occupied Europe: Laws of Occupation – Analysis of Government – Proposals for Redress . W swoim dziele naukowiec podkreślił, że choć samo pojęcie ludobójstwa jest nowe, odnosi się ono do praktyk starych jak świat. Masowe mordy są z nami od zawsze i – co niestety należy odważnie przyznać – zapewne zostaną z nami równie długo. Słowo genocide opisujące ludobójstwo powstało z połączenia greckiego genos i łacińskiego cide, które znaczą kolejno rasa oraz zabijanie. Lemkinowska definicja opiera się tak naprawdę wyłącznie na etymologicznym znaczeniu tego połączenia. Według niego ludobójstwo to destrukcja narodu lub grupy etnicznej. Prosto i klarownie. Taka definicja obowiązuje po dziś dzień. Niepotrzebne jest opisywanie ludobójstwa bardziej dokładnie, gdyż może ono przybrać dowolną formę, a dodawanie do pojęcia przesłanek, które zbrodnia powinna spełniać, aby została uznana za zbrodnię nad zbrodniami tylko niepotrzebnie zawężałoby zbiór jej desygnatów. Tak przedstawiana zbrodnia nie musi być natychmiastowym działaniem, składa się raczej z serii skoordynowanych, starannie zaplanowanych działań, prowadzących do unicestwienia grupy. Czytałem, że po każdym ludobójstwie historycy wyjaśniają, iż będzie ostatnie. Ponieważ
62–63
/ ludobójstwo w Rwandzie
już nikt nie będzie mógł się zgodzić na coś podobnego. To kpina. Ludzie odpowiedzialni za ludobójstwo w Rwandzie to nie jacyś biedni i ciemni rolnicy ani okrutni alkoholicy z interahamwe; to ludzie wykształceni. To profesorowie, politycy, dziennikarze, którzy wyjechali do Europy, by studiować historię Rewolucji Francuskiej i nauki humanistyczne. To ci, którzy podróżowali, których zapraszano na konferencje i którzy przyjmowali białych na kolacji w swych willach. Intelektualiści, którzy mieli biblioteki sięgające sufitu. W książce Lemkin pokusił się o wyróżnienie kilku kategorii ludobójstwa – polityczne, społeczne, kulturalne, ekonomiczne, biologiczne, fizyczne, w sferze religijnej czy moralnej. Z którym z nich miał do czynienia świat w Rwandzie? Żadnym konkretnym i jednocześnie wszystkimi na raz. Powodów do bestialskiej rzezi było wiele. A może żadnego? Nie zabija się miliona ludzi bez powodu padło w filmie Ptaki śpiewają w Kigali. W odpowiedzi bohaterka słyszy, że jest to kwestia
Na świecie nie ma rzeczy skomplikowanych, są tylko niewystarczająco zdefiniowane, niewystarczająco odkryte. bardziej skomplikowana. Jednak, jak słusznie wskazuje w swojej pracy Katarzyna Kuczyńska-Koschany, to w ogóle nie jest skomplikowane. Zabija się milion ludzi bez powodu (Rwanda). Albo półtora miliona (rzeź Ormian). Albo sześć milionów (zagłada Żydów). A potem, przedtem i w trakcie znajduje się powody. Że karaluchy, że światowy spisek, że zagrażają żywotnym siłom mądrzejszych, lepszych, piękniejszych. Od 1948 r. wiadomo już, czym jest ludobójstwo. Pytaniem pozostającym jednak w dalszym ciągu bez odpowiedzi pozostaje, dlaczego do ludobójstwa dochodzi. Powyższą kwestię starał się omówić w swoim referacie The 8 stages of genocide Gregory Stanton, przewodniczący amerykańskiej organizacji Genocide Watch. Autor w swojej pracy wskazał na etapy, w których zbrodnia ludobójstwa przebiega. Ludobójstwo bowiem zawsze jest zaplanowane. Pierwszym etapem jest klasyfikacja, która polega na podziale społeczeństwa na określone grupy, którym przypisuje się określone właściwości. W przypadku Rwandy podział
między dwoma plemionami od zamierzchłych czasów miał niewiele wspólnego z segregacją rasową. Była to bowiem bardziej segregacja społeczna. Już od XVIII w. podział na rządzących Tutsi i rządzonych Hutu był duży, a przepaść między nimi się pogłębiała. Rządy kolonialne, najpierw niemieckie, a po I wojnie światowej belgijskie, utrwaliły go i to w postaci hermetycznego podziału rasowego. podział na pasterzy – Tutsi, z których wywodzili się władcy oraz elita, a także rolników – Hutu, którzy mieli być ich klientami. Jak zauważa Stanton, klasyfikacja i symbolizacja są naturalne dla społecznych procesów poznawczych. Zauważamy różnice. To normalne. Samo dostrzeganie różniących dwie społeczności cech nie prowadzi do niczego złego, warto jednak mieć na uwadze, że prowadzić może. Do kolejnego stadium dochodzi poprzez dehumanizację, w trakcie której różnice między jedną grupą a drugą prowadzą do pozbawienia którejkolwiek z nich waloru człowieczeństwa. Jedną grupę wznosi się na piedestał wyimaginowanej hierarchii wśród narodów (jak to miało miejsce w przypadku Niemców i rasy aryjskiej) a drugą grupę niemal zrównuje się z błotem, twierdząc, że są ludźmi gorszej kategorii. Badacz zauważa, że skrajnym przypadkiem dehumanizacji jest uznawanie ludzi za zwierzęta. Kochani słuchacze, otrzymujemy informacje, że niektórzy z was nie dołączyli do swoich braci w walce o wyplenienie tej plagi karaluchów z kraju. Ludzi z natury charakteryzuje niechęć do przemocy, jednak ta wrodzona niechęć podsycana medialną nagonką i szerzeniem nienawiści wśród mieszkańców może przerodzić się w krwawe rzezie, czyli w rezultacie stać się przyczyną agresji czy przemocy. Kolejnym etapem zbrodni wspominanym przez Stantona jest jej organizacja. Ludzi trudno wybić gołymi rękoma. Milion ludzi w sto dni – tym bardziej. Dlatego kluczowym etapem jest zaplanowanie ludobójstwa, w którym niestety najczęściej udział bierze władza państwa oraz ludzie, których zdanie się liczy, którzy powinni być przykładem właściwego postępowania, a nie sprawnego posługiwania się maczetą. Często to oni opłacali przywóz broni do Rwandy. Z własnych pieniędzy sponsorowali mordy. W kolejnej fazie – polaryzacji – dokonywany jest otwarty podział społeczeństwa na dwie grupy: my i wrogowie. Wobec tych drugich, wcześniej porównywanych ze zwierzyną, kierowana jest nieustanna propaganda nienawiści, aż do czasu, gdy przedstawiciele „my” uwierzą, że druga grupa jest im w stanie zagrozić i jedyną opcją, która jest ich
w stanie uratować przed zagładą jest… zagłada. Przygotowanie zbrodni polega na izolacji i separacji grup uznawanych za gorsze, często pozbawia się ich dachu nad głową, dobytku i deportuje w inne miejsce. Tutaj przykład wręcz doskonale opisujący ten etap stanowią getta, w których Żydzi byli zmuszani do życia podczas II Wojny Światowej. Etapem poniekąd kluczowym, stanowiącym epicentrum wydarzeń jest eksterminacja. Masowe morderstwa. W tym momencie jedna grupa zabija członków drugiej. Bez znaczenia jak, w ludobójstwie chodzi przecież o zupełne pozbycie się całej rasy, społeczności. Po rozlewie krwi pora już tylko na etap zaprzeczenia. Kto chciałby pamiętać o tym jak zabijał? Dlatego też obecnie w Rwandzie nie mówi się o Hutu i Tutsi. Nie porusza się tematu ludobójstwa. W Kigali postawiono muzeum i tyle. Temat nadal pozostaje tabu. Oprawcy próbują wyprzeć to ze swojej świadomości, a ofiary wolą nie wracać do czasów, które nazywają polowaniem i skakaniem przez trupy. Bóg zachował milczenie. Mając świadomość przebiegu zbrodni ludobójstwa oraz tego, do czego prowadzą wszelkie segregacje rasowe, etniczne, wszystkie, należy jeszcze dokładniej przyjrzeć się z czego in rem wynika cały nieludzki proces. W Rwandzie szalę goryczy sukcesywnie wypełnianą od czasów I Wojny Światowej przelało zestrzelenie 6 kwietnia 1994 r. samolotu z prezydentem Habyarimaną. Kwestia sprawcy zestrzelenia pozostaje w dalszym ciągu otwarta. Popularna interpretacja głosi, że za śmiercią prezydenta stali radykalni działacze Hutu, wydarzenie to stało się bowiem wygodnym pretekstem do rozpoczęcia starannie zaplanowanej akcji ludobójstwa. Mordować zaczęto już godzinę po zamachu. Jednak to nie wojsko narodowe stanowiło pion operacji mordowania Tutsi. W rwandyjskim dramacie swój udział miała zwykła ludność cywilna, co wynikało zapewne z propagandy na najwyższym poziomie. Duża część mieszkańców Rwandy nie miała dostępu do telewizji, dlatego też ich głównym źródłem informacji pozostawało radio, a dokładniej Radio Tysiąca Wzgórz. Mocno propagandowe radio, w którym audycje nawoływały do mordów. Dodatkowo spikerzy na antenie wyczytywali adresy, pod którymi mogą ukrywać się Tutsi. Lokalna gazeta wystosowała listę zasad, którymi powinni kierować się Hutu. Otwarta nienawiść była głównym założeniem listy przykazań rwandyjskiego ludobójstwa.
TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO
fot. Wikimedia Commons
ludobójstwo w Rwandzie /
Świat pozaafrykański nie reagował. Skłoniło to przywódcę Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego Paula Kagame do wznowienia wojny domowej (podobno zakończonej rok wcześniej) i skierowania wszelkich dostępnych sił do rwandyjskiej stolicy. Po zaciętych walkach, na początku lipca 1994 r. wojska RPF opanowały Kigali, kładąc kres eksterminacji Tutsi. Hutu bali się odwetu, dlatego uciekli do pobliskich krajów. W ciągu dwóch dni granicę sąsiedniego Zairu (Demokratyczna Republika Konga) przekroczył 1 mln uciekinierów, w tym czołowi działacze odpowiedzialni za zaplanowanie i przeprowadzenie ludobójstwa. Dlaczego cały świat patrzył, ale nie widział? Obserwował rzeź, wysyłał do Rwandy swoich korespondentów, ale nie chciał pomóc? Nie wiadomo, może ratowanie Rwandyjczyków przed Rwandyjczykami okazało się nieopłacalne. Dopiero później sytuacja uległa zmianie i społeczność międzynarodowa postanowiła zaangażować się w niwelowanie skutków konf liktu w Rwandzie. Po fakcie. Standardowo. Jednak nawet z takiego rozwiązania powinniśmy być zadowoleni. Powołano bowiem Międzynarodowy Trybunał Karny do spraw Rwandy, przed którym zostały osądzone 93 osoby, spośród których 61 zostało skazanych, 14 – oczyszczonych z zarzutów, 10 – skierowanych do sądów narodowych, gdzie miały później zostać osądzone, a 3 zmarły w trakcie prowadzenia postępowań. Działalność Międzynarodowego Trybunału Karnego ds. Rwandy rzuciła nowe światło na orzecznictwo dotyczące kwestii ludobójstwa. Po konf likcie w Rwandzie okazało się, że trzeba będzie osądzić ponad sto tysięcy oskarżonych. Prowadziło to do całkowitego paraliżu rwandyjskiego systemu sądownictwa. Dlatego
tak istotne okazało się powołanie powyższego Trybunału, który zajął się sprawcami największych masakr. Zakończył on działalność w 2015 r. Nigdy więcej wojen. Czy w takim razie można uznać, że po 2015 r. świat uporał się z ludobójstwem i osądzeniem sprawców tragedii, którzy przez lata unikali wymiaru sprawiedliwości? Wszyscy chcieliby móc wypowiedzieć słowa nigdy więcej. Nigdy więcej wojen. Napis widniejący na Westerplatte miał uzmysławiać ludziom, że to co przeżyli w żadnym wypadku nie zasługuje na powtórkę i należy zrobić wszystko co w naszej mocy, aby do niej nie dopuścić. Jednak często okazuje się, że hasła są tylko nic nieznaczącym rzucanym w eter życzeniem. Po II Wojnie Światowej ludzkość przeżyła szok. To, do czego doprowadziła nienawiść, pielęgnowana i podsycana, jawiło się jako niewyobrażalne. Gdyby nie miało miejsca, żaden twórca nie byłby w stanie wymyślić świata choć w ułamku tak złego jak ten dwudziestowiecznych Żydów. Jednak dramat obserwowany przez świat nie wystarczył, by powstrzymać ludzi przed kolejnymi atakami agresji. Gdzie indziej, dalej, może trochę inaczej. Brutalniej lub mniej. Ale wciąż. Czy dożyjemy czasów, w których człowiek naprawdę stanie się człowiekiem, a przestanie być rasą, religią, kolorem skóry czy orientacją seksualną? Każda różnica wystarczająco egzaltowana może doprowadzić do ludobójstw na miarę tych w Rwandzie. Ludzi powinniśmy akceptować, nie segregować, nie nazywać ich ideologią czy karaluchami. Wszystko po to, żeby za kilka(naście) lat nie kojarzyć Polski z podobną rzezią. 0
kwiecień 2021
TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO
/ Uniwersum Szkolna 17
ul. Szkolna w Białymstoku, fot. Henryk Borawski, Wikimedia Commons
Nie będzie niczego Festung Knurau powoli dobiega końca. Jednostki wypadowe generała Gloo Koza zdobywają kolejne pozycje na wałach z donosów, spajanych mitomanią. Zaprzyjaźniony major wojsk bombaskich zwleka z odsieczą, prowadząc badania nad rozpuszczalnikiem. Poziom abstrakcji i oderwania od rzeczywistości przebija kolejne zagrzybione sufity. T E K S T:
yli się ten, kto uważa, że – z braku innego słowa – istnienie fenomenu mieszkańców budynku przy ulicy Szkolnej 17 społeczeństwo zawdzięcza jedynie jednostkom skrajnym, względnie psycho- i socjopatom. Przygody w malowniczej pleśni białostockiego Belwederu, nazywanego tak na cześć niedoszłych startów Krzysztofa Kononowicza w wyborach prezydenckich, to oczywiście niezły pokaz najniższych ludzkich instynktów i postępującej osteoporozy mocno pogiętego kręgosłupa moralnego. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości – wystarczy zobaczyć, jakie społeczne męty krążą wokół przysadzistego, czerwonego domku, mlekiem i colą płynącego. O nieciekawej proweniencji osób ochrzczonych pseudonimami pokroju rudego centaura z bielska, moczopijano, czarnej szprychy, nitroszczura, latexów czy bobolaków nie świadczą wyłącznie towarzyszące im w komentarzach rozlanych po internecie epitety. Wszem i wobec oznajmia to fakt, że wszystkie te osoby z własnej, nieprzymuszonej woli dogrywają się lub radośnie uczestniczą w starości umierającego uniwersum. To jednak nie oni, a zwykli „szkolniacy”, którzy nigdy nie wysłaliby na US 17 ani grosza ani nie odwiedziliby Belwe-
M
64–65
MICHAŁ RAJS
deru, bo nie przywykli do smrodu wtartych w wersalkę ekskrementów, stanowią najliczniejszą grupę widzów.
dzie niczego, chrzęszcząca różańcem z zębów to serial z przeciwnego bieguna nieprawdy i zakłamania.
Ty mnie nie biłeś, ty mnie nie prowokowałeś...
...ty mnie całowałeś.
Na początku rzeczywiście trudno w to uwierzyć. Krzywe kadry rodem z Łowcy trolli albo Blair Witch Project, długie pauzy między wypowiedziami i brak jakiegokolwiek przygotowania sprawiają, że w porównaniu do tej produkcji nawet Trudne sprawy do spółki z Rolnik szuka żony mogłyby być przyszłorocznymi laureatami Emmy. W mieszance z potencjalnymi chorobami psychicznymi głównych bohaterów – alkoholizm, być może początki łagodnej odmiany schizofrenii (na deser zaś żółte papiery) – smak tej internetowej potrawy normalnego człowieka raczej oburzy, niż zachęci do kolejnych kęsów. Chociaż te, mimo pozornej ohydy całego przedstawienia, prędzej czy później przyjdą same. Raz, że najlepsze fragmenty Szkolnej rozlazły się po YouTubie jak karaluchy po zapomnianym, nigdy nie dezynsekowanym bloku z otwartym zsypem. Ucieczka przed ledwie trąconym algorytmem wymagałaby więc odcięcia od sieci i pozbycia się komputera. Po drugie, bembeńska saga spod znaku Nie bę-
W końcu prawie każdy konsument internetowych treści widzi, gdzie to wszystko brnie. Odmęty wyidealizowania kreują wypomadowanych, sterylnych bohaterów, dla których bardziej opłacalne staje się wieczne zaprzeczanie w myśl zasady „jeśli cię złapią na gorącym uczynku za rękę, to mów, że to nie twoja ręka” niż szczere przyznanie się do winy. Konkurencja nie śpi, napchany po sam odwłok marketing szuka przestrzeni również tam, gdzie nigdy nie powinien jej znaleźć, a PR-owe taśmociągi kropią społeczeństwo wydmuszkowatymi żywotami świeckich świętych, niczym samoloty spuszczające chemtrails. Nie dziwi zatem, że niektórzy ludzie mają zwyczajnie dosyć i bez szkody dla zawartości absurdu oraz wartkiej akcji, przenoszą wzrok z góry na dół. Kononowicz i jego zamelinowana ferajna też bije się o wpływy, ale zamiast wiecznie wygrywać i oferować widzom zestawy kremów Nivea w okazjonalnych cenach, wieszczy spiski wśród pielęgniarek, pogrywa ze strażą miejską oraz policją i bez skutku stara się zaczarować świat tak, żeby wreszcie mieć rację.
Uniwersum Szkolna 17 /
Ogółem całe te Prawie milion wyświetleń uzyskał na przykład filmik, którego autor pod pijany monolog Majora o kulistości Ziemi podłożył muzykę z Interstellara i nagranie pochodzące z satelity. Efekt? Bełkot bez ładu i składu okraszony zainteresowanym spojrzeniem siedzącego na kanapie Kononowicza nagle nabrał groteskowej głębi. „Kula odporna od płaskiego” zadzwoniła w kościele melancholii utraconego dzieciństwa, spędzonego na wykrzykiwaniu ataków i obron przed czterema żywiołami. Znakomite, przerysowane aktorstwo i bijąca od obu panów fascynacja przedmiotem dysputy nie musi być wtedy wsparta latami treningów i ukończeniem gimnazjum. Refleksja, że zarówno „Konon” jak i jego współlokator występują także przed swoją, pogrzebaną za młodu świadomością, przemyka gdzieś obok, niezauważona. Grunt w tym, że i widzowie, i aktorzy zdają sobie sprawę, że to wszystko nieprawda.
„Się stało się, co się miać stało” Nie sądzę przy tym, ale to moja prywatna opinia, żeby do bohaterów ze Szkolnej docierał powód popularności. Widać u nich pewne parcie na bycie role models, ograniczone głównie przez niewielką ilość treści, które mogliby przekazać; nie widać natomiast żadnego istotnego wpływu ideologicznego na publikę. Na znalazcę i dokumentalistę przypadku nastolatka, który świadomie wprowadziłby w życie zalecenia edukacji seksualnej „by Kononowicz&Major” czeka „dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności albo sto złotych grzywny” (prezydent w lekcji wyróżnia „dwie sposoby” odbywania stosunku – analny i oralny, czyli taki, po której są
TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO
dzieci i taki, po której dzieci nie ma). Nie inaczej dzieje się z radami od Majora rejestrowanymi przez mikrofon z zapiekanki i pływy w „psznym” bigosie, zmielonym hamburgerze i kiełbasie (wszystko w konsystencji papki na przedpolu zgnilizny w jednym talerzu). Kto raz zawiódł się na Paulo Coehlo, ten i tutaj nie znajdzie nic poza losowymi sentencjami wyrzucanymi przez automat o napędzie toluenowo-acetonowym. Chociaż trzeba przyznać, że o plagiacie nie może być mowy – Suchodolski całkiem otwarcie przyznaje się do bycia „aflabetą”, a jego nędzne próby powrotu na łono kultury i przeczytania tytułu powieści Nierządnica spełzły na dukanym „Nie-no-rzy-ca”.
„Spadanie z księżyca na żubra z sarną" przestało być etanolowym andronem. Młodzież okuratna, filmowa Punktem, w którym obie strony przebijają czwartą ścianę, jest „samo życie”. Rzesza użytkowników „bandyckiego” wykopu twierdzi, że wypady do Lasu Zwierzynieckiego w poszukiwaniu echa rozmów Majora z Bogiem służą ochronie środowiska – butelki po rozpuszczalniku rozkładają się wszakże przez tysiące lat. Niestety, nie tłumaczy to minimalnej dozy życzliwości, którą przemarznięci, zmęczeni – lub i to, i to – odkrywcy obdarzają Nitroszczura na wymęczonym spotkaniu. Niby oblali go farbami, ale jakoś nikt nie kupił niezmywalnej. Niby Pampalini wezwał
policję w nadziei, że tym razem na stałe usadzi Majora w Choroszczy, ale tamtej nocy było minus dziesięć, a Leśny Struś czasowo utracił zdolność poruszania się, więc pewnie by po prostu nie przeżył. Może i nieznani sprawcy, podpisując się imieniem, nazwiskiem i adresem sąsiada Kononowicza, przesłali mu w paczce ludzkie odchody, ale za ile paczek z jedzeniem, ubraniami i produktami higieny osobistej nikt w Belwederze nie podziękował? Bądź co bądź Kononowicz i „alfabeta poczęty metodą in nitro” żyją właśnie z tego. Z ludzkiej, okuratnej i sprawiedliwej litości – prezydent od dwudziestu pięciu lat jest na bezrobociu, a Dziąślak rzekome podatki płaci z nieco mniej rzekomych donate'ów.
Interaktywny teatr Celowo traktując napad na Belweder i pobicie Majora jako obserwację skrajną i przez to niepotrzebną, niektóre okresy Szkolnej, głównie po śmierci Leonardy, matki Kononowicza, i przed udarem samego prezydenta, można spokojnie uznać za rodzaj spektaklu z udziałem widzów. Wspólna zależność dwóch podmiotów, pozostających wzajemnie w przedmiotowej, umownej relacji, zrodziła jak gdyby koło zamachowe, osobliwą symbiozę. Scena sprzedała gawiedzi swoją autentycznością do granic bólu, gawiedź zapłaciła zaangażowaniem ponad jakiekolwiek znane normy. Bo zapytajmy się szczerze – który z fanów Ojca Mateusza szedłby szukać Artura Żmijewskiego z latarką, po nocy, w lesie, ponieważ usłyszał z krótkiego vloga żony aktora, że ten wyszedł z domu i będzie śmiecił plastikiem po machmolu w pobliskim rezerwacie przyrody? 0
Lubisz rozwijać swoje zainteresowania, pasje i nie boisz się nowych wyzwań? Mamy dla Ciebie ciekawą propozycję. Zapraszamy na letnie płatne praktyki w największej kancelarii prawnej w Polsce i na świecie. Praktyki oferujemy studentkom i studentom IV lub V roku studiów prawniczych. Masz pytania? Skontaktuj się z Martą Półkoszek, Employer Branding & Recruitment Expert: marta.polkoszek@dentons.com dentons.com © 2021 Dentons. Dentons is a global legal practice providing client services worldwide through its member firms and affiliates. Please see dentons.com for Legal Notices.
kwiecień 2021
GRY
/ felieton
PlayStation 5 niedługo tylko w zestawach z pralką i lodówką...
Reklamowy walkthrough Reklamy są jak przeciwnicy w Fortnite – czyhają na nas wszędzie. W telewizji, w internecie, na ulicy, w metrze, w krzakach... Nie jest zatem dziwne, że coraz częściej pojawiają się także i w grach. T E K S T:
Z U Z A N N A PA L I Ń S K A
GRAFIKA:
M AT E R I AŁY P R AS OW E
imo że, jak wskazują badania, siła perswazji gier nie jest większa od tradycyjnych form, to mają znacznie szerszy zakres oddziaływania (Taşkıran i Yılmaz, 2015). Dlatego też gry są chętnie wykorzystywane jako środek przekazu reklam, co sprawia, że wywierają znaczny wpływ na decyzje i zachowania ich odbiorców.
M
Lvle reklam Reklama w grach może pojawiać się na wiele sposobów. To, jak będzie oddziaływać na odbiorcę zależy od stopnia jego interakcji z reklamowanym produktem. Na pierwszym z nich, asocjacyjnym, reklama nie wpływa w żaden sposób na przebieg rozrywki, umieszczana jest ona w tle działań gracza. Przykładem mogą być bilbordy mijane w trakcie wyścigów samochodowych bądź też banery wokół boiska piłki nożnej. Reklamy te co prawda stanowią część świata gry, jednak nie mają wpływu na wydarzenia. Gracze mogą nawet nie zdawać sobie sprawy z ich istnienia, a mimo to ich umysły podświadomie rejestrują widziane obrazy, co podnosi rozpoznawalność marki i sprawia, że w trakcie zakupów będą oni skłonni do wyboru właśnie tych reklamowanych produktów, nawet jeśli na poziomie racjonalnym nie będą w stanie wyjaśnić dlaczego (Buckner i Winkler, 2006).
FIFA 21 (2020)
na zmniejszenie zanieczyszczeń w mieście i obniżenie rachunków za energię elektryczną. I to wszystko dzięki Renault! Ostatnim i najsilniej wiążącym użytkownika z reklamowanym produktem jest poziom demonstracyjny. Gracz ma możliwość wypróbowania konkretnego produktu w grze, zobaczenia jego właściwości, cech. Nie robi tego za pomocą awatara, ale bezpośrednio z perspektywy pierwszoosobowej. Tutaj gracz wykazuje najwyższy stopień emocjonalnego zaangażowania, co sprzyja powstawaniu pozytywnych skojarzeń z marką. Za przykład może służyć seria gier wyścigowych Gran Turismo (Chojnacki, 2015), w której twórcy nie tylko umieścili wizerunek marek samochodów, ale także zadbali o wierne odwzorowanie cech i właściwości aut, tak, by gracz mógł zapoznać się z ich zachowaniem na drodze. Wykorzystywanie powiązań na tym poziomie jest szczególnie wykorzystywane w advergamingu.
Advergames
FIFA 21 (2020)
Na poziomie ilustracyjnym do wirtualnego świata zostają wprowadzone cyfrowe wersje obiektów: napojów, żywności, urządzeń elektronicznych czy pojazdów, którymi postać gracza może posługiwać się w trakcie rozgrywki. Taki zabieg służy zaprezentowaniu nie tylko produktu, ale także polityki danej firmy. I tak, dzięki wprowadzeniu specjalnych samochodów elektrycznych Renault do gry The Sims 3, gracz miał możliwość zarówno użytkowania tych pojazdów, jak i obserwacji wpływu, jaki mają one na środowisko oraz sytuację ekonomiczną wirtualnej rodziny – korzystanie z ekologicznych samochodów w grze przekładało się bowiem
66–67
Advergames, czyli gry reklamowe, to gry stworzone specjalnie do działań promujących produkt, markę, organizację, ideę. Tym, co odróżnia gry reklamowe od typowych gier rozrywkowych jest fakt, że ich celem jest skierowanie uwagi gracza na rzeczywistość pozawirtualną (Provelengios i Fesakis, 2011), a rozrywka jaka im towarzyszy ma wzmocnić pozytywną więź z daną marką (Roettl, Waiguny i Terlutter, 2016). I rzeczywiście to robi – gry reklamowe wpływają na zachowania względem reklamowanych produktów, a mówiąc wprost: kupujemy, co producenci nam proponują. Dlaczego? Co sprawia, że tak łatwo ulegamy ich wpływowi? Po pierwsze – czas. Nie jest tajemnicą, że częstszy kontakt z treściami reklamowymi wzmacnia ich oddziaływanie. W tym aspekcie gry mają przewagę – w porównaniu z reklamami spotykanymi w telewizji czy innych mediach znacznie wydłuża się czas kontaktu z materiałami promocyjnymi. To z kolei wpływa na wzrost przywią-
zania do danej marki i wywołuje pożądaną przez producenta reakcję (Chojniacki, 2015). Po drugie – bonusy. Kto by się oparł możliwości zdobycia atrakcyjnych nagród – nie tylko w postaci EXPa postaci, ale także rabatów w sklepach, kuponów w restauracjach czy talonów na zabieg piękności w spa. A wystarczy tylko zagrać i… udostępnić dalej, a świat pełen wymarzonych zniżek stanie przed graczami otworem. Po trzecie – specyficzne cechy gry: uproszczony interfejs i schematyczna grafika nie kon-
FIFA 21 (2020)
centrują uwagi na wizualnym aspekcie, dzięki czemu rozrywka jest prosta i przyjemna (Polish Gamers Research, 2018). Humor i umowność treści ma na celu uczynienie przekazu reklamowego mniej natarczywym, a przez to bardziej akceptowalnym. Sama gra nie jest także zbyt wymagająca, bo niepowodzenia mogłyby wywołać frustrację związaną z niemożnością przejścia danego poziomu, co zniechęciłoby graczy i w efekcie zraziło do marki. A to mogłoby wiele kosztować… dosłownie.
W każdym z nas jest… reklama Jak widać, reklama czai się wszędzie. Jak w takim razie z nią walczyć? Można się ukrywać i liczyć na to, że nas nie zaatakuje. Można budować fortyfikacje z nadzieją, że przetrwają ostrzał. Można skrupulatnie przeanalizować sytuację i precyzyjnie wybrać cel, a można uderzać na ślepo we wszystko co stoi na drodze. Można. Ale czy trzeba? We współczesnym świecie technologia i wirtualna rzeczywistość odgrywają coraz większą rolę, a reklamy są ich integralną częścią. Może zatem warto potraktować je nie jako wroga, a sprzymierzeńca w procesie kształtowania postaw, nawyków i zachowań, które mogą przynieść pozytywne efekty. 0 T E K S T W R A Z Z L I T E R AT U R Ą N A W W W
GRY
recenzje /
Udany debiut na nowej generacji OCENA:
88887 Mortal Shell: Enhanced Edition
PRODUCENT: Cold Symmetry WYDAWCA PL: PlayStack PLATFORMA: PlayStation 5, Xbox Series X (recenzowana platforma) fot. materiały prasowe
P R E M I E R A : 4 M A R C A 2 02 1
Mortal Shell Enhanced Edition to rozszerzona wersja tytułu z 2020 r., który tym razem przeznaczony jest na konsole nowej generacji PlayStation 5 oraz Xbox Series X. Mortal Shell to debiutancki projekt studia Cold Symmetry pełnymi garściami czerpiący z gier gatunku soulslike. Gracz wciela się w Znajdę (The Foundling) – istotę bardzo słabą, która w starciu z otaczającym światem nie ma wielkich szans. Ma jednak umiejętność przejęcia ciała poległych wojowników – tytułowych Mortal Shell. To właśnie dzięki nim, doczesnym powłokom odnalezionych herosów, gracz jest w stanie osiągnąć zakładany cel – pokonać armię nieumarłych i zgłębić skrywane sekrety świata gry, bowiem fabuła nie jest podana na talerzu. Poznajemy wyłącznie jej fragmenty, przez co na początku rozgrywki może wydawać się dość zagmatwana. Jednak wraz z przebijaniem się do kolejnych lokacji wszystko zaczyna układać się w pewną całość. Każda z czterech klas postaci różni się umiejętnościami i ekwipunkiem, które dodatkowo możemy rozwijać dzięki przedmiotom zdobywanym na pokonanych wrogach. Oczywiście jak w innych grach tego gatunku nie jest to zbyt proste i wymaga albo dużo czasu,
albo naprawdę wysokich umiejętności i refleksu. Trzeba się przyzwyczaić, że będziemy ginąć. Często. A walka o każdy kawałek lokacji będzie z pewnością niezłym wyzwaniem. Nie jest może aż tak ciężko jak w Dark Souls, ale podobnie jak w tej serii czasem ogarnia gracza przemożna ochota sprawdzenia aerodynamiki kontrolera. Dzięki przeniesieniu na Xbox Series X (oraz PlayStation 5) animacja jest niezwykle stabilna, nawet przy wysokiej rozdzielczości 4K. W grach, w których liczy się każdy moment w starciu z przeciwnikiem i skupienie na właściwej chwili jest to na wagę złota. Do tego twórcy dopracowali tekstury oraz oświetlenie z wykorzystaniem Ray Traycing, choć tutaj skok jakościowy nie jest aż tak wyraźnie odczuwalny. Tak jak w przypadku wszystkich gier soulslike nie jest to tytuł dla każdego. Odnalezienie swoistego balansu pomiędzy frustracją niezwykle trudnymi walkami, a satysfakcją dotarcia do kolejnej lokacji nie jest prostą sprawą i wielu z pewnością odstraszy. Jeśli jednak ktoś lubi serię Dark Souls i podobne tytuły to z pewnością warto spojrzeć na Mortal Shell. Szczególnie, że to dopiero pierwsza gra studia. Warto będzie czekać na kolejne. MICHAŁ GOSZCZYŃSKI
Japoński RPG na schyłek obecnej OCENA:
88897 Ys IX: Monstrum Nox fot. materiały prasowe
PRODUCENT: Nihon Falcom Group WYDAWCA: Nis America PLATFORMA: PlayStation 4 (recenzowana na PS4 Pro), PC, Nintendo Switch
Seria Ys to jeden z najstarszych cykli z gatunku japońskiego RPG, który swoimi początkami sięga końcówki lat 80. ubiegłego wieku. Na przestrzeni przeszło 30 lat pojawiło się już kilkanaście gier osadzonych w świecie Ys, chociaż najważniejsze są te posiadające kolejne numery. Najnowszy przedstawiciel serii – Ys IX: Monstrum Nox nadal opowiada o przygodach Adola Christin i jego przyjaciela Dogiego, który dzielnie towarzyszył mu w większości części podstawowej serii. Tym razem, z początkowo nieznanych przyczyn, Adol ląduje w więzieniu i w trakcie ucieczki pada ofiarą nieznanej klątwy, która obdarza go specjalnymi mocami, ale jednocześnie nie pozwala oddalić się z miasta Balduq, gdzie mieści się więzienie. Rozgrywka utrzymana jest w konwencji action RPG – walki są szybkie i wymagają dość dobrej orientacji w dostępnych dla danej postaci umiejętnościach. Zależnie od poziomu trudności mogą, nawet dla doświadczonych graczy, stanowić nie lada wyzwanie. Walki toczymy w dość podobnych i mało zróżnicowanych lokacjach, ale z reguły kryją one różnego rodzaju zagadki lub przynajmniej ciekawe przedmioty, czym zachęcają do dłuższego zwiedzania danego lochu. Na tym zresztą spędzimy zdecydowaną większość czasu, gdyż eksploracja lokacji to jeden z głównych elementów gry.
P R E M I E R A : 2 L U T E G O 2 02 1 , S I E R P I E Ń 2 02 1 ( P C , N I N T E N D O S W I TC H )
Technicznie gra jest przygotowana tak, jak można spodziewać się po tytułach wydawanych u schyłku danej generacji konsol. Mimo szybkiej akcji animacja na PS4 Pro nie zwalnia, modele postaci są dopracowane i utrzymane w znanej dla serii stylistyce. Będzie to zapewne ostatnia gra z cyklu na PlayStation 4 i twórcy bardzo się postarali, by pożegnanie z konsolą odbyło się bez większych potknięć. Za muzykę odpowiada Yukihiro Jindo, który na swoim koncie ma ścieżki dźwiękowe do kilku innych gier Ys oraz serii The Legend of Heroes: Trails of Cold Steel. I jest to z pewnością jedna z jego najlepszych kompozycji, która dobrze oddaje mrok, z którym nie raz spotkamy się przeżywając przygody wraz z Adolem. Miłośnicy japońskiego stylu w grach RPG, szczególnie w wydaniu action RPG, powinni być zadowoleni z najnowszej części Ys. Może być to też dobry punkt wejścia do przygód Adola – znajomość fabuły i świata gry jest opcjonalna, gdyż każda z części stanowi odrębną całość.
MICHAŁ GOSZCZYŃSKI
kwiecień 2021
3PO3
/ z przymrużeniem oka
Jak to jest pisać licencjat? Moim zdaniem to nie ma tak, że dobrze albo że niedobrze. Gdybym miała powiedzieć co cenię w życiu najbardziej, powiedziałabym, że ludzi, ludzi, którzy podali mi pomocną dłoń, kiedy sobie nie radziłam, kiedy byłam sama i co ciekawe to właśnie przypadkowe
Od zarania dziejów... ...studentom ciężko zabrać się do pracy. Praca licencjacka nie jest wyjątkiem. Może być niebezpieczne dowiedzieć się, jak idzie innym (zazwyczaj lepiej), jednak zawsze pozostaje nadzieja, że usłyszymy, że ktoś jeszcze nie zaczął.
AUTORKA: SKRYBKA
Wstęp Wstęp zawsze powinien być pisany na końcu. Ten również piszę jako ostatni i w dodatku z takim opóźnieniem, że reszta straciła już cały sens. Niestety, biblioteki teraz nie działają. Były one dla mnie dużą motywacją do pisania pracy licencjackiej, bo mogłam wstać rano z jakimś celem, a w budynku B atmosfera sprzyja skupieniu i transowi naukowemu. W moich notatkach, które robiłam parę dni wcześniej wracając z biblio, żeby pamiętać, co potem napisać w 3po3, jest zapisane: Mam nadzieje, że na lockdown nie zamkną bibliotek, bo większość książek dostępna tylko na miejscu, a w ksero liczba stron limitowana. Teraz przyjaciół poznaje się po tym, czy poratują paroma stronami tygodniowymi. Także śpieszmy się pisać teksty, bo tak szybko przestają być aktualne. Rozdział 1 Skrzyp. Skrzyp. Moje buty zaburzają spokój i ciszę w oazie nauki. Zawsze gdy podchodzę poprosić o książkę z zapisaną karteczką (dlaczego po dwóch stronach w dwóch różnych konfiguracjach muszę zapisać numer sygnatury i moje nazwisko? Oczywiście, że się pomylę), zastanawiam się, czy pani pracująca w bibliotece ma mnie już dosyć za to, że ciągle zmuszam ją do szukania kolejnych słowników ekonomii. A może generalnie jej się tam trochę nudzi i przynajmniej zapewniam jej jakiś sposób na zabicie czasu. Podaję jej karteczkę i trochę jak w niektórych kawiarniach zastanawiam się czy powinnam czekać przy ,,barze” czy odejść i czekać aż pani mi tę książkę przyniesie. Ale że nie jestem już amatorką w chodzeniu do biblioteki, wiem, że teraz pora wrócić na swoje miejsce (Skrzyp, skrzyp. Wszyscy muszą mi być wdzięczni za rozpraszanie) i czekać aż zapali się czerwona lampka wzywająca mnie do odbioru mojego zamówienia, czyli kolejnego spaceru (skrzyp). W drodze powrotnej udaje mi się nawet ustalić optymalne ustawienie stóp tak, żeby jakoś zlikwidować skrzypienie, ale przy okazji wyglądać jakbym uszkodziła sobie stopę od nagłej ilości ruchu po siedzeniu w domu. Rozdział 2 Czy na pewno włożyłam dobrze słuchawki? Kiedyś byłam w biblio na Koszykowej i komuś włączyła się muzyka z Harry’ego Pottera na głos. Teraz soundtrack ten kojarzy mi się ze skupieniem i pracą, więc sama mogę go włączyć, byle nie przekazywać dalej łańcuszka tego skojarzenia. Wysyłam maila do promotora, żeby nie myślał, że gdy nie odzywam się od miesiąca, to znaczy, że nic nie robię. Bo robię, robię, tylko idzie powoli. A kiedy jeszcze dochodzi do momentu, gdy powinnam już napisać tekst do Magla, to bardzo unikam laptopa. W tych momentach w ogóle sztuka, w której nie ma słów, tylko ogląda się obrazy lub ewentualnie słucha słów innych ludzi, nagle zostaje przeze mnie doceniona. I znowu moje myśli odpłynęły od głównego zadania, a miałam udowodnić, że jedynym problemem są dla mnie przypisy. Rozdział 3 Tutaj na pewno nigdy nie dotrę. Oczywiście, podczas pisania pierwszego rozdziału z definicjami natykałam się na miliony świetnych źródeł, które mi się przy trzeciej części przydadzą, ale moje notatki albo pogubiłam, albo wylądowały one w miejscach, o których dawno już zapomniałam. Ach ci poukładani ludzie. Fajnie byłoby mieć wszystko po prostu w jednym pliku w wordzie. Ale z drugiej strony teraz też, gdy przyjdzie mi do głowy pomysł na tekst do 3po3, to zapisuję go głównie w mojej głowie albo enigmatycznymi hasłami w notatkach na telefonie. Przy pisaniu te myśli często się odnajdują, więc może będzie dobrze, może kiedyś nadejdzie lipiec. Zakończenie Ciekawe na jakim etapie są inni? Zastanawiałam się wcześniej, jak niektórzy piszą licencjat bez chodzenia do biblioteki, ale teraz, gdy sama nie będę miała takiej możliwości, już nie muszę sobie tego wyobrażać. 0 Zdjęcie: autorka
68–69
w
Rafał Kamiński / Marlena Sztyber / bela bellisima
Kto jest Kim? Rafał Kamiński
sekretarz koła teatralnego The Cheerful Hamlets
Marlena Sztyber
wykładowczyni na WDiB UW
MIEJSCE URODZENIA: Łódź KIERUNEK STUDIÓW: anglistyka ULUBIONA KSIĄŻKA: :A jak królem, a jak katem będziesz Tadeusz Nowak ULUBIONY FILM: Hot Fuzz Edgar Wright ULUBIONA PIOSENKA: The Girl from Ipanema Antônio Carlos Jobim ULUBIONY CYTAT: Język to dialekt z armią i flotą wojenną. – Max Weinreich ULUBIONA ARTYSTKA: Kasia Pietrzko – pianistka jazzowa
MIEJSCE URODZENIA: Gorzów Wielkopolski. PROWADZONE PRZEDMIOTY : Socjologia mediów, Etyka dziennikarska,
Skąd się wzięła nazwa The Cheerful Hamlets?
ULUBIONY CYTAT: Od dawna kieruje się w życiu swoją dewizą – Uśmiech jest
Genezę nazwy The Cheerful Hamlets (po polsku: pogodni Hamleci) niestety skrywają mroki dziejów. Jednak dla mnie osobiście ta nazwa oznacza, że nie boimy się ani tragedii, ani komedii, a przede wszystkim nie boimy się być przewrotni.
Podstawy Prawa, Regulacja mediów – aspekt prawny i etyczny.
ULUBIONA KSIĄŻKA: Nie jestem w stanie wybrać jednej książki – ostatnimi czasy czytam głównie literaturę naukową lub kodeksy.
ULUBIONY FILM: Nie jestem wielką fanką kina, w związku z tym mam dość ograniczony wybór, jednak Kogel-Mogel oglądam za każdym razem z taką samą przyjemnością.
najważniejszy. Uprzedzam jednak, że sam uśmiech nie wystarczy do zdania egzaminu.
NAJWIĘKSZA WADA: Bardzo nie lubię czekać, więc z jednej strony jestem niecierpliwa, a z drugiej zdarza mi się „być na ostatnią chwilę”.
Jakie były największe wyzwania związane z wystawianiem sztuki w pandemii?
NAJWIĘKSZA ZALETA:
W momencie, w którym zaczęła się kwarantanna wiedzieliśmy, że będziemy musieli się przebranżowić pod niektórymi względami. Nikt nie był przygotowany na to, że trzeba będzie grać z własnego pokoju. Dla aktorów jest to przede wszystkim trudne dlatego, że lwia część tego co się dzieje na scenie jest zjawiskiem przestrzennym. Bez tego przestrzennego odniesienia do innych aktorów nie jest łatwo grać. Ogromnie też tęsknimy za publicznością, która reaguje na bieżąco. Najnowszą sztukę, Sen nocy letniej, można obejrzeć na YouTube (link na fanpage’u facebookowym The Cheerful Hamlets)
NAJWIĘKSZY SUKCES ŻYCIOWY: Spotkałam na swojej dotychczasowej drodze
Czego się nauczyłeś działając w kole teatralnym? Oczywiście samo granie na scenie niesie ze sobą dużo korzyści. Nabieramy pewności siebie w wystąpieniach publicznych, uczymy się pięknie mówić – zwłaszcza w języku angielskim, który dla większości z nas nie jest językiem ojczystym. Ale najważniejszą rzeczą, którą ja wynoszę, są przyjaźnie. The Cheerful Hamlets to ciepła, przyjazna grupa ludzi. Nie tylko robimy teatr, ale też spędzamy razem czas i budujemy społeczność
Która była twoja ulubiona rola, którą kiedykolwiek zagrałeś? Granie prawej ręki Ryszarda III przyniosło mi olbrzymią satysfakcję. Ale inna rola, przy której się fantastycznie bawiłem, pochodzi ze sztuki Bard Fiction, czyli filmu Pulp Fiction w wersji szekspirowskiej. W tej sztuce miałem szanse zagrać jedną z najbardziej kultowych postaci uniwersum Tarantino, czyli Mr. Wolfa.
Czy masz jakieś teatralne ambicje/marzenia? Chciałbym kiedyś wyreżyserować sztukę Rosencrantz i Guildenstern nie żyją. W kole co semestr demokratycznie, poprzez głosowanie, wybieramy sztukę, którą będziemy wystawiać. Brane pod uwagę są zarówno tekst, jak i wizja reżyserska, więc mam nadzieję, że w przyszłości, po pandemii, uda mi się spełnić to marzenie.
Na koniec jeszcze pytanie o ciebie – jak lubisz spędzać wolny czas? Gram amatorsko jazz, trochę komponuję, trochę piszę. A gdy już wstaję zza biurka, jadę na ściankę się powspinać.
Optymizm i komunikatywność – mam nadzieję, że moi studenci mogą to potwierdzić. życiowej – zarówno zawodowej, jak i prywatnej – wielu wspaniałych i inspirujących ludzi. We wszystkich badaniach osobowości okazywało się, że jestem „żółta”, a więc szczególnie doceniająca interakcje społeczne. Nie zdziwi więc, jeśli za sukces życiowy uznam ludzi, którymi się na co dzień otaczam.
Jeżeli nie byłaby Pani wykładowczynią na UW, to kim? Na co dzień pracuje jako prawnik, jestem też analitykiem mediów, w związku z tym mam dość szerokie spektrum zajęć zawodowych. Gdybym jednak poszła zdecydowanie inną drogą, to pewnie kontynuowałabym swoją pasję, której poświęciłam 13 lat życia i byłabym instruktorką tańca.
Czy zawsze chciała Pani uczyć młodzież?
Szczerze mówiąc to nigdy o tym nie myślałam. Przez długi czas w swoim życiu trenowałam taniec, prowadząc jednocześnie lekcje dla dzieci i młodzieży. Później zaczęła się moja przygoda z dziennikarstwem i prawem, co w dłuższej perspektywie poskutkowało tym, że dziś jestem wykładowcą. Bardzo to lubię i czuje się spełniona po każdych przeprowadzonych zajęciach – szczególnie, kiedy grupa chętnie ze mną współpracuje.
Czego się Pani nauczyła pracując ze studentami? Bardzo doceniam, że mogę pracować ze studentami – każde zajęcia są dla mnie lekcją. Nie tak dawno sama byłam po drugiej stronie akademickiej ławy, dlatego spojrzenie na Uniwersytet z perspektywy wykładowcy było dużym przeżyciem, ale też wyzwaniem. Praca nauczyciela akademickiego nie jest łatwa – szczególnie prowadząc zajęcia online – ale daje dużo satysfakcji.
Co lubi Pani robić w wolnym czasie? Uprawniam sport, biegam, planuje nowe rzeczy i niestety wymyślam sobie wciąż nowe zadania. Bardzo cenie relację z bliskimi, w związku z tym wolny czas spędzam najchętniej z przyjaciółmi i rodziną.
kwiecień 2021
Do Góry Nogami
zdalnymi zajęciami, że nawet owiedzialny jest tak znudzony W tym numerze Redaktor Nieodp wartego opisania. nie dostrzegł, żeby działo się coś (n ie) PR ZY GO TO WA Ł:
LN Y RE DA KT OR NI EO DP OW IE DZ IA
666
COMING SOON! Więcej informacji na: facebook.com/MuzykaBiznes