Jak
o polaryzacji polskiej sceny politycznej s.9/ Temat numeru Numer 208 Kwiecień 2023 ISSN 1505-1714 W www.magiel.org.pl
podzielić kraj na pół?
spis treści /
ja grający tylko w tetrisa, udający, że rozumiem, o co chodzi w dziale Gry na prowadzeniu
a Uczelnia
06 Wstydliwe powietrze
b Patronaty
07 Juwenalia SGH 2023
08 Igrzyska Kół Naukowych już w maju!
8 Temat Numeru
09 Jak podzielić kraj na pół?i
5 Polityka i Gospodarka
17 Sułtan XXi wieku
19 Zbrodnia w białych rękawiczkach
21 Oblicza wewnętrznej solidarności
q Reportaż
22 Jordania mniej znana
f Książka
26 Magia ostatniego połączenia
27 Sklejanie potłuczonej wazy?
28 Mit „niemożliwych” kobiet
e Film
30 Na wesoło o problemach dzieci pierwszego pokolenia PRL-u
31 Jesteśmy torturowani scenariuszami idiotów
33 Recenzja
d Muzyka
34 Requiem dla marzenia o powojniu
36 Ekskluzywne ulice
37 Recenzje
q Felieton
40 Nieumienie w brzydotę
g Sztuka
41 Tonący i brzytwa
42 Zobaczyć dziewczynę z perłą
44 Paleta inspiracji
Redaktor Prowadzący: Maria Opiłowska, Rafał Michalski
Patronty: Igor Demianiuk
Uczelnia: Wiktoria Pietruszyńska
Polityka Gospodarka: Mateusz Fornowski
Człowiek z Pasją: Alicja Utrata
Wydawca: Stowarzyszenie Akademickie
Magpress
Prezes Zarządu: Maciej Bystroń-Kwiatkowski maciej.bystron-kwiatkowski@magiel.waw.pl
Redaktor Naczelny: Mateusz Kozdrak
Zastępcy Redaktora Naczelnego: Alicja Utrata, Igor Osiński
Adres Redakcji i Wydawcy: al. Niepodległości 162, pok. 64 02-554 Warszawa magiel.redakcja@gmail.com
Felieton: Ignacy Michalak
Film: Rafał Michalski
Muzyka: Kacper Rzeńca
Książka: Julia Jurkowska
Sztuka: Tytus Dunin
Warszawa: Mateusz Tobiasz Wolny
Sport: Franciszek Pokora
Technologia i Społeczeństwo: Piotr Szumski
Czarno na Białym: Jakub Boryk (p.o.s. Tomasz Dwojak)
Reportaż: Filip Wieczorek
Gry: Michał Goszczyński
Kto Jest Kim: Grzegorz Nastula
3po3: Michał Wrzosek
Dział Foto: Nicola Kulesza
Dział Grafika: Anna Balcerak
Dyrektor Artystyczny: Kamil Węgliński
Wiceprezes ds. Finansów: Maciej Cierniak
Wiceprezes ds. Projektów: Teresa Franc
Pełnomocnik ds. Partnerów: Jan Ilnicki
Pełnomocnik ds. UW: Ignacy Michalak
o Sport
46 À vélo!
48 Co dalej z Ferrari?
t Człowiek z Pasją
49 Zarzucam blazę
51 Rozmowy o muzyce
t Technologia i Społeczeństwo
53 Współczesna komercjalizacja cierpienia
55 Magia małego ekranu
p Czarno na Białym
58 Średni obrazek
j Warszawa
60 W-Koło Woli
62 Królowa jest tylko jedna
k Gry
64 Recenzje
h 3po3
66 O dosłownie mnie
c Kto jest kim?
67 Kacper Badura / Aleksander Leonard Hebda
Dział CP: Jan Ilnicki
Dział HR: Maria Opiłowska
Dział IT: Zofia Zygier
Dział PR: Julia Mosińska
Korekta: Piotr Holeniewski oraz Kacper Rzeńca, Julia Jurkowska, Jan Kroszka, Mateusz Klipo, Wiktoria Jakubowska, Lena Kossobudzka, Arkadiusz Paweł Bujak, Karolina Owczarek Współpraca: Adam Pantak, Adrian Knysak, Adrianna Smudzińska, Agata Ciara, Agata Szum, Agata Zapora, Agata Nowakowska, Agnieszka Chilimoniuk, Agnieszka Traczyk, Aleksander Jura, Aleksandra Józwik, Aleksandra Sojka, Aleksandra Sowa, Aleksandra Kalicińska, Aleksandra Kos, Aleksandra Mira Golecka, Alicja Paszkiewicz, Alicja Utrata, Andrzej Wyszomirski, Aneta Sawicka, Angelika Kuch, Anna Balcerak, Anna Halewska, Anna Raczyk, Anna Chojnacka, Antoni Czołgowski, Arkadiusz Bujak, Artur Veryho, Barbara Iwanicka, Barbara Przychodzeń, Bartosz Proszek, David Bednarczyk, Diana Mościcka, Dominika Wójcik, Dorian Dymek, Emilia Denis, Emilia Kubicz, Emilia Matrejek, Ewa Jędrszczyk, Ewa Juszczyńska, Filip Przybylski, Filip Wieczorek, Franciszek Wieczorek, Franciszek Pokora, Gabriela Fernandez, Gabriela Milczarek, Grzegorz Nastula, Hai Anh Liniewicz, Hanna Sokolska, Hubert Cezary Wysocki, Iga Kowalska, Ignacy Michalak, Igor Demianiuk, Igor Osiński, Iwona Oskiera, Izabela Jura, Jacek Wnorowski, Jakub Białas, Jakub Boryk, Jakub Kaleta, Jakub Kobosko, Jakub Kołodziej, Jakub Kozikowski, Jakub Stachera, Jakub Kulak, Jan Ilnicki, Jan Kroszka, Jan Ogonowski, Jan Stusio, Janina Stefaniak, Joanna Góraj, Joanna Kaniewska, Joanna Sowa, Julia Białowąs,
Julia Dębowska, Julia Jurkowska, Julia Kieczka, Julia Kowalczuk, Julia Krasuska, Julia Montoya, Julia Mosińska, Julia Zapiórkowska, Julianna Sęk, Julianna Gigol, Justyna Kozłowska, Kacper Rzeńca, Kacper Maria Jakubiec, Kajetan Korszeń, Kamil Węgliński, Kamil Krzysztof Florczyński, Karina Drobek, Karol Jurasz, Karol Truś, Karolina Chalczyńska, Karolina Chojnacka, Karolina Fryska, Karolina Gos, Karolina Owczarek, Katarzyna Gawryluk-Zawadzka, Katarzyna Jaśkiewicz, Katarzyna Lesiak, Katarzyna Pawłowska, Kinga
Boćkowska, Kinga Figarska, Kinga Nitka, Kinga Nowak, Kinga Włodarczyk, Klaudia Łęczycka, Klaudia Smętek, Klaudia Urzędowska, Klaudia Waruszewska, Konrad Czapski, Krystyna Citak, Krzysztof
Król, Laura Królewska, Laura Michałowska, Laura Starzomska, Laura Urraca-Makuch, Maciej Bystroń-Kwiatkowski, Maciej
Cierniak, Magdalena Paduch, Magdalena Oskiera, Maja Kamińska, Maja Oleksy, Małgorzata Bocian, Marcin Gzylewski, Marcin Kłos, Marcin Kruk, Marek Kawka, Maria Boguta, Maria Jaworska, Maria
Król, Maria Opiłowska, Maria Sobczyk, Maria Trojszczak, Marianna
Krzepkowska, Mariusz Celmer, Marta Kołodziejczyk, Marta Smejda, Marta Sobiechowska, Martyna Borodziuk, Martyna Sontowska, Martyna Wisińska, Martyna Krzysztoń, Mateusz Klipo, Mateusz
Kozdrak, Mateusz Pastor, Mateusz Skóra, Mateusz Wichowski, Mateusz Filip Marciniewicz, Mateusz Tobiasz Wolny, Maximilian Seifert, Michał Goszczyński, Michał Jóźwiak, Michał Murawski, Michał
Orzołek, Michał Słoniewski, Michał Stybowski, Michał Wrzosek, Michał Tyrka, Michał Hryciuk, Mikołaj Dziok, Mikołaj Łebkowski, Mikołaj Chmielewski, Miłosz Borkowski, Monika Pasicka, Natalia Literacka, Natalia Młodzianowska, Natalia Nadolna, Natalia Olchowska, Natalia Zalewska, Natalia Sańko, Nicola Kulesza, Olga Duchniewska, Oliwia Wiktoria Witkowska, Patrycja Świętonowska, Patryk
Czerski, Paulina Wojtal, Paweł Pawłucki, Paweł Pinkosz, Paweł Mi-
roniak, Piotr Grodzki, Piotr Holeniewski, Piotr Niewiadomski, Piotr Prusik, Piotr Szumski, Przemysław Sasin, Radosław Mazur, Rafał Wyszyński, Remigiusz Skierski, Róża Francheteau, Sabina Doroszczyk, Stanisław Piórkowski, Szymon Podemski, Teresa Franc, Tomasz Dwojak, Tymoteusz Nowak, Tytus Dunin, Urszula Grabarska, Weronika Balcer, Weronika Kamieńska, Weronika Rzońca, Weronika Zys, Wiktor Mielniczuk, Wiktoria Domańska, Wiktoria Jakubowska, Wiktoria Konarska, Wiktoria Latarska, Wiktoria Nastałek, Wiktoria Pietruszyńska, Wojciech Augustyniak, Wojciech Boryk, Zofia Matczuk, Zofia Wójcicka, Zofia Zygier, Zuzanna Bąk, Zuzanna Dwojak, Zuzanna Łubińska, Zuzanna Pyskaty, Zuzanna Szczepańska, Zuzanna Witczak, Zuzanna Jędrzejowska
Redakcja zastrzega sobie prawo do przeredagowania i skracania niezamówionych tekstów. Tekst niezamówiony może nie zostać opublikowany na łamach NMS Magiel. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treści zamieszczonych reklam i artykułów sponsorowanych.
Artykuły, ogłoszenia i inne materiały do wydania marcowego prosimy przesyłać e-mailem lub dostarczyć do siedziby redakcji do 31 marca.
Okładka: Przemysław Sasin Makieta pisma: Maciej Simm, Olga Świątecka
Sułtan XXI wieku Scenariusze idiotów Magia małego ekranu Królowa jest tylko jedna
31 62 55 17
kwiecień 2023
SŁOWO OD NACZELNEJ
Do wszystkich femoidów, cuckoldów i skórzaków
Zastanawiałam się i długo myślałam, o czym mogłabym napisać swój pierwszy felieton jako wicenaczelna. Presja była całkiem spora, skoro teraz możecie przeczytać mój tekst na pierwszych stronach kwietniowego numeru Magla . Zwłaszcza że chciałam przekazać wam jakąś cząstkę swojej mądrości, przedstawić złożony, acz ciekawy temat, któremu ostatecznie poświęcę tutaj zaledwie liźnięcie.
ALICJA UTRATA ZASTĘPCZYNI REDAKTORA NACZELNEGO
Być może problem leżał właśnie w nieporadnych wysiłkach pozowania na kogoś, kim nie jestem. Nie leży w mojej naturze usilne popisywanie się wiedzą, tworzenie poważnych tekstów, ani filozoficzne rozważania. Pewnie gdzieś głęboko w sobie posiadam takie możliwości, ale nie ma co na siłę tego robić, gdy można oddać się przyjemności pisania po swojemu. Tak więc wbrew pewnemu założeniu, które usłyszałam niedawno, że felieton powinien dotyczyć jakiegoś konkretnego tematu, ja postanawiłam zastosować podejście embrace the chaos! Bo to właśnie on we mnie drzemie. Nauczyłam się jednak przekuwać go w (według mojego skromnego zdania) atut. Także z uwagi na to, że dołączają do organizacji świeże piórka (w naszym slangu: nowi członkowie Magla ), chciałabym przypomnieć, żebyście zawsze czerpali radość z waszej pracy i byli przy tym stuprocentowo sobą. Wierzcie, efekty są wtedy najlepsze. Dzięki temu (jednemu prostemu!) sposobowi powstał ten oto wstępniak. Chciałabym, by był on miodem na serce wszystkich jego czytelników. Dlatego naczelni mnie nienawidzą! Od teraz poradzicie sobie z każdym artykułem do Magla ! Ba, jeszcze staniecie się drugim red. Dwojakiem, który co roku pisze okładkowy na kwietniowe wydanie. Zatem, zgodnie z tradycją, serdecznie zapraszam do niezmiernie ciekawej i fantastycznie merytorycznej lektury artykułu wspomnianego wyżej Pana, tym razem o polaryzacji polskiej sceny politycznej. Jest ona przeciwieństwem mojego trochę oderwanego tekstu, ale dzięki temu macie pierwszy rzetelny wgląd w funkcjonowanie naszej redakcji. Przed
wami nasze części składowe, przekrój tego, co w nas odnajdziecie, znajdujący odzwierciedlenie również wewnątrz miesięcznika. Nie zostawiając was samych sobie w moim insiderskim monologu, przybiorę rolę dobrej wróżki chrzestnej i opowiem wam, moi drodzy, odrobinę o naszych autorach. Niech będzie to swoisty rodzaj hołdu dla nich. Pełna podziwu dla nas samych, chciałabym dumnie przytoczyć wam słownictwo, jakim się posługujemy. Czyż nie ma lepszego prezentu niż ten felieton, zarówno dla czytelników, jak i wspomnianych redaktorów? Daję wam szansę zbadania tajników największego warszawskiego stowarzyszenia akademickiego, a wy, moi współbratymcy, chłońcie podziw, jaki na was zsyłam! Słowa słyną z ogromnej mocy, tak więc i na nich się skupiam. Przerywając tę chwilę uniesienia, nawiązując oczywiście do podjętej właśnie przeze mnie tematyki, chciałabym odpowiedzieć na pytanie, czemu zdecydowałam się na ten konkretny tytuł wstępniaka. Wszystkie te słowa wszak znajdują się w oficjalnym słowniku maglowicza. U nas kobiety nazywane są femoidami, bo sprawnie piszą artykuły, niczym maszyny. Mężczyźni z kolei to cuckoldy, których jedynym zadaniem jest oglądanie z poziomu taboretu pracujących redaktorek, osiągających twórcze akme. Czy hierarchia ta zostanie zachowana wraz z przybyciem Nowego Naczelnego? Czy również zadba o wyplenienie grasujących w naszych szeregach skórzaków? Czy będzie wystarczająco chłodny? Nie wdając się w dalsze pikantne szczegóły oraz chcąc ominąć narzucane konwenanse, pozwalam sobie na pozostawienie w was nutki niedosytu i zdezorientowania. Tym samym żegnam się z wami, drodzy czytelnicy. Mimo wszystko mam nadzieję, że zadowoliliście się płynącą mlekiem i miodem radą od niezawodnej wicenaczelnej. Niech nowo nabyta wiedza niesie was na szczyt! 0
/ wstępniak
graf. Pinterest graf. Pinterest 04– 05
zamiast robić statystyki, dowiedz się co to plemniki.
Polecamy:
8 TEMAT NUMERU Jak podzielić kraj na pół?
O polaryzacji polskiej sceny politycznej
21 PIG Oblicza wewnętrznej solidarności
Aktywizm klimatyczny
22 REPORTAŻ Jordania mniej znana
Podróż na Bliski Wschód
kwiecień 2023
fot. Aleksander Jura
Wstydliwe powietrze
Wraz ze wzrostem restrykcji społecznych, „niepowinności”, powstała pewna tendencja do całkowitej obojętności. Idąc ulicą, mijamy setki ludzi i odgradzamy się od świata jeszcze bardziej. Budujemy wokół siebie barierę, traktując się jako indywidualne jednostki, zamknięte we własnej bańce informacyjnej. Z jednej strony czujemy się niedowartościowani, odrzuceni. Z drugiej głupio nam coś skomentować czy ocenić.
TEKST: MARTYNA WISIŃSKA
Oczywiście liczne ograniczenia, stereotypy, nienawiść skłaniają nas do znieczulicy, która jest łatwiejsza do przyjęcia i bezpieczniejsza w dobie rosnącego hejtu czy problemów psychicznych. Boimy się, że coś może zostać obrócone przeciwko nam, zatem nie zabieramy głosu. Nie angażujemy się wobec zmieniającego się świata. Nie reagujemy, gdy coś jest niezgodne z naszymi wartościami, akceptujemy status quo.
Mansplaining czy „panjaśnienie”
Wobec pozornej akceptacji i przyjmowania postawy tzw. „szarej myszki”, czyli bycia nieśmiałym, zamkniętym w sobie, pozwalamy na narodziny kolejnej skrajności, jaką jest zjawisko zwane mansplainingiem. Mężczyzna czując swoją potęgę, tłumaczy kobiecie świat. Uważa się za specjalistę, który zna się na wszystkim najlepiej. Dlatego w kierunku kobiety rzuca szowinistyczne komentarze typu:
Nie przemęczaj się, ja to zrobię. Nie ruszaj tego.
Tu potrzeba mężczyzny. Dodatkowo może przejść do kolejnej fazy swojej postawy – życzliwego seksizmu, który również jest tematem bagatelizowanym przez środowisko. Po prostu boimy się stawić mu opór. Jesteśmy ofiarami, lecz nic z tą dyskryminacją nie zrobimy, bo zawsze ktoś ma wyższe stanowisko, jest starszy. Jednak jego światopogląd mija się z ludzkim poszanowaniem. Wszystkie przytoczone przykłady pogłębiają znaną nam asymetrię genderową.
Wspominam o tym nie bez powodu. Moim celem jest zwrócenie uwagi na fakt, że ogromnie ważne jest zaangażowanie w codzienne zjawiska społeczne. Trzeba być obecnym w otaczającym nas świecie i kierować się trzema podstawowymi zasadami, czyli obserwuj, słuchaj i bądź. Może warto czasem zdjąć słuchawki czy oderwać się od czytania książki w tłumie.
Codziennie mijamy tysiące ludzi, którzy mogą potrzebować właśnie kogoś takiego jak ty, kogoś kto zareaguje.
Efekt widza
To kolejne ryzyko jakie niesie za sobą społeczna znieczulica. Coś się wokół nas dzieje, lecz przez własny wstyd, niepewność i lęk przed tłumem przyjmujemy rolę ,,słupa”. Efekt występuje w szerokim spektrum. Zaczyna się od niewinnego zignorowania zgubionej chusteczki starszej pani, a kończy się na tym, że jesteśmy biernymi świadkami mobbingu czy wypadku na drodze. Owszem, efekt zamrożenia może i bywa trudny, lecz warto z nim walczyć, a nie go akceptować.
Złe komplementowanie
Zamknięci we własnej skorupie, skrępowani przez bańki informacyjne, nie pozostawiając choć cienia przestrzeni na konwersacje z drugą osobą, pozwalamy, by znieczulica osiągała coraz to większe rozmiary.
Trzeba być obecnym w otaczającym nas świecie i kierować się trzema podstawowymi zasadami, czyli obserwuj,słuchajibądź.
Oczywiście, dbając o prawa kobiet, ludzi LGBTQ+ oraz pozostałych narażonych na ostracyzm, broniąc wolności i równości, nie sposób nie wspomnieć o braku zezwolenia na negatywne komentarze, inwektywy wobec tych jednostek. Jednakże ucieczka od jakiejkolwiek oceny wprowadza kolejną skrajną postawę, jaką jest zobojętnienie. Ludzie boją się zapytać o drogę, rozpocząć rozmowę czy kogoś skomplementować. Codziennie obserwujemy tyle emocji, nacechowane spojrzenia: chęć podzielenia się sukcesem, wyrażenia aprobaty, może dozna-
nie olśnienia, które jednak ograniczają skrępowanie, brak pewności siebie, negatywna opinia, pewne stereotypy.
Według mnie poważnym problemem jest to, że ludzie nawet nie potrafią komplementować. Patrzą, przejeżdżają po tobie wzrokiem, a ty sama nie wiesz, czy ktoś właśnie wyraził w głowie krytykę wobec twojego stroju czy może wpadłaś komuś w oko. Widzisz, że ktoś płacze, lecz nie reagujesz. Ktoś namiętnie zmienia kierunki swojego spaceru – nie reagujesz.
Warto zastanowić się nad tym, jaką rangę może mieć mały gest.
Widzisz piękne oczy – skomplementuj.
Piękny obraz – skomplementuj.
Atrakcyjną kobietę – skomplementuj.
Atrakcyjnego mężczyznę – skomplementuj.
Ta otwartość na innych i czynne życie w społeczeństwie naprawdę może zmienić nasz świat na lepsze. Postawa może być zaraźliwa, dzięki czemu może właśnie i ty zostaniesz doceniony. Nie ograniczajmy się tylko do naszych znajomych, rodziny. Każdy zasługuje na uwagę. Niech nasze ograniczenia nas nie usypiają. Zapominamy, że przecież jesteśmy wspólnotą, a nie okrutnym i spolaryzowanym światem. 0
Źródło: PIXABAY
06–07
zawsze chce tu coś fajnego napisać a nigdy nie mam dobrego pomysłu
UCZELNIA
/ odpowiednie reakcje w społeczeństwie
Juwenalia SGH 2023
Juwenalia Szkoły Głównej Handlowej to jedno z największych i najbardziej znanych wydarzeń studenckich w kraju. Tegoroczna edycja odbędzie się już 27 maja i przyciągnie tłumy studentów z całej Polski. Juwenalia to czas, kiedy studenci mogą oderwać się od nauki i cieszyć się beztroską atmosferą. To także doskonała okazja do integracji, poznania nowych ludzi i spędzenia czasu z przyjaciółmi.
W trakcie Juwenaliów Szkoły Głównej Handlowej nie zabraknie atrakcji. Studenci będą mogli wziąć udział w licznych koncertach, pokazach, konkursach oraz zabawach. Na uczelni pojawią się goście specjalni, którzy z pewnością umilą czas studenckiej publiczności.
Z pewnością już znacie tożsamość jednego z artystów, headlinera tegorocznej edycji. Jest nim nie kto inny jak Mr. Polska, a właściwie Dominik Włodzimierz Czajka-Groot! Bez wątpienia kojarzycie go z jego utworów, takich jak: Złote Tarasy czy Gwiazda, a także z licznych współpracy z innymi artystami,
między innymi z Malikiem Montaną przy Jagodziankach i Pistolecie, ze Smolastym przy Haagen Dans, z Bedoesem przy Marzeniach, oraz z Kabe i Kizo przy Czarnym dressie.
Artysta rozpoczął swoją przygodę z muzyką 16 lat temu, czyli już w 2007 r., pod pseudonimem MC Polski. W tamtym okresie jego muzyka była głównie tworzona w języku angielskim oraz niderlandzkim. Dopiero rok 2020 okazał się przełomowy – wydał swój pierwszy album w pełni w języku polskim, zatytułowany Bajki na dobranoc, który odniósł niesamowity sukces na polskiej scenie muzycznej.
Gorąco zachęcamy do obserwowania naszego wydarzenia w mediach społecznościowych, gdzie będziemy ujawniać najświeższe informacje o tegorocznej edycji Juwenaliów! Nie przegap okazji, dołącz do nas i już 27 maja stwórz z nami niezapomnianą atmosferę pełną dobrej muzyki, tańca i zabawy. Zapraszamy! 0
Mr. Polska
kwiecień 2023 PATRONATY Juwenalia SGH /
źródło: archiwum artysty
Igrzyska Kół Naukowych już w maju!
W tym roku rywalizacja będzie się odbywała podczas trzech (oby słonecznych) weekendów: 12–14 maja, 18–21 maja oraz 26–28 maja. Zapisy na wydarzenie ruszają już 20 kwietnia, a na zgłoszenia czekamy do 7 maja.
TEKST: MACIEJ WIERZBICKI
Igrzyska Kół Naukowych to wydarzenie sportowe mające na celu popularyzację sportu w SGH i zacieśnianie współpracy studenckiej. Studenckie Koła Naukowe i organizacje studenckie w tym roku będą mogły sprawdzić się, rywalizując w aż 12 dyscyplinach: tenisie stołowym, siatkówce plażowej, siatkówce halowej, badmintonie, tenisie ziemnym, boccii, FIF-ie, piłce nożnej, szachach, koszykówce halowej, koszykówce 3x3 i lekkoatletyce – nie ma zatem wątpliwości, że każdy znajdzie coś dla siebie. Cel jest prosty: promocja sportu wśród studentów SGH oraz polepszenie wspólnych relacji pomiędzy organizacjami –a wszystko to w duchu zdrowej rywalizacji! Co więcej, nie musisz być członkiem żadnej
organizacji, żeby wziąć udział w zawodach. W dyscyplinach indywidualnych możesz wystartować jako osoba niezrzeszona.
Dlaczego warto? Przede wszystkim Igrzyska Kół Naukowych to doskonała okazja do poznania nowych ludzi oraz nawiązania przyjaźni. Gwarancją są niezapominane wrażenia oraz nieodłączny efekt wysiłku fizycznego – czyli endorfiny! Poza tym koła i organizacje będą miały możliwość sprawdzenia, jak silne więzi łączą ich członków podczas współpracy na arenach wydarzenia Igrzysk Kół Naukowych. Do udziału zaproszeni są absolutnie wszyscy – bez względu na siłę czy kondycję fizyczną, a na najlepszych czekają liczne nagrody.
Ceremonia Zamknięcia Igrzysk odbędzie się 2 czerwca o godz. 11.30 na Auli Spadochronowej SGH. Wtedy najlepsi uczestnicy
zostaną uhonorowani medalami oraz nagrodami od naszych sponsorów. Całość będzie relacjonowana przez fotoreporterów, zatem każdy będzie miał okazję na pamiątkowe zdjęcie!
Na wydarzenie serdecznie zaprasza Studenckie Koło Naukowe Zarządzania w Sporcie. Więcej informacji na temat tegorocznej edycji wydarzenia znajdziecie, odwiedzając profil Igrzysk Kół Naukowych SGH i wydarzenie na Facebooku oraz…
Zagadując do nas na Auli Spadochronowej SGH podczas Dni Promocji: w czwartek 20 kwietnia oraz w piątek 28 kwietnia w godzinach 9.00–15.00. Na miejscu, poza feedbackiem od organizatorów, do dyspozycji będzie konsola do zagrania w FIF-ie oraz inne liczne atrakcje. Nie może zatem was zabraknąć! 0
08–09 / Igrzyska Kół Naukowych PATRONATY
Jak podzielić kraj na pół?
O polaryzacji polskiej sceny politycznej
W niedzielę 25 września 2005 r., równo o godzinie 20.00 widzom wieczorów wyborczych w Polsce po raz pierwszy ukazał się widok, który mieli oglądać nieprzerwanie przy takich okazjach przez następne kilkanaście lat. Po odsłonięciu wyników okazało się, bez większego zaskoczenia, że dwa wyraźnie najwyższe słupki poparcia należą do ugrupowań kojarzonych z Jarosławem Kaczyńskim i Donaldem Tuskiem.
GRAFIKI: MARTYNA BORODZIUK
Po prawie 20 latach polaryzacji i „wojny polsko-polskiej” zabrzmi to niewiarygodnie, jednak tuż po ogłoszeniu wyników wyborów parlamentarnych w 2005 r. najbardziej prawdopodobną koalicją wydawała się ta między Platformą Obywatelską a Prawem i Sprawiedliwością. Partie działały już zresztą razem m.in. przy okazji wyborów samorządowych w 2002 r. –w 14 województwach wystawiły wspólne listy. Do zawiązania koalicji ostatecznie nie doszło. PO i PiS znalazły się po przeciwnych stronach politycznego sporu, a życzliwe relacje szybko zmieniły się w otwartą wrogość. Konflikt między partiami i ich założycielami stał się motywem przewodnim polskiej polityki i trwa do dziś.
Oba ugrupowania celnie opisał autor cyklu książek Historia polityczna III RP, Robert Krasowski. Dawniej partie miały liderów, teraz liderzy mieli swoje partie. Donald Tusk i Jarosław Kaczyński stworzyli organizacje bardzo lojalne i zarządzane twardą ręką. Politycy, którzy zagrażali ich niepodzielnemu przywództwu, byli zazwyczaj pacyfikowani i musieli się godzić z drugorzędną rolą bądź opuszczali ugrupowania. PO i PiS to partie wodzowskie, których sprawne funkcjonowanie trudno wyobrazić sobie bez ich założycieli. Obydwaj to mistrzowie politycznych rozgrywek. Jak wskazuje Krasowski, brutalni zarówno wobec politycznych rywali, jak i sojuszników, choć reali -
zujący swoje cele na różne sposoby. Donald Tusk częściej stosuje podstęp niż frontalne ataki. Politycznymi awanturami zajmują się za niego inni działacze. Sam buduje wizerunek bardziej wyważonego polityka, a z wrogami rozprawia się po cichu. Kaczyński z kolei bezpośrednich starć się nie boi. Aktywnie włącza się w publiczne, polityczne przepychanki. Bezceremonialnie kieruje ataki i wygłasza radykalne tezy. Tusk konflikty raczej wycisza, Kaczyński czerpie natomiast z nich polityczną siłę.
Obydwaj wkraczali w XXI w. z pokaźnym politycznym doświadczeniem, zaprawieni w politycznych bojach. Choć jako outsiderzy, w kontrze do establishmentu. O tym, że to ostatecznie oni podzielili między siebie Polaków, zadecydował splot korzystnych okoliczności, zmiana politycznych nastrojów i ich umiejętne wykorzystanie przez obu liderów.
Jednym ze słów, których najczęściej używa się do opisu obecnej sytuacji politycznej w Polsce, jest właśnie „polaryzacja”. W uproszczeniu można to pojęcie zdefiniować w kontekście socjologicznym jako dwubiegunowość postaw społecznych. W wielu tekstach (także w niniejszym) pełni ono rolę słowa-wytrychu, stosowanego do opisu różnego rodzaju zjawisk.
W publikacji Trzy ujęcia polaryzacji politycznej politolog Łukasz Wielgosz dokonał analizy jedno-, dwu- i wielowymiarowego podejścia do opisywanego zjawiska. Pierw -
sze z nich inspirowane jest pracami Giovanniego Sartoriego, który określił polaryzację jako: dystans ideologiczny między partiami skrajnymi. Jak dodaje Wielgosz: najważniejsze jest zidentyfikowanie biegunów politycznych, między którymi toczy się rywalizacja polityczna, a potem określenie ich pozycji w spektrum ideologicznym lub programowym. Poglądy ogółu ludzi można potem określić jako punkty na tak utworzonej osi. Drugie ujęcie jest zbliżone do pierwszego. Główna różnica polega na tym, że stosowane jest ono przede wszystkim w sytuacjach, gdzie poglądy centrowe niemal nie występują, a postawy gromadzą się po przeciwnych stronach osi. Badacze stosujący podejście wielowymiarowe rozszerzają natomiast analizę o opis tworzenia się tożsamości grupowych w kontrze do rywali. Poszczególne grupy definiowane są zatem nie tylko poprzez swoje własne poglądy, lecz także opozycję wobec poglądów strony przeciwnej. Stosując opisywane podejście, polaryzację można określić za fińską politolożką Emilią Palonen jako: narzędzie polityczne, które służy po to, aby wytyczać granice między „nami” a „nimi”. W takiej sytuacji pozostaje zatem niewiele miejsca do niuansowania i szukania pośrednich rozwiązań. I właśnie to ostatnie ujęcie wydaje się najbardziej odpowiednie do opisu obecnej polaryzacji politycznej w Polsce. PO i PiS definiują się w znacznym stopniu jako swoje antytezy, opierają na tym własną tożsamość grupową i stanowczo odrzucają możliwość współpracy. Choć nie zawsze tak było.
–
–
TEKST: TOMASZ DWOJAK
1 kwiecień 2023 TEMAT NUMERU niebieskie i pomarańczowe / Gdybym jeszcze raz miał urodzić się, znów bym Tobie, Maglu oddał życie swe
Zanim Jarosław Kaczyński i Donald Tusk rozjechali się politycznie w przeciwne strony (niczym Paul Walker i Vin Diesel w słynnej scenie z Szybkich i wściekłych 7), zabierając ze sobą swoich wyborców, główna linia politycznego podziału przebiegała według innej osi i dotyczyła rywalizacji między ugrupowaniami postkomunistycznymi i postsolidarnościowymi. Polaryzacja ta była niejako przedłużeniem sytuacji sprzed przemian z 1989 r. Politycy ugrupowań postkomunistycznych wywodzili się głównie z PRL-owskiej nomenklatury, natomiast działacze partii postsolidarnościowych – z demokratycznej opozycji. Na początku XXI w. krajem rządzili postkomuniści. W 2000 r. na drugą kadencję prezydencką, już w pierwszej turze, wybrany został Aleksander Kwaśniewski, a rok później urząd premiera objął Leszek Miller. Jak pokazuje współczesna historia polityczna Polski, utrzymanie władzy w systemie demokratycznym na dłuższą metę jest właściwie niemożliwe. Po pewnym czasie
każde ugrupowanie zaczyna tracić poparcie na skutek afer, wewnętrznych sporów, zmiany makrotrendów czy zwykłego zużycia się – utraty świeżości i determinacji. Partie zazwyczaj przechodzą wówczas do opozycji, gdzie czekają na potknięcia przeciwników, tak aby przy okazji kolejnych wyborów powrócić do władzy. Implozja, jaka spotkała postkomunistyczny Sojusz Lewicy Demokratycznej, była jednak na tyle spektakularna, że doprowadziła do przebiegunowania na polskiej scenie politycznej.
27 grudnia 2002 r. w „Gazecie Wyborczej” ukazał się artykuł Ustawa za łapówkę, czyli przychodzi Rywin do Michnika i wywołał skandal, którego skala przerosła także samych dziennikarzy. W tekście opisano propozycję korupcyjną, jaką producent filmowy Lew Rywin złożył redaktorowi naczelnemu „GW” Adamowi Michnikowi. Spółka Agora (wydawca „GW”) przygotowywała się wtedy do przejęcia Polsatu, co mogłaby zablokować nowa ustawa medialna opracowywana przez rząd. Rywin, twier-
dząc, że został wysłany do dziennikarza przez premiera Millera i grupę, która trzyma w ręku władzę, zaoferował Michnikowi zawarcie w projekcie oczekiwanych przez Agorę zapisów. W zamian oczekiwał 17,5 mln dolarów, posady prezesa telewizji dla siebie oraz ograniczenia krytyki SLD na łamach „GW”. Michnik rozmowę z Rywinem nagrał, a jej treść upublicznił po prawie pół roku w grudniowym artykule.
W celu zbadania sprawy powołano sejmową komisję śledczą. Wraz z odkrywaniem kolejnych faktów i przesłuchiwaniem kolejnych świadków afera stawała się coraz bardziej obciążająca nie tylko dla polityków SLD, lecz także dla Michnika i Agory. Dlaczego dziennikarz nie zgłosił sprawy od razu do prokuratury, tylko najpierw poinformował premiera? Dlaczego zgłoszenia nie dokonał także Miller, który od początku zaprzeczał powiązaniom z Rywinem? I dlaczego w ogóle przedstawiciele mediów zakulisowo konsultowali się z politykami w sprawie zmian legislacyjnych?
W czasie prac komisji członkowie opozycji metodycznie i bezwględnie punktowali przeciwników z partii rządzącej. Prym wiedli przedstawiciele PO i PiS – Jan Rokita i Zbigniew Ziobro. Po latach zdecydowanie bardziej pamięta się udział drugiego z polityków. A w szczególności wymianę inwektyw z premierem Millerem, który wyraźnie poirytowany przesłuchaniem skierował do obecnego ministra sprawiedliwości słowa panie pośle, pan jest zerem
Ostatecznie skazane zostały tylko trzy osoby: Lew Rywin, Janina Sokołowska –prawniczka KRRiT – oraz Aleksandra Jakubowska – jedyna osoba, która pełniła wówczas wysoką funkcję w partii rządzącej. Wyrok na SLD wydali jednak wyborcy. Afera Rywina wraz z innymi skandalami doprowadziły do znacznego obniżenia zaufania zarówno do partii politycznych, jak i samego systemu. Wielu wyborców oczekiwało nowego otwarcia i wymiany dotychczasowych elit – zarówno postkomunistycznych, jak i postsolidarnościowych. Zamknięcia trwającej od 1989 r. ery III RP. Kontestacyjne nastroje poskutkowały wzrostem popularności partii antyestablishmentowych i antysystemowych. Między innymi chłopsko-buntowniczej Samoobrony, ultrakonserwatywnej Ligi Polskich Rodzin czy założonych w 2001 r. PO i PiS. Dwie ostatnie partie opierały swój wizerunek na krytyce partyjnej polityki (PO) oraz tzw. „układu” (PiS). Tuż przed podwójnym wyborczym pojedynkiem mającym się rozegrać na je -
–
10–11 / niebieskie i pomarańczowe TEMAT NUMERU
sieni 2005 r. ugrupowania Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego były zdecydowanymi faworytami. Koalicja między nimi, wymierzona przeciw rządzącemu SLD wydawała się niemal pewna. Obydwaj liderzy deklarowali chęć zmiany polskiego systemu politycznego po wyborczym zwycięstwie. O tym, czy będzie to zmiana radykalna, czy jedynie korekta, miało zadecydować to, która z partii wygra wybory.
Jak wskazuje Robert Krasowski, Donald Tusk początkowo nie był ambitnym politykiem, raczej typem „wiecznego studenta”. Miał wizerunek chłopca, który nie lubi się przemęczać, za to bardzo lubi pograć w piłkę i spotkać się przy winie. Tuskowi wystarczało posiadanie własnej partii, nie miał potrzeby obejmowania wysokich stanowisk państwowych, lepiej czuł się, prowadząc polityczne rozgrywki. Podobnie do państwowych urzędów nie garnął się Jarosław Kaczyński. Założyciel PiS-u wolał kierować działaniami „z tylnego siedzenia”. Jak sugeruje Krasowski, za tym podejściem kryje się kompleks polityka dotyczący swojego wyglądu i związany z tym brak pewności siebie. Kaczyńskiego miała za to od zawsze cechować ogromna polityczna ambicja. Często podejmował się wyzwań powyżej swoich możliwości. Obydwaj zaczęli polityczną działalność jeszcze w czasach PRL, angażując się w struktury opozycji antykomunistycznej. Nie byli jednak wówczas jeszcze głównymi postaciami w polskiej polityce. Ich pozycja stopniowo jednak rosła, a do pierwszych w pełni wolnych wyborów parlamentarnych (1991 r.) przystępowali jako liderzy swoich ugrupowań. Udało im się wprowadzić je do Sejmu… podobnie jak szefom 27 innych komitetów (w tym np. Januszowi Rewińskiemu, liderowi Polskiej Partii Przyjaciół Piwa i słynnego „Siary” z Kilera). Skrajne rozdrobnienie partii poskutkowało ogromną niestabilnością w parlamencie i ogłoszeniem przedterminowych wyborów w 1993 r., po których do władzy powrócili postkomuniści. Tusk i Kaczyński nie uzyskali reelekcji. Jak wskazuje Krasowski, dla obydwu było to formacyjne doświadczenie polityczne. Zaznali upokorzenia związanego z utratą partii i koniecznością wejścia w struktury, w których nie pełnili decydującej funkcji. Jak dodaje Rafał Matyja w książce Wyjście awaryjne. O zmianie wyobraźni politycznej, obydwaj krótko po upadku komunizmu i obserwacji pierwszych lat rządów postsolidarno -
ściowych zwątpili w możliwość naprawy porządku społecznego i instytucjonalnego za pomocą polityki. U Tuska pogłębił się wrodzony fatalizm, który potem objawi się niechęcią do głębszych i potencjalnie niepopularnych reform. Kaczyński z kolei zwątpił w sam model demokracji liberalnej, co poskutkuje tym, że po dojściu do władzy zamiast budować społeczeństwo obywatelskie będzie tworzył podporządkowane sobie, scentralizowane państwo. Obydwaj wyciągnęli również lekcję z uczestnictwa w chaotycznych działaniach skrajnie rozdrobnionego Sejmu. W ich przyszłych partiach nie będzie za wiele miejsca na pluralizm i działania wbrew zaleceniom liderów.
W 1997 r. wybory parlamentarne zakończyły się zwycięstwem ugrupowań postsolidarnościowych. Tym razem skupionych w dwóch dużych blokach – konserwatywnej Akcji Wyborczej Solidarność i liberalnej Unii Wolności. Partie te przetrwały wprawdzie dłużej niż te wybrane w wyborach w 1991 r., jednak i one zaczęły stopniowo się rozpadać. Polityczną pustkę po stronie postsolidarnościowej wykorzystali Donald Tusk i Jarosław Kaczyński, którzy przyciągnęli do swoich partii byłych działaczy AWS-u i UW. Swoje projekty tworzyli wspólnie z wówczas bardzo popularnymi politykami. Twarzą PiS-u był brat Jarosława – Lech Kaczyński, a PO – Andrzej Olechowski. W wyborach parlamentarnych z 2001 r. nowe partie uzyskały ok. 10 proc. poparcia. Wówczas kierowanie małymi, ale swoimi ugrupowaniami wystarczało bohaterom tego artykułu. Nagły upadek SLD nieoczekiwanie postawił jednak Tuska i Kaczyńskiego przed szansą zdobycia władzy, którego to wyzwania musieli się podjąć, aby utrzymać przywództwo w partiach.
–
Jesienią 2005 r. Polacy mieli głosować w wyborach parlamentarnych oraz prezydenckich. Idealna dla przyszłej koalicji byłaby sytuacja, w której partie podzieliłyby się zwycięstwami. Wtedy przedstawiciel jednej z nich zostałby zapewne premierem, a drugi prezydentem. Doszłoby do kohabitacji na względnie równych warunkach. Idealne dla budżetu państwa byłoby z kolei zorganizowanie obu głosowań w tym samym dniu. Żegnający się z państwowymi posadami politycy SLD uznali jednak, że skomplikują trochę kwestię przekazania władzy i ustalą termin wyborów parlamentarnych na wrzesień, a prezydenckich na październik.
Jak wskazuje profesor Antoni Dudek, intencją działaczy SLD było zwiększenie szans swojego kandydata – Włodzimierza Cimoszewicza – na prezydenturę. Politycy zakładali, że po zwycięstwie POPiS-u w wyborach parlamentarnych Polacy będą bardziej skłonni wybrać ich kandydata w wyborach prezydenckich, dla zachowania politycznej równowagi. Ostatecznie Cimoszewicz niespodziewanie wycofał się ze starania o urząd prezydenta, niwecząc tym samym sprytny plan Sojuszu i jednocześnie przysparzając paradoksalny kłopot głównym bohaterom tego artykułu. Skoro ich rywal był tak słaby, to czy w celu pokonania go niezbędne było utworzenie koalicji PO-PiS? A może teraz głównym rywalem do przejęcia władzy był nie SLD, tylko dotychczasowi partnerzy? Obie partie straciły wroga, w kontrze do którego chciały się zjednoczyć. Stały się tak silne, że bardziej opłacało im się pójść w różne strony.
Pierwsza runda wyborczego dyptyku miała się odbyć 25 września 2005 r. Na finiszu niespodziewanie lepszy okazał się PiS. Partia Kaczyńskiego uzyskała w wyborach do Sejmu 26,99 proc. głosów, a PO 24,14 proc. Do utworzenia rządu potrzebna była zatem koalicja. Tuż po ogłoszeniu wyników PO i PiS rozpoczęły negocjacje. Rozmowy toczyły się jednak w cieniu kampanii prezydenckiej, starcia Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska, którzy mieli się zmierzyć 9 października, ledwie dwa tygodnie po głosowaniu w wyborach parlamentarnych. W negocjacjach koalicyjnych trwał impas, obie strony czekały na to, co przyniesie następne głosowanie. Dodatkowo, na życzenie kierownictwa PO, rozmowy prowadzone były przy udziale kamer telewizyjnych. Politycy znaleźli się w sytuacji dysonansu, w której z jednej strony rozmawiali o wspólnym rządzeniu, a z drugiej prowadzili kampanię wyborczą przeciwko sobie.
Pierwsza tura nie przyniosła rozstrzygnięcia. Minimalnie lepszy wynik uzyskał Donald Tusk, ale nie na tyle dobry, żeby zamknąć wybory 9 października. Zwycięzcę miała wyłonić druga runda głosowania, przeprowadzona dwa tygodnie później. Do wzięcia był przede wszystkim elektorat Andrzeja Leppera, lidera Samoobrony. Lepper uzyskał w pierwszej turze głosy 15 proc. wyborców i to oni mieli zadecydować o ostatecznym wyniku.
W czasie kampanii Lech Kaczyński postanowił odwołać się do narracji o podziale na Polskę solidarną i liberalną, czym chciał przekonać wyborców Leppera, którzy li - 1
–
kwiecień 2023 TEMAT NUMERU niebieskie i pomarańczowe /
beralizmowi byli, (mówiąc eufemistycznie), niechętni. Kandydatowi PiS-u udało się przyciągnąć wielu zwolenników lidera Samoobrony, a wątpliwości rozwiał sam Lepper, który kilka dni przed głosowaniem oficjalnie poparł kandydaturę Kaczyńskiego, apelując o to, aby nie oddawać Polski liberałom. 25 października Polacy władzy liberałom rzeczywiście nie oddali, a Kaczyński wygrał drugą turę 54,04 proc. do 45,96. Choć rozmowy koalicyjne trwały jeszcze kilka tygodni, to porozumienie stało się niemożliwe w dniu ogłoszenia wyników wyborów prezydenckich. Przewaga PiS-u była zbyt duża, żeby partie mogły współpracować na równych warunkach. Upokorzony Tusk obawiał się ewentualnej marginalizacji i demontażu własnego ugrupowania. Postanowił, że najbliższe lata przeczeka w opozycji, a PiS wepchnie w koalicję z radykałami z Samoobrony i LPR. W polskiej polityce wyłonił się tym samym nowy podział.
Polaryzacja między PO i PiS nie mogłaby się okazać tak trwała bez znaczącego rozjazdu ideologicznego ugrupowań. Jak wskazuje wspomniany Łukasz Wielgosz w publikacji Wojna polsko-polska, jeszcze przed wykrystalizowaniem się politycznego duopolu elektoraty obu partii deklarowały podobne poglądy – gospodarczo raczej liberalne, a światopoglądowo raczej konserwatywne. Oczywiście, już wtedy zauważalne były różnice. PO była partią bardziej umiarkowaną, liberalną i wielkomiejską, a PiS bardziej radykalną, tradycyjną i skupioną na mniejszych ośrodkach. Różnice nie były jednak na tyle duże, aby uniemożliwić współpracę. Wręcz przeciwnie, partie można było traktować jako komplementarne. PO i PiS ostatecznie znalazły się w sytuacji duopolu. W celu utrzymania tego stanu musiały wizerunkowo podążyć w przeciwne strony.
Od 2005 r. można zaobserwować wyraźnie przesunięcie PO oraz jej elektoratu do politycznego centrum (czasami nawet zahaczające o poglądy lewicowe). Według badań CBOS wśród osób głosujących na partię Donalda Tuska odsetek osób popierających całkowity zakaz przerywania ciąży wynosił w 2005 r. 48 proc. W 2021 r. było to już tylko 12 proc. Z kolei w przypadku PiS ewolucja programowa była mniej wyraźna. Partia pogłębiła swój konserwatyzm i przywiązanie do Kościoła. Według przytoczonych badań CBOS wśród elektoratu PiS odsetek osób popierających całkowity zakaz przerywania ciąży wynosił w 2005 r. 52 proc.
a w 2021 r. już 56 (w tym samym okresie wśród ogółu badanych odsetek ten zmienił się z 47 proc. do 30). Zauważalny jest za to programowy zwrot partii Jarosława Kaczyńskiego w kierunku solidaryzmu i etatyzmu, czego najbardziej rozpoznawalnym obecnie symbolem stał się program Rodzina 500 Plus. Wraz z przystąpieniem do Unii Europejskiej, kolejnym spornym punktem okazała się kwestia integracji w ramach struktur unijnych. I tu również zauważalny jest wyraźny rozjazd poglądów elektoratów obu partii. W 2005 r. za dążeniem do ścisłej integracji opowiadało się 43 proc. wyborców PO oraz 26 proc. wyborców PiS-u (wśród ogółu badanych było to 28 proc). Z kolei w 2021 r. było to już odpowiednio 79 i 22 proc. (przy 43 proc. poparcia wśród ogółu badanych).
Zmiana poglądów odnoszących się do kwestii przerywania ciąży oraz integracji europejskiej najbardziej przekonująco potwierdza opisywany rozjazd programowy. W przypadku opinii na temat aborcji elektorat ugrupowania Donalda Tuska liberalizował się szybciej niż ogół społeczeństwa. Z kolei wśród osób głosujących na PiS można zaobserwować zmianę w przeciwnym kierunku i pogłębienie poglądów konserwatywnych (amerykański politolog Mark Lilla twierdzi nawet, że adekwatnym określeniem jest nie tyle konserwatyzm, a reakcjonizm). Podobną dynamikę obrazują odpowiedzi dotyczące integracji europejskiej.
Jak wskazuje Łukasz Wielgosz, ideologiczny rozjazd pozwolił na przyciągnięcie wyborców innych partii, a także na „przeprowadzenie za rękę” na bardziej radykalne pozycje dotychczasowych elektoratów, które początkowo nie żywiły wobec siebie większych animozji i deklarowały zbliżone poglądy. Według badań CBOS na początku 2005 r. wyborcy opisywanych ugrupowań jako partię „drugiego wyboru” najczęściej podawali właśnie niedoszłych koalicjantów. PO wskazało 37 proc. elektoratu PiS-u, a PiS 40 proc. wyborców PO. W 2022 r. były to już wartości w okolicach błędu statystycznego – odpowiednio 1 oraz 2 proc. Strategia polaryzacyjna okazała się bardzo skuteczna. Od czasu wykrystalizowania się konfliktu oba komitety łącznie zdobywają w wyborach ok. 80 proc. mandatów poselskich (w 2005 r. osiągnęły jedynie 63 proc.). Po 2005 r. PiS niejako przejął postulaty koalicjantów z Samoobrony i LPR-u, zabierając im przy tym elektorat. Od partii Leppera wziął ludowo-solidarystyczny populizm, a od ugrupowania Giertycha narodowy konserwatyzm (i wsparcie Tadeusza
Rydzyka, który początkowo sprzyjał właśnie LPR). Skręt w lewo partii Donalda Tuska pozwolił jej za to na przyciągnięcie części byłych wyborców SLD (szczególnie tych z tworzącej się wówczas klasy średniej). Jak wskazuje publicysta Miłosz Szymański, od 2005 r. mamy w Polsce do czynienia z systemem d w u i p ó ł p a r t y j n y m, czyli podziałem na ugrupowania głównych bohaterów artykułu oraz całą resztę.
Łukasz Wielgosz stawia również tezę, że taki układ polityczny, w którym występują dwa mocno ugruntowane i zwalczające się wzajemnie bloki jest dla Polski czymś naturalnym z uwagi na cechy naszego społeczeństwa. Politolog odwołał się do słynnej klasyfikacji autorstwa Geerta Hofstedego. Holenderski psycholog wyróżnił cztery wymiary kultur narodowych: dystans władzy, kolektywizm kontra indywidualizm, męskość kontra kobiecość oraz unikanie niepewności. Badania przeprowadzone przez Hofstedego i jego współpracowników wykazały, że polskie społeczeństwo charakteryzuje się względnie wysokimi (w górnych 20 proc. wśród badanych krajów) wartościami wskaźników męskości i unikania niepewności. Jak dodaje Wielgosz kombinacja tych dwóch czynników stanowi dobry grunt pod ostry, konfrontacyjny i długotrwały konflikt polityczny, co sprawnie wykorzystali liderzy omawianych ugrupowań.
–
Pierwsza kadencja PiS, która rozpoczęła się po podwójnym wyborczym zwycięstwie w 2005 r. to bardzo burzliwy okres. Po upadku koncepcji koalicji z bardziej umiarkowaną PO Jarosław Kaczyński mógł bezceremonialnie zabrać się za tropienie mitycznego „układu” i budowę IV RP. Telewizyjne wiadomości co chwilę pokazywały kolejne akcje funkcjonariuszy służb wyposażonych w broń i ubranych w kominiarki. PiS mówił o walce z groźnymi przestępcami, opozycja o państwie policyjnym. Jarosław Kaczyński stał się dla wielu wrogiem numer jeden, kimś, kogo znaczna część społeczeństwa po prostu się bała. I wtedy Donald Tusk zrozumiał, że przy tak wyrazistym i kontrowersyjnym polityku najlepszą strategią jest bycie jego antytezą.
Tzw. pakt stabilizacyjny PiS-Samoobrona-LPR okazał się niezbyt stabilny i rozpadł się po niecałych dwóch latach. W przedterminowych wyborach parlamentarnych w 2007 r. wyraźnie zwyciężyła partia Donalda Tuska, opierając swój przekaz na odsunięciu od władzy Jarosława Kaczyńskiego
–
12–13 / niebieskie i pomarańczowe TEMAT NUMERU
i zakończeniu jego awanturniczej polityki. PO udało się zmobilizować wielu wyborców, którzy poprzednio zostali w domu. Frekwencja wyniosła prawie 54 proc, najwięcej (jeśli chodzi o wybory parlamentarne) od czasu historycznego głosowania z 1989 r. Po trzech latach, w 2010 r. Platforma dołożyła również zwycięstwo w wyborach prezydenckich za sprawą elekcji Bronisława Komorowskiego. Rok później znowu wygrała wybory parlamentarne i jako pierwsza partia w historii III RP utrzymała władzę w Sejmie i Senacie dłużej niż przez jedną kadencję. Jednocześnie Tusk skonsolidował przywództwo w partii, marginalizując głównych wewnętrznych rywali, m.in. Grzegorza Schetynę czy Jarosława Gowina. Podobne procesy trwały w PiS-ie, z ugrupowaniem pożegnał się m.in. Zbigniew Ziobro. Tymczasem rywalizacja między partiami wciąż się zaostrzała, a symbolicznym punktem przełomowym stała się katastrofa smoleńska i śmierć Lecha Kaczyńskiego. Dla Jarosława Kaczyńskiego, który o tragedię obwiniał właśnie Tuska, konflikt zyskał osobisty charakter.
W czasie sprawowania władzy PO wystrzegała się przeprowadzania reform wzbudzających większe kontrowersje (za wyjątkiem reform systemu emerytalnego) i prowadziła politykę tzw. „ciepłej wody w kranie”. W połączeniu z ciągłym przypominaniem Polakom o istnieniu Jarosława Kaczyńskiego stanowiło to wówczas wystarczającą strategię. Oczekiwania wyborców powoli zaczęły się jednak zmieniać, PO nie była już tak skuteczna, a PiS powoli przebijał „szklany sufit” i sięgał po nowych wyborców. Podobnie jak rok 2005, tak samo 2015 miał przynieść podwójne starcie –w wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Jednak tym razem o żadnej koalicji nie mogło być mowy.
Duża siła obu partii i polaryzacji między nimi tkwi również w tym, jak sprawnie dostosowały się do istniejących już podziałów. A także szeroko rozpowszechnionych narracji i narodowych mitów. Wspomniany podział na Polskę liberalną i solidarną idealnie wkomponowuje się w napięcia na tle klasowym i światopoglądowym. W narrację o podziale na lud i elity. Liberałów i konserwatystów. Patriotów i kosmopolitów. Na Polskę
A i Polskę B. Podziale na tych, którzy zyskali na transformacji gospodarczej po 1989
r. i tych, którzy na niej stracili. Obie partie zręcznie zagospodarowały różnice klaso -
we i światopoglądowe w polskim społeczeństwie. PiS zaczęło kierować swoją ofertę do mniej zamożnych i konserwatywnych osób, a PO do ludzi o większych dochodach oraz centrowych i liberalnych poglądach. Wśród różnic między obiema partiami znajdziemy także np. przedłużenie konfliktów, które występowały już wewnątrz obozu postsolidarnościowego. Dotyczących m.in. podejścia do lustracji i rozliczenia lat PRL –czy powinno ono być radykalne i całościowe, czy raczej koncyliacyjne? Podnoszono też spory dotyczące wskazania, co po upadku komunizmu stało się głównym zagrożeniem dla Polski. Dla działaczy takich jak np. Adam Michnik był to powrót endeckich, zaściankowych, klerykalizmu, nacjonalizmu i antysemityzmu (co zarysował m.in. w eseju Kłopot i błazen z 1987 r., odwołując się do słów Czesława Miłosza). Dla innych była to ciągła obecność postkomunistów w aparacie państwowym, a także rozpłynięcie się tradycyjnych wspólnot: narodowej, religijnej czy rodzinnej w nowoczesności, kosmopolityzmie i kapitalizmie (o czym m.in. pisze literaturoznawca Przemysław Czapliński w publikacji Polska do wymiany. Późna nowoczesność i nasze wielkie narracje).
Do opisu narracyjnej polaryzacji można zastosować również koncepcję toposów pochodu i konduktu autorstwa Marcina Napiórkowskiego. Pierwszy z nich reprezentuje podejście modernizacyjne, drugi –tradycjonalistyczne. Jak pisze Napiórkowski: w ramach toposu pochodu historia zostaje przedstawiona jako ciągły marsz na-
przód. Najważniejszą wartością jest zatem postęp, a wszelkie próby jego powstrzymania są sprzeczne z naturalnym biegiem historii. Z kolei kondukt, choć również porusza się naprzód, to skoncentrowany jest na przeszłości i to w niej widzi większą wartość. Jak wskazuje badacz, toposy te silnie ze sobą rywalizowały o narracyjne przywództwo w Polsce. Szczególnie w XX w., jednak bardzo łatwo dopasować do wspomnianej koncepcji wydarzenia i spory także z innych okresów.
Z podziału dotyczącego stosunku do przeszłości poniekąd wynika także podział dotyczący podejścia do patriotyzmu. I tu znowu można odwołać się do prac Napiórkowskiego. W publikacji Turbopatriotyzm semiotyk zestawił ze sobą tytułowe pojęcie wraz z będącym jego antytezą softpatriotyzmem . Zwolenników pierwszego podejścia opisał jako ludzi definiujących patriotyzm w kategoriach narodowych – martyrologii i obrony tradycji. Drugich natomiast jako „uśmiechniętych”, „fajnych” i „nowoczesnych” Polaków. Jako symbol pierwszego podejścia autor podaje Marsz Niepodległości (można wskazać, że to niemal dosłowna ilustracja toposu konduktu). Niechlubnym reprezentantem drugiego stał się za to czekoladowy orzeł, wystawiony w Dzień Flagi w 2013 r. przez ówczesnego prezydenta – Bronisława Komorowskiego.
Polskie społeczeństwo można też podzielić jak Adam Mickiewicz w Dziadach A dzięki dobrodziejstwom postmodernizmu można to obecnie robić w dowolny 1
–
kwiecień 2023 TEMAT NUMERU niebieskie
/
i pomarańczowe
sposób. I tu kusi, żeby postawić przewrotną tezę, nawiązując do przemyśleń politologa Rafała Matyi, że w przypadku wizerunku partii to wszystko jedynie kostiumy dobierane na bieżące potrzeby. Że narracje, choć wynikają zazwyczaj z rzeczywistych poglądów polityków, służą jedynie do podsycania polaryzacji oraz rozgrywania klasowych napięć. Rozładowywania niepokojów poprzez „wojnę na dolę”.
Jak wskazuje Matyja, polaryzacja PO-PiS jest skutkiem dwóch równoległych procesów, dwóch wojen – „na górze” oraz „na dole”. „Wojna na górze” to wojna politycznych elit. Określenie to ukuł Lech Wałęsa w 1990 r. w czasie konfliktu wewnątrz obozu solidarnościowego. W założeniu konflikt miał dotyczyć wyłącznie „góry”, bez wciągania w polityczne przepychanki całego społeczeństwa. Wałęsa argumentował, że potrzebna jest wojna na górze, by na dole był spokój . Kilkanaście lat później Jarosław Kaczyński i Donald Tusk przyjęli inną strategię. W polityczny konflikt zaangażowano także „dół” i społeczne emocje. Polaryzacja zaczęła się wkradać w niemal każdy obszar życia.
5 stycznia 2015 r. w programie Tomasz Lis na żywo wspomniany już Adam Michnik wypowiedział słynne słowa, że aby Bronisław Komorowski przegrał wybory prezydenckie, musiałoby się stać coś niesłychanego, np. urzędujący prezydent na pasach, po pijanemu przejedzie niepełnosprawną zakonnicę w ciąży. W swojej opinii nie był zresztą odosobniony. Kandydat opozycji był zupełnie nieznany, wiele osób myliło go z bardziej
popularnym wówczas szefem Solidarności, noszącym to samo nazwisko. Choć Komorowski miał ogromną przewagę w sondażach, to jednak trendy zmierzały w niekorzystną dla niego stronę.
W 2014 r. Donald Tusk objął stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej i opuścił PO. A jako że wszystkich największych konkurentów zdążył się wcześniej pozbyć, to pozostawił partię wyniszczoną i pozbawioną silnych liderów. Dodatkowo narastało zniechęcenie do ówczesnego rządu. Jednym z kluczowych czynników była tzw. afera podsłuchowa. Wtedy wyborcy dowiedzieli się z nagranych rozmów działaczy PO, że państwo polskie istnieje teoretycznie (choć poniektórzy mogli to już wcześniej podejrzewać), a politycy zajadają się ośmiorniczkami za pieniądze podatników. Niezadowolenie podchwyciło PiS, które wówczas już całkowicie postawiło na wizerunek partii antyelitarnej. Partia Kaczyńskiego odświeżyła narrację o Polsce solidarnej oraz liberalnej i skierowała swój przekaz do zapomnianych przez PO wyborców – klasy ludowej czy mieszkańców mniejszych ośrodków.
10 maja, w dniu pierwszej tury wyborów prezydenckich, okazało się, że Komorowski nie musiał nikogo przejeżdżać na pasach, żeby przegrać starcie. Wystarczyły fatalna kampania i zmęczenie dotychczasowymi rządami macierzystej partii. Ustępujący prezydent próbował jeszcze podjąć walkę, rozpisując referendum, w którym pod głosowanie poddane zostałyby niektóre postulaty trzeciego w ówczesnych wyborach Pawła Kukiza. Nic to jednak nie dało, a 24 maja w drugiej turze na urząd prezyden -
ta został wybrany kandydat PiS – Andrzej Duda. W październiku partia Jarosława Kaczyńskiego dołożyła również zwycięstwo w wyborach parlamentarnych, uzyskując jednocześnie samodzielną większość w Sejmie i Senacie. Szok w ustępującej PO był tak ogromny, że niemal sparaliżował ugrupowanie na następne lata. Działacze partii zlekceważyli przeciwnika oraz, jak wskazywała na gorąco po ogłoszeniu wyników dziennikarka „Kultury Liberalnej” Karolina Wigura, rosnące społeczne emocje – gniewu i znudzenia. Polityka „ciepłej wody w kranie” się wyczerpała, a wyborcy pragnęli zmian. Po objęciu władzy, tak samo jak dziesięć lat wcześniej, działacze PiS przystąpili do walki z „układem”, czego najbardziej wyraźnym przykładem była reforma sądownictwa. W Polsce rozpoczął się antyliberalny i populistyczny przewrót.
Już w 2011 r. Jarosław Kaczyński zapowiedział, że przyjdzie taki dzień, kiedy będziemy mieli w Warszawie Budapeszt. Prezes PiS jako polityczny wzór często wskazywał przywódcę Węgier – Viktora Orbána. Lider Fideszu stał się archetypem prawicowego populisty, zwolennika i budowniczego nieliberalnej demokracji. Podobne tendencje można było zaobserwować również w innych krajach. Zarówno w dawnym bloku wschodnim, jak i na Zachodzie do władzy zaczęli dochodzić politycy określani jako populiści, którzy pozycjonowali się w kontrze do dotychczas rządzących liberałów. Niemiecki politolog Jan-Werner Müller definiuje populizm jako szczególny rodzaj moralizującej wyobraźni politycznej i taki sposób
–
–
14–15 / niebieskie i pomarańczowe TEMAT NUMERU
postrzegania świata politycznego, który ustawia moralnie czysty i w pełni zjednoczony (…) naród czy lud naprzeciw elitom, ukazywanym jako skorumpowane bądź z innego powodu gorsze moralnie. Podstawowa cecha populistów to zatem antyelitaryzm. Nie jest to jednak wystarczająca charakterystyka – znaczna część polityków wprowadza do swojego wizerunku elementy antysystemowe. Jak wskazuje Müller, populiści dokładają do tego jeszcze antypluralizm, twierdząc, że to właśnie oni są jedynymi reprezentantami jednolitej większości (stąd częste przedstawianie grup mniejszościowych jako zagrożenie dla wspólnoty).
Wielu badaczy, m.in. Francis Fukuyama, jako genezę ekspansji populizmu podaje globalizację i spowodowany przez nią wzrost nierówności. Można również wskazać, jak zrobili to np. Iwan Krastew i Stephen Holmes, autorzy książki Światło, które zgasło, na negatywną społeczną reakcję na hegemonię liberalizmu po zakończeniu zimnej wojny. Popularna stała się wówczas teza o tzw. końcu historii (inspirowana pracami wspomnianego Fukuyamy). Pod tym poglądem kryje się przekonanie, że demokracja liberalna stanowi najwyższą formę systemu politycznego i żaden inny nie jest w stanie z nią trwale konkurować. Stąd można wynieść przeświadczenie o obiektywnej konieczności jego wprowadzenia w ramach realizacji naturalnego biegu historii. Już w latach 80. jednym z głównych haseł Margaret Thatcher, premierki Wielkiej Brytanii i głównego autorytetu (wraz z prezydentem Stanów Zjednoczonych Ronaldem Reaganem) liberalnych polityków, było There is no alternative. Belgijska filozofka polityki Chantal Mouffe wskazuje, że w świecie Zachodu nastały wówczas czasy „postpolitycznego konsensusu”. Dotychczas spolaryzowane partie konserwatywne i socjaldemokratyczne znacząco zbliżyły się do siebie programowo. Rozpowszechnił się technokratyczny centryzm, zniechęcający do powszechnego angażowania się w procesy demokratyczne oraz tworzący dystans między politykami a resztą społeczeństwa. Liberalizm – zarówno gospodarczy, jak i światopoglądowy – zaczął być jednak postrzegany przez wielu wyborców, szczególnie z klasy ludowej, jako coś narzuconego przez elity. Emocje te podchwytywali politycy, często sami będący beneficjentami krytykowanego systemu.
W połowie zeszłej dekady populiści zaczęli odnosić wyborcze zwycięstwa. Z jednej strony poprzez działania w ramach dotychczas istniejących ugrupowań konserwatywnych bądź przy ich wsparciu – np. wybra -
ny w 2016 r. na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych Donald Trump. Z drugiej strony stopniowo do mainstreamu zaczęły wchodzić partie uznawane wcześniej za zbyt radykalne, np. francuski Front Narodowy (o historii partii Le Penów piszę szerzej w artykule Jaki ojciec, taka córka w nr. 200 MAGLA ) lub Alternatywa dla Niemiec –ugrupowania te łagodziły wizerunek, jednocześnie utrzymując poparcie ze strony elektoratu protestu.
Szczególnie podatnym gruntem dla działań populistów były kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Po upadku komunizmu na przełomie lat 80. i 90. region ten przeszedł transformację gospodarczą i ustrojową w duchu liberalizmu. Zmiany te traktowano w krajach dawnego realnego socjalizmu jako symboliczną „ucieczkę ze Wschodu” i „powrót do Europy” po latach trwania w narzuconym przez ZSRR systemie. Jak wskazują wspomniani Krastew i Holmes, transformacja dokonywała się nie tyle poprzez inspirację, co przez imitację. Szybko okazało się jednak, że osiągnięcie poziomu rozwoju państw Zachodu nie jest możliwe w krótkim czasie, a kapitalistyczna „terapia szokowa” znacznej części społeczeństwa przyniosła utratę zatrudnienia i pogorszenie warunków życiowych. Dodatkowo wiele aspektów liberalnej demokracji nie przyjęło się w pełni (np. postrzeganie nacjonalizmu jako jednoznacznie niszczącą siłę) i uznawane były za obcy element, sprzeczny z tradycją. Jak piszą przywoływani autorzy: (narzucony) niedopuszczający alternatyw komunizm radziecki został w trakcie transformacji zastąpiony (zaproszonym) niedopuszczającym alternatyw zachodnim liberalizmem. Narastał społeczny resentyment, potęgowany przez świadomość pośledniej roli imitatora, który zawsze będzie gorszy od dostarczyciela wzoru. Populiści zaczęli przekonywać o słabości Zachodu, która miała się objawić m.in. niekontrolowaną migracją spoza Europy, rozpłynięciem tożsamości narodowych czy naiwną „poprawnością polityczną” (Krastew i Holmes stawiają ciekawą hipotezę, że demonizacja Zachodu przez populistów z Europy Środkowo-Wschodniej ma również służyć zniechęceniu niezadowolonych obywateli do migracji oraz zatrzymaniu katastrofy demograficznej w rządzonych krajach, która przyspieszyła po otwarciu granic). Politycy, którzy prowadzili liberalną politykę, zaczęli być przedstawiani jako zdrajcy interesów kraju. Jak dodają Krastew i Holmes, nastąpiło odwrócenie Nakazu Naśladowania [liberalizmu] forsowanego przez
dotychczasowe elity. Ideolodzy PiS-u czy Fideszu twierdzili, że teraz to Zachód powinien naśladować ich, aby zachować europejską tożsamość i wartości.
Po całkowitej transformacji w ugrupowanie antyelitarne PiS zaczęło sprawnie kreować i podchwytywać typowo populistyczne narracje. W kampanii wyborczej w 2015 r. często odwoływano się do kwestii zagrożenia ze strony uchodźców, z kolei w 2019 r. ze strony osób LGBTQ+. Populistyczny sznyt widać było także w głównych reformach – redystrybucyjnym w swoim charakterze programie Rodzina 500 Plus oraz zmianach w systemie sądownictwa, motywowanych chęcią osłabienia prawniczych elit. Po napotkaniu oporu ze strony społeczeństwa, Unii Europejskiej czy Stanów Zjednoczonych rewolucyjny zapał ugrupowania wytracił jednak swój impet. Podobnie jak PO, także partia Jarosława Kaczyńskiego skupiła się na korzystaniu ze spokoju, jakie daje rządzenie w trakcie wzrostu gospodarczego i zwyczajnym trwaniu przy władzy (może trochę bardziej chaotycznym i z krótkimi przerwami na zamieszania przy okazji kolejnych prób zaostrzenia prawa aborcyjnego) oraz przypominaniu elektoratowi o istnieniu lidera opozycyjnego ugrupowania. I po raz kolejny taka strategia poskutkowała utrzymaniem władzy na kolejną kadencję. Dodatkowo zrealizowane na początku rządów reformy i rzeczywista poprawa jakości życia znacznej części społeczeństwa mogły służyć jako dowód na przełamanie niemożności, jaki przypisywano poprzedniej władzy. Wybory parlamentarne z 2019 r. po raz kolejny zakończyły się wygraną PiS-u z przewagą umożliwiającą tej partii uzyskanie samodzielnej większości w Sejmie. Polaryzacja wciąż narastała, czego dowodem była coraz większa frekwencja podczas głosowań. Szczyt nastąpił w 2020 r., kiedy przy okazji drugiej tury wyborów prezydenckich do urn udało się ponad 68 proc. uprawnionych do głosowania osób, choć właśnie wtedy było najbliżej do przełamania duopolu. Kandydatka PO Małgorzata Kidawa-Błońska osiągała w sondażach jednocyfrowe poparcie. Polityczkę zastąpił jednak Rafał Trzaskowski, któremu udało się wejść do drugiej tury kosztem m.in. Szymona Hołowni czy Władysława Kosiniaka-Kamysza. Po zaciętej kampanii przegrał ostatecznie z urzędującym prezydentem – Andrzejem Dudą. Trzaskowskiemu udało się jednak zdobyć poparcie wykraczające poza dotychczasowy elektorat PO. I można było oczekiwać, że 1
–
kwiecień 2023
/
TEMAT NUMERU niebieskie i pomarańczowe
wykorzysta to do przeorganizowania opozycji anty-PiS. Do polskiej polityki w 2021 r. powrócił jednak Donald Tusk, a prezydent Warszawy posłusznie zaakceptował jego przywództwo. Tym samym wróciliśmy do punktu wyjścia i rywalizacji Jarosława Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem.
–
Na koniec warto się zastanowić, czy to dobrze, że znaleźliśmy się w Polsce w sytuacji polaryzacji i jakie taka sytuacja ma konsekwencje. Nietrudno dostrzec jej wpływ na rozpad jedności społecznej, ograniczenie wzajemnego zaufania, umacnianie informacyjnych baniek i dehumanizację osób o przeciwnych poglądach. Jak wskazuje wspomniany już Miłosz Szymański, polaryzacja znacznie upraszcza postrzeganie świata i redukuje jego złożoność. Skłania do przyjęcia określonego zestawu poglądów na niemal wszystkie kwestie tak, że znając opinię danej osoby na jeden z tematów, można dokonać ekstrapolacji na całą resztę. Często podkreślana plemienność konfliktu sprawia z kolei, że ugrupowania stają się odporne na afery, a wewnętrzna krytyka jest uznawana za działanie na szkodę środowiska. Spór może wydawać
się tak fundamentalny, że wymusza bezwzględną lojalność wobec swojej grupy. Zaciekłość rywalizacji i przekonanie o jej zasadniczej roli sprawiają również, że pochłania on znaczną część energii – zarówno działaczy, jak i elektoratów, którą można by było spożytkować w bardziej pożyteczny sposób. Wcielając się w rolę adwokata polaryzacji, można jednak skontrować poprzednie stwierdzenie i uznać, że polityczne zaangażowanie społeczeństwa i jego mobilizacja to pożądane zjawiska w demokracji. Politolożka Katarzyna Sobolewska-Myślik wskazywała z kolei w 2008 r., że rozkład, jaki się wówczas wykrystalizował, podzielił wyborców według bardziej istotnych kwestii niż poprzedni.
Bardzo kuszące z publicystycznego punktu widzenia jest sprowadzenie genezy obecnej polaryzacji do osobistego konfliktu wywołanego przez zbyt duże ego dokładnie dwóch osób o zbliżonych poglądach i działających początkowo w ramach tego samego środowiska. Taka opowieść idealnie podkreśla cynizm działaczy i nadaje politycznym rozgrywkom sensacyjnego charakteru niczym z serialu House of Cards. I rzeczywiście sporo w tej tezie prawdy. Choć jednak geneza sporu wydaje się bardzo
miałka, to jego późniejszy przebieg opiera się na zagospodarowaniu dość trwałych i w większości zastanych podziałów oraz umiejętnym dostosowaniu się do nich. Dodatkowo w zbliżony sposób, co w podobnych do Polski krajach. Czy możliwe byłoby odarcie sporów z agresji (na szczęście w zdecydowanej większości jedynie werbalnej, co w przypadkach historii międzywojennej Polski czy wydarzeń przy okazji wyborów w Brazylii lub USA nie musi być regułą)? Zapewne tak, jednak konflikty wciąż by istniały, ponieważ czynniki, które je wywołują, są głęboko osadzone w społeczeństwie i nierozerwalnie wiążą się z ustrojem. Szczególnie dotyczy to kwestii ekonomicznych. Próba osiągnięcia jednolitości opinii jest niemal niemożliwa i często wywołuje odwrotną reakcję, co pokazało populistyczne antyliberalne przesilenie. Możliwe (i zapewne pożądane) byłoby jednak zwiększenie pluralizmu, zmniejszenie temperatury sporu i izolacji między grupami, a także zastąpienie identyfikacji partyjnej identyfikacją klasową czy światopoglądową.
Na razie niewiele wskazuje na to, żeby obecna polaryzacja miała w najbliższych paru latach się załamać. Jak wskazuje dziennikarz tygodnika „Polityka” Wojciech Szacki, niepewność związana z pandemią czy wojną w Ukrainie tylko umocniła dwie najsilniejsze partie, z uwagi na to, że dzięki zebranemu wcześniej doświadczeniu wydają się w opinii wyborców bardziej przygotowane do rządzenia krajem. Przy okazji następnych wyborów prawdopodobne jest za to przejęcie władzy przez obecną stronę opozycyjną, która byłaby jednak najbardziej podzielona od czasów pierwszych rządów postsolidarnościowych.
W najbliższych latach przed opisywanymi partiami wiele wyzwań – związanych z przemianami demograficznymi czy sekularyzacją polskiego społeczeństwa, a także najważniejsze, dotyczące zastąpienia liderów, którzy powoli zbliżają się do politycznej emerytury. Na razie jednak obydwaj panowie mają się całkiem dobrze. Zachowali zręczność w prowadzeniu politycznych rozgrywek, a ich przywództwo w partiach jest niemal niekwestionowane. Za około pół roku, w jesienny niedzielny wieczór osoby sprawdzające wynik wyborów parlamentarnych zapewne po raz kolejny ujrzą widok, gdzie dwa wyraźnie najwyższe słupki poparcia należą do ugrupowań, których liderami są Jarosław Kaczyński i Donald Tusk. I nie będzie to dla nikogo szczególnie zaskakujące. 0
16–17 / niebieskie i pomarańczowe TEMAT NUMERU
Sułtan XXI wieku
Każda wojna to ostateczny sprawdzian. Ta w Ukrainie unaoczniła wiele negatywnych cech Zachodu, które w kręgach liberalnych polskiej polityki stanowiły tabu. Jednak oprócz Starego Kontynentu, swoją maskę zdjęła również Turcja, która obecnie zajmuje chyba najdziwniejsze miejsce wśród wszystkich państw NATO. A co istotne, ze względu na zbliżające się majowe wybory prezydenckie wszystko może się radykalnie zmienić.
TEKST: MICHAŁ ORZOŁEK GRAFIKA: ANNA BALCERAK
Mawia się, że Polska przegrała geograficzną loterię – jesteśmy krajem nizinnym, bezbronnym, położonym między wschodnimi i zachodnimi mocarstwami. Pod tym względem Turcja jest naszym dokładnym przeciwieństwem. To górzysty kraj, o idealnym położeniu handlowym między Europą a Azją, ale bez większych zagrożeń ze strony sąsiadów. Z tego względu, inaczej niż większość Polaków, Turcy naturalnie widzą siebie jako lokalne mocarstwo i gros ich dążeń w polityce zagranicznej sprowadza się do zwiększania wpływów w regionie Bliskiego Wschodu. Kluczową kwestią jest jednak to, czy państwo o takich dążeniach wyznaje wartości demokratyczne, czy też zmierza ku autorytaryzmowi. I niestety – Turcja wybiera tę drugą ścieżkę.
Imam, piłkarz, muzyk
Z pewnością każdy obywatel Turcji, bez względu na preferencje polityczne, zaznaczył w kalendarzu datę 14 maja, ponieważ to wtedy odbędą się tegoroczne wybory prezydenckie. W szranki o najważniejsze stanowisko w państwie staną: obecnie sprawujący urząd Recep Tayyip Erdoğan, reprezentujący
Partię Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) oraz
Kemal Kiliçdaroğlu – kandydat Republikańskiej Partii Ludowej (CHP), czyli organizacji założonej przez Mustafę Kemala Atatürka, którego uznaje się za ojca współczesnej Turcji (można powiedzieć, że to turecki odpowiednik marszałka Piłsudskiego).
Postać urzędującego prezydenta jest niezwykle ciekawa. Erdoğan urodził się w dość ubogiej rodzinie w Stambule. Jako nastolatek podejmował się różnych dorywczych zajęć, takich jak sprzedaż pocztówek, lubił również grać w piłkę nożną, którą uprawiał półprofesjonalnie. Gdyby nie surowy ojciec, oczekujący od syna „prawdziwej” kariery, być może Erdoğan odniósłby sukces w tej dziedzinie.
Niedoszły piłkarz jest bardzo religijny –uczęszczał do szkoły średniej dla imamów, ale ostatecznie nie wybrał tej ścieżki. Nieopodal miasta, z którego pochodzi jego rodzina, ufundował meczet. Co ciekawe, mimo swojej głębokiej wiary w przeszłości był bardziej tolerancyjny wobec innych religii i mniejszości seksualnych. Nie mogę odbierać miłości dwóm kochającym się osobom – tak o parach jednopłciowych mówił w 2003 r. świeżo upieczony premier Erdoğan. Jeszcze dwie, trzy dekady temu Turcy oddzielali grubą kreską wiarę i politykę. Nawet jeżeli prywatnie dygnitarz był głęboko wierzącym muzułmaninem, nie należało tego nazbyt eksponować publicznie. Młody Recep, chcąc nie chcąc, musiał się w ten kontekst wpasować.
Mimo tego już wcześniej ukazywały się jego religijne inklinacje. W 1994 r. został prezydentem Stambułu, jednak cztery lata później, ze względu na publicznie wyrecytowany przez niego wiersz nawołujący do religijnej walki, został skazany na cztery miesiące pozbawienia wolności i tym samym przedwcześnie zakończył swój urząd. W ramach protestu wydał album z melodeklamacjami, w którym recytował religijne teksty znanych tureckich poetów. Dzieło sprzedało się w liczbie ponad miliona egzemplarzy. To właśnie podczas odbywania wyroku zrodził się pomysł założenia partii AKP, a protestacyjny album zwiastował kierunek zmian w tureckiej polityce.
Tureckie laicite
Dla wielu obserwatorów życia publicznego w Turcji niewiarygodnym może być fakt, że w przeszłości idea sekularnego państwa stanowiła w tym kraju swego rodzaju sacrum. Od czasów ojca Turków, Mustafy Kemala, religię wycofywano z życia publicznego, a fundamentalizm religijny tępiono. Mustafa Kemal wychodził z założenia, że państwo tureckie musi być takie jak on – laickie i prozachodnie. W armii, z której wywodził się Mustafa Kemal, laicite przybierało największy format, urzeczywistniony np. w zakazie ubioru religijnych strojów (takich jak hidżab) przez żony tureckich oficerów.
Siły zbrojne zawsze stanowiły przeciwwagę dla wszelkich muzułmańskich fundamentalistów, uważając się za swoistego arbitra ostatniej instancji bliskowschodniej republiki. Idealnym przykładem tureckiego checks and balances jest wydarzenie z 1997 r. znane jako „miękki zamach stanu”. W ramach protestu przeciwko uformowaniu rządu w koalicji z islamskimi radykałami, armia wyprowadziła w stolicy kolumnę czołgów. Na reakcję drugiej strony nie trzeba było długo czekać. Fundamentaliści błyskawicznie zrozumieli aluzję – 1
kwiecień 2023 jak dobrze, że zaczyna się sezon na Wisełkę
GOSPODARKA wybory prezydenckie w Turcji /
POLITYKA I
POLITYKA I GOSPODARKA
ustąpili ze stanowisk, a świecki porządek został utrzymany. Do czasów Erdogana tak pojmowana idea laicite stanowiła podstawę umowy społecznej w Turcji.
Przez Francję do Ameryki
Po objęciu władzy przez zrodzoną w więziennym anturażu partię AKP i szybkich poprawkach legislacyjnych – wszak Erdoğan był skazany prawomocnym wyrokiem, co w świetle dotychczasowych przepisów uniemożliwiało mu obejmowanie państwowych stanowisk –jej lider został premierem Turcji. Wówczas była to najważniejsza rola w państwie. Ekonomicznie kraj rozwijał się bardzo dobrze. Rządy partii AKP to czas dobrobytu i bogacenia się nie tylko mieszkańców wielkich miast, ale przede wszystkim anatolijskiej prowincji. Klasa średnia w „powiatowej” Turcji zawdzięcza swoje istnienie wyłącznie Erdoğanowi, co więc naturalne, zawsze będzie mógł liczyć na jej głos.
Znaczący zwrot w tureckiej polityce miał miejsce w 2014 r. Wtedy Erdoğan zdecydował się wystartować w wyborach prezydenckich. Owocowało to de facto przejściem Turcji z systemu parlamentarnego do półprezydenckiego na wzór Francji, gdzie to prezydent góruje nad wszystkimi organami władzy, ale równolegle z nim urzęduje premier.
Ostateczny kształt systemu politycznego Turcji wyłonił się podczas referendum w 2017 r., które zdecydowało o przekazaniu całości władzy w ręce prezydenta, czyli upodobnieniu się Turcji do USA. Na mocy referendum urząd premiera został rozwiązany. Erdoğan, a raczej jego nowa koncepcja państwa, zwyciężyła, jednak mandat nowego Sułtana nie był silny. Niezadowalający wynik 51:49 pozostawia wiele miejsca na spekulacje, czy głosowanie faktycznie odbyło się z poszanowaniem zasad demokracji. Odtąd Recep Tayyip już nigdy nie będzie mógł liczyć na poparcie wykształconej, wielkomiejskiej klasy średniej i wyższej, a społeczeństwo tureckie zostanie podzielone na bogatą i laicką Turcję A na zachodzie kraju oraz wschodnią Turcję B – biedną i religijną. Problem, który jako Polacy znamy aż za dobrze.
Rzut monetą
Niektórzy uważają, że papierkiem lakmusowym ukazującym spodziewany wynik tegorocznych wyborów są nastroje w administracji publicznej, a te są aktualnie nerwowe. Jeżeli wierzyć doniesieniom rywali Erdoğana, ankarscy oficjele masowo wysyłają swoje CV partii CHP, tym samym przygotowując się na nadchodzącą zmianę. O ile wysyłanie życiorysów nie zwiastuje jeszcze definitywnej porażki najdłużej panującego prezydenta Turcji – w przypadku triumfu obecnej władzy nie czekają ich
z tego powodu żadne sankcje – tak doskonale obrazuje to intuicję osób bezpośrednio grzejących się przy cieple egzekutywy. Jak ujął to jeden z biurokratów – wynik wyborów mógłby równie dobrze rozstrzygnąć rzut monetą. Komentatorzy tureckiej polityki już od przeszło dekady ostrzegają, że Erdoğan dokonuje powolnego, acz bezustannego ścinania demokratycznych struktur państwa. Referendum w 2017 r. wygrał, jednak głosy na „tak” pochodziły głównie z prowincji – małych i średnich miast. Obszary, które oddały głos na „nie”, wnoszą ponad 70 proc. do tureckiego PKB. Stąd wniosek, że jeżeli obecny lider chce utrzymać się w urzędzie, musi tę bogatszą część populacji jakoś kontrolować, bo nie ma im nic do zaoferowania. Co oczywiste, urzędujący prezydent nie może ryzykować i zrobi wszystko, by jego imię znalazło się po obu stronach rzucanej monety.
Promesa normalności
Mimo szalejącej hiperinflacji i powszechnego ubożenia społeczeństwa, rządzący mają się dobrze jak nigdy. W internecie krążą zdjęcia gotującej żony Erdoğana, z drogimi miedzianymi garnkami i jasnym marmurowym blatem w tle. Para prezydencka publicznie – wręcz ostentacyjnie – celebruje swój dobrobyt. Pod tym względem kontrkandydat niedoszłego piłkarza jest jego dokładnym przeciwieństwem.
Kemal Kiliçdaroğlu fizjonomią przypomina emerytowanego księgowego, co akurat odpowiada jego faktycznej profesji. Karierę rozwijał w resorcie finansów na stanowisku młodszego buchaltera i kontynuował pracę w administracji do 1999 r., kiedy to zdecydował się wstąpić do polityki. W 2010 r. został liderem partii CHP. Jest szeroko znany tureckiej publice, ale nie ma na swoim koncie żadnych znaczących osiągnięć. Z drugiej strony, jego niewyrazista postać o przyjemnym usposobieniu intelektualisty może w dzisiejszych realiach działać na jego korzyść. Dużo łatwiej zaufać 74-letniemu wyważonemu biurokracie niż zapalczywemu Erdoğanowi.
Odróżniają ich nie tylko temperamenty. Kontrkandydat jest również, w przeciwieństwie do prezydenta, dość skromnym, jak na polityka, człowiekiem. W wywiadach, których udziela z domu, w tle często pojawia się jego nieokazała kuchnia. Żona Kemala nie ubiera się w drogie kreacje, w których zwykle gustuje pierwsza dama. To sprawia, że przeciętni wyborcy zwyczajnie sympatyzują z figurą skromnego, zwyczajnego człowieka.
Przewodniczący partii CHP deklaruje, że w przypadku wygranej przywróci system parlamentarny i przejdzie na zasłużoną emeryturę, by opiekować się wnukami. Jego plan może wydawać się nierealistyczny, ale zwolennicy Erdoğana nie są już tak silni jak kiedyś. Bieda zajrzała do
wielu domów, a niezadowolenie społeczne, mimo że na razie uśpione, wciąż rośnie. Na informację o niedemokratyczności wyborów Turcy prawdopodobnie odpowiedzieliby wielodniowymi protestami, dając upust nagromadzonej niechęci do władzy.
Kolejnym powodem, dla którego Kemal Kiliçdaroğlu ma całkiem spore szanse w wyborach, jest fakt, że opozycja zjednoczyła się przeciwko Erdoğanowi. Jest to dość bezprecedensowy akt podyktowany tym, że najbliższe głosowanie uznawane jest za „wybory ostatniej szansy” – jeżeli nie uda się go wygrać, partia Erdoğana jeszcze długo nie opuści sceny politycznej. Z jednej strony więc wybory te nie będą równe w sferze medialnej, nad którą kontrolę sprawuje Erdoğan, ale z drugiej – wszyscy zmówili się przeciw niemu. Przemyślana kampania, unikanie skandali i głoszenie obietnicy odbudowy demokracji w Turcji zdają się być idealnym przepisem na zwycięstwo. Na taki scenariusz liczy również Zachód, bo z każdym rokiem bliskowschodni sąsiad staje się coraz bardziej kłopotliwy –im bardziej zdegenerowana i scentralizowana władza, tym bardziej uwidaczniają się tendencje do destabilizacji regionu. Perspektywa jego powrotu na ścieżkę demokracji jest dla Europy bardzo wygodna. Szanse na zmianę władzy są duże, znacznie większe niż tylko rzut monetą.
Mądry Polak przed szkodą
Czy jako Polska możemy wynieść coś z drogi, którą w XXI w. przeszła Turcja? Przede wszystkim należy uświadomić sobie, że demokracja nie jest dana raz na zawsze. Swobody obywatelskie, które zostały wywalczone, mogą zostać odebrane w mgnieniu oka. Jedyny kraj Azji Mniejszej, który może pochwalić się dłuższą tradycją demokratyczną niż Hiszpania czy Portugalia, niestety wycofuje się z tego modelu. Fakt, że Turcja jest państwem o wysokich nierównościach dochodowych tylko dolewa oliwy do ognia. Nieodłączną częścią dobrze funkcjonującego systemu politycznego jest wspomniany wcześniej checks and balances. Brak odpowiednika tego pojęcia w języku polskim idealnie obrazuje, jak dalekie jest ono od naszych realiów. Dobry system jest odporny na ludzkie niedostatki, nie bazuje na majestacie jednostki (jak Rosja czy w mniejszym stopniu Turcja), ponieważ polega na wzajemnej kontroli niezależnych od siebie instytucji. Próba odejścia od tej koncepcji oznacza jedno – rządzących bardziej interesuje zwiększenie kontroli i dłuższe utrzymanie się u władzy niż branie udziału w demokratycznym konkursie o kierownictwo nad państwem. Jeżeli społeczeństwo zaakceptuje tę jedną, jedyną reformę, powrót może okazać się bardzo trudny. 0
18–19 / wybory prezydenckie w
Turcji
Zbrodnia w białych rękawiczkach
Od grudnia ubiegłego roku ludność Górskiego Karabachu jest praktycznie odcięta od świata zewnętrznego. W każdej chwili w regionie może wydarzyć się humanitarna tragedia. A to wszystko, by wygrać wieloletni spór o kawałek terytorium. Uwagę świata przykuło cierpienie ukraińskiej ludności po bestialskiej rosyjskiej inwazji – nie możemy jednak przymykać oka na krzywdy wyrządzane w innych częściach świata.
TEKST: ARTUR VERYHO GRAFIKA: ANNA BALCERAK
To, co widzimy, zależy od tego, na co patrzymy i co nauczyliśmy się dostrzegać – zaznacza często prorektor SGH Krzysztof Kozłowski. Masakra w Buczy, deportacje ludności i prowokowanie katastrofy humanitarnej. Są to obrazy znane nam z rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Dostrzegamy to i pomagamy ofiarom, przez co Rosja ponosi znaczące straty i słabnie. Przez wojnę trudniej jest nam jednak zauważyć, że są też inne regiony, w których popełniane są zbrodnie. Jednym z tych miejsc jest Górski Karabach, zwany również przez Ormian – Arcachem.
Głęboki konflikt
Jesienią 2020 r. Azerbejdżan naruszył status quo w Górskim Karabachu i zaatakował nieuznawaną przez nikogo na świecie republikę. Jego przewaga ludnościowa i technologiczna okazała się przytłaczająca, dlatego Azerowie odnieśli zwycięstwo. 10 listopada 2020 r. podpisano zawieszenie broni, w wyniku którego Republika Górskiego Karabachu straciła około 70 proc. swojego terytorium. Na pozostałym obszarze rozmieszczono rosyjski kontyngent sił pokojowych, który ma tam stacjonować do 2025 r., z możliwością przedłużenia jego obecności za zgodą obu stron. Na mocy porozumienia odblokowane mają być też szlaki komunikacyjne z Azerbejdżanu do Nachiczewanu, będącego azerską eksklawą, a granice Górskiego Karabachu mają zostać wytyczone na nowo.
Realizacja tych postanowień napotyka jednak na poważne przeszkody z obu stron. Armenia zgadza się odblokować połączenie z Nachiczewanem, lecz nie godzi się na ich eksterytorialność, której domaga się Azerbejdżan. Z kolei Azerowie chcą zmusić Armenię do przeprowadzenia delimitacji granic na swoich warunkach i zgodnie z sowieckimi mapami, które przyznają więcej terenów
Azerbejdżanowi. Chcą również, by pozostała część Górskiego Karabachu powróciła pod kontrolę Azerów, co miałoby ostatecznie rozwiązać kwestię sporu.
Aby zmusić Armenię do realizacji postanowień z zawartego zawieszenia broni pod swoje dyktando, Azerbejdżan nie stroni od eskalacji mimo zawartej ugody. Od czasu do czasu na granicy ormiańsko-azerskiej wybuchają konflikty, w trakcie których azerskie wojska
wdzierają się w głąb terytorium niepodległej Armenii. Rzadziej do podobnych incydentów dochodzi w samym Górskim Karabachu i są one nakierowane przede wszystkim na dyskredytację rosyjskich sił pokojowych.
Niewidzialna zbrodnia
Dotychczas wywierana przez Azerbejdżan presja nie przyniosła oczekiwanych rezultatów, dlatego Azerowie zdecydowali się 1
kwiecień 2023 POLITYKA I GOSPODARKA blokada Górskiego Karabachu /
zaostrzyć działania. 12 grudnia 2022 r. grupa azerskich „aktywistów” zablokowała jedyną drogę prowadzącą z Górskiego Karabachu do Armenii. Oficjalnym powodem tej blokady jest rzekome wydobywanie surowców na terenie Górskiego Karabachu, co miałoby zagrażać środowisku. Blokada jedynej drogi (nazywanej też „drogą życia”) ze stolicy Górskiego Karabachu – Stepanakertu – do Armenii grozi katastrofą humanitarną w Arcachu, bowiem uniemożliwia zaopatrzenie ludności w żywność i niezbędne środki medyczne. Azerbejdżan, od czasu do czasu, blokuje też dostawy gazu.
Złamać kręgosłup
4 listopada 2022 r. na stanowisko premiera nieuznawanej Republiki Górskiego Karabachu wstąpił filantrop i miliarder Ruben Wardanian. Po zaprzysiężeniu symbolicznie wyrzekł się obywatelstwa rosyjskiego. Chciał za pomocą swojego kapitału i autorytetu wesprzeć znajdujący się w tragicznej sytuacji Górski Karabach. Oficjalnie nie wiadomo, w jaki dokładnie sposób zagrażał pozycji Azerbejdżanu, ale Baku domagało się jego dymisji w zamian za odblokowanie korytarza. 23 lutego władze Górskiego Karabachu poszły na ustępstwa i Ruben Wardanian zrezygnował ze stanowiska, jednak mimo obietnic – nie zakończyło to trwającej od grudnia blokady. Blokada Arcachu, poza zmuszeniem Armenii do realizacji niekorzystnych dla niej postanowień zawieszenia broni z 2020 r., może mieć jeszcze inny cel. Jest nim definitywne złamanie mentalności Ormian z Górskiego Karabachu. Przed wojną na terytorium Karabachu mieszkało 150 tys. ludzi. Po wojnie podmioty z Arcachu i niezależne instytucje dziennikarskie (m.in. Hayk Media) szacują, że liczba mieszkańców regionu spadła do 120 tys. osób. Azerskie władze zaznaczają z kolei, że w Górskim Karabachu nie pozostało więcej niż 30 tys. Ormian. W podawanych przez różne źródła danych widać duże rozbieżności – liczne relacje wskazują jednak, że wielu Ormian, którzy musieli opuścić zajęte przez Azerbejdżan miasta, wcale nie chce wyjeżdżać z Karabachu. Specjalnie dla nich budowane są nowe osiedla mieszkaniowe w stolicy regionu. Chcą pozostać na ziemi swoich przodków, mimo że życie we współczesnym Arcachu jest ekstremalnie trudne i niebezpieczne, ponieważ w każdej chwili możliwe jest starcie z azerskim wojskiem.
Tę właśnie determinację mieszkańców
Górskiego Karabachu chcieliby złamać Azerowie, zmuszając ludzi do opuszczenia
swych mieszkań. Choć nikt publicznie tego nie deklaruje, część azerskich elit marzy o Azerbejdżanie w pełni wolnym od mniejszości ormiańskiej. Aby tego dokonać, potrzebne jest „tylko” wysiedlenie Ormian. Według zwolenników tego rozwiązania, społeczność międzynarodowa przyjmie fakt masowego wygnania bez większego oporu.
Zbyt długa smycz
Szukając alternatywy dla rosyjskiego gazu, wzrok europejskich decydentów skierowany jest na Azerbejdżan, który przynajmniej częściowo mógłby zaspokoić energetyczne potrzeby Europejczyków. Surowiec miałby być transportowany przez Turcję. W teorii pozwoliłoby to zdywersyfikować dostawy i wzmocnić bezpieczeństwo energetyczne Unii Europejskiej. A do czego mogłoby doprowadzić w praktyce?
Wyobraźmy sobie rok 2025. Rosyjskie siły pokojowe wychodzą z Karabachu, Rosja nie jest bowiem w stanie wymusić na Azerbejdżanie przedłużenia umowy. Dysproporcja sił w regionie jeszcze bardziej przechyliłaby się na korzyść Azerbejdżanu i nic nie stałoby na przeszkodzie, aby Azerowie zaatakowali pozostałości Arcachu. Ludność zostałaby wypędzona, a reakcja społeczności międzynarodowej prawdopodobnie nie byłaby wystarczająco stanowcza. Zachodni liderzy najpewniej tylko słownie potępiliby działanie Baku, ewentualnie na -
Przezwojnętrudniejjestnamjednak zauważyć, że są też inne regiony, w których popełniane są zbrodnie.
Jednym z tych miejsc jest Górski Karabach zwany również przez Ormian – Arcachem.
podległej Armenii, zajmując np. prowincję Sunik i tereny wokół jeziora Sewan. Najprawdopodobniej armia ormiańska nie byłaby poważną przeszkodą dla Azerów. Reakcję Unii Europejskiej mógłaby studzić zależność od dostarczanego przez Azerbejdżan gazu – w momencie zerwania relacji handlowych z Rosją i rezygnacji z importu rosyjskich surowców energetycznych, Unii trudniej byłoby sankcjonować alternatywnych dostawców. Jeśli jednak zareagowałaby inaczej niż w przypadku rosyjskiej agresji na Ukrainę – skompromitowałaby się na arenie międzynarodowej i złamała swój własny system wartości.
Możemy zapobiec katastrofie
Celem Zachodu powinno być niedopuszczenie do sytuacji, w której Azerbejdżan poczułby się na tyle swobodnie i bezkarnie, aby napaść na Armenię. Czy Unia Europejska posiada jednak zdolności, aby zapobiec potencjalnej katastrofie w Górskim Karabachu? Intuicja podpowiada, że nie – wpływy UE w tym regionie nie są zbyt mocne, do tego wszystkie wysiłki od ponad roku Unia koncentruje w Ukrainie. Mimo wszystko europejska wspólnota posiada odpowiednią siłę negocjacyjną. Trafia do niej ponad połowa azerskiego eksportu, zwłaszcza ropy i gazu. Dla Azerbejdżanu eksport tych surowców do Europy ma dużo większe znaczenie, niż np. dla Rosji. Ponad 90 proc. całego eksportu i ok. 50 proc. PKB Azerbejdżanu pochodzi z przemysłu wydobywczego i gałęzi z nim powiązanych. Dodatkowo, Azerbejdżan nie posiada takich możliwości jak Rosja dywersyfikacji odbiorców – nie ma chociażby swobodnego dostępu do otwartego morza, a infrastruktura przesyłowa zbudowana jest tylko w kierunku zachodnim.
łożyliby mało dotkliwe personalne sankcje. Ogólnie, sprawa nie odbiłaby się szerokim echem w świecie, tym bardziej, że Górski Karabach nie jest uznanym podmiotem prawa międzynarodowego. Ale czy tylko na tym by się skończyło?
Istnieje ryzyko, że nie. Azerbejdżan, czując słabość Armenii i bierność społeczności międzynarodowej, mógłby w przyszłości podjąć decyzję o ataku na terytorium nie -
Aby wpłynąć na stabilizację sytuacji w Arcachu, państwa Zachodu mogłyby zwrócić większą uwagę na potrzebę zabezpieczenia praw Ormian w Górskim Karabachu, jednocześnie uznając ten teren za część Azerbejdżanu. Należałoby postawić Azerom takie warunki, aby dalsza współpraca w dostarczaniu surowców była uzależniona od przestrzegania praw człowieka w Arcachu. Poskromiłoby to poczucie bezkarności Azerów i jednocześnie wzmocniło bezpieczeństwo energetyczne Unii Europejskiej. W innym wypadku my, jako Zachód, niejako pozwalamy rzucić los Ormian na szalę, gdyż zostawiamy Azerbejdżanowi zbyt mocno uchyloną furtkę do dalszych niehumanitarnych działań. 0
20–21 / blokada Górskiego Karabachu POLITYKA I GOSPODARKA
Oblicza wewnętrznej solidarności
Aktywizm objawia się zazwyczaj głośnymi działaniami w przestrzeni publicznej. W przypadku Ruchu Solidarności
Klimatycznej ogromne znaczenie ma jednak wspólnota.
TEKST: KAJETAN KORSZEŃ ZDJĘCIE: SYRIUSZ
Marcowy protest, a raczej krótka okupacja siedziby Prawa i Sprawiedliwości przez Ruch Solidarności Klimatycznej (RSK), zakończył się aresztowaniem kilku osób. Choć jego forma, bez zwrócenia uwagi na niesioną treść, mogłaby wywoływać sprzeciw znacznej części uczestników debaty publicznej, to członkinie organizacji (Ruch używa formy żeńskiej w odniesieniu do wszystkich członków grupy, mimo że tworzą ją również mężczyźni) poza tym wydarzeniem wprowadzają do przestrzeni aktywizmu zupełnie nową, bardziej oddolną formę – zarówno walki ze społecznymi skutkami kryzysu klimatycznego, jak i wspólnotowej troski o siebie nawzajem.
Wspieranie innych…
Użycie „solidarności” za centralny wyraz nazwy tego Ruchu, jak i jakiegokolwiek innego, wydaje się krokiem ryzykownym. W Polsce, gdzie największa niezależna organizacja właśnie pod tym sztandarem szła na czele frontu walki z komunistycznym reżimem, istnieje prawdopodobnie 38 milionów jego znaczeń. Eliza Orzeszkowa na długo przed latami 80. przekazała ustami jednej z postaci Nad Niemnem: Pojmuję dobrze solidarność obywatelską, będącą niejako fundamentem społecznej budowy. Powinniśmy podtrzymywać się wzajem, chociażby z ujmą własną Autor artykułu liczy na wybaczenie przez czytelników wyrwania tych słów z kontekstu, jednak pozwolą one spojrzeć krytycznie i ułatwią krótką analizę działań Ruchu.
Członkinie RSK nie formułują szerokiego programu czy kompleksowych rozwiązań mających zwalczyć cały problem kryzysu klimatycznego. Solidarność obywatelską starają się realizować, kierując swoją uwagę ku jednostce stojącej w obliczu konkretnego problemu. Od początku koncentrują się na dwóch postulatach: udziale obywateli w procesach decyzyjnych spółek Skarbu Państwa i umożliwienia istnienia spółdzielni energetycznych w gminach. Zwracając się do przedstawicieli władzy, prezentują idee wypracowane razem z innymi partnerami na gruncie właśnie tych kwestii – np. przygotowując list otwarty do premiera na bazie panelu obywatelskiego organizowanego przez Fundację Stocznia.
…bez ujmy własnej
W działaniach Ruchu jednak zdecydowanie bardziej uwidacznia się solidarność utrzymywana na zupełnie innym poziomie – wśród samych członkiń i członków. Zaskoczeniem dla każdego, kto miał okazję obserwować z zewnątrz organizacje aktywistyczne, może być wrażenie przewagi przedsięwzięć nakierowanych na osoby będące częścią grupy. Bez zrywu aktywiścisięniewypalają – mówi Jerzy Ulewicz, który do RSK dołączył we wrześniu 2022 r. Podkreśla dużą wartość mniej spontanicznych i oddolnych działań w RSK, ale jednocześnie nie neguje znaczenia osobnych, dużych inicjatyw. Można odnieść wrażenie, że Ruch próbuje znaleźć miejsce dla każdego typu organizacji, tworząc wspólnotę obejmującą wszelkie obszary społeczeństwa.
W ostatnich latach ujrzano dość sporo inicjatyw aktywistycznych, które powstawały spontanicznie w odpowiedzi na nagle nasilający się problem. Najczęściej upadały jednak nie przez brak pomysłów –ich zazwyczaj było aż nadto. Czynniki uniemożliwiające skuteczne działanie pojawiały się wewnątrz, gdyż nikomu, kto oddawał się działaniom, nie poświęcono przynajmniej części uwagi i troski w danej organizacji.
Ten schemat w pełni wypełnia definicję ukutą przez jednego z bohaterów Orzeszkowej. I właśnie w części dotyczącej ujmy własnej Ruch Solidarności Klimatycznej działa całkowicie na odwrót. Można odnieść wrażenie, że w ich interpretacji fundament społecznej budowy ma stanowić nie tylko solidarność z obywatelami, których na różne sposoby dotyka kryzys klimatyczny, ale również wzajemne wsparcie w grupie. W obliczu kryzysu klimatycznego i energetycznego brakuje wspólnotowości i lokalnego spojrzenia na bliskich – przytacza
Jerzy na samym początku naszego spotkania. Podkreśla również, że RSK pozwala zbudować siatkę ludzi zawczasu, żeby wspierać się, gdy nadejdzie już katastrofa klimatyczna.
Wspominając o wypaleniu aktywistów z innych, głośniejszych struktur, nakreśla przykładowy cykl działalności RSK, w którym jeden element zdecydowanie się różni. Po stworzeniu relacji między członkiniami grupy, pierwszą zewnętrzną czynnością aktywistek nie jest walka o postulaty, lecz znalezienie zainteresowanych tworzeniem nowych kręgów Ruchu. Stają się one przestrzenią dyskusji i – jak sama organizacja podkreśla na swojej stronie internetowej – również słuchania. Dopiero po tym ma miejsce podjęcie działania nakierowanego na np. dotarcie do decydentów. Po takiej sekwencji bardziej doświadczone osoby pozostawiają nowo powstały krąg przećwiczony w boju i w pełni uformowany organizacyjnie. Jednocześnie w tym wszystkim mamy czas na regenerację. Kręgi stoją pomiędzy światem wspólnotowym a politycznym – podsumowuje Jerzy. W tym momencie rozmowy zaczynam wnioskować, że wszystkie kroki skoncentrowane bezpośrednio na członkach RSK, w ostateczności skutkują efektywniejszym aktywizmem na zewnątrz i równoważą jego negatywne konsekwencje.
Ponoszone koszty
Jak tłumaczy Jerzy, członkowie Ruchu liczyli, że udając się do biura PiS przy Nowogrodzkiej, zyskają jeszcze jedną szansę, by dotrzeć do rządzących po wcześniejszym długim lobbingu, który pozostał bez jakiejkolwiek odpowiedzi m.in. ze strony Kancelarii Premiera. W zamian otrzymali jednak starcie ze służbami i problemy z prawem.
Po rozmowie odnoszę jednak wrażenie, że pomimo negatywnych konsekwencji prawnych, w nakładaniu których polska policja nabrała doświadczenia przez ostatnie lata, Ruch znalazł pozytywne efekty swoich działań, zwłaszcza wewnątrz organizacji.
Prezentowany przez RSK schemat działania różni się od tego, co wiele grup proponowało do tej pory w przestrzeni publicznej. O zasadności (lub jej braku) tych działań przekonać się będzie można dopiero za jakiś czas, jednak z pewnością będą jednymi z ciekawszych do obserwacji w przestrzeni aktywistycznej. 0
kwiecień 2023 POLITYKA I GOSPODARKA aktywizm klimatyczny /
Jordania mniej znana
Odwiedzając miejsca znane z powodu występowania w nich konkretnych atrakcji turystycznych, często swój pobyt ograniczamy niemalże tylko do nich. Podróż przybiera wówczas charakter rutynowej wycieczki, a my tę formę tylko
pielęgnujemy…
Myśląc Jordania mamy przed oczami dwa obrazki. Pierwszym zapewne będzie nabatejczykowskie miasto wykute w skale – Petra. Innym są samochodowe wyprawy przez pustynię Wadi Rum. Ja jednak ani jednego, ani drugiego nie ujrzałem. Tym razem zrobiłem to celowo, gdyż wcześniej wymienione miejsca nie były motorem do podjęcia mojej grudniowej podróży na Bliski Wschód. Pragnąłem bowiem odkryć ten arabski kraj od nieco innej strony, niż krajoznawczej (chociaż takiej również zdołałem zasmakować – tak dosłownie, jak i w przenośni). Chciałem doświadczyć codziennego ży-
cia mieszkańców, zmierzyć się z ich problemami, na co bezwiednie wybrałem najlepszy moment – wybuchu masowych protestów…
Zliberalizowana ortodoksja
Nie kryjąc zadowolenia z komfortu delektowania się wakacyjną aurą (w czasie kiedy w kraju nad Wisłą ludzie przeskakują z jednych świątecznych zakupów na drugie), wraz z moim towarzyszem podróży poszukiwaliśmy restauracji z lokalnym jedzeniem. W powietrzu 29 stopni, a my niespełna półtorej godziny temu wylądowaliśmy w miejscu z pozoru rygorystycznie nastawionym do prakty-
kowania Islamu. Pomimo że znajdowaliśmy się w Jordanii, słynącej wśród państw arabskich z wysokiego liberalizmu, to terytorium Akaby do 1965 r. było własnością Arabii Saudyjskiej.
Naszym celem było znalezienie czegoś „nieturystycznego”. Tak też (kierując się dosyć infantylną intuicją) wyszukiwaliśmy miejsc, gdzie nieobecne są wszelkie świąteczne bibeloty. Ku naszemu zdziwieniu, nie przyszło nam to wcale tak łatwo, ponieważ w niemalże każdej restauracji mogliśmy ujrzeć zachodnie ozdoby, przede wszystkim w postaci choinek. Jednakże czymś, co zdziwiło nas jeszcze bar-
TEKST I ZDJĘCIA: RADOSŁAW MAZUR
REPORTAŻ
/ Podróż na Bliski Wschód
22-23
Przyjacielu, może ty byś powiedział mi, kim jest Pasolini?
dziej okazała się ich popularność wśród lokalnej społeczności. Po kilkudziesięciu minutach poszukiwań, zrezygnowani, głodni i zmęczeni usiedliśmy w jednym z bardziej „tutejszych" lokali. Atmosfera iście arabska: skoczne dźwięki przeplatały się ze stanowczym w brzmieniu językiem arabskim. W powietrzu unosił się zapach parzonej w piasku Turki wraz z aromatycznymi kadzidełkami. Czuliśmy się tam bardzo wschodnio. Mnie jednak wciąż zastanawiała ta nieszczęsna choinka. Poirytowany tym faktem zapytałem młodego kelnera, który całkiem dobrze władał angielskim, o sens jej występowania. Mężczyzna ten nie bardzo rozumiał moje zdziwienie, tłumacząc, że jest przecież świąteczny czas, a ostatnimi laty coraz więcej Europejczyków przylatuje do Akaby, toteż mieszkańcy starają się poprzez takie gesty pokazać swoją otwartość. Z przekonaniem o jordańskiej otwartości, zachowując szacunek wobec konserwatywnych praktyk Islamu, obserwowaliśmy dalej tłumy przybywające do meczetu Al-Sharif. Nie planowaliśmy wchodzić do środka, ponieważ nasz strój znacznie odbiegał od tego „odpowiedniego”. Po chwili jednak podszedł do nas mężczyzna w średnim wieku i łamanym angielskim zapytał, czego szukamy. Zważywszy na nasz plażowy ubiór, w głowach pojawiło się tylko jedno – ewidentnie powinniśmy sobie pójść. Odchodząc, podbiegł do nas ten sam człowiek. Nieco speszony mówił, że jeżeli chcemy iść na modlitwę to pokaże nam, gdzie się dokładnie wchodzi. Próbowałem mu delikatnie oznajmić, że nie jesteśmy muzułmanami. On jednak wciąż nas zachęcał, pro -
sząc jedynie o uprzednie umycie nóg, gdyż do meczetu wchodzi się bez obuwia. Mój współtowarzysz (krytykując laicyzację świata) odmawia wejścia, ja jednak podążyłem za tym uprzejmym Jordańczykiem.
Obserwując sposób oddawania się modlitwie, w tak zwanym międzyczasie, zachwyciło mnie wykonanie tego miejsca od strony architektonicznej. Zgodnie z arabskim wzornictwem był to budynek stworzony z ogromem pietyzmu. Nieskazitelna biel jego elewacji jasno dominuje nad miastem. Wybudowany został ku czci Husajna ibn Alego, boha -
tera rewolucji arabskiej, który sprzeciwiał się nacjonalizmowi osmańskiemu. Zafascynowany jego kunsztownym wykonaniem zostałem tam jeszcze na chwilę po Zuhr, czyli południowej rytualnej modlitwie. Słychać było szelest palm, spowodowany ciepłym wiatrem z pobliskiego Ejlatu. Bogactwo przyrody wokół samego domu modlitwy wydawało się równie niezwykłe, jak sama jego forma. Dopiero teraz rozumiem, co chciał przekazać mi mężczyzna, który zaciągnął mnie w to miejsce. Chwila wytchnienia, możność wstrzymania się na moment od obowiązków, a przy tym poczucie tolerancji i gościnności ze strony Jordańczyków nadają wyjazdowi nieco inny charakter, niż uprzednio planowałem.
Wjazdu odradzamy!
Pełni wrażeń po intensywnym dniu, myśleliśmy tylko o tym, żeby móc w spokoju zasnąć. Ja natomiast rutynowo włączyłem jeszcze na chwilę telewizję. Ku mojemu zdziwieniu – nie było żadnego europejskiego kanału. Powiem inaczej, był tylko jeden kanał, Al-Dżazira. Dużo w nim mówili o protestach w Jordanii. Następnego dnia, mijając miejski targ, dostrzegłem, jak bardzo wpatrzeni w malutkie telewizory byli lokalni kupcy. Zainteresowany zjawiskiem zagaiłem, czy coś się stało i w jakiej sprawie organizowano protesty, które widziałem wczoraj i widzę teraz na ekranach. Spośród bełkotu kilku rozemocjonowanych mężczyzn wyłapałem tylko kilka słów: benzyna, gaz i ceny. Łącząc to w logiczną całość już chyba mniej więcej zrozumiałem, czym motywowane są odczucia mieszkańców Akaby. 1
kwiecień 2023 REPORTAŻ
Podróż na Bliski Wschód /
Krótko potem zrobiłem szybki research otrzymanych informacji. Po wpisaniu hasła w języku polskim, nie mogłem nic znaleźć. Bagatelizując sytuację dałem sobie spokój. Nie trwał on jednak zbyt długo, gdyż po południu, wracając z plaży w okolicach centrum miasta, dostrzegliśmy grupę mężczyzn, blokujących jezdnię. W tamtym momencie już wiedziałem, że coś jest na rzeczy. Próbowałem wyciągnąć informacje od licznych zastępów policji towarzyszącej zgromadzeniu. Uprzejmy mundurowy starał się mnie uspokoić zapewniając, że wydarzenia mają charakter pokojowy i nie są nastawione przeciwko królowi Abd Allahowi bin Husajnie. Osobę monarchy przywołał dwukrotnie, czym tylko uświadomił mi, jak ważna jest dla nich jego postać. Uwidocznione jest to w niemalże każdym miejscu Akaby. W recepcji hotelu, przy szkołach, w sklepach, a nawet nad bramą wjazdową do portu znajdują się fotografie króla. Ja jednak wciąż drążyłem temat i starałem się wyciągnąć z policjanta motyw tych zamieszek. Funkcjonariusz po chwili wyjaśnił mi, że duża część mieszkańców Jordanii pracuje jako kierowcy i po podwyżce cen paliwa ich branża przeżywa spory kryzys.
Kiedy wylatywaliśmy, na pokładzie samolotu usłyszałem rozmowę dwojga pasażerów siedzących obok mnie. Mówili o zamieszkach w Jordanii, w wyniku których zginęło pięć osób, a wiele zostało rannych. Zdałem sobie sprawę, że dotyczą one tych, których miałem okazję być świadkiem. Włączyłem się więc do dyskusji i dopytałem o poruszane kwestie. W trakcie konwersacji dowiedziałem się, że skala protestów jest na tyle duża, że polski MSZ opublikował informację, w której stanowczo odradza wjazdu na terytorium Jordanii, a jordański rząd zakazał używania aplikacji TikTok celem nierozpowszechniania informacji o wydarzeniach…
Transgraniczne komplikacje
Uboga w treść prasa turystyczna na temat leżącej nad Morzem Czerwonym Akaby jedną informację podkreśla wielokrotnie, a jest nią bogactwo w rafy koralowe, które widać przez przeźroczystą wodę nawet kilkadziesiąt metrów od brzegu. Mimo, że miała być to jedna z głównych atrakcji naszego wyjazdu, to z powodu innych, równie ciekawych, została odłożona na sam koniec.
Z tego powodu podczas przedostatniego dnia postanowiliśmy ujrzeć na własne oczy ten niezwykły wytwór przyrody.
Chcąc nacieszyć się różnego rodzaju pożytkami, próbowaliśmy ,,skosztować” jak najwięcej z nich przed wylądowaniem na oblodzonej płycie Okęcia. Naszym celem szybko stało się odnalezienie gondoliera, który dzięki przeźroczystym podłogom arabskich łódeczek pokazałby nam oddaloną od brzegu rafę. Nie było to trudne, gdyż poza sezonem podaż tej usługi w znacznej mierze przewyższa popyt. W momencie kiedy pytaliśmy o ofertę jednego mężczyznę, podbiegło do nas trzech innych, którzy oferowali lepszą. Wtedy też dobitnie zauważyłem, że kultura targowania się jest rzeczywiście wysoce podtrzymywana. Cena zaoferowana na początku zawsze ma charakter jedynie grzecznościowy, który rozpoczyna ostre negocjacje, będące filarem obyczajowości Bliskiego Wschodu. Po chwili gwarnej dyskusji stanowczo wybraliśmy jedną z ofert, ponieważ odnieśliśmy wrażenie, że zmierza ona w kierunku ostrej wymiany zdań. Kłótnia ta nie miała na szczęście charakteru osobistego, gdyż odchodząc dostrzegliśmy, jak po chwili zaczęli ze sobą żartować. Akaba, będąca zatoką Morza Czerwonego, łączy ze sobą aż cztery państwa: Jordanię, Izrael, Arabię Saudyjską i Egipt. Tak więc płynąc wzdłuż granicy z Izraelem otrzymałem wiadomość telefoniczną z informacjami o kosztach roamingu w tym państwie. Byłem jednak nieświadomy różnicy godzinowej między Izraelem, a Jordanią w okresie zimowym, a co za tym idzie przestawienia zegara w moim telefonie. Przez moje niedopatrzenie (spowodowane połączeniem z izraelską siecią) ostatniego dnia pobytu zbudziliśmy się godzinę później, o czym uświadomił mnie mój towarzysz, którego nie „przywitano” w Izraelu. Mieliśmy zaledwie kilkanaście minut na poranną toaletę połączoną z szybkim śniadaniem. Na szczęście chcieć to móc i wylecieliśmy z Jordanii o czasie…
Hans Christian Andersen powiedział kiedyś: podróżować to żyć. Na przestrzeni wieków zdążyliśmy sparafrazować słowa te do maksymy: podróże kształcą i dzisiaj już tę drugą przypisujemy duńskiemu pisarzowi. Mając niekiedy okazję zobaczyć inne kultury staram się ich nie oceniać zgodnie z powszechną stereotypizacją, a wpierw zrozumieć podłoże pewnych zachowań. Dzięki temu poznałem Islam jako religię miłości, która jest bardzo otwarta na ludzi niepraktykujących, a jej wyznawców jako osoby pełne tolerancji. Możemy nie popierać monarchii, nie lubić targowania się lub po prostu nie rozumieć innych, całkowicie egzotycznych z perspektywy zachodniej kultury zwyczajów, ale odwiedzając Bliski Wschód warto pamiętać, że to my jesteśmy tutaj gośćmi i czasem warto uszanować światopogląd gospodarza. 0
/ Podróż na Bliski Wschód REPORTAŻ 24-25
Trochę kultury
Polecamy:
28 KSIĄŻKA Mit „niemożliwych kobiet”
Niemożliwe kobiety
34 MUZYKA Requiem dla marzenia o powojniu
Jubileusz TheFinalCut
42 SZTUKA Zobaczyć dziewczynę z perłą
Wystawa monograficzna
Lockdowny welcome to
Chyba wszyscy zgodzimy się, że pandemia była do bani. Odosobnienie, zamknięte sklepy, knajpy i lasy, no i sama możliwość zarażenia się wszędzie. Generalnie słabo.
Ostatnio zaczęłam rozmyślać o czasie, kiedy siedziałam w domu rodzinnym, studiowałam zdalnie połowę pierwszego roku i cały drugi rok, a najbliższy kontakt z ludźmi poza moimi rodzicami miałam na kamerkach z grupami z lektoratów. Rozmyślałam, rozmyślałam i, o dziwo, całkiem łatwo znalazłam rzeczy, za którymi tęsknię, a które kojarzą mi się właśnie z tamtym czasem.
Z sentymentem wspominam też z tamtegoczasuswojeposzerzające
sięmuzycznehoryzonty
Zacznę od tego, że lubię sobie podśpiewywać pod nosem albo przynajmniej ruszać ustami, gdy siedzi mi w głowie jakaś piosenka. W szczycie pandemii, gdy na osiedlu prawie żadnej żywej duszy, a na twarzy maseczka, mogłam to robić do woli i bez dziwnych spojrzeń ludzi. Wędrowałam więc z moim psiakiem i z zakrytymi ustami występowałam niczym w szkolnym konkursie Mini Playback Show, udając Beyoncé albo Grzegorza Turnaua. Wspaniałe to były występy. Czasem brakuje mi tej maseczki.
Z sentymentem wspominam też z tamtego czasu swoje poszerzające się muzyczne horyzonty. Nigdy wcześniej ani później nie przykładałam takiej uwagi do tak dogłębnego przesłu-
chiwania płyt od początku do końca, oglądania teledysków (w sumie to był jedyny czas, kiedy regularnie je oglądałam!) i odkrywania nowych muzycznych miejsc w internecie. Już zawsze z początkiem 2020 r. będzie kojarzyć mi się każda sekunda albumu Fine Line Harry’ego Stylesa i covery piosenek typu bardcore i medieval. Aha, no i Ralph Kaminski! Pamiętam, jak kliknęłam w końcu w klip do Kosmicznych energii, który od kilku tygodni królował na Youtubie, i zakochałam się od pierwszych dźwięków. Moja mama też!
W pandemii szło mi też najlepiej robienie rzeczy na ostatnią chwilę. Pamiętam noc pisania pracy zaliczeniowej na Makro I na temat krzywej Phillipsa do dźwięków składanki muzyki klasycznej z Youtube’a (ją też odkryłam właśnie w początkach pandemii!). Nie wiem, czy kiedykolwiek indziej byłam tak wydajna, jak wtedy. Może to dzięki niewychodzeniu z domu miałam siłę zawalać nocki i pisać całkiem składnie do trzeciej nad ranem? Moje dzisiejsze oblicze, zmęczone już o 22.30, wspomina z rozrzewnieniem tamte (jeszcze nastoletnie) czasy.
Wiem, że nostalgia przyćmiewa obiektywizm, więc to wszystko nie było aż takie super, jak to pamiętam. Jeśli jednak mam narzekać, że świat zmarnował mi dwa lata życia, to wolę wyłuskiwać wszelkie przyjemnostki. Lepiej, kiedy są, niż kiedy ich nie ma, co nie? 0
EMILIA KUBICZ
kultura /
fot. Nicola Kulesza
kwiecień 2023
Magia ostatniego połączenia
Z tej strony Sam opowiada poruszającą historię o sile młodzieńczej miłości, żałobie i niezwykle trudnej próbie pogodzenia się ze stratą.
Dustin
Julie jest uczennicą ostatniej klasy liceum i już dokładnie zaplanowała przyszłość. Po ukończeniu szkoły chce wyprowadzić się z małego Ellensburga, zacząć studia pisarskie, zamieszkać ze swoim chłopakiem Samem i wspólnie spędzić z nim lato w Japonii. Para miała wspólne plany i marzenia. Byli jak najpiękniejsza piosenka – on muzyką, ona słowami. Niestety życie napisało dla nich inny scenariusz. Gdy Sam ginie w wypadku samochodowym, świat Julie z dnia na dzień rozpada się. Nie potrafi poradzić sobie z tą stratą. Nie może dopuścić do siebie myśli, że już nigdy nie zobaczy ukochanego. Zrozpaczona dziewczyna pragnąć usłyszeć jeszcze raz jego głos nagrany na automatycznej sekretarce, postanawia do niego zadzwonić. I wtedy nieoczekiwanie Sam odbiera…
Żałoba niejedno ma imię
Żałoba to niezwykle trudny proces, który każdy człowiek przeżywa inaczej. Nie ma uniwersalnego sposobu na jej przepracowanie. Jedni próbują ją przeżyć w milczeniu i samotności, tłumiąc w sobie żal i poczucie niesprawiedliwości. Inni natomiast, w tym trudnym dla siebie czasie, potrzebują oparcia w kimś bliskim, ciepła i zrozumienia.
Czytelnik wraz z główną bohaterką przechodzi przez różne etapy żałoby. Julie ma wyrzuty sumienia. Obwinia siebie o śmierć chłopaka, ponieważ zginął, gdy po nią jechał, i myśli, że inni również tak uważają. Ogromny żal i smutek ciążą jej każdego dnia. Nie umie pogodzić się z tragedią, która ją spotkała. Targają nią sprzeczne emocje. Próbuje jak najszybciej zapomnieć o ukochanym, odcinając się od wszystkiego, co jej o nim przypomina. Nie pojawia się na pogrzebie, pozbywa się rzeczy Sama, unika kontaktu z jego rodzi -
ną. Izoluje się i odpycha każdego, kto chce wyciągnąć do niej rękę, a przecież nie tylko ona zmaga się ze stratą Sama. Nadzieja na lepszy czas opada jak płatki kwiatów z drzew kwitnącej wiśni.
Pewnego dnia Julie znajduje list pozostawiony przez chłopaka, a wspomnienia ożywają w niej ze zdwojoną siłą. W przypływie nostalgii postanawia zadzwonić do niego, by usłyszeć znajomy głos nagrany na automatycznej sekretarce. Kiedy Sam nieoczekiwanie odbiera telefon, życie Julie ponownie nabiera sensu. Znów może rozmawiać ze swoim chłopakiem. Czuje, że dostała od losu drugą szansę. Kurczowo trzyma się rozmów telefonicznych, które pomagają jej przetrwać trudny okres. Próbuje zatrzymać przy sobie Sama, przez co zaniedbuje obowiązki i pozostałe relacje. Mimo powrotu do regularnego kontaktu ze swoją bratnią duszą, dziewczyna nie może iść naprzód. Zdając sobie sprawę, że połączenia nie będą trwać wiecznie, z każdą kolejną chwilą jest jej coraz trudniej pożegnać się z Samem i pozwolić mu odejść, tym razem na zawsze. Nastolatka ma również dylemat, czy powiedzieć o możliwości kontaktu ze zmarłym jego rodzinie i przyjaciołom, którzy cierpią równie mocno co ona. Czy będzie gotowa na ostatnie pożegnanie z ukochanym i czy będzie potrafiła żyć dalej bez niego?
Wzrusza, rozdziera serce, a na koniec daje nadzieję i zostawia z przemyśleniami
Z tej strony Sam to przepiękna i zarazem bolesna powieść young adult z elementami realizmu magicznego, która udowadnia, że każdy może przeżywać żałobę na swój sposób oraz że nie da się zapomnieć prawdziwej miłości. Autor idealnie ukazał cierpienie i trud, z jakimi wiąże się utrata ukochanej osoby. Ta książ -
ka daje niezwykle cenną lekcję życia. Warto doceniać każdą chwile, ponieważ nic nie jest dane na zawsze. Nie wiadomo, ile czasu zostało nam z daną osobą, dlatego ważne jest, aby wykorzystać go najlepiej jak to możliwe i nie odkładać niczego na później, bo „później” może nigdy nie nadejść.
Historia Julie i Sama jest niezwykle trudna, ale warta poznania, nawet mimo poharatanego serca, morza wylanych łez, towarzyszącego uczucia bezsilności i pustki. Przynosi ból i wiele sprzecznych emocji, jednak zakończenie przynosi swego rodzaju oczyszczenie i nadzieję. 0
Z tej strony Sam Dustin Thao Wydawnictwo Prószyński i S-ka Warszawa, 2023
ocena: 88888
chatgpt weź wymyśl mi belke
Thao w swoim debiucie literackim pod tytułem
26–27 /z tej strony Sam KSIĄŻKA
TEKST: KLAUDIA SMĘTEK
źródło: materiały prasowe
Sklejanie potłuczonej wazy?
Podobno, bo w przypadku autora, który w 2011 r. zamiast zajmować się promowaniem swojej nowo wydanej książki zniknął na parę tygodni, nic nie może być pewne.
Jeżeli ma być to testament, czy oznacza to, że pisarz zawarł w nim sumę swoich przemyśleń i diagnozę o świecie? Czy Unicestwianie jest ukoronowaniem twórczości najbardziej znanego francuskiego literata, jego opus magnum? W zasadzie trudno jest mówić o powieściach pisanych przez Houellebecqa, wielu trafnie zauważa, że od lat pisze on tę samą historię, kładąc jedynie akcent na różne jej aspekty. Jego bohater to niemal zawsze mężczyzna w średnim wieku, samotny, zazwyczaj związany z pracą biurową albo uniwersytecką, cierpiący na brak fizycznego kontaktu z kobietą, nieposzukujący jednak relacji opartej na bliskości, jedynie seksualnego zaspokojenia.
Podobnie jest i tym razem. Główny bohater, Paul, pracuje w ministerstwie finansów, jest bliskim doradcą zaangażowanego w kampanię prezydencką technokraty. Jego życie prywatne praktycznie nie istnieje, nie ma dzieci, od miesięcy nie spędził z żoną więcej niż kilku minut w przedpokoju mieszkania albo we wspólnej kuchni.
Akcja Unicestwiania w równej mierze co wyścigu o władzę dotyczy także skomplikowanych relacji rodzinnych. Czytelnik ma okazję obserwować kontakty bohatera z jego dorosłym rodzeństwem – religijną siostrą Cecile i pogardzanym przez własną żonę młodszym bratem Aurelinem, podobnie jak ich nieżyjąca matka zajmującym się sztuką – oraz z ojcem, który na skutek udaru osuwa się w krainę nieświadomości. Do tej skomplikowanej mozaiki ludzkich zależności dokłada się jeszcze kilkanaście lat młodsza partnerka ojca Madelaine, nowa miłość Aurelina i odkrywająca w sobie pokłady czułości Prudence, żona Paula.
Nihil novi
Szczerze wątpię, by ktokolwiek znający twórczość laureata nagrody Goncourtów za powieść Mapa i terytorium, od lat typowanego do literackiego Nobla, liczył na sensację i no -
wość. Nie o świeżość chodzi w prozie Francuza, lecz, paradoksalnie, właśnie o zmaganie się na nowo wciąż z tym samym.
Michel Houellebecq traktuje kryzys męskości, obok kryzysu wartości (często szukanie przez pisarza analogii pomiędzy tymi dwoma wydaje się zdecydowanie zbyt daleko idące), jako najważniejszy temat swojej twórczości. Złośliwi mogliby powiedzieć, że pisze o samym sobie. Rzeczywiście, jak przyznaje sam pisarz, życie osobiste dostarcza mu wielu doświadczeń. Choć akurat kontekst autobiograficzny w jego przypadku może okazać się złym tropem.
Jedną z głównych cech Houellebecqa, jako autora pretendującego do roli myśliciela, jest diagnozowanie problemów bez jednoczesnego szukania sposobów ich rozwiązania. W Platformie bolączką ludzi Zachodu jest uzależnienie od seksu pozbawionego miłości; w Możliwości wyspy tragedią staje się zanik relacji między sklonowanymi post-ludźmi przyszłości; w kontrowersyjnej Uległości do władzy dochodzą fundamentaliści islamscy, którzy tworzą świat zakazów, zniewolenia i podporządkowania kobiet mężczyznom. W Unicestwianiu pisarz mierzy się z tematyką choroby, władzy, rozpadu więzi rodzinnych i nietrwałości zasad, które jako ludzie stworzyliśmy po to, by żyło nam się łatwiej.
Czy Houellebecq może zaoferować nam coś jeszcze?
Byłoby świetnie, gdyby Unicestwianie kończyło literacką wędrówkę francuskiego pisarza-celebryty. We Francji powieści Houellebecqa po prostu się czyta, niezależnie od tego, czy są wybitne. Brak krytycyzmu nie wydaje się szczególnie pożyteczny dla warsztatu pisarskiego, nawet gdy mowa o pretendencie do Nobla (a może zwłaszcza wtedy). Czasami najsurowszym recenzentem bywa dla siebie sam autor. Jednak nie w tym przypadku. Houellebecq z powieści na powieść
coraz bardziej zachłystuje się własną przenikliwością, zdolnością do czarnowidztwa i snucia nihilistyczno-dekadenckich opowieści o współczesności. Z każdą książką partie tekstu przypominające raczej publicystykę niż literaturę, są coraz dłuższe i bardziej monotonne.
Przeżuwanie wciąż na nowo tej samej materii może być wartością. Poczucie zmęczenia i déjà vu towarzyszące lekturze kolejnych utworów doskonale współgrają z pesymistycznym obrazem świata. Ile jednak można? Jeśliby przyjąć metaforę, w której cywilizacja europejska przybiera postać okazałej wazy, którą właśnie stłuczono, Houellebecq byłby obserwatorem nieproponującym żadnej metody na połączenie jej pokruszonych i zabrudzonych odłamków. 0
Unicestwianie
Michel Houellebecq Wydawnictwo W.A.B Warszawa, 2022
ocena: 88897
kwiecień 2023 unicestwianie / KSIĄŻKA
TEKST: ADAM PANTAK
Podobno Unicestwianie jest ostatnią książką Michela Houellebecqa, jego literackim testamentem.
źródło: materiały prasowe
Mit „niemożliwych” kobiet?
Jest przepiękna, ale nie w oczywisty sposób. Jest nieosiągalna, ale wszyscy chcą ją mieć. Jest żywym płomieniem, który jednak z czasem może się wypalić. Jest genialna, ale zwykle nie w stricte „akademickim” tego słowa znaczeniu. Jest niezrównaną siłą twórczą, która jednak działa destrukcyjnie na siebie oraz otoczenie. Jest wolnym duchem, jest przywiązana do ziemi, może być używką albo obiektem westchnień innych dookoła.
TEKST: ALEKSANDRA JAROSZ
Przede wszystkim jednak „niemożliwa” kobieta nie jest ani taka, jaka wydaje się na pierwszy rzut oka, ani taka, jak widzą ją inni. Tą konkretną, o której jest teraz głośno, jest wokalistka zespołu The Six, ikona lat 70. z powieści Daisy Jones & The Six autorstwa Taylor Jenkins Reid, Daisy Jones. Historię Daisy poznajemy, gdy The Six, zespół z szarganą reputacją, próbuje wrócić na ścieżkę do muzycznej sławy. Niestety, idzie im to raczej kiepsko. Wtedy wkracza ona –cała na biało (i koronkowo) z burzą płomiennych fal i ciętym językiem. Daisy Jones jest, jak sami członkowie zespołu stwierdzają, trudna do opisania. Nie porusza się po żadnym wyznaczonym szlaku, tylko sama przeciera drogę sobie, jak i wielu innym kobietom idącym za nią.
Daisy, czyli ogień tego zespołu
Wbrew temu jak postrzegają Daisy inni, nie jest ona postacią idealną. Ma nieposkromiony temperament, nie stroni od używek i zawsze mówi to, co myśli. Jednak gdy wchodzi na scenę, nie można oderwać od niej wzroku. Piosenki, które pisze, przejmują swoją szczerością i głębią emocji. W nich widać jak bogate jest wewnętrzne życie tej „niemożliwej” kobiety. Dodatkowo jej sceniczna prezencja uświadamia nam, że mamy do czynienia z niepowtarzalnym talentem.
Dzięki tym cechom Daisy jest wielowymiarowa, staje się postacią intrygującą, z którą jednocześnie możemy się emocjonalnie związać podczas poznawania na kartach powieści. Taylor Jenkins-Reid bawi się w swojej książce perspektywami. Widzimy Daisy nie tylko przez pryzmat tego, jak postrzegają ją członkowie zespołu czy świat, lecz także tego, jak widzą ją jej przyjaciele, czy nawet ona sama.
Piękna Evelyn
To nie jedyny przykład powieści, w której autorka tworzy skandaliczną, burzącą wyobrażenia innych o sobie, a przede wszystkim pewną siebie i niezależną kobiecą postać. W książ -
ce Siedmiu mężów Evelyn Hugo poznajemy tytułową bohaterkę, aktorkę z latynoskimi korzeniami, która przez całe swoje życie była na ustach świata. Wszyscy pragnęli uszczknąć rąbka jej sławy. Wszyscy zazdrościli jej urody i talentu. Wszyscy byli nią zafascynowani. Jednak niewiele osób znało prawdziwą Evelyn. W oczach innych byłą gwiazdą Hollywood z idealnie ułożonymi bujnymi włosami, w olśniewającej zielonej sukni, w drodze by odebrać kolejne owacje na stojąco za nową rolę. Każdy mąż po kolei był konfrontowany z prawdziwą Evelyn, a jego wyobrażenie o aktorce okazywało się błędne. Choć jej małżeństwa są jednym z głównych tematów poruszanych przez prasę, ona sama wie, że „to są tylko mężowie”. To ona jest Evelyn Hugo: trudną do okiełznania, fascynującą, ale też pracowitą i empatyczną kobietą pełną złożonych emocji.
Głodna przygód Margo i niesamowita Alaska
Podobny zabieg można zauważyć w twórczości Johna Greena. W jednej z jego pierwszych powieści, Szukając Alaski, czytelnik podąża za losami Alaski Young, niesamowicie bystrej i charyzmatycznej nastolatki łamiącej reguły, której jednym z celów jest stworzenie biblioteki swojego życia. Obserwujemy ją jednak z perspektywy głównego bohatera i narratora książki – Milesa. Chłopak jest od początku zauroczony koleżanką z klasy. Dziewczyna trochę go onieśmiela, przez co bardzo trudno jest mu nabrać przy niej pewności siebie. Bo przecież Alaska jest ideałem; piękna, mądra, zabawna. Może i czasem jest smutna, ale to czyni ją jeszcze bardziej pociągającą. Kochają ją wszyscy koledzy i wszystkie koleżanki. Nauczyciele trochę mniej, bo dziewczyna uwielbia igrać z ogniem.
W innej powieści Johna Greena, Papierowe miasta, przedstawiona została bardzo podobna, chociaż jeszcze bardziej enigmatyczna bohaterka. Margo Roth Spiegelmann jest długoletnią przyjaciółką Quentina. W dzieciństwie przeżyli fantastyczną przygodę. Im starsza, tym jednak bardziej zagadkowa oka -
zuje się Margo. To jednak właśnie to niczym magnes przyciąga do niej bohatera powieści. Widzi w niej podróżniczkę, heroskę, nieskazitelną piękność. Gdzieś w tym wszystkim zapomina, że Margo, tak jak on, jest tylko człowiekiem. Dziewczyna w którymś momencie musi mu dosłownie przekazać, że czas najwyższy, by sama odkryła, kim jest i kim chce być. Że nie chce być jedynie odbiciem tego, jak widzą ją inni.
W obu swoich powieściach John Green opisuje niebezpieczeństwa, z jakimi wiąże się przekładanie na kogoś swoich wyobrażeń i marzeń. Czytelnikowi nasuwają się refleksje na te -
28–29 / niemożliwa kobieta KSIĄŻKA
źródło: materialy reklamowe
mat postrzegania kobiet i idealizowania osób, które w rzeczywistości są o wiele bardziej złożone niż ich obraz w głowie innych (zarówno bohaterów, jak i czytelników). Bardzo cieszy fakt, że obie książki (oraz Daisy Jones) dogłębnie potępiają taki sposób postrzegania innych i wszystkie problemy za nim idące.
Z czym mierzą się kobiety
Niebezpieczne jest również pójście w skrajnie odwrotnym kierunku i skupianie się jedynie na błędach i niedoskonałościach, które tak nas w kobietach rażą – przez które kłócą się one z tym, jak postrzegamy te perfekcyjne artystki. Gdy te próbują się tłumaczyć bądź apelują o odrobinę empatii i wsparcia, świat milknie. Takie sposoby patrzenia na innych mogą mieć dla kobiet w świecie katastrofalne skutki. Przekonało się o tym wiele sław, od Marylin Monroe, przez Britney Spears aż po Paris Hilton. Szybko jesteśmy gotowi osądzać młode kobiety za ich charakter. Winę za problemy, które je spotykają, przypisujemy ich niedojrzałości, wybuchowości czy po prostu ich płci. Mimo że to właśnie społeczeństwo i rządzące nim systemy zawiodły wszystkie wymienione wyżej kobiety, zawsze one same poniosły największą karę. Redukujemy kobiety ze świata sławy do tego, z kim się spotykają, gdzie miały robione zdjęcia czy co miały (bądź czego nie miały) na sobie. Od najmłodszych lat stanowią obiekt fantazji osób znacznie od nich starszych, a inni nie widzą w nich czującej i mającej własne potrzeby osoby.
Nie można zapomnieć, że chociaż daleko im od zwyczajności i pospolitości, „niemożliwe” kobiety nie są postaciami z fantastyki; nie zieją ogniem, nie wskrzeszają zmarłych ani nie są nadludzko silne. Jednak fakt, że powieści często muszą nam o tym przypomi -
nać, co więcej, aktywnie pokazywać, jak takie postacie przejmują narratywę i odzyskują sprawczość, przypomina, jak długa jeszcze droga przed nami.
Dlaczego Daisy?
Daisy Jones wyróżnia się jednak na tle innych „niemożliwych” kobiet. Po pierwsze, pisana w formie wywiadu książka oddaje głos bezpośrednio artystce. Daisy jest też nieco starsza niż bohaterki innych wspomnianych powieści Greena i mierzy się z ogromną międzynarodową sławą. Widać w jej postaci inspirację wieloma prawdziwymi muzyczkami, takimi jak Janis Joplin, Florence Welch czy Stevie Nicks. Jej talent stanowi integralną część jej osobowości i dodaje tego eterycznego charakteru, tak pożądanego u „niemożliwych” kobiet. Dla fanów książkowych ekranizacji, ciekawostka – aktorka grająca serialową Daisy Jones (Riley Keough) jest wnuczką samego Elvisa Presleya! Wokalistka The Six jest o zdecydowanie większej decyzyjności niż bohaterki Greena, ale też jej destrukcyjna siła jest o wiele mocniejsza. Sama stanowi o sobie i podejmuje decyzje dotyczące swojego losu. Łączy grupę i jest ogniwem bez którego łańcuch nie będzie całkowity, oliwą, bez której ta muzyczna machina po prostu nie działa. Jednocześnie jest powodem, przez który grupa się rozpadła. Jak można już zauważyć, „niemożliwe” kobiety są często jednym wielkim kontrastem. To jednak przybliża je do człowieczeństwa, przywiązuje do ziemi, kiedy one same chciałyby odlecieć. Bo przecież my sami nie jesteśmy idealni.
To pozwala czytelnikowi utożsamić się z bohaterkami, co na pewno przyczyniło się do tego, że szereg dziewcząt obiera sobie te
charaktery za wzór, będąc w bardzo formatywnym wieku. Tak jak wcześniej wspomniane spaczone postrzeganie „niemożliwych” kobiet, ma to swoje plusy i minusy. Propaguje stereotyp twierdzący, że aby być interesującą i wartą uwagi, dziewczyna musi być w jakiś sposób niezwykła, ekstrawagancka, ekscentryczna. To, co stereotypowo kojarzy się z dorastającymi dziewczynami jest mniej wartościowe i nie warto sobie tym zawracać głowy. Z drugiej strony, postacie z tych książek są dalej ciekawe i wielowymiarowe. Pokazują, że warto być silną i niezależną (np. Daisy Jones stała się ikoną feminizmu).
Warto też zwrócić uwagę, że Daisy Jones & The Six była jedną z lektur wybranych przez Reese Witherspoon do jej klubu książki, a jej firma produkcyjna zajęła się ekranizacją serialu na podstawie powieści. Dlaczego to tak istotne? Ponieważ Hello Sunshine prezentuje historie, które w swoim centrum mają kobiety. Dzięki temu dają aktorkom możliwość zagrania ciekawych ról i przyczyniają się do powstawania większej liczby możliwości dla kobiet w przemyśle filmowym, jednocześnie promując czytelnictwo.
Historie Daisy, Margot, Alaski i wielu innych buntowniczek są dla kobiet bardzo ważne. Dzięki temu widzą na kartach i na ekranie, jak silne i niesamowite mogą być. Są potrzebne, bo przecierają drogę, inspirują i uczą nie tylko tego, jak złożona może być kobiecość, lecz także jak wziąć w swoje ręce to, jak świat postrzega dziewczyny. Zwracają uwagę na wiele ważnych kwestii społecznych, które dotykają każdą kobietę. Właśnie dlatego warto sięgnąć po książkę Taylor Jenkins Reid, przenieść się do lat szalonej muzyki, blichtru i szerokich nogawek i odkryć, jaka naprawdę jest Daisy Jones. 0
kwiecień 2023 niemożliwa kobieta / KSIĄŻKA
źródło: materiały prasowe
Na wesoło o problemach dzieci pierwszego pokolenia PRL-u, czyli Wojna domowa
Jerzego Gruzy
Czytasz. Sporo już wyczytałeś... –mówi jedna z głównych bohaterek, patrząc zaniepokojona na piętnastoletniego syna pałaszującego ostatki słodkich prezentów teściowej. Nawet opisując, widzimy tutaj zaledwie zwykłą, codzienną scenę, proste nieporozumienie. Gdzie w tym komizm? A właśnie w prostocie. Cały geniusz tego czarno-białego serialu polega nie na nadawaniu barw codziennemu życiu, a właśnie ukazywaniu go w pełni.
Historia serii zaczyna się od wydawanych na łamach tygodnika „Przekrój” felietonów autorstwa Miry Michałowskiej. Opisuje ona tam codzienne historie z życia warszawiaków, które szybko zyskują uznanie opinii publicznej (do łez rozbawionej, jak wiele komedii można wyciągnąć ze zwykłego dnia mieszkańców stolicy). Pod wrażeniem był również Jerzy Gruza, który swoim debiutanckim serialem miał zawojować serca Polaków, a doświadczenie zdobyte przy kręceniu Wojny domowej wykorzystał później, tworząc kultowego już Czterdziestolatka. Chociaż reżyser zmarł trzy lata temu, pamięć o jego dokonaniach pozostaje żywa w świadomości wielbicieli.
Ojciec wróci i zaraz w domu będzie awantura…
Narzeka główny bohater całej opowieści, Paweł Jankowski, grany przez fenomenalnie dopasowanego do roli Krzysztofa Janczara-Musiała. Jeszcze zanim został aktorem, Krzysztofa wypatrzył właśnie Jerzy Gruza na ślizgawce na Torwarze i poprosił, aby wziął udział w castingu. W ten sposób powołali razem do życia postać niegroteskowego, pełnego samoświadomości
piętnastolatka, mieszkającego przy ulicy Senatorskiej wraz ze swoimi rodzicami – wybitnie markotnym, wiecznie rozliczającym się z kolejnych delegacji Kazimierzem (granym przez Kazimierza Rudzkiego) oraz Zofią, silną i niezależną domową gospodynią, która próbuje rozumieć zmieniający się świat, a także upilnować swojego dojrzewającego syna. Jej rolę przyjmuje na swoje barki niezapomniana Irena Kwiatkowska, jedna z największych gwiazd powojennego kina. Czym jednak byłoby życie w warszawskim bloku bez barwnych sąsiadów, takich jak chociażby Irena i Henryk, grani przez niepowtarzalnych w swych talentach Alinę Janowską (aktorkę, która była również uczestniczką powstania warszawskiego) oraz Andrzeja Szczepkowskiego. Gdyby brakowało nam gwiazd, do obsady dołączyła również Elżbieta Góralczyk, a powracającą postacią drugoplanową był Jarema Stępowski (piosenkarz, którego piosenki bawią i uczą o szybkim tętnie stolicy).
Właśnie z taką gliną wielu talentów i inspiracją komicznymi felietonami udało się stworzyć prawdziwie obfity obraz, który mimo naturalistycznej dokładności zachowuje wręcz prozaiczną prostotę. Nie spotkamy się z udziwnieniami, wielkimi zwrotami akcji, nagłymi wybuchami czy tragediami mającymi podkręcać tempo akcji, nie są one potrzebne. Wystarczy spojrzeć na życie z perspektywy widza, aby zobaczyć jego barwę. Codzienne dialogi, pomyłki bohaterów, udane i nieudane plany –wszystko to w niewymuszony sposób tworzy w widzu poczucie komfortu, gdzie trudno się nie śmiać, zauważając w bohaterach odbicie własnych słabostek czy ambicji.
Co każdy widz wiedzieć powinien?
Pytanie parafrazuje książkę poświęconą wychowaniu do życia w rodzinie, używaną przez bohaterów, kiedy rodzice Pawła próbują zrozumieć, jak wyglądają relacje ich dorastającego syna, zaczynającego interesować się płcią przeciwną. Niewyszukana sprawa, zwykła codzienność, a jednak Gruza w całej sytuacji doszukuje się komizmu, kiedy rodzice już układają plany małżeńskie swojego dziecka. Szykują jego przyszłość i zamartwiają się, czy koleżanka będzie dla niego dobrą żoną, dopóki nie dowiedzą się, że wszystko działa na zasadzie prostego systemu. Ludzie mają spotykać się i rozmawiać przez dwa do trzech tygodni, po czym mówić sobie do widzenia, bo o czym więcej mieliby gadać? Kto w wieku piętnastu lat ma coś do opowiedzenia?
Razem z bohaterami naśmiewamy się również z samych absurdów życia codziennego mieszkańców PRL-u, zbierania makulatury, zajęć przysposobienia wojskowego, konkursów młodych talentów czy nawet nazywania Rock and Rolla w sposób nieanarchistyczny Big Bitem. Wiele takich perełek reżyser ukrywa w zwykłej treści dla inteligentnych widzów. Nie zastaniemy tutaj „puszki śmiechów”, mówiącej nam kiedy padnie żart. Nie dostaniemy czeskiego absurdu czy amerykańskich fart jokes. Absolutnie nie są one potrzebne, aby ten krótki, czternastoodcinkowy serial stanowił dla rodziców i dziadków sentymentalną podróż do czasów młodości, a dla młodzieży doskonały sposób na zrozumienie (częściowo wyidealizowanych dla politycznej poprawności) rzeczywistości lat 60. ubiegłego wieku. 0
30–31
FILM / Wojna domowa
Jesteśmy torturowani scenariuszami idiotów
W
Podchodząc do tego artykułu, zastanawiałem się, czy wyjaśnienie suspensu zawartego w tytule zostawić na koniec, czy też odkryć karty na samym początku. Przyjemniej powinno czytać się jednak, rozumiejąc, co „poeta miał na myśli”. Celem moim nie jest w końcu wzbudzenie urazy kinomaniaków, lecz zwrócenie uwagi na pewien niesympatyczny trend.
Warto zatem wpierw zaznaczyć – kino (i telewizja) ma się dobrze! Chociażby ostatni rok widział wiele świetnych produkcji jak Wszystko wszędzie naraz, Duchy Inisherin czy Wiking. Zróbmy jednak szybki przeskok na listę najlepiej zarabiających filmów 2022 r., a wśród nich: Doktor Strange, Thor od Marvela, Morbius i Uncharted Sony czy Fantastyczne bestie WB. Wspólny mianownik? Wszystkie z nich są tragiczne. Popularność i rozmach franczyzy
TEKST: MACIEJ BYSTROŃ-KWIATKOWSKI
niestety nie niosą wraz ze sobą jakości, co dobitnie widać także w netfliksowym uniwersum Wiedźmina oraz Pierścieniach władzy Amazona. Parafrazując Itlinę Sapkowskiego (zanim dorwała się do niej wspomniana amerykańska platforma), można by rzec: zaprawdę powiadam wam, oto nadszedł wiek wielkich franczyz i rebootów, wiek braku kreatywności; nadszedł czas pogardy dla inteligencji widza.
I to właśnie największe marki od dawna chcę skrytykować. Te zatrudniające niekompetentnych twórców, którzy najpierw przyczyniają się do powstania w najlepszym przypadku przeciętnego dzieła, a następnie niczym Tomasz Bagiński starają się przerzucić winę na zbyt wysokie wymagania odbiorców. Zapraszam na tę wspólną przygodę, w trakcie której odkryjemy, co trapi czołowe filmy obecnej popkultury i jak można je naprawić.
Złote baranki Disneya
Nie jest możliwym, by pierwszy przystanek nosił inną nazwę niż Marvel Cinematic Universe. Największa filmowa franczyza (prawie 30 miliardów dolarów na box office) z przeszło 31 pozycjami (oraz kolejnymi dziewięcioma już zapowiedzianymi) i niekwestionowanym wpływem na popkulturę. Można nie przepadać za produkcjami superbohaterskimi, lecz nie zmieni to faktu, że Marvel z Kevinem Feigem szturmem wziął sale kinowe na całym świecie w poprzedniej dekadzie. Choć zdarzały się gorsze filmy (ekhm, Thor: Mroczny świat), to zdecydowana większość była co najmniej w porządku, a najlepsze z nich –Avengers: Infinity War oraz Strażnicy galaktyki –są nie tylko przyjemnymi adaptacjami komiksów, lecz także solidnym kinem jako takim.
Tak też prezentowała się sytuacja po premierze Avengers: Endgame, drugiego naj- 1
tym wszystkim chodzi o to, aby nas oswoić z kiczem i brakiem jakości.
kwiecień 2023 FILM wielkie franczyzy /
Morbius (reż. Daniel Espinosa)
lepiej zarabiającego filmu w historii i szczytu popularności MCU. Co więc się stało, że obecnie odczuwa się coraz większe zmęczenie materiałem?
Należy przede wszystkim spojrzeć prawdzie w oczy – każdy film Marvela jest taki sam. Oczywiście, różnią się one bohaterem i miejscem akcji. W gruncie rzeczy to jednak fabularne kopiuj-wklej. Pierwsze dziewięć filmów wchodziło do kin w okresie 2008–2014, natomiast wcześniej wspomniane zapowiedziane dziewięć ukaże się do końca 2025 r., a trzeba wspomnieć, że obecnie Marvel przygotowuje także rzeszę seriali na Disney+. Trudno, by jakość przedkładała się nad ilość, kiedy zaplanowany jest tak ogromny zalew rynku – brakuje po prostu na to czasu.
Efektem tego są identyczne, nieśmieszne żarty oraz one-linery. Pauzy w trakcie akcji, by widzowie w kinie mogli krzyczeć z ekscytacji (element odczuwalny zwłaszcza w Bez drogi do domu), przez co tempo jest zakłócone w trakcie powtórnego oglądania w domu. No i oczywiście najbardziej bolesny element, czyli odklejone od siebie i źle napisane dialogi. Dodajmy do tego pogarszające się, w stosunku do starszych filmów, efekty specjalne (Czarna Wdowa), brak chemii między postaciami/ aktorami oraz w zasadzie bohaterów bez jakiejkolwiek osobowości ( Eternals) i zero potencjału na następców ikonicznych Avengers, a otrzymamy przepis na MCU w 2024 r. W obecnym formacie, widząc jeden film Marvela, widziałeś je wszystkie, z tym że każdy kolejny zawiera jeszcze więcej kiepskiego humoru, fabularnych klisz i bohaterów, o których się zapomina. Marvel musi przystopować z tempem wypuszczania kolejnych produkcji. Strażnicy galaktyki 3 mają potencjał na odwrócenie trendu, w końcu James Gunn nie stworzył jak do tej pory złego filmu o superherosach, i mam szczerą nadzieję, że to będzie interesujący obraz. Nie chodzi bowiem o to, żeby pozbyć się kina superbohaterskiego (chociaż niektórym reżyserom zapewne by to nie przeszkadzało), tylko znowu móc oglądać przyjemne, zabawne i, co najważniejsze, dobre filmy – czyli takie, do których Marvel przyzwyczaił nas przez ostatnią dekadę.
A jeśli już o Disneyu mowa, należy wspomnieć także inną ważną serię, która do niego należy. Epizody 7–9 Gwiezdnych wojen w rankingu najgorszych popkulturowych trylogii wyprzedzane są chyba tylko przez Transformers. Nowe filmy w ramach kontynuacji największego kulturowego fenomenu w historii zostały zaplanowane bez jakiejkolwiek wspólnej wizji. Każda część miała innego reżysera z pełną swobodą działania. A że
J.J. Abrams (epizody VII i IX) i Rian Johnson (epizod VIII) pomysły mieli zgoła odmienne, to byliśmy świadkami wzajemnego zwalczania się twórców. Co tylko wymyślił Johnson, Abrams musiał zrobić odwrotnie i vice versa. Efekt? Z epizodu na epizod bohaterowie mają nie tylko całkowicie inne motywacje i cele na przyszłość, lecz także przeszłość, sytuacja na początku nowego filmu znacznie różni się od tej z końca poprzedniego, konflikty i problemy rozwiązywane są dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności lub deus ex machinie, a protagoniści zmuszeni są do mówienia takich kwestii jak Jakoś Palpatine (wróg z epizodów 1-6) powrócił. Jakoś. Powrócił. Bohaterowie nie wiedzą, jak do tego doszło i, co zabawniejsze, J.J. Abrams najwyraźniej też nie.
Grosza daj scenarzyście
W 2012 r. Avengers rozpoczęło podbój kina, lecz zaledwie rok wcześniej na małym ekranie rozpoczęła się inna kampania – na rynek wypuszczona została Gra o tron HBO. W ciągu kolejnych lat oczywistym stało się, że kiedy dużym ekranem rządzili ludzie w pelerynach, to telewizją zawładnęło fantasy. Każdy liczący się gracz na rynku serialowym zapragnął mieć własną serię z tego gatunku, zatem w 2017 r. Netflix nabył prawa do Wiedźmina, natomiast Amazon, za oszałamiającą kwotę 250 milionów dolarów, uzyskał możliwość, uwaga, adaptacji nawet nie którejś z książek Tolkiena, a dodatków dołączonych na koniec Powrotu Króla. Zanim obie produkcje ujrzały jednak światło dzienne, świat oczekiwał na wielki finał sagi o rodach Westeros.
I, o rany, jedyna wielka rzecz, która towarzyszyła zakończeniu Gry o tron, to rozczarowanie. Zauważalne już w sezonach 6. i 7. problemy nabrały kolosalnego rozmiaru w sezonie 8. Bohaterowie znani z mądrości zgłupieli, szare eminencje i mistrzowie działań z ukrycia opowiadali o swoich planach każdemu przechodniowi, a jakakolwiek logika zniknęła z Siedmiu Królestw. Symbolem głupoty scenariusza sezonu 8. stał się komentarz do jednego z odcinków showrunnera Davida Benioffa, Daenerys tak jakby zapomniała, odnoszący się do „niespodziewanego” ataku wrogiej floty na królową, o możliwości którego Daenerys rozmawiała z doradcami 10 minut ekranowego czasu wcześniej. Postaci Gry o tron tak jakby zapominały o wszystkim, co tworzyło ich historię przez wcześniejsze siedem sezonów. Z rozbudowanych intryg pozostały knowania na poziomie Gargamela, błyskotliwy humor sprowadzony został do żartów o penisach, zaś à la szekspirowski dialog zaczął przypominać fanfiki z Wattpada.
David Benioff i D.B. Weiss genialnie zaadaptowali świetną historię stworzoną przez George’a R. R. Martina, natomiast niezdolni byli do stworzenia oryginalnych historii.
HBO na szczęście odkupiło swoje winy wraz z premierą Rodu smoka. Pierwszy sezon opowiadającego o wojnie domowej Targaryenów prequela jakością nie odbiegał (a może nawet przewyższał) od najlepszego okresu Gry o tron i zdecydowanie wygrał rywalizację seriali fantasy w 2022 r. By uczciwie pochwalić Ród smoka potrzebny byłby zupełnie nowy artykuł.
Trzeba jednak przyznać, że konkurencja nie stała na zbyt wysokim poziomie. Pierścienie władzy dla wielu od początku skazane były na porażkę już ze względu na zakres materiału, którym dysponowali twórcy – w rzeczywistości zaadaptować mogli naprawdę niewiele. Z tego powodu jeszcze bardziej niezrozumiała jest decyzja Amazonu, by jako showrunnerów najdroższego serialu w historii (szacuje się, że pierwszy sezon mógł kosztować nawet pół miliarda dolarów) zatrudnić ludzi bez jakiegokolwiek większego doświadczenia. Jest to o tyle zaskakujące, że w przeszłości Amazon wykazywał umiejętność do pozyskiwania zdolnych twórców – za przykład podać można Erica Kripkego, który przeciętny, groteskowy i edgy komiks The Boys zamienił w bodaj najlepszy serial o superbohaterach.
Budżet to jedyne, co Pierścienie władzy miały. No, może jeszcze soundtrack. Oprócz zgodnych z oryginałem nazw wykreowany przez Payne’a i McKaya świat nie ma nic wspólnego z uniwersum Tolkiena. To kolejne sztampowe, pozbawione wyróżniających się elementów uniwersum fantasy. A przecież nie to stworzył Tolkien, ojciec całego gatunku! Rdzeniem Pierścieni władzy, tak jak zresztą finału Gry o tron, jest tzw. „odwracanie oczekiwań”, czyli zabieg „usprawiedliwiający” wprowadzenie najbardziej nielogicznej głupoty tylko po to, by zaskoczyć widza. Można stworzyć idiotyczną fabułę, a potem przerzucić na zawiedzionego fana odpowiedzialność prostym zdaniem: Narzekasz, bo się tego kompletnie nie spodziewałeś!
Ale może jednak rację ma Tomasz Bagiński, mówiąc, że współczesny widz oczekuje nie fabularnej i logicznej spójności świata przedstawionego, a dużo akcji na ekranie. W końcu netfliksowy Wiedźmin odniósł zaskakujący sukces, prawda?
A nie, to ten serial, który z uwagi na odstępstwa od oryginału porzucony został przez głównego aktora, a spin-off kandyduje do tytułu najgorszej produkcji minionego roku. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział gorszą adaptację niż sezon 2. Wiedźmina. Już nie chodzi nawet o odstępstwa fabularne (bo i trudno o nich mówić, kiedy Wiedźmin 1
32–33 / wielkie franczyzy FILM
Netfliksa z książkami nie ma nic wspólnego), ale ten sezon jest zwyczajnie nudny i toporny. Po obejrzeniu tej akcji, na której według Bagińskiego tak skupiła się ekipa Netfliksa, zatęskniłem za pokazami pojedynków klubu szermierki historycznej w moim liceum – one przynajmniej były widowiskowe i ekscytujące.
Nikt nie mówi, że adaptacja musi być w stu proc. fabularnie zgodna z oryginałem. Przebieg historii we Władcy Pierścieni Petera Jacksona mocno różni się od książkowego pierwowzoru, ale ważniejsza zgodność jest zachowana – ta świata przedstawionego. Gandalf, Aragorn czy Frodo dalej są sobą, co najwyżej dostosowani do innego medium i czasu emisji. Tymczasem w tworze Netfliksa ducha świata Sapkowskiego odczuwa się tylko wtedy, kiedy Henry Cavill, ogromny fan Wiedźmina i całej fantastyki, przemycał do swoich kwestii cytaty z książek. I nawet ktoś niezaznajomiony z prozą Panżeja był w stanie stwierdzić, które słowa należą do pisarza, a które bohaterom w usta włożył scenarzysta.
Dokąd zmierzasz, franczyzo?
Na ostatnim etapie naszej małej podróży poprzez światy największych franczyz, warto przytoczyć jeszcze ciekawostkę – jeśli przymkniemy oko na inne czynniki i zaufamy jedynie wynikom box office’u, to otrzymamy zabawne rezultaty. Tam bowiem Morbius, najbardziej memowany film 2022, prawdopodobnie najgorsza produkcja superbohaterska w historii i ogółem jeden z najmniej udanych filmów, znajduje się ponad wspomnianymi świetnymi Wszystko wszędzie naraz, Duchami Inisherin czy Tàr To jest właśnie siła franczyz. Ciekawym przypadkiem są także adaptacje gier wideo, gdzie studia filmowe wciąż nie mogą się zdecydować, czy ich film powinien być ekranizacją 1:1 ( The Last of Us), ledwie luźną inspiracją (Uncharted, Mortal Kombat) czy oryginalną opowieścią w danym świecie przedstawionym (Arcane, Castlevania – obie animacje są wybitnymi dziełami i szczerze polecam każdemu się zapoznać). Temu tematowi również należy się osobny tekst, zwłaszcza, że w większości do -
stajemy filmy pokroju Warcrafta czy Assassin’s Creed, których twórcom wydaje się, że na pewno potrafią zrobić robotę lepiej niż growe pierwowzory. Czy zatem jest nadzieja, żeby wielkie studia nauczyły się mądrze rozporządzać swoimi filmowymi zasobami? Odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Przykład HBO pokazuje, że można wyciągnąć odpowiednie wnioski, uniwersum Star Wars, mimo kiepskiej trylogii sequeli, wydało świetne seriale Mandalorianin i Andor Nie potrafię jednak pozbyć się uczucia, które towarzyszy mi, gdy widzę live adaptations Króla Lwa czy Małej Syrenki, zwiastun Indiany Jonesa 5 czy nadchodzący serialowy reboot Harry’ego Pottera. Uczucia, że na koniec dnia i tak otrzymamy przeciętny lub kiepski film spod znaku niegdyś powszechnie kochanej marki, zamiast nowego, oryginalnego. Będziemy zalewani kolejnymi remake’ami, rebootami, sequelami i innymi prequelami zamiast próbować tworzyć nowe popkulturowe dynastie. I choć umysł zrozumie, dlaczego biznes tak działa, to dusza zawsze wołać będzie: można i tak – tylko po co? 0
pełnić panującą ciszę w hermetycznie zamkniętej przestrzeni, oglądają zapisane na kasetach stare kreskówki. Zapychając żołądki słodyczami, przytulają się do siebie w nadziei na ratunek. Jednak ta stopniowo przygasa, a z otulającej ich ciemności zaczynają wyłaniać się kształty.
Kiedy miałem sześć lat, w obiciu mojego łóżka ujrzałem twarz – ta sama twarz wyłoniła się z pokrytej ziarnem filmowym ciemności Skinamarink
Historia filmu jest nierozłącznie związana z internetem. Na swoim youtube’owym kanale Bitzesized Nightmares reżyser Kyle Edward Ball od pięciu lat zajmuje się wizualizacją koszmarów przesłanych mu przez anonimowych internautów. Mamy tutaj styczność z tak zwanym analog horror. Zainspirowany takimi filmami jak Blair Witch Project czy japońskim Ring podgatunek kina grozy, nawiązując do ery telewizorów kineskopowych i kaset VHS, używa tych technologii, by przelać na ekran naszych komputerów miejskie legendy i internetowe creepypasty. Te często nietypowe w swojej formie historie od lat cieszą się popularnością wśród małej niszy odbiorców. Odbiorców, bez których Skinamarink by nie powstał, bo to dzięki ich wsparciu Ball mógł zrealizować swoją wizję.
Kilkuletnie rodzeństwo budzi się w środku nocy i odkrywa, że ich ojciec zaginął, a wszystkie okna i drzwi w ich domu zniknęły. Próbując poradzić sobie z dziwną sytuacją, znoszą do salonu poduszki i koce, z których budują dziecięcy fort. By wy -
Od pierwszej sceny Skinamarink daje widzowi znać, że jest on jedynie skrytym obserwatorem. Ball z uporem filmowców Dogmy 95 trzyma się postawionych sobie ograniczeń. Nie pokazuje twarzy swoich bohaterów. Zamiast tego dominują spowite w ciemności korytarze i sufity, których powierzchnie oświetla jedynie poświata stojącego w pokoju obok telewizora. Utrzymująca się na nich dłużej niż tego się spodziewamy kamera dodaje tym codziennym przestrzeniom niepokojącej aury. To dziwne połączenie filmów found footage i awangardowego slow cinema żeruje na skrytych w odmętach pamięci koszmarach z dzieciństwa, mieszając je z wrodzonym strachem przed nieznanym i popularną estetyką przestrzeni liminalnych.
Ball bawi się oczekiwaniami swoich widzów. Wciągające w świat filmu długie ujęcia przeplata niespodziewanymi jumpscare’ami. Gdy wydaje nam się, że poznaliśmy wszystkie jego sztuczki, odbiera nam ten sposób na upust napięcia i wodząc nas za nos, stopniowo je zwiększa. A kiedy wreszcie orientujemy się, że utknęliśmy po drugiej stronie ekranu, w miejscu wyrwanym z czasu i przestrzeni, na pograniczu snu i jawy, jest już za późno. Nasze ciała opanował paraliż senny.
TEKST: IGNACY MICHALAK
Skinmarink (reż. Kyle Edward Ball)
Premiera: 10.03.2023
kwiecień 2023 recenzja /
In the room where you sleep
FILM
Requiem dla marzenia o powojniu
1 marca bieżącego roku 50 lat skończył legendarny album grupy Pink Floyd, The Dark Side of the Moon. Jubileusz ten był celebrowany zarówno przez fanów, media, jak i sam zespół. W tym samym miesiącu – 20 dni później – również okrągłe, 40. urodziny obchodziło inne wydawnictwo Brytyjczyków: The Final Cut. Ta rocznica przeszła jednak bez echa. Dlaczego? I czy słusznie?
TEKST: MICHAŁ WRZOSEK
Przełom lat 70. i 80. był trudny dla Pink Floyd. Zachodzące między członkami zespołu od dłuższego czasu tarcia przybrały na mocy. Najbardziej zaciekła była rywalizacja o przywództwo i dyktowanie kierunku artystycznego między basistą Rogerem Watersem i gitarzystą Davidem Gilmourem. Sytuacji zdecydowanie nie poprawiały problemy finansowe. Muzycy wpędzili się w nie, nieumiejętnie próbując uniknąć płacenia podatków od ogromnych przychodów, jakie wygenerowały The Dark Side of the Moon, Wish You Were Here i Animals. Konieczność nagrania i wydania nowej płyty w rok oraz niemoc twórcza, jaka dopadła pozostałą trójkę, przyczyniły się do przejęcia większej kontroli przez Watersa. Tak powstał The Wall , dwupłytowy album koncepcyjny. Z początku muzycznie jednolity, inny od wcześniejszego brzmienia grupy i skupiony na opowiadaniu historii słowami, stał się znanym dziś dziełem w dużej mierze dzięki producentowi Bobowi Ezrinowi, który odpowiada m.in. za inspirowane disco brzmienie Another Brick in the Wall, pt. 2. Ważną rolę pełniły też dwie kompozycje Gilmoura – Comfortably Numb i Run Like Hell , które stały się jednymi z najbardziej rozpoznawalnych piosenek Pink Floyd. The Wall okazał się hitem – najlepiej sprzedającym się dwupłytowym albumem w historii, z wynikiem ponad 30 mln kopii. Prace nad nim wzmocniły jednak narastanie wewnętrznych konfliktów. W trakcie nagrań doszło do spięć o tantiemy z tytułu produkcji. W ich skutku z zespołu został wyrzucony jeden z jego założycieli – klawiszowiec Richard Wright. Dalszą degradację zespołu spowodowała produkcja filmu z 1982 r. powstałego w oparciu o album. Zdaniem Watersa nie opowiedział dobrze historii, którą chciał przekazać.
Maggie, co myśmy najlepszego zrobili?
The Wall to album, który przy użyciu metafory budowania muru opowiada o izolacji i wyobcowaniu gwiazdy rocka o imieniu Pink. Jest po części autobiograficzny, dlatego ważną częścią narracji jest historia utraty ojca. Eric Fletcher Waters zginął w 1944 r. na froncie włoskim, gdy
jego syn, Roger, miał pięć miesięcy. Wątek wojny, która zabrała protagoniście rodzica, został mocniej zaznaczony w filmie. Częścią ścieżki dźwiękowej jest m.in. utwór When the Tigers Broke Free, usunięty z albumu głosami reszty zespołu.
Roger Waters nie był usatysfakcjonowany swoim muzycznym dziełem i chciał je uzupełnić. Pretekstem miało być stworzenie płyty z soundtrackiem filmu, na której znalazłyby się m.in. piosenki odrzucone z albumu, a wykorzystane w obrazie, oraz kilka nowych kompozycji, rozszerzających pewne wątki. Wtem, z początkiem kwietnia 1982 r., Argentyna najechała należące do Wielkiej Brytanii Falklandy-Malwiny, na co Zjednoczone Królestwo odpowiedziało zdecydowanym atakiem zbrojnym. Za jego symbol niech posłuży wysoce kontrowersyjne zatopienie krążownika Belgrano. W wyniku ataku zginęło 323 Argentyńczyków. Dla Watersa wojna i stworzona wokół niej patriotyczna otoczka przelała szalę goryczy. W lipcu tego samego roku członkowie Pink Floyd weszli do studia, by dokonać ostatecznego cięcia The Wall – stworzyć The Final Cut.
I by nikt już nie zabijał dzieci
Album ma podtytuł, który brzmi
A Requiem for the Post-War Dream . Można to przetłumaczyć na kilka sposobów, ja poprzestanę jednak na Requiem dla marzenia o powojniu O marzeniu tym opowiada w piosence The Gunner’s Dream postać artylerzysty znajdująca się w krótkim momencie pomiędzy zestrzeleniem a śmiercią. Waters przedstawia śmierć żołnierzy w bitwach II wojny światowej jako niemal chrystusową ofiarę złożoną na rzecz lepszej przyszłości – pozbawionej konfliktów zbrojnych, opresji ze strony władz, terroryzmu. Uważa, że społeczeństwo, a w szczególności klasa polityczna Wielkiej Brytanii z Margaret „Maggie” Thatcher na czele, zaprzepaściło dziedzictwo ofiar. Więcej, pojmuje odwrócenie kierunku zmian rozpoczętych po wojnie, przypieczętowane wybuchem konfliktu falklandzkiego, jako zdradę wobec tych, którzy zginęli (The Post-War Dream) i tych, którzy wyruszyli walczyć w najnow-
szej kampanii (Your Possible Pasts, Southampton Dock). Waters czyni wyrzuty o uśmiercenie marzenia o powojniu. Requiem to w końcu określenie utworu żałobnego.
Kilkaset zwyczajnych żyć
W celu opowiedzenia o horrorach wojny, Waters użył dwóch postaci znanych z The Wall. Pierwszą z nich jest sadystyczny nauczyciel, antagonista m.in. drugiej części Another Brick in the Wall . Na The Final Cut dowiadujemy się, że w czasie II wojny światowej służył jako pilot Królewskich Sił Powietrznych i uczestniczył w bombardowaniu Drezna. Jako jeden z niewielu – być może po prostu tych, którzy przeżyli, a może jako bohater bitwy o Anglię, w nawiązaniu do słynnego cytatu Churchilla – po wojnie nie radził sobie z powrotem do pokojowej rzeczywistości, traumami oraz wspomnieniami z bitew. Rozpoczął pracę w szkole. Zagubiony, swoje problemy odreagowywał okrucieństwem wobec uczniów, a także nadużywaniem alkoholu (One of the Few, The Hero’s Return, Paranoid Eyes).
Drugą postacią jest główny bohater rock-opery z 1979 r. – Pink. Jego trauma jest inna – jego ojciec był towarzyszem broni nauczyciela i poległ w bitwie (When the Tigers Broke Free). Była to tylko jedna z cegieł w murze jego wyobcowania, jednak bardzo ważna. O jego wewnętrznych zmaganiach, obawach
/ jubileusz The Final Cut
Może naczelny ma kontrowersyjne zdjęcie we wstępniaku, ale liczy się plan numeru
źródło: Internet 34–35
przed otworzeniem się wobec najbliższych i myślach samobójczych opowiada piosenka tytułowa. Final cut , oprócz znanego z terminologii filmowej ostatecznego cięcia, oznacza też właśnie samobójstwo.
Popiół i diament, przyjaciel i wróg
The Final Cut jest również ostrzeżeniem –wróciła wojna, wróciły związane z nią patriotyczne uniesienia, wróciła śmierć niewinnych; wrócić mogą też jej najgorsze oblicza. Waters zauważa, że choć tory prowadzące do obozów zagłady porosły maki (symbol pamięci o ofiarach
I i II WŚ w Wielkiej Brytanii), być może czekają one po prostu na następny raz (Your Possible Pasts). Nie widzi nadziei w politykach. Satyryzuje ich w ósmej i dziewiątej piosence albumu. Nazywa ich przerośniętymi niemowlętami, pochłoniętymi konkurowaniem ze sobą nawzajem bez względu na dobro obywateli państw, którymi rządzą. Fantazjuje na temat umieszczenia ich we Fletcher Memorial Home – domu pamięci, nazwanym tak na cześć ojca Watersa. Tam mogliby się bawić w wojnę, występować w wewnętrznej dla domu telewizji, zachwycać swoją własną ważnością – aż do zastosowania wobec nich złowrogiego ostatecznego rozwiązania. Od krytyki nie uratowało się też zobojętniałe na sprawy polityki i pochłonięte kapitalistycznym hedonizmem społeczeństwo (Not Now John).
Album kończy się wizją najczarniejszą ze wszystkich – nuklearnego holokaustu. Narrator Two Suns in a Sunset (Pink?) opisuje sytuację, w której w wyniku wybuchu bomby jądrowej traci wszystko i wszystkich, o których mógłby chcieć walczyć. Zostaje jednym z niewielu, którzy przeżyli i przypomina o mrocznej równości każdego wobec śmierci. Zostaje mu niewiele –być może zapalić tylko w duchu przywołanego w tekście Popiołu i diamentu alkoholowe znicze dla poległej ludzkości. O ile alkohol uprzednio nie wyparuje w prognozowanych 4000-stopniowych upałach.
Nie teraz, Jasiu
Przyglądając się spisowi autorów płyty, miałem zabawne skojarzenie z również obchodzącym w tym roku jubileusz filmem The Room Tommy’ego Wiseau. Roger Waters jest wymieniony jako autor albumu przed zespołem Pink Floyd. Nie tylko napisał wszystkie piosenki, wykonał prawie wszystkie partie wokalne, był współproducentem albumu, ale też zaprojektował jego okładkę. Można powiedzieć, że The Final Cut jest de facto dziełem solowym Watersa, podobnie jak najwybitniejsze dzieło światowej kinematografii miało jedynego twórcę w postaci reżysera poznańskiej proweniencji. Gilmour i perkusista Nick Mason, czy-
li pozostali członkowie zespołu, nie byli zbyt chętni do pracy nad albumem. Nie przekonywał ich jego koncept, nie zgadzali się z pacyfistycznymi poglądami jego twórcy. Nie udało im się jednak zaproponować też nic od siebie. Gilmour twierdził, że potrzebuje czasu, by coś napisać, jednak napotkał ze strony Watersa powątpiewanie. W wywiadach krytykował jakość materiału, a później jego odmienny od wcześniejszych albumów styl. W rozmowie z Wiesła-
wem Weissem Waters wspominał, że reszta zespołu nie chciała przystać na jego propozycję, by wydać The Final Cut jako album solowy. Ich udział w tworzeniu albumu jako wykonawcy był mniejszy niż we wcześniejszych produkcjach –sola gitarowe Gilmoura znalazły się jedynie w czterech utworach, a w Two Suns in a Sunset Masona na perkusji zastąpił Andy Newmark, znany perkusista sesyjny z przeszłością w Sly and the Family Stone.
Album po wydaniu otrzymywał mieszane recenzje. Pomimo numeru 1 na brytyjskiej liście sprzedaży w Wielkiej Brytanii i osiągnięcia statusu platynowej płyty w USA, The Final Cut okazało się najgorzej sprzedającym się dziełem Pink Floyd od czasów Meddle z 1971 r. Zespół nie zorganizował promującej płytę trasy koncertowej. Jego muzycy zajęli się swoimi własnymi projektami. W powietrzu czuć było rozpad Pink Floyd, który dokonał się w 1985 r. Roger Waters rozwiązał zespół i podjął środki prawne, by żaden z jego członków nie próbował go wskrzeszać. Jak mu się to udało, wiemy (a jeśli nie, spoiler: nie udało).
Przez soczewkę załzawionych oczu
Połączenie wewnętrznych niesnasek w zespole w czasie tworzenia albumu i rezerwy, z jaką w 1983 r. przyjęli go krytycy i fani, jest najpewniej przyczyną tego, że obecnie The Final Cut może wydawać się zapomniany. I choć nie chcę zmuszać nikogo do celebrowania tego wydawnictwa, uważam że warto jest go słuchać i o nim pamiętać. Jest to po prostu naprawdę dobra płyta.
Lirycznie Waters pokazuje się na niej z jak najlepszej strony, podchodząc do tematów antywojennych pod ciekawym kątem, stosując interesujące odwołania do różnych dzieł i zdarzeń. To jednak warstwa muzyczna – bardzo niedoceniana – jest tym, co mnie do niej przyciągnęło. Mniej „pinkfloydowy” styl wcale nie działa na niekorzyść piosenek. W dużej mierze akustyczne aranżacje kompozycji składających się głównie z podstawowych akordów tonacji F-dur i G-dur, wykorzystywanych w różnych modach, dobrze współgrają z mroczną tematyką albumu. Minimalizm jednoinstrumentalnych akompaniamentów ładnie kontrastuje z symfoniczną majestatycznością w piosenkach takich jak The Gunner’s Dream Złowroga gitara akustyczna One of the Few i żołnierski chór When the Tigers Broke Free trafnie ilustrują bolesne uczucia opisywane w tekstach. Zderzenie przelatującego nad głowami słuchaczy pocisku z kwartetem smyczkowym w Get Your Filthy Hands… również działa jako mocny symbol izolacji elit politycznych od wykorzystywanego przez nich dla własnych celów ludu. Bogactwo efektów dźwiękowych jest jednym z najmocniejszych narzędzi narracyjnych. Dramatyzmu płycie dodają też świetne solówki: gitarowe Davida Gilmoura (szczególnie w piosence tytułowej) i saksofonowe Raphaela Ravenscrofta. Najważniejszy jest jednak wokal. W głosie Rogera Watersa słychać ogromny ładunek emocjonalny, płynący zarówno z osobistego charakteru płyty, jak i z atmosfery panującej w czasie jego tworzenia.
Najwyraźniej prawdą jest to, co Nick Mason powiedział w kontekście płyty Wish You Were Here : czasem to, co stworzyć trudno, okazuje się lepsze niż to, co stworzyć łatwo. The Final Cut nie jest gorszy od pozostałych albumów Pink Floyd. Jest po prostu inny.
Jak zestarzała się ta płyta przez 40 lat? Na pewno ciekawie. Stanowi dobry dokument czasów thatcherowskich, reakcji na ostateczny upadek powojennego, socjaldemokratycznego porządku i narodziny neoliberalizmu. Ukazuje duchy przyszłości, która nie nadeszła, zabita przez to, co stare i sprawdzone. Poza tym, The Final Cut pozwala spojrzeć w głąb pacyfistycznych poglądów Rogera Watersa. Treść albumu jest zasadniczo spójna z wypowiedziami na temat trwającej wojny w Ukrainie. Czemu jednak muzyk, zamiast wysłać Putina do Fletcher Memorial Home powtarza – mówiąc eufemistycznie – rosyjski punkt widzenia na jej temat, jest już materiałem na inny tekst. Zagadką zresztą jest też dla mnie sposób, w jaki Waters godzi swoje lewicowe poglądy z unikaniem opodatkowania milionowych przychodów. Niezależnie od tego, być może kiedyś okaże się, że marzenie o powojniu nie jest jedynie idealistyczną mrzonką. I nikt już nie będzie zabijał dzieci. 0
kwiecień 2023
jubileusz The Final Cut /
Ekskluzywne ulice
2 stycznia na portalach streamingowych ukazały się Wszystkie nerwowe piosenki, najnowsza produkcja Pawła
Sołtysa (znanego jako Pablopavo). Tym razem pod szyldem formacji Pablopavo i Ludziki i Naprawdę Duży Zespół –
epka, która pozwala na nowo spojrzeć na alternatywny hip-hop, nie tylko z punktu widzenia artystycznego.
TEKST: FRANCISZEK POKORA
Początkowo krążek ukazał się 29 marca 2020 r., jedynie na winylu i przeszedł raczej bez echa. Wydawca płyty, Karrot Kommando, zastosował ciekawą taktykę marketingową – zastrzeżono, że publikacja nie ukaże się w żadnym innym formacie, przynajmniej nie przed 2023 r., a kopii powstało tyle, ile zostało złożonych zamówień do 20 lutego 2020 r. Dostępna była też droższa, ekskluzywna błękitna wersja z nieopublikowanym opowiadaniem Pawła Sołtysa w zestawie. Zawartość nagrano na żywo – nie ma żadnych oszustw, dogrywek, poprawek. Całość została zarejestrowana w pełni na żywo, ale w studiu. Z kolei charakter minialbumu najlepiej oddał sam autor w facebookowym opisie koncertu w warszawskim klubie Niebo promującego epkę: 11 osób na scenie, wianki z bladych śmieci, jazz, nawijka, groovy, pamiątki znad morza jako amulety nicości, improwizacje, bardzo złe żarty, piękne koafiury, kobiety upadłe i powstałe, mężczyźni w dżinsach.
Podstawą twórczości Pablopavo są przywiązanie do ulicznego życia Warszawy, z naciskiem na biedniejsze rewiry Mokotowa, oraz raperska nawijka z blokowisk. W skrócie, artystyczny obraz wszystkiego, co związane z wielkomiejską mizerią czasów transformacji ustrojowej i nostalgią lat 90. Na Wszystkich nerwowych piosenkach rap połączony jest z jazzem o szerokim instrumentarium – metaforą zgiełku ulic stolicy. Towarzyszy temu szara szata graficzna okładki, ukazująca „ulicznie” ubranych malców na palach wodnych nad morzem. Jest ubogo, życiowo, melancholijnie. Tyle że za taki wybryk od szanującego się blokersa z Sadyby można by oberwać.
Promocja epki jest tak naprawdę komercyjnym wykorzystaniem (by nie powiedzieć wyzyskiem) pryncypiów rapu i street jazzu. Zatem eksploatujemy wszystko, co w tych nurtach najlepsze – improwizację, szumy – przez brak masteringu przy graniu na żywo, teksty, które podkreślają skromne początki, życiowe rozkminy, perspektywę przemijania. Do tego dodajemy dość minimalistyczną okładkę et voilà! Cały „ubogo-uliczny” pakiet możemy sprzedać za osiem dych, być może niektórzy skuszą się jeszcze na limited edition za 130 ziko. By dopełnić ekskluzywności procederu, zastrzegamy, że przez najbliższe trzy lata wydanie
na pewno nie będzie skalane „nie dość majestatycznymi” nośnikami pokroju CD czy streamingiem dla mas. Winyl i tylko szlachetny winyl! Paradoksów tu bez liku. Przecież dziś nic nie może być ekskluzywne! Stąd tendencje, zresztą w mojej ocenie słuszne, do pokazywania artystycznej wartości sztuki ulicznej. W muzyce trudno o bardziej utrzymane w tym stylu gatunki niż rap i jazz, które połączone ze sobą zazwyczaj dobrze się uzupełniają (tak jest i w przypadku Pablopavo i Ludzików i Naprawdę Dużego Zespołu). A jednak to, co uliczne, jest dziś tak naprawdę drogie – prężne firmy czują rynek, na popularne nurty nakładają spore cła. Stąd domniemana opłacalność przedsięwzięcia Karrot Kommando: sprzedamy dobry materiał o charakterystyce „ulicznej”, z szatą graficzną stylizowaną na skromną. Całość wydamy na ekskluzywnym winylu (nie każdy ma gramofon i niezbędny do jego konserwacji sprzęt). Uraczymy tylko gramofonomanów, „masy” poczekają sobie trzy lata. Trudno o bardziej elitarystyczny cykl marketingowy.
Tworzenie pozorów skromności przez wykorzystanie ulicy można znaleźć nie tylko w branży muzycznej. Wystarczy spojrzeć na nowe reklamy Fritz Koli, jednej z najdroższych marek słodzonych napojów dostępnych na polskim rynku. Dobro nigdy nie śpi, mówi streetwearowiec malujący na murach pacyfę. Taki mural jeszcze do niedawna widniał na ścianie bloku przy ul. Dobrej 38 na warszawskim Powiślu. Wszystko stylizowane na pseudo-ubogi miejski drip, choć od początku istnienia marki Fritz Kola wiadomo, że do najtańszych nie należy. Tym niemniej, promocja skierowana w klasę średnią się sprawdza. We’re all middle class now.
Całej sytuacji nie można też demonizować. Wracając na grunt muzyczny, taki sposób reklamy na
pewno przyczyni się do promocji mało znanego, a wartego uwagi gatunku jazz-hopu. Pomoże też powiększonej formacji Pablopavo i Ludzików dotrzeć do szerszego grona odbiorców, tym bardziej, że zamówienia winylowe skończyły się tuż przed pandemią, a powszechny dostęp do epki (za sprawą streamingu) pojawił się w momencie, gdy muzyczny rynek otrząsnął się po turbulencjach z lat 2020–2022. Poetycko-performerski styl Pablopavo może być miłą odskocznią od klasycznego rapu, a muzyka Ludzików i Naprawdę Dużego Zespołu ma szansę przekonać sympatyków jazzu. Naprawdę, trudno o lepiej pasujące do siebie gatunki niż te dwa. Pablopavo z pewnością jest prekursorem tej fuzji w Polsce. Rynek patrzy na zysk (za co nie można go winić) i sprzeda wszystko, co ma około uliczną otoczkę, nawet jeśli treść jest daleka od dźwięków bruku. Najważniejsze, by o skromności, czasem ubóstwie, które ukształtowały uliczną stylistykę, nie zapomnieli twórcy. Nawet jeśli po części pozostają zakładnikami rynkowej dystrybucji. Pablopavo nie zapomina. 0
/ muzyka uliczna
fot.: Michał
36–37
Dziurkowski
Niby zima, a całkiem hot
Tegoroczna muzyczna zima (odzwierciedlając poniekąd niestety tą klimatyczną) przyniosła nam zestaw całkiem gorących premier płytowych. Abyście świadomie mogli wybrać z niego to co najlepsze, niezastąpiona za -
łoga MAGLA spieszy wam na ratunek, prezentując swoje ulubione wydawnictwa ostatnich miesięcy.
Na nowym albumie Hayley Williams, wokalistka Paramore, zmywa przed nami swój jaskrawy makijaż, by pokazać się w nieco bardziej przyziemnej i intymnej postaci. This Is Why to świat codzienności, wypełniony siedzeniem na kanapie w wygodnym beżowym dresie i wewnętrzną konfrontacją z samym sobą w tych wolnych momentach. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest małostkowy. Przeciwnie – jest niezwykle emocjonalny i osobisty, ale jednocześnie brak w nim egzaltacji typowej dla „terapeutycznych” albumów. Będąc bardziej powściągliwym i zdystansowanym, stoi on wręcz w opozycji do swojego ironicznie kolorowego poprzednika – After Laughter. Objawiają się w tym dojrzałość, dystans, ale też większa szczerość, z którymi Hayley podchodzi do emocji i problemów.
Tym duchem album przesączony jest nie tylko na płaszczyźnie lirycznej, ale także muzycznej. Brzmi bardzo intymnie i przyziemnie (nie w negatywnym sensie tego słowa). Jest dźwiękowo zrównoważony – każdy instrument ma tutaj swoje miejsce, żaden z nich nie dominuje wyraźnie nad innymi, lecz wszystkie dopełniają się nawzajem. Nadaje to płycie niezwykle intymny klimat, choć przyznaję – niektórych może nudzić. Dla nieprzekonanych chciałbym jednak zaznaczyć – nie jest to miłość od pierwszego wejrzenia, ale raczej uczucie narastające powoli, z każdym kolejnym przesłuchaniem. Album, gdy poświęci mu się nieco czasu, oferuje więcej szczegółów i niuansów niż na pierwszy rzut oka. Perkusja brzmi miękko nawet w bardziej agresywnych momentach, a bas pogłębia to wrażenie, pięknie akcentując dźwięki i wypełniając wolne przestrzenie. Niewątpliwym atutem jest wspaniały wokal Hayley, który przechodzi przez monotonię, cynizm i frustrację, zahaczając przy tym szerokie spektrum innych emocji. Całość jest delikatna i klimatyczna, choć momentami ukazuje swój pazur.
Gatunkowo zbliżający się do post-punku This Is Why wyraźne inspiracje czerpie z twórczości Bloc Party. Nie ma tutaj głośnych gitarowych riffów ani niesamowicie chwytliwych radiowych refrenów. Jest za to mnóstwo szczerych i nieupudrowanych uczuć, wyrażonych z niezwykłą autentycznością oraz emocjonalna bliskość i intymność, stanowiące esencję tego albumu.
JAKUB STACHERA
Red Moon in Venus to trzeci longplay w karierze kolumbijskiej wokalistki Kali Uchis. Kali nie wymyśla siebie na tej płycie na nowo – pozostaje w znajomych sobie klimatach latin popu, soulu i r&b, stawiając jednak kolejny naturalny krok na drodze swojego rozwoju artystycznego. Dzięki tej sprawdzonej już recepturze dostajemy album dopracowany, doskonale wpisujący się w ramy przytoczonych gatunków, ale wciąż wyróżniający się i bardzo autorski. Stanowi on spójną całość, przez którą spokojnie płyniemy jak przez gładką taflę jeziora, ledwie zmarszczoną drobnymi falami w postaci akcentów funku czy hip-hopu. Niech ta pozorna jednolitość nas jednak nie zmyli – prawie każdy z utworów pozostaje wyjątkowy i spokojnie broni się poza kontekstem płyty.
Kolumbijka zabiera nas w elegancki, zmysłowy, momentami wręcz parny od erotyzmu rejs po różnych odcieniach miłości i związków. Album zaczyna się mocnym akcentem – na drugim miejscu listy utworów znajdziemy I Wish you Roses, pierwszy z promujących wydawnictwo singli, na którym Uchis z sympatią i bez cienia goryczy wobec byłego partnera wspomina ich dawną relację, życząc mu jak najlepiej na nowej drodze życia. Motyw wspominania swoich eks powraca jeszcze kilka razy, choć nie zawsze z tak pozytywną energią – w Hasta Cuando (moim zdaniem najlepszym utworze na płycie, zarówno tekstowo, jak i formalnie) czy Moral Conscience podchodzi do nich dużo bardziej krytycznie, dostrzegając jednak również błędy, które popełniła w przeszłych związkach. Zdaje sobie sprawę, że dzięki tym doświadczeniom mogła rozkwitnąć i dojrzeć jako kobieta oraz partnerka. Na tej podstawie zbudowała swoje poczucie uznania wobec samej siebie oraz znacznie bardziej wartościowe relacje romantyczne – w większości utworów odnajdziemy to poczucie głębokiej satysfakcji płynącej ze związku. Jako przykłady można przytoczyć dwa kolejne fantastyczne utwory – Endlessly czy zwiastujące koniec albumu Moonlight
Aby podsumować jednym zdaniem – Red Moon in Venus dostarcza nam muzycznych doświadczeń najwyższej próby, umożliwiając jednocześnie głęboki wgląd w kobiecą duszę i zmysłowość. Rzecz absolutnie godna polecenia.
KACPER RZEŃCA
recenzje / kwiecień 2023
Paramore – This Is Why
Kali Uchis – Red Moon in Venus
100 gecs – 10,000 gecs
Cztery lata temu 100 gecs wydało swój debiut, który był powiewem (bądź nawet tornadem) świeżego powietrza. 1000 gecs stał się jednym z kamieni milowych internetowej kultury i wzorem dla nowopowstających gatunków. Czy ostatnia płyta okazała się równie rewolucyjna?
10,000 gecs znacząco różni się od debiutu zespołu. Na nowym albumie rozpoznawalne brzmienie duetu, będące mieszanką agresywnego auto-tune’a, pitchowanych wokali i nowatorskiej hyperpopowej produkcji, zostaje praktycznie całkowicie zastąpione przez znacznie bardziej konwencjonalną paletę dźwięków. Zdecydowana większość perkusji na płycie to nie jak do tej pory eksperymentalno-futurystyczne eksplozje zaprogramowane cyfrowo, tylko stosunkowo standardowy łomot na live’owych kickach, snare’ach i hihatach. Podobnie jest w przypadku przesterowanego basu, który w dużej mierze został zastąpiony agresywnymi partiami gitarowymi. Uzależnienie od „prawdziwych” instrumentów być może zostało podyktowane nabytymi doświadczeniami z koncertów lub koniecznością zmiany wyeksploatowanej formuły.
Wygląda na to, że 100 gecs nieprędko wrócą do swojego starego brzmienia i chociaż ich nowe utwory na pewno tracą przez to trochę na innowacyjności i świeżości estetyki, nie oznacza to, że są złe. Jest wręcz przeciwnie. Utwory na 10,000 gecs stanowią doskonały przykład songwriterskiego geniuszu Laury i Dylana. Pomimo wybrania pozornie bardziej odtwórczego stylu aranżacji, duet postarał się, by nowe kawałki były wypełnione po brzegi ekscytującymi momentami, maksymalną energią i charakterystycznym dla zespołu humorem (jak cudownie urocze jest Frog On The Floor – zdecydowanie w topce gekonów). Przy odbiorze krążka warto pamiętać, że gdy zespół wydał swój debiut, sporo osób odstraszył stopień awangardy odgrywającej się przed ich uszami. Bardziej rockowe i nieprzetworzone brzmienie może uczynić album przystępniejszym dla szerszej publiczności.
Choć 10,000 gecs nie do końca odpowiada dotychczasowym wyobrażeniom o duecie, to jest to bez wątpienia kolekcja genialnych piosenek, które tym razem można pokazać znajomemu słuchającemu Nirvany i Taco Hemingwaya bez lęku o jego wrażliwe kubki słuchowe.
Amerykańska wokalistka, okrzyknięta przy okazji premiery debiutanckiego albumu Take Me Apart „nadzieją i wybawieniem współczesnego r&b”, powraca z drugą płytą, która stanowi zaproszenie do podróży w głębiny.
Woda fascynuje Kelelę. Ten żywioł stanowi główną oś albumu (również wizualnie) i staje się metaforą wielu stanów i emocji: wyciszonej medytacji w odprężającej kąpieli, melancholijnej, ale przerażającej pustki z burzą w tle, miłosnych uniesień w rozgrzanym pomieszczeniu. Artystka ogrywa wodny motyw również w warstwie produkcyjnej: pomaga przy tym Asmara, z którą Kelela współpracowała już przy okazji innego „mokrego” dzieła – mixu Aquaphoria . Bazujący na tej nici porozumienia klimat albumu stanowi jednocześnie największą zmianę w stosunku do poprzedniej płyty. Podczas gdy Take Me Apart było skondensowane i bogate od gęstej produkcji, na Raven więcej jest powietrza i przestrzeni, utwory zazwyczaj rozwijają się wolniej, ale zarazem nie mają problemu z tym, aby w pewnej chwili pojawiła się kontrująca breakbeatowa czy basowa wstawka, stanowiąca spoiwo z kolejną kompozycją. Rzeczywiście Raven słucha się przez to jak mixu, jednak nie przeszkadza to niektórym utworom wyróżniać się na tle pozostałych. Happy Ending do zabawy zaprzęga drum and bass, a On the Run zachwyca przytłumionym dancehallowym refrenem. Kompozycja tytułowa z kolei brzmi początkowo jak gęstniejący trip hop rodem z horroru, by potem przenieść słuchacza w rzeczywistość dyskoteki, niemal fizycznie gniotącej basem. Otwierające płytę Washed Away nie bez powodu kojarzyć się może natomiast z Enyą – medytacyjne syntezatory i górujący nad nimi czysty, donośny wokal kreują atmosferę płyty i budują motyw muzyczny, który powróci również na jej końcu.
Raven może się kojarzyć z debiutanckim albumem Aquarius od Tinashe. Obie płyty „budują na wodzie”, obie artystki ciągle redefiniują w swojej twórczości współczesne r&b. I prawdopodobnie za kilka lat Raven znajdzie się w tym samym kanonie płyt kultowych dla tego stylu co Aquarius. Wypełnienie klubowego brzmienia zmysłowością aż do granic gatunku udowadnia, że mało kto potrafi pływać z taką gracją jak Kelela.
/ recenzje
JAN OGONOWSKI
JACEK WNOROWSKI
38–39
Kelela – Raven
Laureaci Grammy za piosenkę Unholy w kategorii duet roku, czyli Sam Smith i Kim Petras, wzbudzili zamieszanie w świecie popkultury. Jako członkowie społeczności LGBTQ+ starają się otwierać drzwi osobom, które z powodu swojej orientacji czy płci napotykały trudności w biznesie muzycznym. Sam Smith, mimo tego, że działają w branży od dziesięciu lat, wraz z wydaniem swojej najnowszej płyty Gloria nadal muszą zmagać się z negatywnymi komentarzami – niekoniecznie odnoszącymi się do ich twórczości, za to nawiązującymi do ich ubioru, aparycji i życia prywatnego. Gloria to ich czwarty album studyjny. Jak mówią sami artyści, jest to pierwsza płyta, na której w pełni mogli wyrazić siebie. Jako osoby nieheteronormatywne i niebinarne w przeszłości byli proszeni przez swoją wytwórnię o unikanie tematyki seksualnej w swoich piosenkach dla dobra ich sprzedaży. Jednak sukces Unholy udowodnił, że ich managerowie byli w błędzie. Tytułowy utwór Gloria jest podświadomym głosem w głowie Sama, który oświetla ich serce światłem optymizmu w trudnych chwilach. Utwór został nagrany razem z chórem kościelnym Cantate, do którego należeli w przeszłości. Cały album jest bardzo spójny. Wyróżniają go delikatne przejścia między piosenkami. Wstawka z utworu Over the Rainbow czy słynna wypowiedź RuPaula If you can’t love yourself, how in the hell you gonna love somebody else? idealnie nawiązują do etapu życia, w jakim są Sam Smith. Po swoich 30. urodzinach postawili na pracę nad sobą, a zarazem radość z życia. Tę pozytywną energię idealnie oddaje ich singiel I’m Not Here to Make Friends.
Sam Smith są bardzo samoświadomymi artystami, co przenosi się na teksty ich piosenek. Na przykład w utworze Perfect obiektywnie ocenili siebie. Love Me More jest z kolei zaproszeniem wystosowanym wobec fanów do podążania za ich autentyczną wersją siebie. Płyta Gloria to celebracja życia w zgodzie z samym sobą i zrozumienia dla samego siebie.
Pigs Pigs Pigs Pigs Pigs Pigs Pigs – Land of Sleeper
Uderzeniem ostatecznego młota rozpoczyna się podróż przez dźwięki Land of Sleeper, czwartego studyjnego wydania zespołu o osobliwej nazwie Pigs Pigs Pigs Pigs Pigs Pigs Pigs. Przez niemal 41 minut zespół z Newcastle upon Tyne w północnej Anglii prowadzi nas przy pomocy szerokich jak Trasa Łazienkowska i tłustych jak rosół od babci gitarowo-basowych riffów przez ich wizję stoner metalu. Jest ona mroczniejsza niż dotychczas. Dlaczego? Do końca nie wiadomo. Niezależnie od przyczyn takiego stanu rzeczy, proces tworzenia albumu był, jak twierdzi gitarzysta Adam Ian Sykes, niemal religijnym doświadczeniem. Drugi gitarzysta oraz producent, Sam Grant, uważa cięższe momenty albumu za muzycznie euforyczne i uwalniające. Efekt pracy zbiorowego umysłu brytyjskiego zespołu może nam, słuchaczom, przynosić rozmaite doznania. Pędzący metalowy taran zgodnie ze spostrzeżeniami Granta może napełnić energią i stanowić wentyl dla skumulowanych emocji. Może poprowadzić ku skojarzeniom i wyobrażeniom, które są równie baśniowe, co mroczne, z cienkiej granicy między ludowymi opowieściami o stworzeniach nie z tego świata a gotyckim horrorem rodem z północnoangielskich zamków, lasów i wrzosowisk. Szczególnie pasującym do tej drugiej wizji momentem jest The Weatherman – utwór inny od pozostałych, bardziej powolny, skupiony na budowaniu atmosfery. Wokale, wśród których da się usłyszeć żeńskie głosy, mogą przywoływać skojarzenia ze śpiewami diabłów i czarownic w czasie sabatu w środku lasu.
Sama mnogość interpretacji Land of Sleeper jest wystarczającym powodem, by sięgnąć po to wydawnictwo. Zachęcam do odbycia tej podróży wraz z Pigs x7. Włączenia płyty i obserwowania, co czuje się w wyniku jej dźwięków. No i jak najgłębszego czucia tego czegoś, czymkolwiek by to nie było.
Po czterech latach od ostatniego wydawnictwa kanadyjski piosenkarz Mac DeMarco powrócił z nowym krążkiem, zatytułowanym Five Easy Hot Dogs. W odróżnieniu od poprzednich albumów, piąta płyta składa się w całości z utworów instrumentalnych. DeMarco tworzył je w 2022 r. podczas spontanicznej samotnej podróży po Stanach Zjednoczonych. Artysta przyznał, że nie zakończy swojego objazdu, dopóki nie skomponuje całego spójnego krążka. Każdy utwór z nowego albumu kanadyjskiego artysty zaczerpnął swoją nazwę od miasta, w którym został nagrany i zmiksowany, a ich lista odzwierciedla porządek chronologiczny, w jakim zostały wyprodukowane.
Five Easy Hot Dogs trwa niecałe 35 minut i składa się z 14 utworów. Artysta utrzymał dzieło w charakterystycznym dla siebie stylu, wyzwalającym u słuchacza pewne uczucie spokoju i nostalgii. Znając poprzednią twórczość Kanadyjczyka można od razu poznać, że nowe kawałki są jego autorstwa. Jednocześnie utwory te różnią się od wcześniejszych. Przede wszystkim pozbawione są wokalu, który zawsze był nieodłączną częścią twórczości DeMarco. Nie niosą ze sobą istotnego przesłania, które było zawarte w jego poprzednich tekstach. Są to po prostu delikatne kompozycje, przepełnione charakterystyczną dla artysty linią melodyczną z łagodną wibracją syntezatora. Mac DeMarco jako multiinstrumentalista potrafi w harmoniczny sposób dopasować do siebie instrumenty i połączyć je w całość. We wszystkich utworach możemy usłyszeć wybijającą się gitarę akustyczną oraz dźwięki instrumentów klawiszowych.
Five Easy Hot Dogs w pierwszej kolejności poleciłabym fanom spokojnych i delikatnych brzmień, ceniących sobie dźwięk klasycznych instrumentów. Jest to album idealnie nadający się do słuchania w letnie dni czy podczas wieczornej przejażdżki samochodem. Utwory pozwalają się odprężyć, potrafią wywołać też uczucie pewnego spokoju i radości. DeMarco stwierdził, że dedykuje ten album również osobom, które czują się, jakby nie potrafiły odnaleźć swojego miejsca na ziemi. Fani mają nadzieję, że to 35-minutowe dzieło jest zapowiedzią większego projektu, na który czekają ze zniecierpliwieniem.
kwiecień 2023 recenzje /
MICHAŁ WRZOSEK
DIANA MOŚCICKA
Sam Smith – Gloria
KAROLINA CHALCZYŃSKA
Mac DeMarco – Five Easy Hot Dogs
Nieumienie w brzydotę
Polska jest brzydka. Powiem więcej, jest w ścisłej czołówce najbrzydszych krajów. Jak nie w całej Europie, to na pewno w UE. Czy samo bycie paskudnym miejscem jest czymś jednoznacznie złym? Zdecydowanie nie. Weźmy chociażby taki Berlin, miasto, którego nie da się nazwać ładnym w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Biedni turyści przyjeżdżają do stolicy Niemiec w poszukiwaniu cukierkowych kamieniczek i pięknych pałacyków i już nigdy tam nie wracają, a swój wyjazd uważają za jeden z największych podróżniczych błędów swojego życia. Cóż, zderzenie z miastem, gdzie połowa centrum wygląda jak zwyczajne wschodnioeuropejskie blokowisko, stacje metra pachną papierosami i marihuaną, a lepszej lub gorszej jakości graffiti można znaleźć nawet w najmniej spodziewanych miejscach, nie dla każdego musi być przyjemne. Ja akurat Berlin uwielbiam. Właśnie ta jego bezpretensjonalność i anarchistyczno-punkowy vibe stanowią dokładny tego powód. Jest w tym wszystkim poczucie oddolności, chaotycznego, a jednocześnie kontrolowanego i zaakceptowanego przez ogół buntu przeciwko mainstreamo wi. To jedno z tych miejsc, które pozwala zachować cień nadziei, że może jednak nie jesteśmy skazani na wieczne egzystowanie w neoliberalnym świecie, gdzie epatowanie swoim statusem ekonomicznym stanowi najważniejszy wyznacznik wartości. Ze wszystkich wielkich miast, które odwiedziłem, to wydawało mi się jakieś takie najbardziej ludzkie, organiczne. Mógłbym (i chciałbym) kiedyś tam zamiesz kać. Polska również do pięknych nie należy. Nie jest to jednak ten rodzaj brzydoty, z jakim byłbym się w stanie zaprzyjaźnić. W obszernym rankingu rzeczy, które w nadwiślańskim kraju wkurzają mnie najbardziej, krajobraz zajmuje jedną z najwyższych pozycji, gdzieś między wszechwładzą kościoła katolickiego a systemową LGBT-fobią. Może spojrzenie to wypaczone jest przez moje zainteresowanie architekturą i estetyką miejską, które każą mi oceniać je jako ważniejsze, niż są w rzeczywistości. Jednak nie da się zaprzeczyć, że to właśnie one stanowią wizytówkę każdego miejsca, kształtując pierwsze wrażenie turystów i przewijając się w tle życia codziennego mieszkańców. Podejście do estetyki opowiada historię o nas samych, wpływa na to, w jaki sposób będziemy postrzegani przez innych. To akurat, podobnie jak Berlinowi, Polsce się udało. Niestety jesteśmy neoliberalnym krajem, małpującym najgorsze pomysły myśli reaganowsko-thatcherowskiej i jako taki kraj jesteśmy postrzegani. Nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo, więc czemu by nie poobklejać reklamami wszystkiego co się da? Że okno sąsiada jest teraz zasłonięte? Jego problem – mój zysk jest ważniejszy niż jego dobrobyt. Że całkiem ciekawa architektura została zdewastowana? A co mnie to obchodzi, przynajmniej
wszyscy będą wiedzieli, że za 150 m w prawo jest zakład wulkanizacyjny, a za 2 km supermarket. Taki obraz nasz, narodu wąsatych Januszy, nienawidzących swoich sąsiadów i myślących, że jakiekolwiek regulacje to personalny atak mający na celu ich zniszczyć. To jest najgorszy rodzaj buntu, niezwykle egoistyczny, nieprowadzący do niczego konstruktywnego. 38 mln samotnych wysp nie jest w stanie stworzyć spójnej całości. Mogą co najwyżej licytować się, która z nich dysponuje większymi zasobami i ostentacyjnie demonstrować swój status. Oj, kocha polski naród pokazywać na jak wiele go stać, jak mało dzieli go – w jego mniemaniu – od zachodniego świata. Samotne wyspy otoczone są morzem kompleksów, oblewającym je wysokimi falami za każdym razem, kiedy ktokolwiek odważy się wyrazić o Polsce inaczej niż w samych superlatywach. Dlatego musimy na każdym kroku pokazywać, że wcale nie jesteśmy gorsi od innych. Nie chodzi o to, żeby miało to jakiś sens albo było praktyczne, ważne, żeby wyglądało na bogato. Weźmy sobie takie warszawskie wieżowce, chaotycznie porozrzucane po całym centrum miasta, potęgując już wcześniej wszechobecną niespójność zabudowy. Nie jestem przeciwko budowaniu wieżowców per se, wręcz przeciwnie, potrafię docenić ich urok. Jestem przeciwko budowaniu ich (jak i czegokolwiek innego, bo przykłady można by wymieniać w nieskończoność) bez dokładnego przemyślenia. Poczucie dowartościowania jest tylko chwilowe, z bublami wynikającymi z megalomanii trzeba zmagać się o wiele dłużej. A można przecież podejść do kreowania przestrzeni z o wiele większym luzem i wiarą w oddolność, jak taki MDM choćby. To jedno z bardzo niewielu miejsc w Warszawie, które mają w sobie coś z berlińskiej pozytywnej anarchii, ukształtowanych przez niepasujących do mainstreamu dla niepasujących do mainstreamu. Ale taka brzydota przeciętnemu Polakowi-Januszowi nie pasuje, wręcz go przeraża, bo jeszcze ktoś z zagranicy zobaczy i pomyśli, że nad Wisłą cały czas niedźwiedzie chodzą po ulicach. Za mało kapitalistycznie, za mało pieniądza sobą ukazuje, a wręcz może sugerować, że go brakuje. Taka mentalność zabija polskie miasta. Wszechobecne reklamy i bezładnie porozrzucane architektoniczne błyskotki nie pokazują, że jesteśmy piękni i bogaci, wręcz przeciwnie. Mam wielką nadzieję, że nasz naród w końcu to zrozumie. 0
Filip Wieczorek
Red. Wieczorek niestety zaginął w akcji, dlatego opisu nie ma. Niemniej dział reportaż złożył, za co chwała kamratowi!
/ red. Wieczorek znęca się nad ucieśnionym narodem polskim 40–41
Tonący i brzytwa
W moim poprzednim tekście podważyłem stwierdzenie, jakoby generujące obrazy sieci neuronowe stanowiły niebezpieczny przełom dla sztuki – a przez to, dla człowieka. W tym tekście, zamierzam przedstawić teorię odnośnie do tego, co faktycznie mogłoby ten przełom wcielić w życie.
AUTOR: TYTUS DUNIN
Wmiarę tego, jak automatyzacja rośnie w siłę (lub raczej w moc sprawczą), w siłę rośnie również zażartość jej krytyków. W poprzednim numerze Magla zarysowałem swoją opinię na temat artystycznej strony sztucznej inteligencji, podchodząc sceptycznie do apokaliptycznych proroctw z nią związanych. Jednakże, po złożeniu uprzedniego działu zacząłem się zastanawiać – jaki byłby możliwie najbliższy przełom w nowoczesnej technologii, który w znaczny sposób zmieniłby to, jak kolektywnie podchodzimy do sztuki jako całej?
Naturalnie, pierwszą instynktowną odpowiedzią jest stworzenie sztucznego umysłu, który dorównałby umysłowi ludzkiemu. Jakkolwiek uzasadniona mogłaby być ta propozycja – ze względu na szeroko omawiany obecnie rozwój AI – moim zdaniem, stworzenie sztucznego umysłu nie wpłynęłoby znacząco na sztukę, czy to literacką, czy to plastyczną. Jest tak dlatego, że wartościowa sztuka – czyli ta, na którą warto zwrócić uwagę – jest nierozerwalnie związana z człowiekiem. Zanim jednak któryś z czytelników oskarży mnie o antropocentryzm (jakkolwiek wcale nie poczułbym się obrażony), pozwolę sobie rozłożyć moją argumentację na trzy płaszczyzny.
Umysł bezużyteczny
Po pierwsze – tak jak wspomniałem w poprzednim tekście, wartościowa sztuka nie jest wyłącznie oparta na przedstawieniu czegoś, najlepiej w estetycznie efektowny sposób. Sztuka ta walczy o swoje miejsce w historii, zawiera w sobie głębszą ideę, trafną analizę rzeczywistości lub wymyślny żart – sztuczna inteligencja, bezmyślnie porównując prawdopodobieństwa, może to imitować, ale nie będzie stał za tą imitacją świadomy proces myślowy. Przenosi to mnie zatem na płaszczyznę drugą – gdyby nawet udało się skonstruować w pełni świadomy sztuczny umysł, który podpierałby swoją imitację konkretną wiedzą o świecie, nigdy nie będzie w stanie stworzyć dzieła godnego swojego miejsca w historii. Jest tak dlatego, że sztuka u swoich podstaw zakłada wytwarzanie połączenia między ludźmi – a proces ten zaczyna się od wytworzenia więzi między autorem a odbiorcą. Jeśli jednak autor nie jest fizyczną osobą, nie może swoją jednostkowością spajać dzieła, budując jej znaczenia w historii. Innymi słowy, jeśli dzieło jest wytworem sztucznej inteligencji na tyle dobrze wytrenowanej, że potrafiłaby stworzyć przekonywające dzieło sztuki o spójnej koncepcji, oznacza to, że dzieł tych może
wygenerować nieskończoną liczbę – sieć owa nie jest ograniczona przecież zmęczeniem czy śmiercią – przez co żadne z tych dzieł nie ma najmniejszego znaczenia.
Załóżmy jednak, że wytworzone tak dzieło mogłoby zostać arbitralnie uznane za wielkie – co samo w sobie byłoby nieco żałosne – jedynie ze względu na dostrzeżone w nim walory estetyczno-intelektualne. Przecież, jak można argumentować, dokładnie taki los spotkał dzieła Homera, będące artefaktem kultury oralnej, a przez to nieposiadające jednostkowego autora (jako że teksty te nieustannie zmieniały się na przestrzeni lat, będąc zapamiętywanymi i odśpiewywanymi przez kolejnych aojdów).
Prowadzi to do trzeciej, ostatniej płaszczyzny mojej argumentacji – nawet jeśli udałoby się stworzyć sztuczną inteligencję, która swoją twórczością przekroczyłaby ogranicze-
nałości z doskonałości. Jeśli byłoby to możliwe, to z pewnością nie przy użyciu obecnych metod, za pomocą których trenujemy sieci neuronowe.
Podstępny chwyt
nia zawierające się w dwóch poprzednich płaszczyznach, nie byłaby ona zdolna przemóc ostatniego ograniczenia. Jest tak dlatego, że zawiera się w nim paradoks.
Sztuka u swoich podstaw jest wyrażeniem ludzkiego uprzedzenia, ludzkiej niedoskonałości, pychy, głupoty i stronniczości. Jak zatem algorytm, który, aby być zdolnym do opanowania języka lub sprawności plastycznej na wysokim poziomie, zostać musiał wytrenowany na ogromnej ilości danych, miałby przezwyciężyć dwie poprzednie płaszczyzny, jednocześnie demonstrując niedoskonałość? W tym pomyśle leży głęboko zakorzeniona sprzeczność – maszyny i komputery zaprojektowane zostały w taki sposób, aby u swoich podstaw demonstrowały ścisłą jednoznaczność, a wytworzenie przez nie wartościowej sztuki wymagałoby od nich wysnucia ambiwalencji, niedosko-
Co zatem byłoby dla mnie, na obecną chwilę, największym przełomem dla sztuki jako całej? Aby wysnuć spójną koncepcję, postanowiłem spojrzeć na to, co sprawia współczesnym maszynom i algorytmom największy problem. Nie jest to zatem mechaniczny mózg, lecz mechaniczna dłoń. Obecnie, najłatwiejszym sposobem na ocenienie, czy dany obraz został wygenerowany przez AI, jest uważne przyjrzenie się dłoniom. Nawet najlepsze obecnie algorytmy mają spory problem z poprawnym ich generowaniem – dłonie przez nie wytwarzane prawie zawsze mają niemożliwe proporcje, zlewają się z otoczeniem lub posiadają nieprawidłową liczbę palców. Jest tak dlatego, gdyż bazy danych, na których trenowane były te sieci neuronowe, nie opisują dłoni z należytą dokładnością – ponieważ wszyscy wiemy, czym jest dłoń i nie przykuwamy zbytniej uwagi do jej pozycji. Poprawna generacja dłoni wymagałaby od AI przełamania drugiej płaszczyzny – a zatem, podparcia swojej generacji, to jest, imitacji wzorów, konkretną wiedzą o formie dłoni. Pozostawmy teorię – dlaczego mechaniczna dłoń, swoją sprawnością i precyzją przewyższająca dzisiejsze nieporęczne protezy, stanowiłaby aż taki przełom? Przede wszystkim, dopracowana mechaniczna dłoń łączyłaby w sobie szybkość, precyzję, siłę i uniwersalność ludzkiej ręki. Stworzenie jej sztucznej wersji oznaczałoby poważne zagrożenie dla rzemieślników, rzeźbiarzy czy nawet malarzy, których wytwory ręczne mogłyby zostać podrobione (wraz ze sztucznymi niedoskonałościami) taniej, szybciej i na masową skalę. Za przykład może posłużyć szydełkowanie, które do dziś nie zostało zmechanizowane – jest tak dlatego, że podstawowy ścieg szydełkowy wymaga dwudziestu ośmiu ruchów na przestrzeni dziewięciu osi obrotu – a to wykonać potrafi tylko ręka. Ponadto, para sztucznych rąk zdolna byłaby do wykonania prawie idealnej kopii danego malowidła lub danej rzeźby z dokładnością do każdego ruchu ręki.
Mechaniczna ręka może nie brzmieć zbytnio przełomowo, lecz w obecnych czasach stagnacji postępu (przynajmniej w porównaniu do lat ’80. i ’90.), stanowi ona prawdopodobnie największą nadchodzącą rewolucję ekonomiczną i technologiczną –która to tym razem nie ominie samej sztuki. 0
Stable Diffusion 2
kwiecień 2023
fot. Alan Cabello
graf.
SZTUKA felieton /
Moje belki są tak nieśmieszne, że mógłbym na nich bezkarnie publikować tajemnice państwowe.
SZTUKA / wystawa monograficzna
Zobaczyć dziewczynę z perłą.
Monograficzna wystawa Vermeera w Rijksmuseum
Dzieła Vermeera pobudzają wyobraźnię miłośników sztuki, oczarowując malarskim ujęciem wewnętrznego spokoju oraz wyważonym doborem świetlistych barw. Za sprawą największej po dziś dzień monograficznej wystawy Vermeera, odbywającej się w amsterdamskim Rijksmuseum, możemy doświadczyć hipnotyzującego uroku twórczości holenderskiego mistrza, przechadzając się pośród 28 zebranych dzieł.
AUTOR: WERONIKA KAMIEŃSKA
Zdaje się, że Rijksmuseum dokonało niemożliwego, przewyższając wynik poprzedniej, a zarazem pierwszej, monograficznej wystawy Vermeera aż o osiem dzieł. Niecałe 30 lat temu, w 1996 r., na ekspozycji w Waszyngtonie zebrano 20 obrazów, a w Hadze, gdzie kontynuowano wystawę, aż 22. Gdy weźmiemy pod uwagę trudności, jakie wiążą się ze sprowadzeniem 28 rozproszonych po świecie obiektów, nie jest przesadą stwierdzić, że wystawa w Amsterdamie jest wydarzeniem wyjątkowym – wydarzeniem, które stanowi wynik ścisłej współpracy Rijksmuseum z nowojorskim The Frick Collection oraz muzeum Mauritshuis w Hadze, których dzieła stały się podstawą pod to monumentalne przedsięwzięcie. Ostatecznie, do inicjatywy dołączyły także inne instytucje z siedzibami w Paryżu, Frankfurcie, a nawet Tokio, umożliwiając powrót obrazów Vermeera do ojczyzny. Jednak efektem współpracy było nie tylko powstanie wyjątkowej wystawy. W procesie jej przygotowania poszczególne dzieła przekazano bowiem do drobiazgowych badań, przeprowadzonych przez zespół kuratorów i konserwatorów. W ich wyniku odkryto szereg zmian, jakim zostały poddane obrazy jeszcze w trakcie procesu tworzenia, co rzuciło światło na metody wykorzystywane przez Vermeera oraz podejście artysty do budowania malarskiej kompozycji.
Spacer z Vermeerem
Sama wystawa nie jest duża. To zaledwie kilka niewielkich, minimalistycznie skonstruowanych sal, goszczących na swoich ścianach dzieła holenderskiego mistrza. Każda z nich wyposażona została w krót -
ki, zwięzły tekst traktujący o wyróżnionym przez kuratorów motywie — czytamy więc o malarskich początkach artysty, o jego zainteresowaniu budową przestrzeni wnętrza, oraz o motywie listu czy instrumentu. Poszczególne pomieszczenia tworzą tym samym logiczny, uporządkowany ciąg, płynnie przeprowadzając zwiedzających
Obrazy Vermeera zachwycają intymnym ujęciem zwykłej codzienności, delikatnością wprowadzanych gestów i spojrzeń, podkreślanych starannie dobranymi barwami.
przez wyróżnione tematy. Na uwagę zasługują opisy wybranych dzieł, które przybliżają historie stojące za danym obrazem oraz oferują krótką analizę ikonograficzną. Rozjaśniają one niektóre z wątpliwości, mogące pojawić się w trakcie zwiedzania i dostarczają szczodrą porcję ciekawostek –dowiadujemy się między innymi, co może przygotowywać służąca z obrazu Mleczarka albo jakimi instrumentami posługują się kobiety na obrazach muzycznych. Tłem, zarówno dla obrazów, jak i towarzyszących im opisów, są ciemne panele przedzielone ciężko opadającymi kotarami. Oba elementy podporządkowano stonowanym barwom, zamykającym się w kolorach szarości, granatu i bordo. Mrok przełamuje całkowicie przeszklony sufit, stanowiący najjaśniejszy punkt wystawy. Obrazy nie są więc przytłoczone przestrzenią, w któ -
rej się znajdują. Wybijają się z delikatnego tła, zachwycając swoimi barwami, dodatkowo uwydatnionymi dzięki poprawnemu zastosowaniu oświetlenia. Mimo przesłonięcia płócien warstwą ochronnego szkła, światło padające na jego powierzchnię nie tworzy refleksów, co pozwala na pełne doświadczenie kompozycji.
To, co na wystawie może wydawać się najbardziej zaskakującym, jest rozmiar niektórych z prezentowanych dzieł. Jednym z najmniejszych jest Dziewczyna w czerwonym kapeluszu osiągająca zaledwie 22,8 na 18 cm. Spoglądając na tak niewielkie płótno, łatwo o refleksję nad kunsztem artysty z Delftu.
Kariera w Delfcie
Umiejętności Vermeera doceniono już w czasach mu współczesnych. W swoim mieście z czasem stał się rozpoznawalnym i cenionym malarzem, co doprowadziło go między innymi do objęcia posady przewodniczącego cechu św. Łukasza, zajmującego się kwestiami artystycznymi. Z cechem tym związany był wcześniej ojciec Vermeera, handlarz sztuką, który prawdopodobnie pośrednio przyczynił się do zainteresowań syna. Od najmłodszych lat Jan otoczony był więc przez sztukę i mógł przysłuchiwać się rozmowom o malarstwie, toczącym się nieprzerwanie w przestrzeni rodzinnej gospody. Sukcesy Vermeera poprzedzone były sześcioletnim okresem nauki, w czasie którego mógł zgłębiać podstawy rzemiosła u Cornelisa Daemena Retwijcka, portrecisty prowadzącego niewielką akademię. Przypuszcza się, że po zakończeniu nauki u Retwijcka wyruszył do Utrechtu, gdzie pobierał dalsze nauki. Niewykluczona jest również jego obecność
42–43
w Amsterdamie. Warto jednak zaznaczyć, że są to jedynie spekulacje, niepotwierdzone w archiwach ani w innych źródłach. Z biegiem lat wieści o autorze Mleczarki stopniowo się rozprzestrzeniały, budując jego renomę – prace Vermeera znalazły się chociażby w zbiorach haskiego rzeźbiarza Johannesa Larsona. Według tekstów źródłowych głównymi klientami zainteresowanymi działalnością artysty mogli być Pieter van Ruijven i Maria de Knuijt – małżeństwo, w których domowej kolekcji znajdowało się nie mniej niż 20 dzieł przypisywanych Vermeerowi.
Czasy zapomnienia i wielkie odkrycie
O ile w XVII w. Vermeer był artystą rozpoznawalnym, o tyle zaledwie pół wieku później popadł w zapomnienie. Malarz znany był już tylko w ograniczonych kręgach pasjonatów oraz kolekcjonerów i choć jego dzieła okazjonalnie pojawiały się na aukcjach, często błędnie przypisywane były innym, bardziej znanym ówcześnie holenderskim artystom. Zainteresowanie Vermeerem ożywiło się nieco za sprawą paryskiego marszanda Jeana-Baptista-Pierra
Lebruna, który w 1792 r. pozytywnie wypowiedział się o jego twórczości. Za jego głosem podążyli inni, między innymi historyk i krytyk sztuki Théophile Thoré, który w publikacji z 1866 r. określił Vermeera jako „Sfinksa z Delft”, co miało odnosić się do szczątkowych informacji na temat biografii artysty. Co ciekawe, Thoré przez wielu uważany jest za odkrywcę Vermeera. Miał duży wkład w propagowanie wiedzy o artyście, stworzył również pierwszy katalog jego dzieł, w którym uwzględnił nieco ponad dwa razy więcej obiektów, niż obecnie przypisywanych jest Vermeerowi. Na przełomie XIX i XX w. jego obrazy weszły w posiadanie największych muzeów – amsterdamskiego Rijksmuseum oraz Metropolitan Museum of Modern Art w Nowym Jorku. Od tego czasu przeprowadzono wiele badań i technicznych analiz mających pogłębić wiedzę na temat twórczości holenderskiego artysty.
Dziewczyny z perłami
Chyba każdy choć raz spotkał się z najbardziej rozpoznawalnym obrazem Vermeera, Dziewczyną z perłą. Na wystawie w Rijksmuseum mamy wyjątkową okazję oglądać ją na żywo w otoczeniu innych znakomitych dzieł. Jej hipnotyzujące spojrzenie przyciąga i nie daje o sobie zapomnieć, zwłaszcza gdy przyglądamy się ob -
razowi z bliska, dostrzegając najmniejsze detale. Najważniejszym z nich jest perła, która, wyraźnie wyeksponowana, koncentruje na sobie wzrok, zachwycając odbijającymi się na jej powierzchni refleksami światła. Patrząc na inne, zebrane na wystawie obrazy Vermeera, łatwo dostrzec, że motyw pereł powtarza się bardzo często –ich sznury zdobią kobiece szyje, a perłowe kolczyki podkreślają delikatne rysy twarzy. Niektóre z nich zostały zaznaczone jedynie delikatnym pociągnięciem pędzla, tylko sugerującym obecność ozdoby, a inne, jak w przypadku Dziewczyny z perłą wyraźnie odcinają się od pozostałych elementów i zadziwiają swoimi rozmiarami. Obłe formy pereł przyozdabiają również twarze Dziewczyny w czerwonym kapeluszu oraz Dziewczyny z fletem . W obu przypadkach ozdoby namalowane zostały na wyjątkowo małym formacie płótna, co sprawia, że z daleka wyglądają jak odbi jające światło, jasne punkciki. Zaintereso wanie Vermeera perłami było zakorzenione w trwającej w połowie XVII w. modzie na te kosztowne zdobienia. Sprowa dzane głównie z terenów Azji, nierzadko osiągały ceny znacznie przewyższa jące możliwości fi nansowe artysty. Można więc z du żym prawdopodo bieństwem po dejrzewać, że Vermeer korzystał z tańszych zamienników, czyli biżuterii szklanej sprowadzanej z Wenecji.
Zachwycić się Vermeerem
Nastrojowe sce ny zamknięte w cia snych przestrzeniach niewielkich pokoi, kobiece por trety, sznury pereł i widok Del ftu. Vermeer nie zostawił po sobie wielu dzieł, jednak każde z nich opowiada pew ną indywidualną historię, zbliżając nas do życia co dziennego mieszkańców miasta. Artysta pozwa la przyjrzeć się ich zwyczajom, podej
rzeć podczas pracy i odpoczynku oraz poznać wystrój wnętrz, w których funkcjonowali każdego dnia. Obrazy Vermeera zachwycają intymnym ujęciem zwykłej codzienności, delikatnością wprowadzanych gestów i spojrzeń, podkreślanych starannie dobranymi barwami. Rozświetlone kolory i wystudiowane kompozycje urzekają, zwłaszcza oglądane na żywo. W interpretacji amsterdamskiego Rijksmuseum dodatkowo możemy spoglądać na obrazy Vermeera jako na większy, spójny wycinek całości, oddający charakter malarskich poszukiwań artysty. Zachwyćmy się więc jego światem, zatopmy we wszechogarniającej ciszy i kojącym spokoju, choćby tylko spoglądając na niego przez ekran komputera. 0
wystawa monograficzna/
SZTUKA kwiecień 2023
SZTUKA
/ artystyczne odznaczenia
Paleta inspiracji
Widząc osobę ze złotą lub srebrną broszką w kształcie palety malarskiej nasuwa się myśl – to na pewno jest artysta! Niewiele osób wie, że właśnie taka odznaka jest znakiem rozpoznawczym laureatów konkursu Inspiracje. Każdy artysta, który dostał to odznaczenie, w pewnym momencie życia zdecydował się na związanie swojej przyszłości ze sztuką, co zdecydowanie nie należy do prostych decyzji.
Fundacja Sztuki Współczesnej PALETA została założona w 2002 r. przez dwóch braci: Stanisława i Krzysztofa Kluzów. Jej projektem wiodącym jest ogólnopolski konkurs Inspiracje, przeprowadzany corocznie od 2018 r. Fundacja została powołana w celu promocji twórczości studentów i młodych absolwentów uczelni artystycznych. Działa na rzecz budowania wizerunku, zdobywania samodzielności na rynku sztuki, a także tworzenia relacji z odbiorcami sztuk plastycznych.
Jak można przeczytać na oficjalnej stronie
Fundacji: Młodzi twórcy często są stawiani przed trudnymwyborempomiędzytrwaniemprzyścieżce początkowoobranej,a podporządkowaniemsiękomercji.Osobypracowitei zdolnew długimokresie ostatecznieosiągnąsukcesartystyczny(niekoniecznie komercyjny). Fundacja powstała m.in. w celu, abytengodnydonaśladowaniaprzykładpopularyzowaći pomagaćadeptomsztukiwytrwaćw pierwotnych decyzjach.
Historia Złotej Palety
Pisząc o Fundacji warto wspomnieć o Piotrze Wollenbergu – ojcu Marii Wollenberg-Kluzy, która jest prezesem i patronkę fundacji. Studiował on na warszawskiej ASP w pracowni Tadeusza Pruszkowskiego, artysty znanego z organizowania plenerów malarskich w Kazimierzu Dolnym (opisywanych m.in. przez Marię Kuncewiczową w powieści Dwa księżyce), Pruszkowski szczególnie dbał o serdeczne kontakty między studentami. Dzięki temu, mimo różnic, wśród jego uczniów szybko powstała szczególna więź.
Teraz czasy są zupełnie inne, ale idea pozostaje podobna: pomóc artystom nie tylko w wybiciu się na rynku, ale także dać możliwość poznania nowych, ciekawych osób, które – tak jak oni – pasjonują się sztuką. Konkurs nie skupia się jedynie na malarstwie – laureatami zostają tak-
że osoby tworzące linoryty, grafiki komputerowe i rzeźby. W ten sposób naturalnie powstaje możliwość rozwoju środowiska artystycznego otwartego na różne perspektywy i środki wyrazu, a nie związanego z jednym, utartym nurtem. Emblemat „Palety”, wręczany laureatom, został zaprojektowany na wzór małej, srebrnej przypinki w kształcie palety malarskiej, jaką własnoręcznie wykonał i często nosił Piotr Wollenberg. Jest to sentymentalny, rodzinny rekwizyt, będący symbolem sztuk pięknych. Oprócz emblematów ze złota i srebra, Fundacja zapewnia swoim laureatom możliwość wzięcia udziału w wystawach i odebrania folderów przedstawiających ich twórczość.
Teraz czasy są zupełnie inne, ale idea pozostaje podobna: pomóc artystom nie tylko w wybiciu się na rynku, ale także dać możliwość poznania nowych,ciekawychosób,które–takjak oni–pasjonująsięsztuką.
Konferencja w Szkole Głównej Handlowej
Szkoła Główna Handlowa w Warszawie 16 listopada 2022 r. była gospodarzem konferencji pt. Inspiracje Młodej Sztuki Polskiej . Wydarzenie to zostało zorganizowane przy współpracy z Fundacją Sztuki Współczesnej PALETA oraz Instytutem Debaty Eksperckiej i Analiz Quant Tank. Patronat nad przedsięwzięciem objął rektor uczelni SGH dr hab. Piotr Wachowiak.
Pierwszym z kluczowych zagadnień konferencji była rola uczelni w przygotowaniu do samodzielnej pracy artystycznej. Z jednej strony, młodzi artyści często są niewystarczająco przygotowani przez swoje uczelnie do wejścia na rynek. Studia skupiają się na doskonaleniu warsztatu, ale nie uczą przedsiębiorczości. Z drugiej strony, w Polsce edukacja na temat sztuki jest na dość niskim poziomie. Często dochodzi do takich sytuacji, że osoby mające wystarczające środki zamiast decydować się na wsparcie młodego artysty poprzez nabycie jego obrazu decydują się na zakup wydruków lub reprodukcji znanych dzieł sztuki.
Z jednej strony, większość ludzi lubi sztukę „łatwą w odbiorze”. Obrazy nie muszą mieć głębszego znaczenia, wystarczy, że ładnie wyglądają na ścianie. Chociaż duża część artystów oferuje także dzieła tego typu, przeciętny konsument decyduje się na łatwiejszą opcję, czyli wybór abstrakcyjnych kropek i kresek w ramce z Ikei. Z drugiej strony, im większa rozpoznawalność twórcy, tym większa wartość jego dzieła. Ludzie kupują więc reprodukcje klasyków, nawet jeśli prace młodych artystów niekoniecznie odbiegają od nich pod względem estetycznym lub warsztatowym. Silna reputacja daje przewagę, która jest prawie nie do przeskoczenia.
Pesymistyczna wizja?
Konferencja pokazała, jak trudną drogę mają przed sobą młodzi artyści decydujący się na związanie swojej kariery ze sztuką. Dzisiejsze czasy pozwalają jednak twórcom na budowanie wspólnoty. Artyści zrzeszają się na grupach na Facebooku, dzieląc się swoją twórczością i doświadczeniami. Możliwość kontaktu na taką skalę nie była dotąd możliwa. Poprzez zapewnienie artystom możliwości zaprezentowania swoich prac oraz nawiązania kontaktów z osobami związanymi ze sztuką, PALETA pomaga osiągnąć sukces w byciu „niezależnym artystą”. 0
AUTOR: MILENA MINDYKOWSKA
fot. Daian Gan
44–45
Styl życia
Polecamy:
46 SPORT Àvélo
Sezon kolarski w pełni
49 CZŁOWIEK Z PASJĄ Zarzucam blazę Wywiad z Julią Rocką
53 TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO Współczesna komercjalizacja cierpienia
Komercjalizacja zachowań aspołecznych
Nie mój styl
MARIA BOGUTA
Wytwory ludzkich rąk i umysłów otaczają nas wszędzie. Obok niektórych z nich przechodzimy obojętnie. Traktujemy je bowiem wyłącznie jako fragment przestrzeni, w której poruszamy się codziennie. Inne skupiają naszą uwagę na dłuższy czas, a co za tym idzie, w zależności od przeznaczenia i faktury, stają się tymczasową lub trwałą pożywką dla wybranych zmysłów: dotyku, słuchu, wzroku, smaku, węchu. W rezultacie mogą wywołać w nas całą gamę emocji oraz myśli – zarówno pozytywnych, jak i negatywnych, zależnie od naszych nastrojów oraz preferencji.
mierzone w oceniane przez nich dzieła i ich twórców. Wpadają wówczas w pułapkę paradoksu. Skupiają się bowiem na swych przeżyciach wewnętrznych tak bardzo, że zapominają osądzić samych siebie.
Zdarza się, że gdy wchodzimy w rolę od-
biorcy cudzego wytworu łatwo nam formułować sądy na jego temat.
W naszych głowach tworzy się wówczas suma wrażeń zwana opinią. Ma ona to do siebie, że jest zawsze subiektywna, często wyrażana słowami, czasem – choć nie za każdym razem – niesprawiedliwa i pretensjonalna. Zdarza się, że gdy wchodzimy w rolę odbiorcy cudzego wytworu łatwo nam formułować sądy na jego temat. Czy równie gładko przychodzi nam jednak refleksja nad tym, jak mógł przebiegać sam proces twórczy i ile pracy włożył w swoje dzieło autor?
Niekiedy ludzie zatracają się w swoich sądach do tego stopnia, że zaczynają błędnie postrzegać je jako prawdę obiektywną. Tym samym mimowolnie stają się niewolnikami własnych emocji. Nierzadko wypowiadają w związku z tym krzywdzące twierdzenia, wy-
Zanim wyrazimy swoją opinię, powinniśmy wpierw zastanowić się nad doborem używanych słów. Przed sformułowaniem negatywnej oceny warto przy tym zadać sobie parę pytań –czy postrzegamy dane dzieło w taki, a nie inny sposób, ponieważ uważamy jego przekaz za obraźliwy, czy też wyłącznie dlatego, że światopogląd twórcy różni się od naszego? Czy to, że namalowany przez kogoś obraz nie trafia w nasze gusta estetyczne, jest wystarczającym usprawiedliwieniem dla wypowiedzenia lub opublikowania raniącego sądu na jego temat?
Oczywiście nie musimy lubić wszystkiego –mamy prawo odczuwać negatywne lub neutralne emocje względem danego wytworu. Co więcej, kwestia dzieł prezentujących sobą jawną mowę nienawiści stanowi osobny temat do dyskusji. Niemniej, w chwili, gdy człowiek odrzuca zdolność szerszego rozumowania na rzecz całkowitego skupienia na swoich przeżyciach, powoli traci on umiejętność obiektywnej oceny rzeczywistości. Przestaje wówczas odróżniać to, co faktycznie złe, od tego, co zwyczajnie nie jest w jego stylu. Stąd apel – patrzmy szerzej. Nie zamykajmy się we własnych odczuciach 0
lifestyle /
fot. Tomasz Dwojak
kwiecień 2023
À vélo !
Sezon kolarski wkracza w najciekawszą fazę. Za nami pierwsze poważne wyścigi sezonu 2023, a za następnym zakrętem już czyhają francusko-flamandzkie klasyki. Trzy najwyżej punktowane premie górskie – wielkie toury Giro d’Italia, Tour de France i Vuelta a España – przedzielone zostały w tym roku szybkim zjazdem, czyli mistrzostwami świata w Glasgow.
TEKST: FRANCISZEK POKORA
Choć sezon trwa od stycznia, pierwsze ważne wyścigi, Paryż-Nicea, Tirreno Adriático i Mediolan-San Remo, rozgrywane są w marcu. Tegoroczną odsłonę ośmioetapowego wyścigu Paryż-Nicea (5–12 marca) wygrał, a jakże, Tadej Pogačar. Niespełna 25-letni Słoweniec nie zwalnia tempa i potwierdza dobre przygotowanie do sezonu. Niecały tydzień po zwycięstwie we Francji zajął czwarte miejsce w klasyku Mediolan-San Remo. 2 kwietnia triumfował z kolei we Flandrii w Ronde van Vlaanderen, znamienitym klasyku, jednym z monumentów kolarstwa. Zwycięzca Tour de France z 2020 i 2021 wciąż ma apetyt na więcej. W dorobku brakuje mu przynajmniej etapowego zwycięstwa w hiszpańskiej Vuelcie i medalu mistrzostw świata. Oba cele może osiągnąć już w tym roku. Jego starszy rodak, Primož Roglič, sezon rozpoczął od dominacji w Tirreno Adriático (6–12 marca). Wygrał klasyfikację generalną, górską i punktową. Nie triumfował jedynie w młodzieżowej (ma 33 lata). Ro -
gliczowi podobnie jak Pogaczarowi brakuje w dorobku tylko medalu w światowym czempionacie. Słoweńskie podium? Wszystko zweryfikują szkockie szosy.
Grupa pościgowa
Słoweńców gonić będą reprezentanci Beneluksu. Mediolan-San Remo (18 marca) –pierwszy z wielkich klasyków – padł łupem Holendra Mathieu van der Poela. Jest on niezwykle wszechstronnym kolarzem, odnosił wielkie sukcesy w kolarstwie przełajowym i górskim, równolegle startując na szosie. Znów może namieszać, zwłaszcza podczas jednodniowych wyścigów, w tym mistrzostw świata. Na trzecim miejscu włoskiego wyścigu uplasował się Wout van Aert. Belg, podobnie jak van der Poel, początkowo zdobywał laury w kolarstwie przełajowym, ale równie wielkie triumfy odniósł w szosowym – srebro ze startu wspólnego podczas igrzysk olimpijskich 2020 w Tokio, medale z tego samego kruszcu podczas Mistrzostw Świata w Imoli 2020 (podium zarówno w starcie
wspólnym, jak i jeździe indywidualnej na czas) i w Brugii 2021. Może czas na złoto lub zwycięstwo w wielkim tourze? Na razie duet stoczył zacięty bój podczas „piekła północy” –Paryż-Roubaix (9 kwietnia). Wygrał van der Poel. Van Aert z kolei miał pecha, złapał gumę na piętnaście kilometrów przed metą. Ostatecznie zajął trzecie miejsce, za swoim rodakiem, Jasperem Phillipsenem, triumfatorem dwóch etapów Tirreno Adriático, partnerem zespołowym van der Poela. Van Aert i Phillipsen nie są osamotnieni w reprezentacji Belgii – Remco Evenepoel ma dopiero 23 lata, a ma już na koncie zwycięstwo w klasyfikacji generalnej zeszłorocznej Vuelty i triumf w Liège-Bastogne-Liège. W peletonie zaczaić się mogą również łowcy etapowych zwycięstw, tacy jak Yves Lampaert czy stare wilki Thomas de Gendt i Bauke Mollema (Holandia).
Peleton
Reszta stawki nie śpi. Francuzi liczą na dwukrotnego mistrza świata Juliana Alaphilippe’a, Davida Gaudu (drugi w Paryż-Nicea), Romaina Bardeta i Guillaume’a Martina. Brytyjczycy dopingować będą braci Yatesów: Simona (piąty w Paryż-Nicea, zwycięzca Vuelty 2018) i Adama, poza tym Tao Geoghegana Harta (trzeci w Tirreno Adriático, zwycięzca Giro d’Italia 2020), Gerainta Thomasa
Tadej Pogacar
źródło: Getty Images
46–47 / sezon kolarski w pełni SPORT
Autor: Chris Auld
(zwycięstwo w Tour de France 2018). Kolumbijczycy trzymają kciuki za mistrza olimpijskiego z Tokio, Richarda Carapaza, i liczą na powrót po dopingowej wpadce wielkiego Nairo Quintany (nie ma kontraktu z żadną z ekip na rok 2023). Włosi wspierają Mattea Trentina i Filippa Gannę (drugi w Mediolan-San Remo, mistrz świata w jeździe indywidualnej na czas 2020 i 2021), który jest również utytułowanym kolarzem torowym. Najciekawszym zawodnikiem z czołówki jest João Almeida – Portugalczyk zwyżkę formy pokazał w podczas Tirreno Adriático (drugi w klasyfikacji generalnej). My ponownie będziemy dopingować tercet: Michał Kwiatkowski, Rafał Majka i Maciej Bodnar.
Trasa
Pierwsze tygodnie wiosny upłyną pod znakiem „pomników kolarstwa”. Kolarze zawalczą na wąskich, brukowanych nawierzchniach podczas najtrudniejszych jednodniowych wyścigów. Znamy już rozstrzygnięcia Mediolan-San Remo (18 marca), flandryjskiego Ronde van Vlaanderen (2 kwietnia) i legendarnego „piekła północy” – Paryż-Roubaix (9 kwietnia). Następnym przystankiem będzie Amstel Gold Race. W Holandii kolarze zagoszczą 16 kwietnia, a zwycięstwa bronić będzie Michał Kwiatkowski. Z kolei 19 i 23 kwietnia zawodnicy wrócą do Belgii, kolejno na La Flèche Wallonne (Walońską Strzałę), gdzie czeka ich morder-
czy finisz na podjeździe pod Mur de Huy, oraz Liège-Bastogne-Liège, który wieńczy maraton klasyków. Największe emocje czekają nas podczas Giro d’Italia (6–28 maja), Tour de France (1–23 lipca), Mistrzostw Świata w Glasgow (5–13 sierpnia) i Vuelta a España (26 sierpnia–17 września). Z pewnością wspomniani wcześniej zawodnicy będą odgrywać kluczowe role w większości wymienionych wyżej zawodów. Kolarstwo jest jednak sportem na tyle zróżnicowanym, że często do czołówki doskakiwali zawodnicy z drugiego szeregu. Myślę, że nie inaczej będzie tym razem, a rywalizacja na szosie dostarczy kibicom znów wielu wrażeń i niespodziewanych rozstrzygnięć. 0
Autor: Chris Auld
kwiecień 2023 SPORT sezon kolarski w pełni /
Autor: Chris Auld
Co dalej z Ferrari?
Żarty z włoskiej stajni są od paru lat normą, nie tylko wśród kibiców, ale również ekspertów i komentatorów. Co takiego dzieje się za murami siedziby Ferrari?
Wielokrotnie oliwy do ognia dolewały komiczne sytuacje z wyścigów, złe decyzje strategiczne, niezrozumiałe komunikaty czy też wielka zawodność czerwonych bolidów. Wszystko to w cieniu wiecznej walki o najwyższy stopień, mistrzostwo konstruktorów. Po zwolnieniu szefa zespołu pod koniec sezonu 2022 wielu odetchnęło, lecz jak się okazuje, nie był on źródłem wszystkich nieszczęść. Po przyjściu jego następcy, Frédérica Vasseura, widzimy wciąż to samo.
Karuzela personalna
Już po pierwszym wyścigu, w którym Ferrari zaprezentowało się niezadowalająco, odszedł kluczowy członek ekipy. David Sanchez był związany ze Scuderią od 10 lat i do tej pory był odpowiedzialny za koncepcję budowy bolidu, mając silny wpływ na to, co widzimy w tym sezonie. Włoskie media podają, że więcej inżynierów z Ferrari rozgląda się za innymi opcjami w związku z wygasającymi kontraktami. W przeciągu ostatnich tygodni dwóch pracowników działu sportowego złożyło wypowiedzenia. Coraz głośniej mówi się też o możliwym odejściu Iñaki Ruedy, szefa strategii z sezonu 2022, który obecnie pełni też inne obowiązki. Właściciele zespołu dali niedawno Vasseurowi wolną rękę, więc można się spodziewać dalszych zawirowań w składzie z Maranello.
Za kulisami mówi się również o możliwym odejściu szefa działu technicznego – Enrica Cardilego.
Nowe pożary
Można by powiedzieć, że nowy szef zawsze przynosi ze sobą zmiany personalne. Jednak oprócz tego zespół zaczął borykać się z kolejnym znaczącym problemem – konfliktem nowego szefa zespołu, Frédérica Vasseura, z Benedettem Vigną, zarządcą firmy. Prezes całego koncernu Ferrari zażyczył sobie większego udziału w procesie decyzyjnym oraz przejął część ról, które zwyczajowo przypisuje się szefowi zespołu. Ta sytuacja nie jest w pełni komfortowa dla Vasseura, który miał już się żalić na współpracę z Vigną. Włoskie media wskazują przede wszystkim na spięcia związane z doborem sponsorów, prywatną relacją Frédérica Vasseura z szefem Mercedesa oraz „żądzą władzy”, którą ma wykazywać Vigna. Burzliwa relacja tych panów na pewno nie pomaga w przeprowadzeniu zmian na lepsze i nie wróży najlepiej na przyszłość.
Cierpienia młodego Monakijczyka
Część osób wspomina Michaela Schumachera, pięciokrotnego mistrza świata z Ferrari i jego ogromny wpływ na każdą decyzję zespołu, oczekując od Charlesa Leclerca tej samej wytrwałości i stanowczości. Jak obecnie wygląda sytuacja złotego dziecka Ferrari? Coraz częściej widzimy poirytowanie kierowcy, który ewidentnie oczekuje czegoś więcej od zespołu. Wpływ młodego Monakijczyka na decyzje wewnętrzne jest znaczący i został wzmocniony przez przyjście Vasseura,
z którym ma bliską relacje jeszcze z lat, kiedy startował w serii GP3 w jego zespole oraz z czasów, gdy obaj byli w Alfie Romeo. Charles miał nawet spotkać się z Johnem Elkannem, prezesem głównego udziałowca Ferrari, aby porozmawiać o kierunku, w którym zmierza zespół. Niestety widoczne niezadowolenie gwiazdy Scuderii przenosi się coraz częściej na plotki o jego przyszłości i ewentualnym transferze. Zawodnik taki jak Leclerc powinien ścigać się o najwyższy stopień podium i rywalizować z aktualnym liderem mistrzostw Maxem Verstappenem, zamiast walczyć z bolidem i zespołem. Niestety już sam początek sezonu w wykonaniu Ferrari go pokarał przygotowaniem niewytrzymałego samochodu i podejmowaniem nie najlepszych decyzji strategicznych i można się spodziewać, że kolejne weekendy nie będą lepsze.
Co dalej?
Na ten moment Ferrari jest w rozsypce i nie wygląda na poważnego kandydata do tytułu mistrzowskiego. Zmiany, które obserwujemy, powodują chaos, a faktycznych efektów można się spodziewać dopiero za jakiś czas. Pozostaje tylko pytanie, czy pozytywnych. Niepokojący jest konflikt na linii szef zespołu–dyrektor generalny (CEO), który na pewno nie wpływa dobrze na atmosferę w stajni. Nadziei można upatrywać w niezłomności Charlesa Leclerca i jego dalszym rozwoju jako lidera zespołu. Wkrótce okaże się, czy wszystkie problemy to przejściowe zmiany, czy początek większej lawiny. 0
źródło: Getty Images
TEKST: WOJCIECH JAN AUGUSTYNIAK
Frédéric Vasseur
48–49 / problemy Ferrarił SPORT
źródło: Getty Images
Zarzucam blazę
O tym, jak pasja aktorska zamieniła się w muzyczną, opowiada nam Julia Rocka, która na swojej debiutanckiej płycie
Blaza śpiewa o rozczarowaniu dorosłością. Teksty jej piosenek wielu bawią, wzruszają albo zmuszają do refleksji.
W rozmowie z nami Julia zdradziła, jakie są jej plany na najbliższe miesiące i gdzie będzie można jej posłuchać na żywo.
ROZMAWIAŁ: ADAM PANTAK
M agiel : Na początku chciałbym ci pogratulować sukcesu. Powiedz, czy się go spodziewałaś?
JULIA ROCKA: Dziękuję. Nie, nie spodziewałam się aż takiego sukcesu. Tworząc płytę, skupiałam się głównie na tym, aby piosenki były jak najszczersze i muzycznie dopracowane, a nie na potencjalnym rozgłosie. Wypuszczając ją, miałam poczucie, że zrobiłam wszystko co w mojej mocy, aby była dopracowana i jakościowa. To, czy płyta podoba się słuchaczom, już trochę nie jest w moich rękach, ale z tego co widzę, odbiór jest bardzo pozytywny, więc jest mi z tego powodu niezmiernie miło.
Żaden artysta nie pisze jednak do szuflady. Czy tworząc, wyobrażałaś sobie swojego modelowego odbiorcę?
Trudne pytanie. Myślę, że mam bardzo różnorodnych odbiorców. Podejrzewam, że są to osoby ciekawe świata, poszukujące prawdy o sobie i lubiące refleksyjne teksty. To, co wiem na pewno to to, że moi słuchacze są bardzo życzliwi i wspierający. Ich komentarze i prywatne wiadomości często są dla mnie wzruszające.
Jako twórca publikujący na Instagramie i YouTubie masz dostęp do różnych statystyk. Kto jest twoim odbiorcą?
Głównie są to osoby, które wchodzą w dorosłość i myślę, że mierzą się ze zbliżonymi problemami i miewają podobne refleksje.
Powiedziałaś, że Blaza to zbiór twoich refleksji o wchodzeniu w dorosłość. Nazwałaś je gorzkimi. Dorosłość rozczarowuje?
Mnie i owszem. Wchodzenie w dorosłość przypomina trochę zderzenie ze ścianą. Świat ludzi dorosłych jest często pozbawiony emocji, sformalizowany, skonwencjonalizowany i brutalny, a dziecięcą spontaniczność lepiej schować do kieszeni, aby nie została rozszarpana na kawałki. To smutna refleksja, ale dzięki niej uświadomiłam sobie, jak ważne jest, by nie ulegać społecznej znieczulicy, by pozostać sobą i chronić swoje emocje.
A propos spontaniczności, kiedyś wystarczyło wydać płytę i co jakiś czas zorganizować trasę koncertową. Natomiast dziś od twórców – zwłaszcza młodych – wymaga się nieustannej aktywności w mediach społecznościowych. Ty także jesteś bardzo aktywna. Czujesz presję bycia dostępną dla odbiorców?
Czuję tę presję. To prawda, że aktualnie trzeba regularnie kreować kontent dla odbiorców, aby podtrzymywać ich zainteresowanie. Gdzieś głęboko we mnie pewnie kryje się lęk przed FOMO (ang. Fear of Missing Out), czyli wypadnięciem z obiegu. Jednak z drugiej strony myślę, że czasami trzeba sobie dać odpocząć. W przeciwnym razie można zwariować! (śmiech). Powrót do rzeczywistości ze świata me -
diów społecznościowych jest ważny. Istotne jest, aby mieć wartości, przyjaciół, prawdziwe relacje, do których się wraca. Uważam, że tylko w prawdziwym życiu można odnaleźć szczęście. Świat wirtualny opiera się w głównej mierze na pozorach.
Ile jest prawdy o tobie w twoich piosenkach?
Sto procent! Wszystkie przemyślenia i refleksje są prawdziwe. Czasami oczywiście niektóre historie są nieco podkoloryzowane, aby zaciekawić bardziej słuchaczy. Natomiast to, że gubię balans, jak śpiewam w Balansie, to, że nie potrafię się skonfrontować z własnymi lękami ( Jednoosobowy wyścig) czy to, że mam dość spełniania cudzych oczekiwań ( Jestem za…) – to są wszystko obserwacje wyciągnięte z mojego życia.
Oglądałem wywiady z tobą. W jednym z nich powiedziałaś, że występowanie na scenie uczy wyzbycia się poczucia żenady i wstydu. Krystyna Janda – zresztą nie tylko ona –mówi, że każdy aktor, każdy artysta musi być egocentrykiem. Czy ty jesteś egocentryczna?
Myślę, że do pewnego stopnia tak. Moim zdaniem to zarówno słabość, jak i zaleta. Z jednej strony stawianie siebie na pierwszym miejscu jest pozytywne, bo wiąże się z szacunkiem do siebie samego, słuchaniem wewnętrznego głosu i podejmowaniem decyzji, które sprawiają, że dobrze nam się żyje. Z drugiej strony, egoizm może niekiedy przyćmić nam trzeźwe patrzenie na świat, nie zauważamy wtedy potrzeb ludzi, ich cierpienia. Trzeba przecież być wrażliwym, mieć pokorę i empatię względem innych. Wydaje mi się, że każdy z nas jest trochę egoistą i egocentrykiem. Musimy nad tym pracować i dzięki kontaktowi z drugim człowiekiem, światem, tym co się dzieje wokół nas, wykraczać poza czubek własnego nosa.
Brzmisz bardzo dojrzale. Sama nazywasz siebie starą duszą. Na ile utożsamiasz się z ludźmi w naszym wieku, a na ile czujesz się w pewien sposób odmienna?
To fakt, mam starą duszę. Może nawet jestem boomerem. W każdym razie, wychowali mnie starsi rodzice, dlatego może przez to szybciej dojrzałam. Otaczam się raczej podobnymi ludźmi do siebie, czuję się przy nich swobodnie, mogę być w pełni sobą. Ale jednak na tle społeczeństwa czuję się nieco odmienna. Myślę i czuję inaczej.
Jak pogodzić życie w zgodzie ze sobą i spontaniczność, o których mówisz, ze światem komercji, do którego wkraczasz? Musisz kreować swój wizerunek, robić wiele rzeczy, których być może nie czujesz, ale które marketingowo służą twojej promocji. Uważam, że posiadanie starej duszy i nietypowych, jak na dzisiejsze standardy, wartości to duży plus. Staram się podporządkowywać social media pode mnie, a nie na odwrót. Nie podążam za trendami, ale
kwiecień 2023
a może blaza? /
graf. Michał Mierzejewski
CZŁOWIEK Z PASJĄ
CZŁOWIEK Z PASJĄ
tworzę własny kontent, na moich zasadach. Nikt nie narzuca mi także treści piosenek. Wszystko robię w zgodzie ze sobą, dlatego nie mam problemu, by wkroczyć w świat komercji.
TikToka traktujesz raczej jako narzędzie do promowania muzyki, z którego z czasem będziesz gotowa zrezygnować, czy raczej jako osobną formę działalności, którą chcesz kontynuować?
Na razie jest to dla mnie przede wszystkim ogromna frajda! „Rodzinka z TikToka” powstała bardzo spontanicznie. Cieszę się, że ludzie czekają na kolejne odcinki serialu z ciocią i innymi członkami rodziny, którzy komentują moje piosenki. Dostaję wiele próśb o nowe odcinki od widzów, ale ja to po prostu lubię robić! Dopóki mi się nie znudzi, będę nagrywać kolejne tiktoki. Przy okazji jest to dobra forma promocji muzyki. Myślę, że gdybym robiła to wbrew sobie, to dałoby się to wyczuć i nikt nie chciałby tego oglądać.
Wzorujesz się na jakichś postaciach?
Postaci są zaczerpnięte z życia, niekiedy trochę podkoloryzowane.
Czyli posiadasz także zmysł obserwatora.
Tak! Bardzo pomaga mi w tworzeniu. Bez niego nie napisałabym żadnego tekstu piosenki i nie nagrywałabym scenek na TikToku. Być może zmysł obserwatora to najcenniejsza umiejętność, którą posiadam.
Jeśli chodzi o aktorstwo, to jesteś na V roku, prawda? Tak, piszę obecnie magisterkę. Praktyczne studia mam już za sobą.
Zamierzasz rozwijać się także w tym kierunku?
Tak. Na razie skoncentrowałam się na muzyce. Wydanie debiutanckiej płyty pochłonęło mnóstwo czasu, więc odpuściłam sobie chwilowo aktorstwo. Po napisaniu magisterki chyba powinnam bardziej od -
bić w stronę aktorstwa, choć nie chcę nakładać na siebie dużej presji. To bardzo nieprzewidywalny zawód. Podchodzę do tego na spokojnie. Dodam, że ostatnio zagrałam w dwóch audiobookach, więc mogę to zaliczyć do aktorskich zleceń.
Żadne zlecenia z Netflksa albo innych produkcji na razie cię nie kuszą?
Kuszą! Jednak nie znalazłabym obecnie czasu, by pogodzić wydanie płyty, przygotowania do koncertów i chodzenie na castingi. Każda z tych dziedzin wymaga pełnego poświęcenia. Na razie poświęcam się muzyce.
No właśnie! Jak wyglądają twoje plany muzyczne? Wiem, że planujesz koncerty. Tak, 14 marca, już niebawem (z Julią rozmawialiśmy 16 lutego) mój koncert premierowy w Fabryce Norblina. Bilety wyprzedały się w niecałe dwie godziny. Byłam bardzo zaskoczona ogromnym zainteresowaniem. Na start, 8 marca, zagram support przed Sophie Ellis-Bextor w Warszawie, w Pradze Centrum. Symultanicznie ruszają także przygotowania do letnich festiwali.
Zatem festiwale. A trasa koncertowa?
Na razie nie będę zdradzać szczegółów, ale pierwsza klubowa trasa również jest w planach.
Skupiasz się na promowaniu muzyki, inne działania odkładasz na później… Tak, żeby nie zwariować! (śmiech). Jestem z natury pracoholikiem i często biorę na siebie za dużo, więc tym razem postanowiłam dać sobie więcej swobody, podejść do siebie z wyrozumiałością. Mogę przecież zawiesić aktorstwo i wrócić do niego za jakiś czas. Trzeba mieć szacunek do swojego zdrowia psychicznego, fizycznego zresztą też.
Pierwsze dwie piosenki ty i twój przyjaciel Michał zrobiliście sami. Natomiast przy produkcji kolejnych wspiera was wytwórnia. Czym różnią się te dwa modele produkowania muzyki?
Sam proces powstawania piosenek nie różni się za bardzo. Zazwyczaj piosenki piszę z Michałem we dwójkę. Wytwórnia jednak pomaga nam bardzo w promocji, organizowaniu wywiadów, wspiera nas finansowo.
Organizuje teledyski?
Tak – teledyski, sesje zdjęciowe itd. Mogłabym długo wymieniać. W Sony pracuje cały sztab ludzi, którzy zajmują się moim projektem na różnych płaszczyznach.
Twoje teledyski wraz z piosenkami tworzą spójną opowieść. Zależało ci na stworzeniu, w pewnym sensie, produktu storytellingowego?
Tak. Chcę, żeby płyta Blaza była moim uniwersum muzyczno-wizualnym, do którego zapraszam widza. Oprawa graficzna jest dla mnie bardzo ważna, bo dzięki niej mogę pokazać jeszcze lepiej moją wrażliwość estetyczną. Chciałam, by łączyła nowoczesność ze sztuką klasyczną, którą kocham. Każdy klip jest nieco inny, jednak wszystkie łączy podobna estetyka. Warto podkreślić, że każda piosenka ma własną identyfikację wizualną, co było nie lada wyzwaniem. 0
fot. Estella Dandyk 50–51 kustosz
tequila tęsknię / a może blaza?
Julia Rocka – studentka V roku aktorstwa na PWSFTviT im. Leona Schillera w Łodzi, piosenkarka i tiktokerka. W lipcu 2020 r. opublikowała swój pierwszy utwór Jeep, który, podobnie jak kolejne single, zyskał miliony odtworzeń w serwisach streamingowych. W lutym 2023 r. ukazał się debiutancki album Julii pt. Blaza
Julia Rocka
Rozmowy o muzyce
Faustyna Maciejczuk to młoda piosenkarka, artystka, wizjonerka. O tworzeniu, trudnościach, z którymi mierzą się muzycy, inspiracji oraz przejściu z muzyki klasycznej do techno rozmawia z początkującą artystką oraz maglowiczką, Gabrielą Felą Milczarek.
M agiel : Bardzo się cieszę, że rozmawiamy, bo jesteś pierwszym „dużym nazwiskiem”, z którym przeprowadzam wywiad!
FAUSTYNA MACIEJCZUK: Długie to nazwisko!
Przynajmniej dziesięć liter (śmiech). Bardzo mi miło, że znalazłaś czas!
Ja w sumie też się cieszę, bo jestem tak naprawdę początkującą artystką. Gdzieś na starcie przecięłam się z Kubą Karasiem, później poznałam Phama. Są to osoby, które robią inspirujące rzeczy i, co w nich najfajniejsze, mają zajawkę – ciągle się rozwijają i spełniają się w tym, co tworzą, ale są również w stanie się z tego utrzymywać. Jest to bardzo istotne i zarazem motywujące do tego, by samemu zaryzykować.
To bardzo ciekawe, że w kontekście artystów i sztuki poruszasz ten aspekt ziemi, że jednak warto dążyć do niezależności i życia ze sztuki, co wydaje mi się jednak trudne, szczególnie w Polsce. W naszym kraju postrzeganie artysty jest ciągle przesiewane przez romantyczne podejście, że jest to tylko uniesienie, a pieniądze na chleb prześle mama z tatą. Troszkę tak. Sama kiedyś myślałam, że te wielkie gwiazdy muszą żyć z muzyki. To było dla mnie oczywiste – widzisz kogoś na scenie i wnioskujesz, że jest to osoba dobrze zarabiająca, prosperująca i w ogóle ma w życiu wszystko. Później okazuje się, że jednak nie do końca tak jest, że to jest ta bańka show-biznesu, która się nakręca marketingowo. Bo jednak artysta przyciąga publikę, ma tę wartość społeczną, ale z drugiej strony musi się również często pojawiać w mediach. Stąd myślę, że nie chodzi tylko o twórczość, ale i sposób łączenia paru dziedzin. Wydaje mi się, że im większy artysta, tym więcej działa poza samą branżą muzyczną, aby się utrzymać. Muzyka to jest pasja i trzeba się jej poświęcić, pielęgnować ją. Z drugiej strony, później robisz wokoło inne rzeczy. Niemniej wciąż można pracować artystycznie. Ja na przykład bardzo lubię te rzeczy.
A jakie to są rzeczy w twoim przypadku? Te na około. Wcześniej pracowałam jako copywriterka i raczej chwytałam się rzeczy z designu. Pracowałam też w Muzeum Fryderyka Chopina.
Czy uważasz, że twoja „zwykła” praca – takie uziemienie – pomaga ci w pisaniu? Przykładowo wielu artystów, mimo tego, że osiągnęli spektakularny sukces w swojej dziedzinie, często kontynuowało pracę, aby cały czas być bliżej prawdy, bliżej sedna tego, o czym tworzyli. Czy uważasz, że tobie to pomaga, czy jest raczej dystraktorem, bo pozbawia cię czasu? Trudne pytanie (śmiech).
Jest trudne i wielopłaszczyznowe. Mam wrażenie, że to „uziemienie” pozwala rezonować z ludźmi, jako że muzykę tworzy się dla nich i chodzi w niej o emocje. Nie znaczy to, że jest to bardziej prawdziwe, bo każda narracja jest szczera na swój sposób, tylko o to, że bycie obok odbiorcy i życie w podobny sposób pozwala lepiej się z nią utożsamić – szczególnie w tekstach. Jednak są artyści tacy jak Picasso, którzy mogą działać i pozwolić sobie na biedne, ale w pełni artystyczne życie, do momentu osiągnięcia sukcesu. To pokazuje to, że istnieją tak naprawdę dwie drogi.
Osobiście lubię zagłębiać się w nie tyle życiorysy, co harmonogramy pracy artystów. Wynika z nich, że ich dzień przebiega różnie, ale jest pewna cecha wspólna, która je wszystkie łączy – konsekwencja. Co do zasady ludzie, o których można powiedzieć, że zrobili karierę to nie ci, którzy byli najlepsi, którym wszyscy wróżyli sukces, ale ci, którzy byli najbardziej uparci i zdecydowani. Drążyli i drążyli. Ludzie nie widzą, ile pracy się za tym kryje. Może masz ochotę opowiedzieć, jak to wygląda u ciebie – ile pracy wkładasz w to, co robisz? Czy to jest u ciebie jak strzał, że piszesz piosenkę dosłownie w chwilę, czy raczej działanie trwające tygodniami, miesiącami?
Wydaje mi się, że jeśli chodzi o muzykę to jest to strzał – czuję, kiedy jest odpowiedni moment, poświęcam na to dzień, dwa. Działa się podobnie jak przy produkcji filmowej – jest preprodukcja, później następuje moment, w którym „to” się dzieje i później postprodukcja. Czas przygotowania polega u mnie na przyswajaniu różnych bodźców, analizowaniu ich w głowie. Mieli się je i mieli (śmiech). Potem muszę poczuć się swobodnie, czyli mieć dzień nudy. Wtedy odchodzą ode mnie stres, wszystkie obowiązki i takie przyziemne rzeczy. Po takim dniu luzu, wszystko już wiem – już cała drgam. I tak jak gdy jestem głodna, potrzebuję coś zjeść, tak wtedy potrzebuję coś napisać, coś zaśpiewać, coś nagrać.
Kiedy zaczynasz tworzyć muzykę, to zaczynasz tworzyć tekst czy melodię? Czy piszesz do progresji akordów, którą ktoś ci przysłał? Co się kryje za gotowym obrazem? Kiedyś myślałam, że nie mam własnego procesu, ale uznałam, że jednak coś chyba jest na rzeczy. Zwykle to działa tak, że biorę do ręki instrument albo włączam program na laptopie i gram. Mam w głowie pewne melodie i do tego dogrywam harmonię – coś spokojnego, co mnie nie wytrąci z rytmu, bo jednak czuję, że w muzyce wokal i linia melodyczna są mi najbliższe. Jak już dodam melodię, tworzę aranżację i na sam koniec dokładam do tego tekst. Poświęcam na to sporo czasu – gdy piszę tekst, jednego dnia mam tak, że jego sens jest mi wiadomy, ponieważ narodził się z pewnej myśli i ją widzę. Nie sprawdzam w ogóle tekstów z kimś innym. Jeśli zostawię treść, po tygodniu do niej wrócę i stwierdzę o, dalej to widzę!, to uważam, że skonstruowałam dobry tekst. W momencie, gdy po jakimś czasie czuję, że zostało w nim wiele niedopowiedzeń, a teraz odczuwam inne emocje, widzę inne obrazy przed oczami, to staram się dopełnić to, co miałam na myśli.
To ciekawe, że w twoim procesie są dwa zestawienia i poddajesz się sama swojej krytyce. Wiele osób tworzy jak w malarstwie – alla prima – bierze to, co wyjdzie za pierwszym razem. Ciekawy jest twój proces poprawiania.
To rzadko zdarza się w muzyce, ale w tekście tak – pilnuję tego. Słowa mogą mieć różne znaczenie, a w muzyce jest czystość, jest emocja i to jest esencja.
A masz może jakichś ulubionych artystów, jeśli chodzi o słowa, którymi się karmisz? Jeśli chodzi o muzycznych artystów, to nie do końca, ale jeśli chodzi o pisarzy, to Wisława Szymborska.
ROZMAWIAŁA: GABRIELA MILCZAREK
kwiecień 2023 CZŁOWIEK Z PASJĄ z życia artysty /
CZŁOWIEK Z PASJĄ
Wysoka poprzeczka, ale faktycznie uważam, że należy otaczać się inspiracjami, kiedy operuje się w języku – werbalnymi, także tymi wizualnymi. Czy sztuka jest dla ciebie źródłem, które przetwarzasz? Niektóre osoby są synestetykami. W twoich tekstach jest dużo ciekawych metafor i zastanawiałam się, skąd to płynie?
Szczerze mówiąc, nie wiem, czy da się to profesjonalnie zbadać, więc nigdy nie poddawałam się takiej analizie, ale czasem zdarza mi się rozmawiać z kimś, kto nie widzi tych obrazów. Dla mnie to jest klarowne i ze sobą połączone – słowo i obraz. Kiedy coś śpiewam, wyobrażam sobie tajemniczy ogród, a muzyka wtedy faktycznie tak brzmi.
Rozumiem, a czy masz tak, że gdy słyszysz muzykę, to widzisz obrazy? Słyszysz utwór i w głowie gdzieś już jesteś…
Wydaje mi się, że tak. Tworzę sobie teledysk w głowie.
Mam tak samo! Kiedy czytałam twoje teksty zastanawiałam się, czy jesteś jedną z nas (śmiech). Wydaje mi się, że to mocno na nas wpływa i jest bardzo ciekawe.
Dodam jeszcze, że moja mama jest fotografem i gdy zauważyłam u siebie zainteresowanie obrazem i to, że lubię sztukę, wiedziałam, że nie wzięło się to znikąd. I to jest super, bo projekt muzyczny, który realizuję, to nie tylko muzyka, ale i sfera wizualna – jest scenografia, jest klimat trochę jak w filmie, tylko tego nie uwieczniamy.
Bliżej teatru.
Tak, dokładnie. Strona wizualna i obrazy mnie mega ciągną.
Często spotykam się z artystami, którzy nie mają tak szerokiej gamy werbalnej, żeby o tym mówić. Szanuję twoje ogólne obycie i poziom inspiracji, który reprezentujesz. Super przykładem dla mnie była Björk.
Artystka totalna.
Tak! Jest specyficzna, tworzy piękną muzykę, jest wielopłaszczyznowa, ale też ta otoczka wizualna…
A co najbardziej w niej lubisz?
Kiedyś bym powiedziała, że jest dziwna, ale teraz raczej, że jej teledyski i muzyka są teatralne. Jest już starszą artystką, a kiedy patrzę na twórców naszego pokolenia, to nie zauważam, żeby chcieli aż tak eksperymentować. Ona po prostu wyprzedziła swoje czasy.
Też ostatnio doszłam do wniosku, że szukam inspiracji w innych miejscach. Zaczynam rozumieć dojrzalszych artystów, czuć głębiej i paradoksalnie wrażliwość i delikatność zaczynają bardziej mi się podobać. Zwróciłam na to uwagę, ponieważ robisz muzykę inteligentną, być może nie dla każdego, ale jest w niej dużo smaczków, które można odkryć. Masz bardzo silną podstawę klasyczną – edukację. Czy uważasz, że to cię inspiruje? Jestem też ciekawa tego nietypowego połączenia z techno. Mam wrażenie, że żyję w dwóch światach, z których jeden jest mocny i jest nim techno, a w drugim gra klasyka. Sama bardzo rzadko słucham muzyki, która jest lekka. Mało jestem w popie.
Jest pewna myśl – aby w pełni zanurzyć się w muzyce klasycznej trzeba nie tyle być twórcą, co być w stanie samemu odtworzyć tę muzykę, żeby rozumieć, co się w niej dzieje. Czy uważasz, że edukacja artystyczna, którą odbyłaś, to było trudne doświadczenie? Jak było w twoim przypadku?
Nie chcę powiedzieć, że było to traumatyczne, ale jednak trudne, bo jako małe dziecko musiałam dążyć do bycia idealną w tej jednej dziedzinie (choć być może nauczyciele nie mieli dokładnie tego na myśli), być na szczycie, choć miałam różne predyspozycje. Później człowiek stwierdza, że to było słabe myślenie, że mogło to wyglądać zupełnie inaczej.
Myślisz, że są pewne wybory, które mogłyby przynieść szybszą zmianę na lepsze?
Uważam, że istnieje zarówno muzyka, jak i rzemieślnictwo. Fajnie jest szkolić dzieci, aby odtwarzały utwory, dobrze grały techniczne, ale równie istotne jest improwizowanie, odkrywanie dźwięku. Instrument może być głosem.
Przedłużeniem.
Dokładnie! Dobrze by było wyciągać z dzieci tę wrażliwość, a nie tylko wkładać w schemat. Otwarta głowa jest bardzo rozwojowa.
Dużo osób mówi, że nie wytrzymało zderzenia z chłodem, przez system, w którym wszyscy dążymy do grania pierwszych skrzypiec.
Ja miałam szczęście, bo zmieniłam nauczyciela prowadzącego i człowiek, który został moim następnym instruktorem w szkole nie ganił mnie, nawet kiedy byłam leniwa. A ja chciałam zagrać jak najlepiej dla niego. Pokazał mi, że to może być przyjemna praca, że zrobiłam progres. Że codzienny postęp o pół centymetra będzie za chwilę centymetrem.
A jakich nowych rzeczy poszukujesz w muzyce?
Bardzo chciałabym zderzyć dwa światy – muzykę elektroniczną z klasyczną.
Czyli możemy spodziewać się koncertu w filharmonii? (śmiech)
Chciałabym! Projekt muzyczny jest dla mnie wszystkim, a ja mam wrażenie, że nie znalazłam miejsca, żeby czuć się dobrze na danej scenie i to jest jeszcze przede mną. Nie chcę się zamykać. 0
Faustyna Maciejczuk – autorka tekstów, wokalistka oraz kompozytorka. Ukończyła z wyróżnieniem II stopień Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej. Uczestniczyła w przedsięwzięciach Opery i Filharmonii Podlaskiej, występowała w takich musicalach jak Korczaki Skrzypeknadachuoraz w operze Traviata. W marcu 2021 r. wydała debiutancką EP-kę pt. Przebudzenie
fot.
Agata
52–53 / z życia artysty
Lidia
Faustyna Maciejczuk
I SPOŁECZEŃSTWO
Współczesna komercjalizacja cierpienia
Mikołaj Wsiewołodowicz nazwał wówczas tego pana swoim Falstaffem; to prawdopodobnie jakiś dawny typ burlesque, z którego wszyscy się śmieją i który pozwala śmiać się z siebie, byleby mu za to płacono – Biesy, Fiodor Dostojewski
TEKST: JAKUB KOZIKOWSKI
Wczasach już odległych, na ciemnych kartach XIX i XX w., na amerykańskiej i europejskiej ziemi jedną z popularnych rozrywek były freak shows, czyli objazdowe cyrki, w których występowali ludzie z różnymi rodzajami niepełnosprawności i deformacjami ciała. W ówczesnym społeczeństwie schemat był prosty: ludzie skrzywdzeni przez naturę, niezdolni do zwykłej pracy albo niemogący, przez swą odstającą od społeczeństwa aparycję, zatrudnienia znaleźć – zmuszeni byli do ucieczki w poniżający dla nich fach. Problem leżał w tym, że w mentalności przeciętnego człowieka nie byli oni traktowani jako osoba ludzka, a raczej jako przedmiot zamknięty w formie ciekawa istota, z której można się pośmiać. Nie rodziło to pytań o ich uczucia, marzenia, cierpienia – to wszystko było zakrywane wraz z odsłaniającą się kurtyną cyrku.
Wraz z rozwojem społecznej wrażliwości tacy ludzie przestali być postrzegani jako odszczepieńcy, którzy brutalnie mówiąc psulikrajobraz, a politycy poszczególnych państw i organizacje społeczne rozpoczęły programy mające na celu dostarczenie pomocy materialnej osobom dotkniętym kalectwem. Wątpliwe moralnie freak shows praktycznie zniknęły z listy dostępnych atrakcji. Można zadać pytanie, gdzie w tej sytuacji leży pies pogrzebany?
Współczesny cyrk na Szkolnej 17
Jedną z rzeczy, którą zapewnił nam Internet, jest możliwość bycia, w znacznym stopniu, anonimowym: zarówno w przekazywaniu, jak i w odbiorze treści. Jeżeli ktoś poszedłby do wcześniej omawianego cyrku z osobami niepełnosprawnymi i szydził albo śmiał się z takich ludzi, to ryzykowałby ostracyzmem ze strony sąsiadów, rodziny i znajomych. W dzisiejszych czasach można bez jakiegokolwiek informowania innych oglądać co nam się żywnie podoba i nikt, nie licząc wyjątkowych przypadków, się o tym nie dowie. Oznacza to, że wraz z wolnym dostępem do Internetu powstała opcja dostarczania sobie wszelkiego rodzaju patologicznych z perspektywy przyjętych norm społecznych rodzajów rozrywek, np. codziennego oglądania
pornografii, scen z prawdziwą przemocą, patostreamów, czy mających wyśmiewająco-szydzący wydźwięk filmów z życia niektórych ludzi. I tutaj na scenę współczesnego cyrku wchodzą Krzysztof Kononowicz oraz Wojciech „Major” Suchodolski.
Zanim przejdę do rozważań nad skutkami pewnych idei, przybliżę pokrótce, kim są ci ludzie. Krzysztof Kononowicz, lat 60, większość życia mieszkający w Białymstoku, posiada wykształcenie zawodowe kierowcy-mechanika. Jego popularność zaczęła się w 2006 r., kiedy brał udział w kampanii na stanowisko prezydenta stolicy Podlasia. W trakcie dostępnego dla kandydatów darmowego czasu antenowego wypowiedział słynne już zdanie: Żeby nie było bandyctwa, żeby nie było złodziejstwa, żeby nie było niczego. Po wyborach rozpoczęła się przygoda Krzysztofa z YouTubem, na którym publikował filmy ze swoimi przemyśleniami i dokumentujące jego codzienne aktywności domowe. W 2015 r. nastąpił początek boomu popularności Konona, jej szczyt można datować na okres 2018–2020, a jego „twórczość” publikowana jest do dziś. Drugim głównym bohaterem przygód na Szkolnej 17 jest Wojciech „Major” Suchodolski, lat 48, ukończył Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy w Kamienicy Elbląskiej, w przeszłości karany (spędził łącznie dziesięć lat w więzieniu). W kwietniu 2015 r. obydwaj panowie poznali się w kolejce po rzeczy rozdawane dla ludzi potrzebujących, co zapoczątkowało ich trudną przyjaźń. Wojciech Suchodolski wprowadził się do Kononowicza, zaczęli oni razem nagrywać filmy, a z czasem dołączyli do nich „redaktorzy” –osoby obeznane w kwestiach technicznych, które z różnych powodów dołączały do obu panów i dokumentowały ich codzienne życie na YouTubie.
W pewnym momencie zdecydowali się na codzienne streamowanie z włączoną możliwością wpłacania pieniędzy i wyświetlaniem tekstu donejta. Gdy środki wysyłane przez widzów stały się znaczącą częścią ich budżetu domowego, przyjęli wiodącą zasadę dzisiejszego kapitalizmu bez wartości: pokazywanie coraz
bardziej kontrowersyjnych rzeczy, takich jak: ordynarne kłótnie, wzajemne wyzwiska i libacje alkoholowe Majora (Krzysztof, jak twierdzi, jest abstynentem). To wszystko tylko zachęcało odbiorców do prowokowania pewnych zachowań i nagradzania ich większymi wpłatami. Dramat tych ludzi stał się dla części Internetu śmieszną rozrywką.
Ostatnie podrygi moralności
Całą tą sprawą zaczęli się w końcu interesować dziennikarze telewizyjni programu TVP Alarm w 2020 r., i Sprawa dla reportera dwa lata później. Drugi z wymienionych wyemitowany został kilka miesięcy temu. W studiu telewizyjnym siedziały naprzeciwko siebie dwie strony: po lewej przeciwnicy umieszczenia w Internecie działalności Krzysztofa Kononowicza, a po prawej zwolennicy i sam główny zainteresowany. W sporze między nimi idealnie zarysował się podział na odpowiednio: osoby, które odwołują się do poczucia moralności potępiającej wykorzystywanie cierpienia i poniżenia drugiego człowieka dla własnej przyjemności oraz permisywiści, niewidzący nic zdrożnego w omawianych treściach. Co może zaskoczyć w tym programie to fakt, że ludzie z tak różnych środowisk jak Tadeusz Cymański, Jan Śpiewak i Piotr Ikonowicz są w stanie razem krytykować treści zamieszczane w Internecie przez Kononowicza.
Cały spór sprowadza się do systemu, który stworzyło społeczeństwo: zarówno elity rządzące, moralne, ale też zwykli obywatele, którzy przyjmują albo odrzucają proponowane im zasady postępowania. Człowiek ma wbudowane w siebie pewne egoistyczne potrzeby wyrażające się w jego codziennym postępowaniu i w sposób ogólny można je przestawić w postaci piramidy Maslowa. Oprócz tego, idąc za teorią Daniela Kahnemana (psycholog i ekonomista, uhonorowany Nagrodą Banku Szwecji im. Alfreda Nobla), u ludzi występują dwa systemy myślenia: myślenie szybkie, tj. intuicyjne i emocjonalne, czyli pobieżne, oraz myślenie wolne, tj. rozważne i logiczne, a więc głębsze. Pierwszy rodzaj zużywa znacznie mniej energii niż drugi. 1
komercjalizacja zachowań aspołecznych / kwiecień 2023
TECHNOLOGIA
Jak się nazywa śpiewająca belka? – Belcanto.
TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO
Idee jednak mają swoje konsekwencje
Pozwala on łatwiej zaadaptować się do danej sytuacji, od razu podsuwana jest odpowiedź i wyeliminowane jest uczucie napięcia wynikające z napotkanego problemu. W krótkim okresie można uznać je za jak najbardziej przydatne i oszczędzające „moce przerobowe” naszego mózgu. Drugi rodzaj pozwala nam rozwiązywać bardziej skomplikowane problemy i można założyć, że jest on wykorzystywany do spraw średnio- oraz długoterminowych. Mając to wszystko na uwadze, należy dokonać interpretacji faktu, że jeśli chodzi o zaspokajanie naszych mniej wymagających potrzeb, takich jak odpoczynek po pracy czy po zajęciach szkolnych, w młodym pokoleniu coraz większą jego część stanowi korzystanie z internetu w postaci Facebooka, Youtube’a, Instagrama, TikToka. Jeżeli uznają oni takie formy jako dobry sposób na odpoczynek, to podczas korzystania z nich z zasady nie będą używali wolnego myślenia, ponieważ celem jest dostarczenie sobie nagrody w postaci dopaminy wydzielanej podczas oglądania różnego rodzaju filmów, a nie dogłębne ich zrozumienie. To oznacza, że podczas poszukiwania rozrywki, szczególnie wśród nastolatków, niektóre treści będą przyjmowane bezrefleksyjnie i nie nastąpi analiza ich długookresowych skutków.
Młodzież, która nie ponosi konsekwencji ze strony rodziców, nauczycieli, rówieśników, przykładowo za oglądanie i śmianie się z filmów z Kononowiczem, zaczyna traktować prezentowane zachowania jako dozwolone w przestrzeni publicznej – oglądając, lajkując czy wpłacając pieniądze, umożliwia im kontynuowanie działalności tych osób, więc pośrednio utrwala się takie postawy. Oprócz tego zmienia się moralność w zakresie patrzenia na innych, ponieważ dehumanizuje się ludzi takich jak Konon i nie zauważa się ich faktycznych problemów, takich
jak samotność, alkoholizm, bieda, zagubienie w świecie. Wszystkie wątpliwości znikają wraz z odpaleniem transmisji. Warto jednocześnie zaznaczyć, że obydwaj panowie z ulicy Szkolnej 17 są od kilku lat bezrobotni i utrzymują się z… i tutaj należy zastanowić się nad odpowiedzią. W pierwszej chwili można napisać, że z wpłat widzów, ale nie jest to wytwór ich pracy, a sposób płatności. W tym przypadku dochodzi do komercjalizacji cierpienia, a dostarczonym towarem jest poniżana godność ludzka. Dobrym argumentem za tezą o sprowadzeniu do roli obiektów obśmiania przez widzów tych twórców jest treść wysyłanych wiadomości, tj.: (...) na odchodne mu [Majorowi] kijem zaj**ać w łeb, (...) Je**ć Konona cw**a grubasa, zapłacę Panu 50 zł jak (...) uderzy [Pan] tego ćpuna Majora kubkiem w głowę. Zadać należy sobie pytanie, czy często spotykamy się z takimi zachowaniami w pracy/w szkole/na uczelni? Oczywiście, o wiele częściej przez pozorną anonimowość można takie treści znaleźć właśnie w Internecie, ale z drugiej strony, dlaczego w świecie realnym ludzie nie decydują się na takie zachowania? Wszystko to zależy oraz od istniejących sankcji społecznych. Podsumowując, skutki krótko- oraz długoterminowe możemy zawrzeć w kilku punktach. Pierwszą widoczną wadą jest koszt alternatywny w postaci spędzania czasu na oglądaniu treści, które nie są rozwijające intelektualnie ani fizycznie w przeciwieństwie do istniejących opcji, takich jak uprawianie sportu bądź czytanie książek. Drugą wadą jest podświadoma transformacja „ducha” młodych widzów, którzy racjonalizują zachowania do tej pory traktowane za naganne. Trzecią wadą jest utrwalanie patologicznych relacji społecznych w wyniku nagradzania pieniężnego przemocy słownej i fizycznej, alkoholizmu oraz narkomanii.
Społeczeństwo samoreguluje się w niektórych kwestiach etycznych i czyny uznawane powszechnie za niedopuszczalne, takie jak pedofilia, zoofilia, brutalna przemoc, są prawnie zakazane. Przy czym należy zaznaczyć, że zakaz takich treści wypływa z woli ludzi jako ogółu. Debata odnośnie tego, czy filmy dostarczane przez Kononowicza powinny być natychmiast usunięte, nie rozstrzyga jednak głównego problemu. Od strony skrajnie indywidualistycznej można by zadać pytanie: dlaczego społeczeństwo ma zakazywać ludziom robienia rzeczy, które bezpośrednio nie krzywdzą innych ludzi? Odpowiedzi na tak postawione pytanie dostarcza ekonomia instytucjonalna, która podkreśla istnienie takiego zjawiska jak koszty transakcyjne, czyli straty poniesione z powodu faktu, że człowiek nie jest idealny. Za dobry przykład mogą posłużyć zamki do drzwi. Ten sposób zabezpieczenia swojego domu wynika z tego, że istnieje ryzyko kradzieży. Gdyby w danym społeczeństwie do takich przestępstw nie dochodziło, to zamiast wyprodukowania ochronnych metalowych części można by było zrobić śrubki do desek, widelce do posiłków, klocki hamulcowe. Ile mostów można by było postawić na świecie, gdyby nie trzeba było zabezpieczać zamkami drzwi swojego domu? W przypadku omawianych twórców kosztami transakcyjnymi będą wcześniej omawiane przeze mnie wady społeczne.
Dostępnych rozwiązań, które realnie mogą przyczynić się do zmarginalizowania obecności w sieci „współczesnych cyrków” jest kilka i wszystkie należy dokładnie przeanalizować pod względem ich skuteczności oraz szans ich wdrożenia. Najprostszą opcją jest prawna penalizacja treści uznawanych przez ustawodawcę za patologiczne, w co wliczane byłyby oczywiście materiały publikowane przez „redaktorów” współpracujących z Kononowiczem. Problem objawia się w tym, że musiałby powstać urząd zajmujący się weryfikacją, czy dane treści mieszczą się w prawnych widełkach takiej ustawy, co naturalnie tworzy pole do nadużyć w postaci ryzyka usuwania filmów, które być może nie łamią prawa –kwestią pozostaje więc ludzka uznaniowość. Drugą opcją, bardziej skuteczną, ale zarazem o wiele trudniejszą, jest zmiana aktualnego „ducha” ludzkiego, czyli stworzenie nowej kategorii ostracyzmu. Jeżeli uda się za pomocą szerokiej kampanii informacyjnej, państwowej lub oddolnej, przekonać ludzi, że konsumowanie wątpliwie moralnych mediów jest ze społecznej perspektywy negatywne, sytuacja sama się rozwiąże. Kapitał w swojej logice zacznie umieszczać swoje aktywa w rozrywce, która będzie przynosić dla niego największe zyski. 0
/
komercjalizacja zachowań aspołecznych
54–55
Źródło: pixabay.com
Magia małego ekranu
Po naciśnięciu przycisku ekran rozbłyska światłem. Skąd się ono wzięło i kto wpadł na pomysł tak eleganckiej technologii? Czy ten blask pozbawia nas wzroku? Czas odkryć magię naszych ekranów.
TEKST: JAN ILNICKI
Wszędzie wokół nas możemy je zauważyć, czasem wręcz poczuć się nimi osaczeni. Ekrany nas fascynują, ich zawartość nas wciąga, treści nie pozwalają się oderwać, często na wiele godzin. Pracujemy, jemy, sprzątamy, bawimy się, odpoczywamy, a czasem nawet śpimy w ich towarzystwie. Wiele czasopism, dzieł literatury czy grafik istnieje wyłącznie w świecie elektronicznych obrazów. W końcu, trzeba się zastanowić, w jaki sposób działa ta technologia, co sprawia, że jest dla nas tak atrakcyjna, na czym polega jej innowacyjność?
Każda prezentowana nam treść zaczyna się od piksela, czyli najmniejszej jednostki, stanowiącej jednolitą „kropkę” danej barwy. Nasze oczy odbierają tylko trzy kolory: czerwony, niebieski i żółty. Podobnie piksele i całe obrazy, które widzimy na ekranach, składają się z trzech barw mieszających się ze sobą. Taki sposób odtwarzania naturalnych kolorów nazywamy systemem RGB (od angielskiego red, green, blue), bo zamiast żółtego na monitorach wyświetla się kolor zielony. Dzięki temu, poprzez zmieszanie
barw można odtworzyć dowolną barwę zauważalną dla naszego oka. Równie ważna, co odwzorowanie kolorów, jest jakość obrazu. Często w materiałach marketingowych firmy prześcigają się w zachwalaniu ilości pikseli na ekranie. Jednak co oznacza 4K, a co oznacza Full High Definition? Pierwsze, nazywane również Ultra High Definition, mowa o natężeniu pikseli 3840x2160, czyli w 2160 liniach mamy ułożone aż 3840 maleńkich kropek światła. Full HD oznacza słabszą jakość obrazu, ponieważ rozdzielczość 1920x1080 oznacza, że w 1080 liniach mamy już „tylko” 1920 kropek, przez co obraz jest mniej dokładny. Skąd jednak wziął się pomysł na najpopularniejsze wyświetlacze, czyli LCD i OLED, i jak one działają?
Ekran dotykowy z XIX wieku
Kogo można nazwać prawdziwym pionierem smartfonów? Na pewno pojawi się nazwisko Steve’a Jobsa, może ktoś wspomni próby Billa Gatesa, mniej znana jest postać Andy’ego Rubina, jednego z twórców systemu Android. Jednak
mało kto pamięta o Friedrichu Reinitzerze, profesorze, który już w 1888 r. zaczął pracować nad technologią stanowiącą serce każdego wyświetlacza. Badał oddziaływanie ciepła na benzoesan cholesterylu, tym samym tworząc podstawy teoretyczne badań nad ciekłymi kryształami, czyli ciałami stałymi, które po podgrzaniu przybierają stan ciekły. Stanowią one chemiczną podstawę dla działania telefonów do dziś. Dlatego, kiedy rozbije się wyświetlacz, wypływa z niego „mleczko”: jest to właśnie podgrzany przez energię elektryczną ciekły kryształ.
Ciekły kryształ czy biomateria?
Na podstawie badań Reinitzera, po ponad stu latach udało się stworzyć ekrany reagujące na dotyk. Jednak powraca podstawowe pytanie, jak to wszystko działa? W ekranie na bazie ciekłego kryształu mamy cztery warstwy. Pierwszą, składającą się z komórek, w których znajduje się wspomniany kryształ. Drugą, stanowiącą źródła zasilania elektrycznego dla reakcji. Trzecią, czyli dwie folie – polaryzator i analizator. 1
kwiecień 2023 TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO funkcjonowanie ekranów /
Źródło: pixabay.com
TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO
Czwartą, czyli źródło światła dla całego zabiegu. Magia wyświetlacza LCD polega na tym, że przechodzące światło musi być kolejno obracane i odbijane, gdyż przez poszczególne warstwy może przechodzić tylko pod konkretnym kątem. Na samym jego końcu wyświetlacza znajduje się lusterko odwracające cały proces, dzięki czemu widziany przez nas obraz nie jest obrócony. W przypadku ekranów OLED, które coraz mocniej zaznaczają swoją dominację na rynku elektronicznym, pomocne będzie rozwinięcie nazwy, gdyż tłumaczy się ją jako organiczne diody elektroluminescencyjne. To wyjaśnia powstawanie w nich światła oraz możliwość tworzenia ultracienkich powierzchni czy ich zaginania bez utraty jakości oddawania barw. Układ takiego ekranu opiera się na ułożonych na sobie pięciu warstwach: dwóch elektrodach przewodzących (anodzie i katodzie), które dają energię do generowania światła oraz dwóch warstwach organicznych (przewodzącej i emisyjnej), odpowiedzialnych za nadanie światłu barwy. Są one umieszczone na piątej warstwie, zwanej podłożem, czyli podstawie dla reakcji.
Pozostaje się zatem zastanowić, które z rozwiązań jest lepsze. Ekrany LCD są mniej plastyczne, a ich barwy mniej wyraziste, zwłaszcza czerń, która zawsze będzie wynikiem jedynie przyciemnienia światła. Ich zaletą są jednak niższe koszty produkcji oraz niższe zużycie energii (nawet o 30 proc.), zwłaszcza przy wyświetlaniu treści na jasnym ekranie. W przypadku ekranów OLED mówimy o nowszej, bardziej efektownej technologii, dającej nam jaśniejsze, wyrazistsze barwy i możliwość znacznego ograniczenia ich wielkości. Co więcej, mowa tu o idealnej czerni, a odwzorowany kolor nie wynika z przyciemnienia światła, a stanowi organiczny brak światła. Niestety, przez to istnieje konieczność większego zużycia energii elektrycznej w celu wyświetlania jaśniejszego obrazu. Sama technologia cechuje się również niższą żywotnością, gdyż kolor niebieski w technologii OLED zużywa się szybciej niż pozostałe. Należy zauważyć, że żadne z rozwiązań nie jest doskonałe, jednak to OLED króluje zasłużenie na rynku, stanowiąc technologię rozwoju i przyszłości.
Skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą...
Kiedy światła teatru rozjaśniały scenę, widzowie czuli i dalej czują ekscytację. Muzyka najpierw zapowiada nadchodzące wydarzenie, później cichnie, ustępując miejsca aktorom, którzy poświęcili lata, aby stać się mistrzami swojej profesji, aby każdy sceniczny ruch dopracować do perfekcji. Kto byłby w stanie powstrzymać zachwyt, kiedy opada kurtyna, a aktorzy wychodzą pozdrowić publiczność?
Zaniechanie ekscytacji i oklasków, graniczy z cudem, zwłaszcza, jeśli doświadczyliśmy właśnie autentycznego katharsis
Podobnie sprawa ma się z korzystaniem z ekranów. Problemem nie jest ich użytkowanie, tak samo jak nie jest nim bieg. Może być zdrowe, pomocne, pożyteczne. Należy jednak wiedzieć, jak
Emocje są prawdziwe, a my jako ludzie bardzo ich pożądamy. Teatr dalej funkcjonuje, jednak w dużym stopniu utracił swoją dominację na rzecz kina, gier komputerowych czy rozrywek elektronicznych, które często dają nam emocje identyczne lub zbliżone jak teatralny spektakl. Jednak nie potrzeba już tyle pracy, aby stworzyć pojedynczy występ – mamy ich tysiące. Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy nie odrywać wzroku i całe życie oglądać godziny kolejnych materiałów, gier i filmów. Gdzie w tym wszystkim wyświetlacz? Wszędzie. Możemy zafiksować się na długi czas, wpatrywać w jeden świecący punkt, czy raczej tysiące świecących punktów, razem tworzących obraz, który znamy. Dyskusja dotycząca wpływu na zdrowie wynika właśnie z tego fenomenu – po raz pierwszy jako gatunek, koncentrujemy długo wzrok na nieustannie świecącym obiekcie. Co więcej, system RGB oznacza, że jedna z prezentowanych kropek będzie generować światło niebieskie, które przez nasz wzrok jest odbierane jako męczące, chociaż przez interesujące treści prezentowane na ekranie nie
umiemy przestać się w nie wpatrywać. Można porównać tę sytuację do przypadku biegaczy. Wszyscy utrzymują mniej więcej równe tempo bez względu na swoje fizyczne dostosowania, budowę ciała czy doświadczenie. Jednakże są oni tak skoncentrowani na biegu, że nie mogą przestać się poruszać, nie potrafią się zatrzymać, aż w pewnym momencie skończy się trasa albo absolutnie wyczerpią całą swoją energię. Wtedy padają na ziemię, wymęczeni, wypoceni, często długo odczuwają skutki ogromnego wysiłku. Podobnie sprawa ma się z korzystaniem z ekranów. Problemem nie jest ich użytkowanie, tak samo jak nie jest nim bieg. Może być zdrowe, pomocne, pożyteczne – należy jednak wiedzieć, jak daną przyjemność dawkować. Kiedy oglądamy nasz ulubiony serial, daje nam to mnóstwo przyjemności, może poprawić nawet najgorszy dzień, uspokoić. Jednak, jeśli wpadniemy w nieprzerwaną serię, zaczynają się prawdziwe kłopoty, zazwyczaj przedstawiane jako konsekwencje korzystania z wyświetlaczy. Zaczerwienienia oczu wynikające z długotrwałego wysuszenia przez generowane ekranem ciepło, bóle i zawroty głowy, spowodowane faktem, że nasz błędnik przyjmuje perspektywę płaskiego ekranu zamiast świata trójwymiarowego, czy wreszcie problemy ze snem wynikające z przestymulowania angażującymi, kolorowymi treściami.
Tak więc ekrany otaczają nas na co dzień i choć stanowią jeden z cudów technologii, przyczyniają się również do chorób. Jednak w istocie to nie ekrany same w sobie stanowią problem. Dopiero ich niewłaściwe, zbyt intensywne użytkowanie może spowodować szereg zdrowotnych komplikacji. Co za tym idzie, każdy ekran, niewłaściwie stosowany, zagraża twojemu życiu lub zdrowiu. 0
/ funkcjonowanie ekranów
56–57
daną przyjemnośćdawkować.
Źródło: pixabay.com
Varia
Polecamy:
58 CZARNO NA BIAŁYM Średni obrazek Fotografia średnioformatowa
60 WARSZAWA W–Koło Woli O wolskim Kole
66 3PO3 O dosłownie mnie Filmowi sigma males
Ultima Thule Varietatis
DAVID BEDNARCZYK
Wostatnich latach różnorodność stała się członkinią panteonu wartości Zachodu. O ile od zawsze widocznym celem dla wielu była rozmaitość, to różnorodność polegająca na rozdzieleniu istniejących już zasobów ludzkich, a nie oparta o nabywanie nowych członków struktur, jest skrajną nowością. Oprócz potencjalnego procesu eliminacji czegokolwiek, co mogło przypominać antyemancypacyjne XX-wieczne ideologie, doszukiwanie się głębszej genealogii tego fenomenu jako takiego najprawdopodobniej byłoby jałowe. Stąd też, nie marnując już znaków, przejdźmy do problemu zdefiniowania różnorodności.
Aby pojąć przydatność fenomenu różnorodności, warto zadać pytanie o jej skalę. Czy bardziej różnorodna jest konwersacja tradycjonalisty katolickiego i modernisty, czy też wahabity i bardziej konserwatywnego sunnity? Polaka i Ukraińca, a może rudej i blondyna? Wyznaczanie, która para ludzi jest bardziej zróżnicowana, a więc i ideowo kreatywna, wymaga miar obiektywnych dla wszystkich systemów wartości i cech ludzkich. Jako że, jest to jeden z najczęstszych argumentów używanych przez zwolenników walki o różnorodność, warto zauważyć, że wyżej wspomnianych miar po prostu nie ma i być nie może. Dla wahabity spór z czy-
taczem hadithów byłby wielokroć ważniejszy od, dla niego błahych, wewnętrznych sporów krzyżowców, z oczywistą wzajemnością. Wnioskiem z powyższego jest przede wszystkim relatywność miary jaką jest różnorodność. Jako cel nigdy nieosiągalny w pełni (każdą cechę naszego bytu można rozbić według rosnącej wykładniczo ilości metryk), warto zastanowić się, czy aby nie da się zwiększyć poczucia różnorodności w ramach istniejących mozaik społecznych. Narzędziem do tego może być rozwój tożsamości indywidualnych – niekoniecznie indywidualistycznych, bowiem człowieczeństwo swe poznajemy w kontekście innych. Tak więc poczucie sprawczości i wyjątkowości jednostki jako takiej może posłużyć osiągnięciu tego, co najlepsze w różnorodności, bez przekrojowego traktowania społeczeństwa parytetami.
Jednym z problemów związanych z powyższą wartością jest to, że może ona zredukować złożone problemy nierówności do prostego bawienia się w wyliczanie. Innymi słowy, organizacje dziś często skupiają się na osiąganiu kwot lub procentowych udziałów różnych grup tożsamościowych, nie rozwiązując podstawowych nierówności strukturalnych, które mogły przyczynić się do tych dysproporcji w pierwszej kolejności. Może to prowadzić do powierzchownej formy różnorodności, która nie przeciwdziała korzeniom głębszych asymetrii społecznych. 0
Aby pojąć przydatność fenomenu różnorodności,wartozadaćpytanie o jej skalę.
varia /
fot. Nicola Kulesza
kwiecień 2023
Średni obrazek
TEKST I ZDJĘCIA: MICHAŁ BUTKIEWICZ
INSTAGRAM: @_PSTRYKACZ_
Po kilku latach zajmowania się fotografią analogową wielu entuzjastom przestaje wystarczać robienie zdjęć zwykłym aparatem. Niektórzy decydują się sami wywoływać zdjęcia, inni sami skanują film, jeszcze inni tak jak ja wyposażają się w aparat średnioformatowy. Najprościej mówiąc jest to sprzęt korzystający z dużo większego niż zwykły filmu, ma on aż 6 cm szerokości. Ta dodatkowa powierzchnia przekłada się na dużo lepszą jakość zdjęcia. Pozwala to między innymi na lepsze uchwycenie subtelności świateł i cieni co czyni je idealnymi do tworzenia zdjęć klimatycznych wnętrz. Aparat sprzed pięćdziesięciu lat nadal działa wspaniale, bo przecież dzisiejsze słońce, jest tym samym które świeciło dziesięciolecia temu. 0
/ fotografia średnioformatowa
CZARNO
Magiel uczy, ale buja też 58–59
NA BIAŁYM
fotografia średnioformatowa/ CZARNO NA BIAŁYM kwiecień 2023
W-Koło Woli
Wśród warszawskich blokowisk są takie, które kojarzy każdy – Ursynów Północny, Muranów czy Służew nad Dolinką. Jest jednak wiele takich, które znajdują się tylko kilka kroków od ważnych ciągów komunikacyjnych, a mają do zaoferowania dużo więcej od sław wśród podobnych sobie. Przykładem jest wolskie osiedle Koło.
TEKST: MACIEJ CIERNIAK
Wystarczy wsiąść w centrum do tramwaju 24 i minąć dwanaście przystanków (co trwa około 25 minut), po czym wysiąść pod wiaduktem trasy Prymasa Tysiąclecia. Inna droga to pociąg linii S4 bądź jakiejkolwiek innej na linii obwodowej, mającej na swojej trasie stację PKP Koło. Mi przypadła akurat przyjemność odbycia podróży autobusem nr 186, który zaczyna swój bieg wśród szczęśliwickiej zieleni, po czym zbiera pasażerów z kluczowego węzła na Bitwy Warszawskiej 1920 r., pokonuje skomplikowane skrzyżowanie Ronda Zesłańców Syberyjskich i zostawia w tyle przerażający kompleks Bliska Wola Tower (tzw. Hongkong). Wysiadam kilka przystanków dalej i moim oczom ukazuje się pierzeja zdobnych, choć niskich bloków z lat 50., ciasno strzegących wejścia do celu mojej podróży – na stare Koło.
Miejsce umykające schematom
Architektura pierwszych lat PRL-u każdemu kojarzy się z czymś innym – jednym z monumentalnymi tworami z Placu Konstytucji, drugim z powojenną odbudową Starówki. Jednak prawie wszystkim umyka wąskie okno czasowe pomiędzy rokiem 1945 a 1949, kiedy to modernistyczna architektura, nieograniczona ani przez nazistowski terror, ani sztywne reguły socrealizmu, ani też wymuszoną oszczędność epoki gomułkowskiej, przeżywała okres największego rozkwitu. Zeitgeist tych lat, naznaczony terrorem bierutowskiego stalinizmu, po -
dzenia „nigdy więcej wojny”, uwolnił w polskich architektach pokłady, duszonej do tej pory przez sanacyjny dyktat neoklasycyzmu, kreatywności i zgodności z potrzebami ludzi. Upust temu dali oni naj pierw w postaci bloków poło żonych prostopadle do ulicy Rakowieckiej w pobliżu pętli, na której swój bieg kończy dziś tramwaj 33. Osiedle było zbudowane z wysokiej jakości materiałów, a budynki mieściły komfortowe, przestronne mieszkania dostępne dla przedstawicieli klasy robotniczej –klucze do pierwszego przydzielonego lokalu otrzymał motorniczy Zielonka. Podobną historię posiada osiedle kilku bloków położonych w bezpośrednim sąsiedztwie praskiego ZOO i mniej bezpośrednim – Dworca Wileńskiego.
Wkrótce potem przyszedł czas na większą realizację w podobnym stylu i z podobnym zamysłem. Jego zaprojektowania na (dalekich wówczas) obrzeżach Woli podjęli się Helena i Szymon Syrkusowie, znani najbardziej z późniejszego planu Starych Bielan.
Międzywojnie z „powojniem”
W latach 30. wzdłuż ulicy Obozowej powstawało etapami osiedle robotnicze, budowane z inicjatywy adekwatnie nazwanego Towarzystwa Osiedli Robotniczych (TOR). Organizacja posiadająca wiele wspólnych mianowników z Warszawską Spółdzielnią Mieszkaniową, odpowiedzialną między innymi za najstarsze kolonie „białych domów” na Żoliborzu i tanie bloki robotnicze na Rakowcu, zrealizowała największą w tamtych czasach inwestycję w (dostępne dla najgorzej sytuowanych mieszkańców) 20 dwupiętrowych bloków, stojących dwoma rzędami prostopadle do Obozowej, po obu jej stronach. Popularności ukończonemu rok przed wybuchem II wojny światowej osiedlu przysporzyła położona symultanicz-
nie linia tramwajowa, która wkrótce pobiegła dalej – w kierunku WAT-u i Boernerowa. Nie o blokach TOR-u jednak chcę dziś napisać, a o tym, co Syrkusowie przygotowali na południe od nich, czyli o polskiej interpretacji radzieckiego pojęcia mikrorajón („mikro-dzielnica”).
Założenie było następujące: koncentrycznie usytuowane, kilkupiętrowe bloki miały funkcjonować jako samowystarczalne osiedle, posiadające własne przedszkola, szkoły, sklepy i centra kultury. Ulice je przecinające miały być przeznaczone wyłącznie na wewnętrzne potrzeby dzielnicy tak, by dzieci, biegające po zazielenionych placach zabaw i bawiące się na skwerach, nie musiały bać się potrącenia przez rozpędzony samochód albo tramwaj. Poza dzielnicę wyjeżdałoby się tylko do pracy i w bardzo ważnych sprawach urzędowych. O ile w Związku Radzieckim podobnych projektów powstały tysiące, w Polsce nie przyjęły się one zbyt dobrze, choćby ze względu na niższy koszt (za m 2) generowany przez budowanie mieszkań w wyższych blokach zamiast w niższych. Wyjątkiem jest kilka ostańców, do których należą dwa „kwadraty” położone między ulicami: Ożarowską, Deotymy, Czorsztyńską i Prymasa Tysiąclecia.
Konstrukcja osiedla
Osiedle Koło-Wschód (pierwotnie Koło-WSM) charakteryzuje się unikalną architekturą. Jej naj bardziej wyjątkową cechą są występujące w za chodnim „kwadracie” klatki schodowe, wysta jące niczym sondy z czterokondygnacyjnych galeriowców i nie stwarzające przeszkód ani w planowaniu rozkładów mieszkań, ani w za chowaniu ciągów komunikacyjnych „zewnętrz nych korytarzy” bloków. Pokryte kwadratowymi płytami z jasnego piaskowca budynki wydają się lekkie, co po części zawdzięczają wyposażonym
zdjęcia:
60–61
Google Maps, ZeroJeden / Wikipedia Commons, mikrowyprawyzwarszawy.pl, warszawskiemozaiki.pl
/ wolę Wolę WARSZAWA
można dostać kosza, co jest słabe, ale można też dostać kosza w kanciapie, co jest chyba jeszcze gorsze
w kolumny prześwitom, położonym na poziomie gruntu, skracającym koosobom poruszającym się wewnątrz kolei wschodnia część założenia, wybudowana nieco później, nie posiada wystających klatek schodowych (jedynie takie lekko sprawiające wrażenie wykuszy) ani galeriowych korytarzy zewnętrznych, lecz zachowała prześwity na parterach.
Jeśli chodzi o usługi publiczne potrzebne ludności u progu powojennego boomu demograficznego Polski, osiedle stanowiło istny raj – do dziś są tam żłobek, dwa przedszkola (przypisane, co należy przypomnieć, blokom mieszczącym w sumie jedynie kilkaset rodzin) oraz ogromną szkołę podstawową z wielkim boiskiem, wszystkie oddzielone od budynków mieszkalnych jedynie wąskimi wewnętrznymi uliczkami, wyłożonymi trylinką, spowalniającą ruch kołowy.
Również dla seniorów Koło to wymarzone miejsce do życia (i raczej to oni stanowią dziś większość mieszkańców, choć nierzadki jest też widok rodziców spacerujących z wózkami dziecięcymi po spokojnych chodnikach osiedla).
Otóż Koło posiada prawdopodobnie najwyższy w Warszawie współczynnik powierzchni koron drzew, przypadającej na metr kwadratowy wyglądających na nie mieszkań (autorski wskaźnik, wymyślony na potrzeby tego tekstu). Choć podczas zimowej wycieczki można tylko próbować policzyć widoczne w zasięgu wzroku pnie, to letnia przejażdżka rowerem skończyć się może jedynie konstatacją: „Ej, ale tu jest ciemno”, a także kilkunastoma gałązkami wbitymi w oko nieostrożnie pędzącego rowerzysty. Bloki dosłownie toną w zieleni, i to na tyle, że w słoneczny, letni dzień można mylnie sądzić, że jest pochmurno (miła odmiana od betonowej części Woli w pobliżu ulic: Grzybowskiej, Karolkowej i Żelaznej).
Ponadto, po zachodniej stronie ulicy Deotymy znajduje się kościół – sanktuarium św. Józefa, które nawet jeśli nie dostarczy mało religijne-
architektura. Z zewnątrz sprawia on bowiem wrażenie południowoeuropejskiej świątyni, zwieńczonej symetrycznymi kwadratowymi wieżyczkami, ze swoimi kamiennymi rozetami na froncie, oraz patynowanymi kopułami. Historia kościoła jest niezwykle ciekawa, jako że budowę, na potrzeby mieszkańców pobliskich kolonii robotniczych, rozpoczęto jeszcze przed wojną, i przez parę lat (do upadku powstania) spełniał on swoją rolę, będąc zabudowany drewnianymi ścianami. Spalony został przez wycofujących się Niemców. Przedwojenny proboszcz powrócił po wyzwoleniu miasta i odbudował miejsce kultu już z cegły, umieszczając w nim domniemane relikwie św. Józefa. A to wszystko w latach największego antyreligijnego terroru pierwszych lat Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
Zieleń publiczna i komunikacja
Dodatkowo, w zasięgu pięciominutowego spaceru i przejścia przez mało ruchliwą ulicę Czorsztyńską znaleźć można gigantyczny park Moczydłowski z malowniczym jeziorkiem i kopcem zbudowanym z gruzów zniszczonej Warszawy (podobnie jak Górka Szczęśliwicka), na którym przy 30 stopniach trudno znaleźć dwa metry kwadratowe wolnej trawy wśród opalających się lokalsów. W bezpośrednim sąsiedztwie graniczącej z parkiem Czorsztyńskiej znajdują się trzy bloki wybudowane ewidentnie już po przemianach ustrojowych przez Spółdzielnię Mieszkaniową „Koło”. Nie ma co się jednak bać, że oczy rozpieszczone wysmakowaną architekturą drugiej połowy lat 40. będą zszokowane najntisową brzydotą – projektanci nowoczesnych budynków jawnie nawiązują do kształtu ich starszych sąsiadów, co nie tylko nie kole w oczy, lecz także nadaje spacerowi wyraz podróży w czasie.
Trzecią część osiedla, położoną w jego północno-wschodnim narożniku, stanowią bloki ewidentnie pochodzące z czasów socrealizmu, widoczne ze stacji PKP i z ulicy Obozowej. Nie nimi jednak dziś się zajmujemy.
Jak już wspomniane zostało na początku, osiedle Koło jest znakomicie skomunikowane z resztą miasta – w jego sąsiedztwie znajduje się ruchliwa trasa tramwajowa na ul. Obozowej, oraz autobu-
kańców od stacji metra Młynów, a jeszcze mniej od stacji SKM Koło. Nie należy zapominać również o bazarze znajdującym się po drodze do metra, na którym nawet w niedzielę kwitnie handel.
Sekrety Warszawy i jak je odkryć
szawie), skrajnie funkcjonalistyczne Piaski czy też bardziej znane Sady Żoliborskie, których projektantka – Halina Skibniewska – broniła każdego drzewa przed wycinką, co wynagrodziły jej w późniejszym czasie dziesiątki międzynarodowych nagród architektonicznych.
Potencjalnego eksploratora nieoczywistych atrakcji Warszawy ogranicza naprawdę niewiele rzeczy poza rozpiętością wolnego czasu, polską pogodą i częstotliwością kursowania komunikacji miejskiej w weekendy. 0
kwiecień 2023 WARSZAWA wolę Wolę /
Królowa jest tylko jedna
Kim Lee była jedną z ikon warszawskiej sceny dragowej. Każdy jej występ był niezapomnianym widowiskiem z niezwykle innowacyjnymi i wyrafinowanymi kostiumami, dzięki czemu na długo zapisała się w pamięci całej społeczności LGBTQ+ w Polsce. Odkryjcie razem z nami, kim była Kim Lee i dlaczego to właśnie ona dzierżyła tytuł królowej Warszawy przez ponad dwie dekady.
TEKST: ALEKSANDRA TRENDAK
Zanim przejdziemy do życiorysu i sylwetki Kim Lee, warto przybliżyć, czym jest drag. Drag queens są osobowościami scenicznymi, kreowanymi przez artystów charakteryzujących się na postacie kobiece przy użyciu efektownych ubrań i mocnego makijażu. Określeniem drag queen najczęściej opisujemy mężczyzn, ale nie można zapominać o kobietach i osobach niebinarnych, które także uwielbiają ten sposób ekspresji. Alternatywą drag queen jest drag king, czyli osoba, która odgrywa postać męską. Warto wspomnieć, że słowo drag jest akronimem dla dressed as a girl (ubrany jak dziewczyna), natomiast queen odnosi się do specyficznej afektowanej stylistyki. Synonimem tego wyrażenia przez długi czas było wyrażenie female impersonator, czyli osoba udająca kobietę. Jednak współcześnie uwa-
ża się to określenie za nieadekwatne, gdyż wielu artystów nie chce być uważanym za kobiety, chcą w sposób performatywny wskazać charakter płci. Parodiując męskość lub kobiecość, drag queens zwracają uwagę na teatralność i czasami absurdy płci kulturowej, czyli gender.
Zjawisko przedstawień, w których mężczyźni przebierali się za kobiety, można zaobserwować już w starożytności. W teatrze europejskim role kobiece były odgrywane przez mężczyzn, podobnie w japońskim teatrze kabuki. W XX w. w Japonii popularny stał się teatr Takarazuka Revue, w którym we wszystkich przedstawieniach męskie role odgrywały kobiety!
Termin drag queen na stałe wszedł w język społeczności LGBTQ+ w Stanach Zjednoczonych w latach 20. i 30. XX w., kiedy w Nowym Jorku coraz większą popularność zdobywała sce-
na dragowa. Performerzy i performerki odegrały także kluczową rolę w zamieszkach pod Stonewall, które były kluczowe w historii ruchów emancypacyjnych LGBTQ+. Z tego względu ich obecność jest niezwykle istotna podczas, chociażby, parady równości, która poza celebracją miłości i równości, upamiętnia tamte wydarzenia. Co ciekawe w dawnych NRD i RFN estradowe występy drag queens nie miały kompletnie związku ze środowiskami LGBTQ+ i były częstym motywem działalności rozrywkowej anglosaskiego obszaru kulturowego, który nazywał się travesti
To, co najbardziej charakteryzuje drag queen, jest jej makijaż, strój i choreografia. To właśnie te trzy elementy są zazwyczaj przesadne i karykaturalne, aby odróżnić się od strojów „zwykłych kobiet” i nadać im satyryczny lub dramatyczny klimat. Ele-
62–63 WARSZAWA / kim była Kim?
zdjęcia: Muzeum Warszawy
mentem występu jest bardzo często upodobnienie się do znanych królowych estrady, gwiazd i celebrytek, aby je w ciekawy sposób sparodiować. Scena dragu w Warszawie rozrasta się bardzo prężnie. Coraz więcej klubów oferuje fantastyczne imprezy przepełnione niezwykłymi występami uzdolnionych performerek. Warto jednak pamiętać o szacunku dla występujących – nie mylić osoby aktorskiej z graną przez nią postacią sceniczną. Jeśli pragniemy po występie podejść i zamienić klika słów, koniecznie pamiętajmy, aby uprzejmie zapytać artysty bądź artystki, jakie zaimki preferuje. Słynna polska drag queen Madamme Zaza zwraca na to szczególną uwagę: Wiele osób myli drag z transwestytami, a to bardzo duży błąd! Nawet w garderobie, robiąc makijaż czy ubierając klipsy i perukę,czujęsięfacetemi myślęjakfacet.
Znamy już podstawy, więc czas zanurzyć się w warszawską scenę dragu, której królową przez ponad dwie dekady była niesamowita Kim Lee!
Niekwestionowana królowa Warszawy
Andy Nguyen był wybitnym artystą, który swoje pierwsze kroki na dragowej scenie stawiał właśnie w stolicy. Mieszkał tu, tworzył i w swoich występach bardzo często odwoływał się do symboli i wartości związanych z miastem. Pochodził z Wietnamu, skąd przyjechał na stypendium studiować fizykę jądrową na Uniwersytecie Warszawskim. W 1998 r. otrzymał polskie obywatelstwo. Cztery lata później Andy zaczął występować na scenie jako Kim Lee, która skradła serca wszystkich miłośników dragu. Przez osiemnaście lat kariery Kim Lee wystąpiła ponad 1,5 tys. razy, a w swoim repertuarze miała około 200 piosenek. Andy odgrywał role między innymi Violetty Villas, Kory, Beaty Kozidrak, Kayah oraz Lizy Minnelli. Garderoba Kim także budziła ogromny podziw. Znajdowało się w niej około 700 kreacji, 60 par butów i kilkadziesiąt peruk. Andy często tworzył swoje stroje samodzielnie lub przerabiał te stare, aby tchnąć w nie nowe życie. W wywiadzie do książki Cudowneprzegięcie w październiku 2020 r., mówił Jakubowi Wojtaszczykowi tak: Mam szczęście, żeodtylulatrobięcoś,couwielbiam,a dotego
publicznośćsięprzytymświetniebawi.Wydaje misię,żekiedymnieściągnązesceny,topoprostu zniknę. Po śmierci cała spuścizna Kim Lee, czyli setki strojów, nakryć głowy i butów, trafiła pod opiekę Remigiusza Szeląga, wieloletniego partnera Andy’ego. Byłobywspaniale,gdybyznalazłsięsposóbnapokazanieichszerszemugronu osób –pamięćpodragqueenKimLeenigdynie może zginąć w naszej społeczności mówił w wywiadzie udzielonym magazynowi „Replika”.
Wystawa w Muzeum Woli
Muzeum Woli 2 lutego 2023 r. otworzyło niezwykłą wystawę poświęconą twórczości najsławniejszej drag queen Warszawy, czyli Kim Lee. Możemy na niej zobaczyć fotografie, materiały archiwalne oraz ponad tysiąc kostiumów, które stały się punktem wyjścia do stworzenia
jąca. Wielość i różnorodność elementów garderoby Kim Lee widać w zdjęciach Agaty Zbylut. Artystka w 2022 r. zrealizowała prezentowany na wystawie projekt, w którym pracowała z ubiorami Kim Lee, tworząc fotograficzne archiwum. Częścią ekspozycji jest też zaproszenie do dotknięcia, a nawet przymierzenia wybranychelementówstrojudragqueen.Toważna wystawa dla miejskiego muzeum. Przypomina o tym, że historia Warszawy była i jest różnorodna. – mówi Magdalena Staroszczyk, kuratorka wystawy KimLee.KrólowaWarszawy.
tego projektu. Nie da się ukryć, że garderoba dla drag queen jest niezwykle ważna, gdyż właśnie tu dzieje się magia, transformacja w gwiazdę, która za chwilę wejdzie na scenę i zrobi show. Zbiory Kim Lee stały się niezwykłą inspiracją dla Agaty Zbylut, która stworzyła projekt dokumentacyjno-artystyczny zwracający szczególną uwagę na misterny proces przygotowywania kostiumów, odsłaniając tworzące je szwy i konstrukcje. Nie tylko Agata skupiła się na tej intymnej przestrzeni. Dokumentalistka Pat Mic stworzyła fotograficzny esej, który pokazał przepych, różnorodność, ale też porządek, jaki Kim Lee zawsze zachowywała w swoich strojach. Obserwowanie tych kreacji po śmierci Kim jest dość bolesne. Każdy z kostiumów jest niezwykle teatralny, jednak świadomość, że nikt już w nich nie zatańczy, jest niezwykle przygnębia-
Jest to także wystawa o Warszawie, która nie tylko pokazuje ładne ciuszki, lecz także losy wietnamskiej społeczności, która liczy w stolicy około 30 tys. osób. Wietnamczycy często spotykają się z krzywdzącymi komentarzami i stereotypami, są uważani za ludzi z niższych sfer, a to oni także od lat 60. XX w. kształtowali stolicę. Nie bez powodu na wystawie możemy zobaczyć serię zdjęć Rafała Milacha Ba Lan, który uwiecznił Wietnamczyków na nieistniejącym już Stadionie Dziesięciolecia. Tym samym chciał pokazać, jak wielowymiarową osobą była Kim Lee, która bardzo często w swojej twórczości odnosiła się do swojej kultury. Może niezwykłość Kim Lee brała się właśnie z paradoksów? Wietnamczyk mieszkający w Polsce, fizyk, biznesmen i performer. Drobny, właściwie niepozorny mężczyzna na scenie przeobrażał się w charyzmatyczną, promienną, przyciągającąuwagękobietę – mówi Staroszczyk.
Wystawa Kim Lee. Królowa Warszawy to wyjątkowe miejsce, które przenosi zwiedzającego do magicznego świata dragu i przedstawia historię jednej z najsławniejszych drag queens Warszawy. Andy zmarł 18 grudnia 2020 r., w wyniku zarażenia COVID-19. Jego odejście było ogromnym ciosem dla całej społeczności LGBTQ+, gdyż był on niezwykle otwartym, szczerym i wesołym człowiekiem. Roztaczał wokół siebie pozytywną energię, która stała się symbolem stolicy. Pamięć o Kim Lee będzie wieczna, dlatego warto odwiedzić Muzeum Woli i zanurzyć się w tym niezwykłym świecie. 0
kwiecień 2023 WARSZAWA kim była Kim? /
Symulator metalowej kulki
OCENA: 88887
PinballFX
Producent: ZEN Studios
Wydawca: ZEN Studios
Platforma: PC, Nintendo Switch, PlayStation 4, PlayStation 5 (recenzowana platforma), Xbox One, Xbox Series
PREMIERA: 16 LUTEGO 2023 R. (PLATFORMY Z WYJĄTKIEM NINTENDO SWITCH), SIERPIEŃ 2023 R. – NINTENDO SWITCH
Pinball FX to kolejny tytuł od ZEN Studios, mistrzów digitalizacji mechanicznych symulatorów pinballa – maszyn, które coraz rzadziej można spotkać w Polsce. I trzeba przyznać, że odbijanie metalowej kulki paletkami dawno nie było tak przyjemne. Pinball FX to środowisko umożliwiające już teraz grę na ponad 80 stołach, choć twórcy zapowiadają, że to jeszcze nie koniec i w tym roku pojawi się ich jeszcze około 30.Tworząc pola do gry, odwzorowano klasyki ze stajni Williamsa, z wieloma informacjami na temat ich powstania czy edycji specjalnych. Jest też wiele poziomów nawiązujących do popularnych filmów – mamy więc całą grupę stołów z Gwiezdnych wojen, Marvela, Indiany Jonesa czy Parku Jurajskiego. Większość z nich była dostępna w innych grach od ZEN Studios, ale na konsolach nowej generacji doczekały się liftingu. Zupełną nowością są za to stoły nawiązujące do gier Gearbox Software – Homeworld, Brother in Arms, no i oczywiście Borderlands Każda z plansz oferuje zestaw nagród, jakie zdobędziemy za wyśrubowanie odpowiednio dobrych wyników. Do tego dochodzi system wydarzeń, który pozwala
zdobywać różnorakie nagrody, takie jak kosmetyki umożliwiające zmianę wyglądu naszego huba, z którego rozpoczynamy zabawę. Najważniejszymi zdobyczami są jednak dostępy do tzw. Pinball Pass, który odblokowuje dostęp do prawie wszystkich stołów dostępnych w grze. Niestety, właśnie to jest zdecydowanie najsłabszą stroną tego tytułu. Samo Pinball FX jest bezpłatne, ale dostajemy dostęp tylko do jednego stołu. Resztę musimy albo zakupić w formie DLC, albo odblokować właśnie poprzez opłacenie dość drogiego Pinball Pass. W odróżnieniu od prawie wszystkich poprzednich tytułów od ZEN – nie przeniesiemy naszych zakupów z poprzednich edycji. Największe zainteresowanie tytuł wzbudzi więc zapewne w osobach, które nie miały wcześniej styczności z pinballami od ZEN Studios. Ale nawet weterani mogą być zadowoleni z możliwości zabawy na którymś ze stołów w pełnym 4K i z włączonym HDR. Zdecydowanie jest to najładniejsza i najbardziej zaawansowana technicznie wersja symulatora flipperów.
MICHAŁ GOSZCZYŃSKI
Kontrowersyjne machanie różdżką
OCENA: 88887
DziedzictwoHogwartu
Producent: Avalanche Software
Wydawca: Warner Bros. Interactive Entertainment
Wydawca PL: Cenega
Platforma: PC (recenzowana platforma), Nintendo Switch, PlayStation 4, PlayStation 5, Xbox One, Xbox Series
PREMIERA: 10 LUTEGO 2023 R. (PC, PS5, XSX), 5 MAJA 2023 R. (PS4, XONE), 25 LIPCA 2023 R. (SWITCH)
Dziedzictwo Hogwartu było jednym z najbardziej oczekiwanych tytułów ostatniego czasu. Powrót do uniwersum Harry’ego Pottera w wydaniu growym – i to jeszcze w zapowiadanym formacie z otwartym światem – gorąco przyjęto już na etapie zapowiedzi. Zapał ostudzony został kontrowersyjnymi wypowiedziami autorki uniwersum, w których atakowała ona osoby LGBTQ+. Nawoływania do bojkotu tytułu spaliły jednak na panewce i paradoksalnie, tylko zwiększyło jego popularność. Starając się oddzielić twórczynię uniwersum od Avalanche Software, które włożyło wiele pracy nad tym tytule, recenzja skupi się na aspektach dotyczących samej gry. Świat tej gry RPG to XIX-wieczny Hogwart – Szkoła Magii i Czarodziejstwa. Trafia do niej nasza postać, którą możemy stworzyć od podstaw w rozbudowanym kreatorze. Bohater posiada specjalną umiejętność, dzięki której widzi ślady starożytnej magii. To wszystko dzieje się w momencie, w którym w świecie czarodziejów dochodzi do konfliktu, gdzie gobliny w sojuszu z czarnoksiężnikami prowadzą walkę partyzancką z czarodziejami. Akcję śledzimy z perspektywy trzeciej osoby. Naszą postać możemy wyposażyć w całą masę różnych przedmiotów. Wpływają one na jej wygląd oraz
na niektóre statystyki, które przydadzą się w walce z przeciwnikami. Walczymy oczywiście za pomocą magii. Wraz z udziałem w zajęciach w szkole oraz popychaniem fabuły do przodu zdobywamy dostęp do nowych zaklęć. Pomogą nam one w walce lub eksploracji świata gry. Na podstawową część fabuły poświęcimy około 30–40 godzin, ale jeśli chcemy zrobić wszystko, to z pewnością przebijemy 100. Mnogość zadań pobocznych i minigierek przyciągnie nas na długie wieczory. Gra wygląda poprawnie, a wersja PC jest sobie w stanie poradzić nawet na średnio nowym sprzęcie. Choć wraz ze wzrostem rozdzielczości szybko okaże się, że nawet najnowsze karty dostają zadyszki. Wszystko dzięki naprawdę pięknym efektom, które sprawiają, że zwiedzanie Hogwartu to prawdziwa przyjemność. Dla wielbicieli uniwersum to oczywiście must have. Jest to z pewnością najlepsza gra osadzona w świecie Pottera, jaka dotychczas pojawiła się na rynku, a jej komercyjny sukces oznacza, że nie będzie jedynie kwiatkiem do kożucha. W przyszłości pewnie przyjdzie nam zobaczyć od Avalanche Software jeszcze coś z tego świata.
MICHAŁ GOSZCZYŃSKI
64–65 / recenzje GRY Największe
targi gier na świecie zostały odwołane. Na prowadzenie wysuwa się więc europejski Gamescom.
fot. materiały wydawcy Warner Bros. Interactive Entertainment
fot.
materiały ZEN Studios
Niełatwy powrót do domu
OCENA: 88887
Forspoken
Producent: Luminous Productions
Wydawca: Square Enix
Wydawca PL: Cenega
Platforma: PC (recenzowana platforma), PlayStation 5
PREMIERA: 24 STYCZNIA 2023 R.
Pojawienie się nowej serii zwykle budzi duże emocje, szczególnie wtedy, gdy mamy do czynienia z debiutującym studiem (nawet jeżeli złożony jest z weteranów branży, tak jak jest w tym przypadku). Project Athia – jak w zapowiedziach określano Forspoken – to próba zaistnienia przez Luminous Productions w popularnym obecnie gatunku Action RPG, z pewną domieszką gier w stylu Dark Souls. Wbrew temu, co można by sądzić po doświadczonych tuzach branży stojących za projektem, fabuła w Forspoken nie jest najmocniejszą stroną. Poznajemy losy Frey, dziewczyny będącej często na bakier z prawem, która po znalezieniu tajemniczej złotej bransoletki wrzucona zostaje do świata Athia. Czarodziejki rządzące tą krainą, zostały dotknięte chorobą, która trawi również większość mieszkańców i stworzeń, zamieniając je w zombie-podobne mutanty. Oczywiście stają oni na drodze naszej bohaterce, która z pomocą bransolety korzysta ze zdolności magicznych. Pozwalają one jej przeżyć w tym świecie, a na samą chorobę jest odporna. By jednak wrócić do domu, musi pomóc rozwiązać problem, jaki toczy Athię, a przy okazji dowiedzieć się wiele o sobie..
Sam świat Athii jest świetnie dopracowany pod względem graficznym. Oczywiście wiele zależy od posiadanego sprzętu, ale przy mocnym PC można z łatwością zanurzyć się w bar-
dzo szczegółowy i piękny krajobraz świata gry. Poruszanie się po świecie zdecydowanie ułatwia parkour, dzięki któremu Frey z łatwością pokonuje większość przeszkód terenowych. Ułatwia również poruszanie się w czasie walki lub skuteczną ucieczkę. Ale jeśli już podejmiemy się walki z jakimś mutantem, to gra zdecydowanie pokazuje swoją mocną stronę. Łączenie uników z używaniem magii nie tylko jest bardzo efektowne, lecz także powoduje, że magiczne ataki stają się trochę potężniejsze. Wzmocnić się możemy również dzięki ekwipunkowi, który nie jest tu zbyt rozbudowany. Na nasze wyposażenie składają się płaszcze, naszyjniki oraz paznokcie. Każde z nich dają określone bonusy do statystyk, a zdobyć je możemy dzięki craftingowi lub znajdując w świecie gry.
Trzeba przyznać, że Forspoken jak na zupełnie nowy tytuł radzi sobie całkiem nieźle. Mimo dość schematycznej fabuły, która być może nie zaskoczy wielbicieli gier tego typu, to gra broni się niezłym systemem walki i pięknym, dopracowanym światem. Warto poświęcić te ponad 30 godzin, by poznać historię Frey i uzdrowić świat, w którym się znalazła. MICHAŁ GOSZCZYŃSKI
Nowy stary Risen
OCENA: 88897
Risen
Producent: Piranha Bytes
Wydawca: Plaion
Platforma: PC, Nintendo Switch, PlayStation 4, Xbox One (recenzowana platforma), Xbox 360 DATA PREMIERY: 1 PAŹDZIERNIKA 2009 R. (PC), 24 STYCZNIA 2023 R. (PLAYSTATION 4, XBOX ONE, NINTENDO SWITCH)
Ostatnie lata przyzwyczaiły nas do wszelkiej maści remasterów i remake’ów, które, uderzając w nostalgiczną nutę, pozwalają twórcom zarobić przynajmniej dwa razy na sprawdzonym pomyśle. Przy mniejszym lub większym wysiłku, w zależności od jakości wydania, z jakim mamy do czynienia. To, co zaoferowało nam Piranha Bytes w przypadku Risento jednak zupełnie inna liga. Jest to port gry RPG wydanej na PC w 2009 r. na konsole PlayStation 4, Xbox One oraz Nintendo Switch. Blisko 14 lat, jakie minęło od wydania oryginału, jest oczywiście widoczne praktycznie od początkowych chwil. Archaiczna grafika i sposób prowadzenia narracji to kwestie, z którymi gracze w 2023 r. będą musieli się zmierzyć. Nawet jeszcze zanim przejdą do dość żmudnej walki z przeciwnikami. Gracz kieruje losami rozbitka, który przeżył katastrofę okrętu Inkwizycji – militarystyczno-religijnej grupy, która de facto próbuje rządzić kawałkiem otaczającego nas świata gry. Męski, bezimienny bohater to znak rozpoznawczy większości gier RPG z okresu, w któ -
rym Risen został wydany. Dziś od gier RPG spodziewać się można większej swobody w kreowaniu swojej postaci i jej historii. Pozornie otwarty świat dość szybko okazuje się jednak prowadzić gracza po określonej ścieżce – jeśli z niej zboczymy, napotkamy przeciwników, z których większość błyskawicznie zakończy naszą zabawę i wymusi załadowanie stanu gry. To, co twórcom udało się poprawić, to sterowanie, które dostosowane jest do padów i nie wymaga już jedynie klawiatury i myszki. Jest to zdecydowanie dobry ruch, umożliwiający bezproblemową rozgrywkę na konsolach. Wielbiciele tematów retro i RPG mogą tym tytułem być zaciekawieni. Szczególnie, jeśli dotychczas nie udało im się odwiedzić świata Risen lub do zabawy dołączyli dopiero na etapie drugiej lub trzeciej części. Chociaż pierwsza część może być lekko nadgryziona zębem czasu, to i tak powinna zapewnić sporo godzin dobrej rozrywki.
GRY recenzje / kwiecień 2023
fot. materiały wydawcy: THQ Nordic
fot. materiały wydawcy Square Enix
GOSZCZYŃSKI
MICHAŁ
O dosłownie mnie
Litery alfabetu greckiego poznajemy najczęściej poprzez lekcje matematyki. Niektóre z nich wyszły jednak poza szkolne i uniwersyteckie ławki, przedzierając się do naszej codzienności poprzez opisywanie nimi konkretnych typów charakterów. Tak też powstały alfy, bety i clou tego tekstu – sigmy. Poniżej przedstawiamy zbiór filmowych sigm, kolejność losowa.
TEKST I ZDJĘCIE: IGNACY MICHALAK, MATEUSZ KOZDRAK
Terence Fletcher
Czy istnieje szkoła dla sigm? Tak, a prowadzi ją znany entuzjasta jazzu i obcisłych czarnych t-shirtów, Terence Fletcher. Jak sam twierdzi, sigmy nie rodzą się, sigmy kształtują się poprzez ciągły trening. Jego ekskluzywne zajęcia i nietypowe metody nauczania pozwalają na osiągniecie stanu ponadczłowieczeństwa (chyba, że obiekt podda się i pozwoli wygrać wewnętrznej becie). By pomóc osobom, które przeczytają ten artykuł, zdradzamy kilka rad samego mistrza:
>wytłumacz osobie partnerskiej, że grind jest ważniejszy, a podczas spędzania z nią czasu i tak będziesz myśleć o nim
>zerwij z osobą partnerską
>kontynuuj grind, aż do skutku
Ryan Gosling
W ciągu ostatniej dekady doświadczyliśmy narodzin nowego filmowego übermenscha, persony tak totalnej, że nie zdołały zatrzymać go ramy jednego filmu, a jego widmo objawiło się w wielu produkcjach ostatnich lat. Byt ten przyjął formę kanadyjskiego aktora Ryana Goslinga. Choć postacie, w które się wciela, mają różne imiona, wykonują różne zawody i pochodzą z różnych zakątków świata, to wszystkie łączy ten sam pozbawiony emocji, kamienny i chłodny wyraz twarzy. Bezimienny Kierowca, który jeździ, z filmu Jedź (ang. Drive), Julian, któremu tylko Bógmożewybaczyć, odziany w tanktop Metalliki Luke i bezwzględny policjant K to czterej jeźdźcy apokalipsy, którzy zwiastują nadejście nowego porządku, mającego premierę w lipcu, kina absolutnego – Barbie. W jedną spójną istotę ponownie złączyły ich tiktokowe edity i The Perfect Girl Mareux, dzięki czemu kreatura ta przez kolejne lata będzie wciągać następnych filmbrosów do wiecznego Goslingversu.
Lou Bloom
Sprawiedliwe i rzetelne dziennikarstwo (takie, jakie my tu uprawiamy) wymaga wielu poświęceń. A Lou Bloom, jak na prawdziwego sigmę przystało, jest gotów zrobić wiele dla dobrego materiału. Ten samotny wilk, wzorem pewnego innego Kierowcy, przemierza spowite mrokiem ulice „miasta aniołów” w poszukiwaniu nowego materiału. Jednak nie tylko jego wampirza
persona i nieustępliwa wytrwałość. Dzięki pozyskanym, za sprawą kursów internetowych, umiejętnościom stał się prawdziwym liderem i idealnym redaktorem naczelnym swojej małej firmy. Jego tęgi łeb i charyzmatyczna aparycja pozwalają mu dowieść swojej wyższości nad pracującą dla niego niezdarną betą. A gdy okres jej użyteczności dobiega końca, nasz nightcrawler jest gotów poświęcić ją, by zdobyć najsoczystszy materiał dla swoich widzów. I to jest właśnie prawdziwe dziennikarstwo.
fizyczna, jak i psychiczna (chwilowe kryzysy się nie liczą). Brak lęku przed skutkami odrzucenia norm społecznych wyznawanych przez bety. Podążanie ścieżką, o której ludzie przeciętni nawet boją się pomyśleć. Masowe zabijanie bez mrugnięcia okiem. Autorytarne rządzenie swoimi podwładnymi zawsze z uśmiechem na twarzy. Onanizowanie się do samego siebie. To wszystko zachowania definiujące Homelandera i jego sigma grindset!
Patrick Bateman (pozdrawiamy wicenaczelnego)
Zastanawiam się, czy to tylko ja wchodzę do pracy identycznie jak Patrick Bateman: z nałożonymi słuchawkami i kamienną twarzą, dopóki nie dojdę do swojego biurka. Czy to już oznaka bycia sigmą? Jeżeli też tak robicie, to dajcie znać! Niemniej wiele brakuje mi jeszcze do młodego wilka z Wall Street. Cały koncept morning routine jest dla mnie na ten moment zbyt trudny do zrealizowania. Do pedanta też mi zdecydowanie daleko, a i u kobiet nie mam takiego powodzenia, jak postać grana przez Christiana Bale’a (chociaż to może i lepiej dla nich). Patrick Bateman to jeden z ojców założycieli konceptu sigmy, nie zważa na innych, myśli tylko o sobie, emanuje pewnością siebie, stwarza pozór idealnego człowieka – żeby bety mogły patrzeć i podziwiać.
Tyler Durden
Homelander
Czy od urodzenia mamy narzuconą rolę i określone przeznaczenie? Czy bycie sigmą może być nam odgórnie nadane? Nie wiem, aczkolwiek Homelander zdaje się to potwierdzać. Postać zrodzona z amerykańskiego kapitalizmu, opływająca pewnością siebie, żyjąca w przekonaniu o swojej racji i przepełniona chęcią dominacji, a wszystkie te cechy są na poziomie supermocy, którymi dysponuje ów bohater. Wymienione wcześniej cechy jednoznacznie pozwalają nam określić Homelandera jako rasową sigmę, która w ostateczności może bać się tylko samego siebie. Niezniszczalność zarówno
Na koniec postać, która podnieciła komórki mózgowe wielu zdesperowanych mężczyzn, objawiająca się dla nich jako ideał. Pewny siebie, bezkompromisowy, niezważający na obowiązujące normy. W świecie, w którym każdy obywatel XY może zdefiniować się sam, nie musi żyć w czasach wojny, czy wielkiego kryzysu, który by go określał, jest wolny, ale ta wolność i brak celu go przytłacza. I tu pojawia się Tyler Durden, oferujący sposób na wyładowanie swojej frustracji, zbudowanie bliskości z innymi, będącymi w podobnym położeniu, co oni. Niczym Charles Manson lub Jim Jones, staje się on obiektem kultu jednostki, tworząc wokół siebie sektę wiernych i oddanych mu desperatów. Ta chęć przywódczej roli i potrzeba posiadania podległych sobie osób trochę zakrawa o koncept alfy, stąd też Tyler znalazł się na końcu tego zestawienia. 0
3po3 / filmowi sigma males 66–67
Belkę wymyślę później. Najpierw muszę oddać taśmy do wypożyczalni
Kto jest Kim?
Kacper Badura
członek MAGLA , reporter Radia Nowy Świat
Aleksander Leonard Hebda
przewodniczący Samorządu Studentów UW
MIEJSCE URODZENIA: Warszawa
MIEJSCE PRACY: Radio Nowy Świat na ul. Ostrej 14 w Warszawie, ew. mój dom na Białołęce
ULUBIONY FILM: kiedyś Ostatnia rodzina Jana Matuszyńskiego, dzisiaj Batman z 2022 r.
ULUBIONA POTRAWA: Malik Kebab przy stacji PKP Włochy w Warszawie –rolada mały, mięso mieszane, sos mieszany
ULUBIENI WYKONAWCY: Queens of The Stone Age, Tool, Ćpaj Stajl, 100gecs, Father John Misty
CO LUBISZ ROBIĆ W WOLNYM CZASIE?: spotykać się z przyjaciółmi, zwłaszcza w zatęchłych pomieszczeniach
CZY MASZ KOGOŚ, KTO CIĘ INSPIRUJE: radiowo reporterka Anna Rokicińska, tekstowo historyk i ekonomista Miłosz Wiatrowski-Bujacz, stylowo krytyk filmowy i dobry człowiek Łukasz Mańkowski
Jak rozpoczęła się twoja przygoda z Radiem Nowy Świat?
Radio odnalazło mnie na studiach, dzięki Tomaszowi Ławnickiemu, który uczył nas pracy z mikrofonem. Mój pierwszy materiał opisywał proceder kradzieży ręczników z pokojów hotelowych podczas wakacji. By pracować w radiu, wymykałem się z wielkiej międzynarodowej korporacji, aż pewnego dnia uciekłem na stałe.
Czego się nauczyłeś w trakcie pracy?
Dopiero na Ostrej zrozumiałem, że absolutnie każdy człowiek na świecie ma coś ciekawego do powiedzenia. W dobrym materiale dziennikarskim musi być element show, niezależnie od tematyki. Sam materiał wolę traktować też jako propozycję, nie jako prawdę objawioną.
Czy MAGIEL pomógł ci w rozwoju dziennikarskim?
W MAGLU zobaczyłem, jak ważne są wiedza i umiejętność podważania wszystkiego, co bierzemy za pewnik. Współpracując ze studentami uczelni kształcącej rzekomo przyszłych korpo-szczurków, poznałem w rzeczywistości ludzi potrafiących słowem pisanym wywracać dogmatyczny świat, który proponuje im finansjera. Słowa mają moc to oklepane hasło, ale w MAGLU odkryłem je na nowo. Cieszy również to, że kilkoro moich rówieśników ze studenckiego magazynu zostało dobrze zapowiadającymi się dziennikarzami i zdarza nam się zawodowo współpracować.
Co planujesz? W jaką stronę dziennikarstwa chciałbyś pójść?
Jestem zakochany w radiu i nie planuję z niego uciekać, natomiast bardzo bym chciał zacząć kolejne studia. Żeby zadać odpowiednie pytanie, trzeba znać dwie trzecie odpowiedzi i umieć wznieść się ponad własne poglądy. A patrzenia szerzej zdecydowanie na uczelni można się uczyć. Nie tylko podczas zajęć, ale też działając w MAGLU
MIEJSCE URODZENIA: Warszawa
KIERUNEK I ROK STUDIÓW: prawo, V rok
ULUBIONY FILM: Ostatni Bastion, reż. Rod Lurie
ULUBIENI WYKONAWCY: trudno jest mi wybrać, zależy od okresu i nastroju. Z jednej strony uwielbiam Jeremę Stępowskiego, z drugiej Matę.
ULUBIONA POTRAWA: pizza
CO LUBISZ ROBIĆ W WOLNYM CZASIE?: czytać książki, oglądać filmy, grać na konsoli
Kto cię inspiruje?
Miałem zaszczyt pracować z fantastycznymi ludźmi, od których mogłem się uczyć nie tylko konkretnych umiejętności praktycznych i teoretycznych, lecz także pewnego systemu wartości i sztuki spojrzenia na świat z różnych perspektyw. W szczególności jestem wdzięczny za ilość czasu, którą poświęcili mi Robert Krzysztoń i Ryszard Kalisz. Ten pierwszy to opozycjonista demokratyczny w PRL-u, wieloletni współpracownik m.in. Jacka Kuronia czy premiera Olszewskiego. Jeżeli chodzi o autorytety na uczelni, olbrzymi wpływ wywarł na mnie profesor Marek Zubik, pod którego okiem piszę pracę magisterską. Inspirację do działań przejąłem również od profesora Marcina Matczaka, z którym współpracowałem w ramach KN Retoryki. Nie zmienia to jednak faktu, że największym autorytetem w moim życiu jest mój ojciec – Andrzej Hebda. Dlaczego postanowiłeś kandydować na przewodniczącego Samorządu Studentów Uniwersytetu Warszawskiego?
Stało się tak po namowach moich przyjaciół zaangażowanych w działalność samorządu. Uważaliśmy, że wiele rzeczy da się na naszej uczelni poprawić. Chciałbym, aby po mojej kadencji osoby studiujące na UW były ze sobą bardziej zintegrowane, żeby uczelnia była nie tylko miejscem nauki, lecz także tworzenia relacji i zawierania przyjaźni.
Na ile Samorząd ma realny wpływ na to, co dzieje się na uczelni?
Olbrzymi. Po pierwsze, posiadamy ustawowe i statutowe gwarancje obecności reprezentacji studenckiej w wielu kluczowych dla Uniwersytetu organach (m.in. Senacie UW, Uniwersyteckiej Radzie ds. Kształcenia, komisjach senackich i, co ważne, 20 proc. głosów w Kolegium Elektorów uczelni). Po drugie, i chyba najważniejsze, Rektor Uniwersytetu Warszawskiego traktuje zdanie studentów bardzo poważnie. Ostatnio doszło do trudnej sprawy w związku z Oskarem Szafarowiczem. Jak Samorząd postępuje w tego typu nagłych sytuacjach?
Od momentu zaistnienia sytuacji jestem w stałym kontakcie z władzami uczelni. Sprawa została skierowana do postępowania wyjaśniającego – teraz ta kwestia jest w rękach rzecznika dyscyplinarnego, a następnie trafi do Komisji Dyscyplinarnej (w której również zasiada reprezentacja studencka). Zarząd Samorządu Studentów UW nie jest i nigdy nie będzie od wydawania wyroków, natomiast chcę, aby cała społeczność akademicka wiedziała, że my tę sprawę uważnie monitorujemy.
kocham piwo
Hebda / kwiecień 2023
Kacper Badura / Aleksander Leonard
ski zatrudnił się w ministerstwie tylko po to żeby
może liczyć nasze pokolenie. Chyba że dr -Sawul
trwała do samego końca, a to jest najlepsze na co
Statek pójdzie na dno, ale za to imprezka będzie
miał od kogo uczyć się bycia ministrem finansów.
ny rynek i pogonienie lewaków. Mentzen będzie
że nie chodziło o to żeby było dobrze, tylko -o wol
jeszcze bycie konfederatą. Po trzydziestu latach od przemian ustrojowych dowiadujemy się w końcu,
cie i unikania wyjaśnień na wykładach dopiszemy
mem. Jest szansa, że do listy jego atrybutów obok: chodzenia szybko, spotykania studentów -w toale
naturalny talent pana profesora do zostawania -me
czy jesienią zagłosuje na Konfederację. Szanujemy
Jakiś czas temu Leszek Balcerowicz, nie był w stanie odpowiedzieć przecząco na proste pytanie,
może nawet na kolejnego Prezydenta z SGHTM.
kadr parlamentarnych, ministerialnych i rządowych,
nych. Jest szansa, na podtrzymanie wysokiego poziomu
metodami nawiązuje do najlepszych tradycji -politycz
Swoją drogą dobrze widzieć, że Samorząd swoimi
na, nie wiem. Mi płacą. Głównie za milczenie.
ropy itd. Praca bez zapłaty chyba jest -akceptowal
prowadzić ekologicznie w internecie, bez papieru,
z nikim i nie mieć pieniędzy, a swoją działalność
nie to powinna tak jak Magiel nie współpracować
Jeśli jakaś organizacja chce mieć czyste -sumie
liach byłoby wspaniałą wartością dodaną.
wpływu na klimat, a darmowe jaranko na -juwena
can Tobacco. Sprzedawanie szlugów nie ma takiego
li nadal jest szansa na współpracę z British -Ameri
sja ma jednak się zająć weryfikacją partnerów, czy
umiem czytać. Od następnego razu rzeczona komi
rozwoju to coś tam coś tam, nie zrozumiałem, nie
wili że przecież ta ich Komisja ds. zrównoważonego
li jakieś relatywistyczne argumenty w stylu “żyjemy w społeczeństwie” oraz “zawsze się trochę g…”. -Mó
li tego dobrze i wzruszali ramionami, -przywoływa
jak strzelanie do ludzi… Samorządowcy nie -przyję
wanie jej na przepalenie oraz grubsze sprawy takie
la, które obejmują wyciąganie ropy z ziemi -i sprzeda
nicy współpracy wymieniali wszystkie grzechy -Shel
możliwe jest dojście do cennych wniosków. -Przeciw
i chęci dołożenia sobie nawzajem z prawej i z lewej,
nych ludzi prowadzi dyskusję, to pomimo emocji
Kiedy taka duża grupa światłych -i wykształco
takiej nie było, aż przyjemnie poczytać.
zała się wspaniała, rasowa gównoburza. Dawno
Samorządowi w poście na SGHawce. -Wywią
kochanek okazał się zbyt toksyczny dla dużej grupy studentów, czego nie omieszkali wytknąć
sypiać z wielkim kapitałem. Tym razem jednak
studenci SGH, jesteśmy na tym łez padole żeby
w tym dziwnego, przecież po to właśnie, my
w związek typu „fwb” z firmą Shell. Niby nic
Co odwalił Samorząd Studentów? Wszedł
więc musi pisać o Samorządzie Studentów.
RN ma Szkołę Główną Handlową w Warszawie,
ka w Nowym Jorku i pisze o nim. A co ma RN?
eseje i marudzi. Tylko że ona ma łatwiej, bo -miesz
o Fran Lebowitz. Fran Lebowitz też pisze sobie
cji włączył sobie serial dokumentalny
taką blokadę twórczą, że dla -inspira
edaktor nieodpowiedzialny napotkał
RPRZYGOTOWAŁ: REDAKTOR NIEODPOWIEDZIALNY
“Tankowanie nocą” Franek Kimono
Gdy się rozluźni - napełnię sobie bak
Z nerwów drżę cały i ręce mi się pocą
Znów czuje straszny paliwa brak
Dziś znów mnie czeka tankowanie nocą
Do Góry Nogami
666