Kontrast lipiec sierpien 2012

Page 1

Nr 6 (33)/2012 lipiec-sierpień 2083 - 1322


4

Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać. Co ominąć z daleka?

8

Dokumenciki poproszę...

14

Czy ta gra toczy się dalej?

16

Ateizm (nie)urojony

19

Wielki brat nadal patrzy...

Nie myśleć o braku zapotrzebowania, lecz je tworzyć. Rozmowa z Lechem Molińskim. Szymon Makuch Dzieci alkoholików wychowują się w domach, które często nie zaspokajają ich podstawo- wych potrzeb, takich jak miłość i poczucie bezpieczeństwa. To sprawia, że jako dorośli DDA zmagają się z różnymi problemami. Joanna Michta Ateizm – zjawisko istniejące niemal od czasów powstania religii. Dziś budzi kontrowersje i jest chwytliwe medialnie. Choć wiara (lub jej brak) to osobista sprawa każdego człowieka, zasta- nawiają się nad nią przedstawiciele wielu dziedzin: od filozofii po biologię. Alicja Woźniak

36

„Jestem osobą z pogranicza kultur...”

40

Kolejność stron, Niebieski notatnik, Koriolan, The Light the Dead See.

Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Z jednej strony zachwycają ekspansywną kulturą, przyrodą i siłą polityczną oraz gospodarczą. Z drugiej – zniechęca kiczem spod znaku „Made in China” i wszelkimi negatywnymi stereotypami Amerykanów. O tych różnicach i nie tylko opowiada Katarzyna Jakubiak, która w lipcu zadebiuto- wała zbiorem opowiadań Nieostre widzenia. Katarzyna Northeast

46 Nieruchomy poruszyciel Tony Judt, amerykańsko-brytyjski historyk, którego dziadkiem był polski Żyd, to jeden z najciekawszych umysłów naszych czasów. Jest autorem m.in. monumentalnej pracy Powojnie. Historia Europy od roku 1945 i mani- festu Źle ma się kraj. Rozprawa o naszych współ- czesnych bolączkach. Łukasz Zatorski

Twórcy reality show prześcigają się w pomy- słach, by trafić do serc widzów i ich odbior- ników. Kierują oko Wielkiego Brata na nerki, chlewik, więzienie i nawy kościołów. Jak długo pozostanie ono szeroko otwarte? Barbara Rumczyk

48

Kilka słów o moralności Nietzschego

Ten profanator Michelangelo!

22,24 Fotografie z serii „Kobiece nostalgie”

52

56

Magdalena Zięba, Szymon Makuch, Michał Wolski, Marcin Pluskota

60

Damian Chrobak

Izabela Urbaniak

24

Festiwal kontrastów

30

Na audiencji u Królowej

Slot Art Festival to wydarzenie jedyne w swoim rodzaju, które ściąga do Lubiąża nie tylko stałych bywalców, ale także nowych uczestników spragnionych tego wyjątkowego klimatu, gdzie znika podział na kulturę wysoką oraz niską, na sacrum i profanum. Szymon Stoczek To, co działo się w pierwszą sobotę lipca na Stadionie Miejskim we Wrocławiu udowodni- ło, że polscy fani rocka od ponad 40 lat wierni są tylko jednej Królowej. W ramach premierowej edycji Rock In Wroclaw Festival po raz pierwszy w Polsce wystąpił zespół Queen wspierany przez Adama Lamberta. Monika Stopczyk

Niezwykle głęboka i zjadliwa, ale zarazem sugestywna krytyka chrześcijaństwa prze- prowadzona przez Nietzschego zrodziła się z pytania o źródło naszej moralności. Michał Chęciński Naturalistyczne obrazowanie i „tragiczny luminizm” jego prac musiał irytować i jedno- cześnie zaskakiwać współczesny mu świat. Michelangelo Merisi da Caravaggio był w malarstwie rewolucjonistą niespotykanym. Marek Kwaśny

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW ul. Drukarska 35/13 53-311 Wrocław

WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław

eMAIL kontrast.wroclaw@gmail.com

WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCY Joanna Winsyk, Ewa Fita REDAKCJA Paweł Bernacki, Zuzanna Budźko, Jakub Kasperkiewicz, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Joanna Michta, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Szymon Stoczek, Wojciech Szczerek, Jan Wieczorek, Alicja Woźniak, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Kalina Jarosz, Magda Oczadły, Sebastian Spiegel, Agnieszka Zastawna KOREKTA Katarzyna Brzezowska, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Iwona Kusiak, Teresa Szczepańczyk, Monika Mielcarek, Alicja Urban GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Kalina Jarosz, Aleksandra Olejniczak, Ewa Rogalska DTP Ewa Rogalska


Gdzie CI artyści? Joanna Figarska

O

statnie dwa miesiące, pełne podróży i poznawania nowych ludzi, skłoniły mnie do pewnej refleksji. Gdzie dziś jest centrum „młodych talentów”, „niepokornych artystów”, „prężnie rozwijających się ośrodków kultury”? Ciągłe spory o wspomnianą kulturę, kolejne kampanie mające na celu wspieranie rodzimej sztuki i twórców nie odpowiadają na to pytanie. Dobrym miejscem na sprawdzenie, jaki jest stan rzeczy, są wszelakie festiwale. Na przykład FAMA, która od lat nastu zbiera na dwa tygodnie najzdolniejszych muzyków, krytyków, literatów, fotografów i wielu, wielu innych. Byłam naprawdę zaskoczona, gdy okazało się, że najliczniejsze reprezentacje przyjechały z Krakowa i Lublina. I o ile potrafię od razu podać kilka argumentów, dlaczego dawna stolica Polski jest w czołówce tego zestawienia, to Lublin jest dla mnie bardzo pozytywnym, ale jednak zaskoczeniem. Okazuje się bowiem, że właśnie to miasto, które, nota bene, przegrało z Wrocławiem walkę o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, bardzo prężnie rozwija się przede wszystkim w dziedzinie teatru i eventów. Krakusów i Lublinian było na FAMIE najwięcej. Potem Warszawa, Radom... a co z Wrocławiem?

Czy w stolicy Dolnego Śląska naprawdę nie ma zdolnych, młodych i aktywnych twórców? Jeśli są, to dlaczego tak niewielu z nich decyduje się na udział w festiwalach typu FAMA? Czy w Świnoujściu po prostu miałam pecha i dlatego nie spotykałam wrocławskich artystów? Przecież u nas się dzieje! I to ile! Chociażby w „Kontraście”. Świetnym przykładem artysty-animatora jest Lech Moliński, nasza wakacyjna osobowość numeru. Warto też wspomnieć o dolnośląskim SLOT ART FESTIVAL-u, z którego obszerną relację można przeczytać w tym numerze. Trudno również pominąć tekst Moniki Stopczyk o pierwszej edycji Rock in Wroclaw Festiwal. Jak zwykle nie zabraknie też dobrej publicystyki: tekst Alicji Woźniak o ateizmie, artykuł Basi Rumczyk na temat wszelkich reality show lub obszerny materiał o Dorosłych Dzieciach Alkoholików to tylko nieliczne propozycje, jakie znajdziecie w podwójnym numerze. A na koniec street photo Damiana Chrobaka. Może zespołów i artystów pochodzących z Wrocławia było na FAMIE niewielu, ale warto zaznaczyć, że w sekcji krytyki artystycznej 1/3 była ze stolicy Dolnego Śląska. Wszyscy z redakcji „Kontrastu”. Może i w Lublinie prężnie działają młode teatry, ale za to we Wrocławiu mamy wielu dobrych dziennikarzy. Sprawdźcie sami.

3


Greckie szczyty G

recki reżyser głośnego Kła Giorgos Lanthimos 24 sierpnia powrócił do kin z kolejną szokującą filmową wizją: Cztery osoby zakładają stowarzyszenie i wynajmują się jako dublerzy zmarłych, aby pomóc rodzinom w pogodzeniu się ze stratą bliskich im osób i przy okazji trochę zarobić. Czy jednak maskę zmarłego można tak łatwo ściągnąć, by potem wrócić do swojego szarego życia? Lanthimos w Alpach nie oferuje prostych odpowiedzi. Minimalistyczny film chwilami zbliża się do estetyki wczesnych dzieł von Triera. Przeprawa przez Alpy do łatwych nie należy, ale zdecydowanie warto ją podjąć. Kawał dobrego, egzystencjalnego kina.

J

Bardzo „zły” film

eden z najbardziej zwariowanych filmów tegorocznych Nowych Horyzontów 3 sierpnia trafił do kin. Surrealistyczna komedia Quentina Dupieuxa (reżysera przedziwnej Opony) to film obowiązkowy dla fanów dzieł Davida Lyncha oraz Braci Coen. We Wrong kradzież psa rozpoczyna serię niesamowitych wypadków w i tak już niesamowitym życiu jego właściciela Dolpha Spirngera (w tej roli fenomenalny Jack Plotnik). Quentin Dupieux zabiera widzów do świata alternatywnego, gdzie wszystko może się zdarzyć. Wrong to filmowy strumień świadomości, który z rzeczywistością nie ma kompletnie nic wspólnego. Film zdecydowanie dla tych, którzy nie boją się porzucić twardej logiki, by zagłębić się na ponad półtorej godziny w filmową grę z konwencjami i oczekiwaniami widzów, dodatkowo naszpikowaną absurdalnym humorem.

Kolejna miłość Allena

N

ie od dziś wiadomo, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Nic dziwnego więc, że po Barcelonie, Londynie i Paryżu Woody Allen osadza w Wiecznym Mieście akcję swojego kolejnego filmu – Zakochani w Rzymie (w kinach od 24 sierpnia). O czym tym razem? Rzecz jasna o tym, co Allena od lat najbardziej interesuje, czyli o relacjach damsko-męskich. Film zapowiada się obiecująco już z uwagi na samą obsadę. Reżyser zaprosił do współpracy włoskiego komika Roberto Benigniego (Życie jest piękne) Aleca Baldwina (To skomplikowane), a także Penelope Cruz (Vicky Cristina Barcelona).


Jazz w stylu glamour

K

o l ejny ja z zow y k r ą żek w tym przypadku spod znaku pięknego kobiecego głosu, czyli Diany Krall. Wokalistka oraz pianistka, która ponownie odwiedzi Polskę w listopadzie i wystąpi na trzech koncertach (w Warszawie, Wrocławiu i Gdyni) wydaje nową płytę - Glad Rag Doll. Trzynaście całkowicie nowych kompozycji pokazujących nowe muzyczne oblicze Diany Krall ujrzy światło dzienne 25 września nakładem Verve Records.

Knopfler znów solo

J

Red. Karolina Żurowska

eden z najgenialniejszych gitarzystów na świecie Mark Knopfler powraca z nową płytą zatytułowaną Privateering. Jest to już kolejny solowy projekt lidera Dire Straits, ale pierwszy zawierający dwa krążki. Utwór Redbud Tree promujący płytę to perełka w stylu Knopflera – westernowsko-wędrowniczy klimat, proste dźwięki, dobry tekst. Zapowiada się kolejny świetny album po bardzo dobrze przyjętym Get lucky z 2009 r. Premiera 3 września nakładem Universal Music.

Cały ten jazz…

S

zymanowski Jazz Band to grupa młodych jazzmanów – uczniów i absolwentów Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych im. Karola Szymanowskiego w Warszawie, działająca na scenie muzycznej od 2007 r. pod okiem dyrektora szkoły prof. Piotra Kostrzewy. Już trzecia płyta zespołu, wdzięcznie zatytułowana Jazz’t Friends, to kompilacja różnych gatunków muzycznych, przekrój różnych standardów i jazzowych, i szeroko pojmowanej muzyki rozrywkowej. A wspomagają muzyków nie byle jakie głosy m.in.: Doroty Miśkiewicz czy Piotra Polka. Płyta w sprzedaży już od 17 września. Wydawca Sony Music Entertainment.

Natasha Khan po raz trzeci

15

października na rynku muzycznym ukaże się trzeci album Bat For Lashes, czyli Natashy Khan. Eteryczna piosenkarka oraz multiinstrumentalistka gościła w Polsce w ramach festiwalu Open’er, a teraz wydaje płytę The Haunted Man. W swojej muzycznej działalności doskonale tworzy aurę tajemniczości, a jej występy oraz teledyski są mocno steatralizowane. Nie bez powodu porównywana z Bjork. Dla miłośników nieziemskich dźwięków. Dystrybutor: Parlophone.

5


Piazzolla plays Piazzolla

J

azz i tango? Te dwa pojęcia absolutnie nie muszą się wzajemnie wykluczać. Daniel Piazzolla, wnuk znakomitego muzyka Astora Piazzolli – guru argentyńskiego tanga, wraz z przyjaciółmi z zespołu Escalandrum zaprezentuje utwory nestora w nowych, jazzowych aranżacjach. Koncert odbędzie się 6 września w ramach Ethno Jazz Festivalu w pięknej i niezwykle klimatycznej Synagodze pod Białym Bocianem. Nie tylko dla jazzmanów i tańczących tango.

Fani nauki łączcie się!

J

eżeli sądzisz, że nauka to nuda, to lepiej zostań tam, gdzie jesteś i narzekaj na swoje nudne życie. XV Dolnośląski Festiwal Nauki to impreza popularnonaukowa jednocząca wszystkie dziedziny wiedzy i poznawania świata: od bakterii po kosmiczne zjawiska, otwarta na dyskusje i wymianę poglądów. Ciekawie zapowiadają się pokazy nauk humanistycznych i artystycznych, np.: Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna zaprasza na pokaz piosenki aktorskiej z repertuaru Kabaretu Starszych Panów przygotowany pod okiem Wojciecha Kościelniaka. Od 21-26 września we Wrocławiu. Cały program dostępny na stronie www.festiwal.wroc.pl.

Antykabaret po fajrancie

P

o wakacyjnej przerwie na scenę wrocławskiej klubokawiarni Mleczarnia powróci Antykabaret. Na pewno z wielkim rozmachem i dużą dawką dobrego humoru, od którego pękają przepony. Będzie śmiesznie, będzie poważnie – Antykabaret przyzwyczaił widzów do przełamywania tabu i zachęcał do publicznej debaty, a wszystko to w sosie słodko-kwaśnym i z lekkim przymrużeniem oka. Na scenie zobaczymy zapewne stałych uczestników, m.in.: pomysłodawcę Antykabaretu, aktora Marka Kocota i doktora Bogusława Bednarka. Jak zwykle 13 dnia miesiąca. Red. Karolina Żurowska


Seppuku Shuty’ego?

S

ławomir Shuty od samego początku swojej kariery, mówiąc delikatnie, do grzecznych nie należał. Tym razem wydaje w korporacji ha!art Jaszczura, którego określa jako swoje pisarskie seppuku. Dlaczego? Ano dlatego, że planuje obnażyć panujące pisarsko-wydawniczym świadku układy. Żądza pieniądza, chciwość, media, literackie przekręty – brzmi groźnie i obiecująco zarazem. Oby tak właśnie było!

Masłowska zabija koty

D

orota Masłowska – niegdyś najgłośniejsza z młodych polskich pisarek – powraca z nową powieścią. W Wydawnictwie Literackim niebawem ukaże się Kochanie, zabiłam nasze koty – dowcipna książka, która obnaża zakłamanie i snobizm współczesnej klasy średniej. Młodych ludzi, co to mają dużo pieniędzy, ale żadnych pomysłów na to, co z nimi zrobić. A co począć z publikacją Masłowskiej? Przeczytać, bo będzie o niej głośno.

Kołakowski na ambonie

N

ajsłynniejszy chyba polski filozof ma kłopoty: kłopoty z kulturą, kłopoty z chrześcijaństwem, kłopoty z socjalizmem, wreszcie kłopoty z Polską. Jak zaś na filozofa przystało, nie ucieka w siną dal, ale próbuje się z nimi rozprawić. Zapis owych starań znajdziemy w publikacji Znaku Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań, zbierającej najważniejsze teksty Kołakowskiego z lat 1967-1981. Warto! W końcu sztuki rozwiązywania problemów powinniśmy się uczyć od najlepszych.

Red. Paweł Bernacki

Po prostu Malczewski

M

alczewski – obrazy i słowa Doroty Kudelskiej, który niebawem ukaże się nakładem wydawnictwa W.A.B., to obszerna biografia jednego z najsłynniejszych polskich malarzy, hazardzisty i nałogowego palacza. Erudycyjna, wyzuta z mitologizacji, głęboko przemyślana książka pokazuje Malczewskiego od niemal każdej strony. Można by rzec, że to po prostu Malczewski bez zbędnych dodatków. I tak właśnie dobre biografie powinny wyglądać!

7


Fot. Bartek Babicz


Osoba numeru

Dokumenciki

poproszę... Nie myśleć o braku zapotrzebowania, lecz je tworzyć. Rozmowa z Lechem Molińskim.

S

zymon Makuch: Jak definiujesz dobry film? Czy w ogóle stosujesz takie kategorie jak „dobry – zły” wobec filmów? Lech Moliński: To jest chyba najlepsza kategoria do rozmów o filmach. Wszelkie inne próby segregowania są ryzykowne. Film jest dobry wtedy, gdy spełnia swoje zadania, a więc uruchamia procesy myślowe czy emocje, oddziałuje na widza. Osobiście oglądam różne rzeczy, jest tam miejsce także na American Pie, uważam nawet, że czasem filmy rozrywkowe mogą mieć większą wartość niż tzw. ambitne kino, bo docierają do szerszej publiczności. Jesteś prezesem Fundacji Visionica. Dlaczego właśnie ta forma prawna i jak ten projekt powstał? Wraz z grupą znajomych, uczących się jeszcze tego, na czym polega organizacja imprezy filmowej (początkowo były to głównie spotkania w Instytucie Dziennikarstwa UWr), zaczęliśmy dostrzegać, że czujemy się dobrze w tego rodzaju działaniu. Dla porównania – pisanie nie powoduje takiego rezonansu, natychmiastowej reakcji widzów. Zauważyłem, że zdecydowanie lepiej się czuję, organizując imprezy filmowe. Początkowo mieliśmy pomysł na Festiwal Zwiastunów Filmowych, który swoim charakterem

Szymon Makuch

miał przypominać Noc Reklamożerców. Żeby cokolwiek zorganizować potrzeba osobowości prawnej, gdyż wówczas jest po prostu łatwiej. Wiedzieliśmy, że nie chcemy działać jako stowarzyszenie, ponieważ wymaga to większej grupy ludzi, którzy szybko tracą entuzjazm, jest to gorsza forma organizowania się. Dzisiaj do organizacji wydarzeń kulturalnych, zwłaszcza tych niszowych, konieczne jest poszukiwanie wsparcia finansowego i fundacja jest tutaj formą dość wygodną. Z kim współpracujecie? Czy łatwo jest uzyskać wsparcie dla projektów takich jak wasze? Nie czarujmy się, nie jest łatwo. Planem idealnym Fundacji Visionica jest prowadzenie szerokiej współpracy z różnymi instytucjami, gdyż wydaje nam się, że potrafimy już profesjonalnie organizować wydarzenia i przeprowadzać skuteczne działania promocyjne. Z finansami bywa natomiast różnie. Na początku chcieliśmy zdobyć duże pieniądze, przygotowaliśmy szereg projektów, ale nie wszystkie udało się przeprowadzić. Jesienią organizujemy Festiwal Filmów Dokumentalnych „Okiem Młodych” i na ten cel nie udało się zdobyć dużych środków. Kryzys gospodarczy, niestety, sprawia, że sponsorzy obcinają budżet na promocję i reklamę. Liczymy jednak na kontynuację dobrze rozpoczętej współpracy z biurem Euro-

pejskiej Stolicy Kultury. Współpracujemy z Urzędem Marszałkowskim, ale też z instytucjami kultury jak np. Odra-Film czy Świdnicki Ośrodek Kultury. Jakie jest według ciebie zapotrzebowanie na filmy dokumentalne, kino niezależne we Wrocławiu? Kiedy wprowadzano na rynek walkmany, to wiele osób pukało się w głowę, wątpiąc, że ktokolwiek będzie chciał chodzić i jednocześnie słuchać muzyki. Dziś wydaje nam się to naturalne. W swojej działalności staramy się nie tyle myśleć, czy jest zapotrzebowanie na konkretne typy filmów, lecz podejmować działania na rzecz jego wytworzenia. Na całym świecie w ostatnich latach kino dokumentalne zyskuje na znaczeniu, ale we Wrocławiu nie było to jeszcze niedawno aż tak widoczne. Uznaliśmy, że warto zaszczepić ogólnoświatowy trend w stolicy Dolnego Śląska. Artur Liebhart, dyrektor festiwalu Planete+ Doc, wspominał w wywiadach, że właśnie obecność odpowiednich ludzi we Wrocławiu i przygotowanie odpowiedniego gruntu sprawiło, że właśnie Wrocław jest drugim miastem w kraju, gdzie odbywa się jego festiwal. Mam nadzieję, że nie było w tym nadmiaru kokieterii. Plusem naszego miasta jest też obecność Dolnośląskiego Centrum Filmowego, które pozwala na organizację w jednym miejscu dobrej imprezy.

9


Na Planete+ Doc widzieliśmy masę widzów, których znamy z Akademii Filmu Dokumentalnego „MovieWro”, co znaczy, że coś się dzieje, że są osoby, które zaczynają świadomie poszukiwać kina dokumentalnego. A za 10–20 lat okaże się, czy rzeczywiście Wrocław na powrót stanie się miastem filmowym. Jakich widzów oczekujesz na organizowanych wydarzeniach? To zależy. Osobiście cieszę się, kiedy pojawi się 60 osób, które świadomie przychodzą, chcą zobaczyć konkretnych twórców. Jednocześnie staramy się, aby wyrobiony, nieprzypadkowy widz mógł spotkać się z takim, który jest mniej zaawansowany, u którego dopiero może się zapalić ta lampka zainteresowania kinem dokumentalnym. Chciałbym, żeby chociażby „MovieWro” było taką marką, że ludzie będą wiedzieć, że mogą przyjść w ciemno i na pewno się nie zawiodą. Ważne jest, by wytworzyć pewną wizję wydarzenia w tych ludziach, żeby wiedzieli, że zobaczą coś cennego. Czy we Wrocławiu są też twórcy filmu dokumentalnego? Tak, jest pewna grupa twórców, w znacznej części także początkujących. Zdarza się, że są to filmy niepozbawione wad. Brakuje też pokazów tych produkcji. No a ludzie tworzący film potrzebują kontaktu z publicznością. Między innymi z tej przyczyny stworzyliśmy projekt „Bitwa Filmowa”, gdzie eksperci na bieżąco omawiali, recenzowali, zadawali pytania dotyczące filmów, które rywalizowały ze sobą. W finale znalazło się pięć filmów. Mamy świadomość, że to było kino jeszcze nie w pełni dojrzałe, ale nie zmienia to faktu, iż warto je pokazywać, rozmawiać o nim, zwłaszcza z twórcami. Co twórcy daje udział w imprezach takich jak „Bitwa Filmowa” czy „MovieWro”? Przede wszystkim jest to możliwość spotkania z publicznością, rozmów na temat filmów. Każdy twórca, moim zdaniem, tego potrzebuje, nawet jeżeli jest jeszcze początkujący, a jego filmy niedoskonałe. Na takie spotkania często przychodzi 80–120 osób, czasem nawet więcej. Dzięki temu filmowcy też się poznają. Ola Popińska, bardzo utalentowana młoda reżyserka, dzięki jednemu z pokazów poznała twórców z Empiriafilm, którzy zaoferowali wypożyczenie sprzętu. Ten Fot. Bartek Babicz (2)

element integracyjny jest dużym atutem działań podejmowanych przez nas. Organizując różne projekty stykacie się z rozmaitymi postaciami. Czy wśród filmowców dokumentalistów trafiają się osoby szczególnie nieszablonowe, niebanalne, może nawet nieco szalone? Ludzie są różni. Twórcy filmów dokumentalnych osobiście urzekają mnie, gdyż są skromni, raczej twardo stąpają po ziemi. To poukładani ludzie, jak Tomasz Wolski, Piotr Stasik, Marcel Łoziński czy Paweł Łoziński. Oni wiedzą, czego chcą i przez swoje filmy pokazują, że mają coś do powiedzenia. To nie jest pójście na łatwiznę, film dokumentalny jest trudniejszy, niełatwo uzyskać pieniądze na scenariusz czy na sprzęt. Nie ma też splendoru takiego, jak przy filmach fabularnych. Nie są to więc gwiazdorzy, wielcy „artyści”. Większość tych twórców kieruje się jakąś misją. Które projekty spośród organizowanych przez ciebie uważasz za najcenniejsze, najlepsze? Trudne pytanie. Zasadniczo większość projektów wymyślałem wespół ze znajomymi, uznając, że są to wydarzenia, których we Wrocławiu nie było. Najbardziej kojarzona jest Akademia Filmu Dokumentalnego „MovieWro”. Dużą satysfakcję daje mi też festiwal „Okiem Młodych” w Świdnicy. Robiliśmy tam spotkania z kinem dokumentalnym i przychodziło dużo osób, prowadzone były dyskusje. Dla mnie ważne jest, aby na imprezach była odpowiednia grupa odbiorców. Najlepiej chyba jednak wspominam pokaz filmu Życie jest gdzie indziej na „MovieWro”. Film wcześniej zdobył nagrodę na Krakowskim Festiwalu Filmowym. My zamawialiśmy kopię od producenta ze Szwajcarii, gdyż film nie miał dystrybucji w Polsce. Kopia jednak po drodze zaginęła, musieliśmy więc kontaktować się z Krakowem. Było dużo stresu, ale udało się. Pokazaliśmy wyjątkowy film dokumentalny, przedstawiający wyprawę rowerową ojca i syna, która miała doprowadzić do naprawienia relacji między nimi. Materiał był idealny do dyskusji, bardzo zaangażowało to publiczność i jeszcze kilka godzin po projekcji rozmawialiśmy o tym dokumencie, rozbierając każdy element filmu na czynniki pierwsze. Czy zdarzyło się, że pewne projekty okazały się nieudane, szybko je porzuciliście?


Osoba numeru

Było wiele takich projektów. W pewnym momencie wspó łpracowaliśmy z dziewczyną specjalizującą się w pisaniu wniosków o dotacje. Można powiedzieć, że przedobrzyliśmy, gdyż nie byliśmy w stanie wszystkiego realizować. Poza sferę koncepcji nie wyszedł chociażby planowany Festiwal Krótkiego Metrażu. Innym pomysłem, na który nie udało się uzyskać dofinansowania, był DokTour – Akademia Filmu Dokumentalnego, który zakładał pokazy filmów dokumentalnych i dyskusje w mniejszych miejscowościach Dolnego Śląska. Wymyśliliśmy też nagrodę Szczyt Kultury, ale osobiście przestałem się w to angażować po pierwszej edycji. Bardzo cieszę się z istnienia tego projektu, jednak koncentruję się na propagowaniu kultury filmowej, a inni zajmują się nagrodą dla animatorów kultury. Jakie są plany na przyszłość Fundacji Visionica?

Nie myślimy w tej chwili o nowych projektach, chcemy raczej rozwijać to, co robiliśmy dotąd. Chodzi więc przede wszystkim o „MovieWro”, „Okiem Młodych” i Polish Cinema for Beginners - pokazy klasyki kina polskiego dla obcokrajowców. Ponadto chcemy dalej współpracować z Planete+ Doc Wrocław”. Rdzeń działań fundacji to kino dokumentalne, mam nadzieję, że „Okiem Młodych” będzie miało ogólnopolski wymiar i filmowcy będą chętnie brać w tym udział. Co do „MovieWro”, marzy nam się, aby sprowadzić zagranicznych reżyserów i stale zwiększać liczbę osób zainteresowanych filmem dokumentalnym. Czy działalność w zakresie organizacji wydarzeń filmowych pozwala zarobić na życie? Samo prowadzenie fundacji i organizacja projektów: nie, natomiast dzięki tej działalności możemy wykorzystywać swo-

je umiejętności do zarabiania pieniędzy. Nie utrzymuje mnie więc Visionica, ale ja utrzymuję się dzięki Visionice. Pozytywne przyjęcie naszych imprez spowodowało, że dostaliśmy pewne propozycje zawodowe. Na rynku nie jest jednak lekko. Co sądzisz o zmianach w kinie Helios i projekcie Helios Nowe Horyzonty? Jest to potężna, sprawnie zorganizowana machina promocyjna. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty ma możliwość dotarcia do praktycznie wszystkich mediów w tym kraju. Myślę, że potrafią oni napędzać koniunkturę. Pytanie brzmi, czy Wrocław będzie gotowy do zapełnienia dziewięciu sal kinowych. Nie znamy jeszcze programu, więc trudno wyrokować. Raczej niemożliwe, by działalność kina opierała się na ciągłych festiwalach, fajerwerkach, wydarzeniach specjalnych. Myślę, że ten projekt ma większy potencjał niż Dolnośląskie Centrum Filmowe,

11


zarówno finansowy, jak i w kwestii znajomości, możliwości sprowadzania twórców itp. Helios Nowe Horyzonty ma poparcie władz miasta, co też jest ważnym argumentem. Narzeka się na brak dystrybucji kina dokumentalnego czy filmów krótkometrażowych. Co w związku z tym sądzisz o możliwościach, jakie daje Internet? Czy jesteś zwolennikiem tworzenia portali, na których dostępne byłyby takie filmy? Kilka lat temu był projekt internetowego festiwalu DocBoat, ale nastąpiło to ewidentnie za szybko. Po pierwszej edycji wycofano się ze względu na brak wsparcia finansowego i niewystarczające zainteresowanie widowni. Pewnie też sam Internet w Polsce nie był dostatecznie rozwinięty i umasowiony. Ale mimo to myślę, że jest to przyszłość, choć w Polsce

Fot. Bartek Babicz

jest pewien problem z ograniczeniami prawa autorskiego. Jednocześnie jednak jako Visionica chcemy bronić formuły spotkania, dyskusji, która w Internecie nie jest już tym samym. Dla nas dyskusja, wymiana myśli, rozmowa o kinie, to wspaniałe dopełnienie seansu filmowego. Działasz również na rynku jako dziennikarz filmowy. Jakie według ciebie zadania ma człowiek piszący o filmie? Dziennikarstwo filmowe jest dla mnie aktualnie uzupełnieniem podstawowej działalności, czyli promowania kultury filmowej. Nigdy nie nazwałbym siebie krytykiem i staram się od tego odżegnywać. Krytyk powinien jednak rozpatrywać filmy na dużo głębszym poziomie, niż ja to robię i poświęcać się pełniej tego typu działalności. Czy sam działasz również jako twórca? Tak, ostatnio podjąłem nieśmiałe próby tworzenia filmów. Próbujemy ze znajomy-

mi realizować dokumenty. Interesuje mnie przedstawianie człowieka, jego historii. Trudno na razie ocenić efekty, ale mam nadzieję, że będzie to coś dobrego. Za kilkanaście miesięcy festiwale i publiczność przeprowadzą proces weryfikacji. Jak zostać dokumentalistą? Dzisiaj sytuacja jest łatwiejsza niż kiedyś. Teraz można za stosunkowo nieduże pieniądze zdobyć kamerę cyfrową i po prostu wziąć się do pracy. Bez szkoły filmowej na pewno łatwiej być dokumentalistą niż twórcą filmów fabularnych. Dobrą drogą jest np. kurs dokumentalny w Szkole Wajdy, gdzie wykłada wielu doświadczonych reżyserów. W ciągu roku uzyskać można dużą porcję wiedzy. Najciekawsze projekty dostają nawet dofinansowanie. Dla wielu osób film dokumentalny stać się może pewnym przystankiem w drodze do kariery, tak zaczynał przecież chociażby Krzysztof Kieślowski.


Osoba numeru

Nigdy nie nazwałbym siebie krytykiem i staram się od tego odżegnywać. Krytyk powinien jednak rozpatrywać filmy na dużo głębszym poziomie, niż ja to robię i poświęcać się pełniej tego typu działalności.

13

13


Publicystyka

Czy ta gra toczy się dalej?

Dzieci alkoholików wychowują się w domach, które często nie zaspokajają ich podstawowych potrzeb, takich jak miłość i poczucie bezpieczeństwa. To sprawia, że jako dorośli (DDA – Dorosłe Dzieci Alkoholików), zmagają się z różnymi problemami. Joanna Michta

J

ak podaje Polska Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych (PARPA) w Polsce jest ok. 3 do 4 mln osób, należących do rodzin z problemem alkoholowym, u których występują schorzenia psychosomatyczne i zaburzenia emocjonalne, spowodowane chronicznym stresem, przemocą, demoralizacją oraz ubóstwem. Programy pomocy rodzinom prowadzone w placówkach odwykowych obejmują około 30 tys. współuzależnionych osób dorosłych oraz DDA (głównie kobiety). Ponad 77 tys. dzieci alkoholików otrzymuje pomoc w placówkach socjoterapeutycznych, chociaż potrzeby w tym zakresie są co najmniej dziesięciokrotnie większe. Na terapię decydują się DDA w różnym wieku. Doktor Małgorzata Sładeczek z Wojewódzkiego Ośrodka Terapii Uzależnienia i Współuzależnienia w Opolu podkreśla, że do ośrodka zgłaszają się osoby w różnym wieku i z różnych powodów. Najczęściej wtedy, gdy uświadamiają sobie, że mają w sobie dużo lęku, a mało zaufania do ludzi. Towarzyszy im też poczucie, że są mniej wartościowi niż inni, że mają jakiś defekt, boją się odrzucenia, krytyki, a także mają wrażenie, że stale robią coś gorzej niż otoczenie. W końcu zaczynają się zastanawiać, dlaczego, podczas gdy inni bezproblemowo zakładają rodziny i tworzą stałe związki, one wciąż boją się obdarzyć kogoś zaufaniem. Tak też było w przypadku dwudziestopięcioletniej Marii, która ponad rok temu zdecyIlustr. Aleksandra Olejniczak

dowała się na terapię, chociaż, jak wspomina, wiedziała o niej dużo wcześniej. „Brakowało mi odwagi, żeby zgłosić się na terapię. Czułam jednak, że to już najwyższy czas, że cały bagaż z dzieciństwa zaczyna mieć konsekwencje w dorosłym życiu. Zaczęłam powielać wiele schematów, zapamiętanych z dzieciństwa i przenosić je na relacje z innymi ludźmi. Szczególnie cierpiała relacja z partnerem, której towarzyszyły różnego rodzaju lęki.” W dzieciństwie Marii, jak wielu innych dzieci alkoholików, zabrakło wzorców do naśladowania oraz miłości. Strach przed rodzicem, który każdego dnia mógł wrócić do domu pod wpływem alkoholu sprawiał, że żyli w permanentnym lęku. W przypadku Marii oboje rodzice są alkoholikami, dlatego jej dzieciństwo to pasmo niekończących się kłótni i awantur, którym towarzyszyło ciągłe napięcie i przerażenie. Jak zauważa Małgorzata Sładeczek, dziecko z zaburzonej rodziny nie otrzymuje podstawowego „pakietu informacji”: „Rodzice nic im nie przekazują – od najprostszych zasad, rad jak organizować porządek dnia, gospodarować finansami, do informacji dotyczących sfery seksualnej. Poza tym, w domu, w którym nie jest spokojnie, dziecko nie jest w stanie się uczyć i nabierać nowych umiejętności”. Dzieci alkoholików uczą się za to kłamać, milczeć, udawać, tłumić emocje i uczucia, a przede wszystkim nie ufać. To bardzo utrudnia budowanie relacji z innymi osobami, nawet w dorosłym życiu.

DDA próbują przezwyciężyć lęk i niską samoocenę w różny sposób. Zdarza się, że sięgają po środki psychoaktywne, nadmiernie się eksploatują, żeby udowodnić sobie i światu, że są pełnowartościowe. To, jak zachowuje się DDA często ma swoje źródła w roli narzuconej przez rodziców. Doktor Sładeczek wymienia kilka z nich. Dziecko może mieć rolę kozła ofiarnego, czyli buntownika, który ściąga na siebie złość i niechęć, często ma problemy w szkole, jest agresywne. W dorosłym życiu płaci za to bardzo wysoką cenę, rezygnuje ze swoich celów. Inaczej zachowują się tzw. maskotki, które próbują rozładować napięcie poprzez zabawianie, zwracanie na siebie uwagi. Takie dzieci są zwykle lubiane w rodzinie, jednak pełnią pewną rolę, nie są sobą, nie wyrażają własnych emocji, ukrywają trudne przeżycia, a w dorosłym życiu minimalizują swoje potrzeby, często są lekceważone i nie potrafią adekwatnie ocenić powagi sytuacji. Bywają także tzw. dzieci we mgle, które próbują się odciąć od otaczającej rzeczywistości, nie reagować. Często uciekają w świat fantazji, książek, Internetu. Przez to pogłębia się ich izolacja, nie uczą się ekspresji uczuć, brakuje im spontaniczności. W dorosłym życiu często nie zakładają rodzin, nadużywają substancji psychoaktywnych, a czasem jako młodzi chorują psychicznie. Osobną grupę stanowią bohaterowie rodziny. Rolę tę najczęściej przybiera najstarsze dziecko – osoba gotowa na wiele wyrzeczeń i poświęcenie dla rodziny. Bohaterowie bardzo kontrolują i tłu-


Uczą się kłamać, milczeć, udawać, tłumić emocje i uczucia, a przede wszystkim nie ufać. mią emocje, przez co zagrożeni są wczesnym zawałem, wylewem, owrzodzeniem żołądka. Świetnie się sprawdzają w korporacjach, mają duże osiągnięcia, ale są osamotnieni w życiu osobistym, mają duże trudności w budowaniu związku, są zamknięci, trudno im jest okazywać uczucia.

DDA mają problem nie tylko z wejściem w głębsze relacje z innymi osobami, trudno im także wytworzyć zdrowe relacje ze starzejącymi się rodzicami. Doktor Małgorzata Sładeczek przyznaje, że są one zaburzone w różny sposób. Część dorosłych zrywa kontakt z rodzicami, ale przeżywa

wewnętrzne rozdarcie, część nadal ich wspiera, nieraz kosztem własnej rodziny i zdrowia. Podejmują oni próby zadośćuczynienia i naprawienia nieszczęść z przeszłości. Terapia ma pomóc DDA zobaczyć rodzica oczami dorosłego. Ważne jest, aby zrozumiały, że same są teraz dorosłe i muszą znać granicę ingerencji w ich życie. Nazwanie rzeczy po imieniu pozwala na uzdrowienie relacji. Dzieciństwo dzieci z rodzin alkoholowych, to jednak nie tylko przykre doświadczenia. „DDA mają często ogromny bagaż przykrych doświadczeń, rzadko jednak zdarza się, żeby ich dzieciństwo było tylko wyłącznie koszmarem. Gdyby tak było, nie przeżyłyby tego”, twierdzi Małgorzata Sładeczek. Wyjaśnia też jeszcze jedną, błędnie rozumianą kwestię, na temat DDA: „Nie wszystkie mają silne zaburzenia. Niektórym wystarczy psychoedukacja i trening. Chociaż są też osoby, które przeżyły głębokie traumy, doświadczyły przemocy fizycznej, psychicznej lub seksualnej, często mają głębokie zaburzenia osobowości i wymagają głębszej pracy”. Osoby, które dostrzegają u siebie jakiekolwiek zaburzenia, powinny postarać się odkryć ich źródło. Należy przede wszystkim chcieć zrozumieć i zaakceptować siebie oraz znaleźć w sobie odwagę, by wyeliminować problem. Dla DDA najważniejsze zadanie to wyrwać się ze schematów pokoju dziecięcego, schematu reagowania w sposób dziecięcy w dorosłym życiu, wyleczyć się z kompleksów, dać sobie szanse, wykorzystać atuty, zacząć budować bardziej satysfakcjonujące relacje. Doktor Sładeczek podkreśla, że ważne jest, by udać się do profesjonalisty, terapeuty czy psychologa przygotowanego do pomocy osobom uzależnionym i ich rodzinom. Po diagnozie rozpoczyna się terapia indywidualna. Możliwy jest także udział w spotkaniach grupy, podczas których DDA uczą się, jak zaakceptować siebie, pogodzić się ze swoją historią, zrozumieć to, że to, jakimi ludźmi są teraz wynika z tego, co się działo w ich rodzinach i nie zależało od nich. Dorośli pochodzący z zaburzonych rodzin, tak jak wszyscy wokół, mają wpływ na swoje życie i mogą zmienić to, co im się nie podoba. Często wystarczy odkrycie źródeł swoich problemów i chęć ich pokonania. Rezygnacja z hiperkrytycyzmu, nienawiści i lęku na rzecz zaufania i akceptacji może wystarczyć, by móc DDA normalnie funkcjonować w dorosłym życiu.

15


Nie oznacza to wcale, że osoby deklarujące się jako „wierzące-niepraktykujące” całkowicie odrzucają duchowość. Ilustr. Katarzyna Domżalska

16


Publicystyka

Ateizm urojony (nie)

Ateizm – zjawisko istniejące niemal od czasów powstania religii. Dziś budzi kontrowersje i jest chwytliwe medialnie. Choć wiara (lub jej brak) to osobista sprawa każdego człowieka, zastanawiają się nad nią przedstawiciele wielu dziedzin: od filozofii po biologię. Alicja Woźniak

A

teizm należy do spraw światopoglądowych, o których o s t at n i o m ów i si ę d u ż o i głośno. Często powoduje wzajemną niechęć ludzi wierzących i niewierzących. Nie da się ukryć, że ateizm stał się współcześnie zjawiskiem ważnym, dlatego warto próbować odpowiedzieć na pytanie, czy jest przemyślaną postawą, czy może tylko modą. Kryzys religii instytucjonalnej i wzrost zamożności społeczeństw to niewątpliwie główne, ale nie jedyne przyczyny obecnego nasilenia się zjawiska. W celu ustrzeżenia się przed powierzchownymi ocenami należy choć odrobinę poznać jego historię. Pewne jest jedno: ateizm nie pojawił się dzisiaj. Już od czasów starożytnych istniały jednostki wyrzekające się bogów. Dopiero jednak w XVIII wieku, wraz z wzrostem popularności empiryzmu i poznania rozumowego pojawili się ludzie, określający siebie jako ateistów. Od tego czasu powstało wiele definicji tej postawy, m.in. ze względu na zakres i siłę przekonania (nie chodzi jednak o kwestie terminologiczne, bo nie one są najważniejsze, ale sam fakt zjawiska, zataczającego obecnie coraz szersze kręgi w Europie i na świecie). Z rewolucją francuską wiązało się upublicznienie kwestii ateizmu, a nawet jego usankcjonowanie polityczne: terror

jakobinów miał prowadzić do całkowitej laicyzacji i wszechobecnego kultu rozumu. Jest oczywiste, że wszelkie rewolucje zawsze w sposób bardziej drastyczny odzwierciedlają wiele spraw (tak jak we wspomnianej Francji, czy w ZSRR, gdzie za wyznawanie religii groziły represje). Już w XX wieku ateizm przyczynił się jednak do zdecydowanego rozwoju takich filozofii jak egzystencjalizm czy feminizm. Współcześnie za przełomowy moment dla ludzi niewierzących w Boga uznaje się publikację w 2006 roku popularnonaukowej książki Richarda Dawkinsa zatytułowanej Bóg urojony. Tym sposobem, na początku XXI wieku wykrystalizował się ateizm nazwany nowym. Autor, z wykształcenia biolog, próbuje dowieść, że Bóg nie istnieje, a wiara jest tylko zbiorowym urojeniem. Mogłoby się wydawać, że pojawiła się na rynku książka, jakich wiele. Wiadomo przecież, że na Zachodzie otwarte głoszenie (nawet kontrowersyjnych poglądów) zaskakuje coraz mniejszą część opinii publicznej. W tym przypadku stało się inaczej. Tekst już w roku wydania stał się bestsellerem i zyskał sobie zarówno gorących zwolenników, jak i zagorzałych przeciwników. Pierwsi dziękują autorowi za napisanie „biblii ateistów”, drudzy zarzucają błędy metodologiczne, karykaturalne ukazanie religii i negację tradycji

judeochrześcijańskiej. W odpowiedzi szybko powstały publikacje polemizujące ze stanowiskiem Dawkinsa, m. in. Bóg nie jest urojeniem Alistera McGratha i Joanny McGrath oraz Jakie argumenty ma nowy ateizm? Krytyczna dyskusja Gerharda Lohfinka. Nie tylko wymienieni autorzy, ale również inni krytycy Boga urojonego dostrzegają w omawianej książce przede wszystkim chwytliwe metafory, które fascynują laików. Specjaliści argumentują, że to, co podoba się rozemocjonowanym internautom, nie zawsze znajdzie uznanie w oczach naukowców. Tekst z założenia publicystyczny nie jest miejscem na zamieszczanie recenzji, dlatego warto zastanowić się nad dyskusją światopoglądową wywołaną przez Dawkinsa. Abstrahując od wartości naukowej książki, należy uszanować to, że odbiorcy (w przytłaczającej większości niewierzący) potrzebują odpowiedzi na dręczące pytania i wątpliwości oraz potwierdzenia własnych przemyśleń. Część czytelników dopiero szuka własnej drogi. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, iż teksty nowego ateizmu zachęcają do krytycznego myślenia, choć raczej nie stanowi to celu wysokonakładowych popularnonaukowych tekstów. Kształtowanie postaw i dyskusje światopoglądowe to jedna ze stron ateizmu. Druga wydaje się zdecydowanie bardziej

17


medialna. Za przykład niech posłuży opublikowanie Internetowej Listy Ateistów i Agnostyków pod patronatem Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów. O celach, jakie przyświecają pomysłowi, możemy przeczytać w tekście wprowadzającym. Założyciele listy przekonują, że jest ona miejscem, gdzie całkowicie dokonuje się apostazji, ujawniając publicznie niewiarę. Powołują się przy tym na jednostki, które oddały życie za swoje ateistyczne przekonania: Kazimierza Łyszczyńskiego i Giulio Cesare Vaniniego. Czytając jednak słowa otwierające listę, trudno się oprzeć wrażeniu antyklerykalnego nastawienia towarzyszącego idei. Nasuwa się pytanie: czy chodzi tylko o powiedzenie „tak, jestem niewierzący/ca”? Udzielić odpowiedzi potrafią zapewne 19984 osoby, zapisane na listę, wśród których są także agnostycy. Trudno oceniać liczebność tej społeczności, dla jednych może być to dużo, a dla innych – mało. Nie ulega wątpliwości jednak, że kwestia wiary dla wielu przestaje stanowić sprawę osobistą. Modlitwa nie zawsze jest indywidualnym kontaktem z Bogiem, wątpliwości czy wewnętrzny bunt także często wygłasza się głośno. Prawdopodobnie dla sporej części ludzi ich religijność, bądź jej brak, stanowi coś w rodzaju elementu wizerunku, a nie kwestii zachowanej tylko dla siebie. Rozwój mediów (w tym tych społecznościowych) z pewnością daje większe możliwości demonstrowania swoich przekonań, w tym ateizmu. Zagadnienie antyklerykalizmu zasygnalizowane wcześniej coraz częściej staje się tłem dla deklarowania braku wiary w Boga. Niekiedy można odnieść wrażenie, że obie postawy bywają mylone. Kryzys instytucji kościoła, skandale z udziałem hierarchów czy ingerencja w świeckie sprawy państwa wielu zniechęca do uczestnictwa we wspólnocie religijnej. Nie oznacza to wcale, że osoby deklarujące się jako „wierzące-niepraktykujące” całkowicie odrzucają duchowość. Wyniki sondażu przeprowadzonego przez Pracownię Badań Społecznych w 2006 r. na zlecenie „Gościa Niedzielnego” wskazują, że nawet wśród wierzących katolików (93 procent respondentów) istnieje spory odsetek osób, które nie uznają niektórych prawd wiary. 26,6 procent ma wątpliwości lub nie wierzy w dziewicze poczęcie Jezusa (w przypadku młodzieży w wieku 15–17 lat odsetek ten Ilustr. Katarzyna Domżalska

wynosi 37,7 procent, a wśród osób z wyższym wykształceniem aż 40,4), a wiarę w zmartwychwstanie Chrystusa deklaruje tylko 87,1 procent badanych. Wątpliwości wiążą się także ze sprawami ostatecznymi, ponieważ 10 procent respondentów uznaje śmierć za definitywny koniec życia, a 7 wierzy w reinkarnację.

Niemała część społeczeństwa skrycie wierzy. Przytoczone wyniki sondażu wskazują, że niektóre aspekty wiary są wręcz odrzucane przez członków Kościoła. Część ludzi wierzy po swojemu, wątpi i poszukuje drogi do Boga albo ją odrzuca. Można mniemać, że podobne kwestie wynikają z obrzędowości, zajmującej często bardzo ważne miejsce w sferze duchowej. Utrwalone tradycją praktyki nie zawsze sprzyjają rozumieniu tego, co się wyznaje. W życie religijne na miejsce duchowości wkrada się pewnego rodzaju automatyzm. Paradoksalnie, podobne problemy mogą dotykać osób identyfikujących się

z ateizmem: także nie zawsze są pewni nieistnienia Boga, bardziej pociąga ich samo demonstrowanie światopoglądu. Niestety badania socjologiczne nie są w stanie odpowiedzieć na pytanie, co ludzie czują w głębi serca. Wydaje się, że owa zagadkowość zawsze będzie towarzyszyć zarówno wierzącym, jak i ateistom. Jedyne co można zrobić, to obserwować postawy i emocje, jakie towarzyszą wyznawaniu lub odrzucaniu wiary. Pod tym względem ciekawy przykład stanowią Czesi, naród w ogromnej większości ateistyczny. Ich postawa nie wzięła się znikąd, ponieważ odwrót od Kościoła trwał kilkaset lat. Utożsamiali go z okupantem (Habsburgami), w przeciwieństwie do Polaków, dla których Kościół stanowił ostoję narodu. W przyszłości kolejnym ciosem dla religii w Czechach stała się dyktatura stalinowska. Pomimo takiego wielowiekowego sprzeciwu wobec katolicyzmu ludzie poszukują duchowości i absolutu. Właśnie to podkreśla, znany ze swojego zamiłowania do naszych południowo-zachodnich sąsiadów, reportażysta Mariusz Szczygieł. Fascynuje go sprawne funkcjonowanie kraju o bogatej kulturze, pozbawionego jednak religii. Przy dokładniejszym poznaniu Czechów okazuje się jednak, że wiarę pojmują w specyficzny sposób, twierdzi Szczygieł. Ze swoich rozmów wnioskuje, że wcale niemała część społeczeństwa skrycie wierzy, choć traktuje swoją wiarę jako sprawę bardzo intymną, do której nie należy się przyznawać. Przykład Czechów pokazuje, że przekonanie o nieistnieniu Boga bywa niejednoznaczne. Niezależnie jednak od złożoności zagadnienia ateizmu, największym zagrożeniem dla spokoju społecznego wydaje się wzajemna niechęć (wręcz wrogość) między wierzącym a niewierzącymi, którą doskonale widać na internetowych forach. Wzajemne anonimowe obrzucanie się błotem to jeszcze inne zjawisko, ale właśnie ono stanowi przeszkodę dla wzajemnego, ludzkiego szacunku. W świecie, gdzie coraz więcej spraw potrafi wyjaśnić nauka, a w rozumieniu ludzi również religia jest tworem kultury, ateizm wydaje się czymś nieuniknionym. Jakie będą dalsze losy postawy, pokażą przyszłe stulecia, na razie pozostaje wstrzymywać negatywne emocje, gdyż ateista nie przekona do swojego poglądu wierzącego i na odwrót.


Publicystyka

Wielki brat

nadal patrzy...

Twórcy reality show prześcigają się w pomysłach, by trafić do serc widzów i ich odbiorników. Kierują oko Wielkiego Brata na nerki, chlewik, więzienie i nawy kościołów. Jak długo pozostanie ono szeroko otwarte? Barbara Rumczyk

Z

aczęło się od ukrytej kamery – nieświadomi przechodnie padający ofiarą żartów. Już w latach czterdziestych XX wieku producenci telewizyjni zdawali sobie sprawę, że widzowie lubią podglądać, jak zachowują się ludzie w najmniej spodziewanych sytuacjach. 30 lat później powstaje program Amerykańska Rodzina (The American Family). Uchodzący za pionierskie reality show, odkrywał losy rodziny Loudów z Kalifornii. Zgromadził przed telewizorami 10 milionów widzów w Stanach Zjednoczonych, jak podaje portal reality-tv.pl. Od czasów Amerykańskiej Rodziny pojawiło się wiele programów, które dokumentowały wewnętrzny świat familii, zarówno celebrytów, jak i zwyczajnych obywateli. Rodzina i jej sekrety? To brzmi znajomo. Patrząc na popularność seriali takich jak Carringtonowie czy też niekończąca się Moda na Sukces, zaglądanie w relacje krewnych nie będzie już tak bardzo intrygowało widzów. Znacznie ciekawiej jest zamknąć w jednym domu osoby całkowicie sobie obce i od-

ciąć je od świata na sto dni. Do takiego wniosku doszli holenderscy twórcy programu Big Brother, którzy losy bohaterów wyłonionych z castingów uzależnili od ukrytego Wielkiego Brata i telewidzów głosujących za tym, kto ma pozostać w domu. Czerpiące inspirację z fabuły Roku 1984 George’a Orwella reality show budziło sporo kontrowersji. Wprowadzenie programu we Francji było przyczyną manifestacji pod budynkiem, gdzie mieli przebywać uczestnicy. Protestujący potrafili nachodzić siedzibę nawet trzy razy w tygodniu, jak podaje serwis bbc.com. Tak silny odbiór wpłynął na rozpowszechnienie programu – do końca 2001 roku aż 18 krajów zdecydowało się na emisję własnej wersji Big Brothera, podczas gdy premiera w kraju tulipanów i wiatraków odbyła się we wrześniu 1999 roku. Reality show z Holandii przyzwyczaiło publiczność do tego, że kamery można podłożyć w sypialni, kuchni, czy łazience. Nikogo nie dziwi już chyba widok śpiącej pary, osób przygotowujących wspólne śniadanie, czy kobiety biorącej poranny prysznic. Widzowie czekają na znacznie więcej, chcą być zaskakiwani, a producenci

doskonale zdają sobie z tego sprawę. Postanawiają więc nagiąć strunę moralności. Dawcy organów, piewcy wiary Ile czasu oczekuje się na przeszczep nerki? Tyle, ile potrzeba na wyemitowanie serii odcinków reality show. Inspiracją dla The Big Donor Show, kolejnego medialnego dziecka twórców Big Brothera, była sytuacja nieuleczalnie chorej kobiety, która przed śmiercią chciała oddać własną nerkę. Jednocześnie pragnęła zwrócić uwagę na problem długiego oczekiwania na liście kwalifikującej do przeszczepu, jak opisuje Bruno Waterfield dla serwisu telegraph. co.uk. Śmiertelnie chora Lisa miała za zadanie wybrać spośród kandydatów z przedziału wiekowego od 18 do 40 lat osobę, która zasługuje na to, by otrzymać od niej nerkę. W wyborze pomagali jej oczywiście widzowie, głosując na swoich faworytów. Program okazał się ostatecznie mistyfikacją. Laurens Drillich, szef stacji BNN, która emitowała program, oznajmił, że stacja nie czerpie z niego żadnych zysków. Przyznał też, że zdaje sobie sprawę, że show może budzić niesmak. „Jednak rzeczywistość jest znacznie bardziej niesmaczna. Oczeki-

19


Publicystyka

wanie na organ jest niczym gra na loterii”, podkreślił Drillich. Mimo tych zapewnień parlament holenderski, wraz ze środowiskiem lekarskim, uznał program za nieetyczny. The Big Donor Show oburzył także Komisję Europejską. Czy istnieje jeszcze coś tak cennego jak zdrowie? Niektórzy twierdzą, że wiara stanowi równie istotny element życia. Idąc tym tokiem rozumowania, można udać się do Turcji, gdzie muzułmański imam, ksiądz ortodoksyjnego kościoła greckiego, rabbi i mnich buddyjski próbują przekonać dziesięciu ateistów do swoich wyznań. Brzmi niczym zapowiedź biblijna? Nie, to kolejny pomysł na reality show pod tytułem Penitents Compete (tłum. Pokutnicy Rywalizują). Według stacji emitującej program, nagroda dla nawróconych jest cenniejsza od najwyższej możliwej do wywalczenia w Milionerach, opisuje Robert Tait dla guardian.co.uk. Ateista, który nawróci się na daną wiarę, odbywa pielgrzymkę do świętego miejsca. Program miał na celu zwrócenie uwagi na rosnącą populację muzułmanów w Turcji oraz na to, by przekonać ateistów do tego, by wreszcie w coś uwierzyli. Recydywista potrzebny od zaraz Pomysłodawcy programu Dżentelmeni na daczy wierzą, że można przerwać błędne koło przemocy. W ukraińskim reality show udział wzięli młodzi mężczyźni wyłonieni w castingu, którzy wcześniej trafili do więzienia za kradzieże, rozboje, handel walutą i narkotykami, jak opisuje Julia Łarina na łamach tygodnika Ogniok. Na czas trwania programu mieszkali w willi prowadzącego, Anatolija Barbakaru, który kiedyś odsiedział dwuletni wyrok za szulerkę. Jednak nie chodziło o nagłe opływanie w luksusy – byli więźniowie dostali wsparcie materialne w zamian za prace społeczne. Pomagali w schronisku dla zwierząt, wybudowali altankę w domu artysty weterana, brali udział w przedstawieniu dla wychowanków domu dziecka. Wystąpili też w filmie o tatuażach, opowiadając historie stojące za powstaniem ich własnych rysunków na ciele. Zwycięzca programu, Leonid, otrzymał samochód, jednak postanowił oddać go innemu uczestnikowi, który wcześniej zrezygnował z udziału w ostatnim odcinku, by Leonid miał szansę wygrać. Prowadzący docenił ten przejaw szlachetności i sprezentował zwycięzcy drugi samochód. Pozostali uczestnicy otrzymali wsparcie w poszukiwaniu pracy i mimo że kilku z nich powróciło do przestępczych nawyków, twórcy programu dopingują tych, Ilustr. Kalina Jarosz

którzy próbują ułożyć sobie życie na nowo. Julia Łarina zapowiada, że Dżentelmeni na daczy trafią także na ekrany telewizyjne w Rosji. Cel jest ten sam – uratowanie dziesiątki byłych więźniów od powrotu za kratki. Ponadto twórcy programu chcą uświadomić telewidzom, jak trudno jest odnaleźć się w społeczeństwie po powrocie z aresztu, mimo szczerych chęci do pracy i gotowości do zmian. Wołodymyr, uczestnik pierwszej edycji Dżentelmenów, na swoim blogu zwraca uwagę na istotność treści pojawiających się w mediach, szczególnie w telewizji. Dziwi go mnogość programów o tematyce kryminalnej: „Po co tyle negatywnych emocji w telewizji? Wystarczy ich w realnym życiu.” Te, co beczą i chrumkają, na swój program zapraszają Niektórzy specjalizują się w podkładaniu innym świń. Okazuje się, że świniom także można podłożyć... mikrofon. Austriacy, idąc w ślad za sąsiadami z Niemiec, postanowili zorganizować konkurs dla świń w stylu Big Brothera i zatytułowali go Pig Brother. Piggy, Lilly, Pauli i Fredi to szczęśliwe prosięta, które w 2009 roku pretendowały do miana superświni. Ten pseudonim nie ma w sobie ani cienia negatywnych skojarzeń. Wręcz przeciwnie – zwycięzca tytułu okazał się ulubieńcem widzów obserwujących czwórkę uczestników za pośrednictwem internetu. Oprócz zebrania wysokich not od publiczności, superświnia musiała wykazać się nie lada tężyzną fizyczną, biorąc udział w cotygodniowych prosięcych igrzyskach. Jak podaje portal pigprogress.net, konkurs był wodą na młyn dla marketingu lokalnych targów żywności. Co się stało ze świnkami, które nie dostąpiły zaszczytu bycia ulubieńcem internautów? Prawdopodobnie podzieliły los chorwackich koleżanek z pastwiska. W 2005 roku jedna z telewizji w Chorwacji wpadła na pomysł, by filmować 24 godziny na dobę stado owiec. Owca, której poczynania nie przypadły do gustu oglądającym, odpadała z programu. Zwycięskie zwierzę otrzymało wiersz napisany specjalnie na jego cześć. Podobno wykluczenie z programu równało się ze skazaniem na ubój. Reality show Stado swoją formułą wzbudziło czujność organizacji broniących praw zwierząt. Twórca programu zastrzegł jednak, że nie miał zamiaru znęcać się nad zwierzętami. Chciał tylko pokazać, że „coraz więcej osób, zwłaszcza tych, które biorą udział w reality

sąsiadami z N

show, jest zmuszanych do wyglądania jak owce w każdej sytuacji”, jak podaje serwis entertainment.ca.msn.com. Wrzący tygiel emocji W Polsce królują obecnie serie wspierające talent uczestników. Biorący udział w reality show mają szansę pokazać, jak śpiewają, tańczą i gotują. Mogą się spraw-


Austriacy, idąc w ślad za Niemiec, postanowili zorganizować konkurs dla świń w stylu Big Brothera i zatytułowali go Pig Brother.

dzić jako modelki, rodzice i poszukiwacze przygód. Wybór tego typu programów z całego świata jest imponujący. Japońska gra Tetris w której, zamiast klocków, układa się figury z zawodników, zaręczyny rodem z Ameryki, gdzie w rolę swatki wcielają się telewidzowie, rosyjskie przyszłe teściowe na tropie wybranek dla swoich synów, perfekcyjne panie domu z Aten...

W każdym kraju tygiel propozycji reality show aż kipi. Od emocji. Kłótnie przed kamerą, łzy do talerza, radość ze zwycięstwa, wzruszenie przed mikrofonem. Im więcej emocji, tym lepiej. I to na nie stawiają producenci, którym nieraz zarzuca się, że powodują spłycenie relacji międzyludzkich poprzez odarcie ich z tajemnicy. Jednak takie podejście odnosi skut-

ki, co widać choćby w polskich statystykach. Najbardziej popularny odcinek trzeciej edycji show Tylko muzyka obejrzało 3,49 miliona widzów, a Kuchenne Rewolucje co tydzień przyciągały przed telewizory 2,49 miliona odbiorców, jak podaje portal wirtualnemedia.pl. I dopóki tak będzie, (reality) show must go on. Wielki Brat patrzy dalej i wcale nie zamierza odwracać wzroku.

21


Fotoplastykon


Izabela Urbaniak Fotograf. Urodzona w 1973 r., mieszka i pracuje w Łódzi. Jest magistrem psychologii zarządzania. Ukończyła również Warszawską Szkołe Filmową z wyróżniem. Obecnie jest wiceprezesem Związku Polskich Artystów Fotografików okręgu łódzkiego.

więcej na str. 44

23


Kultura

Festiwal

kontrastów Slot Art Festival to wydarzenie jedyne w swoim rodzaju, które ściąga do Lubiąża nie tylko stałych bywalców, ale także nowych uczestników spragnionych tego wyjątkowego klimatu, gdzie znika podział na kulturę wysoką oraz niską, na sacrum i profanum. Szymon Stoczek

T

egoroczny, dwudziesty już Slot Art Festival odbył się w starym kompleksie klasztornym w Lubiążu i trwał od 10 do 15 lipca. Obfitował w ponad sto najrozmaitszych warsztatów, sporą liczbę prelekcji oraz koncertów. Zagrali między innymi Luxtorpeda, Lao Che, Duch, Dikanda, Massive Scar Era, a także wielu, wielu innych. Klimat festiwalu przypominał skrzyżowanie religijnej enklawy z obozem hipisów. Namiot reggae, scena modlitwy, scena klubowa – każdy mógł tu znaleźć własne miejsce dla siebie. „Slot to naprawdę bajeczny festiwal” – ocenia Patrycja – wolontariuszka, która w tym roku po raz pierwszy przyjechała do Lubiąża. Wtóruje jej Jakub Musiałczyk, który uczestniczy w Slocie już od 13 lat: „Fajnych ludzi się spotyka, co roku dochodzą nowe atrakcje, na przykład rampa i wspinaczka”. Slot stwarza możliwość dialogu ponad podziałami na subkultury i poglądy na temat religii. Festiwal akceptuje przejawy zarazem kultury wysokiej, jak i street artu. To najprawdopodobniej jedyne miejsce w Polsce, w którym warsztaty z metalurgii, z chodzenia na szczudłach i z gospel współistnieją ze sobą na jednej przestrzeni. Nad prawidłowym przebiegiem imprez y, w k tórej wzięło udział ponad 6 tysięcy osób, w tym roku czuwało około półtora tysiąca wolontariuszy: ochronia-

24

rzy, pracowników kafejek i biura festiwalowego. Niektórzy przybywają na Slot, by poczuć niepowtarzalną atmosferę festiwalu, inni traktują go jak bezpieczniejszą alternatywę dla Woodstocku. „Część osób, żeby nie płacić za wstęp, zaciąga się na miejscu do wolontariatu w ochronie, a to jest dobra szkoła życia. Wielu z nich przyjeżdża po coś innego, niż to, co przywożą z powrotem i to jest właśnie fajne”, opowiada Małgorzata Dziewa, stała bywalczyni festiwalu. Atrakcji na tegorocznym Slocie było tyle, że nie dało się we wszystkim uczestniczyć. Dziennikarze „Kontrastu” skoncentrowali się głównie na scenie literackiej, która zaprezentowała się o wiele lepiej niż podczas swego debiutu rok temu. Oblicza literatury Uczestnicy festiwalu mogli wziąć udział w warsztatach literackich prowadzonych przez Jacka Inglota (autora m.in. Porwania Sabinek), Andrzeja Ziemiańskiego (autora m.in. cyklu o Achai), Macieja Taranka (młodego wrocławskiego poety), a także posłuchać ciekawych i niekiedy kontrowersyjnych wykładów. Jacek Inglot opowiadał o kryzysie klasycznej literatury w dobie Facebooka, stawiając ważkie pytania o przyszłość wielkich powieści. Czy za kilka lat przyjdzie nam czytać jedynie krótkie, napisane bardzo prostym językiem teksty? Być może wbrew czarnym proroctwom pre-

legenta kondycja współczesnej literatury nie przedstawia się tak marnie jak wielu mniema, mimo to dobrze było posłuchać argumentacji krytycznej dotyczącej literatury net pokolenia. Swój wykład wygłosił także Andrzej Gaworski, prezentując związki literatury i medycyny. Było wiele o pękniętym sercu, które, jak się okazuje, nie jest tylko metaforą, lecz realnym zagrożeniem życia, a także o sytuacjach granicznych, które od lat napędzają twórczość pisarską wielkich autorów. Profesor Stanisław Bereś mówił z kolei o Pokoleniu Kolumbów. Narracja Beresia przywróciła ludzkie oblicze pisarzom takim jak Tadeusz Borowski, Krzysztof Kamil Baczyński, Wacław Bojarski czy Tadeusz Gajcy. Artyści z Ziemi Nieludzkiej posiadali swoje obawy i dylematy moralne, które znajdowały odbicie w ich utworach. Podział na tych dobrych ,,nas” i złych ,,ich” był przez samych twórców służących poddawany w wątpliwość, o czym niestety często zapominają piewcy polskiego patriotyzmu. Demitologizowanie wielkich z Pokolenia Kolumbów może być jednak nie tylko próbą przywrócenia prawdy historycznej, lecz także zachętą do śledzenia dylematów i wieloznacznych postaw moralnych tych poetów, których twórczość wydawałaby się już dziś nieaktualna. Poza warsztatami i wykładami, uczestnicy festiwalu mieli okazję wziąć udział w konkursach poetyckich i w slamie, jak również zapoznać się z poezją ukraińską Fot. Kalina Jarosz


Kultura

Nowa inkarnacja „Ducha”, czyli członkowie zespołu rozdający informacje

25


poetów i poetek takich jak: Jurij Andruchowycz, Switłana Powaliajewa czy Nazara Honczara. Wśród odczytywanych tekstów znalazło się naprawdę kilka perełek, zaś odśpiewanie Wyjdy zmuczena ljud’my przez Macieja Mularczyka było wykonane na poziomie piosenki aktorskiej. W ramach wieczoru ukraińskiego odbyło się także spotkanie z Ksenią Charczenko, autorką powieści Istorija. Pisarka zaprezentowała fragmenty swojej surrealistycznej prozy, a także opowiedziała co nieco o relacjach Polski i Ukrainy, porównując oba kraje, w których przyszło jej żyć. Na scenie ciekawie zaprezentował się także Maciej Taranek, wrocławski poeta, jeden z laureatów tegorocznego Portu Literackiego. Równie interesująco wypadła prezentacja poświęcona twórczości Brunona Schulza, którego 120. rocznica urodzin minęłaby 12 lipca. W świat wielkiego pisarza słuchacze zostali wprowadzeni za pomocą filmu Ulica Krokodyli braci Quay. Agnieszka Szydziak opowiedziała o życiorysie pisarza, a Basia Armata odczytała fragmenty Manekinów Schulza. Po spotkaniu odbył się krótki panel z udziałem gości i publiczności na temat ,,narracji jako gry z rzeczywistością”. Nieco gorzej wypadło spotkanie poświęcone twórcom bezdomnym. Zaprezentowane filmy bezdomnych w zestawieniu z wystąpieniem Andrzeja Gaworskiego na temat problemu bezdomności w krajach orientu nie wywołały głębszej debaty, ani większego zainteresowania samym problemem. Podobnie wypadła prelekcja na temat funkcjonowania mitów we współczesnej kulturze – zabrakło pogłębienia problemu mitu i pytań o granice tego, co mityczne. Czy struktury mityczne dają się wyodrębnić nie tylko w Batmanie i sagach o superbohaterach, lecz także w filmach i literaturze postmodernizmu? Tego rodzaju prowokacyjnych treści zabrakło w odrobinę zbyt powierzchownej prezentacji szerokiego pola badań nad funkcjonowaniem mitu w teraźniejszości. Mimo tych drobnych mankamentów, scena literacka zdecydowanie rozwinęła skrzydła i pokazała, że jest w stanie na trwałe wpisać się w festiwal. Oby za rok było jeszcze lepiej. Ekonomia i pop-ekonomia Na scenie literackiej Slot się jednak nie skończył. Ekipa „Kontrastu” gościła także

Warsztaty gry na didgeridoo prowadzone przez Ernesta Drelicha

Warsztaty coraz popularniejszej techniki noszenia dzieci w chustach. Fot. Kalina Jarosz (3)


Kultura

Warsztaty fryzjerstwa alternatywnego

. 27


Kultura

Coroczny elem tablica

przy spotkaniach z gośćmi specjalnymi tegorocznego festiwalu. Dziennikarz Jacek Żakowski wprowadził słuchaczy w zawiłe zagadnienia ekonomii. O dziwo, sala zamiast świecić pustkami, była wypełniona aż po brzegi. Uczestnicy Slotu wcale nie mieli dosyć doniesień o kryzysie, którymi wciąż bombardują nas media. Wykład Żakow-

28 Fot. Kalina Jarosz

skiego mógł rozczarować tylko malkontentów. „Przez ostatnią dekadę wydarzyło się tyle, co przez ostatnie 80 lat” – mówił Żakowski, upatrując w tak wielkim skoku problemu ze zdolnością systemu kapitalistycznego do autokorekty, a także genezy kryzysu ekonomicznego. Dziennikarz nie proponował prostych rozwiązań, ukazując

korzyści płynące z demokracji deliberatywnej. Podważając mit racjonalnego wyborcy dał słuchaczom mocno do myślenia. Jeśli nie racjonalność, to co w zamian – ograniczenie demokracji do tych, którzy byliby nią prawdziwie zainteresowani? Tomáš Sedláček, były doradca ekonomiczny Vaclaca Havla, zastanawiał


Kultura

nie uchylił się od jednej z ważniejszych kwestii, dotyczącej tego, jaka będzie ekonomiczna przyszłość świata.

ment festiwalu: a wypełniana przez uczestników

się, w jaki sposób powinniśmy myśleć o Grecji – czy jak o członku europejskiej rodziny, czy też jak o rynku zbytu? „Pięćdziesiąt lat temu zastanawialibyśmy się, jak zaatakować Grecję, teraz myślimy jak jej pomóc”, mówił, zwracając uwagę na to, jak głęboko zmienił się nasz sposób postrzegania sąsiadów. W jego wystą-

pieniu ekonomia w wersji pop mieszała się z celnymi spostrzeżeniami, niestety, jedynie prześlizgując się po powierzchni problemów ekonomicznych nękających świat. Oba wystąpienia wywołały przy tym gorącą reakcję słuchaczy, którzy zaatakowali prelegentów wielką liczbą pytań. Bardzo dobrze, że tegoroczny Slot

Filmowo – slotowo Poza ekonomią, nie zabrakło także atrakcji dla miłośników kina. Spotkanie z Krzysztofem Zanussim było okazją do bliższego zapoznania się z postacią polskiego reżysera, który opowiedział garść anegdot o własnym życiu. W wystąpieniu twierdził on, iż czytać i oglądać powinno się mało, tylko dzieła naprawdę dobre i sprawdzone, wchodzące w skład kanonu. Uczestnicy festiwalu mieli także okazję zapoznać się z jego filmem Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową – kanon czy nie kanon? Dzieła, które wyświetlano na festiwalu, statusu kanonicznych jeszcze się nie dorobiły. Pokazano filmy zaangażowane, obrazujące problemy jednostek oraz całych społeczeństw: Hotel Rwanda Terry’ego George’a, Zurbanizowani Garego Hustwita czy pokazywany podczas Sundance Film Festival i wielokrotnie nagradzany dokument Madsa Brüggera Ambasador. Oprócz produkcji uznanych reżyserów zaprezentowano także etiudy studenckie z Wydziału Radia i Telewizji imienia Krzysztofa Kieślowskiego Uniwersytetu Śląskiego, a także nagrodzony Złotym Lwem Wymyk Grzegorza Zglińskiego. Poza projekcją filmu uczestnicy mieli okazję spotkać się z autorem scenariusza do filmu – Januszem Margańskim. Jak oceniać imprezę tak różnorodną jak Slot Art Festival, która dla każdego wygląda inaczej? „Inaczej to wygląda, jak się jest wolontariuszem, ale nawet bez uczestniczenia w warsztatach klimat festiwalu jest naprawdę świetny”, mówi Konrad Paś, który dwa lata temu był na Slocie jako uczestnik, a w tym roku pracował w ochronie. Trudno się z nim nie zgodzić, skoro sama wędrówka korytarzami starego opactwa, przeciskanie się pomiędzy tańczącym tłumem i wymijanie ludzi ma monocyklu, dostarczało sporej dawki przyjemności. Każdy Slot Art Festival jest trochę inny, toteż trudno je ze sobą porównywać – mówią zgodnie wszyscy uczestnicy, z jakimi udało nam się porozmawiać. Taka zgodność opinii nie może mylić. Slot Art stanowi ewenement na mapie polskich festiwali i będzie rozwijał się dalej, przyciągając zarazem starych, jak i nowych uczestników.

29


Kultura

uk

Fot. Mieczysław Mieloch


Na audiencji

królowej To, co działo się w pierwszą sobotę lipca na Stadionie Miejskim we Wrocławiu udowodniło, że polscy fani rocka od ponad 40 lat wierni są tylko jednej Królowej. W ramach premierowej edycji Rock In Wroclaw Festival po raz pierwszy w Polsce wystąpił zespół Queen wspierany przez Adama Lamberta. Monika Stopczyk

31


Kultura

Fot. Agnieszka Zastawna


W

ygląda na to, że stolicy Dolnego Śląska przybyła kolejna cykliczna impreza. Obok Thanks J i m i Fe s t i v a l o r g a nizowanego przez Leszka Cichońskiego, na który co roku zjeżdżają się tysiące gitarzystów z całej Polski, Rock In Wroclaw ma być kolejnym ukłonem w stronę fanów rockowych brzmień. Organizatorzy postawili sobie za cel sprowadzenie do Polski wykonawców z najwyższej półki. We Wrocławiu rocznie mają miejsce setki koncertów, a kalendarz wydarzeń jest wypełniony po brzegi imprezami, które zainteresują lubujących się w najróżniejszych stylach i gatunkach muzycznych. Trzeba było więc premierową edycję rozpocząć czymś naprawdę ekstra. Tak też się stało i siódmego lipca na scenę na Stadionie Miejskim wkroczył zespół-legenda, który w historii muzyki XX w. złotymi zgłoskami zapisał ogrom stronic. Po 40 latach od momentu powstania Queen po raz pierwszy zagrali dla polskiej publiczności. Moment historycznie ważny, a więc i ranga przedsięwzięcia skoczyła w górę.

Oczywiście od momentu ogłoszenia headlinera imprezy zewsząd słychać było okrzyki radości, ale również głosy wyrażające dezaprobatę dla faktu, że Brianowi Mayowi i Rogerowi Tylorowi towarzyszyć ma Adam Lambert – amerykański muzyk, finalista telewizyjnego show Idol. To właśnie dzięki programowi Lambert rozpoczął, zresztą z całkiem dobrymi efektami, solową karierę i został dostrzeżony przez Maya. Zatem obok gwiazdy przez duże G, aspektu historycznego, mamy ponadto spory rozgłos towarzyszący wydarzeniu. Czy brakuje czegoś jeszcze? Pozostała kwestia miejsca. Na tydzień po zakończeniu Mistrzostw Europy w piłce nożnej postanowiono ponownie (wcześniej na wrocławskiej arenie wystąpił George Michael) wyeksponować przydatność Stadionu Miejskiego nie tylko dla rozgrywek sportowych, ale także ukazać go jako miejsce odbywania się wydarzeń muzycznych. Po dziś dzień w mediach trwa wielkie rozliczanie władz i organizatorów, skrupulatne podliczanie każdej złotówki, zestawianie strat i zysków. Bez względu na ostateczny wynik tych zabiegów, jednemu nie można zaprzeczyć

– w trakcie koncertu obiekt prezentował się naprawdę zjawiskowo. Przede wszystkim nie można mieć zarzutów co do akustyki. Nie ma drugiego miejsca we Wrocławiu, w którym moglibyśmy usłyszeć We Are the Champions odśpiewane przez kilkudziesięciotysięczny tłum. Wierzę, że występ Queen to dopiero początek WIELKICH koncertów we Wrocławiu. Ponad 30 tys. fanów sukcesywnie zapełniało płytę oraz trybuny wrocławskiej areny sportowej i już od 15:00, nie zważając na żar lejący się z nieba, wyczekiwało na wieczorne widowisko. Zanim jednak ze sceny popłynęły dźwięki największych hitów brytyjskiego zespołu, publiczność rozgrzewała łódzka formacja Power of Trinity, następnie świętująca 25. jubileusz istnienia Ira oraz goście zza oceanu, czyli pochodząca z Nashville MONA. Między występami na scenę wkraczał dobrze znany słuchaczom Eski Rock „Bisior”, który tego wieczoru trudnił się konferansjerką i zabawianiem kilkudziesięciotysięcznego tłumu.

Publiczność rozgrzewała łódzka formacja Power of Trinity, następnie świętująca 25. jubileusz istnienia Ira oraz goście zza oceanu, czyli pochodząca z Nashville MONA. 33


Kultura

„Bez Mercury’ego to nie to samo...”. Jasne, że nie to samo, ale czy występ Lamberta choć w najmniejszym stopniu odejmuje Freddiemu chwały?

Fot. Mieczysław Mieloch


Muzycy z Power of Trinity na scenie pojawili się na zaledwie pół godziny i przyznam, że była to optymalna dawka. Nie zabrakło popularnych singli Chodź ze mną i Ręce, których refreny Jakub Koźba wyśpiewał razem z publicznością. Bez bisów, pożegnany brawami, łódzki kwartet ustąpił miejsca na scenie Arturowi Gadowskiemu i dwudziestopięcioletniej już Irze. Koncert rozpoczął się od kawałka-torpedy, czyli kompozycji Mój Bóg, która znalazła się na wydanym trzy lata temu longplayu zatytułowanym 9. Potem zagrano m.in. Parę chwil, Walcz, Mocnego, Ikara i Jestem obcy. Były także utwory z solowego repertuaru frontmana zespołu: dedykowana wszystkim paniom zgromadzonym na stadionie – Ona jest ze snu i Szczęśliwego Nowego Jorku. Utwór Znamię Artur Gadowski wykonał w duecie z Tomkiem „Lipą” Lipnickim, który był gościem specjalnym urodzinowego koncertu. Nie zabrakło oczywiście Sto lat! odśpiewanego przez publiczność na zakończenie występu. Ira zaprezentowała się w świetnej formie i nie wypada życzyć im niczego innego, jak kolejnych lat obfitujących w energetyczne koncerty i świetnie brzmiące płyty. Około godziny 20:00 festiwalową scenę we władanie przejęło czworo rockandrollowców z formacji Mona. Występ na Rock In Wroclaw był jak dotąd drugim koncertem muzyków ze stolicy Tennessee w Polsce (w listopadzie minionego roku odwiedzili warszawską Stodołę). Wiele wskazuje na to, że polscy fani życzyliby sobie, aby nie był to ich ostatni raz z Monąna rodzimym gruncie, bo piosenki z debiutanckiego krążka Nicka Browna i jego kolegów cieszą się w naszym kraju coraz większą popularnością i we Wrocławiu zostały bardzo dobrze przyjęte. Podczas żywiołowych 60 minut wybrzmiały mocne Shooting the Moon, Listen to Your Love, ale także nastrojowa kompozycja Alibis, więc nie zabrakło dźwięków idealnych do tego, by gromadnie się pokołysać. Na koniec muzycy zaserwowali publiczności hybrydę, na którą złożyły się autorski Lean into the Fall i cover Can’t Take My Eyes Off You Frankiego Valliego. Kwadrans przed rozpoczęciem historycznego koncertu zaczął padać deszcz, jednak wątpię, żeby komukolwiek przeszło przez myśl, by uciekać z płyty pod zadaszoną część obiektu. Wszyscy w znie-

cierpliwieniu czekali na Queen i Adama Lamberta, obserwując montaż ogromnej kurtyny, na której widniało logo zespołu. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że wkroczenie na scenę Briana Maya, Rogera Taylora i Adama Lamberta przepędziło deszczowe chmury i publiczność czeka pogodny wieczór pełen niesamowitych wrażeń. Przez dwie godziny mogliśmy usłyszeć ponad 20 kompozycji, z których znaczna większość nosi na sobie znamiona wielkich przebojów. Wielu zastanawiało się, jak w roli wokalisty wypadnie Lambert i czy nie będziemy świadkami zbezczeszczenia piosenek znanych z wybitnych wykonań Mercury’ego. Młody artysta poradził sobie z tym wyzwaniem i wypadł naprawdę bardzo dobrze. Duży plus należy mu się za świadomość swojego miejsca i roli, jaką odgrywał podczas tego widowiska. Nie zdominował swoją osobowością koncertu, bywały także momenty, że znikał ze sceny na kilka utworów. Wtedy oczy fanów skierowane były tylko na dwóch „ojców założycieli”, którzy w 1970 razem z Freddiem Mercurym powołali do życia Queen. Oczywiście znajdą się i tacy, którzy zapytani o to, jak podobał im się koncert, niczym mantrę powtarzać będą „Bez Mercury’ego to nie to samo...”. Jasne, że nie to samo, ale czy występ Lamberta choć w najmniejszym stopniu odejmuje Freddiemu chwały? Wokalista odszedł jedenaście lat temu, ale Queen istnieje nadal, koncertuje i podczas każdego występu robi wszystko, by wspólnie z publicznością oddać należytą cześć zmarłemu koledze. Lipcowego wieczoru duch Freddiego z całą pewnością krążył nad wrocławskim stadionem, a momenty, gdy publiczność wspólnie odśpiewywała Somebody To Love, Radio Ga Ga, Bohemian Rhapsody, czy wreszcie We Are the Champions, zapierały dech w piersiach i na długo zapadną w pamięć. Na stadionie nie brakowało osób, dla których był to, jeśli nie najważniejszy, to jeden z „koncertów życia”. To się po prostu czuło. Organizatorzy pierwszej edycji Rock In Wroclaw Festival, zapraszając do stolicy Dolnego Śląska Queen, mocno rozbudzili apetyt fanów gitarowego grania. Nie pozostaje więc nic innego, jak liczyć na to, że za rok zapewnią nam nie mniej emocjonujące widowisko, jak to, które miało miejsce w pierwszy weekend lipca.

35


Jestem osobą

kultur... K

atarzyna Northeast: Kiedyś spotkałam się z opinią, że łatwiej pokonać różnice językowe niż kulturowe. Anglik mniej wysiłku wkłada w dogadanie się z Włochem niż Amerykaninem. Jak pani mogłaby odnieść się do tego stwierdzenia? Katarzyna Jakubiak: To chyba prawda, ale kulturę należałoby tu zdefiniować nie tylko według przynależności narodowych czy kontynentalnych. Różnice kulturowe to także różnice klasowe, ideologiczne, różnice wykształcenia, doświadczeń. Kiedy byłam na studiach doktoranckich na Illinois State University, miałam więcej bliskich przyjaciół pośród studentów z Afryki Północnej i Zachodniej niż pośród Amerykanów. Łączyło nas to, że wszyscy byliśmy tymi „innymi”, cudzoziemcami w obcym kraju. Teraz jest inaczej, bo zostałam wykładowcą na amerykańskiej uczelni i mam już inne doświadczenia, które zbliżają mnie do moich kolegów i koleżanek z pracy. Zacytowaną przez panią opinię należałoby też skorygować uwagą, że nie istnieje tylko jeden język angielski czy nawet jeden język polski. Różne kultury w USA, Wielkiej Brytanii i w Polsce mają swoje języki. Różnice językowe są więc także różnicami kulturowymi. A jak długo uczyła się pani „języka amerykańskiego”? Jeszcze do tej pory się go uczę. Kultura amerykańska jest bardzo złożona; to jest właśnie doskonały przykład wielości języIlustr. Katarzyna Domżalska

ków i kultur. Jak na razie, najlepiej opanowałam język środowiska akademickiego, nawet uczę młodych Amerykanów, jak się nim posługiwać. Ale są też sytuacje, kiedy to ja uczę się od moich studentów języków bliższych codzienności. Skąd wziął się pomysł na napisanie zbioru opowiadań Nieostre widzenia? Teksty są bardzo mocno związane pod względem doboru tematyki, wątków, a nawet bohaterów. Czy książka powstawała stopniowo, czy raczej było to zaplanowane przedsięwzięcie? Książka powstawała stopniowo przez prawie dziesięć lat. Pracuję na uniwersytecie, więc czas na pisanie mam tak naprawdę dopiero latem. Mniej więcej co lato pisałam jedno opowiadanie i początkowo nie zastanawiałam się, czy coś łączy te teksty pod względem tematyki. Jednak w pewnym momencie stwierdziłam, że z tych pojedynczych opowiadań wyłania się książka i wtedy zaczęłam pracę nad zbiorem jako całością. Dopisywałam nowe opowiadania i poprawiałam stare tak, aby były spójne. A czy były jakieś opowiadania, które rodziły się, ale później jednak pani z nich zrezygnowała lub odłożyła na inny czas? Może jakieś czekają na inny zbiór opowiadań? Mam kilka niedokończonych opowiadań. Może rzeczywiście kiedyś uda się włączyć je do innego zbioru. Większość z nich jest jednak dopiero w stadium notatek i pojedynczych obrazów, bo u mnie pisanie prawie zawsze zaczyna się od ja-

kiegoś konkretnego obrazu, do którego „dopisuję” akcję. W opowiadaniach zamieszczonych w zbiorze Nieostre widzenia świat jest, mimo chaosu, dość spójny wewnętrznie. Te same postaci przewijają się w różnych opowiadaniach. Środowisko akademickie, Pensylwania, Polka w Ameryce – to wszystko wskazuje na wątki autobiograficzne. Czy ten pierwiastek (autobiograficzny) silnie determinuje treść opowiadań? Tak, pierwiastek autobiograficzny w dużym stopniu wpłynął na treść tych opowiadań. Należę do pisarzy, dla których osobiste doświadczenie jest ważnym „motorem napędowym” wyobraźni. Interesują mnie też pogranicza między fikcją a nie-fikcją. Uważam, że tych gatunków nie da się wyraźnie od siebie oddzielić. Starałam się to pokazać w opowiadaniu Historia, którego bohaterka, o życiorysie bardzo podobnym do mojego, mówi o swoim braku zaufania wobec pamięci i o pokusie podporządkowania wspomnień wyobraźni. Kilka opowiadań (m.in. Wycinki, Ameryka!) zawiera refleksję na temat amerykanizacji kultury. Wydaje się, że temat „oklepany”, a jednak chyba wciąż aktualny, prawda? Nie myślę o tych opowiadaniach jako o komentarzu na temat amerykanizacji kultury, chociaż pewnie można je tak zinterpretować. Opowiadanie Ameryka! to ironiczne spojrzenie na tożsamość narodową, która, według mnie, jest przede wszystkim zbiorem mitów. Natomiast opowiadanie Wycinki to swego rodzaju


Kultura

ą z pogranicza

.

Stany Zjednoczone Ameryki Północnej – kraj wzbudzający kontrowersje. Z jednej strony zachwyca ogromem, ekspansywną kulturą, przyrodą i siłą polityczną oraz gospodarczą. Z drugiej – zniechęca kiczem spod znaku „Made in China”, powierzchownością i wszelkimi negatywnymi stereotypami Amerykanów. Europejczyk rzucony na głębokie wody Ameryki staje w obliczu różnic kulturowych i językowych. O tych różnicach, pisaniu, inspiracjach i o swoich bohaterkach opowiada Katarzyna Jakubiak, która w lipcu zadebiutowała zbiorem opowiadań Nieostre widzenia. Katarzyna Northeast

37


Kultura

„spojrzenie wstecz z zadziwieniem” wobec kurczącego się świata. Bo bohaterka tego opowiadania, dla której przedmioty z Zachodu są tak nieosiągalne, że stają się świętością, w innych opowiadaniach, już jako dorosła osoba swobodnie podróżuje pomiędzy kontynentami. Według mnie, wątek amerykanizacji najsilniej rozbrzmiewa w Historii, ale zastąpiłabym tu słowo „amerykanizacja” terminem „globalny kapitalizm”. Chodziło mi w tym opowiadaniu o losy indywidualnych ludzi, których historia wplątała w zawieruchę zmian politycznych i których oba systemy - i socjalizm, i kapitalizm - potraktowały równie bezwzględnie. To jest być może także oklepany temat, ale dopóki nie wymyślimy systemu bardziej przyjaznego dla człowieka, będzie to temat aktualny. Czy o różnicach kulturowych pisze pani z perspektywy Polki, czy raczej osoby, która znalazła się „nad przepaścią” dwóch kultur? Jest pani „Odysem, wracającym do swej Itaki”, czy raczej, spędziwszy wiele lat na innym kontynencie, znajduje się Pani na pograniczu kultur? Jestem raczej osobą z pogranicza kultur. Ale nie nazwałabym tego miejsca „przepaścią”. W moim życiu granica między USA a Polską jest dość płynna; mogę chyba powiedzieć, że mieszkam w obu krajach naraz. Od ponad dziesięciu lat rok akademicki spędzam w USA, ale miesiące letnie w Polsce. Teraz mam zamiar spędzić w Polsce sześć miesięcy urlopu macierzyńskiego. Kiedy jestem w jednym kraju, spędzam sporo czasu na mailowaniu i rozmowach Skype’owych z przyjaciółmi i bliskimi z tego drugiego kraju. Nie jestem jeszcze całkiem pewna, gdzie osiądę „na stałe”. Takie życie na pograniczu ma swoje plusy i minusy, ale na pewno jest to bardzo dobra perspektywa dla pisarza. Uświadomiłam to sobie kilka lat temu, przeglądając program festiwalu literatury światowej PEN Clubu w Nowym Jorku. Niewielu było w tym programie pisarzy reprezentujących tylko jeden kraj. Większość za nazwiskiem miała wymienione dwa kraje, czasem nawet trzy. Taka perspektywa pozwala mi zachować świeżość spojrzenia, bo nigdy nie przestaję się dziwić – jednej i drugiej stronie. Pani bohaterki także znalazły się na pograniczu kultur. Czytając kolejne opowiadania, odnoszę wrażenie, że postaci są zagubione w świecie. Czy istnieje jakaś nadrzędna przyczyna tego zagubienia? A ja nie mam wrażenia, że te bohaterki są zagubione. Może raczej trochę zdezoriento-

38

wane. Ale nie potrafię definitywnie określić przyczyny. Nie zgadzam się z założeniem, że bohaterowie literaccy są bytami całkowicie zależnymi od autora. Autor jest tylko ich współtwórcą, kreuje światy intuicyjnie i często nie wie dokładnie, „co ma na myśli”. Część aktu twórczego należy także do czytelnika. Różnice kulturowe z perspektywy kobiety i mężczyzny. Pierwiastek kobiecy jest niezwykle wyraźny w opowiadaniach. Czy w przystosowaniu się do nowych warunków płeć ma znaczenie? To ciekawe pytanie. W relacji kultura - płeć ważne jest to, że różne kultury mają różne oczekiwania wobec mężczyzn i kobiet i różne wzorce zachowań. Przenosząc się z jednego kraju do drugiego, możemy więc wyzwolić się z ograniczeń genderowych narzucanych nam przez rodzimą kulturę. Z drugiej stro-

Kłopoty tłumacza

często polegają na tym,

że nie każdy „język” użyty w oryginale ma swój

odpowiednik (w wymiarze społecznym,

politycznym itd.) w kulturze, dla której

przeznaczony jest

przekład.

ny nabieramy też dystansu do oczekiwań napotkanych w nowym miejscu. Takie „wyzwolenie” nie przychodzi natychmiast; to stopniowy proces. Myślę, że w wielu moich opowiadaniach obserwujemy bohaterki właśnie podczas takiego procesu przemiany: odkrywania relatywizmu ról społecznych i definiowania ich na nowo. Może właśnie dlatego na niektórych czytelnikach mogą sprawiać wrażenie „zagubionych”. Nieostre widzenia w pewien sposób czynią aluzję do zbioru esejów Czesława Miłosza Widzenia nad Zatoką San Francisco. Czy związek między tymi

tekstami jest silny? Jaki ma pani stosunek do pisarzy emigracyjnych? Trudno mi na to ostatnie pytanie odpowiedzieć. Właściwie, kto to jest „pisarz emigracyjny”? Moja własna historia pokazuje, że w dzisiejszych czasach emigracja to zupełnie inne doświadczenie niż kiedyś. A Miłosz interesuje mnie ostatnio w kontekście akademickim. Ponieważ specjalizuję się między innymi w literaturze afro-amerykańskiej, napisałam niedawno artykuł na temat jego przekładów pieśni murzyńskich. Te przekłady powstawały podczas jego pierwszej wizyty w Ameryce, na placówce dyplomatycznej, więc przy okazji naczytałam się korespondencji Miłosza, w których opisuje swoje pierwotne wrażenia z tego kraju. Wzmianki o szoku kulturowym, który wówczas przeżył, bardzo przypominają mi moje własne pierwsze zetknięcie z Ameryką. Natomiast z Widzeniami nad Zatoką raczej nie potrafię się utożsamić. Moje widzenia są „nieostre”, bo są przede wszystkim wrażeniowe. Nie roszczę sobie pretensji do autorytatywnego osądu rzeczywistości. Tak jak bohaterka tytułowego opowiadania, zdaję sobie sprawę, że moje spojrzenie jest selektywne i wyróżnia zawsze tylko „niektóre elementy, mniejszą wagę nadając innym”. Jacy pisarze panią inspirują? W tej książce jest mnóstwo różnych inspiracji. Ponieważ opowiadania powstawały w różnych okresach, każde z nich ma w zasadzie innego „patrona”. W większości są to pisarze anglojęzyczni. Na przykład, do napisania mojego ulubionego opowiadania Pierwsze polowanie zainspirowały mnie dwie współczesne pisarki amerykańskie, Gayl Jones i Leslie Marmon Silko. Natomiast na kształt książki jako całości wpłynęły dwa zbiory opowiadań, które akurat omawiałam ze studentami na zajęciach z „etnicznej” literatury amerykańskiej: Topiel Junota Díaza oraz The Coast of Chicago pisarza polskiego pochodzenia Stuarta Dybka. W obu tych zbiorach bardzo silne są wątki autobiograficzne i to właśnie one pozwalają spleść poszczególne opowiadania w całość. Dzięki tym dwóm autorom, udało mi się skomponować książkę z opowiadań z pozoru rozproszonych. Co do pisarzy polskich -mimo że tytułowe opowiadanie nawiązuje do Miłosza, tak naprawdę inspirowane jest prozą Tadeusza Różewicza. Zrodziło się z czytania Różewicza na Manhattanie. Z jakimi trudnościami zmagała się pani w trakcie pisania? Może u pani „na podłodze” także czaiły się „ciemne kształty” zakłócające obserwację? Ilustr. Katarzyna Domżalska


Kultura

KATARZYNA JAKUBIAK

*Tekst ukazał się także na stronie Przystani Literackiej

Tak, oczywiście! Chyba nie ma pisarzy, którzy nie zmagają się z trudnościami. Jak pewnie wielu debiutujących pisarzy, największe problemy miałam z wiarą we własne możliwości. Kiedy piszę, tak bardzo zbliżam się do tekstu, że często nie jestem w stanie obiektywnie go ocenić. Prawie przy każdym z opowiadań miałam chwile zwątpienia, kiedy wydawało mi się, że już nic z niego nie będzie, że tylko straciłam czas. Na szczęście, nauczyłam się, że w takich sytuacjach najlepiej jest tekst odłożyć i wrócić do niego później. Po powrocie może się okazać, że tekst trzeba radykalnie zmienić, nawet „przepisać” po kilka razy, ale warto być wytrwałym i wbrew zwątpieniu pracować do skutku. Zajmuje się pani także przekładami. Jakie trudności związane są z pracą tłumacza, których nie doświadcza pisarz-autor opowiadań? Jako autorka mam większą swobodę przy doborze języków – chodzi mi właśnie o te „języki” uwarunkowane kulturowo, o których mówiłam wcześniej . Kłopoty tłumacza często polegają na tym, że nie każdy „język” użyty w oryginale ma swój odpowiednik (w wymiarze społecznym, politycznym itd.) w kulturze, dla której przeznaczony jest przekład. Z tego powodu wolę tłumaczyć teksty cudze niż własne. Kiedy próbuję tłumaczyć samą siebie, przeszkadza mi nadmierne przywiązanie do oryginalnych kontekstów języka. Chciałam kiedyś przetłumaczyć na angielski Historię, ale utknęłam przy wyrażeniu „wyrób własny”. To wyrażenie ma w sobie nadęcie języka urzędniczego, a jednocześnie niesie bagaż konotacji związanych z ustrojem politycznym, w którym własność była postrzegana negatywnie. Kiedy napotykam takie „nieprzetłumaczalne” wyrażenia u innych, staram się zastąpić je czymś przybliżonym. Ale w swoim własnym tekście żadne przybliżenia mnie nie zadowalały. Amerykanie, Polacy, kobiety, mężczyźni, młodzi, starzy… Czy ma pani typ odbiorcy do którego kierowane są opowiadania ze zbioru? Nie, nie myślałam o jakimś jednym typie odbiorcy. Moim czytelnikiem może być każdy, kto interesuje się literaturą. Nieostre widzenia– debiutancki zbiór opowiadań. Czy myśli pani o napisaniu kolejnych? Jak najbardziej! Właściwie teraz chciałabym zmierzyć się z powieścią. Mam nadzieję, że nie zajmie mi to kolejnych dziesięciu lat, ale może być trudno, bo kilka miesięcy temu zostałam mamą.

Tłumaczka i pisarka, pracownik naukowy w Millersville University w Pensylwanii. Zajmuje się literaturą afroamerykańską i postkolonialną. Jej debiutancki zbiór opowiadań Nieostre widzenia traktuje o różnicach kulturowych, językowych i pokoleniowych widzianych oczami kobiety.

39


Recenzje Tytuł: Kolejność stron Autor: Aleksandra Słowik Wydawnictwo: Zaułek Wydawniczy Pomyłka Rok: 2011

recenzuje: Paweł Bernacki

Między czernią, a czernią

T

ajemnica. Oto pierwsze słowo, jakie przyszło mi do głowy po przeczytaniu Kolejności stron – drugiego tomiku Aleksandry Słowik. Późniejsze lektury tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że było ono dobre. Ta książka – cała – jest tajemnicą i powinna nią pozostać. Brzmi to jak krytyczne złożenie broni, ale w tym przypadku nie można starać się dokonać egzegezy. Należy zgodzić się na niewiedzę i uważnie stawiając każdy krok, wejść do swoistego mikroświata tomiku, gdzieś między usta a brzeg pucharu. To stąd przemawiają do nas wiersze Aleksandry Słowik, w takiej przestrzeni się umiejscowiły… By zgłosić swój akces do misterium Kolejności stron musimy najpierw obejrzeć je z zewnątrz. Odnotować fakt, że okładkę książki – zarówno z przodu, jak na odwrocie – pokrywa czerń. Na jej tle wyróżniają się tylko wypisane białymi literami tytuł oraz nazwisko autorki oraz ulokowany nad nimi niewielki, kwadrat w różnych odcieniach szarości, jakby okno zachęcające, by zajrzeć do środka. Z zewnątrz jest więc oszczędnie i mrocznie. Mamy świadomość, że wszystko zaczyna się czernią i czernią kończy. Wewnątrz jednak roztacza się przed nami świat barwny i fascynujący, jakby między początkiem i końcem, na około pięćdziesięciu stronach wydarzał się indywidualny kosmos, wszechświat jednego człowieka i jednej książki, który zasługuje na uwagę i szacunek. Obszar to złożony z wycinków, fragmentów, krótkich przebłysków. Używając terminologii Rolanda Barthesa, można by powiedzieć, że kosmos kolejności stron organizuje

punctum, a więc: użądlenie, dziurka, plamka, małe przecięcie – ale również rzut kośćmi. Punctum jakiegoś zdjęcia to przypadek, który w tym zdjęciu celuje we mnie „me point” (ale też uderza mnie, miażdży). I tak chyba być powinno. Podmiot wiersza powiada: Zdjęcia lotnicze: Żyjemy z rozpędu./ W zawrotnych hiperbolach/ tylko fragmenty/ są możliwe do uchwycenia. Fragmenty rzeczywistości, które, trzeba nadmienić, dostępne są tylko dla jednej osoby, tylko konkretną jednostkę naprawdę raniące. Takie są puncta – zawsze indywidualne. Stąd moja wcześniejsza rezygnacja z próby egzegezy. Nigdy nie zrozumiem, kim są lub były obecne w tej książce Janka, Irena czy babcia. Nie uda mi się odgadnąć, jakie miejsce w tym świecie zajmuje Zosinów. Nie pojmę w pełni znaczenia rzęsy płynącej przez Styks zupy ogórkowej, echa kroczącej obok skały, czy gestu cyganki głaszczącej brzuch ciężarnej kobiety... Mogę im się jednak przyglądać, jak dziecko, wyrzekając się swojej książkowej wiedzy, całej literaturoznawczej otoczki. Skupić się przeczuciach, nagłych olśnieniach, moich ukłuciach… Na tym, że w Kolejności stron mogę obcować ze światem, który wszedł już w okres dekadencji. Potwierdzać to może wspomniana wcześniej fragmentaryczność, ale także sam tytuł – każda kolejność zmierza do kresu, gdzieś się zatrzymuje, gdzieś kończy i umiera. Współgra z tym tematyka wierszy – tak często pojawiające się słowa: jesień, wieczór, śmierć, także lampka. Kto wie, czy ona właśnie, pojawiająca się w kilku tekstach, nie uderzyła mnie najmocniej. Jest źródłem światła, ale bynajmniej nie słońcem. Potrafi oświetlić tylko mały fragment przestrzeni. Poza nim pozostaje

ciemność, tajemnica, która zapętla się z każdą sekundą wypalania oliwy, czy przepalania żarówki. Ich blask rzuca cienie, wykrzywia świat, myli idee… a może inaczej – czyni je indywidualnymi, samodzielnymi, wolnymi od stereotypowych spostrzeżeń. Podkreśla fakt, że ten kosmos, to kosmos jednego człowieka i jego opowieści. Z tą ciemnością kontrastuje kolorystka stron. Każda kartka ma własną barwę, kompozycję, a każdy wiersz wydrukowany jest na tle fotografii Danuty Dąbrowskiej. Nie znajdziemy na nich scen rodzajowych, opowieści, fabuł. Dominują kolory, układające się w fantasmagoryczne kształty, płynne, żyjące własnym życiem. Najwięcej tu barw zimnych – najróżniejszych odcieni błękitu i szarości – ale pojawiają się też ciepłe brązy i żółcienie, to one dają nadzieję, wprowadzają do tomiku pewne uspokojenie, akceptację faktu, że lampka musi zgasnąć, że wszystko musi przeminąć. Nawet świat, nawet indywidualny kosmos. Stąd ostatni wiersz, choć opisuje umarłą, zaczyna się od słów leżała jak dziecko, od narodzin. Kolejność stron się kończy, spada na nią czerń z okładki. To wszystko, co wydarzyło się w środku: kolory, słowa, zdjęcia, wiersze, zostaje zakryte. Kosmos jest pożerany przez czarną dziurę. Po każdym świecie jednak przychodzi następny, dzieci zajmują miejsca starców. Jest czas rodzenia i czas umierania, jak głosił Kohelet. Tę mądrość książka Słowik przypomina. Jak i tę, że między jedną czernią a drugą, między ustami a brzegiem pucharu, może wydarzyć się najprawdziwsze życie. Kosmos.


Tytuł: Niebieski notatnik Autor: James A. Levine Wydawnictwo: Książnica Rok : 2012

recenzuje: Katarzyna Lisowska

Słabość kontekstu

J

ames A. Levine, autor powieści Niebieski notatnik, starał się dobitnie zaakcentować szlachetną motywację napisania książki oraz interwencyjny charakter zawartych w niej treści. Niestety, pomimo wielu zabiegów ukierunkowanych na poruszenie czytelnika, odbiorca może, skończywszy lekturę, znaleźć się w stanie pewnego epistemologicznego zagubienia. W tekście musi się zatem skrywać jakaś sprzeczność. Zanim jednak spróbujemy jej poszukać, przyjrzyjmy się temu, co działa zgodnie z zamysłem autora. Levine to amerykański lekarz, który, przejęty do głębi losem hinduskich dzieci zmuszanych do prostytucji, postanowił wcielić się w piętnastoletnią Batuk – fikcyjną, choć inspirowaną rzeczywistością, postać – i ukazać światu przerażającą prawdę o losach nieletnich zamieszkujących ulice Bombaju. Dzięki temu Niebieski notatnik okazuje się szeroką analizą społecznej i ekonomicznej sytuacji młodych Hindusów, w kontekście której zaangażowanie w tzw. „sex biznes” często jest przerażającą, ale nieuchronną konsekwencją. Trzeba przyznać, że fragmenty opisujące działalność „sierocińców”, wraz z ich rządzoną zwierzęcymi prawami organizacją lub celowo naiwne wyznania przyzwyczajonej do cierpienia bohaterki („[…] tak często bywałam głodna, że już do tego przywykłam”, s. 159) mogą wstrząsnąć czytelnikiem i na długo zapaść w pamięć. Prawdopodobnie jednak z tymi odczuciami szybko zaczną konkurować zupełnie inne wrażenia.

Levine, w trosce zarówno o wrażliwość odbiorcy, jak i o urozmaicenie formy powieści, postanowił bowiem wzbogacić narrację o elementy osłabiające ich reporterską wnikliwość. W książce znajdziemy między innymi, w zamierzeniu humorystyczne i odpowiadające dziecięcej psychice, scenki rodzajowe, a nawet sekwencje epizodów (np. historię szpitalnej kuracji małej Batuk, s. 82 – 89). Zupełnie inną tonację wprowadzają, stylizowane chyba na hinduską literaturę filozoficzno-religijną, refleksje (np. wywód na temat fatum, s. 158) lub przypowieści (Ziarnko ryżu, s. 71 – 78). Co więcej, autor podejmuje, niestety niezbyt udane, próby budowania poetyckiej prozy (opis jednego z bohaterów, Jay-Boya, s. 175 – 176). Niestety, szereg nieudanych zabiegów, przede wszystkim nie zawsze wysoka wartość estetyczna poszczególnych elementów, pozbawia książkę spójności. Można wręcz odnieść wrażenie, że autor nie potrafił zdecydować się na określoną konwencję, co nie stanowiłoby zarzutu, gdyby wybrane style udało mu się logicznie połączyć. W Niebieskim wątku ta różnorodność działa na niekorzyść powieści. Levine, nie godząc reportażowych wątków z fikcją, osłabia bowiem interwencyjne przesłanie i poznawczą wartość relacji. Jednocześnie, trudno zrezygnować z osadzenia tekstu w pragmatycznym, ukierunkowanym na konkretny cel, kontekście, jeśli weźmie się pod uwagę dołączone Posłowie, w którym autor opisuje swoje spotkania z pierwowzorami bohaterów książki i określa

motywy stworzenia książki. W konsekwencji, jak już wspomniałam, czytelnik, rozdarty między zmyśleniem a rzeczywistością, pozostaje w stanie interpretacyjnego zawieszenia. Z tego punktu wi dzenia Niebieski notatnik niebezpiecznie zbliża się do współczesnej wersji literatury tendencyjnej (fikcja służy przecież praktycznemu celowi poznawczemu). O innej formie użytkowego traktowania pisarstwa świadczyłaby zaś autorska deklaracja zamieszczona w Posłowiu, zgodnie z którą praca nad powieścią stanowi element programu badawczego realizowanego przez Levine’a (s. 217 – 218). Oba wspominane typy motywacji mieszczą się jednak w obrębie wysoce etycznych przesłanek, którymi, w co chyba trudno wątpić, kierował się Levine. Niestety, trzeba jeszcze wspomnieć o niezależnym od autora usytuowaniu wydawniczym. Ostatnimi czasy ukazało się przecież wiele książek ukazujących losy ciemiężonych kobiet (swoisty europocentryzm nakazuje przenosić ich akcję do Azji lub Afryki). Nie będąc miłośniczką tego typu literatury, nie potrafię ocenić, czy Niebieski notatnik wyróżnia się na ich tle. Istotne jest jednak to, że powieść ta, wprawdzie momentami poruszająca, lecz niekonsekwentnie skomponowana, może po pewnym czasie stracić swoją siłę i nie odnieść nieskrywanego interwencyjnego celu. Czy tak się stanie? Teraz wszystko zależy od czytelników.

41


Recenzje Tytuł: Koriolan Reżyseria: Ralph Fiennes Dystrybutor: Kino Świat Rok: 2011

recenzuje: Paweł Bernacki

Żywot człowieka…

K

iedy z ac z ynałem oglądać Koriolana w reżyserii Ralpha Fiennesa, leżałem wygodnie na kanapie zastanawiając się, czy zabić muchę, która brzęczy mi na uchem, żeby nie psuła mi seansu, czy też wspaniałomyślnie darować jej życie. Zwyciężyła ta pierwsza opcja i natrętny owad sczezł zmiażdżony podeszwą kapcia. Jak się okazało był to dobry wybór. Gdy film się kończył, siedziałem w napięciu z nosem niemal wciśniętym w płaski ekran. I na miły Bóg nie darowałbym sobie, gdybym pozwolił jakiemuś złośliwemu insektowi zepsuć mi choć sekundę tej literacko-kinematograficznej uczty, na którą danie główne przyrządził William Szekspir, a do stołu w niezwykły sposób podał Ralph Fiennes. Być może używając powyższego porównania dyskredytuję nieco znaczenie reżysera filmu i jednocześnie odtwórcy głównej roli, ale jestem szczerze przekonany, że serce i duszę Koriolanowi, nawet temu w wersji kinowej, dał właśnie najsłynniejszy z angielskich dramaturgów. To on stworzył tę fascynującą opowieść o niezłomnym, acz pysznym człowieku, ceniącym sobie honor i wierność własnemu kodeksowi ponad wszystko inne żołnierzu, który choć był wielokrotnie zdradzany, ugiął się tylko raz – we właściwym zdawałoby się momencie – i kosztowało go to życie. To Szekspir tchnął w niego życie i duszę, nasycił tę niezwykłą opowieść o wierności, miłości, zemście i człowieczeństwie bożą iskrą, która w odbiorcach

rozpala ogień współczucia z bohaterami. I dziwić się temu nie można. Wszak Szekspir jak zaledwie kilku przed nim i po nim potrafił oddawać najgłębsze ludzkie namiętności i emocje z niebywałą naturalnością i siłą oddziaływania. Nawet tak mało znany dramat jak Koriolan jest tego świetnym przykładem. A Fiennes? Fiennes wziął tę duszę i to serce i obłożył je mięsiwem. Nasycił ponownie mający kilka setek lat dramat treścią – przeniósł go do naszych czasów, pokazał jego uniwersalność. To, że choć akcja nie toczy się przeszło dwa tysiące lat temu na Półwyspie Apenińskim, a bohaterowie miast okładać się mieczami, strzelają do siebie z karabinów, to opowieść nie straciła nic ze swojego autentyzmu. Dalej jest przekonująca, dalej porusza, wciąga i nie pozwala przejść koło siebie obojętnie. Czasy i miejsca na mapie mogą się w końcu zmieniać, ale, jak banalnie by to nie brzmiało, ludzie pozostają i będą pozostawać tacy sami. Płaty mięsa, jakimi Fiennes okłada Szekspirowską esencję to jednak znacznie więcej niż przeniesienie opowieści do współczesności i pokazanie jej uniwersalności. Zabieg ten nie mógłby się udać bez doskonałego aktorstwa i świetnej scenografii. W pierwszym prym wiedze sam reżyser, który wcielił się i w tytułową rolę oraz grająca jego matkę Vanessa Redgrave. I choć ta dwójka zasługuje na szczególnie wyróżnienia, doskonale oddając charaktery swoich postaci i, zdaje się, idealnie wyczuwając zamysł Szekspira, to

wszyscy inni aktorzy trzymają odpowiedni wysoki poziom. Odstaje nieco może wcielający się w największego wroga Koriolana Gerard Butler, jakby nie do końca rozumiejący motywy i charakter swojej postaci, ale nie jest on w stanie popsuć ogólnego dobrego wrażenia. Podobnie do aktorstwa, pozytywne odczucia wywołuje scenografia. Matowe kolory, półmrok, brak tak charakterystycznego dla starożytnego Rzymu przepychu, ciasne pomieszczenia, wąskie zaułki… Wszystko to doskonale pasuje do surowości tej opowieści oraz surowości jej bohaterów – zimnych i nieprzejednanych wojowników walczących przede wszystkim o własny honor i za nic mających własny żywot. I właśnie ten żywot nie wiem jak określić. Z jednej strony zasługuje on na przydomek „odważny”, bo taki niewątpliwie był. Z drugiej idealnie przystaje do niego określenie „zdradzony”, bo niemal wszyscy bohaterowie książki poczuli aż nazbyt dobitnie smak zdrady. A przecież na usta cisną się i inne przymiotniki: „ambitny”, „pyszny”, „dzielny”, „szalony”, „wściekły”, „dziki”, „nieokrzesany”, „nieugięty”, „wierny”… I mógłbym wymieniać tak jeszcze długo, długo, długo. Nie ma sensu strzępić języka. Tutaj wystarczą oczy, wystarczy zobaczyć, zatopić się w Koriolona i uświadomić sobie, że ten napisany przed setkami lat dramat mówi o nikim innym, jak o nas. Poczuć litość i trwogę. Katharsis.


Tytuł: The Light the Dead See Wykonawca: The Soulsavers i Dave Gahan Producent: The Soulsavers Wytwórnia: V2 Records/Mute US Rok: 2012

recenzuje: Wojciech Szczerek

Światło, które widzą umarli

O

duecie The Soulsavers pewnie niewielu ludzi w Polsce tak naprawdę słyszało, więc pozwolę sobie go krótko przedstawić: jest to projek t producencki, w składzie Rich Machin i Ian Glover, przypominający nieco postdepeszowski Recoil. Podobnie jak formacja Alana Wildera, łączą oni powolną elektronikę z gospelem, rockiem, country i soulem, choć bardziej skupiają się na klasycznych brzmieniach tych właśnie stylów muzycznych, a zdecydowanie mniej na eksperymentowaniu, elektronice i samplingu. Jako instrumentaliści mają w zwyczaju zapraszać wokalistów do współpracy przy realizacji całych albumów. Także przy okazji najnowszego z nich, The Light the Dead See, o użyczenie wokalu poprosili niejakiego Dave’a Gahana, znanego już bardziej powszechnie frontmana legendarnego Depeche Mode. Kombinacja okazała się interesująca, szczególnie dla fanów tego ostatniego zespołu, mimo że nie jest to kolejny odkrywczy featuring kładący kamienie milowe w historii muzyki. Już sama nazwa i okładka albumu (zatopiony w drewnianym brązie gramofon z którego wydobywa się jasna smuga) nasuwają nieco epitafijno-melancholijny charakter. Muzyka oprócz nielicznych przyspieszeń i wzrostów dynamiki jest naturalnie kameralna, powolna, trochę smutna, a miejscami wprost funeralna. Najbardziej ponure wydają się z tego

wszystkiego teksty utworów. opowiadają często o niespełnionej miłości bądź rozstaniu, choć nasuwające się w pierwszym momencie tematy śmierci i przemijania nie są tu rzadkością. Utwór otwierający, La Ribera, nadaje nastrój całemu albumowi. Potem następuje mocny In the Morning i utrzymana w stylu country piosenka drogi The Longest Day. Religijnie robi się w Presence of God, a prawie kościelnie w Just Try, co słychać w subtelnej zmianie aranżacji muzycznej, zaś za jeden z punktów kulminacyjnych uznać można Gone Too Far. W muzyczne zmiany stylistyczne trzeba się trochę wsłuchać, podobnie jak w teksty, z których część zasługuje na coś więcej niż tylko pobieżną uwagę. Całość w ygląda ładnie i naprawdę składnie: album sprawia wrażenie nagranego dawno temu, choć na poziomie aranżacji słychać wyraźnie, że nie jest to staroć. Jeśli już o starociach mowa, to muszę ostrzec, że album serca każdego słuchacza nie porwie. Może nie jestem wystarczająco romantyczny, może nie jestem zbyt głęboki, by go odpowiednio odebrać. Na pewno jednak nie jestem podstarzałym metalem z „Gumowej Róży” czy „Alive’a”, któremu przypominają się dawne miłości i którego trapią metafizyczne rozterki, a z takim typem odbiorcy album kojarzy mi się najbardziej. The Light the Dead See oprócz tego, że muzycznie ładny, nie zachwyca wieloma nowościami, a głos Gahana, bardzo spójny brzmieniowo z instrumentami (szcze-

gólnie z pięknymi aranżacjami smyczkowymi), upewnia nas w przekonaniu, że Dave’owi pisane jest Depeche Mode. Nie śmiem nawet bluźnić twierdząc, że jego wokal brzmi słabo, jednak w takim repertuarze gubi się on na tle całych tłumów wokalistów śpiewających podobną muzykę w podobny sposób. Po prostu – brak tu elementu wyróżniającego. Czy album warto kupić? Warto, pod warunkiem, że mamy ochotę wprawić się w refleksyjny nastrój i zagłębić się w przeszłość. Możemy też, jako fani Depeche Mode zapragnąć usłyszeć Dave’a Gahana w, jak dla mnie, najmniej drapieżnym wcieleniu, jakie kiedykolwiek przybrał. No i wreszcie – jeśli jesteśmy fanami The Soulsavers – po prostu dlatego, że jest to ich kolejna dobra płyta. Jest to także następny udany okołodepeszowy projekt. Na koniec wspomnę dość istotny fakt, który stanowi o tym, że album The Light the Dead See jest tyleż dziełem The Soulsavers, co i Dave’a Gahana: wszystkie teksty napisał właśnie on i wyszło mu to naprawdę świetnie. Widać to w tym, jak bardzo wpasował się w nastrój muzyki, która przecież nie do końca jest jego chlebem powszednim.

43


Fotoplastykon


Izabela Urbaniak Zdjecia pochodzą z serii „Kobiece nostalgie” wykonanej w 2009 roku jako praca dyplomowa w Warszawskiej Szkole Filmowej. Pokazuję kobiety w delikatny, subtelny, romantyczny a jednocześnie zmysłowy spoób. Tak jak sama widzę płeć piękną i tak jakbym chciała byc widziana.

45


Eseje

Nieruchomy poruszyciel Łukasz Zatorski

N

a początek okładka. Stojący pośród zasp górskiego krajobrazu drewniany dom, za duży na chatkę i zbyt niedbały aby być hotelem. Jedyną ozdobą jego fasady jest sznur żółtych lampek, idący od stojącej na dole małej choinki i pnący się po balkonie okalającym część budynku. Na parterze świeci się światło, co pośród gęstych zwałów śniegu i ograniczonej widoczności przywodzi na myśl jedyne miejsce w okolicy, w którym można się ogrzać, wypić herbatę i poczuć przytulnie. Wysłuchać opowieści, odwlekających moment wyjścia w mrok. Tony Judt, amerykańsko-brytyjski historyk, którego dziadkiem był polski Żyd, to jeden z najciekawszych umysłów naszych czasów. Jest autorem m.in. monumentalnej pracy Powojnie. Historia Europy od roku 1945 i manifestu Źle ma się kraj. Rozprawa o naszych współczesnych bolączkach. Wykładał na Uniwersytecie Nowojorskim i wielu uczelniach europejskich. W aktualnych debatach politycznych na jego myśl powołuje się i Ryszard Bugaj, i Marcin Król, a także młodzi twórcy teatralni: Weronika Szczawińska i Mateusz Pakuła, którzy swój najnowszy spektakl Źle ma się kraj oparli częściowo na książce Judta. (Chociaż problem w tym, że ciężko znaleźć dzisiaj lewicowego intelektualistę, na którego współcześni reżyserzy, dramaturdzy czy dramatopisarze by się NIE powoływali, ale to osobny temat). Nietuzinkowa osobowość o wielkim talencie i odwadze intelektualnej, każącej mu trzeźwo patrzeć na świat, ze świadomością własnych ograniczeń jako intelektualisty; człowiek pełen empatii i zrozumienia, lecz także dystansu wobec własnych kolegów po fachu, co w Polsce jest rzeczą chyba nie do pomyślenia. W 2008 roku, podobnie jak u Stephena Hawkinga, zdiagnozowano u niego stwardnienie zanikowe boczne. Judt tracił stopniowo władzę we wszystkich kończynach, zanikał mu głos, miał kłopoty z oddychaniem i mógł poruszać się wyłącznie na wózku inwalidzkim, będąc całkowicie zależnym od opieki drugiej osoby. Jedyne co pozostało nienaruszone to jego umysł, pozostający ostatnim narzędziem walki z postępującą degradacją całego organizmu. Wśród wielu bezsennych nocy, leżąc nieruchomo w jednej pozycji przez siedem godzin, Judt walczy z nudą, zmęczeniem i swędzeniem ciała, wspominając chwile własnego życia i układając w głowie łańcuchy łączących je historii. Zainteresowany mnemotechnikami myślicieli i podróżników ery nowożytnej, rozpoczął za ich radą budować w głowie „pałace pamięci”, które wydały mu się z czasem pełne zbytniego przepychu. Zamienił je wówczas na skromniejszy „pensjonat pamięci”, przywodzący na myśl zimowe wakacje spędzane na nartach w Szwajcarii, które zapamiętał z niezwykłym bogactwem szczegółów. Zwiedzając ów pensjonat, na nowo przeżywa swój los i odkrywa nieznane połączenia pomiędzy jego różnymi etapami. Mówiąc o tych wizytach, precyzuje: „Niektóre nakierowane są do wewnątrz – za punkt wyjścia mają dom, autobus lub człowieka; inne na zewnątrz, obejmują dziesięciolecia politycznych obserwacji i zaangażowania, kontynenty podróży, nauczania i komentarzy”. Za znaczne osiągnięcie uznaje

46 Ilustr. ER

„Fakt, że udało mi się powiązać i przepleść prywatne z publicznym, wyrozumowane z intuicyjnym, przypomniane z odczuwanym”. Od progu wkraczamy w mrok jego strasznej choroby. Historyk opisuje kolejne codzienne czynności, które sprawiają mu problem, mieszając je ze wspomnieniami pozwalającymi mu nie myśleć o własnej niemocy. Ten stan przypomina mu los tytułowego bohatera Przemiany Franza Kafki, który budzi się pewnego ranka przemieniony w owada. Nie istnieje lek na podobną bezradność, upokorzenie i złość, jakie człowiekowi w pełni sił umysłowych i fizycznych, posiadającego młodą, kochającą się rodzinę, zsyła śmiertelna choroba. Jak zauważa Judt: „Strata jest stratą, nic nie zyskamy, nadając jej przyjemniejszą nazwę. Moje noce są ciekawe, ale mógłbym obejść się bez nich”. Przebiegamy w kolejnych wspomnieniach obraz dorastania Judta w powojennej Wielkiej Brytanii, czasach „zaciskania pasa”, kiedy każdy towar racjonalizowano i sztukowano z powodu niedoborów na rynku i powszechnej biedy. Do tej pory zresztą pełna szklanka soku wzbudzała u niego dziwne poczucie winy. Wszędzie palono węglem, a unoszący się smog sprawiał, że trudno było zobaczyć osobę stojącą po drugiej stronie ulicy. Tym, co umożliwiało przetrwanie tak trudnego czasu, była rodzina i silne więzi między ludźmi. Jak zauważa Judt: „zaciskanie pasa było nie tylko koniecznością


Eseje

ekonomiczną, miało coś wspólnego z etyką publiczną”. Dla tego historyka, Clement Attlee, premier z ramienia Partii Pracy w latach 1945-51, „był wzorowym przedstawicielem wielkiej epoki edwardiańskich reformatorów wywodzących się z klasy średniej – ludzi o surowych zasadach moralnych i cechach ascetów. Kto z naszych dzisiejszych przywódców mógłby się przyznać do takiej postawy – czy choćby ją zrozumieć?”. Judt w snutych opowieściach płynnie przechodzi (często w obrębie jednego zdania) od barwnego szczegółu do obserwacji politycznej czy społecznej godnej najbystrzejszego komentatora. Czytelnikom przybliżany jest zapach Zielonego Autobusu, którym Judt dojeżdżał codziennie do szkoły w Londynie. Dostaniemy w tym wątku także opis warstw społecznych, z których wywodzili się pasażerowie, w tym także mechanizm odtwarzania się na trasie przejazdu wzorców uprzejmego zachowania rozpowszechnionego w brytyjskim społeczeństwie. Autor Źle ma się kraj dzieli się takimi pasjami, jak miłość do pociągów, w którym to passusie znajdziemy pasjonujący obrys przemian społeczeństwa zachodzących przez kolejne etapy rozwoju kolei. „Najbardziej chyba przygnębiającym skutkiem mojego schorzenia – bardziej nawet przytłaczającym niż jego konkretne, codzienne objawy – jest świadomość, ze już nigdy

nie pojadę pociągiem. Ciąży mi ona jak wieko z ołowiu, wtłaczając mnie coraz głębiej w ponurą świadomość końca, jaka towarzyszy naprawdę śmiertelnej chorobie: zdaję sobie sprawę, że niektórych rzeczy już nigdy nie będzie”. Czasy szkoły to okazja to wejścia spojrzeniem dziecka w brytyjski system edukacji, który konserwuje m.in. takie postaci, jak pierwszy nauczyciel angielskiego Judta, który rozpoczął swoją pracę w 1920 roku, lecz „stosował metody pedagogiczne z czasów Dickensa, przez większość lekcji zawzięcie wykręcał uszy swoim dwunastoletnim podopiecznym”. Chłopcy co wtorek musieli zakładać mundur, gdyż uczono ich podstaw musztry i strzelania z karabinu. Istniały też jaśniejsze strony edukacyjnego przymusu, jak choćby dryl nauczyciela niemieckiego zwanego przez trzy pokolenia uczniów „Joe”, który „zamaszystym krokiem podchodził do stołu, ciskał książki, a sam rzucał się do tablicy (albo rzucał kredą w któregoś z nie dość uważnych uczniów) i dawał z siebie wszystko: pięćdziesiąt minut intensywnej, nieprzerwanej, skoncentrowanej lekcji języka”. Dzięki takiej postawie belfra, już w połowie drugiego roku kursu cała klasa potrafiła z przyjemnością tłumaczyć opowiadanie Franza Kafki. Studia w Cambridge i incydent z biegającymi przed pokojówką na golasa studentami jest dla niego okazją do refleksji nad skutkami obyczajowych przemian rewolty 1968 roku. Dostaje się również intelektualistom (zwłaszcza francuskim), o których Judt pisze cierpko, iż „Žižek, a może i Antonio Negri, plasują się w gronie intelektualistów najbardziej znanych z tego że… są intelektualistami, tak jak Paris Hilton sławna jest z tego, że jest sławna”. Z kolei odwiedziny u studentów niemieckich owocują w mistrzowskie obserwacje: „absolutnie wolne od kompleksów podejście do przygodnych stosunków płciowych było, jak mi tłumaczyli, najlepszym sposobem na pozbycie się wszelkich złudzeń co do amerykańskiego imperializmu – służyło także terapeutycznemu oczyszczeniu się z nazistowskiego dziedzictwa rodziców, określanego jako maskowanie stłumionej seksualności nacjonalistycznym kultem macho”. W tej niewielkiej książce dostaniemy także wspomnienia Judta z pracy nad dziełem Powojnie, życiu w Nowym Yorku, kobietach jego życia, ułomki z licznych podróży, pobytu w Oxfordzie, kryzysu wieku średniego czy nauce języka czeskiego, która – wraz z pobytem w Czechach – wyleczyła go na zawsze z „metodologicznego solipsyzmu postmodernistycznej nauki”. Każda z tych impresji opowiedziana jest (jako że Judt mógł tylko dyktować swoją książkę) w niesłychanie eleganckim stylu, przywodzącym na myśl dzieła Nabokova, Prousta czy White’a. Odnosi się wrażenie, że każdy z tych tekstów musiał być poprawiany w nieskończoność, by uzyskać efekt tak krystaliczny w formie, jednakże w żadnym z nich nie dokonywano redaktorskich poprawek. To kolejne świadectwo triumfu ludzkiego geniuszu, którego nie była w stanie przyćmić nawet straszliwa choroba. Współczesna medycyna wydłużyła czas umierania Judta na kilka lat. Odszedł w sierpniu 2010 roku, stawiając dla nas własny Pensjonat pamięci na czarodziejskiej górze. Z budowli tej, okupionej wielkim cierpieniem, rozpościerają się widoki poruszające, i to nie tylko w estetycznym wymiarze, lecz także jako motywatory do działania. Ludzka praktyka bowiem stanowi najlepszy dla człowieka rodzaj mnemotechniki. Niekoniecznie dostaniemy szansę, aby tak jak Judt działać w tak zacnych i pełnych prestiżu miejscach, jak Cambridge, Oxford czy Nowy York. Na początek wystarczy uważnie rozejrzeć się po autobusie wiozącym nas codziennie do pracy lub szkoły.

47


Eseje

Kilka słów o moralności Nietzschego Michał Chęciński

N

iezwykle głęboka i zjadliwa, ale zarazem sugestywna krytyka chrześcijaństwa przeprowadzona przez Nietzschego zrodziła się z pytania o źródło naszej moralności. Pierwszą rozprawę z dzieła Z genealogii moralności1 pod tytułem Dobre i złe, Dobre i liche poświęca on właśnie tej kwestii. Przedstawia w niej szereg argumentów, mających wykazać przewagę moralności indywidualisty-wojownika nad niewolniczą moralnością tłumu. Niemiecki filozof rozpoczyna rozważania od poddania krytyce pomysłów „angielskich psychologów”, którzy próbują dociec natury tego, co oceniamy jako „dobre”. Zakładają oni błędnie – według Nietzschego – że „pierwotnie nieegoistyczne postępki chwalone były i zwane dobremi przez tych, którym zostały wyświadczone, więc tych, którym były pożyteczne. Później zapomniano o tem źródle pochwały, a nieegoistyczne postępki dlatego po prostu, że z przyzwyczajenia chwalono je jako dobre, odczuwano też jako dobre – jak gdyby same w sobie były czemś dobrem”2. Błąd angielskich psychologów polega na tym, że zakładają, iż pojęcie „dobry” pochodzi od tych, którym się dobro czyni. Według Nietzschego zaś jest przeciwnie – to ci, którzy czynią dobro, decydują o tym, co przez nie rozumieją. Zatem wypada zapytać, kim są owi dobrzy? Są nimi „dostojni, możni, wyżsi stanowiskiem i duchem”3. Nietrudno więc zauważyć, że autor Narodzin tragedii wiąże pochodzenie i definicję etyki z władzą. Ci, którzy byli na górze drabiny społecznej, bogacze, władcy, ale też i „wyżsi duchem”, czyli intelektualiści, decydują o tym, co jest „dobre”. W jaki sposób to robią? Przeciwstawiając wszystko, co im przynależy, czyli możność, dostojeństwo, władzę, mądrość, temu, co „niskie, małoduszne, pospolite i gminne”4. W genealogii ludzkiej moralności nie idzie zatem w ogóle o pożyteczność dobra, na którą wskazywali angielscy psychologowie. O tym, co dobre, decydują najlepsi, najsilniejsi i najmądrzejsi w społeczeństwie, wykluczając z definicji tego pojęcia wszystko, co można przypisać ich przeciwieństwu, czyli ludziom przegranym i marnym. Można zatem w tym miejscu krótko podsumować, że opozycja etyczna „dobrego” i „złego” odpowiada opozycji społecznej „wysokiego” i „niskiego”. Oczywiście możność decydowania o tym, co dobre, daje panom władzę. Wyraża się ona już w zdolności nadawania nazw, nazywania rzeczy. Kiedy pan nazywa rzecz, „dobrą”, to jednocześnie czyni ją taką. Dobro zatem nie zależy od natury rzeczy, ale od arbitralnej decyzji pana o tym, co nazwie „dobrym”. Już na tym etapie rozważań możemy zauważyć i zaznaczyć kwestię może oczy-

1

2 3 4

48 Ilustr. ER

F. Nietzsche, Z genealogii moralności, tłum. L. Staff, Warszawa 1991. Ibidem, s. 11. Ibidem. Ibidem.

wistą, ale znaczącą. Panowie mogą i narzucają swoją etykę tym, których pokonali, nad którymi górują. Pokonani nie mogą, z racji swojej pozycji społecznej, narzucić swoich wartości dobrym, gdyż nie mają ku temu narzędzi. Skoro instrumentem nadawania przez panów wartości jest język, to warto przyjrzeć się etymologii słowa „dobry” i „zły”. Nietzsche zauważa, że „dobry” wiąże się z „pojęciem stanowym”5 oznaczającym „dostojność”, „szlachetność”, zaś analiza słowa „zły” prowadzi nieuchronnie do tego, co gminne i niskie. Konflikt między wartościami panów a wartościami niskimi uwidacznia się, gdy Nietzsche przygląda się kapłanom. Najmniej nadają się oni do walki, tak cenionej przez wojownika, dlatego odmawiają jej wartości, co więcej – potępiają ją i wszystko, co się z nią wiąże: okrucieństwo, przemoc, siłę. Uosobieniem tego, co kapłańskie, są dla niemieckiego filozofa Żydzi. Naród ten, uciśniony przez panów, uciekł się do pewnego podstępu. Nie mogli oni znieść swojej pozycji społecznej, ale nie mogli też stać się dobrymi, czyli władcami. Można tego dokonać tylko dołączając do „dobrych” albo zajmując ich miejsce, wymagałoby to jednak realnych działań, działań zbrojnych, do których, jak wspomnieliśmy, kapłani najmniej się nadają. Dlatego dokonali oni pewnego przewartościowania, lecz nie w sferze realnej, a wręcz przeciwnie, w sferze czysto symbolicznej. Nie mogli być dobrzy w dotychczasowym rozumieniu tego słowa, nie mogli też być możni, dlatego powiedzieli, że możny wcale nie jest dobry, dobrzy są ubodzy. Podobnie nie jest według nich prawdą, że dobrzy są silni, dla Żydów dobrzy są słabi. Już nie są również dobrzy wysocy, ale niscy, a co za tym idzie, żeby być konsekwentnym, Żydzi musieli dobrym nazwać również chorobę, cierpienie, szkaradność czy niewinność. Skoro teraz dobrym jest to, co wcześniej było złe według możnych, to teraz według tego „narodu kapłańskiego” będzie złe, co wcześniej było dobre. Dlatego Żydzi potępiają silnych, jako okrutnych, rozpustnych i bezbożnych. To przewartościowanie, wynikające z niemożności realnego działania, nazywa Nietzsche „buntem niewolników na polu moralności”6. Cały problem według filozofa polega jednak na tym, że hipokryzja niewolniczej moralności zniknęła nam z oczu, „bo zwyciężyła”7. Dla autora Wiedzy radosnej nieistotny jest fakt, że „bunt niewolników” był aktem odwagi, był niezgodą na bycie poniżanym, wynikał z chęci polepszenia swojego marnego losu i niskiej pozycji społecznej. Nie jest to ważne, gdyż najpoważniejsze konsekwencje wynikają z tego, że moralność żydowska, przejęta przez chrześcijan, zrodziła się z fikcji, nieudolności i niemożności działania. Chrześcijanie próbują nam dziś wmawiać, że hołdowanym przez nich wartościom nale-

5 6 7

Ibidem, s. 20. Ibidem, s. 27. Ibidem.


Eseje

49


ży przypisać naturalność, gdyż (według nich) wynikają one z samej natury świata. Jeżeli tak wielu daje im wiarę, to dlatego, że jest to etyka panująca od dwóch tysięcy lat i tylko z tego tytułu zyskująca odcień naturalności. Nietzsche zadaje kłam temu przekonaniu, gdyż według niego moralność chrześcijańska została ustanowiona arbitralnie, podobnie jak wcześniejsza moralność panów. Niemniej jednak, wcześniejsza moralność była ustanowiona w oparciu o faktyczną zdolność panowania nad rzeczywistością, była moralnością najlepszych. Autor Jako rzecze Zaratustra nie ma też złudzeń co do tego, jakie uczucie zrodziło nową moralność. Nie jest to bynajmniej miłość, którą tak szczycą się chrześcijanie, przeciwnie – to nienawiść dała początek ich etyce. Nienawiść do tych, którzy uniemożliwiali Żydom bycie dobrymi, którzy zdefiniowali i faktycznie uczynili ich marnymi niewolnikami. Moralność chrześcijańska jest w istocie swej marzeniem nieudolnych, słabych i biednych o potędze i sile, ale też o zemście. Jak wygląda zemsta w wykonaniu tych tak miłujących wszystkich ludzi? Czy dokona się ona w porządku realnym? Oczywiście nie. Tak jak w świecie wyimaginowanym, symbolicznym dokonało się przewartościowanie tego, co „dobre”, tak też zemsta dokona się w świecie symbolicznym. Długo jednak chrześcijanie muszą czekać na swój triumf i długo muszą czekać na zemstę, bo aż za granicę życia. Dopiero wtedy porządek ziemski, gdzie ci biedni i mierni, uznający siebie za dobrych, staną się w raju szczęśliwi, nie będą więcej cierpieć. Osądu nad tymi złymi dokona Bóg i on wymierzy karę, żeby miłujący chrześcijanie nie pobrudzili sobie rąk. Co zatem Nietzschemu przeszkadza najbardziej w obecnej dziewiętnastowiecznej rzeczywistości? Fakt, że moralność, będąca podstaIlustr. ER

wą kultury i funkcjonowania społeczeństwa, to moralność motłochu. „Panowie strąceni; moralność człowieka pospolitego/Zwyciężyła”8. Przed triumfem chrześcijaństwa człowiek dobry nie potrzebował nienawistnego spojrzenia na tego, kto jest od niego lepszy i definiowania samego siebie dopiero w opozycji do lepszego. Pan sam o sobie decydował, mógł stworzyć własną indywidualność. W etyce opartej na resentymencie tym, kto jest zły, jest tak naprawdę dobry. Dobry jest pierwotny, jego istnienie i dobro jest logicznie pierwsze, gdyż jest konieczne do stworzenia moralności motłochu, powstającej w opozycji do dobrego. Nietzsche pokazuje nam zatem zależność moralności narodu kapłańskiego od moralności panów. Jak pamiętamy pan miał moc władania, mógł czynem zmieniać świat, co dawało mu szczęście. W przypadku chrześcijan, którzy nie mogli działać realnie, również szczęście zostaje przesunięte w sferę imaginacji i możliwe jest dopiero w „przyszłym życiu”. Dlatego wyznawcy Jezusa już z definicji całe życie doczesne przeznaczają niejako na straty, uznają za nieszczęśliwe i obciążone karą. Nietzsche nie ukrywa przed nami, że wspomnienie dawnej moralności nie jest sielankowe. To „bestia” kryje się za chęcią władzy i zdobywania, za pokazami siły, bestia skrywana przez ludzką naturę i domagająca się co jakiś czas uwolnienia. Chrześcijanie jako receptę na opanowanie bestii uznają stworzoną przez siebie kulturę. Jej zadaniem ma być stłumienie tych drapieżnych, zwierzęcych popędów. Dla Nietzschego jednak cena, którą trzeba ponieść za taki zabieg jest zbyt wysoka. Dla niego tylko pamięć o zwierzęcych popędach umożliwia stworzenie rzetelnej i wartościowej kultury, zabicie bestii równa

8

Ibidem, s. 29.


Eseje

się triumfowi „nieudatności i zniedołężnienia”9. Europejczyk chce się stawać coraz lepszym, ale to „lepszym” dla filozofa oznacza właśnie „gorszym”. Kultura budowana na tych wartościach pogrąża się w hipokryzji. Wymaga od człowieka, by przestał widzieć w sobie zwierzę, które dysponuje siłą umożliwiającą mu zdobywanie, władanie i rozwój. Nietzsche widzi rezygnację z siły jako okropny fałsz również dlatego, że siła pociąga za sobą „czynienie, działanie, stawanie się”10. Człowiek bowiem nie ma innej esencji poza tą, którą sobie nada, nie powinno się zatem rezygnować z możliwości jej ustanawiania. Rezygnacja z siły to zmuszanie „drapieżnego ptaka do bycia jagnięciem”11. Cała fikcyjność moralności wyznawców Jezusa ujawnia się najwyraźniej w tym, że to, co nazywają cnotą (cierpliwość, bierność, uległość) jest nią tylko do czasu przyjścia Królestwa Bożego. Oni też czekają na swój moment chwały i zwycięstwa. „Ci słabi chcą, by kiedyś i oni byli silni”12. Cała rozprawa kończy się niedwuznacznym wyrażeniem woli zerwania z obecnie panującą moralnością. Trudno odmówić Nietzschemu przenikliwości i pomysłowości. Jego dociekania jawią się jako precyzyjna i zdobiona konstrukcja, bardzo sugestywna. Można w tej myśli dostrzec już efekty lektury Darwina, wyciągnięcie wniosków odnośnie zwierzęcej natury człowieka. Jest to jedno z wielu pytań, które narzuca się po lekturze Z genealogii moralności, a mianowicie, czy możemy powtórzyć za

9 Ibidem, s. 38. 10 Ibidem, s. 41. 11 Ibidem, s. 42. 12 Ibidem, s. 46.

Nietzschem, że kultura nie powinna służyć jako kaganiec nakładany na naturę? Że powinna służyć jej wyzwoleniu, gdyż tylko ona może być twórcza i autentyczna. Z jednej strony w czasach postmodernizmu łatwo podchwycić przeświadczenie o braku istoty człowieka, o jego „pańskiej” mocy do samoustanawiania siebie, do językowego władania nad światem. Ten żywioł dionizyjski na pewno nie pozbawiony jest pokus i atrakcyjności. Ale czy po doświadczeniach wojen światowych „bestia”, o której mówi Nietzsche nie jawi nam się jako hitlerowiec, zapędzający Żydów do obozów? Być może jest to nadużycie, niesłuszne kojarzenie Nietzschego z nazizmem, choć oczywiste jest, że część krytyki poszła właśnie w tym kierunku. Aktualność niemieckiego filozofa w tej kwestii widziałbym raczej w uświadomieniu sobie własnego pochodzenia, własnej natury. Chrześcijanie, szczególnie zanim zostali pouczeni w kilku biologicznych sprawach przez Darwina, chcieli człowieka „przeanielić”, widzieli go bliżej Boga niż zwierzęcia, stąd zamiatali pod dywan wszystko, co mogłoby świadczyć przeciwko tej sielankowej wizji. Być może tego typu naiwność również przyczyniła się do wymknięcia się „bestii” spod kontroli, stąd dziś szuka się raczej środka między swoją zwierzęcością a usztuczniającą jednak kulturalnością. Choć Nietzsche często definiowany jest jako nihilista, w omawianym przez nas tekście przedstawia dość optymistyczną – przynajmniej jak na niego – wizję człowieka. Rzecz jasna, mam tutaj na myśli człowieka, który raz jeszcze przewartościuje swoją moralność, który wyzwoli swój pęd do twórczości, świeżości, potęgi i wielkości. Niezależnie od tego, jak ktoś ocenia współcześnie chrześcijaństwo, zdaje się, że empiria pokazuje nam słuszność założeń nietzscheańskich. Czy nie jest tak, że ludzie marzą o wartościach reprezentowanych przez moralność panów, o potędze, sile, panowaniu, bogactwie i zwyciężaniu? Wydaje mi się to dość naturalne i oczywiste. Dopiero, kiedy te wartości przerastają nasze siły, zwracamy się do wartości chrześcijańskich jako jedynych dla nas dostępnych. Zresztą te ostatnie charakteryzują się między innymi tym, że są do zdobycia dla każdego, niezależnie, jak bardzo byłby nieudolny. Czy jednak za tą powszechną dostępnością nie kryje się prostactwo? Rezygnacja z szansy na własny rozwój? Czy gdybyśmy traktowali nauki kościołów poważnie, widzielibyśmy jako dobre starania naukowców, by przedłużyć i udogodnić nasze życie, jeśli uważalibyśmy samo życie za karę i nic nie znaczący epizod przed życiem wiecznym? Czy nie cenimy walki uciśnionych społeczeństw o prawo do sprawiedliwości i szczęścia bardziej niż płacze i żale przed niemymi ołtarzami pogrążającymi w bezczynności? Być może wiele faktów wskazuje na to, że w rzeczy samej chrześcijaństwo bierze swój początek ze słabości i z niemożliwości jej przełamania. Ale jeśli jest tak, że chcemy, jak Nietzsche, woli mocy, a zatem chcemy, by nasza osoba mogła się zrealizować i być silna, pokonywać przeszkody, które na pewno czekają na drodze do jej zrealizowania, to być może bliżej nam do moralności pana niż chrześcijanina. Może nas natomiast nieco razić ewidentne przeciwstawienie dobrych i lichych. Nawet jeżeli Nietzsche trafnie określił pochodzenie moralności (co wydaje się nieweryfikowalne), to z chęci dominacji nie powinno wynikać prawo do uciskania wszystkich przegranych. Może jest to ta ważna rzecz, o której autor Narodzin tragedii zapomniał – w każdej moralności kryje się mechanizm wykluczenia niemoralnych. Warto by się zatem zastanowić, jak sugeruje John Rawls, nad takim porządkiem, w którym nawet na samym dole hierarchii będzie nam możliwie znośnie, gdy ci na szczycie będą stawać się panami. Unikniemy może wtedy kolejnych fikcyjnych „buntów niewolników”.

51


Eseje

Ten profanator

Michelangelo! Marek Kwaśny

M

ichelangelo Merisi da Caravaggio był w malarstwie rewolucjonistą niespotykanym. Gwałtowne kontrasty świetlne, zwane przez Włochów maniera tenebrosa, oraz „realistyczny populizm”1 jego dzieł nie miały w sztuce precedensu. Stały się przy tym bronią w służbie Kościoła i kontrreformacji, choć sposób przedstawiania scen religijnych niejednokrotnie wzbudzał oburzenie duchowieństwa. Naturalistyczne obrazowanie i „tragiczny luminizm” jego prac musiał irytować i jednocześnie zaskakiwać współczesny mu świat. Tylko czujność i cierpliwość dostojników kościelnych, a w szczególności kardynała del Monte, chroniła go przed skandalem2. Kler zarzucał malarzowi, że postaci świętych przedstawia w sposób wulgarny, nie traktując ich z należytym szacunkiem. Renate Bergerhoff zauważa, iż „Caravaggio widział świętych oczami ludu. Ludzkich i po ludzku bliskich, strącał ich z niedostępnych wyżyn niebiańskich w krąg rzeczywistości”3. Źródeł takiego postępowania można dopatrywać się w burzliwym życiu artysty, pełnym podejrzanych sytuacji, konfliktów z prawem, ulicznych bójek i rzymskich kurtyzan, które często służyły mu za modelki. Gorący temperament i mało obyczajny tryb życia doprowadziły go do upadku i przedwczesnej śmierci. Choć po swoich częstych wybrykach mógł znaleźć schronienie w pałacach protektorów – del Montego czy Scipiona Borghese – nie mogli oni jednak obronić go przed druzgocącą krytyką duchownych zleceniodawców, ani przed skłonnościami autodestrukcyjnymi. To właśnie krytykę i odrzucenie przez zamawiających Caravaggio przeżywał najbardziej. Nie był jednak artystą do końca niezrozumianym i upierającym się przy swoim stanowisku. O tym, że zależało mu na intratnych kościelnych zleceniach, świadczyć mogą poprawione wersje odrzuconych prac. Po tym, jak w 1599 roku otrzymał zlecenie i wykonał obrazy dla kaplicy Contarelli przy rzymskim kościele San Luigi dei Francesi (Powołanie świętego Mateusza i Męczeństwo świętego Mateusza), artysta był na wznoszącej fali. Te dwa płótna przyniosły malarzowi sławę i otworzyły drogę do kolejnych zleceń związanych z Kościołem. A był Caravaggio katolikiem żarliwym i ortodoksyjnym, mimo bezkompromisowego charakteru nigdy nie miał problemów z inkwizycją, stając się najważniejszym artystą okresu kontrreformacji. Splendor szedł w parze z wielkimi pieniędzmi, które dały malarzowi niezależność i pozwoliły mu opuścić pałac kardynała del Monte. Wtedy też daje o sobie znać jego awanturniczy temperament. Jaskrawy przykład podaje w swojej książce Desmond Seward: „Po opuszczeniu pałacu kardynała Caravaggio kilkukrotnie zmieniał miejsce

1 2 3

52 Ilustr. ER

P. Cabanne, Sztuka baroku i klasycyzmu, Warszawa 2007, s. 19. Ibidem. R. Bergerhoff, Caravaggio, Warszawa 1971, s. 8.

zamieszkania. Gdy bez słowa wyprowadził się z pokoju wynajmowanego u pewnej kobiety, ta zaczęła go naciskać w celu zapłacenia jej należnego czynszu. W efekcie malarz kilkukrotnie wyzywał ją na ulicy, a nocą wkradł się do mieszkania, zdewastował pokój i powybijał szyby”4. Jednak sielanka z zamówieniami nie mogła trwać długo. Mniej więcej w tym samym czasie Caravaggio otrzymał kolejne poważne zlecenie, tym razem na obrazy do jednej z kaplic kościoła Santa Maria del Popolo. Miały to być przedstawienia scen męczeństwa świętego Piotra oraz nawrócenia świętego Pawła. Zleceniodawca był z najwyższej półki – Tiberio Cerasi, skarbnik papieża Klemensa VIII i wybitny mecenas, który w pierwszej kolejności zażądał od Caravaggia szkiców z propozycjami przedstawień powyższych tematów5. Nie wiadomo, czy wspomniane szkice powstały, wiadomo jednak, że zlecenie przysporzyło artyście wielu trudności. Giovanni Baglione, malarz, biograf i oponent Caravaggia, z którym wielokrotnie się procesował, podaje iż „pierwsze obrazy malarza zostały odrzucone i zakupione przez kardynała Giacomo Sannesia”, a także dodaje, że „obrazy wykonane były w »innym stylu«, nie przypadły więc do gustu mecenasowi”6. W Nawróceniu świętego Pawła najlepiej oświetlonym elementem kompozycji jest ogromny zad konia, a to, według podań, miało doprowadzić do poniższej dyskusji między artystą a zleceniodawcą: „- Czemu umieściłeś konia na środku a świętego Pawła na ziemi? - Bo tak! - Czy koń jest Bogiem? - Nie, ale stoi w bożym świetle!”7 Pierwsze Męczeństwo świętego Piotra zaginęło, zachowała się jedynie pierwotna wersja Nawrócenia świętego Pawła (obecnie w rzymskiej kolekcji Odescalchich). Obraz powstały na desce z drzewa cyprysowego jest, jak uważa Helen Langdon, jednym z najbardziej tajemniczych dzieł Caravaggia, w którym artysta odszedł od tego, co osiągnął w kaplicy Contarellego, tworząc coś „w stylu niemal klasycznym, (...) będącym dziwacznym połączeniem malarstwa Rafaela i siermiężnego realizmu”8. Cerasi, oczarowany świeżością, prostotą i psychologiczną głębią Powołania i Męczeństwa świętego Mateusza, mógł być rozczarowany. Caravaggio wyrzekł się tego, co dało mu rozgłos, innowację zastępując wypróbowanymi w renesansie motywami i rozwiązaniami formalnymi, a to okazało się fatalne w skutkach. Ciężko stwierdzić, co kierowało młodym artystą przy podjęciu takiej decyzji. Być może ranga zamówienia odebrała mu wiarę w siebie i własną sztukę. Z kolei decyzja zleceniodawcy o odrzuce-

4 5 6 7 8

D. Seward, Caravaggio. Awanturnik i geniusz, Wrocław 2003, s. 75. H. Langdon, Caravaggio, Poznań 2003, s. 194. H. Hibbard, Caravaggio, New York 1983, s. 354. G. Lambert, Caravaggio, Köln 2000, s. 66. H. Langdon, op. cit., s. 196.


Eseje

jest podniosły, a obraz należy do wyjątkowo poruszających i szczególnie obrazów w malarstwie włoskim12. Dzieło wywołało liczne kontrowersje, a karmelici go nie przyjęli. Gian Pietro Bellori, znany XVII-wieczny biograf artystów, uważał, że powodem odrzucenia było to, iż „Caravaggio w zbyt realistyczny sposób namalował opuchnięte ciało zmarłej kobiety”13. Pasjonujące wyjaśnienie podawał biograf Giulio Mancini, który sądził, że według karmelitów do obrazu pozowała „jakaś brudna dziwka z Ortaccio” (była to rzymska dzielnica domów publicznych, a kobietę uznano także za kochankę malarza)14. Inna wersja dotycząca modelki podaje, iż „pierwowzorem zmarłej Madonny była młoda topielica wyłowiona z Tybru i dopatrywano się w jej rysach opuchlizny”15. Zamawiający uznali, że temat został potraktowany w sposób ordynarny, bez odpowiedniego szacunku. Mogło ich również deprymować szczególne zainteresowanie, jakie obraz wywołał w środowisku artystycznym. Interesujący jest fakt, iż przebywający kilka lat później w Rzymie Rubens, ujrzawszy obraz, uznał go za jedną z najlepszych prac Caravaggia16. Jednak w chwili odrzucenia obrazu artysta musiał czuć się zgnębiony i zdezorientowany. Po raz kolejny jego dzieło nie zostało przyjęte, choć tym razem przyczyna leżała w charakterystycznych dla niego rozwiązaniach i motywach, a nie, jak w przypadku Nawrócenia świętego Pawła, w eksperymentowaniu nad stylem. Mogło go to zupełnie zbić z tropu i zadać poważny cios jego karierze. Wprawdzie miał poparcie ze strony części środowiska artystycznego, jednak bez mecenatu kościelnego nie osiągnąłby wiele17. Decyzja karmelitów mogła być dla niego zupełnie niezrozumiała, ostatecznie człowieczeństwo i ubóstwo Marii miało swoje podstawy w ówczesnej duchowości, popularyzowanej np. przez oratorian. Dla karmelitów jednak Maria była Królową Niebios, a artysta powinien przedstawiać ją w najwyższym majestacie, zachowując stosowność i unikając źródeł apokryficznych.18 Caravaggio nie dość, że namalował prostytutkę, to jeszcze swoją kochankę. Postawił na wzruszenie i autentyczność, choć w istocie jego życie było dalekie od nabożności i bynajmniej nie przykładne19. Psychicznie artysta doznał załamania. Frustrację coraz częściej wyładowywał na ulicach Rzymu, wdając się w różne bójki, a także szykanując swoich malarskich przeciwników, zwłaszcza Baglionego. Carel van Mander w swej Księdze malarzy napisał o artyście, że „po zajęciu trwającym tydzień lub dwa wałęsa się bez przerwy przez dwa miesiące z rapierem u boku i służącym z tyłu. Wędruje z jednego placu do gry w piłkę na drugi, zawsze skory do pojedynku albo wszczęcia burdy, więc rzadko można się czuć bezpiecznie w jego towarzystwie”20. Mimo to, nie można Caravaggia nazwać bandytą, raczej osobą wyjątkowo porywczą, buńczuczną, o bardzo chwiejnym nastroju. Zawodowe porażki tylko potęgowały jego rozgoryczenie i sprawiały, że chętniej uciekał się do swoich słabości. Ponadto, pojedynki uliczne były dla Caravaggia sprawą honoru, toteż nigdy nie cofnął

niu dzieł z pewnością ją odnowiła, gdyż w poprawionych wersjach Caravaggio powrócił do niej z rozmachem godnym swojego talentu. Kwintesencję tego nawrócenia oddają słowa Langdon: „[Caravaggio] święte wydarzenia umieścił w świecie codziennym, a jego postaci po raz pierwszy są wyraźnie chłopskie, proste. Zamieszanie i niepokój z poprzedniego obrazu ustąpiły miejsca spokojowi, historii sprowadzonej do samej istoty. Nawrócenie Pawła jest przykładem nagłej i zupełnej transformacji, większość artystów malowała tę scenę w sposób bardzo dynamiczny. Tak też postąpił Caravaggio w pierwszej wersji dzieła, natomiast za drugim razem kładzie nacisk na przemianę duchową”9. Michelangelo potwierdził swoją pozycję w artystycznym światku Rzymu. Był u szczytu sławy i malarskich możliwości, gdy otrzymał kolejne zlecenie, przeznaczone dla kościoła karmelitów bosych Santa Maria della Scalla. Chodziło o obraz przedstawiający śmierć Marii. Kontrakt podpisano w czerwcu 1601 roku. Podstawą dla malarza stała się apokryficzna opowieść zawarta w Złotej Legendzie, według której rozproszeni po świecie apostołowie, w dniu śmierci Marii w cudowny sposób znaleźli się przy jej łożu śmierci w Jerozolimie. Jednocześnie potraktował temat na nowo, pozbawiając scenę jakiegokolwiek pierwiastka boskiego10. Obraz przedstawia jedenastu uczniów Chrystusa zgromadzonych wokół zmarłej przed chwilą Marii, 12 z siedzącą Marią Magdaleną na pierwszym planie. Scena rozgrywa się w pustym pomieszczeniu z łóżkiem, krzesłem i misą. Uderzający jest we- 13 ryzm postaci Marii, śmiertelnie bladej, obrzmiałej, pozbawionej wdzięku 14 i godności. Apostołowie ubrani są ubogo, niemal jak wieśniacy, a „ca- 15 łość nastrojem przypomina niewielki pogrzeb, który mógłby się odbyć 16 na przedmieściach Rzymu czasów Caravaggia”11. Mimo to nastrój sceny

9 10 11

Ibidem, s. 201. Ibidem, s. 80. Ibidem.

17 18 19 20

M. Rzepińska, Siedem wieków malarstwa europejskiego, Wrocław 1991, s. 223. D. Seward, op. cit., s. 80. H. Langdon, op. cit., s. 264. M. Rzepińska, op. cit., s. 222. D. Seward, op. cit.. s. 81. H. Langdon, op. cit., s. 264. Ibidem. M. Rzepińska, op. cit., s. 223. D. Seward, op. cit., s. 84.

53


Eseje

się przed walką. Wielokrotnie sam do tych bójek doprowadzał, ówczesna kartoteka policyjna zawiera tyle informacji o jego przestępstwach i wykroczeniach, ile starczyłoby na kilku recydywistów. Michelangelo Merisi miał też jedną obsesję, marzenie, które kilka lat później udało mu się zrealizować – chciał zostać kawalerem maltańskim. W zazdrość wpędzali go spacerujący po ulicach Wiecznego Miasta rycerze-zakonnicy w czarnych płaszczach z kapturem i naszytym krzyżem maltańskim. Doznał nawet upokorzenia od jednego z nich, gdy ten odmówił mu potyczki, gdyż, jak powiedział, Caravaggio nie jest godny walki z rycerzem zakonu św. Jana21. Na początku 1602 r. artysta otrzymał zamówienie na namalowanie obrazu ołtarzowego, po raz kolejny do kaplicy Contarellego, z przedstawieniem świętego Mateusza piszącego Ewangelię, z aniołem po prawej stronie. Zleceniodawcy, z obawy przed powtórką historii z Zaśnięciem Marii, zawarli w umowie szczegółowe informacje dotyczące przedstawienia. Dla Caravaggia była to szansa ponownego wkupienia się w łaski duchowieństwa, o czym zresztą dobrze wiedział malując obraz, cały czas mając w pamięci zalecenia zawarte w kontrakcie22. Dzieło ukazuje świętego Ewangelistę jako łysego starca z brodą w prostej szacie. Mateusz przypomina robotnika, topornego i spracowanego. Pochyla się nad spoczywającą na jego kolanach księgą i „w zdziwieniu wpatruje w hebrajskie litery, pojawiające się z precyzją na czystej karcie. Stojący obok anioł nachyla się ku Ewangeliście tak, jakby chciał prowadzić nieporadną rękę, nienawykłą do pisania”23. Obraz zawisł w kaplicy, jednak niemal natychmiast został zdjęty przez księży, według których „postać apostoła nie posiada ani godności, ani nawet jej pozorów, siedząc ze skrzyżowanymi nogami i nieobyczajnie odsłoniętymi stopami”24. Michelangelo nie mógł dać wiary temu, co się stało, zwłaszcza, że stworzył obraz na podstawie dokładnych zaleceń z umowy. Rozpacz była ogromna, nawet piękny gest markiza Giustinianiego, który kupił obraz i namawiał malarza do ponownej realizacji zamówienia, nie poprawił psychicznego stanu Caravaggia, a prawdopodobnie tylko go pogorszył. W końcu uważał się za artystę wybitnego, twórcę na miarę swoich czasów, a sytuacja zmuszała go do bycia rzemieślnikiem produkującym obrazy pozbawione jego własnego invenio. Stało to w sprzeczności z jego honorem i temperamentem. Wiedział jednak, że jeśli nie wywiąże się z umowy, popadnie w ponowny konflikt z Kościołem, a zlecenie trafi w ręce któregoś z jego malarskich konkurentów. Przepełniony goryczą, podjął się powtórnego wykonania25. Natomiast niepowodzenie postanowił odreagować w świecie ulicy i lupanaru. Wprawdzie jako artysta o pewnej już renomie brylował w towarzystwie ludzi wykształconych, malarzy i poetów, to nadal można go było spotkać pośród osobników z marginesu społecznego, poznanych jeszcze w młodości, która upłynęła mu pod znakiem wyjątkowej biedy. Nie był mu obcy rzymski półświatek, który wyraźnie naznaczył jego twórczość. Nie sposób wymienić wszystkich mieszkańców Rzymu, z którymi Caravaggio wszedł w scysję. Powody jednak były często błahe, gdyż jeśli Michelangelo miał zły dzień, to krzywe spojrzenie w jego stronę wystarczyło, aby wywołać bójkę. Stałych wrogów mu nie brakowało, jednym z nich był choćby wspomniany Baglione. Caravaggio lubował się w pisaniu bezczelnych,

21 22 23 24 25

54 Ilustr. ER

Ibidem, s. 102. G. Lambert, op. cit., s. 69. R. Bergerhoff, op. cit., s. 28. D. Seward, op. cit., s. 80. H. Langdon, op. cit., s. 201.

przepełnionych wulgaryzmami rymowanek, rozrzucanych po mieście niczym ulotki, znieważających przeciwnika ordynarnymi epitetami. To doprowadzało do częstych bójek pomiędzy zwolennikami jednego i drugiego malarza26. Michelangelo tracił nad sobą kontrolę, gdy Baglione lub któryś z malarzy z jego otoczenia zdobywał uznanie i sławę, podczas gdy on sam ponosił porażki. 1605 rok przyniósł zlecenie, o którym marzył wówczas każdy artysta. Szambelanowie papiescy złożyli niebywale prestiżowe zamówienie na obraz przedstawiający świętą Annę, Matkę Boską oraz Dzieciątko Jezus, który miał zawisnąć w najważniejszej świątyni Rzymu, Bazylice Świętego Piotra. Kompozycja obrazu składa się z trzech oddzielnych postaci, Marii, Chrystusa i świętej Anny. „Wszystkie postaci wpatrują się w węża wijącego u ich stóp. Matka Marii stoi z boku, jest stara, ma ogorzałą twarz i spracowane ręce. To kolejny przykład człowieka z ludu w dziełach Michelangela. Ciemny koloryt i sztywność jej postaci kontrastują z ciepłem Marii i Dzieciątka. Madonna jest ubrana niczym kobieta z zamożnej rodzinny rzemieślniczej przełomu XVI i XVII wieku. Jezus natomiast jest całkowicie nagim chłopczykiem o kręconych włosach”27. Jednak także tym razem dzieło zostało odrzucone, a przyczyn takiej decyzji mogło być kilka. Z nieznanych przyczyn szambelanowie zostali

26 27

Ibidem. Ibidem, s. 321.


Eseje

pozbawieni prawa do wywieszania obrazu w Bazylice Świętego Piotra i w rezultacie obraz przeniesiono do kościoła Santa Anna dei Palafrenieri. Innym powodem, zdecydowanie bliższym dotychczasowym problemom Caravaggia ze zleceniodawcami, była nieprzyzwoitość ukazania Marii z Dzieciątkiem, uznanym za wulgarne. Ówczesne traktaty religijne zakazywały przedstawiania w sztuce Syna Bożego nago. W archiwach zachowała się notatka sekretarza kardynała opiekującego się bazyliką, w której ów uzasadniał decyzję o braku akceptacji dzieła: „obraz ten przedstawia tylko wulgarność, profanację, bezbożność i odrazę… Można rzec, że to dzieło artysty, który potrafi malować, ale takiego o ciemnej duszy, który długi czas żył z dala od Boga, jego adoracji i jakiejkolwiek dobrej myśli”28. Wskazuje to, iż niektórzy duchowni dobrze wiedzieli o słabościach malarza i jego występkach, być może miało to większy jeszcze wpływ na ich negatywną ocenę, niż samo dzieło. Odrzucenie to musiało dotknąć Caravaggia bardziej niż kiedykolwiek, ponieważ kolejna szansa na zlecenie dla Bazyliki Świętego Piotra mogła się już nie powtórzyć. Urażony malarz po raz wtóry wyładowywał swoje frustracje w awanturach i pojedynkach, o czym świadczą liczne w tym czasie aresztowania i sprawy sądowe z udziałem artysty. Co więcej, jedna ze spraw łączy się z kobietą, Leną, która pozowała malarzowi do powyższego obrazu. Zadurzony Michelangelo był o nią chorobliwie zazdrosny. Do tego stopnia, że pewnej nocy zaatakował jej narzeczonego i silnie go poturbował, rozbijając mu głowę. Malarzowi postawiono zarzuty przed

28

Ibidem.

sądem i strach pomyśleć, jaką dostałby karę, gdyby po raz kolejny nie wstawił się za nim kardynał del Monte29. Michelangelo Merisi da Caravaggio był człowiekiem prowadzącym dwa żywoty równoległe. Z jednej strony był genialnym, choć nie zawsze rozumianym twórcą, bez którego nie można by mówić o malarstwie barokowym. Twórcą na usługach największego wówczas zleceniodawcy – Kościoła katolickiego. Z drugiej był awanturnikiem, osobą niestabilną emocjonalnie, bezkompromisową, pełną dumy czy wręcz pychy, pojedynkującą się po nocach i zadającą się z rzymskim półświatkiem, kurtyzanami i przestępcami. Jednak te dwie drogi nie pozostawały bez związku ze sobą – każdą zawodową porażkę Caravaggio odreagowywał w licznych pojedynkach, które kończyły się konfliktami z prawem i często uszczerbkiem na zdrowiu. Znane jest zeznanie sądowe przyjaciela artysty, Onorio Longhiego, zamieszanego w uliczną bójkę, który powiedział sędziemu, że po jednym z pojedynków Caravaggio był tak słaby, że służący musiał nosić za nim jego rapier30. Świat rzymskiej ulicy również przenikał do twórczości malarza, który wprowadził profanum do przedstawień żywotów świętych, kultywował jaskrawy realizm, nie bał się ukazywać brzydoty. Do jego obrazów pozowali ludzie z ulicy, również prostytutki, co było powodem wielu kontrowersji. Odrzucanie jego prac przez zleceniodawców miało różne przyczyny. W ostatecznym rozrachunku wydaje się jednak, że duchownym nie podobało się to, co w obrazach Caravaggia było najbardziej ludzkie i proste. Z największym trudem i upokorzeniem artysta tworzył nowe wersje obrazów, nie do końca chyba rozumiejąc przyczyny takiej konieczności. Gorący temperament z pewnością nie pomagał mu w negocjacjach ze zleceniodawcami, toteż ewentualni klienci zastanawiali się dwa razy, zanim podpisali z nim kontrakt, w którym nieraz pojawiały się dokładne wskazówki, jak obraz powinien wyglądać. Oczywiście, Caravaggio namalował wiele obrazów, które od razu spodobały się zamawiającym, i które dodawały splendoru artyście. Lecz to porażki okazały się najdotkliwsze, a po odrzuceniu obrazu Madonna dei Palafrenieri doszło do prawdziwej tragedii. W maju 1606 roku malarz wdał się w bójkę z niejakim Ranucciem Tommasonim, podczas której doznał obrażeń, podobnie jak Tommasoni, który jednak w ich wyniku zmarł31. Kariera Caravaggia w Rzymie była skończona, musiał uciekać z miasta, gdyż za morderstwo sąd bez wahania skazałby go na karę śmierci. Malarz do Wiecznego Miasta nigdy nie powrócił. Biografowie malarza odnotowują, że na wygnaniu Michelangelo kompletnie zdziwaczał: „spał z bronią i w ubraniu, niszczył płótna przy najdrobniejszej krytyce, szydził z lokalnych malarzy”32. Tak burzliwe życie godne jest tylko wielkiego artysty. Był nim z pewnością Caravaggio, w pewnym okresie twórczości nazywany nawet „najsłynniejszym malarzem Rzymu”, chociaż nowatorskie traktowanie przez niego tematów religijnych i porywczość w działaniu sprawnie torowały mu drogę w dół. Niemniej jednak, czy byłby lepszym i sławniejszym malarzem, gdyby jego dzieła zostały przychylniej potraktowane przez zleceniodawców? Taka hipoteza wydawałaby się możliwa, jednakże w każdej epoce, w każdym kraju i każdym ustroju największe dzieła sztuki powstawały w wyniku złości, wcześniejszej porażki i poczucia niesprawiedliwości, jako wyraz protestu, który zarazem był powiewem nowości. A o tym, że Caravaggio wniósł w malarstwo coś nowego, przypominać nie trzeba.

29 Ibidem, s. 322. 30 Ibidem, s. 202. 31 Ibidem, s. 323. 32 Ibidem, s. 345.

55


Felietony

Poważnie o potrzebie śmieszności Magdalena Zięba What’s real? What’s not? That’s what I do in my act, test how other people deal with reality.

P

Andy Kaufman

ytanie o rzeczywistość i prawdę to podstawowe pytania ludzkości, nad którymi główkują filozofowie i literaci, naukowcy prowadzą dochodzenia empiryczne, a większość tak zwanej szarej masy zastanawia się zbyt rzadko, choć oczywiście każdemu się wydaje, że jego punkt widzenia jest jedynym słusznym. Ja też uważam, że mój punkt widzenia jest najlepszy, choć nie bardzo wiem, gdzie dokładnie ten punkt się znajduje. Czasami odnalezienie go jest powiązane z wieloma komplikacjami, jest ich nawet więcej niż przy żmudnych poszukiwaniach osławionego punktu „gie”. Ostatnio poczułam się jednak wywołana do tablicy przez aferę z Ukrainkami i obecność dwóch gęb na wszystkich portalach o tematyce politycznej i plotkarskiej. Nie zwykłam zabierać głosu w kwestiach poniżej poziomu skandalicznych lub przynajmniej zabawnych, ale w kontekście tej „wielkiej sprawy” (jednej z wielu w polskich mediach) pojawiło się jednak ważne zagadnienie – kwestia poczucia humoru, jego rodzajów i uwarunkowań kulturowych kształtujących tę niesamowitą i jakże potrzebną ludzką właściwość do władania SŁOWEM w sposób NIE doSŁOWNY, czasem ironiczny, czasem krytyczny, w każdym wypadku zmuszający do podjęcia jakże trudnego wysiłku myślenia. I zdaje się, że w naszym kraju z humorem kiepsko. Podobnie z myśleniem; wolimy ślepo podążać wyznaczonymi przez wiodące trendy myślowe ścieżkami bez wgłębiania się w nasze osobiste przemyślenia i refleksje. No ale przecież tego typu wysiłek to rzecz ponad miarę, lepiej iść na wyprzedaże i poznęcać się nad wieszakami (albo dać ujście złośliwej frustracji w przestrzeni publicznej, gdzie różne typy ludzi się zjawiają, czasami nawet – o, zgrozo! – te dziwaczne). Odkąd zobaczyłam pierwsze odcinki Monty Python’a, a potem, ikoniczne już w historii sztuki, prace Davida Cernego, zorientowałam się, że jako Polacy jesteśmy nudni jak flaki Ilustr. Kalina Jarosz

z olejem, a cięta riposta jest w naszym wykonaniu zupełnie tępa. Odnoszę wrażenie, że „polskość” wiązać się musi tylko i wyłącznie z nudną powagą wyrażaną w rytm melodii hymnu narodowego, najlepiej w pozycji stojącej (o ile tym razem uda się przynajmniej wstać i unieść ponad łoże auto-poważania i samouwielbienia). Niejednokrotnie już doświadczyłam społecznego linczu, gdy spontanicznie obdarzałam ludzi moim perlistym śmiechem, przechodzącym zazwyczaj w piskliwe zawodzenie. Rozumiem, że nie każdy znosi wysokie tony, ale skąd w takim razie czerpią inspirację czołowe piosenkarki naszej rodzimej scen radiowej? A ja wcale nie chcę być źródłem czyjejkolwiek

inspiracji muzycznej, mój śmiech natomiast ma raczej na celu wyrażenie pozytywnych emocji, które wylewają się ze mnie strumieniami. Zazwyczaj śmieję się sama z siebie, a najczęściej z niczego. Szkoda, że w naszym kraju, gdzie Gombrowicz i Mrożek cieszą się największym uznaniem wśród lektur obowiązkowych, można robić z siebie pośmiewisko jedynie podczas wielkich spędów takich, jak chociażby niedawne Euro, podczas którego wszyscy się radowali. Nie bardzo było co prawda z czego, bo polska reprezentacja jak zwykle narobiła nam smaku, a potem zawiodła nadzieje. To trochę tak, jakby już była tuż tuż punktu „gie” i skończyła, ale... za szybko. Ale wtedy właśnie po raz pierwszy widziałam tak spontaniczny wybuch radości – bo jak jest przyzwolenie, to się cieszymy, a co! Szkoda, że nie można się tak śmiać codziennie (chociaż śmiech to podobno wymysł diabła, a z nim igrać nie należy).

Poza tym, nie o głupi, bezmyślny śmiech tu się rozchodzi, a o nabranie dystansu do siebie i świata po to, aby umieć dostrzegać jego absurdy, ale i okrucieństwo. Czasami więc się płacze. W moim przypadku od śmiechu do łez jest bardzo niedaleko; obie czynności spełniają wszak funkcję emotywną, pomijając fakt, iż czasami również fatywną. To kwestia reagowania i sposobu radzenia sobie z rzeczywistością, całkowicie indywidualna i nieobostrzona normami. Stąd słowa tyle legendarnego, co ekscentrycznego satyryka amerykańskiego, Andy’ego Kaufmana. Jego życie zakończyło się w sposób mało zabawny i, choć był komikiem, poświęcił je przede wszystkim obnażaniu fobii i głupoty amerykańskiego społeczeństwa. Doskonale manipulował swoimi widzami, wcielając się w ambiwalentne postaci, ukazywał rzeczywistość w krzywym zwierciadle, a wszystko po to, by łamać schematy, odklejać z umysłów etykiety, w końcu, śmiechem doprowadzać do refleksji. W tym swoim dążeniu nieco przypominał Sofoklesa, ale nie popadajmy w przesadę, jego udziałem często były skandale. Cóż, myślenie nigdy nie było łatwe, a przecież jesteśmy wygodni i lubimy swoje punkty widzenia. Moje włosy płoną, lasy znikają, lodowce topnieją, a ciała wibrują w stanie upojenia. W okamgnieniu upłynęła połowa wakacji i zupełnie nie rozumiem, czemu poddaję się tak smętnym rozważaniom, miast wyruszyć na łono natury z koszykiem wyładowanym kiełbasą i piwem. Być może to dlatego, że ostatnio coraz bardziej skłaniam się ku hipotezie, że człowiek wcale nie jest częścią natury, bo już dawno wyrósł ponad nią – słowa te wypowiada jeden z bohaterów Mapy i terytorium Houellebecqa. Przeczytałam tę książkę leżąc na ławkach i trawnikach i uznałam ją za najlepszą powieść pisarza, mimo że w najwyższym stopniu niesympatyczną wobec gatunku ludzkiego. W tej książce rzadko ktoś się śmieje, ale wyostrzone spojrzenie autora na współczesny świat uzmysławia naszą własną bezsilność. Wobec niej możemy jedynie się zaśmiać. Czysto i może zupełnie bezpodstawnie, ale nic innego nam nie pozostaje.


Boże, chroń królową Szymon Makuch

E

mocje po koncercie Queen we Wrocławiu opadły, zapewne każdy napisał na ten temat, co miał napisać, warto więc dorzucić swoje trzy grosze. Nie ukrywam, że zawsze zastanawiał mnie fenomen brytyjskiej grupy. Zanim zrozumiałem, czym się różni disco polo od muzyki, Freddie Mercury był już od kilku lat na tamtym świecie. W telewizji często pojawiały się jednak teledyski zespołu, a dziecko dowiedziało się, że zespół był bardzo popularny, a wąsaty wokalista zmarł na AIDS. Śmierć muzyka zawsze tworzy pewną legendę. Co prawda, Freddie nie zmarł w mistycznym wieku 27 lat (jak Jimmi Hendrix, Janis Joplin, Jim Morrison czy ostatnio Amy Winehouse), lecz mając ponad 45, ale tragedia odbiła się szerokim echem i być może przyczyniła do stworzenia legendy Queen. Bezprzedmiotowe jest zastanawianie się, co by było gdyby…, a więc czy z żyjącym Freddiem zespół byłby taką samą legendą. On był nią już za swego życia i zapewne ten stan rzeczy nie uległby zmianie, choć niewykluczone, że fani mogliby obserwować powoli tracącego głos staruszka (miałby dziś 66 lat), który odcina kupony od dawnej sławy, nie mogąc już „wyciągnąć” górnych partii wokalnych w Who wants to live forever. Inna sprawa, że miliony fanów wolałyby na pewno takiego wokalistę niż żadnego. Brian May, Roger Taylor i John Deacon po 1991 r. nie zatrudnili nowego wokalisty, zagrali co prawda kilka występów, ale nie przerodziło się to w próbę kontynuacji stałej działalności. Deacon zrezygnował z występów w 1997 r. i choć zespół teoretycznie wciąż istniał, to jego aktywność ograniczała się do sporadycznych koncertów. Zawsze jest jednak tak, że po upływie kolejnych lat bez idoli, ludzie czują głód. A głód zespołu Queen był chyba szczególnie mocno odczuwalny, zwłaszcza dla tych, którzy mieli okazję być na Wembley w 1986 r. czy na jakimkolwiek innym koncercie grupy za życia Mercury’ego. Może stąd pomysł, by od 2004 r. wznowić działalność koncertową, tym razem z Paulem

Rodgersem na wokalu. Grupa występowała jako Queen i Paul Rodgers, co jednoznacznie sugerowało, że wokalista nie stał się członkiem grupy. Z legendą nie ma co walczyć, May z Taylorem na pewno to wiedzą. Zastępcę Freddiego przyjęto dobrze, choć nie brakło opinii, że w najtrudniejszych momentach nie dorównywał on oryginalnemu wokaliście. Rodgers zrezygnował, teraz z zespołem występuje Adam Lambert. To właśnie z nim zespół pojawił się we Wrocławiu w lipcu tego roku. Na Stadionie Miejskim czuło się powiew malkontenctwa. Bilety drogie, Queen i Adam Lambert to jednak

nie to samo, a poza tym miało być jeszcze Guano Apes, a nie jakaś Mona. Kiedy najpierw podczas występu Power of Trinity, potem Iry, a wreszcie wspomnianej Mony, na trybunach było pełno wolnych miejsc, a na płytę wpuszczano bez sprawdzania biletów (co pozwoliło zaoszczędzić 60 zł tym, którzy zamiast płacić 159 za płytę, kupili wejściówki za 99 zł na trybuny), ktoś mógł powiedzieć: „wiedziałem że tak będzie, w końcu to tylko popłuczyny dwóch starych dziadków”. Kiedy przerwa przed występem przedłużała się, a publika zaczęła gwizdać, malkontent mógł w dodatku szelmowsko się uśmiechnąć. Kiedy na scenę wychodzi Adam Lambert, można mieć mieszane uczucia. Facet wygląda na zniewieściałego popburgera z MTV, kojarząc się niektórym z „arcymęskim” wokalistą Tokio Hotel. Jest gwiazdą amerykań-

skiego Idola, czyli programu, który w Polsce próbowano nieco pchnąć w stronę muzyki rockowej, na zachodzie jednak raczej był stricte popowy (nawet zresztą w nazwie). Ale dobrze, Freddie też paradował w damskim stroju w teledysku do I want to break free. Poza tym nie oceniajmy po wyglądzie (a przynajmniej nie tylko po nim). Lambertowi nie można odmówić jednego – potrafi świetnie śpiewać. Nie jest to głos Mercury’ego, to jednak inny typ wokalu, ale obdarzonego również dużymi możliwościami. Wiele osób przyszło na koncert z ciekawości, ja zresztą też. Queen nigdy nie grało w Polsce, co samo w sobie jest przerażające, choć można tłumaczyć się, że do 1989 r. byliśmy w innym świecie. Dlatego też zapewne stadion ostatecznie się zapełnił tuż przed występem brytyjskiej grupy. Bo ludzie po prostu tego potrzebują. Chcą swoich legend, chcą swoich wspomnień, a tych dostarcza im już sama muzyka, a także kręcone (choć już siwiutkie) pióra Briana Maya, chórki Rogera Taylora, a także migawki z nagraniami Freddiego, które w trakcie koncertu pojawiły się w kilku momentach. Jeżeli ktoś myślał, że May z Taylorem chcą tylko odciąć kupony i zarobić trochę pieniędzy, to od lipca 2012 r. może zmienić zdanie. Nie twierdzę, że artystami nie kierują względy materialne, ale trzeba przyznać, że ich występy nie są urządzane na zasadzie odrobienia pańszczyzny. May i Taylor jasno dają do zrozumienia, że to oni wciąż tworzą Queen, że Freddie wciąż żyje w pamięci ludzi i jest niepodrabialny, a granie to wciąż radość. Adam Lambert jest tu interesującym dodatkiem, który pozwala zagrać i zaśpiewać to, czego nie byliby w stanie zaśpiewać May lub Taylor. Swojego czasu spodziewałem się, że po koncercie będę jednym z malkontentów, ale nie mogę nim być. Stwierdzam raczej, że Polsce i polskim fanom ten koncert się należał. Być może to pierwszy i ostatni występ Queen u nas. I choć to tylko „Queen + Adam Lambert”, choć to nie Wembley w 1986 r., to obecność na Stadionie Miejskim pozwoliła chyba zrozumieć, dlaczego „Queen wielkim zespołem jest”. Nie „był” – JEST.

57


Felietony

Wakacje z Grażyną Michał Wolski

O

to siedzę i usiłuję wczuć się w Twoją – Drogi Czytelniku, Droga Czytelniczko – sytuację. Jest najprawdopodobniej koniec wakacji, jakiś przełom sierpnia i września, może nawet już wrzesień. Jeśli jeszcze studiujesz, to pewnie wróciłeś już z wymarzonego i zasłużonego odpoczynku albo nawet jeszcze ów odpoczynek uskuteczniasz. Jeśli nie studiujesz, pewnie cieszysz się na myśl o niedługim urlopie, rozpamiętujesz miniony urlop albo też – czego Ci z całego serca życzę – właśnie wspomnianego urlopu zażywasz. Możesz też nie mieć urlopu albo go nie planować, ale wtedy wątpię, żeby Ci się chciało sięgać po „Kontrast”. A już na pewno czytać kolejny felieton Wolskiego. No ale załóżmy, że już sięgnąłeś po ten „Kontrast”, usiadłeś z laptopem czy tabletem na kanapie, pochyliłeś się przed komputerem albo wydrukowałeś sobie w pracy... w każdym razie otworzyłeś niniejszy numer i pod wpływem bliżej nieokreślonego impulsu zajrzałeś na te ostatnie strony. Bliżej nieokreślony impuls – inny albo i ten sam – nakłonił Cię, żebyś jednak przeczytał ów felieton Wolskiego. Jeżeli dotarłeś do końcówki drugiego akapitu, to ani chybi zaświtała Ci w głowie myśl, że Wolski (i) tym razem nie ma nic do powiedzenia, bo już od stu dziewięćdziesięciu słów zasadniczo nic konkretnego nie powiedział. Bez sensu. Nie czytam dalej. Proszę Cię jednak – Drogi Czytelniku, Droga Czytelniczko – o jeszcze odrobinę zaufania. Okres wakacyjny to bowiem bardzo dobry czas na takie niezobowiązujące narracje mające jedynie utrwalić ponad- czy pozatekstowy kontakt między nami. A jako że nasza więź jest chcąc nie chcąc jednostronna, to na scementowaniu tegoż kruchego i zależącego jedynie od Twojej woli kontaktu bardzo mi zależy. Tu się jednak pojawia pewna bezsilność, swoiste wiotkie i może nawet nieco żałosne rozdygotanie, jakaś nieprecyzyjna, ale uciążliwa refleksja szepcząca mi, jak bardzo słabe i nijakie, jak bardzo rozpaczliwe i mało skuteczne mogą być moje próby zacieśnieIlustr. Kalina Jarosz

nia naszej familiarności. Warto chyba jednak spróbować, coby nasza relacja nie została zachwiana, a poczucie wyjątkowości naszego kontaktu – odarte ze wszelkiej intymności. Jeśli więc pragniesz – Drogi Czytelniku, Droga Czytelniczko – większej asocjacji, możesz poczuć ją ze mną w jedności kontaktu, naszej indywidualnej i wstydliwej relacji nadawczo-odbiorczej. Jest pogodny dzień, ciepłe popołudnie gdzieś na obrzeżach miasta; a przynajmniej tak jest w tej chwili u mnie. Jeśli i u Ciebie jest podobnie, już możemy budować pewną nić asocjacji. Co dalej... mam kota. Takiego żywego, czarnego, miauczącego w niebogłosy. Jeśli i Ty masz swojego

własnego małego, kochanego futrzaka – kolejna nić naszej więzi zaciągnięta. Możemy te porównania posunąć jeszcze dalej. Mam na stopach kapcie, słucham w tej chwili muzyki, a ściślej muzyki rockowej, a jeszcze ściślej – nowego albumu zespołu Garbage, który zresztą bardzo sobie cenię. Moje krzesło skrzypi, ale nie za bardzo. Zjadłem przed chwilą obiad: ziemniaki, sałatkę ukraińską z zielonych pomidorów i jajko sadzone, ostatnio bowiem coraz częściej gustuję w kuchni wegetariańskiej. Siedzę przed komputerem od dwóch godzin, wcześniej byłem na zakupach, a jeszcze wcześniej – wyniosłem śmieci. Mam zamiar obejrzeć dzisiaj jakiś film, mało wymagający, coś z Jimem Carrey’em. Zapomniałem się rano ogolić. Lubię bób. Jeśli łączy nas jedna lub kilka z wymienionych wyżej okoliczności, można powiedzieć, że do jakiejś tam asocjacji doszło.

Gorzej, jeśli wspomniane wyżej rzeczy nas dzielą. Oczywiście nie każda musi być zarzewiem antypatii; nie sądzę (choć mogę się mylić), żeby smakowanie w zielonych pomidorach mogło się wiązać z jakąś zwiększoną niechęcią, chociaż oczywiście może tak się zdarzyć. Ktoś może pałać nienawiścią do Jima Carrey’a i to też może być czynnikiem negującym sympatię do niżej podpisanego felietonisty. Można nie lubić zespoły Garbage, nie nosić kapci, nie wyrzucać śmieci i nie mieć kota. A mnie pozostaje w takich wypadkach tylko mieć nadzieję, że elementów pozytywnie nacechowanych będzie więcej niż negatywnie, i że wpłynie to na wzrost zainteresowania moimi tekstami. Inaczej mówiąc – że dojdzie do skutecznej asocjacji. Przypuśćmy jednak, że pewne kwestie spotkają się z Twoją dezaprobatą. Pomyślisz: „Ten koleś jest pretensjonalny, nudny i przewidywalny, ma spaczony gust, jest nienormalny, chory, nędzny, żałosny, żaden” (niepotrzebne skreślić). Do asocjacji nie dojdzie, wzrośnie antypatia, a nawet zerwie się nasz kontakt, pójdziemy w różne strony – ja ze swoim felietonem w kierunku odbiorców bardziej mi przychylnych, Ty na inne strony „Kontrastu” albo w ogóle gdzieś indziej. Może być też tak, że założysz, iż moje „ja” felietonowe jest ciekawsze niż ja (przepraszam za słowo) rzeczywiste, i wszystkie fakty z mojego – nieciekawego, nie przeczę – życia puścisz mimo uszu. Ale może się też zdarzyć, że moje zachowania, preferencje, poglądy, przeszłość czy cokolwiek innego tak bardzo Ci się nie spodobają, że postanowisz zmieszać mnie z błotem, napisać do naczelnej, żeby zdjęła mnie z funkcji felietonisty, obrazić albo szykanować. Cóż, Twoja wola. Mogę mieć tylko nadzieję, że w Twojej – Drogi Czytelniku, Droga Czytelniczko – obecnej sytuacji, w środku wakacji, wśród codziennych spraw, najzwyczajniej w świecie uznasz, że nie jestem wart, by tracić na mnie nerwy i wyładowywać na mnie swoją frustrację. I mam nadzieję, że doszedłbyś bądź doszłabyś do tego samego wniosku, jeśli pod spodem widniałby podpis Grażyny Żarko.


Judyma problem z Podolskim Marcin Pluskota

N

apisałbym coś o EURO: o narodowej dumie albo popsioczyłbym na rząd za autostrady, ale na piłce nożnej wyjątkowo się nie znam więc ciężko mi wyprodukować jakieś sensowne i wartościowe zdania związane z tym tematem. Chociaż przyznam, że zdarza mi się być tym najgorszym rodzajem kibica, który raz na jakiś czas, poniesiony falą hajpu dzielnie krzyczy „Polska gola!” albo „Adam dasz radę!”. Tak też było w ostatnią sobotę, dałem się EURO, chociaż tego dnia reprezentacja Polski nie rozgrywała żadnego meczu. Kibicowałem Duńczykom, którzy stanęli do walki z Holendrami. Z tego co udało mi się na szybko rozeznać, drużyna holenderska jest mocniejsza, czyli była faworytem spotkania, co zaznaczał nawet pan komentator. Przyznam szczerze, mam coś takiego rodzinnego, że lubię kibicować słabszym, dlatego moja sympatia automatycznie skierowała się w stronę Duńczyków. Nie ma praktycznie żadnej przyjemności w zwycięstwie faworyta, które jest wliczone w bycie faworytem. Ten słabszy ma trudniej, ale triumf ma donioślejszy charakter, a samo kibicowanie jest zaprawione większą ilością emocji. Ostatecznie, jak wiemy, Dania pokonała Holandię. Szok i w ogóle szał. Co było jednak najciekawsze w tym spotkaniu to miejsce, w którym oglądałem transmisję meczu z Charkowa. Proszę nie pytać mnie, czemu tak to zostało wszystko rozstawione. Samemu nie zadałem tego pytania obsłudze lokalu, niemniej całość działała w zadziwiający sposób. Transmisja wyświetlana była nie tylko na białym ekranie przy pomocy rzutnika, ale też na małym, stojącym tuż obok telewizorze, tak więc z miejsca, w którym siedziałem widać było dwa ekrany: duży i mały. To jednak nie wszystko. Na początku zdawało mi się, że oba ekrany wyświetlają dokładnie to samo i pogodziłem się z tym nadliczbowym ekstrawaganckim telewizorem, ale jak się okazało dźwięk komentarza zsynchronizowany był z dużym ekranem, gdzie wyświetlano obraz z rzutnika. Co więcej – najpewniej z powodu technicznych ograniczeń przesyłu obraz z rzutnika wyświetlany był z opóźnieniem w porównaniu z tym, co mogłem zobaczyć na małym ekranie. Mówiąc prościej – to, co widać było na telewizorze stano-

wiło przyszłość w porównaniu z tym, co widać było na dużym ekranie. Różnica wynosiła około 5 sekund (sprawdziłem to porównując czas wyświetlany na zegarach na obu ekranach). Oglądanie i kibicowanie, w tych szczególnych warunkach, nabrało nowego znaczenia. Już dawno zauważyłem, że komentator meczu nie jest tylko źródłem wspaniałych lapsusów językowych. Swoją intonacją dodaje transmitowanemu obrazowi emocji, które tracimy siedząc przed telewizorem, a nie na stadionowych trybunach. Dlatego też kiedy jedna z drużyn atakuje, mówi głośniej i szybciej, a ja, zwłaszcza kiedy mówimy o drużynie, której kibicuję, z emocji nie mogę praktycznie wytrzy-

mać. Co więc robiłem? Przy każdej ofensywnej akcji Duńczyków zerkałem w przyszłość na drugi ekran. To pozwoliło mi rozeznać się w sytuacji i kiedy moja uwaga ponownie koncentrowała się na dużym ekranie wszystko było już jasne. Nie byłem już wrażliwy na krzyki komentatora, znałem przyszłość, było więc spoko. Na dłuższą metę ten „dar” okazał się jednak męczący. Nic nie mogło mnie zaskoczyć, na każdy ruch którejkolwiek z drużyn byłem przygotowany, odebrało to więc kibicowaniu jakikolwiek smak. W jakimś stopniu ważna jest jednak ta wielka niewiadoma (która czasami jest małą niewiadomą), ostateczny wynik. O ile oczywiście ktoś nie powiedział wcześniej jak ma być. Drugi mecz tego dnia: starcie Niemców z Portugalią, obejrzałem już w innym lokalu. Ten mecz także był ciekawy, ale z innego powodu. Zgodzę się ze stwierdzeniem, że sport to dobra alternatywa dla wojny, ale też z wojną

ma wiele wspólnego. Na polu tej rywalizacji stawka czasami jest o wiele wyższa niż jakiś tam wynik i nie mówię tu tylko o awansie z grupy. Starcia reprezentacji narodowych to starcia różnych narodowych animozji czy uprzedzeń. Dla przykładu: felieton ten piszę w przededniu meczu, w którym polska reprezentacja zmierzy się z drużyną rosyjską. Jestem przekonany, że dla pewnej części Polaków, zwycięstwo naszych będzie rodzajem rewanżu za rozbiory, drugą wojnę, lata komunizmu czy Smoleńsk. Tamtego dnia, po starciu Holendrów z Duńczykami zmierzyć mieli się Niemcy i Portugalia. Pojawił się problem. Oczywiście w sporcie trzeba komuś kibicować, z kimś się utożsamić, tylko wtedy czas spędzony przed ekranem czy na stadionie nabiera jakości. Tylko komu w takim starciu kibicować? Niemcom? Niemców znamy aż za dobrze: znów rozbiory, druga wojna, nazizm, a w spadku nieustanna potrzeba poprawiania zachodnich polityków: nie ma polskich obozów zagłady! Nieźle sobie Niemcy nagrabili przez te wszystkie lata sąsiedztwa. Alternatywa też była słaba. Co ja właściwie wiem o Portugalii? Praktycznie nic. Możliwie, że znam nazwę ich stolicy, ale pewny nie jestem. Ostatecznie serca zgromadzonych w pubie kibiców były za Niemcami. Jednak jak się okazało, kibicowano z sercem, ale też z kompleksami. Siedzący obok mnie pan, po każdym okrzyku radości, który wydał na cześć reprezentacji naszego zachodniego sąsiada tłumaczył się: - Ja nie kibicuję Niemcom, kto to widział, ja kibicuję naszym dwóm Polakom! Chyba nie można wyobrazić sobie, by posłużyć się tu przykładem z Żeromskiego, bardziej rozerwanej sosny. Jednak co się właściwie stanie, kiedy nasi (ci bardziej nasi) odpadną, co niestety prędzej niż później nastąpi (obym nie miał racji [chociaż niestety mam]) i jedyną naszą alternatywą będą właśnie owi dwaj Polacy, którzy grają jak im Niemiec piłkę poda? Zwłaszcza, że nie raz już to polską nogą Niemiec egzekucję polskiej dumy i nadziei przeprowadził. I nic tak naprawdę nie zmienia, że Łukasz Podolski powie, że się nie cieszy, że nie celebruje. On gra dalej, a my nie. Polak Polaka bije. To też nie nowość. To też ma długą tradycję. Głęboką jak korzenie drzewa. Sosna, wprawdzie rozerwana, ale urwiska się trzyma.

59


Street photo

Fot. Damian Chrobak


61


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.