Kontrast czerwiec/lipiec 2014

Page 1


preview 4

Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka? publicystyka

8 Ważenie Teatru na Wagę Rozmowa z zespołem teatralnym TEATR NA WAGĘ. Zuzanna Bućko 12

XX i XXI wiek zaowocowały rozwojem kryminalistyki, której przedmiotem są między innymi techniczne metody i środki wykrywania przestępstw. Co za tym idzie, poszerzyło się spektrum możliwości związanych z badaniem autentyczności dzieł sztuki.

16

Wyobrażenia o życiowym spełnieniu zmieniły się, odkąd tradycyjny porządek codzienności zastąpił swobodny wybór sposobów na życie. Zaczęliśmy mówić innym językiem o związkach i intymności, otwierając debatę o kondycji współczesnego życia rodzinnego.

18

Recepta na fałszerstwo doskonałe

Marta Emilia Sakowska

Miłość i inne nieszczęścia

Aleksandra Drabina

Niewolnictwo XXI wieku

Wydawać by się mogło, że temat niewolnictwa już nas nie dotyczy. Ostatnie wystąpienie w obronie wolności, które odcisnęło się w świadomości społecznej zostało wygłoszone w latach sześćdziesiątych XX wieku. Ostatnie statystyki są zatrważające – około 3% ludzkości żyje w niewoli.

oglądalności i ewentualnego wyrażania swojej opinii. Świat się jednak zmienia.

30

Na granicy: Cieszyńska impresja

33

21 Konkurs Sfotografuj wiersz – zwierszuj fotografię

27

w najjaśniejszych barwach. Ludzie nie odrywają wzroku od ekranów komórek, pisanie listów do swych „drugich połówek” zlecają specjalistom, a nad „prawdziwe” związki przedkładają nieskomplikowaną miłość do systemów operacyjnych.

Ewa Kirsz

Gra o serial

Przez lata widz był w swoim zaangażowaniu w serial czynnikiem biernym, lecz koniecznym. Jego wpływ ograniczał się do podbijania słupków

Szymon Stoczek

Dokumenty szyte na miarę

Internet zmienił zasady gry we wszystkich dziedzinach życia. Problemy lokalne mają bezpośredni wpływ na kondycję zglobalizowanego świata.

Mateusz Stańczyk

37

„Wołają na mnie: »Giorgio«”

40

Ogień i szkło

44

Spichlerz w Galowicach – inny świat w zasięgu ręki

Przez lata poprowadził on na szczyty wielu artystów, samemu świętując również własne sukcesy i stał się źródłem inspiracji, które nie wyczerpuje się do dziś.

Wojciech Szczerek

Rozmowa z Pati Dubiel.

Magdalena Chromik

Muzeum Powozów Galowice to miejsce, o którym z pewnością wiele osób jeszcze nie słyszało, bo jest ono dość nowe – patrząc w kategoriach muzealnych.

Urszula Żebrowska-Kacprzak recenzje

48

film

24 Od Metropolis do wirtualnych romansów Przyszłość według Spike’a Jonze’a nie jawi się

Oto jest tylko kilka filmowych tropów, które spotkały się w Cieszynie przy okazji 16. Festiwalu Kino na granicy. Dać świadectwo całości festiwalu to jednak zajęcie ponad ludzką miarę.

kultura

Alicja Szymura

fotoplastykon

Karolina Kopcińska

Obrazy malowane dźwiękiem; Dzikość serca; Z siłą Torrenta; Z krainy błota w świat; Highway to Lock; W warszawskim stylu; Żyć nie umierać; Ekonomia lodu felietony

55

Magdalena Zięba, Filip Zawada, Michał Wolski, Marcin Pluskota street

56

Bartłomiej Jędrzejewski

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław

WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław

E-MAIL kontrast.wroclaw@gmail.com

WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Aleksandra Drabina, Konrad Janczura, Aleksander Jastrzębski, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Zuzanna Sroczyńska, Szymon Stoczek, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Magdalena Zięba FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Maciej Margielski, Patryk Rogiński KOREKTA Iwona Brzezowska, Katarzyna Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Karolina Słabolepsza, Weronika Szkwarek, Dorota Toman, Alicja Urban PR Agata Karaś Alicja Biaduń, Natalia Rybacka, Monika Sypniewska GRAFIKA Bogumiła Adamczyk, Katarzyna Domżalska, Dawid Janosz, Joanna Krajewska, Ewa Rogalska, Róża Szczucka, Wojciech Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska


Wstępniak (bez) sensu Joanna Figarska

Chodzenie po linie jest według mnie sztuką. Szukaniem równowagi i skupienia, które sprawia, że docieramy do swojej pestki, koncentrujemy się maksymalnie, dzięki czemu istniejemy tylko my: ja i lina. Nigdy nie chodziłam po linie i, biorąc pod uwagę mój paniczny lęk przestrzeni i wysokości, raczej tego nie zrobię. Zawsze jednak mogę poszukać równowagi na innej płaszczyźnie. Druga edycja ogólnopolskiego konkursu Sfotografuj wiersz – Zwierszuj fotografię, organizowanego przez Stowarzyszenie Młodych Twórców „KONTRAST”, jest dowodem na to, że niewielkimi kosztami można stworzyć ciekawy projekt, w którym będą chcieli wziąć udział młodzi artyści nie tylko z całej Polski, ale też z zagranicy. W tym roku do współtworzenia projektu udało się zaprosić uznanych i cenionych poetów i fotografów, którzy na potrzeby projektu użyczyli swoich tekstów i zdjęć. W najnowszym numerze miesięcznika można zobaczyć i przeczytać zwycięskie prace.

Na finałowym wernisażu, który odbył się we wrocławskim klubie „Firlej”, zagrał zespół Fairy Tale Show – kontrastowa osobowość miesiąca sprzed roku. Osobowością tego wydania jest natomiast wrocławski TEATR NA WAGĘ. Liczący ponad 50 osób zespół skupia wokół siebie młodych zapaleńców, a bilety na ich spektakle zazwyczaj są wyprzedawane. Warto także zwrócić uwagę na drugą rozmowę – wywiad przeprowadzony przez Magdalenę Chromik z artystką Patrycją Dubiel. Filip Zawada w swoim felietonie pisze za to, że na fotografiach istnieje: „Równowaga między umieraniem, w którym żyjemy i życiem, które nie istnieje bez śmierci”. Można ją jednak dostrzec także na innych artystycznych płaszczyznach. Chodzenie po linie. Nad przepaścią. Szukanie siebie poprzez koncentrację nad każdym wykonywanym ruchem. Szukajcie. W te wakacje. Koniecznie. kontrast miesięcznik

3


➢➢

preview film

Pożądanie

O

d 18 lipca będziemy mogli odkrywać, jak może się skończyć przypadkowe spotkanie dwójki ludzi. On – szczęśliwy mąż, ona – niezależna rozwódka. Fascynacja, z jaką obydwoje muszą się nagle

zmierzyć, jest nie do wytrzymania. Mimo że schemat jest prosty – palące, zakazane uczucie oraz kobieta i mężczyzna owładnięci swoimi pragnieniami – warto przyjąć Pożądanie jako propozycję Lisy Azuleos na dojrzałe, francuskie kino.

51. randka

51.

randka, niestety, okazuje się być katastrofalna w skutkach, gdyż obydwoje samotnych rodziców (Drew Barrymore i Adam Sandler) nie chce mieć ze sobą nic wspólnego. Jak to w komediach bywa, los chce, by spędzili ze sobą i swoimi rodzinami tydzień w tym samym kurorcie w Afryce. Na tym jednak nie koniec zbiegów okoliczności. Czy Rodzinne rewolucje będą miały happy end? Premiera 4 lipca.

Lepiej późno niż później

Bez białego

W

łoski dramat Czerwony i niebieski pokazuje szkołę średnią od podszewki – poznajemy ją przez pryzmat początkującego nauczyciela, starego profesora i niedostępnej dyrektorki. Tu nie ma pełnych zapału uczniów, którzy śpiewają i tańczą po kątach. Jest za to wypalenie zawodowe, starcie wyobrażeń z rzeczywistością i ryzyko utraty autorytetu. W kinach od 4 lipca.

Fot. materiały prasowe

W

yobrażając sobie seniora, często myślimy o flegamtycznej, pozmarszczonej postaci na wózku, która trzęsącymi się rękami próbuje zmienić kanał telewizyjny. Ten stereotyp obala Felix Herngren w filmie Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął. Gdy Allan staje się tytułowym stulatkiem, nie zjada potulnie tortu w domu opieki, uskarżając się na hemoroidy, ale właśnie wyskakuje przez okno i ucieka ku przygodzie. Czarna komedia pełna akcji (i sławnych postaci) pozwoli spojrzeć na życie z innej perspektywy. W kinach od 27 czerwca.

Red. Agata Karaś


➢➢

Morrissey o pokoju

O

d premiery ostatniego albumu Morrissey – Years of Refusal – upłynęło pięć lat. Wszyscy, którzy czekają na nową płytę artysty mogą odetchnąć z ulgą, ponieważ World Peace Is None of Your Business trafi na sklepowe półki już 15 lipca. Krążek w wersji podstawowej składa się z 12 utowrów. Jeśli jednak zdecydujemy się na zakup wersji deluxe, zyskamy aż 6 dodatkowych kompozycji. Album jest promowany aż przez 4 single, w tym utwór tytułowy. Za stronę produkcyjną jest odpowiedzialny Joe Chiccarelli, znany ze współpracy z Alanis Morissette i the Strokes.

preview muzyka

Przyjaciele i kochankowie

J

uż 15 lipca będzie można cieszyć się nową porcją muzyki od Marshy Ambrosius. Piosenkarka, songwriterka i producentka z Liverpoolu wydaje swój drugi solowy album Friends & Lovers, będący następcą Late Nights & Early Mornings z 2011 roku. Na krążku znajdzie się 16 kompozycji, w tym jedna bonusowa. Na płycie pojawią się także goście: Dr.Dre, Charlie Wilson, Skye i Lindsey Stirling. Friends & Lovers promuje singiel Run, do którego nakręcono również teledysk. Wydawnictwo Sony Music/RCA Records.

L

Niebo i Ziemia

egenda progresywnego rocka, goszcząca na światowych scenach już od 46 lat, powraca z nową płytą. 18 lipca zespół Yes wyda swój 21 studyjny album – Heaven & Earth, będący następcą Fly from Here z 2011 r. Na krążku po raz pierwszy usłyszymy w roli wokalisty Jona Davisona. Amerykański wokalista współpracuje z zespołem od 2012r. Zmiana zaszła także na stanowisku producenta. Tym razem za produkcję nie odpowiadaTrevor Horn, a RoyThomas Baker, znany ze współpracy m.in z Queen, Smashing Pumpkins, Alice Cooper czy Guns N` Roses. Na płycie znajdziemy osiem utworów, niektóre trwające aż 9 minut. Na oficjalnej stronie zespołu można już posłuchać fragmentu utworu Step Beyond.

G

Patrząc w mrok

ratka dla fanów fińskiej wokalistki Tarji Turunen, znanej głównie z zespołu Nightwish. 4 lipca z ciemności wyłoni się album Left in the Dark. Wydawnictwo powinno zainteresować najbardziej tych, którym przypadł do gustu poprzedni album wokalistki – Colours in the Dark z 2013r. Najnowsze wydawnictwo piosenkarki jest z nim ściśle powiązane. Znajdziemy na nim bowiem wersje demo, instrumentalne i akustyczne, wykonywane na żywo w radiu, utwory (wśród nich aż 5 dotychczas niepublikowanych) z Colours in the Dark. Na krążku znajdziemy 10 utworów. Warto też wspomnieć, że okładkę płyty wyłoniono z konkursu, w którym wzięli udział fani wokalistki. Red. Aleksander Jastrzębski

kontrast miesięcznik

5


➢➢

preview teatr

Sztukmistrze znów w Lublinie

N

ajsłynniejszy sztukmistrz w literaturze pochodził z Lublina, nic dziwnego, że również w Lublinie odbywa się największy w Polsce festiwal nowej sztuki cyrkowej, czyli Carnaval Sztuk-Mistrzów. Impreza organizowana od pięciu lat, co roku robiona jest z większym rozmachem. Stałymi punktami programu są: Wielka Parada Kuglarska, Urban Highline Festival (popisy współczesnych linoskoczków, spacerujących ponad lubel-

Z

wykle w całej Polsce jest tak, że w lipcu i w sierpniu życie teatralne niemal całkowicie zamiera. Odbywa się wprawdzie kilka znaczących festiwali, ale większość teatrów instytucjonalnych zostaje zamknięta z racji przerwy wakacyjnej. Kilka lat temu Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie postanowił przeciwdziałać tej tendencji i ożywiać życie teatralne latem za sprawą warsztatów i półkolonii dla dzieci i młodzieży. „Lato w teatrze” to program, którego celem jest stworzenie atrakcyjnej

Fot. materiały teatralne i prasowe

skimi ulicami) oraz występy buskersów, czyli ulicznych artystów cyrkowych. Tegoroczna edycja karnawału odbędzie się w dniach 23-27 lipca. Organizatorzy zapewniają, że miasto zostanie opanowane przez największych artystów nowej sztuki cyrkowej z całego świata. Wśród nowości festiwalowych znajdą się trzy premierowe produkcje: Szafa Show (producent Carnaval Sztuk-Mistrzów i Fundacja Sztukmistrze), „Małpa też człowiek” – spektakl cyrkowy, który będzie

efektem warsztatów dla małych i dużych mieszkańców miasta oraz przedstawienie akrobatyczno-taneczne Prometeusz (produkcji wrocławskiego Biura Festiwalu Impart 2016 i Agencji Artystycznej EVEREST). Podczas karnawału odbędzie się ponad 100 wydarzeń cyrkowych – pokazów namiotowych, koncertów, a przede wszystkim pokazów ulicznych, które sprawiają, że Lublin przez te kilka dni jest pełen magii, zabawy i cyrku.

oferty teatralnej dla dzieci i młodzieży spędzającej wakacje w swojej miejscowości. Dwutygodniowe warsztaty odbywają się w trzydziestu miejscowościach w całej Polsce od 28 czerwca do 31 sierpnia. Uczestnicy mają okazję poznać teatr od środka i pod okiem profesjonalnej kadry przygotować spektakl, którego dwa pokazy odbywają się na koniec warsztatów. Warsztaty są dla nich szansą na poznanie i samodzielne wykorzystanie teatralnego języka, a przede wszystkim na twórcze opowiedzenie o sobie. Zawodowi aktorzy, tancerze, scenogra-

fowie, pedagodzy teatru mogą podzielić się doświadczeniem zawodowym i zaprezentować swoje metody pracy, a także poznać potrzeby i wrażliwość młodej widowni. W tegorocznej edycji biorą udział m.in. Fundacja LALE. Teatr z Wrocławia, Teatr Polski we Wrocławiu, Wrocławski Teatr Lalek, Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie, Teatr „Bagatela” i Teatr Łaźnia Nowa z Krakowa, Teatr Lalek „Pleciuga” w Szczecinie, Teatr „Baj Pomorski” w Toruniu. Za sprawą programu Instytutu w całej Polsce powstaje trzydzieści niezwykłych premier teatralnych. Red. Marta Szczepaniak


➢➢ London calling

Z

a sprawą wydawnictwa Znak 22 maja odbyła się premiera oczekiwanej powieści Zadie Smith pt. London NW. Książka ta uchodzi obecnie za najbardziej przejmującą, a zarazem ironiczną historię o trzydziestolatkach, zamieszkałych w kulturowym tyglu północno – zachodniego Londynu. Ich różnorodne życiorysy łączy NW, kod pocztowy i miejsce pochodzenia, a w nieoczekiwanym momencie drogi czwórki szkolnych przyjaciół znów się ze sobą krzyżują.

Bakcyl Mastertona

N

a początku czerwca Dom Wydawniczy Rebis oddał do rąk czytelnika przekład wciągającej powieści Grahama Mastertona. Bohaterom Infekcji przyjdzie się zmierzyć z zagrożeniem, którego źródła leżą w mrocznej historii Ameryki. Wymordowani przed wiekami Indianie szykują współczesnym Stanom Zjednoczonym niebywałą apokalipsę. Z pozoru niewinna igraszka literacka zmusza do refleksji nad odpowiedzialnością za błędy popełnione przez przodków.

Pociąg ku Skandynawii

5

czerwca  Wydawnictwo Literackie zgotowało nie lada prezent dla fanów skandynawskich kryminałów. Akcja Wykolejonego rozgrywa się w najgorszych zakątkach Kopenhagi i najbardziej przerażających enklawach Sztokholmu. Michael Krefeld nie szczędzi słów uszczypliwej krytyki, wynikającej ze wzajemnych animozji obydwu narodów. Czytelnik w towarzystwie detektywa Ravnsholdta przemierza piekielne kręgi miast w poszukiwaniu zaginionej Maszy. Red. Elżbieta Pietluch

preview ksiażki

Poeta i mit

9

czerwca do księgarń trafiło studium o mitach. Wydana nakładem wydawnictwa Czarne książka Wiesława Juszczaka pt. Poeta i mit opowiada o prapoczątkach mitycznej rzeczywistości sprzed czasów „refleksyjnej samoświadomości”, która następnie odradza się w planie poetyckim każdej epoki – od elegii Rilkego, przez wiersze T.S. Eliota, aż do utworów Faulknera. Autor ukazuje związek między świadectwami literackimi a najstarszymi narracjami.

kontrast miesięcznik

7


Fot. Bartek Babicz


➢➢

osobowość numeru

Ważenie

Teatru na

Wagę

Dwa i pół roku działalności, sześć premier i stała widownia. Opis ten nie przypomina osiągnięć zespołu studentów, którzy wspólnie stworzyli zupełnie nowy, niezależny teatr na mapie Wrocławia. Z prezesem zarządu i dyrektorem artystycznym, Jakubem Skrzywankiem, oraz zespołem Teatru na Wagę rozmawia Zuzanna Bućko.

Z

uzanna Bućko: Teatr na Wagę to studencka inicjatywa, która po kilku latach działalności coraz widoczniej zaznacza swoją obecność na teatralnej mapie Wrocławia. Jakie były pierwotne cele „ojców założycieli”? Co udało się już osiągnąć, a co jeszcze przed Wami? Jakub Skrzywanek: Rzeczywiście Teatr na Wagę można określić mianem inicjatywy studenckiej, ale nie jest to według mnie określenie, którego powinniśmy się kurczowo trzymać. Teatr na Wagę od początku miał być grupą, która poprzez swoją twórczość chce pokazać, że ma coś do powiedzenia. Sprawa wieku czy środowiska jest tu drugorzędna. Obecnie z Teatrem na Wagę współpracuje lub współpracowało prawie 40 osób w wieku od 20 do 30 lat. Są to ludzie o bardzo odmiennym wykształceniu, nie tylko artystycznym, reprezentujący różne środowiska, ale

i pojęcia czy estetyki w sztuce. I myślę, że to największy sukces, który w te dwa i pół roku udało nam się osiągnąć. Stworzenie swoistego inkubatora, w którym młodzi ludzie mają szansę prezentować wykreowaną przez siebie recepcję rzeczywistości, która ich otacza, mówić o sprawach, które są dla nich interesujące i warte wypowiedzenia się. Za nami sześć premier, z których cztery były również pierwszymi przedstawieniami zupełnie nowych tekstów, napisanych specjalnie dla nas, również przez młodych twórców. Jeden wydaje mi się szczególnie ciekawy, bo powstał jako konsekwencja przeprowadzonego przez nas konkursu na dramat lub jednoaktówkę „Debiut na Wagę”, w którym bardzo szacowne jury pod przewodnictwem dra Piotra Rudzkiego wybrało tekst Symulakra Mateusza Bobowskiego, spośród prawie setki nadesłanych do nas dramatów debiutantów z całej Polski. Myślę więc, że przez te niespełna trzy

sezony udało nam się rzeczywiście zaistnieć w pewnych środowiskach we Wrocławiu. Pokazać, że niezależna grupa młodych ludzi, bez jakiegokolwiek wsparcia finansowego czy merytorycznego, jest w stanie stworzyć organizm, który może przyciągnąć niemałą publiczność i prezentować teatr ciekawy, który również ma coś do powiedzenia. Niestety, w dalszym ciągu naszym największym problemem są zaplecze i finanse, miasto Wrocław czy Europejska Stolica Kultury 2016, która niechętnie patrzy na grupy tego typu. Sam wielokrotnie usłyszałem stwierdzenie, że wspomniane wyżej organizacje boją się wspierać tak młode grupy, bo przecież nie mają pewności, że te zaraz się nie rozpadną. Filozofia ta dla mnie jest zupełnie nielogiczna, bo przecież nie dając wsparcia, powoduje się, że te grupy po prostu po pewnym czasie, rozczarowane, umierają, bo nie mają szansy na jakikolwiek rozwój, pójście dalej. Na kontrast miesięcznik

9


szczęście dzięki wsparciu naszych partnerów, jak choćby Wrocławski Klub Anima czy Stowarzyszenie Dobra Inicjatywa, jakoś w dalszym ciągu udaje nam się przetrwać, mając nadzieję, że wiatry w urzędzie miejskim czy ESK zmienią się na bardziej pomyślne dla nas. A my tymczasem po prostu będziemy robić to, co dotychczas. Co było bodźcem do założenia własnego teatru? Czuliście brak lub niedosyt w dotychczasowej ofercie teatralnej Wrocławia? Inspiracją do powstania Teatru na Wagę nie był brak czegokolwiek, ale potrzeba wypowiedzi artystycznej. Zauważyłem, że jest wokół mnie wielu ludzi, którzy szukają miejsca, gdzie mogliby tworzyć. Nie myliłem się, każdego roku zgłaszają się do nas dziesiątki Fot. Bartek Babicz

młodych osób, które chciałyby z nami współpracować. Choć zawsze jesteśmy dla każdego otwarci, oczywiście nie mamy możliwości, czysto organizacyjnej, przyjąć każdego. Wydaje mi się jednak, że udało się stworzyć zespół bardzo kreatywnych młodych ludzi, którzy z wielką pasją, ale też i profesjonalnie, tworzą teatr, który nie tylko dla osób młodych może być bardzo interesujący. Jacy są ludzie działający w Teatrze na Wagę? Przede wszystkim bardzo różnorodni. Tak jak już wspominałem wcześniej, osoby te są w różnym wieku, pochodzą z różnych stron Polski, na co dzień robią zupełnie inne rzeczy. To sprawia, że nie można o Teatrze na Wagę mówić jako o teatrze, który ma jedną wspólną

recepcję, podąża jedną drogą. Najważniejsza dla mnie była i jest nadal różnorodność. Osobiście bardzo cieszy mnie, że w skończonym ostatnio sezonie mieliśmy do czynienia z premierami dwóch debiutujących młodych reżyserów, Katarzyny Pergoł i Sary Siomkajło, ich estetyka, język teatru zupełnie różni się bowiem od mojego, prezentowanego wcześniej na deskach Teatru, co sprawia, że staje się on coraz bardziej różnorodny, a co za tym idzie bogatszy, ciekawszy. Macie za sobą kilka premier. Z której z nich jesteście najbardziej dumni? Na to pytanie trudno mi jest odpowiedzieć, gdyż cztery z sześciu reżyserowałem osobiście. Oczywiście jestem dumny z każdej kolejnej premiery, bo jest ona efektem bardzo


jakieś plenerowe czytania dla wrocławian. No i oczywiście premiery. Wszystko jeszcze jest w fazie planowania, choć mogę już zdradzić, że do repertuaru wejdzie w przyszłym sezonie spektakl muzyczny lub komedia, której jeszcze u nas nie było. Już teraz bardzo serdecznie wszystkich zapraszam - także na spektakle repertuarowe, który ruszą już od października. O wszystkim z pewnością będzie się można dowiedzieć na naszym fanpage’u na Facebooku. Joanna Krawczyk (aktorka) Teatr na Wagę to ludzie, którym „się chce”. Teatr na Wagę, bo jest na niego miejsce. We Wrocławiu jest wciąż mnóstwo przestrzeni dla teatru alternatywnego. Teatr na Wagę sprawił, że nie przestałam się zastanawiać nad tym, co i w jakim stopniu pociąga mnie w teatrze. Przypomniał mi, że najcenniejsze i najpiękniejsze w aktorstwie jest poszukiwanie. Teatr na Wagę, gdy zapominam o tych wszystkich istotnych rzeczach, które wymieniłam wcześniej. Teatr na Wagę zawsze – i kropka.

ciężkiej pracy całego zespołu i walki z wieloma przeciwnościami, choćby finansowymi czy organizacyjnymi. Myślę, że wszystkie spektakle, które mamy obecnie w repertuarze, są naprawdę interesujące, a planowane na przyszły rok premiery, mam nadzieję, okażą się jeszcze lepsze. Który moment w tworzeniu własnej grupy teatralnej był dla Was najtrudniejszy? Uważam, że można wyróżnić dwa takie momenty, pierwszy to oczywiście początki. Od pomysłu, który zaszczepił się w mojej głowie, poprzez znalezienie miejsca, aktorów, a kończąc na uzyskaniu jakichkolwiek funduszy na stworzenie pierwszego spektaklu... Jest to naprawdę bardzo trudne i pracochłonne. Pamiętam, że pomysł na Teatr przyszedł w październiku czy listopadzie 2011 roku, a pierwsza premiera odbyła się dopiero na przełomie maja i czerwca 2012. I cały ten okres był bardzo wyczerpujący. Przekonanie przyszłych partnerów, współpracowników, że osoby bez wcześniejszego doświadczenia chcą stworzyć teatr, było bardzo trudne. Na szczęście się udało. Kolejny

trudny etap, o którym można powiedzieć, uważam, że występuje obecnie. Dotarliśmy do momentu, w którym mamy stałą widownię, zgrany, interesujący zespół, ale nie mamy choćby własnej placówki, swojego miejsca. Oczywiście taki teatr jak my, a tak naprawdę żaden, nie jest w stanie sam się utrzymać, potrzebne jest więc dofinansowanie, o które coraz śmielej zaczynamy walczyć, choćby przez założenie przez nas stowarzyszenia, a przy tym uzyskanie osobowości prawnej, potrzebnej do składania projektów o różne granty. Jak planujecie dalszą działalność? Przede wszystkim planujemy przetrwać i działać dalej. To nasz cel podstawowy, w ostatnich dniach udało nam się pozyskać pieniądze na kolejną edycję konkursu „Debiut na Wagę”, z czego oczywiście bardzo się cieszymy. Czekamy też z niecierpliwością na rozstrzygnięcie dotacji z mikrograntów ESK, w których walczymy o minimalne choćby dofinansowanie cyklu czytań, które bardzo prężnie organizowaliśmy w roku 2013. Mamy nadzieję, że pozyskamy te środki i jeszcze podczas wakacji uda nam się zorganizować

Alicja Pyziak (aktorka) Teatr na Wagę to dla mnie grupa wsparcia i forma psychoterapii. Teatr na Wagę, bo przyjęli mnie z otwartymi ramionami, złapałam bakcyla i nie chcę wyzdrowieć. Teatr na Wagę sprawił, że kolejne niepowodzenia związane ze ścieżką rekrutacyjną szkół teatralnych w Polsce nie bolą już tak bardzo, bo robię dokładnie to, o czym marzyłam mimo braku wykształcenia. Teatr na Wagę, gdy rozstajesz się z facetem, a w lodówce jest tylko światło. Teatr na Wagę zawsze kończy nad ranem. Malwina Stępińska (aktorka) Teatr na Wagę to moje drugie, zaraz po domu, ulubione miejsce. Tu spotykają się i współpracują ze sobą utalentowani i ciekawi ludzie, których łączą wspólne pasje, przede wszystkim teatr. Tu można dać upust emocjom, rozwijać swoje zdolności artystyczne. Tu rodzą się przyjaźnie, powstają niebanalne i ciekawe projekty. Tu w powietrzu unosi się magia. To tu można uciec z szarej rzeczywistości do świata wyobraźni, zmysłów i kolorów. Dominik Fraj (aktor) Teatr na Wagę to trampolina dla młodych twórców teatru. Magnes przyciągający kreatywnych ekscentryków, potrafiących stworzyć wspólnie niepowtarzalną jakość. kontrast miesięcznik

11


Recepta

na fałszerstwo doskonałe Marta Emilia Sakowska

I

nwestowanie w sztukę to niewątpliwie opłacalna i stabilna lokata kapitału. Jeśli wiąże się z zakupem znanych dzieł mistrzów pędzla, to nie ma złudzeń – kupujący wraz z upływem czasu może jedynie zyskać, bo wartość obrazu wzrasta. Problem pojawia się jednak, gdy prywatni kolekcjonerzy lub instytucje kultury padają ofiarami oszustw i stają się właścicielami nie oryginalnych utworów malarskich, a zręcznie sporządzonych falsyfikatów. XX i XXI wiek zaowocowały rozwojem kryminalistyki, to jest nauki, której przedmiotem są między innymi techniczne metody i środki wykrywania przestępstw. Co za tym idzie, poszerzyło się spektrum możliwości związanych z badaniem autentyczności dzieł sztuki. W celu analizy prawdziwości utworu malarskiego wykorzystuje się na przykład metodę podczerwieni, bazującą na tym, że pigmenty w świetle dziennym zachowują się inaczej niż pod wpływem promieniowania podczerwonego, które pozwala dostrzec szkice znajdujące się pod warstwami farby. Spektroskopowe badanie podłoża wykorzystywane jest natomiast dla określenia wieku klejów, werniksów i spoiw i w konsekwencji stwierdzenia epoki historycznej, z której się wywodzą. Do tego dochodzi prześwietlanie płótna promieniami UV i analiza mikroskopowa dzieła, Ilustr. Joanna Krajewska

umożliwiająca obserwację spękań struktury farby i tego, czy wyżłobienia utworzyły się naturalnie, czy zastosowano środki chemiczne w celu postarzenia obrazu. Istnieje wiele innych sposobów badania autentyczności dzieł sztuki, niektóre z nich dopiero raczkują, ale dają pozytywne prognozy na przyszłość. Dlaczego taki katalog metod ujawniających fałszerstwo nie jest wystarczającą przestrogą dla popełniających to przestępstwo? Odpowiedzi na to pytanie jest kilka. Zanim dojdzie do analizy kryminalistycznej obrazu, ktoś musi podważyć jego autentyczność. Zdarza się to sporadycznie: po pierwsze ze względu na genialne zdolności manualne oraz wiedzę teoretyczną fałszerzy, po drugie przez małą wnikliwość i często niewiedzę koneserów malarstwa oraz chęć zysku ekspertów potwierdzających autentyczność obrazów. W Polsce uprawnionym do dokonania ekspertyzy dzieła stwierdzającej jego oryginalność jest między innymi antykwariusz. Osoba, która chce prowadzić antykwariat, nie musi spełniać szczególnych wymagań, jeśli chodzi o posiadanie wiedzy teoretycznej z zakresu historii sztuki. Dodatkowo wystawienie certyfikatu autentyczności jest opłacalne zarówno dla osoby prowadzącej sklep z antykami, jak i wnioskującego o dokonanie oceny, stąd nawet przy pojawiających się


◉

publicystyka

wątpliwościach co do prawdziwości dzieła z reguły wydawane są pozytywne opinie. Fałszerz stwarza zagrożenie dla pewności obrotu dziełami sztuki. Należałoby się jednak na chwilę zatrzymać i zastanowić: czy oprócz tego, że według porządku prawnego jest on zwykłym przestępcą, nie jest też geniuszem? Czy nie trzeba być genialnym, żeby odtworzyć dzieło sprzed trzech wieków w taki sposób, że często tylko przypadek decyduje o przeprowadzeniu analizy jego autentyczności? Motywy działania przestępców należących do tej grupy są różne: chęć zysku lub ośmieszenia krytyków szydzących z ich autorskiej twórczości czy po prostu potrzeba stworzenia falsyfikatu w miejsce oryginału, który to zdobywają na własność. Najbardziej znani zanim podjęli się kopiowania obrazów, stali się ponadprzeciętnymi chemikami – odtwarzali w swoich pracowniach farby składem odpowiadające używanym w wiekach poprzednich, tworzone na bazie pigmentów naturalnych, a nie syntetycznych stosowanych w XX wieku. Ponadto latami dogłębnie poznawali techniki mistrzów, włączając w to nawet odtworzenie ruchów pędzla. Jedno z największych fałszerstw doby powojennej, cieszące się dużym rozgłosem medialnym, należało do Hana van Meegerena. Holender lubował się w sztuce krajowych mistrzów pędzla, w tym Vermeera, i raczej nie podążał za nowymi trendami w malarstwie, wzorując się na twórczości dawnej. Krytykowany przez ekspertów za odtwórcze podejście, w tym przez autorytet, jakim był Abraham Bredius, organizował wystawy cieszące się uznaniem wąskiego grona odbiorców. Zarzuty braku innowacyjności w twórczości stawiane przez znawców tak bardzo ubodły malarza, że postanowił spełnić ich oczekiwania i namalować „nowości”. Uczniowie w Emaus, Muzykująca kobieta, Kobieta czytająca nuty i inne płótna autorstwa van Meegerena, na których zbił majątek, miały, według podrabiającego, zostać namalowane w XVII wieku przez Vermeera i przez długi czas pozostawać nieujawnione w zbiorach arystokratycznych rodzin. Następnie Meegeren na ich prośbę sprzedawał przez pośredników falsyfikaty domom aukcyjnym. Nikt nie podważał ich oryginalnego pochodzenia, nawet wspomniany Bredius, specjalista od XVII-wiecznej sztuki, żywo opisywał ujawniane obrazy, potwierdzając ich autentyczność. Talent Megeerena szczególnie docenili naziści – w zbiorach Hermanna Göringa znalazł

kontrast miesięcznik

13


się między innymi obraz Chrystus i jawnogrzesznica. Dopiero 29 października 1947 roku na wokandzie sądu w Amsterdamie pojawiła się sprawa fałszerza. Proces poprzedzało dwuletnie śledztwo, zapoczątkowane odnalezieniem w kopalni soli w Austrii zbioru dzieł ukrytych przez hitlerowców w 1945 roku. Były tam płótna Velázqueza, van Dycka i innych mistrzów oraz nieznane dotąd dzieło zatytułowane Chrystus i jawnogrzesznica sygnowane nazwiskiem Vermeera. Allied Art Comission, czyli komisja zajmująca się odnajdywaniem antyków zrabowanych przez hitlerowców, rozpoczęła poszukiwania osoby, która sprzedała pracę holenderskiego twórcy Göringowi, aby oskarżyć ją o kolaborację z wrogiem. Ustalono, że odpowiedzialnym za to bezpośrednio był Meegeren. Dopiero postawiony przed sądem, wybierając mniejsze zło, przyznał się do fałszerskiej działalności i na prośbę sądu ujawnił swoją technikę, malując kolejny obraz w stylu Vermeera. Został skazany za fałszerstwo na rok pozbawienia wolności, ale osiągnął swój cel – ujawnił niekompetencje krytyków, to on był Vermeerem XX wieku. Z innych pobudek, bo raczej czysto finansowych, działał niemiecki fałszerz Wolfgang Fischer znany jako Wolfgang Beltracchi. Przyjmuje się, że skazany w 2010 roku na 6 lat pozbawienia wolności artysta sfałszował dzieła około 50 twórców, takich jak Max Ernst czy Heinrich Campendonk. Policja odkryła jedynie 58 podróbek obrazów, jednak fałszerz przyznaje, że stworzył ich ponad 100. Zarobił na tym ponad 40 mln dolarów, wystawiając na próbę dobre imię znawców sztuki, takich jak Werner Spies. Krytyk, o autorytecie dorównującym wspomnianemu Brediusowi, wykazał się porównywalną niekompetencją – nie dość, że nie podważył autentyczności obrazów, to jeszcze napisał eseje doceniające kunszt twórcy. Beltracchi prześmiewczo wypowiadał się o marszandach, którym do kupienia podrobionego dzieła wystarczył jedynie certyfikat autentyczności. Bezczelnie genialny malarz, świadomy swego talentu, otwarcie mówił o łatwości, z jaką popełniał przestępstwo fałszerstwa – Rembrandta czy Leonarda kopiował w ciągu dwóch dni. Wątpliwe jest to, czy ten twórczy umysł był świadomy, że popełnia czyn karalny. Na pewno znając przepisy karne, powinien mieć taką świadomość, jednak pozostając artystą, twierdził, że tworzy nowe, własne dzieła, a nie zwykłe kopie. Był jednak przekonany o tym, Ilustr. Joanna Krajewska

że to właśnie nazwisko, którym sygnował obrazy, a nie technika czy kunszt, z jakim zostały wykonane, stanowiły o ich wartości w oczach krytyków. Miał poniekąd rację, bo po ujawnieniu przestępstw te namalowane przez niego zostały uznane za bezwartościowe. Podobne podejście do tematu twórczości fałszerskiej ma Geert Jan Jansen – jeden z najwybitniejszych współczesnych fałszerzy. Twierdzi on, że skoro muzyk ma prawo grać z nut i odtwarzać utwory znanych kompozytorów, to powinno się cenić również umiejętność artysty podrabiającego, którego warsztat malarski dorównuje warsztatom mistrzów pędzla. Przyczyny jego przestępczej działalności miały charakter czysto finansowy. Galeria Jacob & Raam, której ten holenderski malarz i historyk sztuki był właścicielem, tonęła w długach. Aby wyjść na prostą, Jansen niegdyś kopiujący dzieła mistrzów w celach czysto naukowych zaczął

je sprzedawać. Rozpoczął od drobnych rysunków, za które otrzymywał niewielkie sumy, aby ostatecznie wypuścić na rynek około tysiąca podróbek, oszukując tysiące ekspertów na świecie. Później już nie chciał fałszować dla samego oszustwa – całą przyjemność czerpał z opanowania warsztatu artysty, którego kopiował, a że przynosiło to znaczne dochody, łączył przyjemne z pożytecznym. Ten proceder trwał przez lata, a zakończył się w 1994 roku, kiedy do drzwi Jansena zapukała policja. Został skazany na pół roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na pięć lat. O zakończeniu jego przestępczej działalności zadecydował przypadek, a nie krytycy sztuki – gdy w 1994 roku zaproponował galerii monachijskiej obraz Chagalla, na podrobionym certyfikacie autentyczności widniał błąd ortograficzny. Po dokonaniu ekspertyzy dzieła Towarzystwo Chagallowskie jednoznacznie orzekło o fałszerstwie doskonałym.


Falsyfikaty znajdują się w zbiorach większości muzeów. W Polsce najczęściej kopiowanymi krajowymi twórcami są Fałat, Nowosielski i Kossak. Nie da się pominąć podrobienia dzieła Claude’a Moneta Plaża w Pourville z 2000 roku. Zostało ono sfałszowane przez mężczyznę, który wcześniej przychodził do poznańskiego muzeum i dzięki życzliwości muzealników tworzył szkice obrazu w celu „usprawnienia swojego warsztatu”. Było to tylko pretekstem – spędzając godziny przed płótnem Moneta zapoznał się z rozmieszczeniem kamer i wszystkich zabezpieczeń, po czym wykorzystując chwilę nieuwagi pracowników muzeum, wyciął oryginał z ram i na dwustronnej taśmie wkleił sporządzoną w domu kopię. Zrobił to z czystego fanatyzmu i pragnienia posiadania go dla siebie. Dopiero po upływie tygodnia zorientowano się, że oryginał zniknął. Odnaleziono go po blisko 10 latach – i to przez przypa-

dek. Policjanci znaleźli ukryte w szafie dzieło, przeszukując mieszkanie fałszerza w zupełnie innej sprawie. Genialny fałszerz to doskonały teoretyk, utalentowany malarz i dobry obserwator. Żyłka przedsiębiorczości oraz analityczne umysły podrabiających dzieła, a także dyletanctwo i lenistwo krytyków sprawiają, że fałszowanie sztuki staje się zdecydowanie bardziej dochodowe niż inwestowanie w nią. Kryminalistyka wciąż się rozwija, jednak rozwój ten jest uważnie obserwowany przez fałszerzy. Ponadto znawcy sztuki z biegiem czasu niejednokrotnie tracą zapał do jej studiowania i zamiast wykonać fachową ocenę dzieła, oklaskami kwitują podrobione obrazy. Przyjmuje się, że w muzeach połowa z eksponatów to falsyfikaty. Statystyki te jeszcze wzrosną, jeśli z genialnymi fałszerzami nie zaczną konkurować genialni znawcy sztuki.

kontrast miesięcznik

15


Miłość i inne nieszczęścia

Związek i rodzina wobec wyzwań współczesności

Wyobrażenia o życiowym spełnieniu zmieniły się, odkąd tradycyjny porządek codzienności zastąpił swobodny wybór sposobów na życie. Maleje skłonność do podejmowania zobowiązań, a rośnie standard dostatniego i szczęśliwego bytu. W oczach młodych dorosłych rodzina zupełnie zmienia dotychczasowe znaczenie. Zaczęliśmy mówić innym językiem o związkach i intymności, otwierając debatę o kondycji współczesnego życia rodzinnego. Aleksandra Drabina

S

posoby organizacji wspólnego życia przekształciły się, od kiedy zasadniczym przeobrażeniom uległo myślenie o ich fundamencie, czyli miłości. Motorem tworzenia i podtrzymywania więzi rodzinnych są wzajemne relacje oparte na emocjach. Rewolucję postrzegania uczuć i związków opisuje socjolog, Anthony Giddens, w swojej książce Nowoczesność i tożsamość. „Ja” i społeczeństwo w epoce późnej nowoczesności. Nowy typ zależności uczuciowych między ludźmi nazywa „czystą relacją”, do której, jak twierdzi, zbliżają się nowoczesne trwałe związki seksualne, małżeństwa oraz przyjaźnie. Intymność i romantyczność, nadal obecne przy powstawaniu związku, zyskują inny wymiar. Według Giddensa jest to związane z tendencjami spadku znaczenia tradycyjnych powinności i zobowiązań partnerów na rzecz dostrzegania wartości więzi we wzajemnym oddaniu, zaufaniu, czerpaniu Ilustr. Ewa Rogalska

obopólnych korzyści i satysfakcji oraz budowaniu wspólnej tożsamości. „Czystość” relacji ma polegać na dobrowolności pozostawania w intymnej bliskości i ufnym planowaniu wspólnej przyszłości. Mniej ważne staje się instytucjonalne utwierdzenie takiego związku, bardziej istotne zaś znaczenie i doniosłość, jakie nadają mu sami partnerzy. Wówczas, gdy określamy bliską relację jako ważną, dbamy o jej utrzymanie, rozwój i poświęcamy swoją uwagę, włączamy ją w gamę elementów budujących całą naszą tożsamość. Związek jest jednym z aspektów, na które składa się nasze „ja”. Tym samym na całokształt tego, kim jesteśmy, składają się także osoby, z którymi pozostajemy blisko związani. Zmiany sposobu rozumienia uczuć i międzyludzkich relacji dokonują się nie tylko w mikroskali codziennej egzystencji. Postępująca indywidualizacja, atomizacja więzi, a nawet rozwijający się kapitalizm reorganizują społeczny ład, w tym reguły rządzące wyborami

dotyczącymi związków i życia rodzinnego. To tylko niektóre czynniki globalne wpływające na przeobrażenia postrzegania tych kategorii. Ich definicje wciąż są aktywnie kształtowane w debacie publicznej, co można dostrzec, obserwując toczące się na naszych oczach medialne dyskusje publicystyczne i polityczne. Wypracowanie nowych pojęć i powtórne określanie granic ich znaczeń opierają się na ciągłych negocjacjach, nieustających sporach i kompromisach na przestrzeni prawa, moralności i wolności jednostek. Miłość przechodzi w ten sposób ze sfery osobistej do publicznej – stwierdza znany polski socjolog, Tomasz Szlendak. W książce Architektonika romansu. O społecznej naturze miłości erotycznej opisuje proces społecznego konstruowania sposobów myślenia i działania w sferze intymnych międzyludzkich relacji. Przekrojowa socjologiczna analiza jednego z najbardziej istotnych wymiarów naszego życia pozwala spojrzeć na nie z szerszej perspektywy oraz dostrzec wielość i złożoność kontekstów, w jakie jest uwikłana miłość. Na co dzień nie zastanawiamy się przecież, czy pośrednio na to, jacy teraz jesteśmy i jak tworzymy nasze relacje, wpłynęły dzieje


historyczne, zmiany obyczajowe, a nawet perturbacje na globalnej scenie politycznej. Pojmowanie rodziny, miłości i związków ukształtowała długa droga poprzez utopię wiktoriańskich ideałów aż do „czystej relacji”, w której wszystko przestaje być proste i jednoznaczne. Podstawowe definicje rozszerzają się i zmieniają znaczenie głównie za sprawą rewolucji w sferze seksu, ról płciowych i ekonomii życia codziennego. Nie istnieje już jedno, właściwe pojęcie rodziny. Jej wizerunek uległ przekształceniu, gdy w jego ramy włączono nowe formy. Dziś możemy do takich modeli zaliczyć między innymi: patchworkową rodzinę-układankę złożoną z osób, połączoną specyficznymi więziami związanymi z wychowywaniem wspólnych dzieci; samotne rodzicielstwo; związek „nomadyczny”, w którym dwie, najczęściej bezdzietne, osoby żyją daleko od siebie i jedynie się odwiedzają; DINKS (double income, no kids), który opiera się na nieformalnej umowie dotyczącej nieposiadania dzieci i skupienia się na samorealizacji partnerów. Jako odmianę rodziny można traktować nawet kręgi przyjacielskie z całym bogactwem możliwości wewnętrznych powiązań. Oczywiście to tylko kilka przykładów, wszystkich nie sposób wymienić, bo współcześnie ukształtowane relacje międzyludzkie mogą się różnić tak, jak odmienne są uczucia, którymi obdarzamy bliskich. Obecnie żadnej

z powstałych form więzi nie możemy wyrzucić poza granice definicji rodziny, jeśli tylko osoby tworzące dany związek tak się określają. Mnogość dostępnych opcji wyboru, niegdyś postrzegana jako pierwszy krok do rozkładu rodziny, okazała się kolejnym stadium jej ewolucji. Rozpad w istocie dotyczył jedynie podważenia idei tradycyjnego wzorca i zmiany jego statusu z panującego na partycypujący. Krystyna Slany w Alternatywnych formach życia rodzinnego jako konsekwencję opisanych procesów wskazuje wyłonienie się w nowym porządku społecznym zarysu postrodzinnej familii, w której coraz większą rolę odgrywają czynniki ekonomiczne oraz kalkulacja zysków i strat, zarówno w sferze materialnej, jak i emocjonalnej. Ta sama autorka opisuje również kolejny mechanizm dotyczący współczesnych związków – traktowanie relacji jako pewnego społecznego kapitału, w który inwestują partnerzy. Muszą być oni pewni, że dzięki utrzymywaniu więzi otrzymają lub powiększą pewien rodzaj cennych zasobów. Mogą to być zarówno satysfakcja, szczęście, uczuciowe spełnienie, jak i zabezpieczenie finansowe czy potencjał posiadania dzieci, a nawet zyskane znajomości, członkostwo w grupach społecznych i związane z nim przywileje. Metamorfoza statusu i definicji rodziny to produkt globalnych przemian dokonujących się na przestrzeni lat i tworzących nowoczesne społeczeństwo, w którym najistotniej-

szą rolę odegrały przede wszystkim: zatarcie granic ról płciowych, podniesienie poziomu życia, nacisk na wartości ekonomiczne, kult samorealizacji i racjonalności. Przeobraził się sposób postrzegania związków i nadawane im znaczenia. Statystyki pokazują spadek współczynnika dzietności, opóźnienia decyzji o ślubie oraz o urodzeniu dzieci, rozpowszechnienie i utrwalenie się kohabitacji jako alternatywy dla życia małżeńskiego. Notuje się kryzys tradycyjnych form zakładania i organizacji rodziny oraz wzrost akceptacji i popularności nowych jej form, zwłaszcza wśród młodych dorosłych. Ci coraz częściej decydują się na bycie ze sobą „na kocią łapę”, samotne życie singla lub pozostawanie przez dłuższy czas na utrzymaniu rodziców i odwlekanie rozpoczęcia samodzielnego bytu. Granice społecznej akceptacji są plastyczne, oczekiwania dotyczące bycia najlepszym w każdej sferze życia rosną. Dziś trzeba nieustannie iść na kompromis, zdecydować, na czym się skupić, a co odłożyć na później lub z czego zrezygnować. Najczęściej jednak stawia się na rozwój zawodowy, realizację planów i marzeń. Od młodych słyszymy, że najpierw należy się „dorobić”, zbudować status, by móc zapewnić związkowi czy rodzinie dobre warunki do utrzymania i pielęgnowania więzi. Zawiązanie relacji i decyzje o podjęciu zobowiązań są obarczone ryzykiem, bo sporo można zyskać, ale też dużo stracić.

kontrast miesięcznik

17


S

łowo „niewolnictwo” poprzez silne konotacje historyczne kojarzy się ze zjawiskiem minionym. Kinematografia i sztuka zaangażowana, dążąc do rozliczenia z problemem, ukształtowały obraz, który łączy się z wyobrażeniem czarnoskórych więźniów z czasów przedsecesyjnych. W tamtym okresie kupujący mógł nabyć całkowite prawa do niewolnika, stając się równocześnie panem jego życia i śmierci. Nagminne było używanie wobec zakupionych osób przemocy fizycznej i psychicznej. Byli karani za wszystko, często w sposób okrutny, mający drastycznie przeciwdziałać potencjalnym próbom ucieczki. Stawali się ubezwłasnowolnieni, nie dostawali też za swoje posługi wynagrodzenia. Najczęściej otrzymywali jedynie porcję jedzenia wystarczającą na przeżycie oraz miejsce w baraku, w którym mogli odpocząć po wycieńczającej, kilkunastogodzinnej pracy.

Ilustr. Dawid Janosz


Niewolnictwo XXI wieku Wydawać by się mogło, że temat niewolnictwa już nas nie dotyczy. Ostatnie wystąpienie w obronie wolności, które odcisnęło się w świadomości społecznej, zostało wygłoszone w latach sześćdziesiątych XX wieku. Martin Luther King zwracał w nim uwagę na kwestie wykluczenia, rasizmu i wyzysku. Niestety, obecnie te problemy społeczne wciąż pozostają aktualne. Ostatnie statystyki są zatrważające – około 3% ludzkości żyje w niewoli. Alicja Szymura

Niestety współcześnie kwestia niewolnictwa wciąż pozostaje nierozwiązana. Kevin Bales, współzałożyciel organizacji Free the Slaves, dąży do uświadomienia opinii publicznej o rozległości zjawiska handlu ludźmi. Proceder ten stał się obecnie problemem globalnym. Można go określić jako stan, w którym wobec jednostki stosuje się przemoc fizyczną i psychiczną, w wyniku czego traci ona wolną wolę oraz możliwość wyboru. Często dochodzi także do degradacji psychicznej ofiary, która po pewnym czasie nie potrafi funkcjonować w dawnej rzeczywistości. W momencie, w którym problem niewolnictwa stał się kwestią globalną, socjologowie i psychologowie społeczni postanowili odnaleźć jego cechy uniwersalne. Należy zaznaczyć, że pod jedną nazwą kryje się wiele aspektów tego, co w wielu państwach ma rangę przestępstwa. W grę wchodzi między innymi handel ludźmi na czarnym rynku. Sprzedaje się ich jako przymusowych robotników, na rynek usług seksualnych lub jako dawców organów. Gałęzi tej działalności jest wiele, a każda z nich jest bardzo dochodowa. Według źródeł Międzynarodowej Organizacji Pracy szacowany przychód organizacji zajmujących się handlem ludźmi to około 32 bilionów dolarów rocznie. Pierwsza uniwersalna cecha szeroko pojętego problemu niewolnictwa to opłacalność ekonomiczna. Korporacje amerykańskie i eu-

ropejskie już jakiś czas temu przeniosły swoje produkcje do Azji Południowej i Południowo -Wschodniej. Powstałe tam fabryki wykorzystują robotników przymusowych. Najczęściej tanią siłę roboczą stanowią kobiety i dzieci pracujące po kilkanaście godzin dziennie. Zdarza się, że nie otrzymują terminowej zapłaty, która i tak jest skrajnie zaniżona. Korporacje oszczędzają poprzez przenoszenie produkcji na rynek azjatycki. Nie zważają na nagminne łamanie praw pracowniczych czy używanie agresji w stosunku do wyzyskiwanych pracowników, którzy nie mając innej alternatywy, nie próbują protestować. Z historycznego punktu widzenia kultura patriarchalna w Azji, a w szczególności w Chinach, spychała kobiety do roli własności rodziny, początkowo tej, w której się urodziły, a następnie rodziny męża. Nie posiadały one żadnej własności, co doprowadzało do skrajnego uzależnienia od mężczyzn. Specjalna strefa ekonomiczna, w której powstają wspomniane miejsca pracy, jest dla nich często jedyną możliwością usamodzielnienia się. Dlatego też tolerują swoje położenie i akceptują niedopuszczalne warunki, w jakich przyszło im pracować. Konsumenci europejscy często zaś nie zdają sobie sprawy z tego, w jakich okolicznościach wytwarzane są zakupione przez nich produkty. Drugą wyróżnianą cechą uniwersalną jest psychiczna manipulacja, wiążąca się z mentalną dominacją nad jednostką. Podporząd-

kowanie takie może być nawet groźniejsze od fizycznej przewagi. Zdarza się, że osoba przebywająca w przymusowym odizolowaniu nie potrafi funkcjonować po swoim wyzwoleniu. Byli niewolnicy w nowych realiach tracą poczucie bezpieczeństwa, które złudnie zapewniała im nieludzka, lecz stabilna i niezmienna rzeczywistość. Dla takich ludzi jedynym rozwiązaniem jest pomoc z zewnątrz. Udzielaniem tego typu wsparcia zajmują się walczące z tym problemem organizacje, takie jak Anti-Slavery International, Free the Slaves czy Walk Free. Australijska organizacja Walk Free oszacowała, że na całym świecie zniewolonych jest około 30 milionów ludzi. Tego typu statystki nie są całkowicie rzetelne, bowiem sam proceder jest bardzo trudny do wykrycia. Krajem, w którym stosunek pracowników przymusowych do liczby mieszkańców jest ogromny jest Mauretania – osoby podległe stanowią bowiem 4% tamtejszej populacji. Tradycja takiego podziału społeczeństwa została oficjalnie zakończona dopiero w 1981 roku, przestępstwem jest zaś od 2007 roku. Oznacza to, że najważniejszy krok, czyli zmiana mentalności Mauretańczyków, jeszcze nie zdążył się dokonać. W tej zależności obydwie strony uważają problem za naturalny, gdyż jest zakorzeniony i znany w kulturze od wieków. Jedną z obecnie dyskutowanych kwestii, szokujących dla zagranicznych obserwatorów, jest obniżenie w Iraku wieku, w którym

kontrast miesięcznik

19


dziewczynki wychodzą za mąż. Proceder ten wiąże się z wydaniem bardzo młodych dziewcząt, wręcz dzieci, za dużo starszych i niejednokrotnie kompletnie im obcych mężczyzn. Najczęściej nie mają one prawa sprzeciwu, są odrywane od znanej im rzeczywistości i oddawane do cudzego domu. Organizacja Walk Free alarmuje, iż nowe irackie prawo nie określa dolnej granicy wieku małżeńskiego dziewczynek, a jedynie wskazuje na to, że dziewięcioletnie żony będą mogły żądać od mężów rozwodu. Dzieci, wstępujące w zaaranżowane małżeństwa, nie biorą udziału w wyborze partnera. Brak emocjonalnej więzi między małżonkami może dodatkowo skutkować przemocą i gwałtem w związku. Doprowadza to do wytworzenia się zależności opartej na sile i agresji, nie zaś poszanowaniu i miłości.

Ilustr. Dawid Janosz

Kwestia niewolnictwa dotyka również Polskę. Mimo że w Global Slavery Index Rzeczpospolita plasuje się wśród krajów, w których problem nie jest tak dostrzegalny, to nadal około 140 tysięcy osób dotknęło tego typu przestępstwo. Polska – poprzez swoje położenie geograficzne – stała się na szlaku handlarzy ludzkim towarem nie tylko krajem docelowym, ale też tranzytowym. Przez nasze tereny przemyca się ludzi głównie z Europy Wschodniej do Europy Zachodniej. Wśród uprowadzonych osób znajdują się również Polacy. Zaspakaja się nimi ogromny popyt na rynku usług seksualnych oraz pracy przymusowej. W przypadku bardziej dochodowej w Europie branży seksualnej większość osób uprowadzonych to kobiety i dzieci. Fundacja wspierająca poszkodowanych i walcząca z handlem ludźmi

w Polsce, La Strada, próbuje nie tylko uświadomić obywateli o istniejącym problemie, ale także pokazać im, co zrobić w przypadku, gdy zetkną się z przestępstwem. Uprzytomnienie sobie samego zagadnienia jest niewystarczające – najważniejsza jest bowiem czynna pomoc ofiarom. Gdy uzmysłowimy sobie, że czarny rynek handlu ludźmi obraca wpływami dwukrotnie wyższym niż roczny dochód narodowy Stanów Zjednoczonych, wydawać się może, iż zmagania z niewolnictwem są nieustającą walką z wiatrakami. Nie zwalnia nas to jednak z obowiązku reagowania na krzywdę wyrządzaną drugiemu człowiekowi. Dzięki coraz większej liczbie organizacji zajmujących się niewolnictwem i poszerzaniem świadomości istniejącego problemu, możemy wyrazić swój sprzeciw i podjąć walkę z nielegalnym wyzyskiem.


◀▷

ty nie dostaniesz obróżki, jesteś tylko kobietą środa. dzień obrastania kurzem i tłuszczem. na chodniku żuczek zapładnia martwego żuczka. powietrze pachnie wunderbaumem i jest jak w kreskówce; ludzie o oczach niebieskich mają oczy bardzo, bardzo niebieskie.

Tekst: Aneta Tomczyk

fotoplastykon

pies śni sen o wielkości. w śnie tym jest koniem.

Zdjęcie: Michał Łuczak

Sfotografuj wiersz – zwierszuj fotografię kontrast miesięcznik

21


Zdjęcie: Karol Krukowski

braciszku, wołam, braciszku nie pij tej wody, prosiłam, nie pij w niej zła śmiecha zaklęła zimne tropy podłych ludzi i padłych zwierząt zwietrzą cię i dopadną watahy głodów a bieskawice utrudzą serce twoje

zwinięty w piąstkę niezabitku nie zostawiaj nas tu samotrzeć Bóg trójcę lubi, ale po trzykroć przeciwne kanty stołu, przy którym wieczerzamy społem, pełni nie czynią

czerwień rwie zieleń sianych makiem osuwisk a ja się głowię i troję: co znów ukryłeś za powłoczką snu? czy umiesz się ślizgać po niebie? jak ukraść dom, zanim się zmieni w płakalnię? i kto mi przez ciebie łzy wszystkie powróci?

chłopczyku w baloniku – nie bądź mistyfikacją wykluj się, ocaleńcu, scal, święty młodzianku rysów nam nie wydłużaj, uciekaj, skryj się w poręce gdy wszystkie drzazgi zliżesz w jedno drzewo pierwszym swym krzykiem będziesz nieść ratunek

weszliśmy w mrok już dość głęboko wszystko to nas tratuje: truje, tłamsi, obleka jemy mięso jelenia i cukrowe łabędzie w domu człowieka o czarnym sercu

[czulent]


E. opowiada o chłopcach Niewielka pajęczynko – miasto: Zła ziemia. Chłopcy, którzy piszą twój dziennik bez samogłosek. Naiwni chłopcy. Ich poranione przełyki.

Tekst: Grzegorz Jędrek

Drobne, suche pęknięcia w asfalcie – kabała. A przecież ich język się z ciebie wymyka. Choć zaraz wpada, wpada w światło litanii. Ich kobiece części ciała. Ich jedno, wspólne ciało. Jesteś płynącą, ciekłą kobietą – miasto: Zła ziemia. Naiwni chłopcy, którzy myślą, jak cię opuścić jak samogłoskę.

gruba, czarna skóra obleka surowe ciało. wewnątrz nadgryziona hałda żwiru. od trzech dni śni się piwnica, piec łaknący węgla, puste sanki. jeszcze wczoraj jadłem śnieg. miałem brzemienne, obfite w mleko sutki.

Zdjęcie: Paweł Czarnecki

Tekst: Maciej Taranek

walizka

kontrast miesięcznik

23



◆ ◆ ◆

film

Od Metropolis

do wirtualnych romansów

S

pike Jonze ukazuje świat, który powinien budzić prawdziwe przerażenie. Niestety, za bardzo skupia się na opakowywaniu całości w gustowne sreberko i dręczeniu widza pretensjonalnymi dialogami, by to przerażenie wywołać. Udowadniając nieustannie, jak bardzo wrażliwym jest twórcą, gubi gdzieś sens swoich działań. Tak oto z obiecującego pomysłu zrodziło się dzieło nie do końca udane, opowieść balansująca na krawędzi kiczu i zwyczajnej nudy. Niemniej przy okazji powstania tego dość nietypowego dziecka gatunku, warto przyjrzeć się innym, niezawsze docenianym reprezentantom antyutopii, która wciąż inspiruje kolejne pokolenia twórców.

obywatela to nawet sto lat. A wszystko dzięki klonom, powołanym do życia po to, by w niedalekiej przyszłości mogły stać się dawcami narządów. Ludzie, którym dane jest życie w tej „utopijnej” rzeczywistości, wolnej (przynajmniej na pozór) od cierpienia i przedwczesnej śmierci, nie zastanawiają się nad losem dawców, wolą nie dostrzegać w nich istot myślących. Zderzenie sielskich krajobrazów angielskiej wsi z przerażającą, „medyczną” antyutopią daje naprawdę wstrząsający efekt. Akcja szybko i brutalnie przenosi się z elitarnej szkoły z internatem do klaustrofobicznych, sterylnych sal szpitalnych, a opowieść inicjacyjna zamienia się w tragedię rozpisaną na

ŚWIAT BEZ CIERPIENIA?

Przyszłość według Spike’a Jonze’a nie jawi się w najjaśniejszych barwach. Ludzie nie odrywają wzroku od ekranów komórek, pisanie listów do swych „drugich połówek” zlecają specjalistom, a nad „prawdziwe” związki przedkładają nieskomplikowaną miłość do systemów operacyjnych. Ale melodramat Ona, który gościł niedawno na ekranach kin, to, w porównaniu z tym, co serwują nam inne filmowe antyutopie, wizja nad wyraz pastelowa.

Sztuki kręcenia melodramatów science-fiction, które łączą w sobie wizualne piękno i sensowną fabułę, niebędącą jedynie pretekstem dla pseudointelektualnych rozważań nad zagubieniem jednostki, Jonze mógłby uczyć się od Marka Romanka, reżysera zrealizowanego przed czterema laty filmu Nie opuszczaj mnie. Zarówno Romanek, jak i scenarzysta Alex Garland, mieli co prawda nieco ułatwione zadanie – literackim pierwowzorem Nie opuszczaj mnie jest świetną powieścią Kazuo Ishiguro, pisarza-minimalisty, który, jak mało kto, potrafi opowiadać o swoich bohaterach bez nachalnego rozczulania się nad nimi. Niemniej jednak za zwieńczone sukcesem przeniesienie na ekran tej subtelnej prozy należą się Romankowi wielkie brawa. Nie opuszczaj mnie to mroczna wizja alternatywnej rzeczywistości, w której medycyna osiągnęła zatrważająco wysoki poziom zaawansowania. Długość życia przeciętnego

Ewa Kirsz

troje młodych aktorów (pośród których prym wiedzie niewątpliwie Carey Mulligan, o której sam Ishiguro powiedział, że potrafi cudownie grać postaci pasywne). Z filmem Spike’a Jonze’a łączy tę produkcję całkiem sporo: wysmakowane zdjęcia, przyjemna, nieco nostalgiczna muzyka i niezłe aktorstwo. Ale Nie opuszczaj mnie to, w przeciwieństwie do swego młodszego krewniaka, film „o czymś”, pełnokrwista opowieść, której bohaterowie mają problemy nieco poważniejsze niż uzależnienie od komputera.

Z KOBIECEJ PERSPEKTYWY W 1985 roku kanadyjska pisarka Margaret Atwood opublikowała swoją najsłynniejszą książkę – Opowieść podręcznej. Feministyczne dzieło, będące reakcją na rządy Ronalda Reagana i jego próby ograniczenia procesów emancypacyjnych, kilka lat później zostało przeniesione na ekran przez Volkera Schlöndorffa. Choć ekranizacja zagubiła gdzieś urok literackiego pierwowzoru, Opowieść podręcznej to wciąż film godny polecenia, głównie ze względu na świetną grę Natashy Richardson, Faye Dunawaya i Roberta Duvalla. Akcja Opowieści rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, w totalitarnej Republice Gileadzkiej. Po serii katastrof biologicznych, które pozbawiły płodności znaczną część kobiet, władzę przejmuje ugrupowanie religijne, upatrujące przyczyny plag w szerzącej się niemoralności. Wobec tego nowi przywódcy postanawiają zorganizować życie według surowych zasad, opartych na Starym Testamencie. Kobiety, które zachowały płodność i są samotne bądź żyją w nieformalnych (a więc grzesznych) związkach, zostają „podręcznymi”, mającymi rodzić

kontrast miesięcznik

25


dzieci przywódcom państwa. Pozostałe, mające mniej szczęścia, odsyła się do obozów pracy, w których czeka je powolna śmierć. Macierzyństwo zostaje wyniesione na piedestał – i to przy jednoczesnym upodleniu matki i uczynieniu jej czymś na kształt żywego inkubatora. Chociaż Opowieść podręcznej ma dość silny wydźwięk feministyczny, nie można powiedzieć, by w tym świecie, stworzonym przez mężczyzn i dla mężczyzn, ktokolwiek był tak naprawdę szczęśliwy. Historia Podręcznych, wyjęta jakby z najgorszego koszmaru, wywiera na widzu tym bardziej wstrząsające wrażenie, że rzeczywistość w niej ukazana nie wydaje się być aż tak nieprawdopodobna.

WAKACJE ŻYCIA Kto z nas nie marzył w dzieciństwie o tym, by choć na chwilę przenieść się do świata Dzikiego Zachodu? A gdyby dano nam nagle – oczywiście za odpowiednią opłatą – możliwość zrealizowania tych dziecięcych fantazji? Taką niepowtarzalną okazję mają bohaterowie Świata Dzikiego Zachodu, interesującej hybrydy westernu i filmu science-fiction, stworzonej przez Michaela Crichtona. W niedalekiej przyszłości powstaje park rozrywki Delos, który oferuje klientom pobyt w jednej z trzech wybranych lokacji: na Dzikim Zachodzie, w Imperium Rzymskim albo w średniowiecznym zamku. Wszystkie te miejsca zaludnione są przez androidy, do złudzenia przypominające ludzi. Uczestnicy zabawy dostają do rąk najprawdziwszą broń i mogą wreszcie zrealizować dziecięce pragnienia – tyle tylko, że fikcyjny wróg zastąpiony zostaje przez istotę, której zabicie nie niesie ze sobą żadnych konsekwencji. W pewnym momencie następuje jednak awaria robotów i jeden z nich, rewolwerowiec grany przez Yula Brynnera, postanawia zemścić się na swoich oprawcach. Wakacje marzeń zamieniają się w piekło. Fot. Patryk Rogiñski

Świat Dzikiego Zachodu nie jest oczywiście produkcją wolną od wad. Sporo w nim rażących nieścisłości, scenariusz bywa momentami naiwny czy wręcz niezamierzenie zabawny. Ale kto doszukiwałby się błędów logicznych w filmie, który oferuje znakomitą rozrywkę w najczystszej postaci? Czy do szczęścia nie wystarczy wartka akcja, szczypta moralnych dylematów i przeszywający wzrok Yula Brynnera, który sprawi, że dreszczyk ekscytacji przejdzie widzowi wzdłuż kręgosłupa?

ANTYUTOPIA PO POLSKU Poruszając temat antyutopii nie sposób nie wspomnieć o Piotrze Szulkinie i jego Golemie. Szulkin to jeden z najbardziej oryginalnych twórców science-fiction. Jego filmy, przytłaczające, hipnotyczne, nasycone symboliką i pełne odniesień do aktualnej sytuacji politycznej, są jednym z najciekawszych zjawisk w historii polskiego filmu. Nie inaczej rzecz się ma z Golemem – filmem osnutym wokół żydowskiej legendy o istocie utworzonej z gliny, bezwolnej i pozbawionej duszy. Kilkadziesiąt lat po kataklizmie atomowym grupa naukowców próbuje udoskonalać ludzkość. Jednostki nieprzystosowane społecznie mają zostać przekształcone w idealnych ludzi, pozbawionych świadomości i woli walki. Wynik eksperymentu jest nieco inny od zamierzonego. Pernat, „egzemplarz testowy”, nie ma bowiem zamiaru podporządkować się swoim twórcom. Choć nie wie nic o swojej przeszłości, czuje, że jest kontrolowany i pragnie uciec z klaustrofobicznego świata, w którym przyszło mu żyć. Zaskakuje fakt, że film tak pełen odniesień do ustroju komunistycznego, uszedł uwadze cenzorów. Przecież ostatnia scena to jawne nawiązanie do przemówień przywódców partyjnych – Pernat staje się działaczem politycznym, przemawiającym na wiecu. Choć Golem to film niewątpliwie interesujący, nie można oprzeć się wrażeniu, że

próba zbudowania tak rozległej metafory nie wyszła mu na dobre. Połączenie satyry na polityków z antyutopijną wizją postapokaliptycznego świata i podlanie tej potrawy sosem schulzowskiej groteski daje efekt budzący dość ambiwalentne uczucia.

POMIĘDZY RĘKOMA I ROZUMEM A jak wszystkie te wspomniane produkcje i wiele innych klasyków gatunku wypadają na tle filmu prekursorskiego? Właściwie nie najgorzej. Przecież Metropolis – mimo szacunku, które zwykło się okazywać starszym produkcjom, zwłaszcza, gdy były w jakiś sposób przełomowe – jest w zasadzie filmem dość topornym. Pełny dość nachalnej symboliki i umoralniającego podziału na dobrych i złych, przypomina dzieło ekspresjonistyczne zbudowane według regułki ze szkolnego podręcznika. Są więc obowiązkowe dysonanse, szaleńcza nadekspresja i cały katalog wzniosłych emocji, malujących się na uszminkowanej twarzy Gustava Fröhlicha. Mimo tych wad Metropolis nadal zachwyca efektami specjalnymi. Futurystyczne miasto zbudowane z miniaturowych modeli do dziś wydaje się niezwykłym osiągnięciem kina. Antyutopia jest wciąż jednym z najbardziej płodnych gatunków filmowych. Wyraża obawy i obsesje kolejnych pokoleń twórców i kinomanów. Jeśli Lang i Charles Chaplin w swoich Dzisiejszych czasach bali się niewolniczej pracy i postępującej mechanizacji życia, jeśli Romanek opowiada o lęku przed klonowaniem ludzi, a Jean-Luc Godard w nowofalowym Alphaville o świecie, w którym zakazane są emocje, to Spike Jonze tworzy antyutopię na miarę czasów Facebooka. Może to po prostu nowa era sci-fi, w której nie obawiamy się już orwellowskiego podziału na równych i równiejszych, a największą bolączką trapiącą społeczeństwo jest samotność?


W

dobie dostępu do Internetu, twórcy seriali mogą śledzić reakcje widzów na dany odcinek, a co za tym idzie, efektywniej dostosowywać własne produkcje do oczekiwań publiczności. Wiąże się to ze zmianą podejścia do wprowadzanych przez producentów modyfikacji, a także ze wzmocnieniem roli publiczności w całym procesie tworzenia. Interesująca fabuła czy też fascynujący bohaterowie mogą obecnie nie wystarczyć, aby utrzymać widza przed ekranem telewizora bądź komputera. Producenci stoją więc przed niełatwym zadaniem znalezienia sposobów, które pozwolą odbiorcom faktycznie zanurzyć się w oglądany serial.

MATERAC I PIŁECZKA DO SQUASHA Do zasobów Internetu sięgnęli twórcy Sherlocka. Ostatni odcinek drugiego sezonu, Upadek z Reichenbach, zakończył się spektakularnie, a na rozstrzygnięcie wątku sfingowanej śmierci głównego bohatera widzowie musieli czekać aż dwa lata. Przez pierwsze dwa sezony Sherlock zgromadził dość pokaźną grupę zagorzałych wielbicieli, nic więc dziwnego, że fora, blogi i portale powiązane z serialem aż kipiały od najróżniejszych teorii. Można by rzec, parafrazując znane powiedzenie, że apetyt rośnie w miarę oczekiwania, kiedy więc premiera nowego sezonu się opóźniała, widzowie spodziewali się nadzwyczaj efektownego i zapierającego dech w piersiach rozwiązania zagadki śmierci głównego bohatera. Liczne teorie, mniej lub bardziej fantastyczne, nie uszły także uwadze twórców serialu, którzy podjęli decyzję o umieszczeniu ich w scenariuszu. Widzowie otrzymali więc kilka możliwych wersji zdarzenia, poczynając od skoku na bungee, a kończąc na romansie pomiędzy Sherlockiem i Moriartym. Nadal jednak nie wiadomo, która z nich (jeśli jakakolwiek) jest prawdziwa. Mark Gatiss i Steven Moffat, twórcy odpowiedzialni za Sherlocka, pokazali w ten sposób, że zdają sobie sprawę z zaangażowania fanów w serial i je doceniają, unikając zarazem tego, co spotkało ostatnio twórców Jak poznałem waszą matkę, czyli miażdżącej fali krytyki spowodowanej niezadowoleniem z faktu, że proponowane rozwiązanie fabularne nie spełniło wyśrubowanych przez lata oczekiwań wielbicieli serii.

Gra o serial Przez lata widz był w swoim zaangażowaniu w serial czynnikiem biernym, lecz koniecznym. Jego wpływ ograniczał się głównie do podbijania słupków oglądalności i ewentualnego wyrażania swojej opinii za pomocą kartki papieru i długopisu. Świat się jednak zmienia, technologia idzie do przodu, a ewolucja nie omija również kręgu seriali i ich odbiorców. Karolina Kopcińska

RAZ, DWA, TRZY, WYBIERASZ TY! Nietypowy sposób na zaangażowanie widzów w proces powstawania serialu wybrał Amazon, amerykański gigant handlu internetowego. Idąc śladem Netflixa, na swojej stronie udostępnił pięć odcinków pilotażowych seriali, których dalsze losy zależały od tego, czy i w jakim stopniu przypadną one do gustu publiczności. Do wyboru były trzy seriale komediowe (Mozart in the Jungle, The Rebels, Transparent) oraz dwa dramatyczne (The After, Bosch), a wśród ich twórców znaleźli się Jill Soloway (Sześć stóp pod ziemią), Chris Carter (Z Archiwum X) oraz Roman Coppola (Kochankowie z księżyca). Z pozytywnymi reakcjami ze strony użytkowników spotkały się cztery z pięciu seriali. Na pomysł oddania decyzji o wyborze serialu do dalszej produkcji w ręce telewidzów wpadła także nasza rodzima telewizja. W 1997 wyemitowała ona na swojej antenie trzy piloty seriali zatytułowanych kolejno Klan, Złotopolscy oraz Zaklęta. Mimo że głosowanie nie odbywało się wtedy przez Internet, cel był ten sam – widzowie otrzymali prawo wyłonienia zwycięzcy, który na stałe zagości na antenie telewizji publicznej. W wyniku plebiscytu zielone światło dostał Klan, do dzisiaj emitowany i gromadzący przed ekranem wierną grupę telewidzów. Złotopolscy również mieli swoje pięć minut,

a Zaklęta zaginęła pośród odmętów seriali, które nie znalazły uznania widzów. Przyznanie widzom prawa wyboru serialu wydaje się mieć jedną, niekwestionowaną zaletę – pozwala producentom i widzom wybrać serial, z którego, przynajmniej na początku, zadowolone będą obie strony. Niemniej, grupa biorąca udział w takich plebiscytach i głosowaniach to zaledwie część widowni, łatwo więc o wpadkę w postaci wyeliminowania produkcji, które celować mogą w nieco bardziej niszowe, a często także ambitniejsze grono.

PEŁNA MOBILIZACJA Celem produkcji wielu seriali bywa zgromadzenie jak największej widowni, co pozwala przedłużyć żywotność danej serii. Kiedy już tak się stanie i w świat wypuszczony zostanie pierwszy sezon, producenci będą musieli zmierzyć się z decyzją dotyczącą ewentualnej kontynuacji. Oczywistym sposobem na skłonienie twórców do dalszej realizacji ulubionego serialu jest oglądanie go, czyli podbijanie słupków oglądalności. Jednak, ze względu na zmiany, jakie ostatnimi czasy zaszły w sposobach dystrybucji nowych odcinków, pomiary tego rodzaju stają się coraz mniej rzetelne. Ogromne rzesze widzów, chcąc obejrzeć ukochany serial, korzystają z mniej lub bardziej legalnych stron i portali internetowych. Zda-

kontrast miesięcznik

27


rzają się również przypadki, w których odbiorca woli poczekać aż dany sezon się zakończy i dopiero wtedy zasiąść do serialu. Widzowie, którzy dokonują takiego wyboru, wydają się stanowić stosunkowo liczną grupę czego przykładem jest chociażby popularność House of Cards, którego dystrybucję oparto na podobnym założeniu. Istnieje więc spore ryzyko, że seriale, które nie cieszą się zbyt wielkim powodzeniem na antenie telewizyjnej, a które gromadzą fanów w Internecie, zostaną usunięte z ramówki. Wiernym fanom pozostaje wówczas zwarcie szyków i udowodnienie, że dalsza produkcja serii ma sens. Mimo że przypadki przedłużenia serialu o kolejny sezon pod wpływem nalegań i nacisków publiczności są nieliczne, to jednak mogą one dawać fanom nadzieję. Szczęśliwy los spotkał swego czasu serial Roswell – w kręgu tajemnic– widzom udało się wywalczyć jeszcze jeden sezon. Animowana Futurama także doczekała się kontynuacji, podobnie jak Głowa rodziny Setha MacFarlane’a, która, choć może trudno w to dziś uwierzyć, także stanęła przed groźbą zniknięcia z anteny. Ostatnio zażartą bitwę o przedłużenie emisji wygrali widzowie brytyjskiego Ripper Street, chwalonego przez krytyków serialu osadzonego w czasach Kuby Rozpruwacza. Naciski fanów pozwoliły także na pełnometrażowe reaktywowanie serialu Firefly, który znalazł się na liście „60 przedwcześnie zakończonych seriali” stworzonej przez magazyn TV Guide. Stosunkowo krótka, 14-odcinkowa produkcja, zgromadziła rzeszę fanów i zyskała miano kultowej, co bez wątpienia pomogło w podjęciu decyzji o kontynuacji. Film, zatytułowany Serenity, spotkał się z ciepłym przyjęciem i uznaniem ze strony odbiorców, oddanych serialowi do tego stopnia, że realizują także własne projekty z nim związane, w tym dokument Done the impossible, opowiadający o wpływie, jaki Firefly miał na życie swoich wielbicieli. Podobny zryw, niestety, zakończony niepowodzeniem, wywołało zakończenie seriali Gdzie pachną stokrotki oraz Wonderfalls, oba spod ręki Bryana Fullera. Twórca ten nie ma zresztą szczęścia do produkcji telewizyjnych – mimo że chwalone za bogatą stronę wizualną i gromadzące oddanych fanów, jego seriale dogorywają jeszcze przed trzecim sezonem.

PRZYPADEK KALINDY Zadowolenie widza jest zwykle dla producentów seriali sprawą rozstrzygająca o ich „być Fot. Patryk Rogiñski

albo nie być”. Twórcy Żony idealnej, opowiadającej o żonie polityka, która musi wrócić na salę sądową po tym, jak jej mąż trafił za kratki, wielokrotnie podkreślali, jak bardzo na sercu leży im satysfakcja odbiorcy. Kiedy więc bohater wprowadzony w drugim sezonie nie przypadł do gustu odbiorcom, którzy postanowili głośno wyrazić swoje niezadowolenie w Internecie, domagając się zmiany fabuły, odpowiedź nadeszła nadspodziewanie szybko. Mimo że Robert i Michelle King, twórcy serialu, zdawali się zaskoczeni takim obrotem sprawy, skwapliwie zmienili scenariusz, dostosowując go tak, aby wola widzów została spełniona bez większych uszczerbków dla fabuły. Niezadowolenie wśród odbiorców, podobne do tego, jakie wzbudził nowy bohater w Żonie idealnej, wywołały również postaci Nikki i Paula, których wprowadzono w dru-

gim sezonie Lost: Zagubieni. Jako że wielbiciele produkcji aktywnie korzystali z różnych środków komunikacji wirtualnej, także tych udostępnionych przez producentów, ich głosy szybko dotarły do twórców. Damon Lindelof, jedna z osób odpowiedzialnych za serial, przyznał, że te dwie postacie wywołały niechęć ze strony widzów, co zaowocowało ostatecznym wyeliminowaniem bohaterów. Biorąc pod uwagę, jak bardzo popularny był ten serial, nic dziwnego, że twórcy nie chcieli sobie pozwolić na utratę publiczności. Opinia widzów brana była także pod uwagę podczas pisania scenariusza serialu Nie z tego świata. W jednym z udzielonych wywiadów Jensen Ackles przyznał, że twórcy przeglądają różnego typu strony, fora oraz blogi poświęcone serialowi i biorą pod uwagę zamieszczone tam opinie oraz pomysły podczas pisania kolejnych odcinków. Możliwość interakcji z fanami, jaką oferuje Internet, to według Acklesa świetne źródło informacji o tym, co się im podoba, a co wręcz przeciwnie. Przewiduje on, że dzięki portalom społecznościowym, takim jak Facebook i Twitter, wpływ fanów na seriale będzie w przyszłości wzrastać.

ZMIANA KART Wraz z rozwojem Internetu pojawiać zaczęły się głosy, że nadchodzi zmierzch telewizji. Najnowsze badania wskazują jednak, że, wbrew oczekiwaniom, sytuacja produkcji telewizyjnych nie uległa znacznemu pogorszeniu. Dzięki istnieniu sieci ryzyko przegapienia nowego odcinka spadło praktycznie do zera, a strony takie jak Facebook czy Twitter pozwalają użytkownikom recenzować nowe seriale i komentować poszczególne odcinki. Przeniesienie dyskusji do rzeczywistości wirtualnej stwarza korzystne warunki także dla producentów. Obecnie to nie kartki pocztowe, ale karty przeglądarek internetowych są przestrzenią, gdzie toczą się dyskusje i zapadają wyroki o tym, czy serial wart jest poświęconego mu czasu. Opublikowane w zeszłym roku wyniki badań przeprowadzonych przez powiązaną z Nielsen Audience Measurement grupę Council for Research Excellence wskazują, iż mimo że dyskusje na temat seriali prowadzone online są tylko ułamkiem tych toczących się poza siecią, to jednak ułamkiem ważnym, który stopniowo będzie zyskiwać na znaczeniu. Pytanie, czy w konsekwencji jeszcze bardziej wzrośnie także rola i wpływ widzów na kształt seriali pozostaje, jak dotąd, sprawą otwartą.


kontrast miesięcznik

29


Na granicy: Cieszyńska impresja

Drogi przyjacielu, w swoim liście prosisz mnie o rzecz trudną, może nawet niemożliwą. Jak bowiem mam Ci opowiedzieć o tej skomplikowanej nici łączącej Indian śpiewających po ukraińsku ludową pieśń, urnę znalezioną wśród prezentów ślubnych i petenta złaknionego sprawiedliwości w murach watykańskich urzędów? Szymon Stoczek Fot. Patryk Rogiñski


O

to jest tylko kilka filmowych tropów, które spotkały się w Cieszynie przy okazji 16. Festiwalu Kino na granicy. Dać świadectwo całości festiwalu to jednak zajęcie ponad ludzką miarę. Jako jeden człowiek z konieczności bowiem musiałem wybrać z szerokiego programu przeglądu zaledwie kilka punktów, z konieczności zatem moja relacja może wydać Ci się okrojona, nie oddająca w pełni nastroju festiwalu. Jako kronikarz wydarzeń stoję tu bowiem przed zadaniem nadzwyczaj trudnym. Z jednej strony, wypada mi bowiem oddać sprawiedliwość organizatorom festiwalu, podkreślając naprawdę zręczną realizację programu, z drugiej do głosu dopuścić trzeba i pewne wątpliwości, wobec samej formuły tak tworzonego sprawozdania. Jak bowiem, miałbym Cię zainteresować dokładnym wypunktowaniem programu wydarzenia i czy nie czułbyś się wtedy jak stęskniony podróżny bez grosza przy duszy, z nudów przeglądający wczorajszy rozkład jazdy pociągów? Znam ja Ciebie i jestem pewien, że takie postępowanie może i rozbudziłoby Twój żal, lecz nie samą ciekawość uczestnictwa w cieszyńskim święcie. Postąpię więc inaczej i zamiast skupić się na kronikarskiej pracy, do której przywykłeś, postaram się nakreślić Ci te zaledwie kilka ścieżek, którymi udało mi się podążyć w ciągu tych kilku dni festiwalu.

POZA CENZURĄ Nieskrępowana radość uczestnictwa w odkrywaniu nieznanych lub zapomnianych nazwisk wielkich twórców filmowych towarzyszyła mi od mojego pierwszego dnia festiwalu. Bywalcy Kina na granicy używali toreb i koszulek na podobieństwo kompasu, który bez trudu pozwalał im zorientować się w kinowej topografii. To dzięki nim i bez mapy, nawet ja, przygraniczny laik, mogłem, idąc za tłumem, trafić do festiwalowych punktów: zwiedzić galerię w Domu Kultury, dotrzeć do klubu festiwalowego na zamku lub kina Piast. Los zrządził, że pomyliwszy sale kinowe, niedługo po swoim przybyciu do Cieszyna, właśnie w tym ostatnim trafiłem na dokument Dušana Hanáka Nauka. Film w ironiczny sposób opowiadał o młodych kobietach przysposabiających się do zawodu fryzjerskiego i rzucał jako takie światło na niechęć cenzury wobec słowackiego reżysera. Montażowe zagrania, manipulacje

dźwiękiem i zestawienie komunistycznych wzniosłych haseł z prozą życia na pewno nie mogły spodobać się twardogłowym zwolennikom systemu. Na cenzorskich półkach wylądowały więc dwa najwybitniejsze filmy słowackiego reżysera Ja kocham, ty kochasz oraz Obrazy starego świata. Więcej szczęścia miały Różowe sny, które po upadku komunizmu stały się jednym z najpopularniejszych słowackich filmów wydawanych na kasetach VHS. Wypełniona gagami opowieść o miłości między cyganką a listonoszem to kino niewymuszone, naturalne, a zarazem przemyślane i konsekwentnie poprowadzone. Dynamiczna historia miłosna wiele czerpie przy tym z czeskiej szkoły dokumentu. Mniej sprawny w operowaniu kamerą okazał się, niestety, Juraj Jakubisko. Jego Dezerterzy i pielgrzymi to oniryczna, pełna przemocy opowieść o walce Cyganów z husarami. Film przypomina nieudolne skrzyżowanie estetyki Ogniem i mieczem z Kill Billem Quentina Tarantino. Przyciężkie dzieło z niejasną linią fabularną i menażerią okrutnych bohaterów było przykładem, jak łatwo reżyserski zamysł polec może przez aż nazbyt spontaniczną żonglerkę wątkami i efektami specjalnymi spod znaku narkotykowego Bad trip. Dużo lepiej na tle dzieła Juraja Jakubisko wypadła ukraińska megaprodukcja Ten, który przeszedł przez ogień Mychajła Illienki. Film poprzedzony krótkim wprowadzeniem w realia ukraińskiej kinematografii stanowi specyficzną wizytówkę kina naszych wschodnich sąsiadów. Dzieło będące ukraińskim kandydatem do Oskarów na każdym kroku zdradza budżetowe niedostatki, mimo to pozostając obrazem udanym i zapadającym w pamięć. Oparta na faktach nietuzinkowa historia lotnika zestrzelonego w okolicach Lwowa, który na skutek rozmaitych perypetii zostaje wodzem Indian, dosyć śmiało poczyna sobie z percepcyjnymi przyzwyczajeniami odbiorców. Nierówne tempo akcji, miejscami toporny język nawiązujący do montażu skojarzeń i staroświeckie efekty komputerowe irytowały mnie jednak tylko przez pierwsze minuty seansu. Warsztatowe braki nadrabiał sposób opowiadania historii, który jest daleki zarazem od dokumentalnej maniery filmów wojennych, jak i od patosu znanego z polskich produkcji. Illienko nie bał się wpleść w historię wątków ludycznych naruszających realistyczną tkankę filmu, tym samym w ciekawy sposób zbudował związek między wierzeniami ukraińskiego prostego ludu a indiańskimi rytuałami.

CZESKI REWERS Kontaktowość momentalnie rozpoznawanych z tłumu uczestników festiwalu sprzyjała nieskrępowanym luźno zawiązywanym rozmowom oraz wymianie kinowych doświadczeń. Szkoda jedynie, że międzynarodową imprezę w znacznej mierze zdominowali Polacy – skutkiem czego język czeski w obiektach festiwalu słyszało się raczej sporadycznie. Ten brak w pewnej mierze wynagradzały na szczęście niesztampowe produkcje zza Olzy. Kino czeskie zwykle kojarzone z nieskrępowanym humorem pokazało tutaj swoje zupełnie inne oblicze. Powoli rozgrywający się film Jana Hřebejka Po ślubie, choć niepozbawiony zabawnych sytuacji, stopniowo ciążył w stronę klimatu skandynawskich dramatów psychologicznych. Znakomicie zrealizowana historia wesela, na którym nagle zjawia się niespodziewany gość, to przykład produkcji, której próżno szukać na rodzinnym podwórku. Mimo mocnego nastroju filmu, reżyserowi udało się zachować subtelność kinowych rozwiązań fabularnych, dalekich od dosadnej oprawy i języka znanego choćby z Wesela Wojciecha Smarzowskiego. Umiejętność wykorzystywania całej palety emocji od radości aż po rozpacz to jak dla mnie znak rozpoznawczy plejady najlepszych czeskich, ukraińskich i słowackich reżyserów, od których polscy twórcy mogliby uczyć się dystansu wobec tematyki własnych filmów. Klauni Viktora Tauša to ciekawy przykład dzieła balansującego nonstop między komedią a dramatem. Historia trzech starzejących się, skłóconych ze sobą artystów, którzy za czasów reżimu tworzyli grupę znanych w Czechosłowacji komików, perfekcyjnie żongluje fabularnymi wątkami, tworząc bogaty pejzaż artystycznych osobowości bohaterów, naznaczonych przez dawno dokonane przez nich życiowe wybory.

PALCEM PO POLSCE Jak się zapewne domyślasz, w programie przeglądu nie zabrakło również polskich produkcji szeroko nagradzanych na festiwalach i docenianych przez publiczność. Imagine Andrzeja Jakimowskiego, Papusza Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauze czy Chce się żyć Macieja Pieprzycy gromadziły w kinach tłumy podobne do tych, które po zmroku tańczyły na zamku do dźwięków muzyki Dj. Misio, Zrní i Bokki. Uczestnicy festiwalu mieli także okazję wziąć udział w polskiej premierze filmu Bella Mia w reżyserii Martina Duby.

kontrast miesięcznik

31


Produkcja opowiada niebanalną historię krów przeznaczonych na ubój, które postanawiają uciec przed ludźmi. Dziewczyna z Szafy Bodo Koxa zgromadziła pełną salę ludzi, pozostawiła jednak we mnie pewne uczucie niedającego się ugasić pragnienia. Obiecujące otwarcie filmu i wspaniałe sceny z animacjami sterowców wolno przemieszczających się nad blokowiskiem zdawały się zwiastować niebanalną historię, której w polskim kinie jeszcze nie było. No i faktycznie – jak na standardy kraju nad Wisłą Dziewczyna… to dzieło dosyć wyjątkowe, co nie oznacza, że wybitne. Film wypada bowiem przeciętnie w zestawieniu z bardziej niezależnymi produkcjami z Ameryki oraz ze Skandynawii. Specyficzny melanż przypominający lekko Rain Mana połączonego z estetyką narkotykowych odlotów to śmiała próba przełamania stereotypowego myślenia o polskim kinie, która zatrzymuje się niestety na etapie dosyć luźno prowadzonych zabaw z formą, odbywających się kosztem głębi i psychologicznej wiarygodności bohaterów.

Fot. Patryk Rogiñski

Tej ostatniej nie brakuje jednak bohaterowi filmu Urząd. Wyreżyserowana przez Janusza Majewskiego historia petenta zaplątanego w tryby watykańskich instytucji nie zgromadziła co prawda aż takich tłumów jak polskie hity ostatnich lat, jest jednak niewątpliwie warta wzmianki. Zawoalowana metafora systemu komunistycznego była przykładem na reżyserską pomysłowość tego niezwykle płodnego reżysera, jednego z głównych gości cieszyńskiego festiwalu. Rzadko pokazywany Urząd z 1969 roku nie spodobał się ani komunistycznej cenzurze, ani telewizji po 1989 roku, która, jak mówił sam reżyser, z politycznych względów wolała nie drażnić ówczesnych hierarchów kościelnych. Równie ciekawie, choć ze zgoła innych powodów, wypadł dokument Krystiana Matyska Sekrety miłości. Swoiste śledztwo dotyczące związków ludzi rozsianych po różnych kontynentach w licznych, czasem nieoczywistych, konfiguracjach miłosnych, było próbą zmierzenia się z zagadkami miłości. Próbą skazaną na efektowną

klęskę. Pokawałkowane historie życia nie są podporządkowane jakiejś zewnętrznej tezie dokumentalisty, ani nie dążą do jawnego celu, przez co widz po seansie zostaje pozostawiony wyłącznie ze strzępkami, nieraz bardzo barwnych, miłosnych widokówek z życia poszczególnych postaci. Źle? Dobrze? Film pozostawił mnie z mieszanymi uczuciami, mimo to niewątpliwie jest wart zobaczenia, chociażby z powodu poruszanego w nim tematu poliamorii. Jak sam widzisz, przyjacielu, cieszyńskie Kino na granicy nie zawiodło moich oczekiwań. Dostałem dokładnie to, po co przyjechałem – dobry klimat, okazję do spotkań, trochę filmowych nowości i odkopanych staroci, których sam nigdy bym nie znalazł. Festiwal dotkliwie uświadomił mi, jak mało tak naprawdę wiem o kinie naszych najbliższych sąsiadów i zachęcił do bliższego przyjrzenia się ich filmowym światom, tak innym od zachodniego kina. Niewątpliwie, również za rok mój filmowy głód zawiedzie mnie aż do Cieszyna. Ufam, że będziesz tam ze mną.


P

odczas premierowej projekcji „ruchomych obrazów” przedstawiono dzieło stworzone przez prekursorów kina Augusta i Louisa Lumière – Wyjście robotników z fabryki Lumière w Lyonie. Był to zarazem pierwszy film dokumentalny, który pokazano szerszej publiczności. Pojawienie się Internetu dało możliwość natychmiastowego zapoznania się z życiem i problemami ludzi na całym globie. Krótkie wideo-reportaże, a także internetowe seriale dokumentalne stanęły w opozycji wobec tabloidyzacji treści przekazywanych przez media tradycyjne. Wzrost ilości treści wi-

lisy organizacji tygodni mody w najdalszych zakamarkach globu, takich jak Islamabad, Phnom Pehn czy Lagos. Fasada „światowości”, towarzysząca tego typu wydarzeniom, skrywa realne, lokalne problemy. Moda staje się pretekstem dla pokazania mechanizmów polityczno-ekonomicznych, które napędzają rozwarstwianie się populacji. W serii Far Out poznajemy ludzi, którzy, dobrowolnie lub przypadkiem, wyrzekli się życia w społeczeństwie i mieszkają samodzielnie w różnych zakamarkach naszej planety. Z kolei filmy zgrupowane w sekcji Fringes poruszają tematy, których unikają mainstreamowe media, a ich różnorodność jest tak

lei dokument, który przybliża nas do świata osób uzależnionych od opiatów. Thomas Morton, jeden z korespondentów „Vice”, odwiedza grupę czeskich narkomanów, którzy raz do roku spotykają się na polach maku w pobliżu Pragi, aby wytwarzać i zarzywać domowej roboty heroinę. Te swoiste „wakacje” pozwalają im, choć na chwilę, wyrwać się z ich przygnębiającego życia. Rosnąca popularność tego typu produkcji wymusiła kilka zmiań, które miały ułatwić dostępność treści, a także zaangażować nowych odbiorców. W 2011 roku z połączenia VBS.tv i Viceland.com powstała nowa witryna Vice.com. Od tej pory na stronie zaczęło

Dokumenty szyte na miarę deo zamieszczanych w Internecie, z których czerpie się informacje na temat otaczającego świata, odbija się na wynikach oglądalności telewizyjnych wiadomości. Niesławne „setki” (stusekundowe relacje, które dominują zarówno w telewizji śniadaniowej, jak i w wieczornych wydaniach wiadomości), zwykle ledwie ocierające się o sedno problemu, zaczynają tracić publiczność między innymi na rzecz dostępnych na YouTubie pogłębionych reportaży.

PIONIERZY NOWEGO ŚWIATA Jednym z przedsiębiorstw, które starają się dostosować do zmieniających się trendów, jest Vice Media. Firma, która od 1994 roku zajmowała się głównie wydawaniem kontrowersyjnego miesięcznika „Vice”, już w 2006 roku rozpoczęła produkcję serii minidokumentów Vice Guide to Travel. Od początku były to filmy ogólnodostępne na kanale telewizji internetowej VBS.tv, trwające od 5 do 12 minut, poruszające tematy takie jak życie w slumsach Rio, polowania na zmutowane genetycznie zwierzęta z okolic Czarnobyla czy wizyta w największym na świecie targu nielegalnej broni w Pakistanie. W Fashion Week International poznajemy ku-

Internet zmienił zasady gry we wszystkich dziedzinach życia. Problemy lokalne mają bezpośredni wpływ na kondycję zglobalizowanego świata. Nowa rzeczywistość stworzyła niszę informacyjną, którą zaczęły zapełniać nowe formy dokumentalne. Mateusz Stañczyk

olbrzymia, że najlepiej oddaje ją maksyma Terencjusza: „Nic co ludzkie nie jest mi obce”. Można tam zobaczyć dokument opisujący fenomen „Reborn Babies” – zjawisko, które ciężko byłoby wymyślić, gdyby nie istniało naprawdę. Już ponad 20 tysięcy osób na całym świecie jest zaangażowanych w kolekcjonowanie i wytwarzanie przerażająco realistycznych replik nowonarodzonych dzieci. Trend ten przybiera na sile w krajach wysoko rozwiniętych, szczególnie u zachodnich sąsiadów Polski. Heroin Holiday to z ko-

przybywać materiałów wideo. Z jednej strony pojawiły się krótkie dokumenty dotyczące życia profesjonalnych skateboarderów w USA, z drugiej – filmy pokazujące północno-koreańskie obozy pracy na terenie Chin. Ilość niecodziennych tematów, z którymi można się zapoznać w dowolnym miejscu i w dowolnym czasie, spowodowała lawinowy wzrost zainteresowania użytkowników. Jak widać po statystykach youtubowego kanału Vice.com, właśnie takich treści oczekuje dzisiejsza publiczność – ponad tysiąc filmów, prawie 4,5 miliona subskrybentów, a także prawie pół miliarda odtworzeń.

KORPORACJE W SŁUŻBIE LUDZKOŚCI? Wielki biznes nie mógł zignorować powstania nowej formy dostarczania wiadomości. Część seriali dokumentalnych była współtworzona, a część nawet zlecana przez różnego rodzaju przedsiębiorstwa. Przykładowo, serię Far Out sponsorował producent odzieży outdoorowej The North Face, a dokument opowiadający historię wódki (Wodka War) powstał dzięki wsparciu Wyborowej. W 2013 roku Vice Media podjęło współpracę ze światowym gigantem medialnym – HBO. kontrast miesięcznik

33


Fot. Patryk Rogi単ski


Na jej podstawie Vice stworzyło serię półgodzinnych dokumentów. Każdy z 10 odcinków składał się z dwóch reportaży. Motywem przewodnim pierwszego odcinka był smutny fenomen dzieci-żołnierzy, pokazany na przykładzie małoletnich zamachowcówsamobójców, których werbują afgańscy Talibowie.W kolejnych odsłonach poruszano równie kontrowersyjne tematy, między innymi chińkie miasta duchów – nowopowstałe puste metropolie, które mogą być przyczyną kolejnego kryzysu ekonomicznego, życie nigeryjskich piratów paliwowych, łupiących międzynarodowe korporacje wydobywcze czy eskalację brutalnej przemocy powiązanej z gangami w Chiraq – południowych dzielnicach Chicago. Stylistykę tej serii bardzo dobrze oddaje recenzja, która pojawiła się w magazynie „Rolling Stone”: „Wygląda to trochę tak, jakby twój kumpel od kieliszka właśnie wylądował we wschodnim Afganistanie razem z ekipą filmową”. Zainteresowanie mediów i publiczności powrotem gonzo, czyli subiektywnego stylu opowiadania historii, spowodowało, że Vice Media zainteresował się amerykański miliarder i magnat prasowy Rupert Murdoch. Poprzez swoją wytwórnię filmową 21st Century Fox zakupił 5% udziałów w Vice Media za 70 milionów dolarów. Ten zastrzyk gotówki zdecydowanie przyczynił się do przyspieszenia zmian zachodzących w Vice. Zatrudniono prawie 60 nowych reporterów i dziennikarzy, których głównym zadaniem stało się relacjonowanie wydarzeń z punktów zapalnych na całym świecie. Dzięki temu zapewniono stały dopływ aktualnych treści na nowopowstały kanał informacyjny na YouTube – Vice News. Jak powiedział Shane Smith, współzałożyciel i CEO Vice Media: „Przyjrzeliśmy się, jak powinniśmy wystartować z nowym produktem, z czymś, co nie jest pochodną, z czymś, co jest nowe i korzysta z technologii. Staramy się, by [Vice News – przypis autora] było po prostu oglądane i lubiane”. Zwykle tego rodzaju deklaracje należy traktować z przymrużeniem oka jako pijarowe zagrywki, mające na celu zwiększenie zainteresowania odbiorców. Coś jednak musi być na rzeczy skoro tuż po wspomnianej transakcji wartość rynkowa spółki wzrosła do 1,4 miliarda dolarów. Kanał wystartował w grudniu zeszłego roku i w ciągu niecałych czterech miesięcy zebrał prawie ćwierć

miliona subskrybentów. Każdego dnia zamieszczane są tam nowe treści dotyczące bieżących wydarzeń, takich jak kryzys na Krymie czy protesty studenckie w Wenezueli. Materiały wideo w formie reportaży są dzielone na kolejne części, które trwają od 5 do 10 minut każda. Ponadto zamieszczane są krótkie filmy dokumentalne, dotyczące głównie konfliktów zbrojnych w różnych częściach świata, a także szeroko rozumianych problemów społecznych, ekonomicznych i ekologicznych. Korespondenci Vice News często wracają do miejsc, które spadły z czołówek gazet i pokazują mniej medialne aspekty konfliktów. Na przykład o tym, jak wygląda sytuacja i najbliższa przyszłość afgańskiej armii w przeddzień wyjścia amerykańskich wojsk, można dowiedzieć się w dokumencie Inside the Afghan National Army. Natomiast seria Ground Zero Syria opowiada o trwającej już trzeci rok syryjskiej rewolucji oraz o jej wpływie na społeczeństwo i gospodarkę kraju.

FOLLOW THE MONEY Produkcje Vice Media sprawiają wrażenie preludium zmiany pokoleniowej. Są pomyślane dla cybernetycznych tubylców – ludzi, dla których Internet jest nie tylko źródłem informacji, ale również głównym sposobem spędzania czasu wolnego. Ich treści wideo są łatwiejsze w odbiorze, a subiektywny styl, w jakim są prezentowane, zwiększa popularność angażując odbiorców w dyskusje na istotne dla nich tematy. Spore kontrowersje budzi finansowanie niektórych produkcji przy pomocy budżetów wielkich korporacji, a także sympatie polityczne ich autorów. Do tych zarzutów odniósł się Shane Smith, który w wywiadzie dla „Guardiana” podzielił się ciekawą refleksją dotyczącą spiritus movens naszych czasów: „Nie próbujemy opowiedzieć niczego według politycznych paradygmatów prawicy czy lewicy. Nie robimy tego, ponieważ nie wierzymy żadnej ze stron. Czy jestem Republikaninem czy Demokratą? Uważam, że obydwie [partie – przypis autora] są okropne. Poza tym to nie ma żadnego znaczenia. Pieniądze rządzą Ameryką, pieniądze rządzą wszędzie.” Wydaje się, że mottem, które przyświeca pracy dziennikarzy i dokumentalistów pracujących dla Vice Media, jest nieśmiertelny cytat z filmu Wszyscy ludzie prezydenta: „Follow the money”. Pozostaje pytanie, gdzie ich to zaprowadzi? kontrast miesięcznik

35


„Wołają na mnie:

»Giorgio«” Wojciech Szczerek

Giorgio Moroder - Chase (1979)

W

świecie muzyki rozrywkowej to jej wykonawcy zdobywają największą popularność: ich się słucha, o nich się rozmawia i pamięta. Poza coraz liczniejszymi wyjątkami większość z nich polega nadal na pracy producentów, bez których nie osiągnęliby pewnie tak łatwo sukcesu. Najlepszym przykładem tego może być zespół Blondie: założony w charakterze odnosił

coraz większe sukcesy, ale dopiero po przejściu przez szkołę życia z Mike’iem Chapmanem przy nagrywaniu piosenki Heart of Glass praktycznie nuta po nucie przez kilka tygodni zyskali singlem międzynarodową sławę. W świecie muzycznym producenci posiadają renomę, a jednym z najlepszych jest Giorgio Moroder. Przez lata poprowadził on na szczyty wielu artystów, samemu świętując również własne sukcesy i stał się źródłem inspiracji, która nie wyczerpuje się do dziś.

DISCO-WĄS Wszechstronny Giorgio Moroder jest z pochodzenia Włochem, ale jego działalność zwykle skupiała się poza granicami jego rodzimego kraju. Na początku udzielał się głównie jako wykonawca solowy. Pod koniec lat sześćdziesiątych zaczął intensywnie współpracować z producentem i autorem tekstów Petem Bellottem, co szybko zaowocowało sukcesami, między innymi w postaci piosenki Son Of My Father, singla numer 1 w Wielkiej Brytanii w wykonaniu grupy Chicory Tip. Była to jednocześnie jedna z pierwszych piosenek w historii pop, w której usłyszeć można syntezator. Działalność Morodera i Bellotte skupiła się wokół Musicland Studios założonego przez tego pierwszego w Monachium. Z lokalnego biznesu miejsce to z czasem przemieniło się w jeden z najmodniejszych ośrodków twórczości wśród topowych artystów. W przeciągu kolejnych trzech dekad tu nagrywali Queen, Freddie Mercury, Led Zeppelin, The Rolling Stones, Electric Light Orchestra, Deep Purple i wielu innych. Do sztandarowych nagrań solowych Giorgia należą dwa albumy z muzyką taneczną: From Here to Eternity (z klasyczną okładką przedstawiającą Morodera noszącego dumnie swój charakterystyczny disco-wąs) oraz E=MC2 (nagrany w kosmicznie wtedy nowoczesnej technologii cyfrowej), na których znajdziemy hity: I Wanna Rock You, From Here To Eternity oraz Baby Blue. W przeciwieństwie do wcześniejszych albumów artysty, te utrzymane są w progresywnym stylu okraszonym masą syntezato-


kultura

Z serii eksperymentów elektro-disco tamtego okresu to jednak singiel I Feel Love napisany dla Donny Summer okazał się strzałem w dziesiątkę wieńczącym jej wieloletnią współpracę z Bellottem i Moroderem. Dość osobliwy utwór, w którym obecne są głównie pulsujący, syntezatorowy bas, perkusja, okazjonalne pobrzękiwania różnych syntezatorowych teł i równie skąpy wokal samej Donny wpędzają w hipnotyczne odurzenie. Dlatego właśnie ten rozbudowany, ponad sześciominutowy kawałek ro-

bił furorę na parkietach, a singiel sprzedawał się rewelacyjnie. Wszystko to po raz pierwszy w zasadzie w pełni pokazało kunszt Morodera, a wokalistkę pchnęło na szczyt dyskotekowego panteonu. Moroder nie odcinał jednak kuponów. Disco i muzyka taneczna odeszły nieco na bok, a król elektroniki, na zamówienie reżysera filmu Midnight Express, Alana Parkera, zachwyconego sukcesem I Feel Love, napisał dynamiczny Chase. Skomponowany na syntezatory instrumentalny utwór stanowił eksperyment zarówno

Giorgio Moroder - From Here To Eternity (1977)

rów, wtedy znanych głównie z zastosowania przez zespół Kraftwerk. Jest on mieszanką disco, synthpopu i czegoś, co za kolejnych kilkanaście lat miało przerodzić się w muzykę dance. To właśnie za sprawą między innymi tych dwóch płyt Giorgiowi zawdzięczamy połączenie muzyki tanecznej z elektroniką i zastosowanie tej ostatniej na szerszą skalę. Ciekawostką jest również zastosowanie przez Morodera vocodera – dziś nieco zapomnianego, ale prawdziwie wypasionego urządzenia, najczęściej kojarzonego z nagrań Daft Punk i Chromeo.

kontrast miesięcznik

37


dla Morodera, który jedną nogą stanął na obcym zupełnie podwórku, jak i dla tegoż właśnie podwórka, zmonopolizowanego przez kompozytorów w klasycznym rozumieniu tego słowa. W tamtych czasach pisało się do filmów partytury na orkiestrę albo na skromniejsze, kameralne składy, piosenki były pewnym bonusem do filmów. Ryzykowny krok, jakim był Chase, okazał się prawdziwą rewolucją – utwór zyskał miano kultowego, a soundtrack zdobył najwyższe możliwe dla siebie wyróżnienie (Nagrodę Akademii) i otworzył Giorgiowi drogę do świata filmu. KRAINA ELEKTRYCZNYCH SNÓW Dokonania Giorgia najlepiej zapamiętano z lat osiemdziesiątych, kiedy to pisał muzykę do kilku filmów, często przewyższając sukcesem same obrazy. I znów dała o sobie znać jego nowatorskość: dopiero wtedy bowiem odkrywano, że ścieżki dźwiękowe do filmów nie muszą być komponowane na orkiestrę, ale że do głosu dojść mogą również twórcy muzyki pop. Działo się tak z wielu powodów, ale rozpowszechnienie syntezatora, które znacznie ułatwiło sprawę muzykom mniej obeznanym z klasyczną sztuką kompozycji, było tu z pewnością ważnym czynnikiem. Pisane przez Morodera ścieżki posiadały zwykle piosenki przewodnie, które przeszły do historii. I tak obok najlepiej notowanego utworu wydanego pod jego własnym nazwiskiem, choć w duecie z Philipem Oakeyem z Human League, napisanego do filmu Elektryczne Sny, świetnie pamiętane są również What a Feeling... Flashdance w wykonaniu Irene Cary (Oscar dla najlepszej piosenki), Call Me z Amerykańskiego Żigolaka w wykonaniu Blondie czy The Never Ending Story w wykonaniu Limahla. Naturalnie artysta tworzył nie tylko piosenki do filmów, ale całe soundtracki. Oprócz części ze wspomnianych wyżej filmów, są to głównie ścieżki do Człowieka z blizną, Ludzi-kotów, Supermena III i Metropolis. I tak jak Morodera śmiało nazwać można kopalnią przebojów, tak niekoniecznie metka ta pasuje właśnie do pisanych przez niego soundtracków. Choć nowatorskie, jak na tamte czasy, były doceniane rzadko, a w przypadku

Fot. Wolfgang Moroder, zdjęcie wykorzystane za zgodą autora.

Metropolis, nowej produkcji muzycznej, napisanej do słynnego niemego filmu Fritza Langa z 1927 roku, nie obeszło się bez krytyki. Już sam obraz jest dość kontrowersyjny, a co dopiero taką okazała się nowa oprawa muzyczna dzieła, w której Moroder, oprócz wielu rytmicznych i chyba zbyt śmiałych piosenkowych momentów, zawarł wiele nieprzewidywalnych i często groteskowych zrywów muzycznych. Pomimo sporego nakładu pracy, w tym zaangażowania artystów takich jak Freddie Mercury (Love Kills) i Bonnie Tyler, ścieżka dźwiękowa spotkała się z ostrą krytyką. Oskarowy Moroder otrzymał dwie nominacje do Złotej Maliny w jednym roku za soundtrack do Metropolis i Złodzieja serc, a rok wcześniej za część piosenkową do Supermena III. Muzyczne eksperymenty faktycznie nie udzielały się niektórym filmom. W części przypadków zapamiętywano raczej same filmy, zapominając o muzyce, jak w przypadku kultowego w niektórych kręgach Człowieka z blizną Briana de Palmy, brutalnej opowieści o tworzeniu się mafii w Miami z Alem Pacino i Michelle Pfeiffer w rolach głównych. Wyjątkiem okazał się album soundtrackowy do Flashdance, filmu muzycznego tyleż kasowego, co tandetnego. Płyta, za sprawą monstrualnych zysków z filmu i światowego przeboju Flashdance... What a Feeling, sprzedała się w 6 milionach egzemplarzy w samym USA zdobywając Nagrodę Grammy za najlepszy soundtrack. Ostatni udany powrót do świata filmu to współpraca z Haroldem Faltermeyerem przy filmie przygodowym Top Gun. I choć rodziła się w bólach, bo wiele z propozycji Giorgia było odrzucanych, to Danger Zone zaśpiewane przez etatowego soundtrackowego wokalistę, Kenny’ego Logginsa okazało się pomysłem świetnym – wszak znany z Footloose Amerykanin nie mógł zawieść. Najlepszym zaś wycinkiem z filmu było oskarowe Take My Breath Away w wykonaniu zespołu Berlin. KRÓL PAŹDZIERZA? Styl Morodera jest wszechstronny, ale gdybyśmy mieli spróbować przysłuchać się pisanej przez niego muzyce fil-

mowej, to jest w niej sporo kiczu, który słychać w niektórych syntezatorowych motywach o ambicjach orkiestrowości, brzmiących bardziej jak żart niż poważna muzyczna propozycja. Jednak znów widać tu nowatorstwo, bo były to właśnie pierwsze próby przeniesienia tego typu muzyki na nowe, wcześniej niszowe instrumenty muzyczne. Skutkiem tego była krótkotrwała moda na pisanie syntezatorowych soundtracków w latach osiemdziesiątych. Mimo jego preten-


sjonalności, styl ten dziś ocenia się jako kultowy. Któż przecież nie zna chociażby motywu z Gliniarza z Beverly Hills? Oprócz produkcji filmowych Moroder dalej jednak produkował płyty, ku słabszemu już zainteresowaniu mediów i z mniejszym sukcesem: podwójną płytę I’m a Rainbow Donny Summer odłożono na półkę, a płyta Janet Jackson pod tytułem Dream Street przeszła bez echa. Jako Moroder dalej realizował jednak zadania producenckie przy innych projek-

tach, na przykład koprodukcje do Gliniarza z Beverly Hills czy Rambo III, produkcje płyt Limahla, Sabriny, Bonnie Tyler oraz kontynuację Never Ending Story. Kolejny indywidualny projekt, jakim był album Philip Oakey & Giorgio Moroder, będący następstwem sukcesu Together in Electric Dreams, okazał się komercyjną klapą. Ostatecznie Moroder skupił się na płytach solowych (To Be Number One, Forever Dancing, Moroder and Moroder Art Show), ale też, coraz bardziej odchodząc

od muzyki, na innych dziedzinach sztuki. Rozwijając swoje artystyczne talenty zaczął z mniejszymi i większymi sukcesami tworzyć i projektować wszystko – od neonów, poprzez obrazy z wykorzystaniem komputerowej manipulacji, aż po samochody. GIORGIO W latach późniejszych, Moroder zajął się kolejną dla siebie nową dziedziną, a mianowicie remiksowaniem piosenek, często wydawanych na singlach oryginalnych artystów, a stosunkowo niedawno także występami didżejskimi, opartymi zarówno na muzyce swojej, jak i innych. Do dziś te dwie rzeczy to, obok pracy w studio, jego dwa główne zajęcia. 73-letni dziś Giorgio Moroder to, pomijając oczywiście Kraftwerk, ojciec elektronicznej muzyki pop. Stopniowo zaszczepiał ją wśród artystów już występujących od jakiegoś czasu oraz odkrywał nowych. Najlepiej pokazuje to kariera Donny Summer, która była gotowa na dokonanie muzycznej rewolucji, co bardzo opłaciło się zarówno jej, jak i Moroderowi. Muzyczny hołd jego dokonaniom oddał niedawno zespół Daft Punk na swojej ostatniej, świetnie przyjętej płycie Random Access Memories. Utwór Giorgio by Moroder rozpoczyna wywiad z Giorgiem opowiadającym o początkach swojej kariery, po którym następuje właściwy utwór zainspirowany dokonaniami pioniera disco. Co do samego Giorgia, to już niedługo spodziewany jest jego nowy album. I choć wydawać by się mogło, że w czasach popu, w którym elektronika ostatnio dominuje, discodziadek nic odkryć nowego już nie zdoła, nie dajmy się zwieść – Giorgio Moroder może nas jeszcze zaskoczyć.

kontrast miesięcznik

39..


Ogień i szkło Rozmowa z Pati Dubiel Magdalena Chromik

H

ybrydyczne kreatury, prehistoryczne rośliny -monstra i kreskówkowe, wyuzdane panienki – przyglądałam się tym szklanym ekstrawagancjom z Galerii BB z lekkim osłupieniem. Widząc moje wytrzeszczone oczy, pracownica galerii kiwając głową i z szerokim uśmiechem na twarzy, odparła: „Pati Dubiel. Totalnie odjechana postać”. Wspomnienie robocopów i… kolorowych cycków (a było ich sporo) napawało mnie lekkim niepokojem, ale tym bardziej

chciałam ją poznać. Dlaczego kobietę tak ciągnie do maszyn szlifierskich, diamentowych pił, piaskarki i pieca hutniczego? Rozmowę zaczynam pytaniem o jej „męski” zawód. „Ja uważam, że nie ma czegoś takiego, jak kobiecy, męski. Jak się coś lubi, to nic nie będzie stało na przeszkodzie, by to robić. A ja to kocham!” Początkowo wcale nie przewidywała tworzenia szkła artystycznego. „Wybrałam ten kierunek z czysto pragmatycznego powodu – niedaleko znajdująca się huta szkła (Krosno) dawała mi perspektywę pewnej i konkretnej pracy w zawodzie. Miałam też rodzinne tradycje – mój dziadek, Ludwik Szopa, rozbudowywał jako dyrektor inwestycyjny Krośnieńskie Huty Szkła w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Chciałam zajmować się szkłem i tyle”. Pierwsze kroki też nie były łatwe. Biedny student musi jakoś przetrwać, dlatego projekty wysyłała na konkursy organizowane przez Rexonę, Polmos i Pizzę Hut. „Wcale się tego nie wstydzę. To takie małe sukcesy, okazja, by się pokazać. Pomyślałam »a co mi tam!« i się opłaciło. Z drugiej strony, za wygraną w konkursie mogłam sobie kupić pierwszy komputer i to było super”.

PUNK, INDIANIE I MASZYNERIE LÉGERA „Szklarka” zrywa z „duralexową” łatką przypiętą szkle. Jej obiekty łączące malarstwo, grafikę, szkło, ksero wymykają się wszelkim kategoriom. Kolorowy ferment, chaos i śmiała eroZdjęcia dzięki uprzejmości Patrycji Dubiel.

tyka. Jarmark? „Podoba mi się kicz. Od razu przyciąga uwagę, a o to chodzi. Pisk opon, »bling-bling«, modne telefony, szybkie samochody. To trochę taka drwina i dystans wobec naszego współczesnego społeczeństwa. Obserwuję, co się pokazuje w telewizji, w reklamach, na ulicy, miksuję i w efekcie powstają te prace”. Dubiel najbardziej inspiruje człowiek, jego sensualność i emocje, przekładające się na jego funkcjonowanie i zachowania. Konsumpcjonizm, materializm i telewizyjna papka nawiązują wyraźnie do amerykańskiej sztuki pop-artu podrasowanej jakąś punkową krzykliwością1. W dalszej kolejności tworzy zaskakujące konstrukcje, przypominające indiańskie totemy czy mechanizmy z obrazów Fernanda Légera. Za Giorgio de Chirico i Dalím tworzy surrealistyczny spektakl, wizualny kalambur, budowany na ulotnych wizjach sennych, które są kolorowe, cudowne, a czasem i straszne2.

KOBIETA I ĆWIEKI Obróbka szkła jest niczym „(...) walka z materią, którą trzeba traktować jak kobietę – delikatnie, subtelnie, z największą czułością, lecz czasem także brutalnie i ekstremalnie, wręcz sadystycznie, aż do bólu!”3. Z drugiej strony – jeden niewłaściwy ruch i wszystko rozsypie się w drobny mak. Kobieta to dla Pati nieustające źródło inspiracji, tak dla obiektów szklanych, jak i jej prac malarskich oraz rysunków. Nie ma ona jednak nic wspólnego z delikatnością, efemerycznością i wszystkim tym, co znamienne


dla „słabej płci”. W zamian mamy kabaretki, czerwone usta, pasy z ćwiekami i papierosy. Tu kobieta jest silna i niezależna, epatująca erotyzmem, otoczona szowinistycznymi „twardzielami”. Choć wypowiedzi artystki dotyczą kwestii nad wyraz intymnych, używa ona języka perwersji, tanich brukowców i kolorowych reklam, traktując temat z pewną dezynwolturą i fantazją. Czasem jednak znika wulgarna kreacja i lubieżna poza. W niezwykle osobistych wyznaniach na płótnach, obnażona, staje się na powrót wrażliwa i krucha, zupełnie jak szkło.

BOROWSKI, STRÓŻU MÓJ Największy wpływ na rozwój artystyczny wrocławianki miał Stanisław Borowski, jeden z najwybitniejszych artystów-szklarzy. Jego prace znajdują się od lat w zbiorach licznych muzeów, galerii i w kolekcjach prywatnych na całym świecie. Ogromny sukces Borowski zawdzięcza temu, że jego prace wymykają się naszym estetycznym przyzwyczajeniom i gustom. Odrealnione, bajkowe postacie nawiązują do tak zwanego realizmu magicznego. Charakterystyczny styl i niezwykła precyzja wykonania obiektów ze szkła przyniosły mu renomę i światową sławę. W 2004 roku do Glass Studio Borowski trafia „świeżo upieczona” studentka ASP, Patrycja Dubiel. W tym momencie rozmowy szklarka przyjmuje poważny ton. Zawsze będę to powtarzała – najważniejszą osobą, którą poznałam w życiu zawodowym, jest Stanisław Borowski. Gdyby nie on, nie wiem, gdzie bym skończyła. W dzisiejszych czasach, jeśli nie ma się odpowiedniego zaplecza finansowego i technicznego, to regularne tworzenie szkła graniczy niemalże z cudem. Jedyną opcją na w miarę aktywne działanie w tej branży jest pozostanie na uczelni, która gwarantuje pensję i nieograniczony dostęp do wszystkich urządeń. On mi uratował tyłek zaraz po studiach. Nauczyłam się od niego bardzo wielu

technicznych i praktycznych rzeczy. Pokazywał prace innych artystów, otworzył oczy na to, co się dzieje na świecie. Mnie się wcześniej wydawało, że Wrocław to jest pępek świata, a nie jest! Dzięki niemu i całej rodzinie Borowskich, miałam szansę zobaczyć to, co jest na najwyższym poziomie, poznać najważniejsze

nazwiska. Dla mnie to absolutnie wspaniały człowiek. To, co imponuje, to fakt, że on jest niesamowicie pracowity. Kiedy pracuje, siedzi nad tym szkłem od rana do nocy i pracuje, pracuje, pracuje... A patrząc na jego rzeźby, można pomyśleć, że to totalny »freak«!”.

ROBIĘ, A NIE GADAM Polska, Holandia, Niemcy, Dania, nagrody, konkursy, festiwale... Nie sposób chyba wymienić wszystkich miejsc, gdzie Patrycja miała szansę wystawić swoje prace. Ta pracowitość została zapewne „odziedziczona” po Borowskim. Dubiel stosuje bowiem absolutny reżim technologiczny, wymagający wielkiego nakładu pracy. „Wiadomo, za młodu miało się na głowie wszystkie kolory tęczy, niezliczoną ilość kolczyków, balowało się do rana. Ale co z tego? O ósmej stałam już na szlifierni, pot spływał po mnie strumieniami, ale trzeba było pracować. Są tacy artyści, którzy dużo mówią, a mało robią. Ja nie »bywam« i nie opowiadam, jaka to ja jestem cudowna. Szkoda czasu”. Katorżnicza praca nad projektem? Nie do końca. „Temat? Po prostu się robi i tyle, wszystko tak »ciach, ciach, ciach« i nagle gotowe. Myślę sobie wtedy – O! Spoko!”.

SZKLANE ANIOŁKI I „TANIEJ NIE MOŻNA...?” Dzięki pobytowi w Glass Studio Borowski, Dubiel miała okazję zobaczyć zupełną awangardę w świecie szkła. I sama pozostała awangardowa. „Wolę robić »odjechane« rzeczy dla »odjechanych« ludzi. W polskich warunkach kontrowersja i prowokacja nie mają racji bytu. Dla przeciętnego człowieka sztuka to martwe natury z jabłkami albo patery na winogrona. Kiedy już klient zjawi się w progach galerii, patrzy, kręci nosem, dorabia na siłę historię do obiektu, po czym stękając, targuje się, jak z przekupką na targu. Klient pracy bez »historii« nie kupi! Nie

kontrast miesięcznik

41


do wszystkiego trzeba dorabiać ideologię. Ja mogę zrobić jajo wielkanocne, bombkę na choinkę i kotka na biurko. Ale zawsze wkładam w to wysiłek i robię to absolutnie profesjonalnie. Rynek sztuki, jak i funkcjonowanie galerii, tak w Polsce, jak i we Wrocławiu, są wciąż na słabym poziomie. Wina leży po obu stronach – niewyedukowanego względem sztuki społeczeństwa i galerzystów bez pomysłu. Owszem, mamy malarstwo, grafikę, rzeźby, ale szkła jest niewiele. Nie ma galerii z prawdziwego zdarzenia. Tutaj to sklepy i handel, człowiek boi się wejść, bo myśli, że od razu musi coś kupić. A zapytać o cenę to już w ogóle! W galeriach ze szkłem nie ma

wernisaży, nawet ekspozycja się nie zmienia, sprzeda się jeden aniołek, pani powiesi kolejnego. Tu nie chodzi tylko o biznes. To ma być miejsce otwarte dla wszystkich, gdzie można wejść, usiąść, pogadać, pośmiać się i porozmawiać z artystą. Miejsce tworzone z pasją.”

PATI VERSUS...?

Jest kwiecień 2014 roku4. Siedzimy na kanapie w galerii Versus, będącej własnością Patrycji Dubiel oraz Katarzyny Bors. Zewsząd znów patrzą na mnie znajome, szklane dziwy. „Udało się. Mamy własną, otwartą dla wszystkich galerię. Ludzie wchodzą, rozmawiają, pytają – Co to? A z czego? A jak? Działamy

w Noc Muzeów, w Dniu Otwartych Pracowni, trzaskamy wernisaż za wernisażem, wystawiamy rzeczy nawet na zewnątrz! Versus to nie kolejny rzemieślniczy jarmark. Ma być z jajem, ale na poziomie. Szkło wymaga odpowiedniej ekspozycji, dobrego światła. Tu wreszcie możemy o to zadbać. Mam szansę zaprezentować siebie i poopowiadać o „unikatach”, w które wkłada się tyle wysiłku. Stawiamy na rzeczy odjechane, na ludzi z polotem. Miałyśmy nawet wystawę współczesnych ikon! Ludzie byli nieco zszokowani”. Na ekspozycję składają się prace Pati, jak i zaprzyjaźnionych plastyków. Jest kolorowo, komiksowo, graficznie i filmowo. „Bynaj-

mniej nie zapraszamy do współpracy tylko znajomych, by tworzyć tak zwane kółko wzajemnej adoracji. Przebywanie wśród samych tylko artystów to strata czasu. »Wyhaczamy« to, co dobre. Na przykład takiego Tomka Budzyńskiego. Tak, tego z zespołu Armia! Versus ma przyciągać ludzi różnych zawodów i zainteresowań. Temu służą »wykony« muzyczne na otwarciach. Była Gaba Kulka, Krzysztof Zalewski. Uważam, że to świetna promocja miejsca – przyjdzie taki »ktoś« po-

słuchać Krzyśka, ale przy okazji zobaczy czyjąś twórczość plastyczną i fajne miejsce, do którego będzie chciał wrócić. Prowadzenie galerii to ciężki kawałek chleba. Albo człowiek dwoi się i troi, nie mając życia prywatnego, albo się chodzi do »normalnej« pracy i po godzinach »ciągnie« galerię, ledwo wiążąc koniec z końcem, albo masz rodzinę, która Ci pomoże. Jestem teraz po drugiej stronie barykady i poznaję, jak to jest. W najgorszym wypadku wychodzę na zero. Na szczęście

zdarza się, że klient kupi rzeźbę za parę tysięcy, wtedy myślisz sobie – uff, rachunki i ZUS z głowy. Założenie galerii internetowej? To ułatwia sprawę, gdy są zainteresowani z daleka. Ale trzeba swoją pracę szanować. Życie i tak dziś ubożeje, ludzie tracą szacunek do rękodzieła. Sztukę trzeba dotknąć i powąchać. W Internecie możesz co najwyżej kupić majtki”. A co teraz? „Zobaczymy, byle do przodu! Wyprowadzić się za granicę? Zostaję w Polsce. Tu mam wystarczająco wrażeń”.

Zdjęcia dzięki uprzejmości Patrycji Dubiel.


Pati Dubiel – urodzona w 1977 roku w Krośnie, tam ukończyła Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych. W 2003 roku obroniła dyplom na Wydziale Szkła i Ceramiki Wrocławskiej ASP, pod kierunkiem prof. Małgorzaty Dajewskiej. Stypendystka Wrocławskiej Fundacji

Kivanis, Glass Studio Borowski, nagrodzona Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Młoda Polska. Ma na koncie liczne wystawy indywidualne, między innymi – „Złota Ręka”, galeria szkła „BB”, Wrocław, Kraków (2006), „Pop-Art Glas”, Neu-Grim-

nitz, Niemcy (2008) i zbiorowe: „Hybryd-a” Galeria Lipowa 3, Kraków (2012), European Glass Context, Bornholm, „Glass II”, Herxheim Niemcy, „Fun, Joke, Surprise” Wrocław (2012). Od 2013 roku współwłaścicielka (wraz z Katarzyną Bors) galerii Versus we Wrocławiu. kontrast miesięcznik

43


Spichlerz w Galow PIĘKNIE Muzeum Powozów Galowice położone jest tylko około 10 kilometrów na południe od granicy Wrocławia, ale okazuje się, że już taka odległość od dużego miasta wystarczy, aby przenieść się w zupełnie inny świat. Zwiedzanie tego muzeum to nic innego jak wycieczka w dawne czasy, gdy stukot końskich kopyt po bruku był tak częsty, jak dzisiaj odgłosy silników samochodowych. Znajduje się tu około 70 historycznych pojazdów – od sań konnych, przez karety i bryczki, po wóz strażacki, kolekcję siodeł kawaleryjskich, uprzęże i kiełzna oraz narzędzia używane przez dawnych rzemieślników i wiele innych eksponatów. Powozy robią wrażenie, większość z nich jest odrestaurowana, a niektóre z pewnych przyczyn (m.in. unikalności zabytku) pozostawiono w stanie oryginalnym. Jeszcze jedna gratka dla fanów estetyki – kolekcja prezentowana jest na trzech piętrach ogromnego budynku zabytkowego spichlerza z początków XVIII wieku, na powierzchni 1000 metrów kwadratowych, w teatralnej scenografii, pełnej tajemniczych zakątków, koronkowych zasłonek, rozproszonego światła, stylowych starych dodatków i strojów.

SENTYMENTALNIE To również idealne miejsce na jednodniowy wypad dla miłośników historii i architektury. Przewodnicy, oprowadzając po ekspozycji, nie zapominają bowiem o dziejowym kontekście miejsca, w którym się znajdują, dlatego goście usłyszą na pewno, że muzeum mieści się na terenie dawnych dóbr rodziny von Lieres und Wilkau, w spichlerzu o niesamowitej konstrukcji szachulcowej (według różnych źródeł – pocho-

dzącym z roku 1732, 1730 lub 1727). Budynek ten jest ostatnim zachowanym na Dolnym Śląsku tak dużym obiektem gospodarczym w całości wykonanym z drewna. W okresie użytkowania jako magazyn zbożowy, na każdej z czterech kondygnacji o powierzchni 1200 metrów kwadratowych, utrzymywał zboże ważące tysiące ton. Od tego ciężaru drewniane podłogi lekko się pokrzywiły, budynek nieco przechylił, a zjeżdżalnia na worki, poprowadzona przez wszystkie kondygnacje, do dzisiaj zachowała drewno wyszlifowane tysiącami zsuwających się, wypełnionych ziarnem „przesyłek”. Kolekcja powozów oraz wyposażenia wsi śląskiej zdaje się więc w naturalny sposób przynależeć do tego miejsca.

EDUKACYJNIE Na gości muzeum czeka sporo nowej wiedzy i wcześniej nieznanej terminologii powozowo-jeździeckiej, na szczęście, przekazywanej w sposób ciekawy, okraszonej anegdotami i historiami z dawnych czasów. Dowiemy się przykładowo, że na kolekcję składają się między innymi karety, bryczki, omnibusy, wolanty, landolet, lando, milord, victoria, polowiec, sulki i sanie pałacowe. Zobaczymy jednak nie tylko pojazdy zaprzęgowe, bo Muzeum Galowice ukazuje też znaczenie, jakie miały dla rozwoju transportu konie. Znajdziemy tu również narzędzia domowe i rolnicze, stanowiące typowe wyposażenie dawnej śląskiej wsi. Zbiory dopełnia imponująca liczba siodeł kawaleryjskich z całego świata oraz inne akcesoria jeździeckie, przekazane w depozyt przez kolekcjonera z Sobótki – Pawła Biczysko. Unikalną ciekawostkę stanowi czynna oryginalna szwajcarska konna kuchnia polowa z 1905 roku z komplet-

nym wyposażeniem, między innymi w naczynia cynowe. W Muzeum Powozów prowadzone są zajęcia edukacyjne dla szkół i przedszkoli. Krzewienie wiedzy historycznej, kulturowej, związanej z podróżami, regionem dolnośląskim, transportem, końmi i dawnymi rzemiosłami to bowiem główna misja fundacji, do której należy muzeum. Pobyt w placówce i spotkania z przewodnikami, będący-


wicach – inny świat

w zasięgu ręki Muzeum Powozów Galowice to miejsce, o którym z pewnością wiele osób jeszcze nie słyszało, bo jest ono dość nowe – patrząc w kategoriach muzealnych. Prawdopodobnie niektórzy już teraz zrezygnują z dalszego czytania, bo samo słowo „muzeum” może brzmieć niepokojąco. Przed oczami stają zakurzone przedmioty, które,choć wybitnie nieciekawe, wypada znać, jeśli chce się uchodzić za osoby posiadającą, tak zwaną, wiedzę ogólną. A tu jeszcze powozy! Czyli co? Kilka starych, zmurszałych drewnianych fur, które kiedyś jeździły na wsi i na których zostały jeszcze małe kurze piórka i kawałki siana? Pora przestawić swoje myślenie o placówkach muzealnych.

mi jednocześnie animatorami kultury i pedagogami, z założenia mają być dla dzieci jak najbardziej atrakcyjne, a uczestnicy wyjeżdżać mają nie tylko z wrażeniami estetycznymi, lecz również z dawką ciekawie podanej wiedzy, przygotowanej w oparciu o podstawy programowe obowiązujące w przedszkolach, szkołach podstawowych i gimnazjalnych. Czy się to udaje – muszą sprawdzić sami goście.

KULTURALNIE Muzeum, nie chcąc się ograniczać jedynie ideą atrakcyjnego wystawiennictwa, aspiruje też do miana lokalnego centrum kultury. I mimo że znajduje się takie w sąsiedniej gminie, to przyciąga do siebie mieszkańców z wielkich miast, jak na przykład z Wrocławia. Najpewniej dlatego, że w Galowicach organizowane są wydarzenia artystyczne najwyższej próby. Oglądać tam można

Urszula Żebrowska-Kacprzak

*Tekst zamawiany przez Muzeum Powozów Galowice

kontrast miesięcznik

45


czasowe wystawy malarstwa, chociażby wrocławskiego ekspresjonisty Zdzisława Nitki, oraz rzeźby,na przykład Stanisława Wysockiego – słynnego autora wrocławskiej Powodzianki, obecnie znanego już na całym świecie. Muzeum zaprasza też do zabytkowego mansardowego poddasza na koncerty muzyki dawnej – ostatnio między innymi Tria Barokowego, w repertuarze Jeana-Philippe’a Rameau i Jeana-MarieLeclaira.

RODZINNIE W wiosenne i letnie weekendy, gdy tylko aura sprzyja aktywności na świeżym powietrzu, organizowane są w muzeum wydarzenia kulturalne i rekreacyjne, adresowane szczególnie do rodzin. Warto wspomnieć weekendową „rodzinną akademię wolnego czasu”, związaną ze sportami nietypowymi, i plenerową wiatę, gdzie znajduje się scena, czyli miejsce spotkań z aktorami, muzykami, teatrzykami i minikoncertami dla dzieci. Cały teren zielony jest zresztą ogrodzony i w większości trawiasty, aby dzieci bawiły się bezpiecznie i były widoczne dla rodziców nawet z daleka. Co być może zaskakujące, dla amatorów weekendowego małego piwka na świeżym

powietrzu, udostępniony został kawiarniany ogródek. Można się w nim napić również kawy czy herbaty, a nawet zjeść żurek lub pierogi, zapewnione przez zaprzyjaźnione koło gospodyń wiejskich, co jest gwarancją smaku. Co jakiś czas organizowane są też wydarzenia, zwane „jednodniowym muzeum”. Wierząc, że z każdym eksponatem wiąże się ciekawa historia, pracownicy muzeum przekazują pałeczkę i w tym dniu odwracają role, aby to nie przewodnicy, a goście opowiadali szerszej publiczności historie o cennych i interesujących przedmiotach, które przynoszą z domów.

ŚWIATOWO Wbrew stereotypowemu skojarzeniu pracownicy muzeum to ekipa młoda, kreatywna i otwarta na wszelkie sugestie gości. Wraz z fundatorem kolekcji deklarują chęć tworzenia placówki na europejskim poziomie. Założenia są wielorakie – od prozaicznych kwestii, jaką jest czystość i porządek, przez organizację szeregu imprez kulturalnych, po kierowanie oferty nie tylko do przedstawicieli naszego kraju, ale również do gości mówiących w innych językach.

Muzealni przewodnicy posługują się kilkoma popularnymi językami obcymi, a ekspozycja zaopatrzona jest w obcojęzyczne tabliczki z charakterystykami poszczególnych powozów.

FUNDATOR Fundator kolekcji, dr Tadeusz Kołacz, choć zawodowo zajmuje się nowymi technologiami, to z zamiłowania jest – od niedawna już oficjalnie certyfikowanym – rzeczoznawcą w zakresie zabytkowych pojazdów konnych, zaprzęgów i rzędów jeździeckich. Jest osobą życzliwą i pomocną – zaprasza w swoje progi choćby członków PTTK na sesje przewodnickie, połączone ze zwiedzaniem ekspozycji. To człowiek-instytucja, bez którego nie moglibyśmy oglądać dzisiaj muzeum, prowadzonego z ogromną pasją i nie mniejszą wiedzą. Co jeszcze bardziej znamienne – prawdopodobnie dziś już nie istniałby budynek zabytkowego spichlerza, który został odrestaurowany tylko dzięki staraniom dr. Kołacza. Kończąc, po prostu zachęcam do wizyty, bo odległość od metropolii nieduża, a świat już zupełnie inny – magiczny, jakby spokojniejszy. Szybka to i przyjemna wycieczka w dawniejsze czasy.


kontrast miesięcznik

47


Tytuł Explorations for Keyboard and Orchestra Wykonawca Jordan Rudess Wytwórnia Jordan Rudess Data premiery 1 marca 2014

Recenzuje Aleksander Jastrzębski

Obrazy malowane dźwiękiem

G

dyby ktoś mnie kiedyś zapytał o to, co uważam za najbardziej pociągające w muzyce, najprawdopodobniej odpowiedziałbym, że jej różnorodność. No i fakt, że tak naprawdę jej jedyną granicą jest wyobraźnia kompozytora. Właściwie nie będzie chyba zbyt dużą przesadą stwierdzenie, że muzyka jest swego rodzaju odzwierciedleniem wszechświata – właśnie ze względu na jej bezmiar, tajemniczość i rozbudzanie ciekawości, popychającej nas ku poszukiwaniom. Ich finał nie zawsze jest zadowalajacy i czasem zamiast odkryć nową galaktykę, uderzymy w planetoidę albo natrafimy na utwór o filiżance, który sprawi, że zaczniemy gorączkowo rozglądać się za przyciskiem wyłączającym dźwięk i zapragniemy spędzić resztę życia w ciszy, żyjąc w harmonii z runem leśnym i wiewiórkami. Mając więcej szczęścia, możemy natrafić na postacie pokroju Jordana Rudessa, znanego głównie z roli klawiszowca w zespole Dream Theater. Oprócz tego para się on też twórczością solową, dzięki czemu możemy dziś cieszyć się płytą Explorations for Keyboard and Orchestra, będącą niezwykle ciekawą syntezą muzyki klasycznej, progresywnej i rockowej. Dodatkowym smaczkiem jest fakt, że w nagrywaniu albumu towarzyszyła Rudessowi orkiestra Sinfonietta Consonus, założona przez Michała Mierzejewskiego w 2008 roku. Tworzą ją utalentowani studenci polskich akademii muzycznych, z przewagą tych z akademii gdańskiej. Ponadto płyta została zarejestrowana w studiu nagraniowym Radia Gdańsk. Fot. Materiały prasowe

Strukturę Explorations… można podzielić na dwie zasadnicze części: kompozycje, w których Rudessowi towarzyszy orkiestra i utwory, w których zostaje on sam na sam z fortepianem. Przeważają te pierwsze – Sinfoniettę Consonus słyszymy aż w sześciu z ośmiu kawałków. I bardzo dobrze, bo te kompozycje stanowią, według mnie, najznamienitsze i najbardziej epickie dzieła w karierze solowej pianisty. Rudess udowodnił, że jest nie tylko wirtuozem wszystkiego, co ma klawisze, ale i wybitnym kompozytorem, potrafiącym w pełni wykorzystać potencjał orkiestry symfonicznej. Pokazuje to od razu w otwierającym płytę utworze Explorations for Keyboard and Orchestra: First Movement, który uważam za najlepszy utwór na krążku. W tych nieco ponad 10 minutach Rudess zawarł tak wiele, że gdyby na Explorations… nie znalazło się nic poza nimi, to i tak polecałbym to wydawnictwo. Natomiast charakter utworu najlepiej oddaje fragment tekstu Pieśni wigilijnej Marka Grechuty. Bo kiedy naciśniemy play, to „korowód tylu barw rusza przed nami w pląs”, że aż trudno powstrzymać uśmiech kwitnący na twarzy. Utwór zaczyna się od krótkiej, szybkiej i figlarnej frazy na fortepianie, której natychmiast, acz subtelnie, odpowiadają instrumenty dęte. Następnie fraza fortepianowa, choć nieco zmieniona, powraca i tym razem odpowiadają jej smyczki. Sprawia to wręcz wrażenie, że fortepian wita się z resztą orkiestry, po czym wszyscy dają się ponieść muzyce. Kompozycja zdaje się być niepozbawioną logiki, a mimo to często zaskakującą opowieścią, prezentującą przeróżne obrazy namalowane dźwiękiem.

Wszystko jest nieziemsko melodyjne, momentami szalone, a czasem piękne i przejmujące. Z kolei inne fragmenty aż się proszą, by udźwiękowić nimi jakiś film. Podobnego opisu można użyć do wszystkich utworów z towarzyszeniem orkiestry, ale nie oznacza to, że zostały one napisane na jedno kopyto. Każdy z nich ma nieco inne zabarwienie emocjonalne, a w Second i Third Movement słyszymy też dźwięki syntezatora. Natomiast w przepełnionym spokojem The Untouchable Truth orkiestra jest subtelnym tłem dla pełnych pasaży partii Rudessa. Należy też dodać, że proporcje między orkiestrą a fortepianem dobrane są doskonale. Orkiestra nie jest tłem, lecz równorzędnym bohaterem opowieści. Pianista nierzadko wręcz chowa się za jej brzmieniem. Szczególnie słychać to w pierwszym utworze, w którym cały czas lawiruje on między planami muzycznymi. Ukłonem w stronę fanów jest też utwór Screaming Head z solowej płyty pianisty Rhythm of Time – tym razem odegrany z orkiestrą. Samotny Rudess radzi sobie równie dobrze i pozostałe dwa utwory stanowią urozmaicenie oraz umożliwiają złapanie oddechu przed kolejnym wejściem orkiestry. W pamięci szczególnie utkwiło mi zamykające płytę, pełne spokoju i przestrzeni A pledge to you, przypominające podziękowanie za wspólnie odbytą radosną wędrówkę. Explorations for Keyboard and Orchestra jest płytą pełną znakomitych orkiestracji i wirtuozerskich popisów. Ukazuje też kompozytorski geniusz Rudessa, z którego owocem nie każda orkiestra by sobie poradziła. Obowiązkowy przystanek na drodze muzycznych poszukiwań.


Tytuł Greatest Hits Wykonawca Clock Machine Wytwórnia Universal Music Polska Data premiery 1 kwietnia 2014

Recenzuje Monika Stopczyk

Dzikość serca

C

lock Machine niewątpliwie należy do grona młodych zespołów, które warto mieć na oku, a od ponad dwóch miesięcy, również w prywatnej płytotece. Krakowski kwartet na początku kwietnia zadebiutował długogrającym krążkiem, na który fani zespołu czekali dwa lata – od momentu wydania EP-ki. Greatest Hits, bo tak przekornie muzycy nazwali swój album, jest doskonałym przykładem przemyślanego i bardzo dopracowanego debiutu, czego wśród rockowych kapel, niestety, nie spotykamy ostatnio zbyt często. Igor Walaszek, Kuba Tracz, Piotr Wykurz i Michał Koncewicz mają za sobą kawał rzetelnie wykonanej roboty, dzięki czemu miłośnicy gitarowego grania otrzymali album bardzo różnorodny, na którym wybrzmiewają echa tego, co na przestrzeni lat w muzyce rockowej działo się najlepszego. W dziesięciu kompozycjach zgrabnie ujęto fuzję rozmaitych gatunków, stylów i na pewno chłopakom nie można zarzucić kiepskiego gustu i braku osłuchania. W swoich kawałkach naiwnie nie kopiują mistrzów, ale wykorzystują ich jako inspirację i tworzą jakość naprawdę wysokich, jak na debiutantów, lotów. W momencie, gdy przeżywamy wysp „alternatywnych” zespołów, idących w kierunku, którego – ich zdaniem – nikt inny nie obierze lub też kolektywów mocno opierających się na elektronice, Clock Machine przychodzą z mocarnym, rockowym graniem, którego nie powstydziłaby się żadna z kapel grająca na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w Seattle. Pearl Jam, Soundgarden czy Alice in Chains to

giganci, których wśród muzycznych fascynacji „Zegareczków” z pewnością nie brakuje, ale słychać, że krakowscy muzycy sympatyzują także chociażby z Red Hot Chili Peppers. Tracklista na Greatest Hits to przeplatający się gitarowy łomot, ale też funkujące i balladowe numery – drugie z wymienionych, mimo stonowania są bardzo charakterne i świetnie uzupełniają pozostałe kompozycje. Trzeba w tym miejscu nadmienić, że zespół świetnie wypada podczas koncertów, a publiczność nie jest w stanie ustać spokojnie choćby minuty. Przy Swimming In The River czy jednym z moich absolutnych ulubieńców – Wonderland, jest to absolutnie niemożliwe. Obie to taneczne petardy, które zjadają słuchaczowi serce wybornym groovem, rasowymi gitarowymi solówkami (te na całym krążku Koncewicz serwuje nam niemal na każdym kroku) i oczywiście wokalem Walaszka. Chłopak ze swoim głosem robi niesamowite rzeczy, co w efekcie nierzadko wywołuje ciarki na skórze. Broń i otwierający album In The Flames to utwory, które przywodzą mi na myśl Chrisa Cornella i pozwalają zaryzykować stwierdzenie, że Walaszek jest na dobrej drodze, by osiągnąć poziom wokalisty Soundgarden i Audioslave. Na Greatest Hits trzy kompozycje zaśpiewane są po polsku – wspomniana wyżej Broń, Ćma oraz wybrany na pierwszy singiel Bije dzwon, który na koncertach publiczność odśpiewuje z Walaszkiem od pierwszego do ostatniego wersu. Numer rozpoczyna nostalgiczny tekst przy akompaniamencie gitary akustycznej, jednak kończy się już w stylu zbliżonym do tego, co słyszeliśmy we wcześniejszych kawałkach – nośny, poruszający, mający znami-

ona hitu. Powodów do pochwał poza wokalistą i gitarzystą dostarcza również sekcja rytmiczna – zwany przez znajomych (adekwatnie zresztą) „Tornadem”, Wykurz na bębnach i basista – Tracz. Chłopaki wyciskają z siebie maksimum, nadając poszczególnym numerom wyjątkowego kolorytu. Mówiąc o tym longplay’u, nie można pominąć czwartego w kolejce Unsent Letter z instrumentalnym finiszem, wykończonym przez Koncewicza fantastyczną solówką. Prawdziwa dzikość serca i elektryzujące doznania – tego zarówno na płycie, jak i podczas koncertów nie brakuje. Clock Machine nagrywając Greatest Hits, zafundowali sobie bardzo dobrze rokujący początek kariery. Dostrzeżeni wcześniej m.in. przez jury 41. Festiwalu FAMA, Empik Make More Music oraz organizatorów 19. Przystanku Woodstock, teraz docierają do szerszego grona słuchaczy płytą, której niejeden debiutant może im zazdrościć. W przypadku krakowskich muzyków śmiało można mówić o talencie (zaznaczę, że żaden z nich nie ma wykształcenia w tym kierunku), ale też o szczęściu, które dało o sobie znać chociażby w momencie, gdy dostrzegł ich Jarosław Szlagowski z Universal Music Polska. Dodając do tego energię i determinację chłopaków, mamy podstawy, by sądzić, że na jednej bardzo dobrej płycie się nie skończy, a numery z Greatest Hits rzeczywiście za jakiś czas zapracują na tytułowe miano. Wróżę sukces i mimo że jesteśmy dopiero w połowie roku, mogę powiedzieć, że album chłopaków, to z pewnością jeden z ciekawszych punktów na mapie polskich wydawnictw rockowych AD 2014. Kontrast miesięcznik

48


Tytuł Ghosts of Download Wykonawca Blondie Wytwórnia Chris Stein, Hector Fonseca et al. Data premiery 13 maja 2014

Recenzuje Wojciech Szczerek

Z siłą Torrenta

K

iedy myślisz, że jesteś stary i świat się dla ciebie kończy, pomyśl dwa razy – Debbie Harry dobija do siedemdziesiątki, a nadal jest młoda duchem. I chyba stara już nigdy nie będzie, bo kiedy zaśpiewane dla niej na jednym z zeszłorocznych koncertów Happy Birthday przyjęła z prostym: „No troszkę już za późno, ale co tam!? Pieprzyć to!”, oczywistym staje się, że nie przejmuje się tym, co się o niej myśli. Podobnie zespół Blondie, wyrzucony niczym orka na brzeg burzliwego morza show-biznesu, dalej zipie wbrew przekonaniu, że już dawno zdechł. Na przekór temu, co można było myśleć jeszcze parę lat wstecz, zespół pracuje tak naprawdę coraz intensywniej. Po dość udanym albumie Panic of Girls z 2011 koncertował rocznie, dając około 50 koncertów oraz nagrywał kolejną płytę. Jej wydanie, tak jak dwóch poprzednich, znacznie się opóźniło przez to, że grupy, która nie ma kontraktu płytowego nikt nie zmuszał do mobilizacji, ale też nikt nie wspierał. Płyta Ghosts of Download (której tytuł ma wyrażać fascynację współczesnym światem przepełnionym technologią) wraz z drugim krążkiem zawierającym także ponownie nagrane największe hity zespołu, wchodzi w skład wydawnictwa Blondie 4(0) Ever. Całość zaś celebruje 40-lecie jego działalności. Blondie zawsze charakteryzowała się eklektycznością i tak jest nadal. Jako kontynuację tradycji rozpoczętej hitowym The Tide is High, na płycie pojawiają się cztery utwory z elementami stylu latynoskiego: Sugar on The Side

Fot. Materiały prasowe

wykonane z zespołem Systema Solar, I Screwed Up (wspólnie z Los Rakas), Backroom oraz taneczne I Want To Drag You Around – każdy interesujący i wyjątkowy. Ale naturalnie dominuje na niej bardziej konwencjonalny, elektroniczno-rockowy styl, w którym wyraźnie widać również konsekwencję w zaznaczaniu różnorodności gatunkowej zespołu: ciekawe, ale słabe Rave (we współpracy z wokalistą zespołu Toilet Böys, Miss Guyem), fenomenalne A Rose By Any Name (zaśpiewane z Beth Ditto z Gossip), rockowe Winter, bliższe solowym poczynaniom Debbie czy Take It Back. Na płycie znalazło się nawet miejsce na cover i to dość zaskakujący, bo w postaci Relax Frankie Goes to Hollywood w wersji tyleż wokalnej, co spokojnej i nietanecznej, z rezultatem godnym posłuchania. Ku uciesze wielu, obfitość elektroniki jest na płycie Blondie naprawdę zachwycająca, tak jak w Make a Way oraz Mile High, a jej połączenia z rockiem to tylko kolejny atut, co świetnie daje się usłyszeć w Take Me In the Night. Warto dodać, że do płyty, chyba jako pierwszej w historii zespołu, da się tańczyć – zarówno do kawałków w klimatach latynoskich, jak i tych bardziej popowych. Z większości kawałków na Ghosts of Download bije świeżość i chyba najbardziej oddają to słowa Debbie, która niegdyś powiedziała: „Spodziewam się dożyć późnej starości, bo zawsze czuję, że mam coś do zrobienia. (...) Zawsze myślę teraźniejszością.” Choć wokal Debbie brzmi dzisiaj jak głos emerytowanego króliczka Playboya (którym zresztą faktycznie niegdyś była) to jej sposób bycia, kontakt z publicznością a przede wszystkim

to, co lubi najbardziej, czyli pisanie piosenek, to istny wulkan energii. Nie da się tu wyczuć, że to już 10 płyta zespołu i czwarta dekada od momentu jego powstania – zapewne niejeden artysta był bliski samobójstwa na myśl o wykonywaniu swojego największego hitu po raz milionowy. Ale świeżości dodają Blondie także pozostali członkowie, szczególnie dwóch oryginalnych muzyków: Chris Stein, którego metafizyczny tandem tworzony wspólnie z Debbie przetrwał wiele oraz rewelacyjny perkusista Clem Burke, obaj ani trochę nie ustępujący wokalistce wigoru. Stały skład to też młodsi członkowie: Tommy Kessler, Leigh Foxx i Matt Katz-Bohen, którzy nie tylko świetnie grają, ale również piszą piosenki. Taka kombinacja nowego z... nienowym daje świetny efekt. Zespół Blondie takim, jakim słyszymy go na płycie nie jest zgrają starych ramoli, którym przypominają się stare dobre czasy. Istotnie, okres ten był przepełniony sukcesami, ale z perspektywy długiej historii zespołu to zaledwie trzy lata szaleństwa, po którym grupa poszła w niepamięć. Po traumie jaką było rozgrabienie przez stado księgowych, zmiana podejścia Debbie i spółki do nagrywania i koncertowania oznacza przede wszystkim robienie tego, co lubią tak, jak lubią, a Ghosts of Download jest tego kolejną manifestacją. Niegdyś superpopularny zespół na luzie nagrał kolejną płytę bez kontraktu z żadną większą wytwórnią, dokładając do tego latynoską kapelę, robiąc to tak, jakby dopiero zaczynał karierę. To wolność, która jest marzeniem chyba każdego muzyka.


Tytuł Tomi. Notatki z miejsca postoju Autor Tomasz Różycki Wydawnictwo Zeszyty Literackie Rok wydania 2013

Recenzuje Elżbieta Pietluch

Z krainy błota w świat

W

środowiskach literackich oraz akademickich wielokrotnie podnoszono lament z powodu upadku wielkich narracji spod znaku klasycznych powieści realistycznych. Śledzenie linearnej fabuły od deski do deski współcześnie wydaje się czynnością nużącą, mozolną i niespecjalnie stymulującą intelektualnie, bowiem uwaga czytelnika podatna jest na rozproszenie. Od niedawna zresztą wiadomo, iż całodobowa symbioza z nowymi mediami przekłada się na kruszejącą zdolność koncentracji, co pociąga za sobą nieuchronnie upodobanie do krótkich form tekstowych. Ukazujące się niegdyś regularnie na łamach internetowego Dwutygodnika oraz Charakterów notatki Różyckiego cieszyły się ogromną popularnością wśród czytelników ceniących skondensowaną treść na przestrzeni jednej szpalty. Wpadając nieco w kasandryczną retorykę, skłaniam się ku konstatacji, że eseistyczna sylwa Tomi. Notatki z miejsca postoju przypadnie do gustu nie tylko odbiorcom zorientowanym na językową ekonomię i poetykę fragmentu, lecz przede wszystkim wzbudzi sympatię wielbicieli quasi-biograficznych, wziętych w ironiczny nawias, wynurzeń, z których można wycisnąć aforystyczną esencję. Nie sposób odeprzeć czytelniczego déjà vu, kiedy wśród tematów poruszanych w zbiorze notatek ponownie przewijają się odziedziczone kresowe reminiscencje, które kształtują awersję bohatera utworów Różyckiego do „miasta stu banków i jednej księgarni”. Postój niejako wymusza statyczną formę egzystencji

w okowach zniecierpliwienia, dlatego w takich warunkach może powstać wyłącznie notatka pisana na potrzebę chwili. Tomi, legendarne miejsce zesłania Owidiusza, idealnie nadaje się do opowiedzenia historii ekspatriacyjnego exodusu i życia w ciągłym zawieszeniu pomiędzy nostalgią za utraconą ojczyzną a przybierającą na intensywności niechęcią do poniemieckiego Opola. Różycki, jako reprezentant trzeciego pokolenia wygnańców, niejako zapośredniczył od dziadków melancholię bezdomności i tęsknotę za nieodżałowanymi Kresami, a ściślej – za opuszczonym przez nich Lwowem. Poczucie solidarności z banitami stopniowo wypiera nagląca konieczność zrewidowania przeszłości i przepracowania traumy. Warto wspomnieć na marginesie, że z podobnymi widmami przeszłości przyszło się zmierzyć niemal symultanicznie innemu opolaninowi o korzeniach kresowych – Wojciechowi Nowickiemu, autorowi Salek. W Tomi… fantasmagoryczny opis widzianego przez pryzmat niechcianej przypadkowości losowej miasta w swobodny sposób przeplata się z danymi faktograficznymi, aby za chwilę ustąpić miejsca fikcji literackiej, okraszonej absurdem i groteskowym dowcipem. Tym razem opolskie śródmieście z najbardziej rozpoznawalnymi obiektami architektonicznymi zastąpiło kresowy matecznik na przedmieściach, znany z poematu heroikomicznego Dwanaście stacji. Miejscami wyraziście pobrzmiewają echa z utworu uhonorowanego Nagrodą Kościelskich, zdaje się, że skrzeczące stada gawronów nad zabłoconymi, szarymi podwórkami trwale zostały wpisane w tkankę

miejskiego pejzażu, tę odpychającą sferę wykorzenienia, którą można opuścić jedynie za sprawą wyobraźni twórczej. Od ogniska chorobotwórczego, czyli miasta skażonego poniemieckością, wiedzie droga ku refleksjom nad zmetaforyzowanymi chorobami, toczącymi ducha Europy: francuskiej, austriackiej, rosyjskiej. Nie zabrakło likantropii, hiszpanki i perypatetyzmu, z tej przyczyny bogaty rejestr chorób obejmuje choroby „prawdziwe i urojone, choroby fikcji, choroby ducha”. Retrospekcyjna podróż zatacza coraz szersze kręgi, kronikarskiej obróbce poddana zostaje już nie tylko rodzinna mitologia Różyckiego. W szkicach pojawiają się także zrekonstruowane żywoty francuskich poetów przeklętych, sentymentami do literatury austriackiej spowite są szkice poświęcone Rilkemu i Bernhardowi. Aż roi się od duchów i znaków zapytania. Brak materiałów źródłowych powoduje niedosyt wiedzy, skutecznie rekompensowany obecnością eseistycznej dociekliwości i biograficznej gdybologii. Autor Księgi obrotów świadomie wodzi czytelnika za nos, zarazem dyskretnie odżegnując się od podejrzeń o uprawianie literatury z gatunku non– fiction za pośrednictwem następujących słów: „skąd przypuszczenie, że można w tekstach literackich szukać prawdziwych informacji?”. Bez wątpienia, poeta z niebywałą zręcznością rzeźbi w delikatnym kruszcu słownym, powołując do życia nowe światy dzięki skrupulatnej eksploracji przeszłości, jednocześnie zza maski eskapisty i flaneura rzuca zaciekawione spojrzenia na kulturę popularną, estetykę przestrzeni, historię sztuki i literatury. Kontrast miesięcznik

49


Tytuł Locke Reżyseria Steven Knight Dystrybutor Solopan Data premiery swiatowej 2 września 2013

Recenzuje Małgorzata Anna Jakubowska

Highway to Lock

P

oczucie wolności, często oderwanie się od ponurej egzystencji oraz decyzja na podróż w nieznane – tak w skrócie można scharakteryzować typ, jakimi są filmy drogi. Tytułowy bohater filmu Locke Stevena Knighta nie do końca przypomina taką postać – dla niego podróż przez autostradę staje się sposobem na poukładanie zaległych spraw. Historia wydaje się prosta – Ivan Locke (Tom Hardy) jest zwykłym obywatelem pracującym na budowie. Pewnego dnia w nocy poprzedzającej historyczny wylew cementu (sic!), wsiada do samochodu i zamiast wrócić do domu, by zobaczyć mecz piłki nożnej z synami, kieruje swój GPS na autostradę do Londynu. Z zaufanego pracownika roku staje się niemalże rebeliantem, najbliżsi są zszokowani jego zachowaniem, a koledzy z pracy ciągle myślą, że to jakiś żart. Zasady, którymi kierował się w swoim życiu diametralnie się zmieniają. Podczas podróży do stolicy bohater ma pewną listę zadań, telefonów, które sobie wyznaczył, krok po kroku próbuje poukładać swoje życie, jednak jak w takich sytuacjach często bywa, nie wszystko idzie po myśli Locke’a. Znaczna część akcji filmu odbywa się w tak zwanym „czasie rzeczywistym”, oznacza to, że każda minuta, którą przeżywa bohater na ekranie jest mniej więcej taką samą minutą dla widza – podróż samochodem z Birmingham do Londynu zajmuje mniej więcej półtorej godziny – tyle, ile trwa film. Zarówno przed Tomem Hardym – odtwórcą głównej i jedynej roli – jak i Stevenem Knightem – reżyserem filmu – było to nie lada trudne zadanie. Jak zaciekawić widza filmem, Fot. Materiały prasowe

który de facto mógłby być odtwarzany, a raczej wygłaszany, jako słuchowisko radiowe? Locke reklamowany jest przede wszystkim jako thriller, film sensacyjny trzymający w napięciu do samego końca. Jednak po projekcji nasuwa się myśl, że jest to bardziej dramat psychologiczny, który swoją budową przypomina niektóre dzieła Romana Polańskiego – bohater zostaje „uwięziony” w jakiejś przestrzeni, gdzie wyeksponowane zostają na pierwszy plan jego problemy oraz psychika. Locke staje się więźniem swojej przeszłości i niewyjaśnionych spraw, ma tylko chwilę na poukładanie własnych problemów i następnego „planu działania”. W rozmowach, jakie prowadzi, nie ma czasu na chwilę namysłu czy spontaniczności. Step by step, należy przechodzić do kolejnego etapu, nieważne czy mowa o odpowiednich proporcjach mieszanki cementu czy życiu rodzinnym. Widza nie rozpraszają efekty specjalne kotłujące się w tle, a zamknięcie Locka w klaustrofobicznej przestrzeni samochodu pędzącego przez autostradę – brak możliwości zatrzymania się, zjechania na pobocze czy ucieczki, droga prowadzi tylko w jedną stronę – powoduje, że jego bezpieczne terytorium zaczyna się kurczyć. Tom Hardy jest znany ze swoich wcześniejszych ról, między innymi Charlesa Bronsona w filmie Bronson w reżyserii Nicolasa Windinga Refna z 2008 roku czy komiksowego wroga Batmana – Bane z Mroczny rycerz powstaje Christophera Nolana z 2012 roku. Grając więźnia, boksera amatora Bronsona, aktor musiał zadbać o odpowiedni rozwój tkanki mięśniowej, później jako Bane twarz miał zasłoniętą maską,

przez co musiał nadać charakteru swojej postaci poprzez odpowiednie gesty. Te filmy oraz Wojownik z 2011 roku w reżyserii Gavina O’Connora spowodowały zaszufladkowanie Hardy’ego do aktora jednej roli – siłacza. Postać Locke’a stanowi przeciwieństwo wcześniejszych filmów – bohatera można obserwować jedynie poprzez półzbliżenia bądź zbliżenia, kamera operuje przede wszystkim detalami. Aktor pomimo małych możliwości przekazał widzowni uczucia kochającego ojca, odpowiedzialnego pracownika czy człowieka pełnego rozterek. Oprócz doskonałej gry aktorskiej Hardy’ego, uwagę przykuwa również dobra praca scenarzysty, dzięki której nawet z pozoru trywialne dialogi o betonie stają się dla widza interesujące. Aby obserwacja kolejnych rozmów nie wydała się nużąca, pojedyncze ujęcia przeplatane są rozmazanymi, momentami impresjonistycznymi obrazami mijanych świateł autostrady. Pojawiające się ujęcia samochodów pędzących na sygnale, niemalże jak w Efekcie Kuleszowa, mają za zadanie wzbudzić pewien niepokój u widza. Stylistką kolorów, zdjęć oraz muzyki Locke przypomina Drive Nicolasa Windinga Refna z 2011 roku. Locke pokazuje jak podjęcie jednej decyzji może wiele zmienić w życiu człowieka, podobnie jak Przypadek Krzysztofa Kieślowskiego z 1987 roku albo Biegnij Lola, biegnij Toma Tykwera z 1998 roku. Jednak w przeciwieństwie do wspomnianej klasyki kina europejskiego, w Locke’u widz ma do czynienia z jedną projekcją, a podjętej decyzji nie można zmienić, jak głosi slogan reklamujący film: „z tej drogi nie ma już powrotu”.


Tytuł Hardkor Disko Reżyseria Krzysztof Skonieczny Dystrybutor Gutek Film Data premiery swiatowej 4 kwietnia 2014

Recenzuje Szymon Stoczek

W warszawskim stylu

T

a dyskoteka dziwnie się zaczyna: na słabym nagraniu z kamery VHS mała dziewczynka recytuje Kaczkę Dziwaczkę. Mężczyzna w parku czeka na coś na tle zniszczonego lunaparku, bawi się nożem. Chce zabijać, ale jego ofiar nie ma w warszawskim mieszkaniu, jest tylko ich córka – Ola, niestroniąca od alkoholu i narkotyków atrakcyjna nastolatka, która wpada w oko nieprzewidywalnemu mężczyźnie… Intrygujące sceny otwarcia zwiastują widzowi mocne i fabularnie niebanalne dzieło Krzysztofa Skoniecznego, pełne nietuzinkowych ujęć i dobrej muzyki. Niestety, z tej świętej trójcy kina ostaje się wyłącznie warstwa wizualna i ścieżka dźwiękowa. Debiutujący reżyser zdecydowanie najlepiej czuje się podczas rwanych scen, jakby wyjętych prosto z hiphopowych teledysków. Już sam zwiastun filmu, z muzyką donGURALesko Niesiemy dla was bombę, robi mocne wrażenie, szkoda jednak, że migawkowe ujęcia reklamujące Hardkor Disko dosyć mylnie oddają tempo samej produkcji. Niesztampowe zdjęcia Kacpra Fertacza funkcjonują niejako w oderwaniu od fabularnej reszty filmu. Kilka ujęć to prawdziwa uczta dla oka, której stosunkowo rzadko można w polskim kinie doświadczyć. Znakomicie zrealizowane sceny pod prysznicem, ujęcia w lesie i finałowa sekwencja zapadają w pamięć o wiele bardziej niż historia samego bohatera. Estetyczne wysmakowanie maskuje tu bowiem miałkość scenariusza i emocjonalną Syberię. Enigmatyczność głównego bohatera niespecjalnie pozwala się do niego zbliżyć, a co za tym idzie, także zaan-

gażować się w film. Postacie drugoplanowe i wyrysowany obraz Warszawy również nie są tu żadnym ratunkiem – dosyć jednowymiarowe, reprezentują różne stadium degrengolady, skądinąd znanej z innych rodzimych produkcji. Alkohol wraz z obfitą dawką narkotyków, wyścigów samochodowych i szczyptą wulgarności to tutaj zdecydowanie za mało, by wygrać na dłużej zainteresowanie widza. Skonieczny niewiele dodaje do zwyczajowej oprawy dekadenckich imprez, przez co film traci nawet w sferze, w której reżyser teledysków Moniki Brodki czy Kasi Nosowskiej powinien odnaleźć się najlepiej. Co szybsze sekwencje scen i przerywniki kręcone amatorską kamerą wideo kawałkują dosyć nieśpieszną narrację filmu, miejscami wpędzając jednak widza w konfuzję co do sensu konkretnych zabiegów estetycznych i elips. W efekcie realistyczna narracja co jakiś czas zostaje rozbita, zawieszona poprzez długie spowolnienia czasu, odbierające filmowi realistyczny rys. Nadmiar i nieco zbyt dowolna żonglerka różnymi rozwiązaniami estetycznymi utrudniają przez to identyfikację spójnej filmowej rzeczywistości. W zastosowaniu teledyskowych środków filmowi daleko jest tutaj niestety do dzieł reżyserów skutecznie flirtujących z narracją rodem z MTV, takich jak Harmony Korine (Spring Breakers) czy Alan Badoev (OrAngeLove). Film wypada również nijako pod względem samego poprowadzenia fabuły. Widoczne nawiązania do dzieł Jima Jarmuscha w warstwie obrazowej funkcjonują całkiem nieźle; problemy zaczynają się jednak, kiedy poszczególni bohaterowie zaczynają ze sobą rozmawiać, bo

o czym można mówić w Warszawie? Rozpoczyna się długa litania banałów na temat życia, podlanych obfitym sosem przekleństw, pijackiej spowiedzi i nudnych rozmów o niczym. O ile u Jarmuscha owa gadanina zwykle broniła się chociaż na poziomie humoru lub fabularnych smaczków, o tyle w wypadku Hardkor Disko intertekstualne wariacje ratuje wyłącznie postać głównego bohatera. Skryty Marcin (Marcin Kowalczyk) gra niezwykle oszczędnie, mówi mało, a jego interakcja ze światem ogranicza się prawie wyłącznie do odpowiadania na pytania. Kamienna, nieruchoma twarz miejscami przywodzi na myśl socjopatycznego bohatera obdarzonego odrobiną ludzkich uczuć, wzorowanego na postaciach ogrywanych przez Daniela Craiga i Ryana Goslinga. Taka charakterystyka psychologiczna nie pasuje jednak do duetu matki oraz ojca Oli (Agnieszki Wosińskiej i Janusza Chabiora). Oboje odgrywają swoje postacie aż nazbyt ekspresyjnie, co w zestawieniu z oszczędną grą głównego bohatera powoduje powstanie wrażenia teatralnej sztuczności niektórych scen. Najwiarygodniej w całym filmie wypadają rozmowy między Olą (Jaśminą Polak) a Marcinem. Prowadzone ostrym językiem, młodzieżowe, brzmią autentycznie, ale niewiele wnoszą do filmowego świata i nijak mają się do sposobu prowadzenia narracji i jarmuschowskiego wyczucia smaku. Szkoda jedynie, że jest to raczej wisienka na nie do końca udanym torcie, a nie główny składnik dzieła, być może można by wtedy mówić o powiewie świeżości, a tak zostaje powiedzieć tylko – ani to hardcore, ani disco. Kontrast miesięcznik

51


Tytuł Witaj w klubie Reżyseria Jean-Marc Vallée Dystrybutor Vue Movie Distribution Data premiery swiatowej 7 września 2013

Recenzuje Dominik Kamiński

Żyć nie umierać

N

a pierwszy rzut oka dzieło Jean-Marca Vallée Witaj w klubie nie rokuje najlepiej. Film wydaje się być ofiarą braku oryginalności i naiwnej wiary, że historia bohatera, który na skutek życiowych perturbacji doświadcza wewnętrznej przemiany i z oślizgłej, nieempatycznej larwy przeobraża się w motyla altruizmu, zawsze warta jest sfilmowania, bo na pewno się sprzeda. Nie ukrywam, że mam słabość do takich opowieści, gdyż lubię wierzyć w dobrą wolę i nie chcę traktować życia jak poligonu, który ma mnie przygotowywać do walki z resztą świata. Jednak filmy z psychologiczną metamorfozą jako motywem przewodnim posiadają stygmaty, które często czynią je w niezamierzony sposób autoironicznymi. To skutek braku dystansu do ilustrowanej historii, styl nadętego moralitetu oraz fakt, iżcałość trąci banałem. I ostatecznie w połowie filmu jestem poirytowany na tyle, że mam ochotę tego motyla potraktować łapką na muchy. Ale nie w przypadku Witaj w klubie. Po pierwsze, Jean-Marc Vallée swoim dziełem zgrabnie wymyka się z wnyk stereotypu. A po drugie, bohater filmu, Ron Woodroof, nigdy by sobie na takie lekceważące traktowanie nie pozwolił. Ron to hedonista, w którego krwiobiegu płynie tania whisky, a w mózgu na śniadanie, obiad i kolację gotuje się kokaina. Uwielbia rodeo i kobiety, których potrzebuje głównie do zaspokajania swej rozbuchanej seksualności. Pewnego dnia Ron ląduje w szpitalu, gdzie dowiaduje się, iż jest nosicielem wiruFot. Materiały prasowe

sa HIV i zostało mu 30 dni życia. Z początku jego umysłnie jest w stanie strawić tej informacji, bo w mniemaniu Rona na HIV chorują wyłącznie „pedały”, a on jest samcem alfa ulepionym z testosteronu i zaprawy murarskiej – w jego prymitywnym słowniku nawet nie ma miejsca na słowa „gej” lub „homoseksualista”, wszak ich definicja wyklucza pogardę dla osób, które tytułują. Ale w końcu Ron uświadamia sobie fakt, iż w każdej chwili może umrzeć i rusza w podróż w poszukiwaniu leku, który uchroniłby go przed śmiercią. W Meksyku odkrywa lekarstwo, które w USA nigdy nie zostało zaaprobowane przez amerykańską Agencję Żywności i Leków, a które daje szanse na wyzdrowienie. Przemyca medykamenty na teren Stanów Zjednoczonych, gdzie zaczyna je sprzedawać jako alternatywę dla leków będących w oficjalnym obrocie. Z czasem okazuje się, że Ron wyżej niż pogardę dla gejów ceni sobie chęć zarobku, w efekcie czego rozpoczyna współpracę z Rayonem (Jared Leto) – transseksualistą chorym na AIDS. Największy atut filmu to przede wszystkim autentycznośći magnetyzm głównego bohatera. To postać, która wzbudza silne emocje, nie pozwalając widzowi na obojętność. Ron jest odpychający, żałosny, podły, ale ani przez moment nie przestaje być prawdziwy. W każdej scenie pozostawia po sobie ślad, a widz nieustannie pragnie podążać jego tropem. Metamorfoza Rona nie drażni naiwnością, gdyż nigdy nie staje ona w opozycji do jego natury, stanowiąc przede wszystkim psychologiczną dekorację charakteru. Oczywiście nie udałoby się tego osiągnąć

bez pierwszorzędnego aktorstwa – na absolutne wyżyny swych umiejętności wspiął się Matthew McConaughey. Jego wybitny występ zaskakuje znacznie bardziej niż przemiana głównego bohatera. Aktor – znany z mało wyszukanych ról – zadziwia niczym okazyjny souvenir kupiony na niedzielnym festynie, który po dokładnym zapoznaniu okazuje siębyćeksponatem z muzeum sztuki. Ale równie wielkim zaskoczeniem jest JaredLeto. Jego postać, choć zdecydowanie mniej widowiskowa, bardziej subtelna i ponura, została zagrana z doskonałym wyczuciem jej kruchej natury. Witaj w klubie to kino, które na banał i melodramatyczną ckliwość sobie nie pozwala – to nie jest film o nadziei i odkupieniu. Nie ma tu nachalnego moralizatorstwa – nikt nie daje lekcji tolerancji, w połowie której edukowany widz zaczyna myślećo przerwie, bo nauczyciel sadzi truizmy o życiu, śmierci i całej reszcie. Owszem, dzieło Jean-Marca Vallée stanowi dwugodzinną lekcję dobrego wychowania, ale przeprowadzoną z polotem i pasją, bo prowadzącemu ani na moment nie zabrakło intelektualnej charyzmy. Mimo iż wiele istotnych dla fabuły rozwiązań jest przewidywalnych i wyświechtanych, to jednak nigdy nie rażą infantylnością. Śmierć i choroba nie dają tu podstawy dla poetyckiego manieryzmu – uczucia są proste i tak też zostały przedstawione. Nie są to emocje, o których pisze się w pamiętniku udekorowanym szlaczkiem z kolorowych serduszek – dla takich emocji potrzebna jest właściwa oprawa. To w podartym, zaniedbanym brudnopisie naszego życia mówi się o takich rzeczach.


Tytuł Snowpiercer: Arka przyszłości Reżyseria Bong Joon-ho Dystrybutor MonolithFilms Data premiery swiatowej 1 sierpnia 2013

Recenzuje Szymon Stoczek

Ekonomia lodu

T

o nie jest kolejna zwykła apokalipsa: rozpędzony pociąg pędzi przez lodowe pustkowia, nie zatrzymując się na żadnej stacji. Jego pasażerowie to majętni bogacze, jak i niedożywieni biedacy, którym udało się wsiąść do ostatnich wagonów. Mieli szczęście, przeżyli powtórne zlodowacenie ziemi, żyją. W przeciwieństwie do setek tysięcy ludzi pogrzebanych pod śniegiem. Żyją, ale ich egzystencja to cicha próba walki przeciwko dyktatorskiemu podziałowi na biednych i bogatych. Reżyser Snowpiercera, Bong Joon-ho, eksploatuje tereny dobrze znane z innych produkcji science-fiction. Przeniesienie społecznych nierówności w przyszłość ma w kinie sporą tradycję i trudno dodać do samego tematu coś naprawdę odkrywczego. Na schemacie różnic klasowych opiera się większość hollywoodzkich megaprodukcji: Matrix, Dystrykt 9, czy Wyścig z czasem. Rewolucja, bądź też samotny bunt przeciwko władzy, może odbywać się w otoczeniu najróżniejszych dekoracji, ale sam jej cel pozostaje zwykle niezmienny. Wiara w przywrócenie zachwianej równowagi sił, wielka miłość w tle i zwycięstwo na koniec filmu to przecież składniki sprawdzonej recepty na komercyjny sukces i przypodobanie się światowej widowni. Snowpiercer (któremu polski dystrybutor dopisał dosyć nietrafiony podtytuł: Arka przyszłości) z jednej strony wyraźnie ulega rynkowym trendom, z drugiej w ciekawy sposób unika huraoptymizmu cechującego zwykle hollywoodzkie produkcje. Reżyser nieśpiesznie odsłania historię kilku

głównych postaci, prowadząc widza przez kolejne przedziały, aż do czoła pociągu. Kto ma lokomotywę, ten ma władzę nad całym składem – mówią w filmie bohaterowie, tylko czy aby na pewno prawda jest aż tak prosta? W komiksową umowność scen walk o kolejne części pociągu zręcznie łączy się z nienachlanymi diagnozami dzisiejszego świata. Brudne i obskurne wnętrza tylnych wagonów z początku mają sobie klaustrofobiczny klimat bliski uniwersum Metra Dmitra Glukhovskego, w miarę jednak jak rewolucjoniści przemierzają kolejne (strzeżone, rzecz jasna) przedziały otoczenie znacznie się zmienia: jest tu i nieco groteskowa szkoła postapokaliptycznej propagandy i przedziały dla coraz bogatszych pasażerów, którzy nawet u progu całkowitej zagłady zajmują się zabawą i przymierzaniem nowo uszytych garniturów. Wbrew pozorom Joon-ho na całe szczęście nie zrobił ze swojego filmu wyłącznie moralizatorskiej przypowiastki o złym konsumpcjonizmie, lecz posunął się o krok dalej. Dzięki temu reżyser zapuszcza się na tereny ideologicznie niejednoznaczne, w pewnej mierze bliskie obszarowi penetrowanemu w kinie przez Strażników Zacka Snydera. Pod względem wizualnym filmwypada jednak nieco gorzej od popularnych ekranizacji komiksów Marvela. Efekty specjalne mogą miejscami nieco trącić myszką, składają się jednak na dosyć specyficzną estetykę filmu. Autor zdjęć, Kyung-Pyo Hong, zdecydowanie nie jest wyłącznie rzemieślnikiem obrazu. Maksymalnie wykorzystuje ciasne wnętrza pociągu, podkreślając nastrój osaczenia i ty-

lko co jakiś czas jakby podprowadza widza do okna, serwując mu depresyjny krajobraz zamarzniętego świata. Na uwagę zasługuje dosyć oszczędne posługiwanie się muzyką w filmie. Ścieżka Marco Beltrami niespecjalnie wpada w ucho, ale stanowi dobre tło dla poszczególnych zdarzeń. Zupełnie osobną sprawą jest w Snowpiercerze aktorstwo. Chris Evans świetnie wypada w roli nieco zagubionego przywódcy rewolucjonistów, Curtisa. Równie dobrze gra Ed Harris, wcielając się w charyzmatycznego i pewnego swego konduktora i władcę pociągu, Wilforda. Jednak to wcale nie konflikt tej dwójki odgrywa w tym filmie główną rolę, to nie na nich skupia się wyłącznie uwaga widza. Reżyserowi w Snowpiercerze udała się sztuka trudna – przedstawić w filmie wszystkich bohaterów dramatu jako prawdziwe osoby z krwi i kości. Curtis nie jest tu żadnym wielkim wybrańcem i nie cechują go żadne nadludzkie zdolności, tak samo Wilford daleki jest od zwyczajowych przedstawień dyktatorskich przywódców. Jego argumenty na swój sposób są równie rzeczowe, co roszczenia pragnących zmian rewolucjonistów, z jakimi widz sympatyzuje podczas większości filmu. Podział na tych dobrych i złych rozmywa się w sposób niemal niedostrzegalny, problematyzując coś więcej niż wyłącznie fabularną woltę z końcówki filmu. Joon-ho w jawny sposób odnosi swój film do problemów współczesnej globalizacji. Sunący przez zmarzniętą ziemię pociąg to w kontrowersyjna metafora zamkniętego systemu światowej gospodarki – gdzie biedni są, niestety, tak samo potrzebni, jak ci bogaci. Kontrast miesięcznik

53


Wolność od nienawiści

Byłem fanem Gwiezdnych Wojen

Magdalena Zięba

Michał Wolski

O

statnio dużo w Polsce mówi się o wolności – tej odzyskanej, tej oczekiwanej, tej nadanej przez prawo i tej nadużywanej. Nagromadziło się tych spraw dość dużo i wydaje się, że wszystkie one mają wspólny mianownik – dotyczą szeroko pojętej wolności. I wychodzi na to, że mamy z nią wielki problem: kiedy jest, nie wiemy, co z nią zrobić i wolimy narzucić na nią jakiś rodzaj obelżywych kajdan, a kiedy jej brakuje, jesteśmy zdolni do czynów co najmniej szalonych. Czasami obok krzykaczy pojawiają się jednak wartościowe osądy i takim z pewnością były słowa Agnieszki Holland, jakie wypowiedziała w programie Piaskiem po oczach: „Myślę, że człowiek tak naprawdę nie jest stworzony do wolności. Wygodniej jest nam w jakiejś formie niewoli, bo wtedy możemy pozbyć się odpowiedzialności i scedować winę czy zło na kogoś innego”. Odnosząc te słowa do własnego życia, musiałabym ze smutkiem przyznać, że nierzadko sama poddaję się rozleniwiającej mocy niewoli, dającej przywilej milczenia i niemej akceptacji sytuacji, w jakiej wszyscy pławimy się z rozkoszą. Jaka to jest sytuacja? Nazwałabym ją za Erichem Frommem sytuacją „ucieczki od wolności”. Filozof w swojej książce pod takim właśnie tytułem analizował nazizm, upatrując się jego źródeł w lęku przed wolnością, do której bramy otworzył klasie średniej kapitalizm, jednocześnie pozbawiając człowieka poczucia bezpieczeństwa i potęgując uczucie samotności. Czy to właśnie strach przed wolnością nie prowadzi nas do ograniczania wolności innym? Niech bodźcem do zastanowienia się nad tą sprawą będzie rosnąca w oficjalnym języku polityki i mediów nienawiść wobec środowisk LGBT. Najpierw oburzenie wywołała w niektórych prawicowych impertynentach postać Conchity Würst, austriackiej drag queen, noszącej brodę i mocny makijaż, a przy tym uwodzącej swoim głosem. To właśnie dzięki niej wygrała Eurowizję, wkraczając na europejskie salony – szarzy politycy niestety nie potrafią ogarnąć jej barwnej osobowości. Następnie dało się słyszeć o wątpliwym przekazie, jaki zawarła w swoim spocie wyborczym partia o absurdalnej nazwie: „Solidarna” Polska. Nie minęła chwila, a polskie środowisko artystyczne obiegła informacja o przyspieszonym zamknięciu pokazu filmu oraz cyklu fotografii Martyny Tokarskiej i Liliany Piskorskiej, zatytułowanego Podróż, w elbląskiej galerii miejskiej. W całym ambarasie, w który zaangażowany został nie tylko dyrektor galerii, ale i prezydent miasta, okazuje się, że wszystko było jednym wielkim nieporozumieniem, a tak naprawdę „najbardziej” oburzone były dzieci po tym, jak zobaczyły na fotografiach dwie panie w białych sukniach, dające sobie buzi… Kocham modę i kocham sztukę – to właśnie dzięki nim kocham też wolność i każdego dnia uczę się, jak odkrywać (nieograniczone żadnymi normami) piękno we wszystkim, co inne. Ilustr. Ewa Rogalska (4)

25

kwietnia 2014 roku przedstawiciele firmy LucasFilm – zajmującej się obecnie kręceniem 7. epizodu Gwiezdnych Wojen – ogłosili restart systemu rozrywkowego. Oznacza to, że wszystkie utwory fabularne rozgrywające się w realiach Gwiezdnych Wojen – nie licząc filmów i serialu animowanego Wojny klonów – uznaje się za niebyłe, a ważne (czyli kanoniczne) będzie tylko to, co będzie publikowane od września bieżącego roku. Innymi słowy, tysiące książek, komiksów, gier i innych tekstów kultury powstałych przez ostatnie 36 lat straciło swoją wartość. Byłem aktywnym i wiernym fanem Gwiezdnych Wojen od bez mała 20 lat. I teraz mam problem. Nie polega on jednak na tym, że unieważniono właściwie cały kanon (znany powszechnie jako EU – Expanded Universe), żeby zrobić miejsce nowym filmom. Nie na tym, że jednym ruchem LucasFilm odebrał Gwiezdnym Wojnom jeden z ich największych atutów: olbrzymie ponad wyobrażenie, a jednocześnie naprawdę względnie spójne uniwersum. Nawet nie na tym, że wszystkie te pieniądze na książki, komiksy, gry, karty itp. poszły na – jak się okazało – apokryfy. Mój problem leży w czym innym. Jestem dość zajętym człowiekiem. Na rozrywkę mam relatywnie niewiele czasu, co sprawia, że ten czas cenię. To czas jest walutą, której mam najmniej i którą chciałbym najsensowniej i najbardziej optymalnie spożytkować. Co więcej, to, na co przeznaczyłem mój czas, angażuje mnie emocjonalnie. A w tym przypadku są to tysiące godzin spędzonych na zapoznawaniu się z EU i pracy intelektualnej pozwalającej na ułożenie sobie tego w zadowalającą całość. Tak że owszem, jestem bardzo przywiązany do EU. Starego EU. Spora część satysfakcji z obcowania z książkami, komiksami i grami wynika nie z samego obcowania, a z wyłapywania zależności między nimi, także (czy może w tym przypadku zwłaszcza) fabularnych. To sprawia, że dana książka w ramach danego uniwersum dostarcza frajdy; bo nie czarujmy się, zdarzały się pozycje dobre literacko i artystycznie, ale w znacznej mierze mieliśmy do czynienia z bryndzą, która broniła się jedynie nawiązaniami. To zresztą grało na siebie: z każdym kolejnym komiksem, książką czy grą rosła chęć antycypowania kolejnych nawiązań. Niedawna decyzja LucasFilmu ubodła mnie więc dwutorowo. Po pierwsze, solidnie zdeprecjonowała te tysiące godzin spędzonych na zaznajamianiu się z EU. Po drugie, odarła mnie co najmniej z połowy radości obcowania z kolejnymi dziełami spod znaku Gwiezdnych Wojen, w tym filmami. Polegałaby ona bowiem właśnie na spełnianiu (bądź nie) oczekiwań wynikających z rozpoznania świata przedstawionego. Z EU zatrzymam się tam, gdzie stałem wcześniej. Na więcej szkoda mi moich pieniędzy, szkoda mi mojego przywiązania, a przede wszystkim, szkoda mi mojego czasu.


••• felietony

Jajka przed kataklizmem Marcin Pluskota

P

iszę do Was z miasta zagrożonego powodzią. Widzieliście nas w Faktach, widzieliście w Wiadomościach. Na stronie www. tvn24 na czerwonym pasku informują o zagrożeniu. Jeżeli wały puszczą… aż strach myśleć, co się stanie! Ja staram się nie myśleć, od tego są eksperci! Hydrolodzy, stratedzy, wróże, politycy zapełniają telewizyjne studia i mówią o kataklizmie, którego jeszcze nie ma, ale jest niewykluczony. Dla obdarzonych skromniejszą wyobraźnią Fakt przygotował nawet wizualizacje. Na fotomontażu żywioł pochłania Wawel aż po czubek najwyższej wieży. Fakt ostrzega – sam Fakt ostrzega – że to nie jest prawdziwa informacja, że to tylko fantazja. Miło z jego strony. I Fakt zreflektował się w cieniu zbliżającej się zagłady. Gotuję jajka na śniadanie i patrzę na deszcz za oknem. Czy żywioł i mnie dopadnie? W tym mieszkaniu, przy kuchence, na piątym piętrze? Nie wiem, czy mnie dopadnie. Jeżeli dopadnie, to zrobi to niespodziewanie. Przed kataklizmami eksperci, ludzie więksi i mądrzejsi ode mnie mówią: „jesteśmy gotowi!”, „poczyniliśmy przygotowania!”, „nakreśliliśmy plany!”. A potem okazuje się, że zima znów zaskoczyła drogowców, że możemy się tylko modlić i mieć nadzieję. I oglądać dzielnych reporterów w sztormiakach przekrzykujących żywioł: „Jest tragicznie, strasznie, źle. Powrócimy do tematu po reklamach”. Patrzę przez okno. Deszcz pada już piąty dzień, w rzece przybywa wody, stan alarmowy został przekroczony. Chodnikiem gęsiego, pod parasol-

kami idą ludzie. Zachodzą do baru. Obieram jajka i myślę o hedonizmie. Kataklizm potrafi zabrać przyszłość wielu ludziom. Zniszczyć im dobytek, zabrać ich bliskich albo miejsce pracy. Można z tego powodu rozpaczać, ale można to też olać. Czy tej grupce w barze jest właśnie wszystko jedno? Przyjdzie kataklizm, zabierze wszystko, więc bawmy się, hulajmy. Obieram jajka i wiem, że osobiście bym tak nie mógł. Myślę o tym, co się stanie, jeżeli kataklizm jednak nas ominie. Z pustym portfelem i kacem siądę za biurkiem w poniedziałek. Przyduszą mnie obowiązki, których miało już nie być. Obieram jajka i wiem, że ryzyko jest zbyt duże. Wierzę, że praca przetrwa, że wszystko się dobrze skończy. Jestem optymistą, ale ze złych pobudek. Woda podnosi się. Muszę przetkać toaletę. Denerwuje mnie to, właśnie miałem śniadać, a tu taki pech. Właściwie nie pech. Toaleta psuje się regularnie. Jestem już tym bardzo zmęczony, zdarza mi się płakać, kiedy nikt nie patrzy. Może jednak warto czekać na kataklizm? Zniszczy stare i przyniesie nowe. Może w pokataklizmowym świecie czeka na mnie niezapychająca się toaleta?! Może czeka tam więcej szczęścia? Wzdycham, odstawiam jajka, przepycham. Deszcz pada, siadam do śniadania. Rzeką idzie fala. Czy miasto to wytrzyma? Jajka jem trzeci dzień z rzędu, a to niezdrowe. Cholesterol. Mało się ruszam. To też niezdrowe. Myślę dużo o wielkim kataklizmie, który mnie pochłonie, ale – summa summarum – może poradzę sobie sam?

CZY MOŻNA UMRZEĆ W SPOKOJU ? Filip Zawada

K

iedy patrzę na czarno-biało, to wszystkie dylematy, które przychodzą mi do głowy, przestają mieć znaczenie. Na fotografiach istnieje równowaga istnienia i nieistnienia – yin umierania i yang życia. Równowaga między płaską kartką a przestrzennym obrazem. Równowaga między umieraniem, w którym żyjemy, i życiem, które nie istnieje bez śmierci. Fotografia to łamigłówka tak prosta, że rozwiązanie zadania jest niemożliwe, bo jak rozszyfrować zagadkę, że podczas śmierci żyjemy? Bardzo znani naukowcy z bardzo znanego uniwersytetu, który mieści się w bardzo znanym kraju, obliczyli, w jakim procencie fotografia zwraca życie. To epokowe odkrycie w dziejach ludzkości, za które zostali nagrodzeni bardzo znaną nagrodą. Jak się później okazało, wszyscy naukowcy byli Indianami.

kontrast miesięcznik

55


Fot. Bartłomiej Jędrzejewski


street

kontrast miesięcznik

57


źródła

Tajniki HR. Najlepsze praktyki wynagradzania i rekrutacji, red. K. Sedlak, Kraków 2010, s. 168. 2 J. Adair, Anatomia biznesu. Motywacja, Warszawa 2000, s. 206. 3 Tajniki HR., dz. cyt., s. 176. 4 F. Herzberg, One More Time: How Do You Motivate Employees?, “Harvard Business Review”, January 2003. 5 Tamże, s. 95. 6 Tamże. 7 Identyfikacja potencjału twórczego. Teoria, metodologia, diagnostyka, red. M. Karwowski, Warszawa 2009. 8 Tajniki HR., dz. cyt., s. 181. 9 B. Schneider, The people make the place, Personnel Psychology, Autumn 1987, Vol. 40, p. 437-453. 1


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.