Nr 7 (43)/2013 listopad ISSN 2083 - 1322
Nowa Fala, Nowi Romantycy, Nowi Klasycy 30 4
Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka?
8 Ciała wyzwolenie Rozmowa z Angeliką Pytel. Karolina Żurowska 14
Sięgając po los kobiety do zmiennego świata islamu
Islam często odbierany jest przez pryzmat skrajnych przypadków brutalnego traktowania kobiet. Ten, kto potrafi jednak spojrzeć na tę religię całościowo, zauważy, że wciąż rozwija się ona w kierunku ich emancypacji. Zuzanna Sroczyńska
16
Międzynarodowy margines
18
W kolorach tęczy – współczesne odcienie seksulaności
Niepodległość i suwerenność, w których Afrykańczycy pokładali nadzieje na stabilizację oraz rozwój gospodarczy, przerodziły się w źródło stopniowej marginalizacji kontynentu, z którą Afryka zmaga się do dziś. Natalia Rybacka
Seksualność, płciowość i cielesność. Na naszych oczach stają się kwestiami publicznymi i istotnymi wymiarami życia społecznego. Ciągle zmieniają się formy ich pojmowania i ekspresji. Aleksandra Drabina
Istniał kiedyś brytyjski zespół, którego dziś nikt nie pamięta w rodzimym kraju, mimo że do innego wyjeżdżał na kilka wyprzedanych tras koncertowych i podbijał tam listy przebojów. Nie byłoby w tym oczywiście nic dziwnego, gdyby nie fakt, że tym miejscem była komunistyczna Polska. Wojciech Szczerek
34
Ambasadorowie polsko-niemieckiej wspólnoty
44
Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu; W podziękowaniu za siedlisko; Elizjum; Blue Jasmine; Hesitation Marks; IV
50
Dorożka, a na niej Myszy i ludzie
53
Kobieta melodramatu a kobieta kina grozy
Rozmowa z Katarzyną Sokołowską Mateusz Węgrzyn
Jedna niewielki szaniec, który niebawem zostanie zdobyty – staroświeckie myślenie o książce jako pliku zszytych i obłożonych kartek. To właśnie ono sprawia, że ciągle patrzymy na to, co nowe, przez pryzmat starego. Paweł Bernacki
22
Mateusz Kluczny
www.artbymaku.blogspot.com
24
Jedziemy dzielić się z przyjaciółmi tym, co mamy
56
Magdalena Zięba, Szymon Makuch, Michał Wolski, Marcin Pluskota
60
Joanna Figarska
Kluczową dla Japońskiej kinematografii, jak i całego kontekstu kulturowego, jest figura kobiety. W wielu filmach lat 50. i 60. stawała się ona ofiarą chciwości i niepowodzeń męża – niechlubnych atrybutów, które były zapewne odbiciem powojennej traumy Japonii. Adam Cybulski
Rozmowa z Robertem Chmielewskim Aleksander Jastrzębski
28 Pozostać na powierzchni i nie utonąć Czy mass media mogą wygrać z teatrem? To pytanie stawiają nie tylko sobie, ale i odbiorcom, współcześni twórcy teatru dokumentalnego. Zuzanna Bućko
„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW Kamienna 116/10, 50-545 Wrocław
WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław
eMAIL kontrast.wroclaw@gmail.com
WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/
REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Paweł Bernacki, Zuzanna Bućko, Dominik Kamiński, Wiktor Kołowiecki, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Joanna Michta, Karol Moździoch, Katarzyna Northeast, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Szymon Stoczek, Monika Stopczyk, Wojciech Szczerek, Alicja Woźniak, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Magda Oczadły, Agnieszka Zastawna KOREKTA Katarzyna Brzezowska, Magdalena Dziekońska, Joanna Kochel, Iwona Kusiak, Marcelina Naskręt, Monika Mielcarek, Karolina Słabolepsza, Teresa Szczepańska, Dominika Tokar, Alicja Urban GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Joanna Krajewska, Ewa Rogalska, Wojciech Świerdzewski, Julian Zielonka DTP Ewa Rogalska
Biegnij! Joanna Figarska
O
statnio uczestniczyłam w spotkaniu, w którym brała też udział pani profesor Alicja Chybicka. Opowiadała nie tylko o swojej pracy i ogromnych sukcesach, jakie odnosi na polu hematologii dziecięcej, ale także o pasji do... biegania. Przytoczyła historię ze swojego ostatniego maratonu. Otóż przebiegła go ze skręconą kostką. Mimo sugestii i próśb członków rodziny, by zrezygnowała, nie poddała się i wbiegła na metę, na której czekały na nią chore dzieci z kliniki. Determinacja, ale w zdrowym znaczeniu tego słowa, jest dziś coraz rzadziej spotykana. Zwycięstwo nie jest traktowane jako satysfakcjonujące osiągnięcie celu, ale wręcz przeciwnie – jest dopiero początkiem; należy iść po więcej i więcej. Na szczęście, do tej samej grupy, co profesor Chybicka, należy też Angelika Pytel, osobowość listopadowego numeru „Kontrastu”. W rozmowie z Karoliną Żurowską opowiada, jak ważny
jest według niej teatr ruchu i czym są dla niej nagrody i wyróżnienia, które coraz częściej trafiają do jej zespołu. W numerze znajdziemy też tekst, mówiący o pewnym gatunku teatru, który może niedługo okazać się sporym sukcesem i częściej gościć na deskach polskich placówek. Zuzanna Bućko pisze o teatrze dokumentalnym i relacjonuje Festiwal Sopot Non-Fiction, który był poświęcony właśnie temu zagadnieniu. Zwycięstwo niewątpliwie odnieśli też w roku 1960 Afrykańczycy, dla których otwierała się nowa karta w jakże burzliwej historii ich kontynentu. W swoim tekście Natalia Rybacka pokazuje, że często sukces nie jest jednorazowym epizodem, zmieniającym w jednej chwili całą rzeczywistość. Determinacja w dążeniu do celu może mieć różne odcienie, ważne jest jednak nie tylko to, czy dobiegniemy do mety jako pierwsi, ale także w jaki sposób do niej dobiegaliśmy.
3
W Berlinie rozdają Oscary
I
ngmar Bergman nakręcił wiele wybitnych dzieł na temat samotności i cierpienia, ale również zainicjował utworzenie Europejskiej Akademii Filmowej w 1989 roku. Przyznawane przez członków EAF nagrody uchodzą za najbardziej prestiżowe i sta-
Kilka (niezrozumiałych) słów o sztuce
K
to zna film Johna Carpentera Oni żyją? Podpowiem, że opisuje on losy mężczyzny, który po nałożeniu specjalnych okularów, potrafi dostrzec, który z ludzi spacerujących po Ziemi jest człowiekiem, a kto Obcym pochodzącym z Kosmosu. A kto gotów jest uznać, że film ten stanowi absolutne arcydzieło w historii kinematografii? Na pewno Slavoj Žižek – znany słoweński filozof i psychoanalityk który twierdzi, że dzieło Carpentera to wybitny obraz demaskujący wysyłaną podprogowo do ludzkich umysłów ideę konsumpcjonizmu. W dokumencie Z-Boczona historia kina Žižek ukazał błyskotliwe, zabawne i niecodzienne interpretacje filmowej sztuki, dzięki którym zasłynął. W Perwersyjnym przewodniku po ideologiach czyni to ponownie, obdzierając z narracyjnych szat popularne dzieła kinematografii tak długo, aż oczom widza ukaże się coś, czego nigdy by się nie spodziewał. W kinach 6 grudnia. Fot. Materiały prasowe
nowią odpowiednik amerykańskiego Oscara. Pierwszym zwycięzcą w historii imprezy był Krzysztof Kieślowski i jego Krótki film o zabijaniu. A teraz najważniejsze: 7 grudnia w Berlinie odbędzie się 26. ceremonia wręczenia Europejskich Nagród Filmowych.
Rakietą przez Laos
W
2007 roku Kim Mordaunt nakręcił dokument Bomb Harvest o skutkach wojny wietnamskiej w Laosie, z powodu której kraj otrzymał niechlubne miano najintensywniej zbombardowanego państwa w historii. Aby przygotować swój fabularny debiut – Rakieta –autor ponownie udał się do Laosu. Tym razem jednak ponura historia kraju stanowi tło dla fikcyjnych wydarzeń. Bohaterem filmu jest 10-letni chłopiec imieniem Ahlo. Jego bliscy uważają, że ciąży na nim klątwa i z tego powodu obwiniają go za tragedie, jakie spadły na wioskę. Ahlo wyrusza więc w podróż w poszukiwaniu nowego domu, wierząc, że w ten sposób odkupi nieswoje winy. W kinach 6 grudnia.
Wielkie piękno gorzkiego życia
W
ielkie piękno Paolo Sorrentino odwołuje się tematyką do słynnego dzieła Federico Felliniego Słodkie życie. W obu przypadkach głównym bohaterem jest niestroniący od kobiet i nocnego życia dziennikarz, którego pisarskie ambicje ulotniły się w oparach alkoholu i drogich cygar. Filmowa rzeczywistość dzieł również stanowi jedno uniwersum, bowiem oba ukazują obraz zblazowanej bohemy. Reżyser Wielkiego piękna postawił na subtelne poczucie humoru, nie pozwalając swojemu bohaterowi pozostać twardogłowym cynikiem bez wartości. Kandydat do Złotej Palmy na Festiwalu w Cannes. Premiera 6 grudnia.
Domowo i akustycznie
Z
e względu na pozytywny odbiór tegorocznej akustycznej trasy koncertowej Szwedzi z Pain of Salvation zdecydowali się nagrać płytę w wydaniu unplugged. Wiadomo już, że roboczy tytuł Clean został zastąpiony oficjalnym – Falling Home. Na krążku znajdą się najprawdopodobniej dotychczasowe kompozycje prog-metalowego zespołu w nowych aranżacjach. Album studyjny zostanie też wzbogacony o koncertowe DVD. Premierę przewiduje się na grudzień. Wydawnictwo Inside Out Music.
Britney po raz ósmy
R
ok 2013 w świecie muzyki pop kończy się dość hucznie – 3 grudnia Britney Spears powróciła z ósmym albumem, zatytułowanym Britney Jean. Gwiazda tłumaczy wybór tytułu tym, że jest to album osobisty, co dodatkowo podkreśla stwierdzeniem, że cała rodzina nazywa ją w ten sposób. Krążek jest promowany singlem Work Bitch, który ukazał się w połowie września. Dotychczasową dyskografię artystki zamyka Femme Fatale z 2011 roku. Wydawnictwo RCA.
Życie, miłość i nadzieja
O
kazuje się, że to nie koniec tegorocznych muzycznych powrotów. Po ponad 10 latach przerwy na sklepowe półki, z nowym krążkiem Life, Love & Hope, powraca legendarny zespół rockowy – Boston. Jak zapewnia Tom Scholz na oficjalnej stronie zespołu, piosenki z najnowszego wydawnictwa pochodzą prosto z serca i zostały nagrane na analogowe taśmy przy użyciu tego samego sprzętu, na którym nagrywano hity Boston przez ostatnie 35 lat. Premiera płyty – 3 grudnia. Wydawnicto Frontiers Records.
Rzeka dźwięków
D
o nowego roku jeszcze trochę czasu, ale już teraz wiadomo, że 14 stycznia ukaże się nowa płyta Rosanne Cash, zatytułowana The River & The Thread. To pierwszy autorski album córki Johnny’ego Casha – ikony muzyki country – od czasu Black Cadillac z 2006 roku. Usłyszymy na nim 11 kompozycji, tematycznie związanych z południową częścią Stanów Zjednoczonych. Za inspirację posłużyła muzyka silnie związana z Południem, jak m.in. blues bagienny, gospel czy Appalachian folk. Krążek współtworzył i wyprodukował wieloletni współpracownik oraz mąż piosenkarki – John Leventhal. Będzie to również pierwsza płyta artystki, która ukaże się nakładem legendarnego wydawnictwa Blue Note.
5
W trakcie tworzenia
T
eatr Pieśni Kozła po raz kolejny zorganizował pokazy przedpremierowe spektaklu Portrety Wiśniowego sadu (2-3 listopada). To była okazja do sprawdzenia, jak wygląda proces tworzenia niezwykłych widowisk grupy. Reżyser spektaklu Grzegorz Bral zapowiedział, że będzie to opowieść o raju utraconym, a świat z przeszłości przeobrazi się we wspomnieniach w nieosiągalną doskonałość. Guy Person i Maciej Rychły odpowiadają za interpretację muzyczną, której zadaniem jest wykreowanie relacji oraz zdefiniowanie zdarzeń i bohaterów. Jak we wcześniejszych projektach teatru, w tworzeniu historii realizatorzy ogromną wagę przywiązują do gestów i tańca.
Bajka dla małych i dużych
T
eatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie przygotowuje spektakl Książę i żebrak na podstawie powieści Marka Twaina, w nowym przekładzie i adaptacji Maliny Prześlugi. O adaptatorce robi się coraz głośniej w świecie teatralnym; jej sztuki dla dzieci z powodzeniem grane są na scenach w całej Polsce. Lubelskie przedstawienie adresowane jest zarówno do najmłodszych, jak i dorosłych. Realizatorzy zapowiadają, że będzie to familijny spektakl sensacyjny. Premiera Księcia i żebraka w reżyserii Pawła Aignera zaplanowana jest na 30 listopada.
Fot. Materiały prasowe
Megaopera
G
eorges Bizet miał 25 lat, kiedy napisał operę Poławiacze pereł, opowiadającą historię dwóch przyjaciół Nadira i Zurgi, którzy zakochują się w kapłance Leili. Mimo bardzo chłodnych i sceptycznych reakcji ówczesnej publiczności i krytyki, spektakl do dziś z powodzeniem wystawiany jest na światowych scenach. Po 150 latach od paryskiej premiery Opera Wrocławska przygotowuje ogromne widowisko, które zgromadzi na scenie trzystu wykonawców. Pierwsze przedstawienie odbyło się 8 listopada w Hali Stulecia. Miejsce wybrano nie przez przypadek – wydarzenie związane jest z setną rocznicą jej otwarcia.
Festiwale
J
esień obfituje w festiwale teatralne. 17 listopada wystartowała już ósma edycja Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych R@Port. Jego inauguracja od kilku lat związana jest z ogłoszeniem laureata Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Niemal w tym samym czasie (16-24 listopada) w Rzeszowie odbędzie się druga edycja VizuArtu – Festiwalu Scenografów i Kostiumografów, którego dyrektorem jest Leszek Mądzik. Od 25 do 29 listopada po raz jedenasty odbywać się będą natomiast Wałbrzyskie Fanaberie Teatralne. Organizatorzy zapowiadają, że w tym roku prezentowane spektakle łączy hasło: „Festiwal Teatru Reportażu”.
Dziennik pisany w drodze
Z
końcem października nakładem wydawnictwa Czarne ukazała się książka reportażowa Indie. Miliony zbuntowanych V. S. Naipaula. Dzięki podróżom w głąb indyjskich metropolii, autor sugestywnie konstruuje zróżnicowany obraz tego niesamowitego kraju, zastygłego w czasie, a jednocześnie pędzącego ku nowoczesności. Opowieści napotkanych ludzi wszyto w indyjski patchwork, tworząc monumentalne świadectwo społecznego przebudzenia.
Na tropie (nie)żywych legend
Z
a sprawą wydawnictwa Rebis na początku listopada do księgarń trafi kolejna książka Umberto Eco. Historia krain i miejsc legendarnych stanowi kontynuację serii wydanych wcześniej, ilustrowanych przewodników po świecie wyobraźni. Światowa literatura stwarza legendarne krainy, zasilające ludzkie marzenia, pragnienia i utopie, od poezji Homera po science fiction. Eco zabiera czytelnika w podróż do źródeł tych fascynujących legend.
Retrospektywny bedeker Rydlowej
W
listopadzie odbyła się premiera publikowanej przez Wydawnictwo Literackie opowieści wspomnieniowej Moje Bronowice, mój Kraków Marii Rydlowej. Autobiograficzne zapisy oscylują wokół przedwojennych dziejów Bronowic Małych, wsi obrosłej legendą. Scenerią wspomnień jest również Kraków w czasie okupacji i latach powojennych, naznaczonych stalinowskim terrorem, w którym rozgrywa się życie codzienne Rydlowej.
Historie odarte z estetyzacji
18
listopada nakładem wydawnictwa Czarne ukaże się zbiór 12 opowieści żydowskich Anki Grupińskiej. Autorka wskrzesza wygasły świat dwunastu bohaterów, którzy dorastali w międzywojniu, przeżyli Zagładę, w PRL-u odbudowali na gruzach swą przyszłość. Łączą ich traumatyczne doświadczenia i poczucie wyobcowania, dzieli ich pochodzenie społeczne, stopień zasymilowania. To wzruszające i tragiczne świadectwa ocalonych.
7
Fot. Radek Wr贸bel
Ciała wyzwolenie Eteryczna blondynka emanująca niezwykle pozytywną energią. Na scenie drapieżna, a jednocześnie delikatna. Stanowcza, a za chwilę słodka. Połówka wrocławskiego Teatru Sparowani. Członkini stowarzyszenia Teatr Strefa Otwarta. O najważniejszym w jej życiu teatrze ciała, Grotowskim i o realizowaniu siebie rozmowa z Angeliką Pytel. Karolina Żurowska
9
K
arolina Żurowska: Na początku gratuluję nagrody im. Roberta Paluchowskiego zdobytej na tegorocznej FAMIE dla Teatru Sparowani za spektakl Złap mnie, który był według mnie najlepszym wydarzeniem scenicznym tego festiwalu. Z tego co wiem, nie było Was na ogłoszeniu werdyktu, ale kiedy dowiedzieliście się o wynikach, co poczuliście? Pytam, ponieważ mam wrażenie, że strefa teatralna została nieco zepchnięta na boczny tor i wygrana nie była prestiżowym osiągnięciem. Angelika Pytel: Przede wszystkim bardzo żałowaliśmy, że mogliśmy zagrać nasz spektakl tylko raz. Kiedy już wyjeżdżaliśmy, jeszcze w trakcie trwania FAMY, okazało się, że przedstawienie się podobało i poszła pogłoska, że warto się na nie wybrać i było wielu chętnych, którzy chcieliby nas zobaczyć. Fot. Bartek Babicz (2)
To taka nauka dla organizatorów, że trzeba zespołom teatralnym dać szansę pokazać się jak najszerszej publiczności. FAMA zrobiła się takim stricte muzycznym festiwalem. A w tym roku dodatkowo bardzo literackim. Nie widziałaś innych spektakli, prawda? Zdajesz sobie sprawę, że swoim poziomem pozostawiliście konkurencję daleko w tyle? Nie, to nie tak. Przyznaję, że nie widzieliśmy swojej konkurencji, chociaż nie lubię tego słowa i wolę mówić, że był to przegląd, spotkania teatralne, nie konkurs. Ale jak się czujesz na takich konkursowych spektaklach, kiedy wiesz, że jest to jednak wyścig po nagrodę? Na pewno jest z tym związany stres, niepokój, bo chcemy wypaść jak najlepiej, ale najbardziej stresujące są przestrzenie, z którymi mamy się zmierzyć. Na przykład scena w MDK-u w Świnoujściu, gdzie występowaliśmy w ramach FAMY – to byłby dla nas samobój, gdybyśmy mieli zagrać w taki sposób, jaki tamta przestrzeń nam dyktowała, czyli: widownia daleko, oddzielona czerwonym dywanem i wielka scena na podwyższeniu, to by się nie przebiło. Dlatego wywalczyliśmy, żeby publiczność przenieść na scenę. Odwołujemy się do działań Jerzego Grotowskiego, więc kontakt z widzem jest dla nas bardzo ważny – każda kropla potu, każde spojrzenie musi zostać uchwycone przez widza, tu nic nie jest przypadkowe. Więc kiedy już się dogadamy z organizatorami, że spektakl wymaga takiego rozwiązania, to przedstawienie zadziała. Słowo: ,,zadziała” jest tu kluczowe. Czasami reżyserowi i aktorom wydaje się, że stworzyli ciekawy spektakl, ale okazuje się, że on nie działa. Każdy przebieg spektaklu jest jakby uzależniony od dialogu z widzem. Na każde przedstawienie przychodzą ludzie z różnym doświadczeniem teatralnym, bagażem emocjonalnym, życiowym. Zdarzało się, że pojawiały się osoby, które były pierwszy raz w życiu w teatrze i wiadomo, że taki człowiek inaczej odbierze naszą twórczość. Nie możemy koncentrować się tylko na sobie. To nic, że mamy spektakl, który już zdobył kilka nagród, który z reguły się podoba. Trzeba być cały czas czujnym. Trzeba tego widza złapać, by – właśnie – zadziałało. I nigdy nie odpuszczasz? Nawet jeśli wiesz, że dany festiwal ma taki poziom, że występują w większości teatry amatorskie, grupy quasi-kabaretowe i z góry łatwo przewidzieć wygraną? Nie, nigdy. Działamy niezależnie, chcemy być teatrem offowym i tylko w ten sposób,
przez różne festiwale, mieliśmy szansę zaistnieć. Chcemy pokazać się z najlepszej strony, bo nigdy nie wiadomo, kogo spotkamy, z kim możemy nawiązać fajną współpracę, otrzymać ciekawe zaproszenie na inny festiwal. Wiadomo, że uważamy, przeglądając oferty, żeby nie były to wydarzenia kierowane do teatrów stricte amatorskich, bo wiem, z własnego doświadczenia, jakie to jest niesprawiedliwe dla tych ludzi, kiedy startujesz na równi z osobami, które ukończyły szkołę teatralną i mają jednak większe doświadczenie scenicz-
ne. To po prostu nie fair, nie popieram takiego współzawodnictwa. A FAMA to festiwal dla wszystkich. Można być profesjonalistą, a też nie przyjeżdżamy, reprezentując teatr instytucjonalny, to w ogóle nie wchodzi w grę. Na FAMIE różnimy się od pozostałych wykonawców tylko tym, że mamy ,,papierek”. A wiadomo, że ten w tym kraju nie znaczy nic wielkiego. Szczególnie, kiedy chce się działać offowo. Dlatego trzeba jeździć i się pokazywać. A jak narodził się pomysł na Wasz spektakl? Jest bardzo dojrzały, sensualny, ma spory pierwiastek emocjonalny i dotyka dosyć trudnego tematu – toksycznych relacji damsko-męskich. Jak wyglądała praca nad nim? Początki są takie: kiedy byłam na IV roku, musiałam zrobić dyplom indywidualny. Mia-
łam tutaj dużą swobodę wyboru. Mogłam zrobić monodram albo zaprosić paru aktorów do współpracy. Zaprosiłam Kubę Kowalczyka, ówcześnie studenta III roku PWST, bo po pierwsze dobrze znamy się prywatnie, po drugie jest bardzo wysportowanym aktorem, a chciałam zrobić tak, jak mi w duszy gra, czyli teatr ruchu. Zaprosiliśmy jeszcze do współpracy studenta reżyserii Przemka Jaszczaka. On nam dał pomysł na skompilowanie Alicji w Krainie Czarów i Domu lalki Ibsena, bo powiedzieliśmy, że chcieliśmy przedstawić kobietę i mężczyznę oraz problemy w związku, które im towarzyszą. Dostaliśmy jakieś szczątki tekstu, które jeszcze bardziej zredukowaliśmy. I wyglądało to tak, że zamykaliśmy się w sali prób i po prostu improwizowaliśmy. Dawaliśmy sobie czas, żeby otworzyć swoje ciała. I w ten sposób powstały różne luźne sceny, które potem połączyliśmy w pewien ciąg logiczny. To nie była praca nad spektaklem, kiedy od A do Z wiemy, co się stanie. Tak naprawdę sami nie wiemy, w którym momencie to się narodziło. I właśnie taka praca jest niesamowita, szalenie inspirująca. Premiera odbyła się 21 czerwca zeszłego roku i stwierdziliśmy, że szkoda byłoby ten spektakl zmarnować na jeden, dyplomowy występ. Uznałam, że ryzykuję i wysłałam zgłoszenia do różnych prywatnych teatrów, na różne festiwale. I po kolei zaczęto się do nas odzywać, otrzymywaliśmy zaproszenia. I naszym pierwszym, poza szkolnym, występem był ten w teatrze Druga Strefa na festiwalu Teatralna Reaktywacja. Tak się zaczęła nasza przygoda, jeżdżenie po Polsce i przede wszystkim poznawanie tak niesamowitych, otwartych ludzi! Po tym zrozumieliśmy, że istnieje coś takiego jak scena niezależna, że teatry instytucjonalne to nie jest jedyna droga do spełnienia artystycznego i zawodowego, że nie muszę pukać od drzwi do drzwi i błagać o etat. Dzięki temu mamy szansę na realizację własnych wizji. Nie jest to jednak droga usłana samymi różami. Wiąże się z odpowiedzialnością i wieloma nowymi problemami. Trzeba znaleźć i zorganizować grupę podobnie myślących artystów, miejsce na próby, zorganizować własną scenę, znaleźć inne miejsca w Polsce, w których będzie można zaprezentować wyprodukowane spektakle, wyczarować pieniądze na bieżące wydatki, myśleć o promocji, marketingu, zdobyciu sponsorów i dotacji – słowem nauczyć się prowadzić teatr. Przede wszystkim zaś, zaczynając praktycznie od zera wyrobić sobie markę, zdobyć rozpoznawalność i zawalczyć o widza. Wyjście z cienia i znalezienie własnej publiczności to tak naprawdę najtrudniejsze
11
zadanie. Na tę chwilę jednak wolę czasami walić głową w mur, ale robić po swojemu. Wiadomo, że czasem przychodzą myśli, czy to wszystko ma sens, ale to właśnie jest nasza droga. Tak powstał pomysł na stowarzyszenie, które nazywa się Teatr Strefa Otwarta. Teatr Sparowani to inna działalność, to tylko Kuba i ja i nadal będziemy występować pod tą nazwą. Strefa Otwarta daje nam większy zasób możliwości. Teraz pracujemy nad spektaklem pod tytułem: Drim, który miał premierę 26 października w Klubie pod Kolumnami. Jest to przedstawienie inspirowane Snem nocy letniej Szekspira i twórczością Davida Lyncha. Dosyć niebanalne połączenie…
Fot. Radek Wróbel (2)
Tak, tego chyba nikt na świecie jeszcze nie zrobił. nią Pozwól, że powrócę jeszcze do Waszego spektaklu. Mówiłaś o improwizacji, jednak w Złap mnie jest wiele namiętności, gwałtowności. Sami pracowaliście nad taką choreografią, która jest bardzo profesjonalna, jak na niechoreografów? Moja droga ze sceną w ogóle zaczęła się od tańca. Tańczę, odkąd byłam małą dziewczynką. Miałam więc przygotowanie taneczne przed szkołą teatralną. Starałam się tego nie zaniedbać, mimo że w szkole jest mało zajęć tego typu. Przy tworzeniu Złap mnie nie chcieliśmy działać po literkach. Kiedy mieliśmy jakąś kwestię, staraliśmy się znaleźć rozwiązanie: jakie działanie fizyczne włączyć w to zdarzenie? I metodą prób i błędów dochodziliśmy do tego, że tekst za pomocą ruchu nabrał innego znaczenia. Wiesz, widz w tym momencie, wszędzie jest bombardowany nowościami
technologicznymi, robi mu się papkę z mózgu, a on zmienia swoją percepcję sztuki i nie jest łatwo przykuć jego uwagę tylko tekstem, niezależnie od tego, jak mądrym. Nawet gdy aktor jest perfekcyjnie wyszkolony, metodą Stanisławskiego, wchodzi psychologicznie w swoją postać – to nie wystarczy, trzeba widza złapać inaczej. Ja stawiam na ciało. Uważam, że to idealne narzędzie i ono pomaga w przekazie. Jak się je porządnie zmęczy na próbach, nigdy cię nie okłamie. Czyli jednym słowem: Grotowski. Grotowski i Pina Bausch! Gdyby nie oni, Złap mnie by nie powstało. Bardzo się nimi inspirowaliśmy. Poprzez działanie fizyczne spektakl nabiera całkowicie innego znaczenia, co więcej, każdy może sobie je zinterpretować poprzez własne doświadczenie. Temat: związek. Każdy ma jakąś wizję związku, przez którą filtruje nasze przedstawienie. Uważaliśmy tylko na to, żeby nie przesadzić, żeby nie stworzyć teatru tańca. Szukaliśmy tego, żeby nasze ruchy były bardziej organiczne. I żeby nie było też w tych ruchach tego, co jest coraz częste w teatrach opartych na ruchu – nadmiernej symboliki, wciśniętej na siłę ideologii, której tak naprawdę widz bardzo rzadko się domyśla. Tak, ale żeby zrozumieć teatr ciała, naprawdę trzeba w nim siedzieć i to lubić. Teatr ciała, ten zwrot rzadko jest stosowany, my chcemy go promować. Mamy teatr pantomimy, teatr tańca, teatr ruchu, ale właśnie w teatrze ciała zawarte jest wszystko to, co najlepsze w tych wymienionych formach. Trzeba wiedzieć, po co wykonuję właśnie taki ruch, co chcę nim przekazać, co ma komunikować. Ma być to na tyle czytelne, żeby widz nie musiał się doszukiwać. Oczywiście, nie podajemy wszystkiego na tacy, bo nie o to chodzi. Widzowie czasami dostrzegają coś, czego nawet nie było w założeniach twórców. I to jest, myślę, fascynujące, że możecie uczyć się od publiczności. Tak! Kocham w sztuce to, że może być uniwersalna. Na przykład Szekspir. Totalny geniusz, którego po dziś dzień wystawia się na scenie i jest cały czas aktualny. Mówiłaś o papierku, który nic nie daje i do tego chciałam nawiązać kolejne pytanie. Otóż, cofnijmy się w czasie: obroniłaś dyplom, pracę magisterską, zdałaś egzaminy. Masz dokument potwierdzający ukończenie szkoły teatralnej, wychodzisz przed budynek… i co czujesz? Wolność! Jestem wolnym człowiekiem, mogę wszystko! Nie muszę się podporząd-
kowywać, mogę robić po swojemu! Szkoła teatralna bardzo ogranicza swobodę wypowiedzi artystycznej. Jeżeli jesteś mało świadomym, wygodnickim człowiekiem, to przejdziesz przez szkołę, zrobisz, co masz zrobić, ale niewiele ponad to. Samemu trzeba kierować swój rozwój. Jeśli kogoś interesują najnowsze trendy we współczesnym teatrze, swego rodzaju awangarda, oznaczająca poszukiwanie nowych środków wyrazu, eklektyzm rozumiany jako odkrywanie sposobów na łączenie ze sobą różnych form okołoteatralnych, to musi samodzielnie kierować swoim rozwojem i poszukiwaniami artystycznymi. Zostańmy jeszcze przy szkole teatralnej. Muszę Cię zapytać o coś, co dręczy mnie od jakiegoś czasu. Dwa lata temu byłam na spotkaniach jednego aktora WROSTJA i po przeglądzie spektakli odbył się panel dyskusyjny, dotyczący danych przedstawień i ogólnie zagadnień teatralnych. Rozmowy zeszły na kondycje studentów szkół teatralnych i opinie o Was nie były zbyt dobre. Począwszy od manieryzmu, cechującego aktorów młodego pokolenia, brak ducha, po kwestie techniczne, jak coraz gorsza dykcja. Najsmutniejsze jest to, że wypowiadała się sama „starszyzna”, profesorowie, dziennikarze, a na sali nie było ani jednego studenta, który podjąłby głos w tej dyskusji. Jak Ty, przedstawicielka tego pokolenia, stawiasz się w tej sytuacji? Powiem tak: skoro mówią, że nie mamy ducha, to dlaczego każda iskierka naszego zapału zostaje brutalnie gaszona? W szkole teatralnej zabija się indywidualizm, jeśli sobie na to pozwolisz. Profesorowie mają swoje wizje spektaklu, który będzie twoim dyplomem i nic nie masz do powiedzenia. Teatr idzie z duchem czasu, a niektórzy zdają się tego nie dostrzegać. Aktor powinien być prawdziwy, mówić swoim głosem. Wiadomo, musisz mieć podstawy – głośnego, pięknego mówienia na scenie, ale każdy fałsz, kłamstwo zostanie wychwycone przez publiczność. Oni nie mogą się chyba pogodzić z tym, że niektóre rzeczy są już passé, że już się nie sprawdzają względem publiczności wychowanej przede wszystkim na bodźcach wizualnych. Ale zobacz, mistrz Grotowski – tyle czasu, a on jest wciąż aktualny i nadal, jak mówisz, działa... Oczywiście, bo to geniusz. Mieliśmy parę wykładów o nim, ale tak naprawdę nikt nas nie uczył jego metody. Gdyby nie mój mistrz – profesor Mirosław Kocur, z którym mieliśmy
sceny klasyczne i który metodą Grotowskiego trochę z nami pracował, to nie wiedzielibyśmy, o co chodzi! I to, że jest Instytut Grotowskiego we Wrocławiu i szkoła teatralna z nim nie współpracuje?! Dlaczego raz, dwa razy w semestrze nikt nie zrobi tam warsztatów? Nie wierzę, że jest to kwestia pieniędzy. To jest takie gadanie. Poza tym, sama wiesz, jak trudno jest ocenić sztukę. To nie jest matematyka. Tu chyba też dużą rolę odgrywa odwieczny konflikt pokoleń. Zawsze będziemy gorsi, niż to, co było. Tak, ale też nie lubię takiego sformułowania, które często jest stosowane, że my udziwniamy. Kiedy jest inne, to jest udziwnione. To niesprawiedliwa ocena. Zostawmy PWST. Wróćmy do przyjemniejszego tematu: o Twojej działalności w stowarzyszeniu Teatr Strefa Otwarta. Oprócz tego, że jesteś tam „etatową” aktorką, prowadzisz również zajęcia i warsztaty dla młodych adeptów. Tak, bo kocham uczyć! Jest to sposób na dodatkowy zarobek czy szerzysz zainteresowanie teatrem z potrzeby serca? Wiesz, gdy wchodzę na salę i mam ludzi, którzy mają podobną pasję, to ich energia na mnie działa. Wtedy zapominam, że jest to praca. To jest niezwykle inspirujące i niesamowite, tworzenie z ludźmi, uwielbiam to! Miałabyś skrupuły, żeby powiedzieć któremuś z uczestników swoich warsztatów, że nigdy nie będzie aktorem? Metoda, którą uczę, czyli metoda poprzez ciało, pomaga każdemu. I to bez znaczenia, czy chce zostać artystą, czy nie. Dla swoje-
go własnego rozwoju. Reprezentujemy inne aktorstwo, inny teatr, choć stawiamy na ciało, nie zapominamy o głosie, dykcji, poprawnym wysławianiu się. Jestem po dwuletnim kursie instruktorskim, cały czas zdobywam doświadczenie w tym temacie. To jest też sposób na pokazanie młodym ludziom, że można inaczej. Teatr to nie tylko to, co widzimy na scenach instytucjonalnych. Oczywiście, nie chodzi o to, że tam robią zły teatr, złą sztukę, tylko ja nie do końca się zgadzam z tym, co reprezentują. Można szukać czegoś innego. Jest tyle możliwości. Mówiłaś o planach bieżących, o nadchodzących premierach, stowarzyszeniu. A wybiegasz w przyszłość? Bardzo wierzymy, że Teatr Strefa Otwarta za jakiś czas będzie dość ważnym punktem na scenie niezależnej w Polsce i nie tylko. Mamy bardzo wiele planów. Przede wszystkim, jako trzeci w kraju wprowadziliśmy metodę innej płatności za bilety – pay what you want. Czyli widzowie płacą, ile chcą, po obejrzeniu spektaklu. Nie obawiasz się skąpstwa Polaków? Szczególnie na kulturę? Jest jedna zasada: jeśli spektakl jest niesamowity i widz wychodzi ze szczęką, którą zbiera z podłogi, to sztuka się obroni. Szukamy swojej niszy wśród widowni, nie zamierzamy kopiować innych teatrów. To też sprawi, że będziemy bardziej charakterystyczni. Ciężko jest walczyć o widza, a zainteresowanie go naszą działalnością uważam za bardzo dobry pomysł. Nasz zaprzyjaźniony teatr Druga Strefa z Warszawy też wprowadza taką metodę. I myślimy, że to jest to.
13
Sięgając po los kobiety do
Islam często odbierany jest przez pryzmat skrajnych przypadków niesprawiedliwego, a wręcz brutalnego traktowania kobiet. Ten, kto potrafi jednak spojrzeć na tę religię całościowo, od momentu samych podwalin, zauważy, że wciąż rozwija się ona w kierunku emancypacji kobiet. Wielowymiarowość i zmienność islamu powodują tworzenie różnych interpretacji, co nierzadko wprowadza zamęt odbioru w kulturze Zachodu. Zuzanna Sroczyńska Ilustr. ER
W
czasach jeszcze przed powstaniem islamu, kobiety pochodzące z regionów świata arabskiego cierpiały z powodu wielkiej niesprawiedliwości, były przedmiotowo traktowane przez mężczyzn oraz wystawione na pośmiewisko. Nie posiadały upoważnienia do dziedziczenia dóbr po swoich mężach, ponieważ Arabowie uważali, że takie przywileje należą się jedynie mężczyznom. Arabskie kobiety będące po rozwodzie nie mogły ponownie wziąć ślubu, w przeciwieństwie do mężczyzn, którzy mieli nieograniczone prawa w tym zakresie, włącznie z zawieraniem licznych związków małżeńskich. Urodzić się kobietą w tamtych czasach wiązało się z dyshonorem dla ojca, który traktował narodziny córki jako bardzo zły znak. Gdy powstał islam, prorok Mahomet próbował zmienić panujące dotychczas przyzwyczajenia. Umożliwił kobietom niezależny byt, prawo do posiadania własnych dóbr czy możliwość podjęcia dobrowolnej decyzji o zamążpójściu. Należy jednak pamiętać, że zawieranie związków małżeńskich nie było ówcześnie powodowane uczuciami lecz wynikało z pewnych kalkulacji finanso-
wych. Podejmowane przez proroka starania w celu poprawy sytuacji kobiet skutkują do dziś – Touria Tiouli, Francuzka marokańskiego pochodzenia, ofiara gwałtu w Dubaju, twierdzi, że obecnie dzięki temu kobiety zyskały prawo do świadczenia przed sądem, dziedziczenia, zakładania własnych firm i zaistniały na rynku światowym. Mahomet niewątpliwie przyczynił się do poprawy sytuacji muzułmanek, co mu się ceni, jednak jak się okazuje, to wciąż za mało.
JAK INTERPRETOWAĆ ŹRÓDŁA ISLAMU? Warto wiedzieć, że islamskie prawo nie opiera się tylko na Koranie. Sekretarz muzułmańskich uczonych, Muhammad Salim al-Awwa, oprócz świętej księgi wyszczególnił jeszcze trzy inne źródła, na których opiera się szariat: sunna (muzułmańska tradycja, w skład której wchodzą hadisy – przywoływane wypowiedzi Mahometa), zgodne stanowiska uczonych oraz analogia (wcześniejsze przypadki i orzeczenia). Uważnie analizując wszystkie te materiały, które są różnie interpretowane przez odłamy islamu, można odnaleźć przesłanki nie tylko o nierównym traktowaniu kobiet, ale również o okrutnych praktykach, jakim są poddawane.
o zmiennego świata islamu Istotny jest fakt, że Mahomet stanowi wzór do naśladowania dla wielu wyznawców islamu. Dlatego, jeżeli źródła podają, że „żony Proroka powinny nosić zasłony i nie powinny przebywać w jednym pomieszczeniu z mężczyznami." muzułmanie literalnie stosują te wskazania. Kolejnym problemem jest naśladownictwo proroka w przypadku małżeństw z dziećmi – Mahomet poślubił swoją ukochaną żonę Aishę, gdy ta miała dziewięć lat. Kwestia ta jest kontrowersyjna i stanowi temat wielu dyskusji historyków i badaczy islamu. Za czasów Mahometa takie praktyki były jednak naturalne. Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Obrońcy islamu mówią jednak, że znieważanie kobiet nie jest skutkiem religii samej w sobie, lecz jest spowodowane jej interpretacją przez wyznawców. Oczyszczają islam z wszelkich zarzutów, agitując jednocześnie jego nauki o tolerancji i pokoju. Ophelia Benson i Jeremy Stangroom twierdzą jednak, że wiele źródeł i obserwacji wskazuje na to, że religia, kultura i obowiązujące zasady są ze sobą ściśle powiązane, a jedno nie może istnieć bez drugiego.
PRAWO, ZWYCZAJE I PRZYPADKI Podczas gdy większość państw ze świata muzułmańskiego otwiera się na zachodnie trendy obyczajowe w zakresie równouprawnienia kobiet i chętnie rozwija się w tym kierunku, skrajne przypadki negatywnego podejścia do kobiet nie pozwalają o sobie zapomnieć. W Arabii Saudyjskiej, najbardziej konserwatywnym kraju arabskim, obowiązuje tradycyjny strój, który powinny nosić również cudzoziemki. Kobiety nie prowadzą samochodów, chodzą do osobnych sklepów, a przebywanie dłużej z mężczyzną, który nie jest ich mężem, jest źle spostrzegane. Innym krajem, który ściśle stosuje się do niegdyś ustalonych zasad jest Afganistan. Kobieta, która zostanie zgwałcona, trafia tu do więzienia na dwadzieścia lat, oskarżona o zina, czyli cudzołóstwo. Prawo nie odróżnia gwałtu od współżycia niewymuszonego z obcym mężczyzną. Oba przypadki są niezgodne z zasadami islamu, dlatego są surowo karane.
W większości krajów muzułmańskich uchwalono prawa, które traktują krzywdę wyrządzoną kobiecie jako skutek jej niepoprawnego zachowania. W Pakistanie obowiązuje rozporządzenie, zgodnie z którym zgwałcona, postawiona przed sądem kobieta, aby się wybronić i udowodnić swoją niewinność, powinna wskazać czterech muzułmańskich mężczyzn będących świadkami przestępstwa. Z kolei sprawca, zgodnie z szariatem, zostaje automatycznie oczyszczony z zarzutów – chyba że wspomniani świadkowie zeznają inaczej. Asma Jahangir, prawniczka i obrończyni kobiet, ujęła to w prosty i trafny sposób – mężczyzna jest niewinny dopóki nie udowodni mu się winy. Kobieta zaś na odwrót – jest uważana za winną, do momentu aż udowodni, że jest ofiarą, a nie prowokatorem, który powinien zostać ukarany. Abstrahując od takich zdarzeń jak gwałt, muzułmanki na co dzień napotykają na swojej drodze liczne przeszkody. Nieproporcjonalnie wielkie do czynu wydają się być kary stosowane za nieodpowiedni hidżab. W Teheranie grozi za to od jednego do dwunastu miesięcy więzienia bądź chłosta. Kary tej można uniknąć płacąc grzywnę, której wartość waha się od sześciu do dwunastu miesięcznych pensji za osiemdziesiąt uderzeń. Złe traktowanie kobiet w powszedniości przejawia się także w sferze edukacji. Rządy talibów, nakazujące karę śmierci poprzez powieszenie za nauczanie kobiet, doprowadziły do zamknięcia wielu placówek nastawionych na ich kształcenie. Kolejnym problemem, obecnym w niektórych krajach muzułmańskich, jest zmuszanie do małżeństwa. Ostatnie statystyki pokazują, że pięćdziesiąt cztery procent kobiet w Afganistanie wychodzi za mąż przed ukończeniem osiemnastego roku życia. W praktyce przeciwnicy przymusowych zaślubin traktują je jako wywieranie presji na kobiecie, aby współżyła z nieznanym jej wcześniej mężczyzną. Choć zjawisko przymusowych małżeństw nie może być bezpośrednio kojarzone z islamem (jest to tradycja wynikająca w dużej mierze z położenia geograficznego), religia wzmacnia
społeczne przekonanie o słuszności takiego postępowania. Wydaje się, że w takich przypadkach ogólne prawa człowieka do szacunku i własnego zdania po prostu nie mają mocy wiążącej. Jak się okazuje, Powszechna Deklaracja Praw Człowieka jest zupełnie nieadekwatna do obowiązującej w krajach muzułmańskich Kairskiej Deklaracji Praw Człowieka. Powszechna deklaracja gwarantuje prawo i wolność każdemu, niezależnie od różnic, natomiast Kairska pozostawia przestrzeń do własnej interpretacji przepisów, które dozwalają naruszanie czyjejś cielesności, gdy tylko znajdą się powody nałożone przez szariat.
JAKIE SKUTKI NIESIE ZA SOBĄ ZMIENNOŚĆ ISLAMU? Wiele muzułmanek jest szczęśliwych ze swojego życia i za nic nie zmieniłyby obecnego wyznania. Wynika to zapewne z tradycji, która od dawna przyzwyczajała społeczeństwo arabskie do muzułmańskich zwyczajów. Nie wszystkie wyznawczynie islamu akceptują jednak skrajne przypadki sytuacji, które je spotykają. Jak uważa Tanya Valko, arabistka i miłośniczka kultury muzułmańskiej, prawo szariatu i tradycje islamu mogą obrócić się w pewnym momencie przeciwko mężczyznom. Podczas gdy kobietom nie pozwala się na wiele aktywności, na głowie mężczyzn spoczywają obowiązki, takie jak utrzymywanie rodziny, zakupy czy zawożenie dzieci do szkoły. Muzułmanki w dzisiejszych czasach uzyskują coraz więcej praw. Odnoszą sukcesy, aktywnie działają i rozwijają się na płaszczyźnie zawodowej. W Tunezji, Libii czy Egipcie nie przestrzega się restrykcyjnie zasad szariatu. Pakistanki i Afganki mogą zwrócić się o pomoc do organizacji działających na rzecz obrony praw człowieka. Takie przedsięwzięcia mają umocnienie nie tylko w kulturze islamu, ale również w kulturze zachodniej. Czy za jakiś czas zatrze się pamięć o przypadkach złego traktowania kobiet? A może pomimo znacznej poprawy sytuacji muzułmanek, świat nie zdoła o tym zapomnieć?
15
Między Natalia Rybacka
R
Rok 1960, nazywany rokiem Afryki, był momentem przełomowym w dziejach dekolonizacji kontynentu afrykańskiego. Niestety, niepodległość i suwerenność, w których Afrykańczycy pokładali nadzieje na stabilizację oraz rozwój gospodarczy i społeczny, przerodziły się w źródło stopniowej marginalizacji kontynentu, z którą Afryka zmaga się do dziś. Ilustr. ER Ilustr. Katarzyna Domżalska
ywalizacja o pozycję hegemona i imperializm europejskich mocarstw w XIX wieku doprowadziły do całkowitego podzielenia Afryki. Walka o ziemię, siłę roboczą, a przede wszystkim o surowce mineralne, doprowadziła do nadmiernej eksploatacji afrykańskich zasobów. Po II Wojnie Światowej siła ideologicznego uzasadnienia kolonializmu osłabła wraz z pojawieniem się ruchów potępiających rasizm, szowinizm kulturowy i polityczną zależność terytoriów afrykańskich od państw europejskich. Jednak dopiero rok 1960 był punktem zwrotnym w dziejach państwowości afrykańskiej i w rozwoju gospodarczym kontynentu. To właśnie w tym roku powstało w Afryce aż 17 niepodległych państw. Proces dekolonizacji Afryki trwał aż do roku 1993, kiedy to niepodległość ogłosiła Erytrea. Jednak w ciągu 30 lat wyzwalania państw afrykańskich pod względem gospodarczym, społecznym i politycznym nie odnotowano rozwoju, a nawet stabilizacji. Okres ten charakteryzował się wewnętrzną chwiejnością nowopowstałych państw, niezadowoleniem społecznym i brakiem pełnej międzynarodowej akceptacji. W latach 80. i 90. kontynent odnotował dodatkowo ujemne wskaźniki wzrostu PNB (Produkt Narodowy Brutto). W latach 1980-1995 wielkość ta dla Afryki Subsaharyjskiej wyniosła -1,4%, a dla Afryki Północnej -2,1%. Okres ten nazywany jest dziś „straconą dekadą”, ponieważ to właśnie wtedy nastąpił gwałtowny regres afrykańskiej gospodarki, który doprowadził do długotrwałej stagnacji. Z powodu regresu proces globalizacji, który zdeterminował powstanie rynku globalnego, omija właśnie kontynent afrykański. Brak rozwoju gospodarczego Afryki doprowadził do sytuacji, w której państwa triady (Stany Zjednoczone, Japonia oraz należące do Unii Europejskiej) wynoszą z globalizacji najwięcej korzyści, podczas gdy państwa afrykańskie w żaden sposób nie korzystają z łączenia się rynków, przepływów finansowych czy usług, a co gorsza – nie wdrażają efektywnej kultury rolnej.
ynarodowy margines Zestaw danych, które podaje Bank Światowy, dowodzi, że Afryka jest najbardziej jaskrawym przykładem marginalizacji. W 2000 roku Dochód Narodowy Brutto na kontynencie afrykańskim wyniósł ponad 510 miliardów dolarów, podczas gdy dla całego świata wielkość ta wynosiła 31 171 mld USD. Oznacza to, że afrykański DNB stanowił tylko 1,64% światowego! Natomiast dochód „czarnej” Afryki (Afryki Subsaharyjskiej – aż 48 państw położonych na południe od Sahary) wyniósł 313 mld USD, czyli jedynie 1%. Co jest przyczyną tak dramatycznego stanu rzeczy? Wśród źródeł marginalizacji wymienia się niekorzystną strukturę handlu zagranicznego. Państwa afrykańskie eksportują surowce o małym stopniu przetworzenia (np. rudy cynku czy ołowiu), importują z kolei żywność, leki i dobra inwestycyjne. Dodatkowo powiązania handlowe pomiędzy samymi państwami afrykańskimi są iluzoryczne. Głównymi partnerami wymiany są państwa europejskie (w dużej mierze byłe metropolie), mimo że najkorzystniejsza dla kontynentu byłaby wymiana z państwami regionu. To sprawia, że afrykańskie porty i miasta mają lepsze połączenie z resztą świata niż ze swym własnym zapleczem. W efekcie osiągany jest odwrotny efekt kumulacji kapitału – jego rozproszenie poza granicami kontynentu. Powodem niskich wskaźników wymiany handlowej jest charakter istniejącej infrastruktury transportowo-komunikacyjnej. Niemodernizowana od dekad odzwierciedla typowo kolonizacyjny układ sieci, które ukierunkowane są na wymianę z państwami oddalonymi geograficznie od kontynentu. Taki poziom powiązań handlowych zmusza również do zachowania powściągliwości wobec przywódców afrykańskich i ich obietnic integracji gospodarek w ramach organizacji regionalnych. Jeśli kontynent afrykański pragnie dążyć do rozwoju, który byłby oparty na stabilnych podstawach, musi zaangażować się w większym stopniu w udział w gospodarce światowej. Na szczeblu krajowym wyzwanie polega na tym, aby wypracować politykę
wykorzystującą okazje stwarzane właśnie przez gospodarkę światową – otwarcie się rynków czy swobodny przepływ kapitału. Strategicznym jest, aby poprawić klimat inwestycji, zarówno krajowych, jak i zagranicznych. Dzięki przyjaznemu klimatowi inwestycyjnemu zmianie może ulec zjawisko „afropesymizmu”, polegające na automatycznym odrzucaniu afrykańskich propozycji współpracy. Kontynent bezpodstawnie kojarzy się bowiem inwestorom ze zbyt dużym ryzykiem inwestycyjnym. Przy odpowiednich nakładach w infrastrukturę, Afryka ma szansę na szereg korzystnych zagranicznych inwestycji. Te z kolei przyczynią się do tworzenia nowych miejsc pracy, głównie dla Afrykańczyków marginalizowanych na obszarach wiejskich. Prawdziwie pozytywne zmiany przynieść może również długofalowa strategia podejmowanych działań, przyjęta przez głównych interesantów, czyli państwa afrykańskie. Strategia ta musi mieć charakter zarówno zewnętrzny jak i wewnętrzny. Ważnym jest, aby zróżnicować afrykański eksport, zwiększając udział produktów nietradycyjnych, jak turystyka czy usługi. Otwarta, regionalna integracja gospodarcza może przyczynić się do rozszerzenia przestrzeni handlowej na kontynencie. Afryka potrzebuje również łatwiejszego dostępu do rynku dla swych produktów rolnych i wyrobów przetworzonych, ponieważ to właśnie one stanowią trzon afrykańskiej produkcji. Dzięki temu Afrykańczycy będą mieli szansę na eksport towarów, w których produkcji już się specjalizują. Co ważne, państwa afrykańskie powinny domagać się poważnej redukcji subwencji dla rolnictwa w krajach bogatych. Obecnie subwencje te sięgają 350 miliardów dolarów rocznie, czyli około siedem razy tyle, ile kraje bogate wydają na pomoc krajom rozwijającym się. Najsłabiej rozwinięte państwa afrykańskie powinny również nalegać na szczególne i odmienne potraktowanie ich w sprawie obowiązku dostosowania się do wymogów WTO (Światowej Organizacji Handlu). Według Fingera i Schulera, niektó-
re kraje afrykańskie „wdrożenie wymogów WTO będzie kosztować równowartość całorocznego budżetu na rozwój”. Co może zrobić społeczność międzynarodowa, aby zintegrować afrykańską gospodarkę ze światową i tym samym zmniejszyć zjawisko marginalizacji kontynentu? Proponowane dotychczas programy naprawcze są zbyt ogólnikowe i skupiają się raczej na politycznej poprawności. HIPC (rok 1996), czyli Program Redukcji Długów Państw Najmniej Rozwiniętych, miał na celu „tworzenie warunków, aby w przyszłości państwa regularnie wywiązywały się z zadłużeń”. Unia Europejska również wysunęła propozycję programu mającego na celu poprawę życia Afrykańczyków. Według Komisji Europejskiej Afryka potrzebuje infrastruktury kluczowej dla wzrostu gospodarczego oraz rozwoju ludzkiego i społecznego. W związku z tym Komisja ustanawiała partnerstwo z Afryką w celu rozwijania głównych sieci infrastrukturalnych. Stanowi ono główny element strategii Unii Europejskiej dla Afryki przyjętej w grudniu 2006 roku. Podczas szczytu Afryka – UE w Lizbonie w 2007 roku szefowie państw i rządów Unii i krajów afrykańskich przyjęli nowe, wspólne partnerstwo strategiczne. Zainicjowany w 2001 roku NEPAD (Program Nowego Partnerstwa na Rzecz Rozwoju Afryki), który promował „wzrost gospodarczy i zrównoważony rozwój”, z sukcesem został zareklamowany w Afryce przez wspólnotę międzynarodową. W pierwszej kolejności afrykańscy przywódcy powinni teraz dotrzymać sformułowanych w nim zobowiązań do wdrożenia prawidłowych, demokratycznych metod rządzenia, jeśli chcą, by w rozwijającym się świecie ich partnerstwo traktowane było z należytą powagą. Dotyczy to przede wszystkim krajów takich, jak Mali, Somalia czy Sierra Leone, w których sytuacja społeczno-gospodarcza z każdym rokiem staje się coraz bardziej niestabilna i wpływa negatywnie na wskaźniki afrykańskiej gospodarki, a to w efekcie umacnia marginalizację całego kontynentu.
17
W kolorach tęczy – współczesne odcienie seksulaności Współczesność jest świadkiem prawdziwej rewolucji w postrzeganiu seksualności, płciowości i cielesności człowieka. Na naszych oczach stają się one kwestiami publicznymi i istotnymi wymiarami życia społecznego. Ciągle zmieniają się formy ich pojmowania i ekspresji, tworząc mozaikę różnorodności. Przeobrażenia te dokonują się za sprawą dynamicznych przemian społeczno-kulturowych. Aleksandra Drabina
S
posoby myślenia o seksie i płci uległy przekształceniom – przede wszystkim zmieniły się znaczenia, jakie nadajemy pożądaniu i erotyce. Dziś ujawniają się one w odcieniach tak różnych, jak odmienne są style życia, poglądy, tradycje i obyczaje. Na postrzeganie seksualności ma wpływ bardzo wiele czynników, między innymi ewolucje w myśli społecznej, politycznej oraz w sferze norm moralnych i obyczajowych. Nie sposób przedstawić wszystkich, które przyczyniły się do obecnego kształtu ujęcia tego tematu. Prześledzenie i przybliżenie niektórych z nich może pomóc dostrzec, dlaczego mamy dziś do czynienia z tak ogromną różnorodnością w postrzeganiu seksualności i płci oraz dlaczego te kwestie wciąż wdzierają się w kolejne dziedziny naszego życia. Fot. Patryk Rogiński
W czasach, kiedy o seksie publicznie mówiło się niewiele albo wcale, nikt zapewne nie potrafiłby sobie wyobrazić świata, w którym można swobodnie o nim opowiadać. Harmonię wiktoriańskiej moralności i purytańskich obyczajów w kwestii seksualności zaburzyło jednak pojawienie się na przełomie XIX i XX wieku nauki zwanej seksuologią. Seks zaczęto pojmować jako naturalne zjawisko i po raz pierwszy dostrzeżono jego obecność w różnych sferach życia człowieka. Zygmunt Freud poddał głębokiej analizie wzajemne zależności rozwoju psychicznego i seksualnego. Przedstawił zjawisko pożądania jako nastawione na czerpanie przyjemności, nie zaś wyłącznie na zapłodnienie i posiadanie potomstwa. Uprawomocniony w wiktoriańskiej moralności porządek postrzegania seksu wyłącznie jako działania konieczne-
go do utrzymania statusu małżeństwa i posiadania dzieci stanął zatem pod znakiem zapytania. Wraz z procesem demaskowania podwójnej moralności obrońców tradycyjnego porządku, wzrosła również dynamika zmian postrzegania roli pożądania w życiu człowieka. Równolegle z przemianami w naukowym i społecznym pojmowaniu seksu, zmieniały się obyczaje w kwestii tożsamości seksualnej i tradycyjnych ról płciowych. Powodem najbardziej znaczących zmian stała się aktywność ruchów: feministycznego oraz gejowsko-lesbijskiego. Feministki, głosząc hasła wyzwolenia kobiet spod męskiej dominacji oraz równości obu płci w każdym aspekcie życia, stworzyły całkiem nowy obraz kobiety: niezależnej, wolnej, silnej i zdolnej do podejmowania wyzwań na równi z mężczyzną. Niedługo potem nastąpiła normalizacja ho-
19
moseksualności - pierwszy krok, by zacząć wyzwalać gejów i lesbijki od uporczywego nękania i dyskryminacji. Tradycyjna harmonia uzupełniających się wzajemnie płci przestała być powszechnie obowiązującym prawem. Świat stanął w obliczu mnogości form realizacji pożądania, bez względu na granice płci i wbrew obowiązującej normie heteroseksualności. Seks, poprzez przejście ze sfery prywatnej do publicznej, zaczął być widoczny w różnych wymiarach życia społecznego. W świecie polityki obok poglądów konserwatywnych doszły do głosu libertariańskie postulaty wolności ograniczonej jedynie wolnością drugiego człowieka. Seks wszedł do debaty politycznej jako temat dyskusji na wielu płaszczyznach sporu. Jak pisze teoretyk socjologii, Steven Seidman, w publikacji Społeczne tworzenie seksualności, politycy opowiadający się za zachowaniem tradycyjnego podziału ról płciowych i takiego też postrzegania seksu sprzyjają tworzeniu tzw. paniki seksualnej – zagrożenia ładu społecznego. W dyskursie polityki nadal funkcjonują obok siebie tradycyjny sposób pojmowania płci i seksualności oraz postulaty wolności i swobody ich wyrażania. Przemiany obyczajowe i jednoczesny rozwój gospodarki kapitalistycznej sprzyjają poszerzaniu i rewolucjonizowaniu pojęcia konsumpcji, włączając w jej obszar także sferę intymności. W czasach, gdy powszechne stało się zainteresowanie udoskonalaniem życia erotycznego i eksperymentowaniem w seksie, potentaci handlu regularnie dążą do wytwarzania nowych potrzeb konsumpcyjnych. Rynek odpowiada na potrzeby związane z życiem intymnym, oferując gadżety urozmaicające współżycie, środki wspomagające sprawność seksualną, a także pornografię w różnych formach. George Ritzer, autor książki Makdonaldyzacja społeczeństwa,
pisze o upodabnianiu się życia współczesnych ludzi do szybkiej i efektywnej obsługi w restauracjach McDonald’s. Stwierdza, iż podobnie wygląda dzisiejsze podejście do seksu i seksualności. Według niego, oba aspekty stają się towarami szybkiej wymiany i transakcji, a ich obecność w codziennym życiu realizuje zasady nowoczesnej kultury konsumpcyjnej. Utowarowienie seksu stało się faktem, nie tylko w wymiarze życia codziennego, gospodarki i handlu rzeczywistymi produktami, lecz także w obszarze rynku pracy. Prostytucja i pornografia – to kwestie najczęściej poruszane w debacie publicznej oraz najściślej związane z komercjalizacją seksu. Na ich płaszczyźnie spotykają się erotyka, prawo, polityka i rynek pracy. Stoją na pograniczu prawa i bezprawia, pracy i wyzysku, seksualnej wolności i zniewolenia, przyzwolenia i zakazu. Stawiają pytania o możliwości powiązania prawnego porządku rynku pracy i kwestii intymnych, wzbudzają wątpliwości w aspekcie moralności obyczajowej oraz są jednymi z ważniejszych elementów seksualizacji współczesnej kultury. Współczesna kultura i media przepełnione są pośrednimi i bezpośrednimi odniesieniami do seksu oraz jego eksploracjami i przedstawieniami. Trudno dziś wyobrazić sobie programy telewizyjne i popularne magazyny bez tematów nawiązujących do aspektów seksualności. Brian McNair w publikacji Seks, demokratyzacja pożądania i media, czyli kultura obnażania porusza problem wkraczania seksu, intymności i cielesności na arenę publiczną, w sferę mediów i kultury masowej. W swoich rozważaniach dochodzi do wniosku, że pluralizm seksualny i powszechny dostęp do wszystkich form erotyzmu, rewolucja środków komunikacji i rozwój Internetu spowodowały zjawisko demokratyzacji pożądania. Wszystkie aspekty seksu możliwe
do zdefiniowania i realizacji we współczesnym świecie są ogólnodostępne, podobnie jak różnorodne sposoby przedstawiania i wyrażania seksualności i płciowości. McNair opisuje również zjawisko kultury „obnażania” i „podglądania”, czyli naszpikowania kultury masowej tematyką związaną z cielesnością i erotyzmem. Fenomen ten przyjmuje skrajne formy publicznej obecności tych zagadnień, jak wszechobecność tematów seksualnych w przestrzeni opinii publicznej oraz powszechna komercjalizacja intymności. Powszechna dostępność do źródeł wiedzy o seksualności, jej obrazów i form realizacji dała każdemu prawo, by wyrażać i afirmować własną seksualność i nałożyła obowiązek poszanowania upodobań innych. Steven Seidman w Społecznym tworzeniu seksualności twierdzi, że aby uporządkować dynamicznie wyłaniające się różnorodności seksualne, należy kłaść nacisk na społeczny aspekt seksualności i płciowości. Według niego trzeba odejść od oceniania ich w koncepcjach natury i biologii, a zacząć pojmować je w szerszych kategoriach, jako wytwory społeczno-kulturowe. Zaakceptowanie istnienia różnych idei ujmowania i realizacji seksualności oraz zmiana sposobów ich kategoryzacji mogą przyczynić się do wzrostu tolerancji i akceptacji odmienności. Odcieni seksualności jest tyle, na ile sposobów mogą ją rozumieć i realizować ludzie. Tęczowa flaga – symbol aktywistów ruchu gejów, lesbijek, osób transseksualnych i biseksualistów odzwierciedla ideę różnorodności, prawa do nadawania nowych znaczeń seksowi i płci oraz dowolności ich wyrażania. Świat stoi przed wyzwaniem ułożenia nowego ładu z tęczowej mozaiki różnych form kreacji seksualności, a społeczeństwo wciąż poszukuje nowych sposobów ich rozumienia i porządkowania.
21
23
Uczeń klasy dyplomowej częstochowskiego Plastyka. Uczestnik i laureat wielu konkursów, nie tylko plastycznych, m.in. wyrożnienie w dziedzinie sztuk wizualnych na Międzynarodowym Kampusie Artystycznym FAMA 2012 oraz nagroda Lemelat FAMY za popularyzację inicjatyw artystycznych w Świnoujściu, rok później. W rysunku i malarstwie wykształcił własny styl, który, jak podkreśla, wciąż ewoluuje.
Grafiki przedstawiają twory biologicznych ciał, robotów trwających w bezmyślnym ruchu. Kluczny nie stroni też od pokazywania brzydoty fizjonomii, a jego prace pełne przewodów elektrycznych i świata elektroniki, stanowią metaforę otaczającej rzeczywistości. Inspirowane są doświadczeniem, marzeniem, czasem brakiem „czegoś”. Obok rysunku i grafiki komputerowej autor tworzy również murale.
Mateusz „bymaku” Kluczny
Jedziemy dzielić się z przy
Fot. Patryk Rogiński
yjaciółmi tym, co mamy. Rozmowa o tegorocznej edycji festiwalu Art Meetings, jego początkach, ewolucji i przyszłości, z Robertem Chmielewskim – dyrektorem klubu Firlej . Aleksander Jastrzębski
A
leksander Jastrzębski: W jaki sposób narodziła się idea festiwalu Art Meetings? Robert Chmielewski: Zaczęło się od tego, że kilka lat temu w ramach polskiej prezydencji w Unii Europejskiej ogłoszono program – promocję polskiej kultury za granicą. Firlej wziął w nim udział i zdobył pieniądze na organizację pierwszego festiwalu. Za pierwszym i drugim razem nazywał się on UA/PL Alternative Music Meetings i dotyczył głównie muzyki. Nigdy nie jeździliśmy tam wyłącznie z koncertami. Ale de facto prezentacja polskiej sceny alternatywnej to był mój konik. Po prostu chciałem pokazywać, co ciekawego działo się w Polsce i wymyśliliśmy, że za wschodnią granicą może być jakieś zainteresowanie tym, co się dzieje u nas. I faktycznie jest, choć niepowalające. Uznaliśmy więc, że aby robić rzeczy ciekawsze i zainteresować polską kulturą mieszkańców Ukrainy, należy rozszerzyć formułę festiwalu, realizując Art Meetings, czyli spotkania kręcące się wokół sztuki, ale nie stricte skierowane na polską prezentację, tylko na współpracę polsko-ukraińską. Realizujemy projekty tworzone wspólnie przez Polaków i Ukraińców. Dobrym przykładem są warsztaty dla dzieci, które polegają na tym, że budują one instrumenty, z których będą ko-
rzystać w trakcie koncertu, tworząc pewnego rodzaju orkiestrę. Warsztaty „zrób to sam”: nagraj własną płytę, zrealizuj własny koncert, zajmij się sam swoją twórczością. Głównie z tego powodu, że o ile w Polsce zespołom muzycznym trudno jest się wybić, zrobić karierę, nagrać płytę, zrobić cykl koncertów, o tyle tam nie ma żadnych narzędzi, które pomagają młodym artystom. We Wrocławiu jest tak, że jeśli jesteś dobry, możesz dostać od miasta dofinansowanie do swojej płyty, natomiast tam, mimo że jesteś dobry, często nie stać cię nawet na salę prób albo nie jesteś w stanie zorganizować koncertu, bo kluby za możliwość wystąpienia w nich życzą sobie pieniędzy. To nie jest nic złego. Świadczy to tylko o tym, że tamtejsze kluby nie są w stanie zarobić na swoje utrzymanie w jakikolwiek inny sposób. Klubów, w których gra się muzykę na żywo, jest stosunkowo niewiele. W ogóle taka kultura, jaką znamy, o której mówimy, że jest kulturą alternatywną, tam nie ma żadnego wsparcia, bo nie ma fundacji, nie ma stowarzyszeń, nie ma instytucji państwowych, które są skłonne wspierać sektor trzeci. Czy inicjatywa poszerzenia tematyki festiwalu – wyjście poza ramy muzyki – wyszła ze strony polskiej czy jest raczej inicjatywą obu stron? Wyszło to w trakcie różnych rozmów, ale stało się z naszej inicjatywy, dlatego że to my jesteśmy pomysłodawcami całości. Nasze pomysły biorą się z doświadczenia i potrzeb. Jeśli już wiemy, że tamtejsze młode zespoły muzyczne mają problemy z graniem i jakimkolwiek utrzymaniem się na rynku, to chcemy pojechać z przesłaniem, że w Polsce kiedyś też tak było, a dziś jest inaczej. Wybieramy się tam nie z „dobrą radą”, bo tam nikt jej nie potrzebuje, ale z opisem tego, jak to wygląda u nas, i myślę, że to może być dla nich cenne. Jedziemy dzielić się z przyjaciółmi tym, co mamy. To nic złego, chociaż oczywiście Ukraińcy się buntują przeciwko takiemu przywożeniu w walizce polskich dobrych praktyk, bo one nieraz mają się nijak do ukraińskiej rzeczywistości. Mam nadzieję, że to jest jasne, że my tam zawozimy
coś, co jest pewnym zaczynem, ale realizacja zależy od współpracy polsko-ukraińskiego zespołu realizatorów. Bronimy się przed taką prezentacyjną stroną naszego festiwalu, bo to doświadczenie jest już za nami. Współorganizatorem tegorocznej edycji festiwalu jest Fundacja Eclectica, która została założona w styczniu tego roku. W jaki sposób doszło do tej współpracy? To ponownie sprawa całkowicie naturalna. Fundatorką fundacji jest Joanna Piasecka, która razem ze mną, jeszcze jako pracownik klubu Firlej, realizowała festiwal UA/ PL Alternative Music Meetings – współpracujemy ze sobą od lat. Teraz Asia zdecydowała się na samodzielną działalność, lecz nie zaprzestała współpracy z Firlejem. Czy współpraca z fundacją otworzyła jakieś nowe możliwości, na przykład pozyskanie nowych dotacji albo usprawniła organizację festiwalu w inny sposób? Tak. Fundacja Eclectica pozyskała środki z funduszu wyszehradzkiego na organizację jednego z subprojektów Art Meetings – Share the Culture. W tym roku Art Meetings jest dosyć rozbudowanym projektem, w którego skład wchodzą dwa zasadnicze subprojekty i kilka wydarzeń, które są po prostu stałym elementem scenariusza. Subprojektem kijowskim jest właśnie Share the Culture i to jest coś w rodzaju konferencji dla ludzi kultury. W tym roku są dwa tematy, które będą opracowywane przez kilkunastu uczestników – mam nadzieję, że z udziałem gromady widzów i uczestników ukraińskich. Dotyczą one networkingu i nowych mediów oraz ich zastosowania w praktyce kulturalnej. Drugim subprojektem jest 3Dplastikon, który realizuje projekt filmowo-muzyczny – Zapach Lwowa. Fundacja wnosi do tego festiwalu coś więcej, co jest związane z osobowością Joanny Piaseckiej, która jest kobietą energiczną, tryskającą zdrowiem, pomysłowością, i jeżeli mielibyśmy organizować wycieczki na Marsa, to będziemy je realizować wspólnie. Etap estoński festiwalu już za nami i z tego, co czytałem wynika, że chyba można mówić o sukcesie?
25
Estońskim sukcesem jest to, że udało nam się zrealizować wszystkie zamierzone punkty programu. Przede wszystkim ważnym osiągnięciem jest to, że Art Meetings rozrasta się przestrzennie. Poza głównym nurtem ukraińskim będziemy próbowali przenosić naszą ideę do innych krajów. W tym roku była to Estonia, w przyszłym roku chcielibyśmy, żeby to była Rosja. Czy nasza obecnośc na festiwalu estońskim była sukcesem? W pewnym sensie tak, ale to, co robiliśmy w Estonii, w porównaniu z działalnością na Ukrainie, było pewnym Fot. Patryk Rogiński
epizodem – bardzo dla nas cennym i rozwijającym. Są plany dalszej współpracy z Estonią w kolejnych edycjach? Firlej jest miejską jednostką kultury i naszym głównym celem jest realizowanie programu we Wrocławiu. Jeżeli realizujemy go zgodnie ze statutem poza granicami kraju, to też nie chcielibyśmy przesadzić. Ponieważ bezwzględnie chcemy kontynuować współpracę z Ukrainą, to z naszą misją możemy odwiedzić jeszcze jeden kraj. Zatem kontynuacji Estonii ra-
czej nie będzie, a już na pewno nie w przyszłym roku. Natomiast planujemy, tak jak powiedziałem, żeby Art Meetings miał swą edycję w Moskwie. A jak przebiegała edycja ukraińska? W tym roku we Lwowie wszystko przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. 3Dplastikon to wpaniały przykład współpracy opartej na improwizacji artystycznej. Polsko-ukraińskie ekipy: fimowa i muzyczna dzięki determinacji, pracowitości i odwadze zbudowały cos więcej niż urządzenie do emisji filmu Zapach Lwowa,
okraszonego ścieżką dzwiękową. Powstał pomnikowy przykład świetnego wieloaspektowego projektu artystycznego. I tu brawa dla Grzegorza Korczaka i Piotra Damasiewicza. Ponad nasze najświelsze oczekiwania Michał Litwiniec i Paweł Czypułkowski wyczarowali dziecięcą orkiestrę, która w ciagu trzech dni zrobiła instrumenty ze starych butelek, rurek i puszek, nauczyła się na nich grać i jeszcze wystąpiła przed kilkusetosobową widownią. Świetnie wypadł projekt muzyczny Zapaska&Pustki. Z kolei w Kijowie nasza
konferencja Share the Culture zainteresowała liczne grono ukraińskich animatorów kultury. Znakomicie zabrzmiały polskie zespoły: Paris Tetris i Pustki, niestety, inaczej niż we Lwowie, tu nie udało nam się zaprosic satysfakcjonującej grupy widzów. Mamy zatem wyzwanie: zaintereswować publiczność wielomilionowego Kijowa naszą ofertą artystyczną. Jak widać komercyjny Kijów rządzi się innymi prawami niż kulturalny Lwów. Co jest najważniejsze w projekcie 3Dplastikon? Ważną rzeczą 3Dplastikonu jest to, że jest to projekt realizowany społecznościowo, czyli pojawiła się strona internetowa, na której miłośnicy bądź przeciwnicy Lwowa, mogli wpisywać, czym on dla nich pachnie. To była dla mnie bardzo cenna inicjatywa. Wiadomo, że w ślad za tym idzie na przykład projekt muzyczny Piotrka Damasiewicza i Marka Tokara, w którym artyści będą improwizować muzykę na temat zapachu Lwowa, ale to jest dla mnie coś towarzyszącego. Fajne jest znowu to, że ten projekt jest polsko-ukraiński. Kolejna sprawa jest taka, że Grzesiek Korczak organizuje polsko-ukraińską ekipę filmową, która będzie improwizowała film na temat zapachu Lwowa. Będzie on pokazywany w specjalnie zaprojektowanym przez Grzegorza urządzeniu, które nazywa się 3Dplastikon. Chcielibyśmy zostawić je we Lwowie jako ślad naszej obecności i żeby to był widomy znak tego, że Polacy o Lwowie nie myślą jedynie w kontekście lwowskich piosenek czy wspomnień pięknych, smutnych, często tragicznych, a zwłaszcza nostalgicznych, ale mogą też myśleć o nim w sposób otwarty na przyszłość i akceptujący teraźniejszość. Art Meetings akceptuje lwowskość taką, jaką ona dzisiaj jest. Bez rewizjonizmu. Kolejną nowością w stosunku do poprzednich edycji jest to, że tym razem konkursy dla zespołów muzycznych, w których nagrodą jest występ na Asymmetry Festival, rozstrzygną kuratorzy, a nie internauci. Co spowodowało tę zmianę? Jeśli chodzi o vox populi, to wprawdzie jest to zawsze vox dei, ale nie zawsze przenosi się to na jakość artystyczną. Głos internautów jest bardzo ważny, ale wygrać
może zespół, i do tej pory tak było, niekoniecznie sprawny muzycznie na scenie, a raczej cyfrowo, internetowo. Wygrywa zespół, który umie sobie zorganizować publiczność głosującą na nich, a nie grupa, która rzeczywiście umie zorganizować swój występ tak, żeby powalił słuchajacych na kolana. Przepraszam za szczerość, ale tak to się odbywa. Chcemy sprawdzić, czy jury oceni zespoły nieco sprawiedliwiej, niż robili to do tej pory internauci – zobaczymy. Wiesz, teraz troszeczkę obraziłem poprzednich laureatów, może niepotrzebnie. Chcemy po prostu zastosować nową metodę. Dotarłem też do zeszłorocznego wywiadu dla serwisu KulturaOnLine dotyczącego przyszłości festiwalu. Powiedział Pan w nim między innymi: „Plany są takie, żeby ten festiwal nie popadł w rutynę, czyli muszę się mocno zastanowić nad tym, jaką formę może przybrać przyszłoroczna edycja oraz zastanowić się nad cyklicznością – czy to powinno być co roku, czy trochę rzadziej, np. co 2 lata”. Wspomniał Pan również: „Tutaj nie chodzi o to, żeby robić rzeczy mega wielkie czy długotrwałe, a do tego dla wielotysięcznej rzeszy odbiorców. Tutaj chodzi raczej o spotkanie, nawet w wąskim gronie, ale za to takie, które zapada w pamięć i które niesie ze sobą pewne wartości i konkretne przemyślenia”. Czy od zeszłego roku coś się zmieniło? Tak. O ile rok temu się nad tym zastanawiałem, o tyle dzisiaj wiem, że współpraca z Fundacją Eclectica jest na tyle żywa i inspirująca obie strony, że nie mam wątpliwości, że za rok będziemy się starali w tym samym gronie zorganizować Art Meetings i że on będzie na Ukrainie, w Rosji, a być może pojawi się jeszcze jakieś miejsce. Ale to jeszcze stoi pod znakiem zapytania. W każdym razie nad cyklicznością się w tej chwili nie zastanawiam. Nie mam także żadnych wątpliwości co do popadania w rutynę, bo tegoroczna edycja jest dużo bogatsza od poprzedniej. Chciałbym też potwierdzić jedną rzecz odnośnie zeszłego roku, że rzeczywiście nie interesują nas stadionowe wydarzenia. Interesuje nas praca u podstaw w wąskim gronie.
27
O
kresy świetności teatru dokumentalnego wyznacza czas w historii, gdy fikcja przybiera formę niewystarczającej repliki rzeczywistości. Na lata 30. przed wybuchem II wojny światowej czy kontrkulturę lat 60. przypadają najintensywniejsze poszukiwania na tej płaszczyźnie. Czy dziś potrzebujemy tego rodzaju sztuki? Czy może okazać się ważniejsza od medialnie zniekształconych i uwypuklonych zgodnie z opcją światopoglądową informacji? Zdawać by się mogło, że żyjemy w czasie sprzyjającym rozwojowi teatru dokumentalnego. Jego podwalinami może okazać się brak zaufania społeczeństwa do mediów, polityków, ale i siebie nawzajem. Sprzyja temu Internet, który tworzy iluzję więzi międzyludzkich czy poczucia życia w pewnej zbiorowości. Jednak realne coraz wyraźniej prześwituje przez powłokę fałszu, ukazując zakłamanie, którego sami jesteśmy twórcami. Jedną z możliwości ratunku zdaje się zwrot ku sztuce faktu. Komu zaufać, jeśli nie artyście? W demokratycznej Europie zagrożenie zainfekowaniem pobudek twórczych ideą czy propagandą zdaje się odległą przeszłością, zakończoną wraz z podniesieniem się żelaznej kurtyny. Rzeczywiście to, co porusza dziś twórców przybiera często wymiar krytyczny w stosunku do ideologii lub wymiar lokalny. Świadczą o tym poszukiwania i próby podjęte przez zespoły teatralne w trakcie rezydencji Festiwalu Sopot Non-Fiction, ale również pokazy spektakli już zrealizowanych.
STERYLNOŚĆ PRZEDSTAWIENIA Jednym z nich był projekt Teatru Łaźnia Nowa w reżyserii Piotra Ratajczaka – Niewierni. Gdy komentatorzy funkcjonowania polskiego Kościoła toną w zafałszowanych statystykach, nietolerancji i wzajemnych pretensjach, reżyser wraz z autorem scenariusza, Piotrem Rowickim, pokazują to, co najbliższe życiu, a przez to i odbiorcom. Aktorzy wcielają się w postaci, których sylwetki zostały stworzone na bazie prawdziwych historii. Wszystkie dotyczą dokonania aktu apostazji. Naświetlają problem z różnych perspektyw, różnych doświadczeń życiowych i jednostkowych przeżyć. To jedna z wielu właściwości świadczących o wyższości komentarza twórcy teatralnego nad polemiką w studiu telewizyjnym. Tu mamy Ilustr. ER
Pozostać na powierzchni i nie utonąć Czy mass media mogą wygrać z teatrem? Czy powtarzając za Tadeuszem Kantorem „święta informacja” nie jest bezkonkurencyjnym przeciwnikiem sztuki scenicznej? To pytanie stawiają nie tylko sobie, ale i odbiorcom, współcześni twórcy teatru dokumentalnego. Do jego powrotu z pewnością przyczynia się organizowany od zeszłego roku Festiwal Sopot NonFiction. Tegoroczna edycja nie tylko naświetliła problem, ale i zaangażowała twórców do zmierzenia się z nim. Zuzanna Bućko
do czynienia z życiem jednostki, a nie sztucznego modelu jednego, prawdziwego Polaka. Oczywiście teatr nie obiecuje ukazania prawdy ostatecznej. Nie sposób uniknąć przefiltrowania tematu przez jego twórców. Proces ten różni się jednak znacząco w porównaniu z tym, co zaobserwować możemy w mediach masowych. Mając taki wybór, bardziej świadomi odbiorcy zwrócą się w stronę teatralnej repliki, która ma w sobie znacznie więcej realności niż iluzja informacji. Niewierni, podobnie jak większość projektów dokumentalnych, charakteryzuje się minimalizmem, który uwypukla to, co najważniejsze – aktora i słowo. Stosunek twórców do scenografii nasuwa uwagi Augusta Strindberga, które ten zawarł w jednym ze swoich listów: „Dzięki prostocie zyskuje się odświętny spokój i ciszę, w której artysta teatru może wreszcie usłyszeć własne postaci. Dzięki prostym dekoracjom wysuwa się na plan pierwszy rzecz najistotniejsza: postacie, role, dialogi, mimika, gest.”1 Tuż za artystą tyczy się to widza. I tak świadectwa bohaterów spektaklu wybrzmiewają z większą siłą w otoczeniu zaledwie kilku ławek. Każde dodatkowe upiększenie przestrzeni dodawałoby historiom kolejny kontekst, a tu nie trudno o zakłamanie. Można by pokusić się o nazwanie tego zjawiska „sterylnością przedstawienia”, która przy akompaniamencie wyrazistego tekstu nadaje sztuce wymiar wspomniany w słowach XX-wiecznego reformatora sceny.
ZAPIS AUTOMATYCZNY Istnieje jeszcze jeden powód, który nadaje dzisiejszemu teatrowi dokumentalnemu nowy rys. Jest nim zapis informacji, relacji, świadectw i samych wydarzeń. Dawniej kluczowym było dotarcie do świadków, czerpanie z ich osobistych przeżyć, a dla aktorów nawet stawanie się nimi. To, co zdaje się charakterystyczne i nowe dla współczesnych artystów jest odejście od tej metody. Zupełnie inny model pracy przyjęli rezydujący w Sopocie twórcy. Podstawą ich poszukiwań były zdobyte, wyszukane... repliki. Wiarygodne odwzorowanie rzeczywistości schodzi na dalszy plan, wysuwając na pierwszy artystyczne przetworzenie realiów. Owe przefiltrowanie. Jest to o tyle ciekawe zjawisko, że nie pozbawia utworu teatralnego realności. To coś pomiędzy prawdą za wszelką cenę a zmanipulowaną kreacją. Dramaturdzy czy dramatopisarze wprowadzają do tekstu wiele poetyki, a ta nadaje historii nową formę. Bardziej plastyczną, chłonną i płynną. To coś, z czym nie zetkniemy się w kontakcie z masowymi mediami. I nie jest to jedynie uwznioślenie, przepisanie tekstu tak, by poruszył. To coś znacznie więcej. Grzebanie piórem daleko za granicą, którą wyznacza „święta informacja”.
Jak zatem tekst wypowiadany przez aktorów ma się do techniki verbatimu, czyli przenoszenia na scenę dosłownych cytatów z nagranych wywiadów, wypowiedzi, dokumentów? Autorzy często korzystają z konkretnych kwestii, lecz nie zawsze usłyszymy je w takiej samej formie ze sceny. Bardziej prawdopodobne, że będą składową kolażu językowego. Daje to sztuce wymiar bardziej autorski, ale i ukazuje sam proces przetworzenia. Jest to zjawisko tym bardziej interesujące ze względu na zwrócenie się polskiego teatru w stronę współczesnych dramatopisarzy. Przy spektaklu często zasiadają oni tuż obok dramaturgów i nie tylko dostosowują tekst do sceny, ale sami go budują i przekształcają na bazie zgromadzonych informacji. A i o te o wiele łatwiej niż w ubiegłym stuleciu. W końcu żyjemy w czasach, gdzie zapis danych staje się niemal automatyczny. Jak w gąszczu materiałów odnaleźć te najistotniejsze, najbardziej rzetelne i niezakłamane? To kolejne wyzwanie dla współczesnych artystów, które oznaczać może długoterminowe badania poprzedzające sam proces twórczy. Pytanie, które obszary dają więcej wolności? Te fikcyjne dające nieskrępowa-
nie działań kreacyjnych, lecz zamknięcie w teatralności czy może te dokumentalne oferujące otwarcie na świat realny, lecz równocześnie na stałe z nią związane.
DZIŚ SOPOT, A JUŻ ZA CHWILĘ... Tym bardziej fascynujące wydaje się to, jak nowe ścieżki teatru dokumentalnego wpłyną na kolejne produkcje teatru w Polsce. Jak poradzą sobie z tym zarówno pisarze, jak i reżyserzy. Wiadomo już, że spośród zaprezentowanych podczas festiwalu szkiców spektakli dwa znajdą się w repertuarze znaczących teatrów. Będą to Strach i nędza III RP autorstwa Pawła Łysaka, Artura Pałygi i Pawła Sztarbowskiego w Teatrze Polskim w Bydgoszczy i Gorączka czerwcowej nocy Remigiusza Brzyka i Tomasza Śpiewaka w Teatrze Nowym w Poznaniu. W jednym z wywiadów kurator Festiwalu Sopot Non-Fiction Roman Pawłowski powiedział: „Chcemy, żeby to była platforma do eksperymentowania i wymiany doświadczeń.”2 Miejmy nadzieję kolejne lata zaowocują znaczącymi produkcjami dokumentalnymi na polskich scenach teatrów. Tego życzyłabym twórcom, ale i sobie i wszystkim odbiorcom.
29
Patryk Rogiński Fot. materiały prasowe (4)
Nowa Fala, Nowi Romantycy, Nowi Klasycy Zwykle, gdy artysta odnosi sukces za granicą, przedtem zdobywa też popularność w swojej ojczyźnie. Jest jednak sporo wyjątków. Istniał kiedyś brytyjski zespół, którego dziś nikt nie pamięta w rodzimym kraju, mimo że do innego wyjeżdżał na kilka wyprzedanych tras koncertowych i podbijał tam listy przebojów. Nie byłoby w tym oczywiście nic dziwnego, gdyby nie fakt, że tym miejscem była komunistyczna Polska. Poznajcie Classix Nouveaux – sztandarową kapelę synthpopową PRL-u. Wojciech Szczerek
31
U
schyłku lat siedemdziesiątych pokolenie nastolatków stworzyło nową falę, w tym new romantic – ruch muzyczny, który spopularyzował rewolucyjny wynalazek, jakim był syntezator i pozwolił muzyce elektronicznej przejść do mainstreamu. Zespoły rosły jak grzyby po deszczu, często przypominając siebie nawzajem stylistyką muzyczną i wyglądem. To właśnie makijaż, szalone fryzury i kontrowersyjne, jak na tamte czasy, ciuchy były znakiem rozpoznawczym nowych romantyków, którymi byli chociażby Duran Duran, Talk Talk czy Ultravox. I tak w 1979 roku wokalista Sal Solo i basista Mik Sweeney założyli swoją grupę pod nazwą Classix Nouveaux i sformowali stały skład. Zdobywając coraz większą popularność, w następnym roku nagrali EP zawierającą pierwszy minihit Robot’s Dance, wystąpili w telewizji i podpisali kontrakt płytowy z wytwórnią EMI. Mimo tego, na zawsze pozostali grupą niszową i nigdy nie osiągnęli sławy w swoim kraju. W 1981 roku wydali pierwszą płytę długogrającą, zatytułowaną tajemniczo Night People, pełną potencjalnych hitów. Styl zespołu to przyjemny i, co zabrzmi śmiesznie, psychodeliczny synthpop. Oprócz chwytliwych melodii, uwagę przykuwa głos wokalisty, miejscami bardzo rozwibrowany, ale posiadający dynamikę, którą Sal umiejętnie wykorzystuje. Vibrato pojawia się dość często w falsecie jako tło, co w połączeniu z mrocznymi riffami basowymi, pogłosem i intensywną perkusją daje efekt dość unikatowy. Nie jest to oczywiście jedyne brzmienie, jakie napotkamy na płytach CS, ale ta nutka grobowej atmosfery pozostaje wszechobecna. Zresztą tu dochodzimy do kolejnej cechy charakterystycznej zespołu, jaką był jego wygląd. Choć długie farbowane włosy, bogato zdobione kostiumy i makijaż nie są niczym szczególnym w tamtych realiach, to za najbardziej oryginalny uchodzi wygląd Sala, który początkowo na występach prezentował swoją twarz w trupio bladym makijażu z silnie zarysowanymi brwiami, ustami i okolicami oczu. Gdy dodać do tego fakt, że jako jedyny w zespole jest łysy, to image ten można bez przesady określić jako muzyczną inkarnację głównego bohatera filmu Nosferatu wampir. Wracając jednak do samej muzyki, pierwszy album to zbiór zróżnicowanych tematycznie piosenek – od oklepanego tematu miłości (Guilty) do problemów współczesnego świata, takich jak na przykład kontrola nad jednostką (Every Home Should Have One). Oprócz tego Fot. materiały prasowe
nie brakuje ciekawych utworów instrumentalnych, utrzymanych we wspomnianym wyżej, spójnym stylu. Są też brzmienia nietypowe: w Or a Movie słyszymy dzwony, saksofon i perkusję zsamplowaną z tykania zegara i „pikań” podobnych do metronomu. Wszystko to zabarwione jest subtelnym syntezatorem, dyskotekowym basem i dramatycznie zaśpiewanym tekstem o samotności – piosenka depresyjna, ale zdecydowanie najlepsza na płycie.
W DRODZE NA SZCZYT Rezultatem wydania albumu było zanotowanie singla Guilty w kilku krajach europejskich i to tyle, jeśli chodzi o reakcję na debiut grupy. Zespół nie rezygnował i po przebytych trasach koncertowych oraz zmianie gitarzysty postanowił nagrać kolejną płytę. W roku 1982 Classix wydają Is It a Dream, które okazało się ich najwyżej notowanym singlem w Wielkiej Brytanii (11. miejsce), choć wcale nie ich najlepszym dokonaniem muzycznym. Wysokie notowania zachęciły chłopaków do szybkiego ukończenia kolejnego longplaya zatytułowanego La Verité. Na drugim albumie mroczny synthpop ustępuje na rzecz lirycznych ballad. Takimi utworami są To Believe, melodycznie rozbudowane La Verité i intensywne wokalnie I Will Return. Naturalnie nie brakuje futurystycznych brzmień i adekwatnych im tekstów (It’s All Over oraz 1999) oraz chwytliwych piosenek, jak Never Again, Because You’re Young i Is It a Dream. Po wydaniu drugiego albumu zespół jeszcze intensywniej koncertował, mimo że ponownie trudno było o zainteresowanie mediów, co wpływało też na zarobki grupy. Jak stwierdzili w wywiadzie, koncertowali już w 30 krajach (w tym w Indiach), a nadal nie byli w stanie finansowo realizować swoich pomysłów chociażby w teledyskach, które pozostały amatorskimi produkcjami. Tym razem pojawiły się jednak sukcesy sprzedażowe poza Wyspami – w Portugalii La Verité osiągnął status złotej płyty, a w kilku innych krajach single dobiły do szczytów list. Zespół przez lato 1982 nagrał płytę trzecią (i jak się niestety okaże – ostatnią), zatytułowaną Secret. W jej powodzeniu miał pomóc wybór dobrego producenta, jakim był Alex Sadkin (produkował między innymi płyty Grace Jones i Duran Duran). Na trzecim albumie napotkamy zdecydowany zwrot w kierunku łagodniejszego synthpopu: nacisk tym razem położony był nie na nowoczesne brzmienia, ale na komercyjność piosenek. Świetnie słucha się pełnego
energii Manitou, spokojniejszego Heart From The Start i dyskotekowego Forever and a Day. Na uwagę zasługuje również tyleż niezrozumiała, co bezsensowna okładka płyty.
TO TYLKO... SYNTHPOP! Ostatecznie Classix osiągnął swój największy sukces i stało się to w Polsce. Choć od początku nie obce mu były występy w krajach bloku wschodniego, dopiero w roku 1983 zespół po raz pierwszy odwiedził nasz kraj i mimo żadnej fonograficznej działalności na polskim rynku, urósł do miana bodaj najbardziej popularnej w owym czasie grupy muzycznej z Zachodu. Polska publiczność przyjęła ich gorąco: występy w Polsce przy dziesięciotysięcznej publiczności były normą. Koncerty pociągnęły za sobą prośby o puszczanie piosenek w radio, a to oznaczało ich zaistnienie poza estradą. Zapewne za sprawą dobrych wyników na liście radiowej Trójki (Forever and a Day na miejscu 5., Never Again na 3., Never Never Comes na 2. i Heart From the Start na 1.) wydawnictwo Tonpress wydało składankę zespołu zatytułowaną Classics. Jak miało się okazać, popularność ta wcale nie będzie krótkotrwała i przetrwa nawet sam zespół. W 1983 roku sytuacja zespołu zmieniła się znacznie, bo dwójkę z nich zastąpili nowi muzycy, zaś jego działalność zaczęła polegać głównie na występach na żywo. Stało się tak z uwagi na fakt, że EMI nie postanowiło finansować dalszej działalności zespołu. Z kolei fenomen polski zdawał się skutecznie zapobiegać rozpadowi grupy. Ostatecznie artyści zaczęli wykonywać muzykę pod szyldem Sal Solo & Classix Nouveaux, odbywając jeszcze dwie spore trasy koncertowe po Polsce w 1984 i 1985 roku. Warto dodać, że brzmienie i popularność zespołu uwiecznione zostały w filmie To tylko Rock Pawła Karpińskiego, gdzie zespół zagrał wiązankę trzech piosenek – zupełnie nierockowych. Sal Solo zdecydował się swoją karierą pokierować sam. Grupa wspomogła jego debiutancki solowy album Heart and Soul, na którym tematyka zmieniła się niespodziewanie na... religijną. To wszystko za sprawą nawrócenia na katolicyzm, jakiego doznał pod wpływem pielgrzymki do Włoch. Sal z mrocznego futurysty malującego się na biało-czarno zmienił się w pobożnego wykonawcę muzyki kościelnej. Paradoksalnie pozwoliło mu to osiągnąć niemały komercyjny sukces, bo singiel San Damiano (z teledyskiem nagranym w Pałacu Kultury i Nauki) osiągnął miejsce 1. na liście Trójki oraz 15. w Wielkiej Brytanii.
Grupą nieudaczników, którzy nie zdołali dorównać konkurencji? Pechowcami, dla których nie było miejsca wśród innych zespołów świętujących triumfy? Raczej żadnym z tych dwóch. Po pierwsze, stylistyka zespołu była na tyle charakterystyczna, że, obok oczywistych podobieństw do wymienionego już Duran Duran czy nawet Ultravox, odznaczała się unikatowym, undergroundowym brzmieniem, którego CS nie wyzbyli się z biegiem czasu. Po drugie, ich piosenki były oryginalne i zawsze miały potencjał hitów, którymi przecież w wielu krajach były. Po trzecie, jak sami przyznali, stylistyka new romantic była na nich nieco wymuszona i może właśnie to sprawiło, że zostali wtłoczeni w ruch muzyczny, który pozwolił im zaistnieć, ale nie pozwolił stać się rozpoznawalnymi na tyle, by publiczność ich zapamiętała. Z kolei fenomen popularności Classix Nouveaux w Polsce można w prosty sposób zrozumieć. W czasach, kiedy codzienność w stanie wojennym została upodlona do granic możliwości, narosła potrzeba poczucia namiastki wolności. Kiedy taka szansa na otwarcie pojawiła się po jego zniesieniu, władza doskonale wiedziała, że muzyka łagodzi obyczaje i zapewne postanowiła populistycznie wpuścić do kraju kilku zagranicznych artystów. Taki zabieg nie był zresztą nowością w PRL: począwszy od przyjazdu The Rolling Stones w 1967 roku, poprzez zrealizowany w 1976 przez Telewizję Polską występ Abby, skończywszy na koncercie Boney M w Sopocie w 1979 roku. Jednak to właśnie mało znany Classix Nouveaux okazał się etatową zachodnią gwiazdą muzyki pop w Polsce tamtego okresu i mimo że niestety niewiele jest materiałów dokumentujących ten fakt (zespół nie wystąpił na żadnym festiwalu), ślady tego widać do dzisiaj – Never Never Comes bywa grane w Trójce, Sal Solo czasem odwiedza polskie festiwale muzyki chrześcijańskiej, Trzy oryginalne albumy zostały wydane na płytach CD, a gdzieś tam na półkach naszych rodziców kurzą się stare winyle zespołu-fenomenu. choć próżno szukać ich w sklepie. Zainteresowani bez Ostatecznym dowodem na to, że Sal wraz trudu odnajdą je w Internecie. Portal YouTube pełen jest z zespołem poważnie sądzili o swojej popularności w naszym kraju, niech będzie fakt nagrarównież klipów z koncertów zespołu, które uzupełniają nia na albumie Heart and Soul piosenki zatytubrak w dyskografii CS wydawnictwa live. łowanej... Poland (Your Spirit Won’t Die). Utwór jest całkiem przebojowy i, co było do przewidzenia, komentuje panującą wówczas sytuację Rok 1985 oznacza koniec zespołu, który po nowo przyjętego wyznania, a pozostali muzy- polityczną. Gdy dodać kolejny smaczek, jakim było umieszczenie reprodukcji obrazu Oblękolejnych sukcesach w Polsce (Heartbeat na cy poszli w swoje strony. żenie Jasnej Góry na okładce płyty, nie można miejscu 3. oraz Shout! Shout! na 1.) rozwiązał sobie wyobrazić bardziej oddanych naszemu się. Sal w końcu zerwał na dobre z działalno- KOCHAM CIĘ, POLSKO! ścią komercyjną i skupił się na propagowaniu Czym tak naprawdę było Classix Nouveaux? krajowi zagranicznych wykonawców!
33
M
ateusz Węgrzyn: Na świecie funkcjonują 24 Instytuty Polskie, w samych Niemczech aż trzy. Plany Ministerstwa Spraw Zagranicznych obejmują powstanie kolejnych w São Paolo i Istambule. Pracowała Pani wcześniej w Instytucie Polskim w Lipsku i Berlinie. Na czym polega działalność „frakcji kreatywnej“ w służbie polskiej dyplomacji? Czym dokładniej jest tak zwana dyplomacja kulturalna, odróżniana od dyplomacji publicznej? Katarzyna Sokołowska: Nie bez kozery połączono je w jednym departamencie Ministerstwa Spraw Zagranicznych, któremu podlegamy jako instytucja. Dyplomacja kulturalna niejako zamyka się w pojęciu dyplomacji publicznej. Wszystko to, co nie jest dyplomacją w wydaniu klasycznym, czyli działaniami na płaszczyźnie politycznej, międzyrządowej, to właśnie dyplomacja publiczna. Naszym celem jest wspieranie poprawy wizerunku Polski za granicą. Dobrze wiemy, że ten wizerunek mógłby być lepszy. Wszystkie badania – jeśli chodzi o Europę Zachodnią – pokazują, że jest potencjał wzrostowy. Odbywa się to poprzez kulturę i dialog społeczno-polityczny. Nie chodzi jednak w naszej pracy o to, by promować kulturę polską. Kultura jest pewnym narzędziem służącym do tego, by wzbudzić zainteresowanie, przyciągnąć ciekawych partnerów i spowodować pozytywny dyskurs – skłonić do refleksji i przekonać do przyjazdu do Polski. Po kilku latach pracy w dyplomacji mam oczywiście osobiste przemyślenia i są one w dużej mierze zbieżne z nową wizją dyplomacji publicznej, która staje się coraz bardziej interdyscyplinarna. Wyszliśmy od działań poprzez kulturę, potem uznano, że sama kultura to za mało, że potrzebujemy ponadto konsensusu w dyskursie społecznym, bo nie do wszystkich dotrzemy przez koncert jazzowy czy wystawy sztuki, trzeba znaleźć jeszcze inne płaszczyzny aktywności społecznej. Do tego doszły działania, takie jak konferencje naukowe, debaty otwarte oraz wizyty studyjne dla dziennikarzy branżowych i politycznych. Ostatnio utrwalamy również aktywność w dziedzinie promocji sukcesu polskiej transformacji – swoistego sukcesu ekonomicznego. Oczywiście nie chodzi o to, żebyśmy pozyskiwali inwestorów, ale myślę, że jest mnóstwo powodów, by z dumą mówić o powodzeniu trudnych przemian systemowych w Polsce po rozpadzie Fot. mat. Patryk IPRogiński w Dusseldorfie
Zuzanna Bućko
Ambasadorowie polsko-niemieckiej wspólnoty O nowej wizji dyplomacji publicznej oraz polskoniemieckim dialogu kulturowym jako leku na radykalizmy – rozmowa z Katarzyną Sokołowską, dyrektor Instytutu Polskiego w Düsseldorfie. Mateusz Węgrzyn
bloku wschodniego. Na pewno dzisiaj nasze społeczeństwo ma jeszcze ogromny dystans do przebycia względem Niemiec, Francji czy krajów skandynawskich, ale porównując się z Rumunią, Bułgarią czy Ukrainą, możemy mówić o konkretnym postępie. Te wszystkie trzy obszary: dyskurs społeczno-polityczny, promocja poprzez kulturę i promocja sukcesu transformacyjnego stanowią pełne instrumentarium wywierania wpływu celem poprawy wizerunku Polski. Do tego w skrócie sprowadza się nasza działalność. Mam świadomość, że trzy Instytuty u naszego najważniejszego partnera zachodniego nie są w stanie spowodować, że blisko 70 czy 80% ponad 80-milionowej niemieckiej populacji nagle zapała do nas sympatią. W pierwszej linii staramy się docierać do tak zwanych multiplikatorów, pośredników – są nimi dziennikarze, środowiska opiniotwórcze, kuratorzy sztuki, pracownicy naukowi, którzy potem doświadczenie zdobyte we współpracy z nami przenoszą na obszary działań w swoich instytucjach. Oczywiście jest spora grupa osób prywatnych, które są zainteresowane Polską i chętnie do nas przychodzą. Ale największym wyzwaniem jest to, żeby wzbudzić ciekawość także u tych, którzy w ogóle nie czują się powiązani z tema-
tem. To jest najtrudniejsze, bo z wielu badań wynika, że stosunek ponad 50% ankietowanych Niemców do Polski jest ambiwalentny, wręcz obojętny. Zapytani o to, co kojarzy im się z Polską, mówią: „Nic szczególnego“. Można to dwojako interpretować i powiedzieć, że 20 czy 30 lat temu skojarzenia z Polską były jednoznacznie negatywne. Nasuwały im się zaraz obrazy niskiego poziomu życia, biedy, zacofania, środowisk kryminogennych... Zimnego bloku wschodniego... Nijakiego, siermiężnego, nieatrakcyjnego. Nie jesteśmy w stanie dokonać w ciągu 25 lat takiego skoku wizerunkowego, by z pustego zrobiło się pełne. Zrobi się pół. Uważam, że właśnie teraz jesteśmy na etapie połowy szklanki. Czyli dzisiaj stosunek Niemców do nas jest obojętny, ale trzeba to postrzegać jako poziom, z którego możemy działać tylko in plus, bo wyszliśmy już z obszaru in minus i myślę, że jest to duże osiągnięcie ostatnich dwóch dekad. Naturalnie zmieniły się też okoliczności działania. Nasz produkt (w obszarze dyplomacji publicznej) na rynku niemieckim, czy każdym posiadającym wolną gospodarkę, musi konkurować z produktem popkulturowym, i to jest ogromne wyzwanie, bo dla młodego człowieka wszystko, co kojarzy się z instytucją
35
państwową jest nieatrakcyjne, sformalizowne, takie troszkę przykurzone. Oficjalne. Tego młodzi się obawiają i unikają. Jesteśmy trochę w pułapce oficjalności, bo z definicji tworzymy instytucję, nie jesteśmy klubem, kawiarnią czy niezależną grupą szalonych, młodych ludzi z offowego środowiska. Jest wyzwaniem dla nas właśnie poradzenie sobie z tą barierą. Z jednej strony, jak dotrzeć do młodych, ofensywnych ludzi, którzy chcą zmieniać swój kraj, a przy okazji mogą być zainteresowani Polską, a z drugiej strony, jak przeskoczyć sztywne struktury państwowe na tyle, by instytucja wydała się otwarta dla grup kreatywnych na zewnątrz, by chcieli oni z nią współdziałać. 29 listopada minie 20 lat od otwarcia Instytutu Polskiego w Düsseldorfe. Placówka ta chyba na stałe wpisała się w krajobraz miasta i całego landu Nadrenii Północnej-Westfalii. Jakie jest znaczenie Instytutu dla promocji polskiej kultury w Niemczech? Jakie zadania udało się wypełnić przez dwie dekady, a jakie cele stawia Pani na najbliższy czas? Absolutnie nie mam legitymacji do tego, by w pojedynkę oceniać minione 20 lat, bo to, co udało się nam osiągnąć – a z pewnością na swoim koncie mamy sukcesy – to zasługa całego zespołu współpracującego z lokalnymi liderami stojącymi na czele małych zespołów. Dyrektorzy Instytutów zmieniają się w określonym rytmie – czterech, pięciu lat, a każdy z nich odciska swój stempel na profilu działalności placówki. Okres założycielski był niezwykle istotny. Były to lata 90., tuż po transformacji albo właśnie w jej trakcie, kiedy Niemcy Zachodnie były bardzo zainteresowane tym, co dotychczas zdawało się niedostępne, oddzielone żelazną kurtyną. Ale też dysproporcja potencjałów ekonomicznych między naszymi krajami była ogromna. Dlatego bardzo doceniam wysiłek założycieli Instytutu włożony w to, żeby serwował on określony poziom swoich produkcji i znajdował poprzez nie rezonans w mediach. Potem nastąpił pewien okres nasycenia „egzotyką środkowo-europejską“. Obecnie jesteśmy członkiem Unii Europejskiej. Polska staje się krajem normalnym, stabilnym, tracimy taryfę ulgową „dziecka specjalnej troski“. Przestaliśmy być tak interpretowani, ale to oznacza, że wylądowaliśmy w grupie mainstreamu, skupiającej wiele podobnych podmiotów. I że wymagania wobec nas są coraz większe. Tak. I kluczowym jest tutaj pytanie, co nas Fot. mat. IP w Dusseldorfie, Google (2)
Instytut Polski w Düsseldorfie To placówka dyplomatyczna podległa Ministerstwu Spraw Zagranicznych, otwarta w 1993 roku. Mieści się w zabytkowej kamienicy z XVII wieku przy jednej z najlepiej zachowanych ulic – Citedellstrasse 7. Prowadzi działalność z zakresu dyplomacji publicznej, organizując wydarzenia kulturalne z dziedziny teatru, filmu, sztuki i muzyki oraz przygotowując debaty otwarte, seminaria oraz cykliczne warsztaty języka i kultury polskiej dla dzieci ze szkół niemieckich. Wychodzi ze swą ofertą nie tylko do całej Nadrenii Północnej-Westfalii, ale także do Hesji, Nadrenii-Palatynatu i Kraju Saary.
wyróżnia w tej masie? Na pewno ci, którzy kształtują otaczający nas krajobraz już nie wyobrażają sobie go bez istnienia naszej placówki. Natomiast w dalszym ciągu mam niedosyt – wciąż staram się, by w regionie wiedza o tym, że istnieje Instytut Polski była coraz szersza. Ale wystarczy porównać liczebność Instytutów różnych państw. My mamy ich 24 na całym świecie, podczas gdy Francuzi mają w samych Niemczech 40 Instytutów o podobnym profilu. To pokazuje ogromną różnicę w możliwościach. I wziąwszy to pod uwagę, sądzę, że zdobycie w tym krajobrazie pewnego i wyraźnie identyfikowalnego miejsca
jest niewątpliwym sukcesem wszystkich ludzi pracujących dotychczas w placówce. Oczywiście to, że główny komunikat jest kierowany do multiplikatorów powoduje, że statystyczny mieszkaniec Düsseldorfu mógł nigdy nie słyszeć o Instytucie i przyjmuję to z pokorą. Tak też staramy się kształtować nasz program i informować społeczność, by ci, którzy o nas nie wiedzą, a mieszkają w tym mieście nawet od 40 czy 50 lat, nie mieli trudu z wejściem do Instytutu. Właśnie nasz jubileusz chcemy wykorzystać jako swego rodzaju wytrych, by dotrzeć do tych grup. Kiedy Instytut zakładał swoją działalność, dostaliśmy od miasta
37
ogromne wsparcie, otrzymując zabytkową kamienicę, w której do dziś mamy swoje biura. Oczywiście większość imprez, które organizujemy, staramy się eksportować, bo Instytut oprócz Düsseldorfu obsługuje cztery niemieckie landy: Hesję, Kraj Saary, Nadrenię-Palatynat i potężną Nadrenię Północną-Westfalię. Tutaj kumuluje się potencjał ludzki rzędu 28 milionów ludzi, czyli trochę więcej niż 1/3 populacji Niemiec. Jest to niebywała struktura społeczno-urbanistyczna, nieporównywalna z niczym innym na naszym kontynencie. Kiedy tłumaczę moim przyjaciołom, gdzie pracuję i czym jest Nadrenia, bądź cały region, który nas otacza, to żeby to zobrazować, mówię, że jest to taki Śląsk, tylko do sześcianu. Odległości między wielkimi miastami są żadne, 20, 30 czy 40 kilometrów. Ale też nie można przyjmować założenia, że skoro ktoś mieszka 30 kilometrów od Düsseldorfu, to na pewno dowie się o koncercie polskiego zespołu. O ile występuje duża mobilność ludzi w odniesieniu do miejsca pracy, o tyle mobilność czasu wolnego jest odwrotnie proporcjonalna – ludzie po pracy chcą się czuć komfortowo i korzystać z oferty kulturalnej w miejscu, gdzie mają swoje domy. Dlatego musimy wychodzić na zewnątrz. Ostatnio ktoś mnie zapytał: dlaczego nie pokazujecie polskiego kina w Düsseldorfie, było przecież prawie co roku? Odpowiedziałam, że akurat w tym roku oferta dotycząca najnowszych polskich produkcji filmowych trafi do Düsseldorfu, ale przez trzy ostatnie lata jeździliśmy po regionie, bo uznaliśmy, że tam mamy zaległości. Geografia otoczenia i gęstość zaludnienia naszą pracę komplikują, choć jednocześnie stanowią wyzwanie, które motywuje do kolejnych pomysłów, do tego, by zsieciować projekty, szukać sojuszników, bo tam, gdzie nas nie ma, musimy mieć ludzi, którzy będą wspierać nasze inicjatywy. A jeśli chodzi o kolejne lata, to prawdopodobnie będziemy skupiać się na tym, by po okresie polskiej prezydencji w Unii Europejskiej czy sukcesie podczas organizacji Euro 2012 – a są to wydarzenia, które bardzo korzystnie wpłynęły na nasz wizerunek – wrócić do źródła starej Europy. Bo ponownie pojawiają się problemy z tym, jak są postrzegani Polacy, którzy wyemigrowali na zachód, na przykład w poszukiwaniu pracy. Z jednej strony mamy do czynienia z przekazem pozytywnym, że bez migracji zarobkowej gospodarki „Starej Europy“ nie mogłyby funkcjonować, ale z drugiej zdarzają się sytuacje, w których wszystko, co złe, jest przypisywane właśnie Fot. mat. IP w Dusseldorfie, Google
tym „przybyszom z zewnątrz“. Wiadomo, że zły news rozprzestrzenia się szybciej niż dobry. Myślę, że cała dyplomacja publiczna – jeśli chodzi o ten region Europy – będzie koncentrować się na poprawie wyobrażenia nie tyle o Polsce, co o samych Polakach za granicą. Polacy, którzy przyjechali tutaj pracować czy studiować będą naszymi sojusznikami – nie tylko przedmiotami naszych analiz badających to, jacy są, jakie są ich problemy i jak sobie z nimi radzą, ale będą też podmiotami naszych działań, to do nich chcemy kierować swój przekaz, by poczuli się ambasadorami swojego kraju, a nie tylko tymi, którzy zostali zmuszeni do opuszczenia Polski w poszukiwaniu lepszego bytu. Chcemy, by mieli poczucie dumy, które powoduje, że będą razem z nami propagować opowieść o nowej Polsce. A czy są już plany współpracy kulturalnej z okazji otrzymania przez Wrocław tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016? Tak. Wrocław jest nam bardzo bliski i oczywiście przez swoją historię, wielokulturowość, niemieckie korzenie będzie adresował swój przekaz na zewnątrz, również do środowisk niemieckojęzycznych. Tegoroczna narada dyplomacji publicznej we Wrocławiu służyła temu, by wspólnie znaleźć obszary, na których możemy się spotkać, by połączyć siły i umiejętnie przybliżyć Niemcom dzisiejszy Wrocław. Chodzi o to, żeby dla Wrocławia jedyną grupą docelową ze strony niemieckiej nie pozostawali wypędzeni, osoby starsze, ale żeby pozyskać także młodych ludzi, którzy poczują, że to miasto jest przyjazne i nowoczesne, a nie wyłącznie osnute mgłą sentymentów z relacji dziadków. Nie tylko Instytut Polski w Düsseldorfie, ale także inne Instytuty będą wspierały organizatorów w przygotowaniu cyklu podróży studyjnych – zarówno zagranicznych kuratorów do Wrocławia, jak i polskich ekspertów odpowiedzialnych za program Europejskiej Stolicy Kultury do innych krajów, by w nich mogli nawiązywać kontakty, rozwijać plany organizacyjne, które potem będą przeniesione na grunt polski. Bo nie chodzi tylko o import pewnych produkcji, ale też o to, by coś we Wrocławiu zostało, co będzie powodowało, że napływ ludzi, ich zainteresowanie miastem będą trwałe, nie może to być przecież sezonowe zjawisko. Chętnie dzielimy się z Wrocławianami doświadczeniami z 2010 roku, kiedy to Essen było Europejską Stolicą Kultury. Mówi się powszechnie Ruhr 2010, bo Essen było tylko niejako twarzą projektu, a chodziło o całe Zagłębie Ruhry. Staramy się łączyć odpowiednie osoby odpowiedzialne za poszczególne
obszary aktywności kulturalnej, powodować, by wymieniali się doświadczeniami, ale też wskazywać na ryzyko, które organizatorzy Ruhr 2010 mają już za sobą, a którego Wrocław może jeszcze uniknąć. Problemem Wrocławia – w cudzysłowie – jest to, że jest to już dziś miasto bardzo atrakcyjne, zwłaszcza jeżeli chodzi o odbiór w Polsce. Miasto, do którego ciągniemy na niezliczone festiwale i do dobrze działających instytucji kultury. Poprzeczka jest bardzo wysoko zawieszona, pozostaje tylko pytanie, czy chcemy ją podwyższać w nieskończoność czy też skoncentrować się na budowaniu czegoś trwałego, bazy, która tę atrakcyjność wydłuży w czasie. Myślę, że ten kierunek Wrocław powienien przyjąć, bo chodzi o to żeby narracja miasta mogła powracać jak bumerang w kolejnych latach, także w działalności Instytutów. Projekt Europejskiej Stolicy Kultury 2016 jest dla nas bardzo ważny, deklaracje padły, pewne działania zostały już podjęte, kooperujemy z naszymi partnerami z NRW Kultursekretariat [agendy ministerstwa kultury w Nadrenii Północnej-Westfalii
– przyp.red.], którzy organizują program wizyt studyjnych dla osób z całego świata i jego gośćmi będą również kuratorzy z Wrocławia. Myślę, że na tym etapie współpraca wygląda bardzo dobrze i będziemy ją intensyfikować do 2016 roku. Instytut Polski stale współpracuje z polskimi instytucjami kultury, takimi jak: Polski Instytut Sztuki Filmowej, Instytut im. Fryderyka Chopina, Instytut Adama Mickiewicza czy Instytut Książki. Czy ta współpraca polega głównie na finansowaniu wydarzeń kulturalnych? Nie. Naturalnie, finansowanie projektów to bardzo ważny element działalności naszej placówki, jak i wspomnianych przez Pana instytucji, ale współpraca opiera się głównie na wymianie pomysłów. Najlepszym przykładem tego jest działanie Instytutu Polskiego w Düsseldorfie, Instytutu Adama Mickiewicza i NRW Kultursekretariat w ramach wspólnej organizacji sezonu Polska–Nadrenia Północna-Westfalia 2011-2012. Nadreńczycy najpierw prezentowali się w Polsce, zresztą to od nich
wyszła inicjatywa, po czym w 2012 roku nastąpiła polska odpowiedź – projekt Klopsztanga, w którym ściśle kooperowały wszystkie trzy podmioty zarówno w programowaniu, realizacji, jak i finansowaniu poszczególnych przedsięwzięć. Było to blisko 70 projektów w 20 miastach w okresie 8 miesięcy. Te działania procentują do dzisiaj. Takie też było nasze założenie, by wygenerować produkcje gwarantujące kontynuację. Przykładem efektów Klopsztangi jest między innymi najświeższy projekt, realizowany wspólnie z inicjatywą DC Open, a mianowicie Düsseldorf-Cologne Open. Jest to działanie prywatnych galerii sztuki z Düsseldorfu i Kolonii, które rozpoczynają sezon serią wspólnych dni otwartych z bardzo bogatym programem, który przyciąga nie tylko wielbicieli sztuki, kolekcjonerów, muzealników z całego świata, ale i statystycznych obywateli miasta. W roku Klopsztangi Instytut Polski wspólnie z Instytutem Adama Mickiewicza zaprosił do Polski dwie niemieckie grupy studyjne, które tworzyli kuratorzy, kolekcjonerzy i osoby związane z regionalnymi muzeami. Podróż obejmowała Wrocław, Łódź i Warszawę. W stolicy kulminacją programu był Warsaw Gallery Weekend. Jednym z uczestników był Michael Cosar z Galerie HMT Cosar, który z kolei jest inicjatorem wspomnianego
DC Open. Naturalną odpowiedzią na tamto zaproszenie była tegoroczna wizyta członków Towarzystwa Przyjaciół Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie u nas. Dużo sobie po niej obiecujemy, bo uważamy, że jest to dana raz „wędka“. Mam nadzieję, że kontakt pogłębiony rewizytą Polaków będzie trwał dłużej i przynosił efekty w późniejszych latach. W Polsce od pewnego czasu można zauważyć eskalację przemocy na tle nacjonalistycznym i neofaszystowskim. Potwierdzają to incydenty na uniwersytetach, uliczne manifestacje i protesty w instytucjach państwowych. Z kolei w Niemczech neonazizm co jakiś czas udowadnia swoją żywotność. Czy wobec tego instytucje kultury, takie jak Instytut Polski, nie powinny wziąć na siebie dodatkowego obowiązku współpracy edukacyjnej i artystycznej, czyli tak zwanego barteru kulturowego, który rozbijałby wzajemne stereotypy, lęki, a budowałby tolerancję, otwartość i solidarność? Nasilanie się radylanych nastrojów rzeczywiście jest obecne zarówno w Polsce, jak i w Niemczech, co jest spowodowane najprawdopodobniej przez kryzys finansowy Unii Europejskiej, z którym mamy do czynienia od dłuższego czasu. Coraz więcej młodych
39
W ciągu 20 lat... ...Instytut zorganizował ponad 2 tysiące imprez i projektów, w tym ponad 70 wystaw artystycznych i fotograficznych we własnej galerii. Były to m.in. wystawy: Rzeźby M. Abakanowicz (1993), Józef Szajna: Hommage à Auschwitz (1995), Ryszayrd Horowitz – fotografia (2002), Videonale 13 z udziałem K. Kozyry, J. Baumgart i M. Taboli, Democracies A. Żmijewskiego; a także spotkania literackie z: T. Różewiczem, J. Hartwig, O. Tokarczuk, J. Pilchem, E. Lipską, J. Dehnelem, D. Masłowską, P. Huelle, i in.; przeglądy filmów: K. Kieślowskiego, M. Łozińskiego, K. Zanussiego, A. Holland, X. Żuławskiego, B. Lankosza; koprodukcje teatralne i pokazy spektakli: K. Lupy, K. Warlikowskiego, J. Klaty, G. Jarzyny, M. Zadary czy M. Borczucha w Schauspielhaus Bochum czy Düsseldorfer Schauspielhaus; ponadto koncerty: A. M. Jopek, Kwartetu T. Stańki, L. Możdżera i muzyki K. Pendereckiego. W 2012 roku Instytut przeprowadził projekt Klopsztanga. Polska bez granic w NRW, w ramach którego młodzi, uznani polscy artyści podczas blisko 70 wydarzeń przentowali swoje dzieła i produkcje w 20 miastach Nadrenii Północnej-Westfalii.
Fot. mat. IP w Dusseldorfie, Google
ludzi nie ma miejsc pracy i nie dotyczy to tylko Hiszpanii, Grecji, Polski czy Włoch, ale również Niemiec, chociaż tutaj stan finansów państwa jest dużo lepszy. Natomiast trzeba pamiętać, że w Niemczech wciąż pozostaje problemem nieistniejący już podział na część wschodnią i zachodnią oraz wynikające z tego dysproporcje ekonomiczne, w dalszym ciągu wyraźne. Düsseldorf jest po tej „lepszej stronie“. Choć jeśli spojrzeć na Zagłębie Ruhry, to szybko można zauważyć problem obszarów postindustrialnych, które borykają się z ogromnymi trudnościami strukturalnymi, czego najlepszym przykładem jest Bochum, jedno z miast Opla, które nie chce być Detroit, a takie zagrożenie jest realne. Radykalizmy, często pochodna populizmu, czy okopywanie się na swoich pozycjach ideologicznych są również przedmiotem działalności Instytutu. Pion dyplomacji publicznej odpowiada na to intensyfikowaniem dialogu społeczno-politycznego. Koncert czy wystawa sztuki nie załatwiają sprawy, bo istnieją pytania, na które trzeba odważniej odpowiedzieć oraz poglądy, które trzeba skonfrontować na innej płaszczyźnie. Musimy wspólnie wytłumaczyć sobie, w czym leży przyczyna problemu. Jednym z projektów będących wyróżnikiem naszej działalności jest Pole Position. Dzień Polski dla Szkół Nadrenii Północnej-Westfalii. Przedsięwzięcie trwa już blisko 7 lat, jest to absolutna praca u podstaw. Adresujemy tę ofertę do szkół z regionu. Na zajęcia uczęszczają uczniowie klas 10. (tutejszych szkół średnich), którzy są już po wstępnym kursie historii, geografii, polityki i literatury. Właśnie, od 2005 roku Instytutowi Polskiemu udało się zorganizować warsztaty i lekcje języka polskiego dla ponad 6,5 tysiąca uczniów z niemieckich szkół. To chyba powinien być wzór dla podobnych instytucji za granicą. Zdecydowanie tak, ale nie jest to praca sezonowa do wykonania przez określony czas, po którym można odtrąbić sukces. Jest to ustawiczne działanie, które przynosi efekty tylko w dłuższej perspektywie. Obserwujemy kolejne roczniki, które przychodzą z określonym bagażem kulturowym, swoim wyobrażeniem o Polsce. Ponownie przekonujemy się, że stereotyp wynosimy z domu, on powstaje w szkole, na podwórku, czerpiemy go od rodziny. Podczas zajęć właśnie z tym pierwotnym stereotypem staramy się walczyć. Lekcje są interdyscyplinarne, zawierają przyspieszony kurs historii polsko-niemieckiej, wstęp do literatury, wstęp do polityki, ale i quiz pod
tytułem Kto zostanie Polonerem?, który w luźnej formie warsztatowej bardzo przypadł do gustu młodych ludzi. To właśnie młodzi są naszym laboratorium oraz inwestycją. Jeżeli już na etapie szkolnym uświadomimy im, że Polska nie gryzie, że Wschód też jest ucywilizowany, a oni potem zamiast do Barcelony udadzą się na wycieczkę klasową do Drezna albo Wrocławia, to dopiero wtedy możemy mówić o sukcesie. Miernikiem podobnych działań są właśnie ilości grup wyjeżdżających do Polski czy też partnerstw szkolnych, które wzmacniają się między innymi dzięki naszym działaniom. Objeliśmy tym projektem mnóstwo szkół, współpracujemy z Kancelarią Stanu Nadrenii Północnej-Westfalii, pozyskujemy środki również z Polsko-Niemieckiej Wymiany Młodzieży. Ale mamy świadomość, że nasze projekty są tylko drobnym wycinkiem wielkiej układanki. Takie działania mogą być wspierające dla obu systemów edukacyjnych, bo zarówno w polskim, jak i w niemieckim systemie rola historii staje się coraz bardziej marginalna. Zwłaszcza historia najnowsza, choć krótka, ale najbardziej burzliwa i bolesna, musi być punktem wyjścia do tego, by niwelować stereotyp, bo jest on zakorzeniony właśnie w niej. „Polnische Wirtschaft“ – to wyrażenie ukute w epoce Bismarcka, które przekładało się na pogląd, że Polacy są zacofani, niezorganizowani, dziś dzięki sukcesowi polskiej transformacji zaczyna brzmieć jak komplement, ale w dalszym ciągu wymaga przepracowania i bazowej wiedzy historycznej. Musimy szukać punktów stycznych, pozytywnych i negatywnych, a potem je analizować. Do zajęć typowo edukacyjnych dochodzą formaty dyskursywne: dyskusje panelowe, w których uczestniczą osoby ze świata polityki, nauki czy tak zwanych think tanków. Rozmawiamy o wynikach wyborów w Polsce i w Niemczech, o tym, jak polska prezydencja w Unii Europejskiej została odebrana tutaj, organizujemy debaty na temat religii, rynku pracy, szukamy tematów najbardziej aktualnych, które w mediach analizowane są tylko bardzo powierzchownie. Poza tym utrzymujemy stałe kontakty z uczelniami wyższymi. W ubiegłym roku sporo rozmawialiśmy o rocznicy śmierci Janusza Korczaka, w tym roku dyskutowaliśmy o rocznicy Powstania w Getcie Warszawskim z naszymi partnerami we Frankfurcie z Fritz Bauer Institut, ale też na uniwersytetach w Gissen, Essen, Moguncji czy Münster. W przyszłym roku będzie to dyskurs o polskiej obecności w Unii Europejskeij i NATO. Chodzi też chyba o potrójną kumulację 10, 15, 25 – rocznice wejścia Polski
do Unii Europejskiej, NATO oraz odzyskania suwerenności. Tak, to będzie nasz temat i znakomity moment na podsumowania, które mają uwypuklić naszą europejską tożsamość. Chcemy powiedzieć, dlaczego wspólna Europa jest dla nas tak ważna. Bo niewielu ludzi zdaje sobie sprawę, że mimo kłopotów i wyrzeczeń, które ponieśliśmy jako społeczeństwo przed przystąpieniem do Unii Europejskiej, akceptacja dla idei integracji europejskiej jest w Polsce ogromna. Problem mamy z partycypacją w wyborach różnych, tych do Parlamentu Europejskiego także, zresztą dotyczy to nie tylko Polaków. Ta dysproporcja pomiędzy deklarowaną proeuropejskością a biernością wyborczą jest istotnie zastanawiająca. Nie sądzę jednak, że wstępuje tu jakaś korelacja z ideą wspólnej Europy. Powodem jest po prostu niechęć w stosunku do instytucji wyborów jako takich – nad tym możemy popracować. Chodzi o to żebyśmy, mówiąc jak ważne było dla nas przystąpienie do Unii Europejskiej, trafili do tych środowisk w Niemczech, które są już dziś zasobne, nie potrzebują głębszej refleksji nad wspólnotą i zapominają, jak ważnym projektem jest solidarna Europa, że jest to gwarant stabilności całego kontynentu, że bez tej idei nie mielibyśmy 70 lat pokoju. Niestety często sami o tym zapominamy. Timothy Garton Ash powiedział kiedyś, że musimy znaleźć nowy punkt odniesienia w naszym współczesnym świecie. Wcześniej był nim komunizm i świat Zachodu, które ze sobą walczyły, to było starcie mocy dobrej i złej, wyraźny, czarno-biały podział. Nastąpiło pokonanie problemu i obecnie nie mamy większego. Naszym wyzwaniem jest to, jak nam ma być lepiej. Chwilowo gnębi nas kryzys finansowy, ale jak długo strach o zagrożony dobrobyt może pozostawać wspólnym mianownikiem dla Europejczyków? Tymczasem wielu młodych ludzi w ogóle nie wyobraża sobie, że mapa Europy 20 lat temu wyglądała zupełnie inaczej, że mieliśmy inną architekturę państw narodowych, że trzeba było stać 20 godzin na granicy polsko-niemieckiej w Zgorzelcu, żeby wjechać do Niemiec, że stało się w kolejce do Konsulatu Generalnego bądź innej jednostki konsularnej, żeby dostać wizę i móc swobodnie się przemieszczać po całej Europie. Dla wielu ta swoboda przepływu ludzi, usług i towarów jest już rzeczą oczywistą, a oczywistość jest dla nas mało istotna, nie doceniamy jej – to jest główne zagrożenie dla projektu wspólnej Europy. Musimy zdać sobie sprawę, że nie jest ona dana na wieki. Dlatego na pewno przekaz rocznicy 10, 15, 25 powinien
41
być związany z uświadamianiem ludziom nie tylko zza granicy, ale również w Polsce, że warto jest walczyć o ideę wspólnoty. A propos stereotypów. Jeden z nich głosi, że Düsseldorf to snobistyczne, drobnomieszczańskie miasto boomu gospodarczego Niemiec zachodnich z lat 70. i 80., miasto, w którym podobno tylko z wierzchu wszystko jest „po bożemu“. Małym potwierdzeniem tego byłyby reakcje publiczności podczas majowej premiery Tannhäusera w Deutsche Oper am Rhein. Sporo widzów nie tylko wydawało okrzyki oburzenia i wychodziło, trzaskając drzwiami, ale zdarzały się też omdlenia i wzywanie pogotowia... A wszystko przez inscenizację prowokacyjnie nawiązującą do największych okrucieństw hitleryzmu. Z kolei dyrekcja opery zdecydowała, że spektakl będzie grany jedynie w wersji koncertowej, bez akcji scenicznej. Düsseldorfska sztuczna poprawność to tylko stereotyp czy jednak jest w tym trochę prawdy? Miałam okazję zobaczyć tę inscenizację. Byłam zaskoczona zarówno histeryczną reakcją publiczności, jak i lokalnych mediów. Było to dla mnie niezwykle rozczarowujące zjawisko, którego do dziś nie potrafię sobie wytłumaczyć i absolutnie nie zgadzam się z decyzją zdjęcia inscenizacji z afisza. W Polsce mamy z tym jak najgorsze skojarzenia. Zanim to nastąpiło nie omieszkałam napisać do dyrektora opery listu zachęcającego, by trwał przy swoim projekcie, niezależnie od jego deficytów inscenizacyjnych. Bo z tym oczywiście można dyskutować. Normalna jest sytuacja, w której spektakl nie podoba się publiczności, można go nawet wybuczeć – we Francji i w Niemczech nikt się z tego powodu nie obraża. Natomiast komentarze mediów, że rzekomo drastyczne sceny mogły spowodować uszczerbek na zdrowiu oglądających... są co najmniej niestosowne. Bo pozostaje pytanie: czy 70 lat temu i więcej przechodnie widzący publiczne egzekucje i mordy nazistów również mdleli i wzywali na tę okoliczność lekarza? Jeśli chodzi o powierzchowność Düsseldorfu, to z pewnością jest tak, że w miastach o średniej wielkości, mających dobrą kondycję finansową, sytuacja status quo jest bardzo wygodna. Chcemy się czuć dobrze, wiemy, że dobrze nam ze sobą, dlatego niechętnie zmieniamy ten stan i staramy się pudrować swój wizerunek – oto cały mechanizm. Tym Fot. mat. IP w Dusseldorfie, Google
nie mniej zawsze bronię Düsseldorfu w porównaniach choćby z Berlinem, wskazując na potencjał kulturowy miasta i całego regionu. Według mnie problem lukrowania rzeczywistości bierze się z najnowszej historii zjednoczenia Niemiec. Z moich obserwacji wynika, że w tej części kraju ludzie czują się dobrze tylko u siebie, na zachodzie, niechętnie wyjeżdżają na wschód, dla nich Berlin jest bardzo daleko. Pytam ich wtedy: to gdzie wobec tego jest dla was Warszawa, skoro Berlin już tam, gdzie diabeł mówi dobranoc? Myślę, że dopiero 50, 60 lat to odpowiedni dystans czasowy pozwalający spojrzeć bardziej obiektywnie na trudne sprawy. Düsseldorf nadal broni swojej pozycji prosperity i chętnie wspomina boom gospodarczy. Nie dostrzega, jak pędzą inne ośrodki miejskie, jak rozwija się cała Europa Środkowo-Wschodnia, co zresztą zauważyli niemieccy kuratorzy odwiedzający Polskę dzięki naszej inicjatywie. Oni nie mogli napatrzeć się na Warszawę i Wrocław, bo ich wcześniejsze wyobrażenie było takie, że tam jest szaro i buro. A zobaczyli obraz dynamiczny, nowoczesny. Najlepszym lekarstwem na stereotypy i zaskorupianie się w wygodzie jest wstrząs. Takich wstrząsów życzę Düsseldorfowi jak najwięcej, takich Tannhäuserów powinno tu być co miesiąc po jednym, by wreszcie rozpocząć otwartą dyskusję o przyszłości tej nadreńskiej metropolii. A jednocześnie model uczestnictwa w kulturze jest w Düsseldorfie bardzo zaawansowany. Mieszkańcy w większości „są na bieżąco“, chodzą systematycznie do licznych muzeów, teatrów. To wynik szkolnej edukacji? A może głównie sprawnego funkcjonowania instytucji kulturalnych, ich skutecznej promocji i potencjału programowego? To nie jest tylko efekt działania szkolnej edukacji, to sprawa głównie tradycji mieszczańskiej, umacniania pozycji mieszczaństwa w XVIII i XIX wieku. Zjawisko Kunstvereinu jest „patentem“ niemieckim wynikającym z działań zasobnych mieszczan, którzy w pewnym momencie uznali: to my budujemy naszą kolekcję, my fundujemy i współtworzymy nasze muzeum i tym samym kształtujemy nasz gust. Czasy, kiedy Niemcy nie były jednorodnym państwem, a jedynie zlepkiem mniejszych czy większych księstw, są odległe, ale to wtedy ugruntowało się poczucie odpowiedzialności za wspólną przestrzeń. Mieszczaństwo, które wówczas budowało swoje struktury, chciało coś znaczyć i atrybutami stabilnej pozycji były dla nich – podobnie jak wcześniej dla feuda-
łów i mecenasów renesansu – dobra architektura miejska, piękne domy i ogrody, coś, czym można by się pochwalić. Wystarczy przypomnieć sobie kościoły od gotyku po barok – to była manifestacja finasowej potencji. Mieszczan było więcej niż bogatych książąt i w końcu stwierdzili, że ich siłą jest porozumienie, i że to będzie ich przewaga w stosunku do społeczeństw typowo feudalnych. Stąd tak ważna tradycja towarzystw wspierania muzeów, szkół, teatrów i oper sięga właśnie wieku XVIII, kiedy to mieszczaństwo chciało pokazać tym, którzy wcześniej odmawiali im prawa partycypacji we władzy, że stanowi siłę społeczną. Oczywiście później ten model wspólnotowego dbania o kulturę został kultywowany w szkolnictwie. Szkoły były fundowane przez bogatych, miejskich przedsiębiorców. Dzisiaj nieomal każda szkoła, każde przedszkole w Niemczech ma swoje Towarzystwo Przyjaciół, jest to normalna sytuacja. Każdy szanujący się obywatel średniego miasta niemieckiego, uznający się za zainteresowanego kulturą i sztuką, zasiada w kilku gremiach tego typu. I niekoniecznie musi być tam przewodniczącym, ważne, że jest członkiem i co miesiąc odprowadza składkę na rzecz galerii, zajęć dodatkowych dla dzieci czy chóru kościelnego. Jest to model wspólnotowości, który w Polsce dopiero się rodzi. Polacy jeszcze wychodzą z zaległości, które nawarstwiały się w okresie zaborów oraz w czasach PRL-u. Dopiero po 1989 roku zaczęły odnawiać się w Polsce NGO, czyli organizacje pozarządowe. Jesteśmy na etapie odnawiania wspólnotowości mieszczańskiej, budowania społeczeństwa obywatelskiego. Wpływ na to mają też zwyczaje rodzinne – ojciec budował Towarzystwo Przyjaciół danego muzeum, syn oczywiście jest jego członkiem – to z czasem obrasta w tradycję. Stąd ten rodzaj partycypacji w kulturze, to że ludzie tutaj naprawdę chodzą do galerii, że widzą potrzebę posiadania sztuki w domu – to efekt wielu dziesiątków lat pracy społecznej. Polacy mają szansę osiągnąć ten pułap, ale nie w ciągu 10 lat, potrzebujemy na to generacji. Jednak nie jesteśmy na pozycji straconej. Pamiętam otwarcie wystawy Wolfganga Tillmannsa w Zachęcie w 2011 roku, właśnie podczas wspomnianego sezonu Polska–Nadrenia Północna-Westfalia. Zapamiętałam minę i wrażenie Marion Akermann, szefowej Kunstsammlung NRW, która organizowała tę wystawę – ona zazdrościła nam ogromnej ilości młodzieży i takiego zainteresowania nie majętnych członków Towarzystwa Przyjaciół Muzeum, tylko ludzi młodych, entuzjastycznie nastawionych do projektu.
Polaków w Düsseldorfie jest oficjalnie ponad 7 tysięcy. W większości są to mieszkańcy dobrze zasymilowani, zaaklimatyzowani, ale też niewyróżniający się. Czy Polacy w Niemczech to przyjaźni sąsiedzi czy wciąż cisi imigranci? Grupa osób polskiego pochodzenia mieszkająca w Düsseldorfie, ale i w innych ośrodkach miejskich, uchodzi za przykład tak zwanej integracji totalnej. Ma to oczywiście swoje plusy i minusy. Z jednej strony nie stanowimy problemu społecznego dla państwa przyjmującego, bo nie mamy wymagań dotyczących budowy meczetów, nie odróżniamy się specjalnym ubiorem, rytuałem religijnym czy gastronomicznym, bo po pierwsze czerpiemy przecież z tego samego europejskiego dzie-
dzictwa kulturowego, a po wtóre w naturze mamy zapisane właśnie: „nie wyróżniać się“. Przez całe lata przyjeżdżaliśmy do tego kraju za chlebem, często jako ubodzy krewni czy sąsiedzi ze wschodu, mnóstwo ludzi wstydziło przyznawać się do polskości, nie używało języka polskiego, bo powodowało to, że od razu byli zaszufladkowani jako „ci biedni Polacy“, a chcieliśmy osiągnąć więcej, byliśmy ambitni. Stąd też nasza ogromna potrzeba szybkiej integracji, która często powodowała, że pierwsze pokolenie urodzone w Niemczech już nie mówiło po polsku. I winą nie była nieobecność polskiej szkoły, tylko nastawienie rodziców na całkowitą integrację jako lekarstwo na kompleks niższości. Dziś obserwuję bardzo pozytywne zjawisko – środowiska Polaków przebywających za granicą odnajdują swoją tożsamość na nowo, chcą ją zamanifestować, pozbywają się zawstydzenia swoim pochodzeniem.
Trafiają do nas wolontariusze, którzy przyznają się, że bardzo słabo mówią po polsku, ale chcą ten język odświeżyć. Potem nagle okazuje się, że dziadek pochodzi z Polski, że mama Polka przyjechała tutaj w młodym wieku do pracy. Ta grupa ludzi to właśnie jeden z tych multiplikatorów – oni pozytywną dumę ze swojego pochodzenia mogą ponieść dalej, bo nie mają żadnych obciążeń. Przez to, że są dobrze zintegrowani mogą spojrzeć na Polskę obiektywnie i zauważyć przy okazji „podróży po latách“, że nasz kraj wcale tak bardzo nie różni się od Niemiec, że nie jesteśmy na końcu świata. Kieruje nimi pragnienie odnalezienia swojej tożsamości, bo naturalnie natrafiają na jej pierwiastki w nazwiskach czy obyczajach. Bardzo cennym elementem naszej pracy jest wyszukiwanie i współpraca z ludźmi, którzy chcą wracać do polskich korzeni i mówić o nich z podniesioną głową, inaczej niż ich rodzice.
43
Tytuł Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu Autor Jacek Dehnel Wydawnictwo W.A.B. Rok 2013
Recenzuje Elżbieta Pietluch
Wesołe jest życie księgowego
Z
okazji obchodów Światowego Dnia Książki i Praw Autorskich w porannej audycji Programu III Polskiego Radia, przewinął się temat konieczności uatrakcyjniania czytelnictwa w kraju nad Wisłą, w którym aż sześćdziesiąt dwa procent społeczeństwa dobrowolnie wyrzekło się hedonistycznej radości czytania. Aby uniknąć wtórnej fali analfabetyzmu, umyślono, że kołem ratunkowym rzuconym na poprawę tego niepokojącego stanu rzeczy będą wzmożone wysiłki, skoncentrowane na większej dbałości o estetykę okładek. Niby tonące (w długach!) wydawnictwa brzytwy się chwyciły, coraz bardziej hołdując kiczowi i nachalnej promocji, ale czy nie wmawiano nam od dziecka, że nie należy oceniać książek po okładce? O tempora, o mores! Zakładając ten jakże krzywdzący dla autora i zawartości jego wynurzeń na piśmie scenariusz, warto zastanowić się, jakie wrażenia towarzyszyłyby powierzchownemu kontaktowi z Młodszym księgowym? (Nawiasem mówiąc, proszę mnie nie posądzać o niecne plany wobec buchalterów z krwi i kości, sic!). Okładka jest utrzymana w konwencji minimalistycznej, więc wzroku nie przyciągnie, ani przesadnie uwagi nie przykuje. Wykorzystany fragment obrazu Łukasza Huculaka odsyła do enigmatycznie brzmiącego tytułu, więc płonne okazują się nadzieje związane ze śledzeniem niecodziennej fabuły, której bohaterem jest ciemiężony przez pracodawcę i wymiar (nie)sprawiedliwości Józef K., dzierżący posadę młodszego księgowego w podrzędnej korporacji. Pora rozszyfrować podtytuł. PiFot. Materiały prasowe
sanie i czytanie? Może to jakiś niecodzienny poradnik, kryjący w środku ćwiczenia kaligraficzne z kursem szybkiego czytania? „Książka o książkach? Co za nonsens” – pomyślałby przeciętny Kowalski, gdyby tylko przełamał niechęć do przekraczania progu księgarni. Jacek Dehnel dokonał umownej selekcji własnych tekstów, przyporządkowując je do ośmiu kręgów tematycznych. Podział ten posiada charakter formalny, bo spory zasób migawek felietonistycznych Dehnela iskrzy różnorodnością. Na upartego można poszerzyć zasięg linii demarkacyjnych jego zainteresowań, wpisując w ich obręb psychologię zachowań społecznych i bieżące sprawy polityczne, publicystykę, historię powszechną oraz podróże bliższe i dalsze. Dehnel zaprasza w głąb własnego świata, w którym półki regałów uginają się od ciężaru pokaźnej kolekcji antykwarycznych drobiazgów: bibliofilskich białych kruków, literackich kuriozów, upominków otrzymanych od czytelników i przyjaciół. Nie da się ukryć, że jest on bardzo przywiązany do zgromadzonych i odziedziczonych woluminów, a los każdej pojedynczej książki nie jest mu obojętny. Cóż, jedni przygarniają do domu bezpańskie zwierzęta, a drudzy bezdomne książki. W żartobliwy i pełen finezji sposób Dehnel opisuje spotkania autorskie, wskazując na zestaw najbardziej tendencyjnych pytań zadawanych przez panie w sweterkach, gwiazdorów oraz różnej maści obsesjonatów. Stale ujawniana skłonność do ironii jest efektem niepowtarzalnego talentu do obserwacji i wyławiania fragmentów rozmów, których pierwotny sens zostaje nadbudowany
ciętą ripostą.. Dla literaturoznawców cenna może się okazać próba typologizacji niszowych zjawisk na polu chociażby współczesnej dramaturgii, dlatego w zakres ich lektur obowiązkowych powinna wejść koniecznie Księga podopiecznych kopniętej muzy. Z kolei nie lada gratką dla miłośników i obrońców mowy ojczystej okażą się felietony, wchodzące w zbiór Księgi języków. Jeśli trzymać się kurczowo formuły „Dla każdego coś miłego”, to i czytelnicy spragnieni odrobiny egzotyki nie będą pominięci w tym podziale dóbr, bo mogą w towarzystwie przewodnika Dehnela odwiedzić Jerozolimę oraz Weimar, niemniej jednak opisy tych miast opatrzone satyrycznym komentarzem z całą pewnością nie mogłyby znaleźć się w żadnym bedekerze… Złośliwcy mogliby zarzucić autorowi Lali nadmierną poufałość z czytelnikami, której oznakami są dążność do zakulisowych zwierzeń o okolicznościach pisania oraz mnożenie opowieści o własnych czytelniczych perypetiach. Strategia powolnego i starannego konstruowania kontaktu z czytelnikiem nie jest zabiegiem nagannym. Nieco ekshibicjonistyczny wyraz ekspresji sygnalizowanej w słowach: „Nie jestem krytykiem literackim i nigdy nim, jak sądzę, nie będę; uważam jednak, że jedną z czytelniczych frajd jest dzielenie się z innymi tym, co nas zachwyciło”, wzbudza zaufanie czytelnika, a w parze z zaufaniem spaceruje sympatia. Ów młody pisarz zstępuje z piedestału, rezygnuje z bycia samozwańczym krytykiem, jego zamierzeniem jest wyłącznie dzielenie się z rzeszą czytelników swym „elitarnym hobby, czymś w rodzaju niegroźnej fiksacji, stojącej w jednym rzędzie z filatelistyką i kręglami”.
Tytuł W podziękowaniu za siedlisko Autor Wystan Hugh Auden Wydawnictwo Biuro Literackie Rok 2013
Recenzuje Łukasz Zatorski
Poezja jako miejsce na Ziemi
W
ystan Hugh Auden dziękuje za konkretne miejsce: malowniczą posiadłość w austriackim miasteczku Kirchstetten, którą nabył po otrzymaniu prestiżowej nagrody Feltrinelli w 1957 roku. Jak opisuje w posłowiu tłumacz Dariusz Sośnicki, Auden polecił przyjaciołom, aby szukali domu „po pierwsze w kraju niemieckojęzycznym, ale nie w Niemczech, po drugie na obszarze, na którym tradycyjnie pije się wino, a nie piwo, i po trzecie niezbyt daleko od opery”. W tym właśnie miejscu wojowniczy i lewicujący poeta mógł wreszcie złożyć polityczny sztandar i oddać się kontemplacji indywidualnego losu i intelektualnego powołania. Późny Auden zamienia proporcje poetyckiej dykcji. Uczony, niemal beznamiętny przypis do historycznych, kulturowych i biologicznych uwikłań człowieka, ustępuje miejsca medytacji nabytego skrawka przestrzeni, wypełnionego konkretnymi przedmiotami i otoczonego żyjącymi obok ludźmi. Ich imiona uwieczniane są w kolejnych dedykacjach, przez co konfesyjny ton miesza się z gwarem przywoływanych głosów i punktów widzenia. Owa polifoniczność karmi się balansem między sferą społeczną a intymną, których granicę, jak pisze poeta, „przekraczać mogę w dwie strony”, aby z obu czerpać natchnienie i żywotność do pisarskiej pracy. Auden to mistrz gęstego, skrzącego się od znaczeń i odniesień stylu, który wielokrotnie każe czytelnikowi się zatrzymać i ponowić przyjemność lektury. Co znaczące, w owym tomie autor sięga także po raz pierwszy po haiku, które wspomaga
go w wyrazie filozoficznych treści, zarezerwowanych dotąd dla finezyjnie rozbudowanych utworów: „Nieme Zło / pożyczyło język Dobra / i sprowadziło go do wrzasku”. W podziękowaniu za siedlisko to dwanaście wierszy poświęconych wszystkim pomieszczeniom domu; od piwnicy, po strych. Składają się na spójną opowieść, zataczającą kręgi ruchem dośrodkowym od początków cywilizacji człowieka, po „święte formuły” życia jego umysłu i duszy, ze sztuką i religią na czele. Każdy krąg nasycony jest mnogością szczegółów: historii, lektur, obrazów, przedmiotów czy nazwisk, ukazujących zmienność i kruchość ludzkiej natury, targanej sprzecznymi namiętnościami i lawirującej bezustannie pomiędzy seksualnym apetytem a duchową strawą. W czasie przejścia z jednego wersu w kolejny, materialna pokusa przypomina Audenowi intelektualne powinowactwa, zaś twórczy akt pisania przywołuje pragnienie bliskości ukochanego ciała. Poeta ciągle powraca do „nieruchomego Niegdyś prehistorii”, w którym szuka spojrzenia „Starego Człowieka”, wraz z budowanym przez niego światem refleksji i dokonań. Razem z umarłymi tworzymy jego zdaniem „Nieśmiertelną Wspólnotę”, która epoka po epoce, wiek po wieku i pokolenie po pokoleniu przekazuje sobie zadanie przekształcania zastanego świata na modłę zmieniającej się wizji ludzkiej natury. To w ten sposób człowiek wytworzył architekturę, mającą zarówno znaczenie praktyczne, jako schronienie dla wrażliwego, podatnego na zranienia i pogodę ciała, jak również odbijającą w sobie zwyczaje praktycznego życia, tradycje państwowych wspólnot czy świadectwa dogmatycznej wiary w Boga.
Auden powraca niczym joński filozof do początków ludzkiej refleksji, która narodziła wybrzmiewające przez wieki pytania z poczucia odrębności wobec mechanicznego świata przyrody. Przywołuje nazwisko Charlesa Darwina, a tuż obok także Adolfa Hitlera, jakby, obserwowana w toku ewolucji, walka o przetrwanie najsilniejszych, nie różniła się wielce od ludzkiego dążenia do panowania i władzy w historycznych walkach narodów czy uzurpacji pożądającego kochanka. Ofiarowana „zagroda na własnym łanie” daje archimedesowy punkt oparcia do pisania wierszy skupiających w soczewce całość ludzkiego doświadczenia. Uczy ono uważności i czujności wobec marginalnych zdarzeń życia, gdyż nigdy nie jest wiadomo, które z nich przeważy w dopełnianiu jego kształtu w obliczu kończącego się czasu i śmierci. Poetycka profesja to dla Audena zadanie w każdym aspekcie zaszczytne i potrzebne, gdyż wtajemniczeni w jej kunszt i owoce zawsze będą mogli liczyć na obecność drugiej osoby, zamieszkującej to samo bogate uniwersum tymczasowej kultury. To właśnie za sprawą lektury wiersza możliwe jest przeżycie intelektualnej epifanii, objawiającej nam sens osobistego losu, spraw doczesnego świata i wiecznego biegu rzeczy. Pomimo faktu, że stale po podobnym objawieniu musimy wracać do sprawunków dnia codziennego, znajdziemy u poety pełne zrozumienie: „Bez Ducha / jesteśmy martwi, lecz życie / bez Litery jest w najgorszym guście”. W pooranym obliczu Audena, podobnie jak w jego przenikliwej i nasyconej frazie, esencjalizm zawsze szedł pod rękę z estetyzmem.
45
Tytuł Elizjum Reżyseria Neill Blomkamp Dystrybutor United International Pictures Rok 2013
Recenzuje Agnieszka Barczyk
Rebelia bez rewolucji
N
eill Blomkamp zasłynął na szeroką skalę jako twórca Dystryktu 9 (2009). Najnowszy obraz południowoafrykańskiego reżysera może jednak rozczarować jego fanów. Wielbiciele filmów science fiction szybko się zorientują, że więcej tu kina akcji niż prawdziwej fantastyki naukowej. Jest rok 2154. Świat podzielił się na dwie odizolowane od siebie strefy: luksusową, nowoczesną stację kosmiczną Elizjum, zamieszkałą przez najbogatszych oraz dotkniętą zniszczeniami Ziemię, na której pozostali wszyscy ci, którym zabrakło na bilet do wymarzonego raju. Skojarzenie z ponad osiemdziesiąt lat starszym Metropolis (1927) Fritza Langa i jego wizją futurologicznego miasta, podzielonego na dwie części, nasuwa się samo. Swój Hades przyszłości (zgodnie z mitologią grecką Elizjum to czekająca na dusze poczciwych śmiertelników część podziemnego świata) umieszcza Blomkamp w przestrzeni kosmicznej, by zwykli ludzie mogli go podziwiać i codziennie zazdrościć jego mieszkańcom. Desperackie próby Ziemian przedostania się do Elizjum związane są z ogromnym ryzykiem i zazwyczaj kończą się tragicznie. Jedną z nich podejmuje robotnik z Los Angeles, Max da Costa (w tej roli Matt Damon, znany z Zaklinacza deszczu, Buntownika z wyboru czy Infiltracji), któremu na skutek napromieniowania w fabryce zostało jedynie pięć dni życia. Podróż na Elizjum, gdzie znajduje się specjalistyczna aparatura medyczna, jest jedynym ratunkiem dla ofiary nieszczęśliFot. Materiały prasowe
wego wypadku. Chłopak wychowany w sierocińcu, mający nieciekawy życiorys (były więzień, sprawca wielu kradzieży) postanawia postawić wszystko na jedną kartę. W ten oto sposób prosty robotnik staje się idealnym materiałem na superbohatera, który niczym mityczny heros sprzeciwi się „bogom” i sięgnie po to, co zakazane. Rzecz jasna, w imię dobra ludzkości. W niebezpiecznej wyprawie towarzyszyć mu będą: przyjaciółka z dzieciństwa – piękna pielęgniarka Frey (Alice Braga) i jej kilkuletnia córka Matilda (Emma Tremblay), chora na białaczkę. Podobnie jak w poprzednim dziele Blomkampa, i tutaj mamy do czynienia z charakterystycznym dla kina akcji motywem ścigania się z czasem, co dodatkowo buduje dramatyzm historii. Bohater Dystryktu 9 kolaborował z kosmitami, by powstrzymać postępujące zakażenie organizmu. Tutaj – zamiast sprzymierzania się z przybyszami z kosmosu – staniemy się świadkami rebelii, wymierzonej przeciwko broniącym swojego ekskluzywnego miejsca we Wszechświecie: prezydentowi Patelowi (Faran Tahir) i apodyktycznej sekretarz Jessice Delacourt (przekonująca kreacja Jodie Foster). Linie podziału między dwoma światami są wyraźnie poprowadzone od samego początku. Proste opozycje, wspierane przesadnym kontrastowaniem, budują cały świat przedstawiony, w którym wszystko jest albo czarne, albo białe. Sterylnie czyste, przestronne przestrzenie Elizjum zostają zestawione z klaustrofobicznymi wnętrzami, w których żyją Ziemianie. Mieszkańcy stacji kosmicznej leniwie spędzają czas, ko-
rzystając z uciech życia, podczas gdy ci drudzy każdego dnia walczą o przetrwanie. Na tym tle nieco lepiej wypadają główni bohaterowie, zwłaszcza przechodzący pewną metamorfozę, bo dojrzewający do bycia wybawicielem, Max oraz władcza sekretarz Jessica Delacourt. Spotkanie z Elizjum może wywołać mieszane uczucia. Technicznie nie bardzo jest się do czego przyczepić – strona wizualna filmu, który kosztował 115 milionów dolarów, może się podobać, choć co wrażliwszych odrzuci pewnie ilość przemocy, z czasem stającej się głównym bohaterem obrazu. Drobiazgowo zaprojektowana przez Philipa Ivey’a scenografia bez wątpienia stanowi jedną z największych zalet Elizjum. Zdaje się jednak, że na tym pozytywy się kończą. Jedna z największych wad to nieuwzględnienie w scenariuszu zasadniczych kwestii: przyczyn podziału świata na dwa bieguny oraz motywacji bohaterów. Po pewnym czasie męczyć zaczynają także liczne retrospekcje i sentymentalne wstawki, które nadają dziełu melodramatyczny wymiar (poczynając od tkliwego prologu aż do bajki o hipopotamie i surykatce) oraz nadmierne uproszczenia, odbierające efekt zaskoczenia. Zdarza się nam czasem usłyszeć, że coś jest „w sam raz na jeden raz”. I choć zasadniczo nie lubię etykietek, wydaje mi się, że w przypadku Elizjum śmiało i bez wyrzutów sumienia można przypiąć taką łatę – pasuje jak ulał. Zwroty akcji i dynamicznie prowadzona narracja z pewnością nie pozwolą widzowi zasnąć w fotelu, może nawet zrekompensują utratę wydanych na bilet pieniędzy.
Tytuł Blue Jasmine Reżyseria Woody Allen Dystrybutor Kino Świat Rok 2013
Recenzuje Arkady Barszcz
Raj utracony
W
oody Allen zdążył przyzwyczaić publiczność do lekkich i inteligentnych komedii. Blue Jasmine posiada zdecydowanie poważniejszy ton niż jego poprzednie filmy, których akcja rozgrywała się w znanych europejskich miastach. Tym razem nowojorski twórca powraca na amerykańską ziemię, jednak nie do swojego ukochanego Nowego Jorku, ale do San Francisco. Tytułowa Jasmine jest przedstawicielką wyższych sfer. Poznajemy ją podczas lotu do miasta, gdzie mieszka jej uboga siostra Ginger, która wychowuje dwójkę dzieci jako świeżo upieczona rozwódka. Jasmine jest w depresji, ponieważ jej świat niespodziewanie legł w gruzach. Pragnie rozpocząć nowe życie i odnowić kontakt z dotychczas pogardzaną siostrą. Wprowadza się do niej i wchodzi w jej życie osobiste. Chili, wybuchowy narzeczony Ginger, nie jest z tego zadowolony. Opis fabuły nie bez przyczyny kojarzy się ze sztuką Tennessee Williamsa Tramwaj zwany pożądaniem. Film Allena można uznać za luźną adaptację tego dzieła. Warto więc przed seansem Blue Jasmine obejrzeć rewelacyjną ekranizację sztuki Williamsa z 1951 roku w reżyserii Elii Kazana z Marlonem Brando i Vivien Leigh w rolach głównych. Allen nie zrealizował typowego bergmanowskiego dramatu psychologicznego, tak jak to uczynił we Wnętrzach i Innej kobiecie. W tych filmach nie było żadnych komediowych wstawek. Inaczej jest w jego najnowszym dziele, które posiada kilka zabawnych momentów.
Można je zaobserwować, kiedy na ekranie pojawiają się synowie Ginger. Te sceny pomagają widzowi odetchnąć i na chwilę zdystansować się od filmowych wydarzeń. W filmie doskonale został uchwycony kontrast między dwoma siostrami. Allen fenomenalnie ukazał ich wzajemne relacje. Jasmine zawsze czuła niechęć do egzystencji, jaką prowadzi jej siostra. Ciągle żyje przeszłością. Nie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości, gdzie zmuszona jest funkcjonować na takim samym poziomie co Ginger. Broni się przed tą degradacją, poszukując drogi prowadzącej do wyższych sfer. Na każdym kroku krytykuje swoją siostrę. Wypomina jej związki z niewłaściwymi facetami, tymi „z dolnej półki”. Ginger próbuje nie brać sobie tego wszystko do serca. Stara się pomóc Jasmine w jej trudnym okresie i próbuje ukazać jasne strony skromnego życia. Mimo tych różnic, udaje im się stworzyć jakąś nić porozumienia. Ich wzajemne oddziaływanie powoduje czasem zabawne oraz nieoczekiwane konsekwencje. Największym plusem filmu jest genialna i hipnotyzująca rola Cate Blanchett. Jasmine jest psychicznie niestabilna, zażywa tabletki, które nie pomagają jej utrzymać potrzebnej równowagi, przez co staje się trudna w kontaktach z bliskimi i z otoczeniem. Ciągle kłóci się i narzeka na swoją sytuację. Blanchett wykorzystała wszystkie dostępne możliwości, jakimi dysponuje aktor, aby wiarygodnie pokazać charakter i emocje Jasmine. Także Sally Hawkins zagrała swoją postać w dość energiczny sposób. Ginger bardzo przypomina jej rolę Poppy z Happy-Go-Lucky Mike’a Leigh’a. Akceptuje ona swoją niezbyt wyrafinowaną
codzienność. Posiada prostą receptę na życie, która daje jej satysfakcję. W przeciwieństwie do Jasmine, cieszy się z tego, co ma. Alec Baldwin gra Hala, męża głównej bohaterki. Jego aktorstwo jest bardzo proste i oszczędne. Jasmine widzi w nim wymarzonego partnera, współczesnego księcia z bajki. Z kolei Bobby Cannavale bardzo dobrze wcielił się w narzeczonego Ginger. Jego rola jest zamierzoną parodią postaci Stanleya Kowalskiego, którego w filmie Kazana zagrał Marlon Brando. Świetny epizod zanotował również Michael Stuhlbarg. Zagrał nieśmiałego dentystę, dobierającego się do Jasmine. U Allena zawsze już na pierwszy rzut oka wyróżnia się scenariusz. W Blue Jasmine jest on niezwykle dopieszczony. Znalazło się w nim wiele retrospekcji, które pojawiają się w odpowiednich miejscach i dodatkowo nakreślają dramaturgię. W dialogach brakuje słynnego intelektualnego humoru Allena, ale nie jest to minus. Kwestie są bliższe codziennej konwersacji, co sprawia, że film staje się bardziej wiarogodny. Amerykański twórca jest wierny swojemu stylowi reżyserskiemu. W jego najnowszym filmie nie ma płynnej jazdy kamery, nietypowych kadrów czy dynamicznego montażu. Jest za to statyczny i piękny obraz, który doskonale uchwytuje tragizm głównej bohaterki oraz realizm wykreowanej przez Allena rzeczywistości. Blue Jasmine jest współczesną antybaśnią o ludziach poszukujących szczęścia. Jedni odnajdują je w codziennych sytuacjach i skromnej egzystencji. Inni dostrzegają je w luksusowym i prestiżowym życiu.
47
Tytuł Hesitation Marks Wykonawca Nine Inch Nails Producent Trent Reznor, Atticus Ross, Alan Moulder Rok 2013
Recenzuje Wojciech Szczerek
Halo 28
P
rzez lata Trent Reznor zmienił swoje oblicze tak bardzo, że czasem trudno utożsamiać go z jego dokonaniami z czasów, kiedy jako keyboardzista kilku nieznanych kapel dał upust swoim indywidualnym ambicjom, samemu nagrywając Pretty Hate Machine, debiutancką płytę projektu Nine Inch Nails, nadając pojęciu industrial rocka nowego sensu. Przez lata udanej kariery przeżył załamanie nerwowe, definitywny odwyk, wspólnie z Atticusem Rossem napisał oscarową muzykę do Social Network, zdobył Nagrodę Grammy i Złoty Glob (za muzykę do filmu Dziewczyna z Tatuażem), a w końcu wziął ślub i doczekał się dwójki dzieci. Wszystko to coraz bardziej odsuwało go od zawieszonego na lata NIN. Jednak po pięciu latach przerwy artysta niespodziewanie ogłosił, że na ukończeniu jest nowy album, a w planach koncerty. Spotkało się to ze sporym odzewem mediów i fanów, bo choć to, co oferował w zamian, było dobre, odkrywcze i tylko udowadniało jego wszechstronność, nie mogło się równać z jego oryginalną domeną. Każdy w gruncie rzeczy wiedział, że Oscar oznaczał sukces rockmena na obcej ziemi zwanej „muzyką filmową”, a nie początek kariery Trenta-kompozytora filmowego. Come back NIN uczynił tym bardziej interesującym, że postanowił nowym albumem odnieść się do swojej chyba najlepszej płyty, The Downward Spiral. Nawiązanie to jest głównie sentymentalne (grafiki do nowego albumu i singli w bliźniaczym stylu wykonał ten sam plastyk), ale i tematyczne. Podobnie do TDS, concept-albumu kończącego Fot. Materiały prasowe
się samounicestwieniem podmiotu lirycznego, nazwa Hesitation Marks nawiązuje do „hesitation wounds”, czyli ran czynionych w celu przetestowania ostrza noża przed aktem samobójstwa lub samookaleczenia. Po krótkim zwrocie ku polityce na Year Zero, Trent wraca do swojej obsesji, jaką jest kwestia sensu życia i wszelakie skomplikowane relacje międzyludzkie, jednak wrażenia w trakcie słuchania nowej płyty nie są tak intensywne jak przy TDS. W końcu jest stylistycznie zupełnie do niego niepodobny, bo po dwudziestu latach byłoby to nie tylko trudne, ale i zupełnie niepotrzebne. Hesitation Marks okazuje się dziełem ambitnym i kontynuującym wypracowane przez lata ewolucyjne zmiany oryginalnego stylu zespołu. Znajdziemy tu sporo elektroniki, może nawet więcej niż na The Slip, ale główne miejsce zajmują gitary we wszystkich postaciach. Bardzo znajomo zabrzmią również charakterystyczne, „surowe”, częściowo samplowe beaty obecne na The Slip i Year Zero. Przykuwają one uwagę swoim eksperymentalnym, jakby celowym niezgraniem. Po raz pierwszy od epizodycznie dyskotekowego The Hand That Feeds i We’re in This Together, na Hesitation Marks znajdziemy kawałki o singlowym potencjale. Wydany pilotażowo Came Back Haunted (z niedającym spokojnie zasnąć teledyskiem w reżyserii Davida Lyncha) trudno wpisać w rytm całego krążka. Podobnie jest z Everything, który wywołał małą falę krytyki. Trent napisał piosenkę, w której w końcu nie wieje melancholią i samoumartwieniem. Tekst dający nadzieję na światełko w tunelu („I am whole / I believe
/ I am whole / I am free / I am whole / I can see / Always here / Finally”) zaśpiewany jest tu w lekkim rockowym aranżu. Cały kawałek jednak pozostaje bardzo „reznorowski”, bo po powtarzającej się lekkiej części głównej niespokojny refren sprowadza nas na ziemię. Utwór jest dość nierówny, nietypowy i stylistycznie zaskakujący, co albumowi przysporzyło jeszcze większego zainteresowania. Na Hesitation Marks Trent pozostaje Trentem – jest tu emocjonalny, niemal egzaltowany sposób śpiewu, są proste motywy muzyczne, często zwielokrotniane, dające słuchaczowi łatwo wpaść w lekki trans, ale przez to czyniące warstwę muzyczną na tyle przezroczystą, że łatwiej jest przysłuchać się tekstom. To w zasadzie znak towarowy Nine Inch Nails. Muzyka Reznora ewoluuje i mimo że nie ma tutaj rewolucji, album jest świeży. Słucha się go łatwiej niż niektórych płyt zespołu, na których ładunek emocjonalny na tyle przytłaczał, że trzeba było mieć ciężkie nerwy, żeby całość wytrzymać bez celowego pocięcia się najbliżej znajdującym się w danym momencie ostrym przedmiotem. Nie było tak oczywiście ze wszystkimi, bo mocno rockowy Broken oraz zaplanowany z rozmachem The Fragile również „połykało się” w całości. Hesitation Marks to właśnie taka płyta: niby wiele z tego w jakiejś formie już słyszeliśmy, ale album jest naturalną kontynuacją poprzedników. Może największy wpływ na to miała zmiana podejścia Trenta do jego kariery i życia w ogóle – bez szkody dla ostatecznego artystycznego rezultatu, jakim jest Hesitation Marks.
Tytuł IV Reżyseria Blackfield Dystrybutor KScope Rok 2013
Recenzuje Aleksander Jastrzębski
Do czterech razy sztuka
K
toś kiedyś powiedział, że muzyka jako jedna ze sztuk pięknych powinna przy pomocy dźwięków wpływać na nasze emocje. Najnowsza płyta zespołu Blackfield o zwięzłym tytule IV, spełnia to założenie wzorowo. Już dawno żaden album nie wywołał we mnie tak skrajnych emocji. Czy taki efekt jest dobry, czy zły jest już kwestią dyskusyjną i chyba będzie najlepiej, jeśli każdy rozstrzygnie ją sam. Jak sugeruje tytuł, jest to czwarte wydawnictwo duetu Steven Wilson–Aviv Geffen, różniące się pod kilkoma względami od poprzednich. Przede wszystkim chodzi o rolę Wilsona w procesie twórczym, na IV jeszcze mniejszą niż na ostatnim krążku Welcome to My DNA. Muzyk, kompozytor i producent, znany chociażby z projektu Porcupine Tree, tym razem jest bardziej konsultantem i pomocnikiem Geffena. Brał udział między innymi przy tworzeniu partii gitarowych, aranżacji chórków oraz zmiksował całą płytę. Artysta podkreśla w wywiadach, że to zabieg całkowicie świadomy, ponieważ w tym momencie chce się skupić na twórczości solowej, co zresztą wyszło mu na dobre. Dowodem jest fenomenalna płyta The Raven That Refused to Sing (And Other Stories) z tego roku. Jednak nie jestem do końca pewien, czy ta zmiana okazała się równie korzystna dla zespołu. Kolejną nowością są gościnne występy innych wokalistów w kilku utworach. Większym zmianom nie uległa natomiast ogólna stylistyka, w której utrzymane są utwory, choć z klasyfikacją gatunkową nie
jest łatwo. O zespole generalnie mówi się, że wykonuje muzykę progresywną, ale nastawioną raczej na piosenki niż na monumentalne kompozycje z kilkuminutowymi partiami solowymi. Usłyszymy też sporo naleciałości z popu, które już na poprzednim albumie zaczęły śmielej sygnalizować swoją obecność. Najnowsze wydawnictwo podąża tą samą ścieżką i znaczna część utworów ma charakter wyraźnie popowy. Wynika to zapewne z tego, że kompozytorem i producentem wszystkich piosenek jest Aviv Geffen. Pierwsze, co rzuca się w uszy po włączeniu płyty, to bardzo dobra produkcja utworów, za którą Geffenowi należą się ukłony. Wrażenie potęguje miks doświadczonego Wilsona, który sprawia, że za wprowadzenie takich dźwięków do narządu słuchu młoteczek, kowadełko i strzemiączko z wdzięczności postawiłyby nam drinka, gdyby to było możliwe. Brzmienie całości to bez wątpienia jedna z największych zalet wydawnictwa. Podobnie jest w wypadku strony kompozycyjnej, bo choć struktura utworów jest prosta, to aranżacje – bogate. Na szczególną pochwałę zasługują partie smyczków i świetnie rozpisane chórki. Warto też dodać, że całość jest bardzo melodyjna. Zdarzają się też miłe niespodzianki, jak na przykład trąbka pojawiająca się nagle w Springtime w zaledwie kilkusekundowym motywie, czy też harfa, odgrywająca główną rolę w The Only Fool is Me. Utwory są zróżnicowane nie tylko brzmieniowo, ale i stylistycznie. Znajdą się takie kompozycje jak Pills, przypominające dawniejsze dokonania Blackfield, lecz trafią się też takie jak After
the Rain z całkowicie elektroniczną perkusją i warstwą tekstową ograniczoną do dwóch zapętlonych wersów. Dodatkowo w trzech utworach usłyszymy gości: we wspomnianym wcześniej utworze z harfą śpiewa Jonathan Donahue z Mercury Rev, w Firefly swego głosu użycza Brett Anderson z Suede, a w X-Ray usłyszymy Vincenta Cavanagh z Anathemy. Taką różnorodność można potraktować jako wadę, argumentując to brakiem spójności płyty i chaosem, aczkolwiek można również uznać ją za zaletę, chroniącą słuchacza przed nudą. Tylko jak tu się znudzić, skoro płyta trwa 31 minut i jedynie 5 z 11 utworów przekracza 3 minuty? Najkrótszą kompozycją jest wymieniana wcześniej „(po)deszczowa piosenka”, rozbrzmiewająca zaledwie przez 1:26. Wraz z wysoką ceną, którą trudno usprawiedliwić nawet ładnym wydaniem (w niektórych sklepach ponad 50 zł za edycję podstawową), czas trwania współtworzy niechlubny duet największych wad wydawnictwa. A szkoda, bo z wyjątkiem nudnawego, według mnie, Faking, utwory są naprawdę dobre. Słucha się ich lekko i przyjemnie, wręcz niezobowiązująco, lecz trudno się nimi nacieszyć. Na upartego również w tym można dostrzec zaletę: płyta zachęca do kolejnych odsłuchań. W tej sprawie werdykt powinien ponownie ogłosić gust. Jednak z całą pewnością nie można powiedzieć, że IV jest płytą złą, jakkolwiek nie jest też pozycją obowiązkową. Ale jeśli nie przeszkadza nam mniejszy udział Wilsona, lubimy ambitniejszy pop i nie cierpimy na niedobór gotówki, warto nań „rzucić uchem”. W innym wypadku lepiej się zastanowić.
49
Dorożka, a na niej Mys
B
łąkając się, bez żadnego z góry określonego celu, po korytarzach Pałacu Kultury i Nauki, podczas ubiegłorocznych Warszawskich Targów Książki, zupełnie przypadkiem zawędrowałem do sali Mickiewicza, w której odbywało się Forum Nowych Technologii. Wszelkiej maści informatycy, wydawcy i przedstawiciele, tak zwanych nowych mediów opisywali słuchaczom dobrodziejstwa, jakie oferują książki elektroniczne. Prelegenci wychwalali ich niską cenę, możliwość umieszczenia w niewielkim urządzeniu biblioteki liczącej sobie tysiące pozycji, szansę na kupowanie lektur bez wychodzenia z domu - za pomocą kilku ruchów dłoni. Mówili o tym, że technologia pozwala, by nowoczesne czytniki, oparte na wynalazku niejakiego e-papieru, nie męczyły oczu, by mogły naśladować odgłos przewracanych kartek, a nawet ich zapach. Ba! Twierdzili, że czytelnik sam będzie mógł dobierać i, zależnie od własnych zachcianek, zmieniać czcionkę oraz wygląd czytanego tekstu, stając się niejako sam sobie wydawcą, zecerem, typografem. Wszyscy przemawiający zapowiadali nieuniknioną rewolucję formy książki, wieszczyli tryumfalny marsz e-booków, które lada dzień wyprą z rynku kodeksy tak, jak te przed wiekami wyparły zwoje, przepowiadali wreszcie początek nowego, wspaniałego świata. Nowego wspaniałego świata… Jest tylko jedna niewielka przeszkoda, szaniec, który niebawem zostanie zdobyty – twierdzili – staroświeckie myślenie o książce jako pliku zszytych i obłożonych kartek. To właśnie ono sprawia, że ciąIlustr. Wojciech Świerdzewski
Paweł Bernacki gle patrzymy na to, co nowe, przez pryzmat starego i na wzór owego starego chcemy budować nowe. Jesteśmy jak wydawcy inkunabułów, którzy tworząc pierwsze drukowane księgi wzorowali się na rękopisach i potrzebowali przeszło pół wieku, by wyzwolić się spod ich wpływu albo jak wynalazcy samochodu, którzy konstruowali jego wczesne modele na kształt starej, dobrej dorożki. Mówiąc krótko – jedziemy na wozie, ale wystarczy zmienić nasze myślenie, żeby przesiąść się na odrzutowce i statki kosmiczne, a za ich pomocą skolonizować wszechświat. Przyszłość książki czeka z otwartymi rękoma. Rzecz w tym, że ja – mając w pamięci, jak kończyły się wszelkie próby zbudowania nowych, wspaniałych światów – wolę pozostać na dorożce. Tak, tak – na starym, zaprzężonym w konia wozie. Choćby dlatego, że poza tekstem samym w sobie, liczy się dla mnie jego fizyczna obudowa – oprawa, czcionka, papier, rozplanowanie przestrzeni, litery, ale także niezadrukowane połacie kartki. Po prostu wszystko to, co tworzy książkę taką, jaką znałem od zawsze i z jaką dorastałem. Tę, której właśnie ze względu na swój aspekt materialny udało się być podstawowym nośnikiem treści przez przeszło pół tysiąca lat. I to właśnie, jak słusznie zauważył Umberto Eco, stanowi o jej wyjątkowości. Ot prosty przykład – nikt dziś nie jest już w stanie odtworzyć danych z dyskietki, którą wynaleziono przecież ledwo dwie dekady temu. Coraz trudniej odczytać informacje z płyty CD, za kilka lat ten sam los spotka pewnie nośnik DVD… Wyobraźmy sobie coś, co przecież wcale nie jest zupełnie nierealne: ogromną, ogólnoświatową awarię prądu. Wszelkie nasze elektroniczne biblioteki, e-booki, najnowocześniejsze czytniki, wszystkie odrzutowce i statki kosmiczne, za przeproszeniem, szlag trafi. Zapisane na twardych dyskach dane będą kompletnie nie do od-
Eseje
szy i ludzie czytania, najnowsze nośniki treści staną się niczym, parafrazując Emila Ciorana, dziwka w świecie bez trotuarów. Nie będzie już dla nich miejsca. Z nadziei na nowy, wspaniały świat przemienią się w bezużyteczne relikty marzeń swych twórców. Wyrzut, przypominający o naszej pysze. A kodeks i dorożka przetrwają i znowu staną się podstawowymi narzędziami komunikacji, czy to literackiej, czy przestrzennej. Wysilmy jednak nasze umysły i posuńmy się o krok dalej. Wyobraźmy sobie, że prądu zaczyna brakować w świecie podobnym do tego wykreowanego przez Raya Bradbury’ego w jego słynnych 451°Fahrenheita – rzeczywistości niemal wyzutej z książek. Co wtedy? Co stanie się, kiedy technologia zawiedzie, a z większości kodeksów zostaną już tylko popioły? Dojdzie do katastrofy większej i dotkliwszej w skutkach niż pożar jakiejkolwiek biblioteki, choćby tak wspaniałej i bogatej, jak ta z Imienia Róży Eco – przepadnie ogrom wiedzy ludzkości. Niemal wszystko poza tym, co zachowało się w głowach śmiertelników. Zdaje się, że właśnie z tego powodu Bradbury tworzy instytucje wyjątkową – żywy księgozbiór. Ludzi, którzy ucząc się na pamięć tekstu wybranych lektur de facto stają się wyuczonymi tytułami. Pomijając kwestie związane z przekłamaniami, do jakich mogłoby dojść przy tego typu praktykach, myśl wydaje się niezwykle interesująca. Zespolić się z książką, stać się nośnikiem arcydzieła, dzieła lub choćby podrzędnego powieścidła. W każdym razie ocalić coś od zapomnienia. I tutaj rodzi się fundamentalne pytanie – co? Jaki tytuł wywieźć na tej jednej dorożce, która przetrwała zagładę kosmicznych krążowników? Kierować się kanonem ogólnym, własnymi sympatiami, a może zamknąć oczy i pozwolić zadecydować ślepemu losowi? Tego nie jestem pewien. Wiem jednak, że gdyby
zaistniała taka konieczność i musiałbym przeobrazić się w książkę, współtworzyć żywą bibliotekę, chciałbym zostać nie tylko nośnikiem tekstu. Marzyłoby mi się, żeby upodobnić się również do jego fizycznej strony, jakiegoś konkretnego wydania, a najlepiej egzemplarza. Zachować na sobie ślady kawy czy koniaku wylewanych przy czytaniu, odciski brudnych palców, okruszki i popiół, zalegające gdzieś między pożółkłymi kartkami. Przenieść w przyszłość ślady osób, które by mnie użytkowały, których w jakiś – mniejszy lub większy – sposób bym poruszał: irytował, cieszył, denerwował, wprawiał w zamyślenie. Wierzę, że takie przeobrażenie byłoby możliwe. Stan zapamiętanej książki mógłby się przecież objawiać w fizyczności – bliznach, poplamionym ubraniu, znamionach na skórze. Zapisane na papierze ślady czyichś wypadków, zostałyby odwzorowane na ciele i w stroju. I tak oto nową, bogato wydaną książkę, pachnącą jeszcze farbą drukarską, reprezentowałaby piękna kobieta, z dobrego domu, o uroczym uśmiechu, odziana w modną sukienkę do kolana i ciesząca powonienie delikatną wonią lilii. Tudzież przystojny młodzieniec o białych zębach, w dobrze skrojonym garniturze, na którego widok mniej śmiałe dziewczyny spuszczają wzrok, czując jak pąsowieją im policzki. Stare zaś, podarte i poplamione kodeksy zostałyby utrwalone na ciałach pomarszczonych i doświadczonych. Okraszałyby je niemodne stroje z mediolańskich wybiegów, a wystrzępione łachmany wydzielałyby nieprzyjemny, myszowaty zapach stęchlizny. I, jako się rzekło, gdyby dane mi było wybierać, zdecydowałbym się na drugą z tych możliwości – na brzydotę. Jak pisał niegdyś Grochowiak, to ona, ta biedna konstrukcja człowieczego lęku, jest bliżej krwiobiegu. Forma więc jest, pozostaje jeszcze tytuł, treść. Jaką lekturę w siebie wlać, czyje słowa ocalić? Po prostu, na której półce w owej żywej bibliotece się znaleźć? Śpiewał przed laty Krzysztof Daukszewicz, zwracając się do św. Piotra: Więc jeśli jesteś równy gość/ to chciałbym w niebie leżeć/ tam gdzie poeci z ojcem mym/ mieszkają na kwaterze. Cóż ja prosiłbym raczej o prozaików i to jednej konkretnej generacji – Amerykanów drugiej połowy XX wieku. Chciałbym znaleźć się pomiędzy Hemingwayem, Faulknerem, Fitzgeraldem. Zalegać wśród Komu bije dzwon, Dzikich palm, Wielkiego Gatsby’ego. Nie utożsamiłbym się jednak z żadną z tych z książek, z żadnym z autorów. Skusiłaby mnie bowiem krótka powieść innego genialnego pisarza – Johna Steinbecka – Myszy i ludzie, która skryłaby się zapewne gdzieś pomiędzy opasłymi, skądinąd świetnymi, Gronami gniewu i Na wschód od Edenu. Obie są niezwykle epickie, pełne symbolicznych scen, napisane czystą, porywającą prozą, po prostu wielkie. Mimo to bliżej mi do krótkiej, około stustronicowej, opowieści o dwóch mężczyznach na drodze – George’u i Lennym. Nie znajdzie, co prawda, w tym wypadku zastosowania maksyma Czesława Miłosza, jakoby jedna dobra strofa ważyła więcej od ciężaru wielu pracowitych stronic, co jednak nie zmienia faktu, że w tej niewielkiej książeczce jest coś niezwykle ważkiego. Nie przeważy ona może Gron Gniewu, nie będzie cięższa od Wściekłości i wrzasku, lecz niewątpliwie, mimo znacznie mniejszej objętości, nie zginie pod ich ciężarem. Choć ze wszystkich stron naciskać na nią będą arcydzieła nie tylko amerykańskiej, ale i światowej literatury, zawsze gdzieś pomiędzy tymi opasłymi tomiszczami zauważymy niewielką szparę, a ze szczeliny tej wyzierać będzie grzbiet okładki i wypisany na nim czarnym flamastrem, tuż pod sygnaturą, tytuł Myszy i ludzie. To właśnie tę książkę chciałbym ocalić. Wywieźć na swojej dorożce z płonącej biblioteki, nauczyć się jej na pamięć i w końcu zająć jej miejsce na półce żywego księgozbioru. Choćby i z prawa, i z lewa naciskać mnie mieli wyrośnięci i nieco otyli koledzy po fachu w twardych oprawach.
51
Eseje
Zresztą byłbym wtedy, w pewnym sensie, jak dwaj główni bohaterowie wybranej powieści – Lenny i George – otoczeni zewsząd nieznośnymi realiami amerykańskiego południa z czasów wielkiego kryzysu. Pierwszy z nich jest poczciwym gigantem o iście piekielnej sile i umyśle dziecka, drugi zaś sprytnym, zaradnym gościem, który się nim opiekuje. Obaj przemierzają spalone słońcem gościńce w poszukiwaniu kogoś, kto w zamian za ciężką pracę da im dach nad głową, strawę i kilka gorszy. Przez Lenny’ego nigdzie nie są w stanie zagrzać miejsca na dłużej. Wielki przygłup a to niechcący zadusi ulubionego psa dziedzica, a to nieświadomie wystraszy córkę właściciela, a to popełni inną głupotę, przez co skaże siebie i George’a na kolejną tułaczkę. Owa spirala beznadziejnych wypadków trwa od lat. Obu przyjaciół przy życiu trzyma tylko jedno – marzenie o własnej farmie, na której hodować będą białe, puszyste króliki, i która pozwoli im się utrzymać. Pragnienie to rozpada się jednak w gruzy po jednym w wybryków Lenny’ego. Olbrzym, nie zdając sobie sprawy z własnej siły, w zasadzie zupełnie nie rozumiejąc tego, co dzieje się wkoło niego, przypadkiem zabija droczącą się z nim kobietę. Tragiczny wypadek uświadamia George’owi, że to koniec, że tym razem nic nie rozejdzie się po kościach. Pomaga mu także zrozumieć, że szczere i piękne w swej prostocie marzenie o farmie było tylko mrzonką, która nigdy, ale to nigdy, nie miała najmniejszych szans na realizację. On i Lenny byli tylko ludźmi gościńca, banitami, mężczyznami na drodze. Niczym nie różnili się od Janka Muzykanta, Jasia, co nie doczekał, czy rodziny Maheu z głośnego Germinala Emila Zoli. Ich los był z góry zapisany, a skostniałe społeczeństwo bynajmniej nie miało ochoty pozwolić im na jakiekolwiek zmiany na lepsze. George w końcu to zrozumiał. Pojął jednak również, że wiedza ta nigdy nie będzie dana jego upośledzonemu towarzyszowi. Spotyka się więc z nim raz jeszcze, opowiada piękną historię o farmie, białych królikach, spokojnym życiu. W trakcie przystawia do głowy Lenny’ego pistolet i zostawiając go z piękną wizją przed oczyma pociąga za spust. Niedługo potem kończy się smutna opowieść Steinbecka o myszach i ludziach, którzy nie byli w stanie ich zaakceptować, traktowali jak brud zalegający na obrazie nowego, wspaniałego świata, a w najlepszym razie tanią siłę roboczą. To owe skostniałe społeczne relacje, postawa czystych z cytowanego już wiersza Grochowiaka, na których nie szczekają psy, choć ci nie są ani święci ani cisi, doprowadziła dobrego człowieka do morderstwa. W tym wypadku było ono jednak raczej aktem łaski, niż czynem zbrodniczym. Uwolniło poczciwego Lenny’ego od ciągłej tułaczki i szykan. Pozwoliło mu zamieszkać w obrazie, jaki tuż przed śmiercią roztoczył przed nim George – pośród białych puszystych królików na ich własnej farmie. I właśnie dlatego Steinbeck, właśnie dlatego Myszy i ludzie – bo oprócz swojej symboliki i paraboliczności są niezwykle zaangażowani. Bo mówią językiem czystym i uniwersalnym o sprawach codziennych, idealnie wręcz zwyczajnych. Bo są cały czas aktualne i aktualne będą. Bo znajduję ich odbicie w analizach współczesnych socjologów. Bo wreszcie nie odleciały jak Ikar ku słońcu, by gmerać w imponderabiliach, lecz pozostały blisko ziemi: przy orającym chłopie, przy rybaku i zamyślonym pasterzu. To oni są na pierwszym planie. To Lenny i George i ich los stają się najważniejsze, choć w powszechnym mniemaniu są tylko myszami, które można rozdeptać, jeśli się chce, a już na pewno nie powinno się pomagać im znaleźć własnej nory, gdzie mogłyby przetrwać. Zygmunt Bauman wylicza w jednej ze swoich najnowszych książek, że: osoby osiągające według oficjalnych brytyjskich statystyk najIlustr. Wojciech Świerdzewski
niższe dochody mają czterokrotnie mniejsze szanse na to, że doczekają w ogóle emerytury, od osób, które lokują się na szczycie owych statystyk. Średnia długość życia w najbiedniejszej dzielnicy Glasgow, Claton, jest o 28 lat niższa niż ta sama średnia w najbogatszej dzielnicy Glasgow ,Lenzie, albo w zamożnych dzielnicach Londynu: Kensington lub Chelsea1. Dwie stronice dalej polski socjolog zauważa: istnieje jednak jeszcze jeden rodzaj zniszczeń, które pozostawia po sobie wzrost nierówności społecznych: to spustoszenie moralne, etyczna ślepota i brak wrażliwości, przywyknięcie do widoku ludzkiego cierpienia i krzywd wyrządzanych codziennie przez ludzi innym ludziom – stopniowa lecz nieustanna, sukcesywna i do tego stopnia ukradkowa, że aż niedostrzegalna erozja wartości, które nadają życiu sens, umożliwiają wspólne działanie i pozwalają czerpać z niego radość2. Zdaje się, że swoją przypowieścią Steinbeck przeciwstawia się takiemu – chyba wiecznie współczesnemu – spojrzeniu na świat. I ja właśnie ten bunt chciałbym powieźć w przyszłość na swojej rozklekotanej dorożce naiwnie wierząc, że powstały tym razem nowy, wspaniały świat będzie naprawdę nowym, wspaniałym światem, bez podziałów na myszy i ludzi. Rzeczywistością, w której Janko Muzykant gra pięknie na swoich skrzypkach i dożywa sędziwej starości, Jaś jednak doczeka, a Lenny i George będą mieli swoje pełne królików ranczo. Pozostając wiernym temu pragnieniu, chciałbym więc przeobrazić się w pożółkły i zszargany, pełen plam po kawie i naniesionych ołówkiem notatek egzemplarz Myszy i ludzi, zalegający w zapomnianej części biblioteki gdzieś pomiędzy innymi niewygodnymi książkami. Tam na pewno odwiedzałoby mnie dużo małych, piszczących gryzoni. Odgłos skrobania ich pazurzastych łapek i tak nie dobiegłby do witryn pełnych modnych i tak czystych tomów, że strach wziąć je do ręki.
1 2
Z. Bauman, 44 listy ze świata płynnej nowoczesności, przekład Tomasz Kunz, Kraków 2011, s. 145. Tamże, s. 147.
Eseje
P Kobieta
melodramatu
a kobieta kina grozy Adam Cybulski
ierwsze filmowe projekty w Kraju Wschodzącego Słońca często były opowieściami o duchach. Późniejsze szczytowe osiągnięcia japońskiego kina stanowiły luźne adaptacje rodzimych legend i opowieści grozy. Kluczową dla tamtejszej kinematografii, jak i całego kontekstu kulturowego, jest figura kobiety. W wielu filmach lat 50. i 60. stawała się ona ofiarą lekkomyślności męża. Jego chciwości i niepowodzeń – niechlubnych atrybutów, które były zapewne odbiciem powojennej traumy Japonii. Jednym z naczelnych rzeczników pospolitej kobiety w kinie japońskim pozostaje Kenji Mizoguchi. Już w latach 30. był reżyserem zaangażowanym w topos niesprawiedliwości społecznej oraz w walkę z przeżytkami feudalizmu. W 1936 roku stworzył Siostry z Gion oraz Elegię Naniwy będące estetycznym odejściem od sentymentalnego romantyzmu na rzecz sztywnego realizmu i odzwierciedlania ideologii feministycznych. W latach 40. powrócił do tonu melodramatycznego, jednak nie porzucił zainteresowania figurą cierpiącej słabej płci w systemie patriarchalnym. Mizoguchi na długie lata pozostał apologetą prostej kobiety. Obrazem celnie oddającym leitmotiv Japończyka były Opowieści księżycowe (1953). Historia, inspirowana opowiadaniami ze zbioru Po deszczu przy księżycu Akinariego Uedy, ma miejsce w XVI-wiecznej wiosce w czasie brutalnych wojen domowych. Marzący o bogactwie i awansie społecznym Genjurô trudni się wypalaniem glinianych naczyń. Po kolejnym ataku wojsk postanawia uciec z rodziną do miasta – to właśnie w nim autor upatruje przyczyn kryzysu tradycyjnych wartości. W obliczu niebezpieczeństwa garncarz odsyła żonę i synka do domu, pozostając w towarzystwie szwagra, Tôbeia i jego żony, Ohamy. Mężczyźni udają się ze swymi wyrobami na miejski targ, gdzie obaj ulegają wielkim pokusom. Genjurô zostaje odurzony urokiem księżniczki, Tôbei natomiast podąża za pragnieniem zdobycia pozycji samuraja i wojennej sławy. Ich egotyczne aspiracje stają się przyczyną dramatycznych wydarzeń, które odcisną piętno na cnotliwej kobiecie. Można zatem założyć, że w ujęciu Mizoguchiego wieś manifestuje tradycję, miasto natomiast – zgubną pokusę. Lojalność garncarza ustępuje silnym uczuciom do nowo poznanej kobiety. Finalnie przyznaje się do tego, że jest żonaty, i postanawia wrócić do domu, w którym zastaje swą żonę, Miyagi, oraz kilkuletniego synka. Po przebudzeniu Genjurô zauważa, że w domu jest jedynie dziecko, aby po chwili dowiedzieć się, że kobieta od dawna nie żyje. Donald Richie, znawca kinematografii japońskiej, o omawianym filmie pisze: „Na Opowieści księżycowe składają się takie tematy, jak: wojna jako przyczyna wszelkich nieszczęść, ambicja jako źródło upadku człowieka, fatalizm przeznaczenia, porzucenie myśli o wszelkiej zmianie i związana z tym akceptacja własnego miejsca w świecie, wreszcie pochwała kobiecości”1. Film w swej antywojennej wypowiedzi gloryfikuje związek kobiety i mężczyzny oparty na poświęceniu, wierności i trudzie. Stawiając obok siebie płomienną miłość księżniczki Wakasy z uczuciem oddanej żony, Mizoguchi opowiada się po stronie tej drugiej. Miyagi symbolizuje bezpieczeństwo oraz wiarę w istnienie szczęścia małżeńskiego. Natomiast romans z księżniczką wiąże się z podążaniem za cielesną przyjemnością.
1
D. Richie, Distance and Beauty In the Films of Mizoguchi [w:] Ugetsu, red. K.I. McDonald, New Brunswick 1992, s. 139.
53
Eseje
Reżyser pochyla się nad losem skrzywdzonej kobiety. Nie tylko Miyagi, ale i Ohama stają się ofiarami chciwości małżonków. Ta druga, opuszczona przez Tôbeia, zostaje zgwałcona przez rozbestwionych żołnierzy. Obie żony są ucieleśnieniem tradycyjnych wartości, roztropności i oddania. Nie dążą do zmian, ponieważ to rodzina stanowi dla nich najwyższą wartość. Nie uchroni ich to ostatecznie przed tragicznym losem, który ześle na nie ambicja mężczyzny. „To nie kimono, a twoja uprzejmość mnie uszczęśliwia. Niczego więcej nie pragnę, jak mieć cię zawsze u swego boku” – pada z ust bohaterki w jednej z pierwszych scen filmu. Istotna sekwencja ataku żołnierzy na wioskę podpowiada, jakie są priorytety Genjurô, a co jest najważniejsze dla Miyagi. Mimo tego, że osada płonie, a wieśniakom grozi niebezpieczeństwo, garncarz przejmuje się jedynie zabezpieczeniem pieca i jak największej liczby swoich wyrobów. Kobieta w Opowieściach księżycowych jawi się jako porte-parole reżysera. Przez figurę żony i jej losy wypowiada się sam twórca. Kontestuje wojnę, system patriarchalny oraz reliktowy feudalizm, odrzuca postawę mężczyzny, ślepo dążącego do awansu społecznego. Podczas gdy, nazywany cesarzem japońskiego kina, Akira Kurosawa był filmowcem działającym niezwykle prężnie, stającym się w końcu ambasadorem japońskiej kultury (zeuropeizowanej i zuniwersalizowanej), Mizoguchi pozostał klasykiem zżytym z rodzimą tradycją. Nie odrzucał jednak całkowicie zmieniających się realiów. Przeciwnie, formuła melodramatyczna, będąca przez 30 lat językiem jego twórczości jest – zdaniem Krzysztofa Loski – zdolna do uchwycenia prawdy i metamorfozy społecznej: „Na pozór realizm wydaje się zaprzeczeniem konwencji melodramatycznych, Ilustr. Katarzyna Domżalska
jednak w japońskiej kinematografii doszło do swoistego zniesienia sprzeczności między tymi pojęciami. Sentymentalną fabułę przedstawiano zazwyczaj w realistyczny sposób, jako że melodramat jest gatunkiem pozwalającym uchwycić szybko zmieniającą się rzeczywistość i narodziny nowego porządku społecznego (…)”2.
MŚCIWE DUCHY JAPOŃSKIEGO HORRORU Pierwowzór opus magnum Mizoguchiego, czyli utwór Uedy, wpisuje się w literacki nurt kaidanshu. Gatunek ten cechują motywy znane z literatury grozy podszyte dydaktycznym charakterem. To właśnie dla japońskiego horroru kobieta była od zawsze postacią kanoniczną, przybierającą często kategorię onryô – ducha przybywającego z zaświatów, spragnionego zemsty. Widmo kobiety wraca pod postacią bądź ludzką (straszliwie jednak zeszpeconą), bądź też kota. Modelowym przykładem klasycznego horroru, zwanego kaidan eiga, jest Opowieść o duchu z Yotsui (1959) Nobuo Nakagawy – pierwsza ekranizacja sztuki teatralnej autorstwa Nanboku Tsuruyi. Młoda para (Iwa i Iemon) skazana jest na biedę: żyją z wyrobu papierowych parasolek, a na utrzymaniu mają nowo narodzoną pociechę. Niespodziewanie pojawia się szansa odmienienia nędznego losu, gdy mężczyzna ratuje córkę majętnego feudała przed bandytami. Uradowany ojciec gotów jest wynagrodzić odwagę młodzieńca. Na przeszkodzie zaaranżowanemu małżeństwu stoi jednak Iwa. Za namową służącego młody samuraj postanawia zabić małżonkę.
2 K. Loska, Kenji Mizoguchi i wyobraźnia melodramatyczna,
Kraków 2012, s. 55.
Eseje
grę i emfazę. Można założyć, że są to świadome zabiegi odsyłające widza do estetyki teatru kabuki. Kreacja Wakasugi jest całkowitą antytezą postaci granej przez Tanakę, której interpretacja jest zachowawcza, naturalistyczna i opanowana. Mizoguchi umiejętnie trafia w założony, wspomniany wcześniej, melodramatyczny realizm, natomiast Nakagawę bardziej interesuje gatunkowa umowność oraz odniesienia do folkloru i tradycji rodzimego teatru.
OBOWIĄZEK ZEMSTY I MORAŁ Wątek fantastyczny uwydatnia odmienność między melodramatyczną Miyagi a, przynależną do kina grozy, Iwą. W obu wypadkach fantazmat kobiety-ducha posłużył twórcom do podania moralitetów pełnych uniwersalnych treści, jednakże zarówno w wymiarze językowym, jak i samego tekstu motywy te znacząco się od siebie różnią. W Opowieści o duchu z Yotsui mamy do czynienia z klasyczną transformacją uległej żony i troskliwej matki w żądnego zemsty upiora. Skrzywdzona Iwa z chwilą śmierci staje się mściwym onryô, rujnującym życie podstępnego męża. Znajduje tu swoje zastosowanie prawo karmy, niezwykle istotne dla kultury japońskiej, w której nie istnieje Sąd Ostateczny, a rozrachunku za grzechy doczesne mogą dokonywać mściwe duchy: u Nakagawy zemsta musi się dopełnić, aby grzesznik zapłacił za zgotowaną najbliższym niedolę. Wykorzystanie postaci ducha w Opowieściach księżycowych jest zgoła inne. Mizoguchi wzmacnia pacyfistyczną wypowiedź swego filmu, intensyfikuje wrażenie tragicznych następstw konfliktów zbrojnych. Uszczęśliwia marnotrawnego męża widokiem wiernie czekającej w domostwie żony, aby po chwili odebrać mu tę radość wiadomością o jej śmierci. Rezygnuje z, kanonicznej dla tradycji japońskiej, zemsty, pozostawiając niewiernego Genjurô na pastwę własnego sumienia. Taka powściągliwość sprawia wrażenie spójnej z subtelną intymnością obrazu. Częstym zagadnieniem powojennego kina japońskiego było akcentowanie kobiecych uczuć względem niegodziwego mężczyzny i ukazywanie ich dyskryminacji w tradycyjnym, feudalnym ustroju. Tadao Sato, japoński krytyk filmowy, twierdzi, że „widok cierpiącej wewnętrznie kobiety wydaje się być wystarczającym oskarżeniem wobec opresyjności płci męskiej”3. Być może właśnie dlatego w filmach lat 50. i 60. cierpiąca heroina bardzo rzadko uskarża się na swój los.
Po wypiciu zatrutej herbaty oszpecona kobieta umiera w męczarniach. W ostatnich chwilach życia Iwa zabija także noworodka, nie chcąc zostawić go na pastwę mordercy. Mąż zatapia ciała w rzece, a wkrótce żeni się z Ume Ito. Powrót zza grobu zamordowanej żony niweczy szczęście nowożeńców. Iwa inspirowana jest protagonistką Oiwą-san, wywodzącą się z XVIII-wiecznych legend. Postać ta była przyczynkiem do wielu późniejszych oprawczyń kina grozy Kraju Kwitnącej Wiśni: długowłose kobiety i dziewczynki, pośmiertnie dokonujące zemsty na żywych, stały się ikonograficznym elementem japońskiego horroru. Oiwa zaproponowana przez film Nakagawy nawiązuje do klasycznej odsłony kobiety-ducha. Iwa to osoba o nieposzlakowanej opinii, wierna żona, cnotliwa kobieta, do złudzenia przypominająca Miyagi Mizoguchiego. Jej zmora wraca do świata żywych, aby dokonać zemsty, ale jedynie na swym ciemiężcy – w przeciwieństwie do J-horroru, gdzie onryô mści się na każdym, kogo napotka. Żona jest postacią centralną zarówno w filmie, jak i , będącej jego pierwowzorem, sztuce kabuki. Na poziomie poetyki dostrzec można paralelę między filmem Nakagawy a sześć lat starszym obrazem Mizoguchiego. W opisie swoich bohaterek reżyserzy posługują się schematem melodramatycznym. Iwa i Miyagi podane są jako istoty niewinne i nieświadome otaczającego je zła. W obu filmach zauważalne jest rozróżnienie na czystość i cnotę (kobieta) oraz na egoizm i knowanie (mężczyzna). Dostrzegalne są za to różnice w aktorstwie między Kazuko Wakasugi, wcielającą się w postać Iwy, a Kinuyo Tanaką, odtwarzającą 3 rolę Miyagi. Pierwsza z postaci jest zbudowana poprzez ekstatyczną
Tadao Sato, Currents In Japanese Cinema, przeł. Gregory Barrett, Tokyo 1982, s. 77.
55
Absurdalna jedność świata, która mnie przy życiu trzyma Magdalena Zięba
D
zisiaj po wizycie panów myjących moje okna po zewnętrznej stronie (to nie dlatego, że jestem leniwa, te okna ktoś wymyślił ku chwale kobiet – zwyczajnie nie można ich otworzyć) postanowiłam umyć je z mojej strony. Znalazłam się więc po drugiej stronie czystego okna, które teraz, dzięki interwencji magicznego płynu i ścierki, stało się kryształowo lśniące. I nagle świat na zewnątrz zaczął wyglądać inaczej – szarości stały się bardziej wyraziste, liście bardziej żółte, a struktura asfaltu jeszcze bardziej mokra i chropowata. Wszystko to dało efekt dość przygnębiający, bo po raz kolejny zdałam sobie sprawę, że nadeszła ta nieznośna pora roku, kiedy budzimy się pogrążeni w ciemności, idziemy spać w ciemności, a cały świat wydaje się być nieskończoną brunatno-szarą kulą, do której czasami wpadają jedynie wątłe promienie światła, przebijające się przez uschnięte liście. Zatem świat prezentuje się w nieco ponury sposób, jedyna nadzieja w ciepłej herbacie i wspomnieniach z wypraw około-turystycznych i kulturalnych. Wspomnieniem, które będzie mnie trzymało przy życiu przez kolejne miesiące chłodu i słoty, jest Wenecja i tegoroczne Biennale. W mieście, w którym nie ma śladu samochodów, a wszechobecna woda powoduje uczucie oderwania od rzeczywistości i epoki, można z jednej strony dać się ponieść pięknu zabytków i ich historii, z drugiej zaś trudno nie odnieść wrażenia, że zostało się wepchniętym na obszar ekskluzywnego skansenu. Na szczęście, podczas Biennale nie tylko Giardini i Arsenał są miejscami, gdzie intensywnie rozgrywa się równoległy świat sztuki – poszczególne Ilustr. ER
palazza i zakątki zostają opanowane przez pawilony i wystawy towarzyszące. By to wszystko zobaczyć, a jednocześnie nie zwariować, każdego ranka opracowywaliśmy z T. misterny plan zwiedzania, uwzględniający przeprawy vaporetto i długie marszruty przez placyki i wąskie uliczki. Na zmianę więc odwiedzaliśmy miejsca oblegane turystów, spoglądających na świat przez obiektywy aparatów i smarfonów, oraz biennalowe miejscówki. Była to moja pierwsza wizyta na tym wydarzeniu, więc trudno mi robić porównania do poprzednich edycji, o których mogłam jedynie czytać, ale mam wrażenie, że ten dwuletni cykl ma w sobie coś magicznego i powoduje, że na Biennale się po prostu wraca – tak, jak powraca się do lata i ciepłych dni. Kiedy pojawiłam się na Piazzale Roma, wcale nie miałam uczucia obcości, które zazwyczaj towarzyszy nowym miejscom; nieopodal dwie pary tańczyły obok małego sklepiku, było ciepło, a w powietrzu roznosił się charakterystyczny zapach wilgoci. W kontekście wystaw, jakie potem miałam zobaczyć, te wszystkie uczucia były jedynie odzwierciedleniem nieco absurdalnego podskórnego odczucia jedności świata, zmierzającego wszak według wszelkich prognoz ku marnemu końcowi. Wszystko dlatego, że 55. Biennale, kuratorowane przez Massimiliano Gioni, zostało oparte na idei Pałacu Encyklopedycznego, którą w życie postanowił wcielić w latach 50. Amerykanin włoskiego pochodzenia, Marino Auriti. W swoim garażu w środku wiejskiego krajobrazu Pensylwanii stworzył model budynku wysokiego na 136 pięter, który miał pomieścić całą dotychczasową wiedzę o świecie i odkryciach człowieka. Projekt nigdy nie doczekał się realizacji, ale w tym roku stał się
inspiracją do wystawy, na której, oprócz prac uznanych artystów, znalazły się te mające ukazywać niejednoznaczność świata, jego wymiar metafizyczny, odległy od czystej nauki. Centralny Pawilon otworzyła zatem Czerwona Księga, stworzona przez Carla Junga, a w jego wnętrzach znalazły się prace artystów, którzy za życia byli medium ze światem duchowym, Hilmy af Klint i Augustina Lesage, a także ilustracje przygotowane do nowej edycji tarota przez Aleistera Crowleya i Friedę Harris. To właśnie w głównym pawilonie odbywał się też performance Tino Seghala, który został uhonorowany Złotym Lwem Biennale. Przestrzeń Arsenału została zaaranżowana według modelu ewolucyjnego – począwszy od dzieł ilustrujących lub odwołujących się do świata form naturalnych (np. fotografie Eliota Portera), poprzez ciała i ich implikacje (tutaj kuratorski wkręt Cindy Sherman), aż do najnowszych mediów (wariacje na temat struktur abstrakcyjnych według Alice Channer, czy doskonale prześmiewcze filmy Ryana Trecartina). W obrębie miasta moją uwagę zwróciły zaś pawilony Iraku i Azerbejdżanu, państw, które przecież średnio kojarzą się komukolwiek ze sztuką. Podczas ostatniej imprezy, gdy byłam w ekstatycznym alkoholowym stanie, doszliśmy do wniosku z S., że Biennale to takie fizycznie wyczerpujące doświadczenie, pochłaniające jednocześnie całą naszą uwagę. Dzięki temu naprawdę można odczuć szczególną jedność światów, które, choć tak odległe, noszą w sobie cudownie absurdalną wspólność. Pozostaje mi jedynie mniemać, iż ta wspólność to wiara w to, że świat nie zmierza ku ostatecznemu upadkowi i nawet w kraju takim jak Irak artyści mogą podchodzić do rzeczywistości z dystansem (odsyłam do fotografii Jamala Penjweny).
Być przez moment kimś innym Szymon Makuch
G
dybym miał polecać ludziom jakieś nowe rozrywki, to proponowałbym każdemu, by przez tydzień lub dwa tygodnie w roku zajął się całkowicie inną pracą niż na co dzień. Nie chodzi tu rzecz jasna o tradycyjną polską metamorfozę w murarza/ tynkarza/malarza, praktykowaną zwykle w trakcie urlopu, w czasie wakacji. Choć, oczywiście, to też w pewnej mierze odpowiada założeniom wymienionej zabawy. Po co właściwie tego rodzaju eksperyment, padnie pytanie. Mam wrażenie, że w ten sposób moglibyśmy zobaczyć, jak wygląda życie innych grup społecznych. Często psioczymy na rolników, górników czy urzędników. Każda z tych grup w oczach innych miewa swoje zalety, ale miewa też różne wady. Sam zaś obraz wykonywanych przez nie obowiązków jest różny. Stąd też częste narzekanie, że nauczyciele tak mało pracują – oni na to ripostują, że przecież ich praca to nie tylko zajęcia, ale i sprawdzanie wypracowań, przygotowywanie lekcji itp. O rolnikach mówi się, że to często roszczeniowcy, którzy chcą ciągłych dopłat i żerują na innych podatnikach, będąc ubezpieczonymi w KRUS. Wówczas jednak pada odpowiedź, że przecież dostarczają żywność, czyli dla społeczeństwa rzecz najważniejszą, a przy tym ich praca jest nierzadko bardzo ciężka. Wreszcie, jednym z ulubionych obiektów nienawiści społecznej są urzędnicy, a więc z zasady leniwi kawopijcy (a czasem i krwiopijcy, wysysający z petentów energię życiową), zmęczeni po 15 minutach pracy, aroganccy, nieuprzejmi itp. Dla odmiany sami pracownicy urzędów często skarżą się na ludzką opryskliwość, cią-
głą krytykę, czepianie się do tego, że czasem rzeczywiście piją kawę. Stąd też zastanawiam się, jak wiele osób zmieniłoby poglądy, gdyby dać im możliwość zamiany ról. Osobiście miałem kilka okazji do przetestowania się w różnych zadaniach. Niegdyś przy rozdawaniu ulotek usłyszałem wywód, że za komuny to wszystko było, a teraz to ludzie jak żebracy stoją z kartkami. Przy okazji człowiek uświadamiał sobie, że to stanie z papierem przy ulicy to nieszczególnie męcząca, acz po prostu nużąca robota i zdecydowanie lepiej się statystyczny ulotkarz czuje, gdy przechodnie biorą od niego ten chłam, nawet wyrzucając go w następnym koszu. Zwykle i tak płacą od godziny, ale jakoś dzień lepiej mija. Ciekawą rozrywką jest też praca ankietera. Przez telefon sprawa jest lżejsza, można czasem rzucić słuchawką, gdy respondent się denerwuje lub ubliża. W przypadku badań terenowych od razu można poznać tajniki innego zawodu – masa ludzi widząc człowieka z torbą na ramieniu (w tej zwykle laptop lub papierowe kwestionariusze), od razu nabywa przekonanie, że to akwizytor, który zaraz zacznie elaborat zachwalający jakieś garnki albo inne towary. A reakcji na akwizytorów chyba przedstawiać nie muszę. W pracy ankietera człowiek poznaje zresztą magię słów „czas to pieniądz”. Spróbujcie powiedzieć respondentowi prawdę, np. że badanie potrwa skromne 55 minut, za które w najlepszym wypadku możemy zaoferować... długopis! Jeżeli natomiast skłamiemy, a po 30 minutach ankietowany uświadomi sobie, że te obiecane 5–10 minut jakoś dziwnie się rozrosło, to przy okazji możemy poznać na własnej skórze irytację
lub wściekłość. Czasem może się przerodzić w śmiech, jeżeli geniusz układający ankietę postanowi pytać respondentkę, czy kisiele jego firmy powodują w niej niezapomniane doznania (w skali od 1 do 5, gdzie 1 to zdecydowanie nie, a 5 – zdecydowanie tak). Ostatnio byłem też urzędnikiem. Może i wydziałowa komisja rekrutacyjna to nie urząd skarbowy czy urząd gminy (różnica polega m.in. na tym, że do WKR zatrudniają zwykle bez koneksji rodzinnych), ale zakłada pracę analogiczną, a zatem przekładanie dokumentów, udzielanie informacji, przybijanie miliona pieczątek i składanie podpisów. Siedzenie przy biurku, kawa, przerwy na papierosa. Niby spokój, brak większych obciążeń, ale jednak też jest to praca nużąca, czasem stresująca. Pamiętać trzeba, że błąd w dokumentach może decydować o czyjejś przyszłości – przyjęciu lub nieprzyjęciu na studia. Błędy w różnych urzędach decydować mogą o czyimś bankructwie itd. To odpowiedzialna praca, trochę obciąża psychikę. I też trzeba nieraz słuchać „uprzejmości” od zirytowanych kandydatów. Ogólnie niełatwo więc mówić, że to skrajnie trudna praca, jednak męczy jak każda inna. Swoją drogą, po głębszych rozważańniach doszedłem do wniosku, dlaczego być może niektórzy urzędnicy są niemili (niektórzy mają to we krwi, jasna sprawa). Im bardziej człowiek jest uprzejmy, tym częściej się do niego wraca, czasem z nowymi problemami, czasem z takimi, które należą do cudzych kompetencji. A w urzędach w sumie nie chodzi o to, by ludzie tam wracali, ale żeby trzymali się z daleka i nie zawracali głowy. Kto by chciał wracać do impertynenta? Ale to tylko prywatna teoria spiskowa...
57
Książki niepolecane Michał Wolski
C
o czytać? To pytanie towarzyszy ludziom o humanistycznych tęsknotach chyba od początku istnienia tychże tęsknot. Dzisiaj – gdy dostęp do wszelkiego rodzaju treści jest wręcz nieograniczony i obezwładniający – jest ono zadawane coraz częściej. Każde takie pytanie prowokuje odpowiedź. I odpowiedź nadchodzi – czy to w formie listy lektur w szkole średniej, czy zestawienia Top 20 w Empiku, czy wreszcie w postaci selekcji dokonanej przez jakiś autorytet, jak chociażby nieocenione Lektury nadobowiązkowe Wisławy Szymborskiej. Sęk w tym, że każda z tych odpowiedzi jest z konieczności niepełna, dlatego pytanie „co czytać?” pozostaje nieskończenie aktualne i powoduje wszechogarniający niepokój. Dlatego ja dzisiaj odpowiem na pytanie odwrotne: czego nie czytać? Tak się składa, że miałem ostatnio styczność z dwiema pozycjami, których absolutnie nie chciałbym nikomu polecać – nawet najgorszemu wrogowi. Takich książek jest oczywiście więcej – papier zniesie wszystko – ale te dwie są szczególne. Pierwszą z nich jest rzekoma książka historyczna autorstwa Francois Ribadeau-Dumasa pt. Tajemne zapiski magów Hitlera. Napisana w latach 50. XX wieku, u nas z oczywistych względów wydana dopiero w latach 90. przez nikomu nieznaną i raczej już nieistniejącą oficynę wydawniczą 4&F. Co sprawia, że człowiek sięga po tę książkę? Oczywiście tytuł. Mamy tu naraz tajemne zapiski (pewnie jakiś spisek), magów (ezoteryka, wiedza tajemna) i Hitlera (jakby tego wszystkiego po drodze było mało). Sam sięgnąłem po tę książkę, oczekując, że dostanę może nie tyle alternatywną wersję historii Hitlera, ale alternatywne wytłumaczeIlustr. ER
nie tej historii. No i przez jakiś czas czytałem z takim – dodam, że przychylnie zdystansowanym – nastawieniem. Tak przynajmniej było do momentu, w którym nagminne stały się pretensjonalne tony, w jakie wpadał narrator, a spiętrzenie głupot na stronę zrobiło się już niestrawne. Oto bowiem z Tajemnych zapisków… można się dowiedzieć, że buddyści nienawidzą żydów (a większą nienawiścią darzą tylko chrześcijan), że Hitler był bez wątpienia Antychrystem i za młodu kumplował się z Bramem Stokerem. A gdy dotarłem do insynuacji, jakoby miał on być jeszcze wampirem, książka niemal dosłownie wyleciała z moich rąk przez okno. Niemal, bo okno było zamknięte. Pełen negatywnych wrażeń z lektury Tajnych zapisków… postanowiłem sięgnąć po coś krańcowo lekkiego, niezobowiązującego, może nawet nieco kiczowatego. Byleby nie epatowało wampiryzmem Hitlera i nieposiadającym uzasadnienia ezoterycznym kluczem historiozoficznym. Sięgnąłem więc – trochę na ślepo – po System argentyński Moniki Luft. Już z tyłu okładki widać, że twórcy traktowali tę książkę bardziej jak produkt, a mniej jak literaturę. Dużo logotypów najróżniejszych tytułów medialnych, blurb, który odsyła do poprzedniej książki autorki (wpisując tym samym System… w ten sam świat przeżyć czytelnika), goła – choć nie do końca – baba na okładce… Będzie kicz, pomyślałem. A że Monikę Luft ceniłem onegdaj jako dziennikarkę „Wiadomości”, to przy okazji miałem nadzieję na smaczne i trafne opisy polskiego życia medialnego. I nie zawiodłem się. Problem polega na tym, że tych opisów to jest może na 3 strony, a książka ma 238. Reszta jest tak grafomańska, że aż trzeszczy. Luft wiernie zastosowała się do rady pojawiającej
się w absolutnie każdym podręczniku twórczego pisania, czyli chce dawać czytelnikowi to, czego sam nigdy by nie przeżył, choć być może zawsze tego pragnął. Są więc drobiazgowe opisy wszelkiego rodzaju potraw i napojów, jest Nicea w czasie karnawału, są praktyki randkowe rodem z Internetu, jest życie finansjery i polskich celebrytów, jest rosyjska mafia stręczycieli, ale to wszystko napakowane razem staje się straszliwie niestrawne. Do tego dochodzi szereg niedociągnięć konwencjonalnych, które sprawiają, że ten ni to kryminał, ni to obyczajówka zaczyna się rozłazić. W gruncie rzeczy główny bohater miota się straszliwie i nie wie, co począć, a gdy już coś robi, to niewiele z tego wynika, część rozwiązań jest wprowadzona na siłę i sprawia, że nawet jak postacie mają chwile, że się nimi interesujemy, to tego nie wykorzystują. A na końcu bohater zostaje z niczym. To, co było poniekąd siłą Pożegnania z bronią Hemingwaya, tutaj jest rażącą słabością. Tajemne zapiski magów Hitlera i System argentyński nawet nie pretendują do bycia zaliczanymi w poczet książek wybitnych, można by się jednak spodziewać, że mają one swoje atuty. Niestety, żadna z nich nie spełniła moich nadziei, co więcej, obie okazały się straszliwą stratą czasu. Szczególnie Tajemne zapiski… sprawiły, że poczułem się oszukany. Oczywiście, sam jestem sobie winien. Czego bowiem można się spodziewać po książkach tego typu? A jednak doświadczenie filologa mówi, że bywają teksty, które mimo generalnej miernoty potrafią pozytywnie zaskoczyć. I to zaskoczenie wynagradza nam w jakiś sposób trud przedzierania się przez otaczającą je literacką bryndzę. Tajne zapiski… i System… tego jednak nie rekompensują. Trzymać się z daleka.
Cipy i hipokryty. I jesień. Marcin Pluskota
W
koło mnie Planty jesienne, krakowskie, usłane liściem żółtym, czerwonym i innym. Pośród tego listowia wędrowali uśmiechnięci ludzie. Ja siedziałem na ławeczce. W prawej kubeczek z kawą pyszną i niedrogą ściskałem, w lewej opasłe tomiszcze Ulissesa Joyce’a. U boku mego zaległy GMO free trade fit zero calories biodegradowalne ciasteczka. Zapowiadał się piękny popołudniowy lans. Już miałem zabrać się za markowanie czytania, kiedy nagle weltschmerz mnie dopadł – melancholia, pewność kruchości istnienia i inne podobne stany. Kubeczek wypadł mi z dłoni. W miękkim listowiu, u stóp mych osiadł. Siedziałem tak na ławce przyszpilony tragiczną refleksją. Po chwili obsunąłem się, już prawie leżałem na granicy śmierci. Kolega szedł Plantami. Nie wyglądał za dobrze. Zgięty, zgarbiony, zrezygnowany brnął ponuro przez pogodnie złote zaspy, przez plamy ciepłego słońca. Zobaczył mnie, siadł obok. Troszeczkę się przywitaliśmy, troszeczkę porozmawialiśmy. On chciał mówić wyraźnie więcej. Wiedziałem, że miał problem – fejsbuk poinformował mnie o tym już kilka dni temu. Kolega stracił pracę, stracił dziewczynę, stracił mieszkanie. Sięgnął po ciasteczko. Przeżuwał z cierpieniem na twarzy. – Smutno mi – powiedział i zaczął się lekko wybebeszać. Mówił o tym, że nie śpi, że nie je, że się boi, że płacić trzeba, że żyć za darmo się nie da, że miłości nie ma, że jest sam i już sam będzie do końca. Tak mi mówił i ciasteczka jadł. – Też mi smutno. Nawet bardziej niż tobie – powiedziałem i pomyślałem o bezkresnych równinach rozpaczy, po których sunął duch
mój umęczony. W przeciwieństwie do kolegi, kulturalny byłem. Nie narzucałem się nieuprzejmie ze swoim bólem. Choć było coraz gorzej. Złowrogie dźwięki słyszeć zacząłem. Ludzie wędrowali pośród liści, ludzie wydający radosne i ciepłe okrzyki, a ja ponure szczękanie słyszałem. Takie, że aż krew mroziło. – Nie jest tak źle – powiedziałem niedbale. To nie było tak, że się nie przejmowałem stanem kolegi. Jestem człowiekiem miłym i kulturalnym. Pełnym empatii. Codziennie lajkowałem jego posty. Pokazywałem, jak ważne było dla mnie to koleżeństwo. Czy to nie wystarczyło? Dlaczego on uważał, że poza fejsem może mi się narzucać?! I to jeszcze teraz, na tej ławeczce, kiedy mnie tak okrutnie weltschmertz szpili. Ledwo oddychałem, prawie nie żyłem! Kolega tego nie widział, on myślał tylko o sobie. Pogrążony w tym smutku o innych nie pamiętał. Wrzucam coś na fejsa, czekam – drań tego nie lubi! Plantami szedł kolega Jarek. Dumnie szedł, prosto szedł – skolioza mu nie groźna! Pięknie pruł przez te liściaste zaspy, pięknie słońce igrało na jego głowie. Szedł bezkompromisowo i pewnie. Zbliżał się. Zobaczył nas na ławce. Na wpół siedzących, na wpół leżących, na wpół nieżyjących. Podszedł, przywitał się, wszak nie byliśmy sobie obcy. Kolega z ławki nie przejął się obecnością trzeciego, bez przerwy wylewał z siebie te żale o pracę, o dziewczynę, o mieszkanie. Jarek posłuchał i spojrzał (na mnie spojrzał i na kolegę spojrzał), ocenił i powiedział: – Cipy i hipokryty jesteście, wzięlibyście się za siebie a nie… – i sobie poszedł, zniknął pośród liściastych zasp. Zezłościłem się. Do jednego worka nas wrzucił! Mój transcendentny weltschmerz w jednym szeregu z jego proza-
icznym bólem postawił. Wypowiedź Jarka dobiła nas obu. Kolega z ławki zapadł się w sobie jeszcze bardziej. Zbliżył się do końca wszystkiego. Ze mną też się gorzej zrobiło. Do tego dalej brzękało złowrogo. Rozejrzałem się ze strachem. Skąd to? Ludzie sunęli po Plantach. Ludzie szczęśliwi, zadowoleni, optymistyczni. Skąd ten dźwięk? – Tak dobrą dziewczynę miałem, tak dobrze nam się razem mieszkało, taki fajny ten pokój był, taki widok z balkonu się rozpościerał, taka przyjemna, pozytywna wanna w łazience stała. Teraz się to wszystko skończyło. Teraz już będzie inaczej. Gorzej, źle. Chciałem odpowiedzieć. Chciałem mu wreszcie nakreślić odpowiednie proporcje. Chciałem zwrócić mu uwagę, że bolały go takie drobnostki. Ja na tej ławce współcierpiałem przecież ze światem samym, z jego przesiąkniętą krwią ziemią, z głodującym trzecim światem, z upadkiem obyczajów! Ja chłonąłem cierpienie globu, a on mi o jakiejś wannie, o jakiejś dziewczynie jęczeć będzie?! I do tego to brzdąkanie! Potworne brzdąkanie! Koniec się zbliżał. To było pewne. A potem się okazało co następuje: Kolega Jarek nie miał dla nas litości, ale inni ludzie pokazali klasę. Sunęli po Plantach, sunęli ścieżkami swoich szczęśliwych egzystencji. I spoglądali na nas. Na naszą mizerność, krańcowość, ostateczność. I się litowali. Kubeczek po kawie, ten co stał u mych stóp, wystawiał nam fałszywe świadectwo. Ludzie wyciągali złotówki i wrzucali. Stąd to szczękanie i brzdękanie się brało. W kubeczku zalegał budżet sporawy. Wstałem, podniosłem umierającego kolegę. Raźniej mi się na duchu zrobiło. Poszliśmy na piwo. Postanowiłem zawalczyć o lepszą przyszłość.
59
Street photo
Fot. Joanna Figarska
61