"Kontrast" 7/11

Page 1

Nr 7 (25)/2011 wrzesień 2083-1322


Akademickie Inkubatory Przedsiębiorczości we Wrocławiu (AIP przy UE i AIP przy WSB) to jednostki wchodzące w skład największej w Europie inicjatywy akademickiej, mającej na celu rozwój przedsiębiorczości wśród młodych Polaków. Biura AIP funkcjonują przy 40 najlepszych uczelniach w Polsce. AIP Wrocław od 2005 roku stworzyły możliwośd przetestowania ponad 300 pomysłów biznesowych. Obecnie aktywnie działa w nich ok. 100 przedsięwzięd. AIP Wrocław, w ramach maksymalnie dwuletniej współpracy, zapewnia swoim beneficjentom: działalnośd na zasadzie pionu w Inkubatorze (użyczenie osobowości prawnej), prowadzenie księgowości firmy, porady prawne, dostęp do pomieszczeo biurowych, doradztwo, indywidualne konto bakowe, promocję w mediach, organizację spotkao biznesowych, pomoc w pozyskiwaniu funduszy na inwestycje oraz pakiet korzyści Benefits4Business. Opłata za udział w programie preinkubacji AIP : 250 zł Więcej informacji na www.inkubatory.pl


4

Preview Publicystyka Sztuka jest myśleniem. Rozmowa z Anetą Huk Paulina Pazdyka

8

Nie-śmieszne, nie-romantyczne, nie-legalne. Czyli stalking. Konrad Gralec

14

Do serca przytul psa, weź na kolana kota Paulina Pazdyka Fukuizm. Bo rzeczy mają niepowtarzalną historię Barbara Rumczyk

16 18

Poduszkowce też mają oczy. 41. Międzynarodowy 22 Campus Artystyczny FAMA. Joanna Figarska

26

Fotoplastykon cz. I

Kultura Męską muzyką podbili Wrocław Monika Stopczyk

28

Jak stworzyć dobry duet? Szymon Makuch

30

Spotkanie z Kanye Paweł Mizgalewicz

32 34

Fotoplastykon cz. II Kultura Lektura wynika z tego, kim się jest. Rozmowa z Joanną Orską Barbara Rumczyk

36 44

Recenzje

Indeks w dłoń, naprzód marsz...?

C

o roku to samo. To dziwne uczucie, bo niby wiadomo, że kiedyś wakacje się skończą. Ba! Jest nawet dokładna data rozpoczęcia roku akademickiego, ale i tak nigdy nie jest się na to przygotowanym. Cóż więc mówić o tych, dla których czas odpoczynku jeszcze się nie zaczął albo po raz pierwszy od pięciu, sześciu lat nie pójdą na swoją uczelnię, bo najzwyczajniej w świecie skończyli studia. Co jest gorsze? Świadomość, że znowu czekają nas wykłady, ćwiczenia, koła i egzaminy, czy może nagłe zdziwienie, spowodowane faktem, że te sprawy już nas nie dotyczą? O dojrzewaniu do dorosłości pisze w swoim felietonie Marcin Pluskota. Poza tym w nowym numerze znajdziecie ciekawe wywiady: z malarką – Anetą Huk – opowiadającą o artyzmie i wartości słowa artysta, oraz z krytyczką – Joanną Orską – , która odpowiada na pytania o istotę i sens krytyki. Wart uwagi jest także reportaż o schronisku w Józefowie oraz tekst o stalkingu - problemie dotykającym coraz większą liczbę osób. Zatem, zanim pochłonie Was nadchodzący intensywny jesienny czas, w te ostatnie wolne chwile poczytajcie wrześniowy numer „Kontrastu”.Zapraszam.

Dział literacki

Joanna Figarska

„Strach. Wstyd. Autoironia”. O poezji Konrada Góry Joanna Winsyk

51

O! Paweł Bernacki

54

Ciągłość Absolutnej amnezji Katarzyna Lisowska

Felietony Street Photo „Kontrast” miesięcznik studentów Wydawca: Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław Adres redakcji: ul. Drukarska 35/13 53-311 Wrocław e-mail: kontrast.wroclaw@gmail.com http://www.kontrast-wroclaw.pl/

58 60 64 Redaktor naczelna: Joanna Figarska Zastępcy: Ewa Orczykowska, Michał Wolski Redakcja: Paweł Bernacki, Urszula Burek, Adrian Fulneczek, Olga Górska, Konrad Gralec, Jakub Kasperkiewicz, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Paweł Mizgalewicz, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Wojciech Szczerek, Jan Wieczorek, Joanna Winsyk, Łukasz Zatorski, Fotoredakcja: Bartek Babicz, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk, Karolina Urbańska Korekta: Katarzyna Brzezowska, Katarzyna Bugryn-Kisiel, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Kristine Puntaka, Teresa Szczepańska Grafika: Ewa Rogalska Konsultacja: Studio gRraphique Skład: Ewa Rogalska, Michał Wolski


Szalona miłość

szarej myszki

J

ane Eyre prezentuje standardowy typ filmu kostiumowego: to adaptacja wybitnej powieści Charlotte Brontë. W rolach głównych aktorzy, których może jeszcze nie znacie, ale za parę lat już na pewno będziecie: Michael Fassbender i Mia Wasikowska. Film Cary’ego Fukanagi (drugi po świetnej Ucieczce z piekła) ma być romantyczny, ale nigdy nudny. Nie wnosi wiele do adaptowanego kilkadziesiąt razy wcześniej tekstu, ale został przez amerykańskich krytyków określony jako bardzo udany i emocjonujący.

Piękna historia

o brzydkich czasach

N

ick, Kurt i Dale mają dość swoich szefów. Ich praca byłaby bardziej znośna, gdyby nie przełożeni. Pewnego dnia obmyślają misterny plan, jak pozbyć się swoich zawodowych trosk. Komedia kryminalna pod tytułem Szefowie Wrogowie w kinach już od 19 sierpnia. W rolach wrogich przełożonych: Jennifer Aniston, Kevin Spacey i Colin Farrell.

Stuhr w peruce

J

anusz Chabior ma długie włosy, Andrzej Chyra – absurdalną czapkę, a wszyscy paradują w oświeceniowych przebraniach. Daas Adriana Panka to rzadki przypadek polskiego filmu kostiumowego opartego na autorskim scenariuszu, a nie szkolnej lekturze. Film jest poetycki i naprawdę ładny, sporo komplementów zbierze też obsada z Maciejem Stuhrem jako cesarzem Józefem na czele.

The best of

Nowe Horyzonty

P

rzez ostatnie miesiące 2011 r. bywalcy kin studyjnych w całej Polsce będą mieli okazję zobaczyć najciekawsze pozycje z lipcowego festiwalu Nowe Horyzonty. Gutek Film dystrybuować będzie m.in. nowe filmy Almodovara czy Kaurismakiego. Od 7 października – jeden z faworytów wrocławskiej publiczności, irańskie Rozstanie. To realistyczny, trzymający w napięciu dramat o tematyce moralnej, dla fanów Kieślowskiego czy rumuńskich 4 miesięcy... Dzieło Asghara Farhadiego zostało docenione nie tylko we Wrocławiu, ale też Berlinie. To pierwszy film w historii, który zdobył trzy Niedźwiedzie na niemieckim festiwalu - za najlepszy film oraz dwa dla aktorów. Przygotował P. Mizgalewicz


Cool Kids Of Death –

Plan ewakuacji

T

ych, którzy za Comą nie przepadają, a lubią łódzkie zespoły, ucieszy premiera albumu Cool Kids Of Death – Plan ewakuacji. Płyta ma być ukłonem w stronę muzyki popularnej, jak im to wyjdzie, dowiemy się 10 października. Wydawnictwo Sony Music.

Tom Waits – Bad As Me

25

października ukaże się album char y zmat yc znego muzyka Toma Waitsa, pod dosyć przewrotnym tytułem Bad As Me. Fani charakterystycznej chrypki Waitsa będą zachwyceni. Wydawca Anti-.

Coldplay – Mylo Xyloto

W

październiku królują premiery brytyjskich wyjadaczy. Obok Noela Gallaghera, nową płytę przygotował zespół Coldplay. Piąty album Chrisa Martina i jego kolegów z Londynu zatytułowany Mylo Xyloto (wym. ‘majlo zajleto’ – co to oznacza, pozostaje zagadką, a fani zespołu prześcigają się w domysłach) ukaże się 24 października nakładem wytwórni Parlophone.

Coma

C

oś na otarcie łez po rozpadzie zespołu Oasis przygotował dla fanów Noel Gallagher. Premiera debiutanckiego albumu starszego z braci Gallagherów Noel Gallaghers High Flying Birds odbędzie się 14 października. Płyta ma być nowatorska, inna niż twórczość Oasis, inspirowana klasycznym rockiem brytyjskim, amerykańskim, pojawią się nawet elementy ragtime. Wydawnictwo Sour Mash.

F

anki Piotra Roguckiego mogą zacząć piszczeć, bo nowy krążek łódzkiego zespołu Coma ujrzy światło dzienne już 17 października. Co ciekawe, płyta nie została obdarzona żadnym tytułem, a jej znakiem rozpoznawczym będzie jedynie krwistoczerwona okładka. Popisy literackie Roguca oraz parę mocnych uderzeń gitarowych usłyszymy dzięki wydawnictwu Mystic Production.

Przygotowała K. Żurowska


Śpiewający aktorzy

K

Krystian Lupa

w poczekalni

K

rystian Lupa, którego nazwisko wywołuje i zachwyt, i kontrowersje, przygotował razem z aktorami Teatru Polskiego spektakl Poczekalnia.0, nieprzypadkowo na deskach Sceny na Świebodzkim. Hołd dla magicznej, a jednocześnie brudnej i obskurnej atmosfery dworców można zobaczyć 15 i 16 października.

Wszystko,

co chcielibyście wiedzieć o teatrze, ale boicie się zapytać

J

ednym z gości Nurtu Głównego IFF będzie warszawski teatr Montownia, który zaprezentuje na scenie kameralnej CS Impart 4 października dwa spektakle: Wszystko co chcielibyście wiedzieć o teatrze, ale boicie się zapytać oraz Szelmostwa Skapena. Znani aktorzy Adam Krawczuk, Marcin Perchuć, Rafał Rutkowski i Maciej Wierzbicki przedstawią problematykę współczesnego teatru na wesoło oraz Moliera z całkiem innej strony.

to uwielbia offowych wykonawców Przeglądu Piosenki Aktorskiej zapewne nie zapomniał nazwiska Maćko Prusaka, którego Klaus Der Grosse zdobył Grand Prix na 31. edycji przeglądu. Jeśli ktoś chce przenieść się w świat współczesnych Piotrusiów Panów, świat muzyki, tańca i ruchu oraz zobaczyć świetną Martę Malikowską-Szymkiewicz, powinien udać się do Wrocławskiego Teatru Współczesnego 21, 22, 23, 24, 25 września.

Leningrad w Imparcie

W

ramach Interdisciplinary Fringe Festival, który odbędzie się w dn. 14 września – 7 października w Centrum Sztuki Impart, można będzie zobaczyć świetny muzyczny spektakl Leningrad w reż. Łukasza Czuja. Przedstawienie oparte jest na piosenkach kultowej rosyjskiej grupy Leningrad w brawurowym wykonaniu Mariusza Kiljana i Tomasza Marsa. 23 września, sala kameralna CS Impart.

Opowieści Hoffmanna w Operze

od 7 października

Przygotowały K. Żurowska i E. Rogalska

Opera jesienią

W

rzesień w Operze Wrocławskiej zakończył weekend z Cyganerią Giacomo Puccinniego, Legendami o Maryi Bohuslava Martinu i Joanną d’Arc Giuseppe Verdiego. Początek października należy do Mozarta (Wesele Figara – 1 października i Don Giovanni – 2 października). Zaraz potem warto wybrać się między innymi na uroczyste misterium sceniczne w 3 aktach, czyli na monumentalnego Parsifala Ryszarda Wagnera i Opowieści Hoffmana Jacquesa Offenbacha – opowieść o nieszczęśliwych perypetiach miłosnych zakochanego poety Hoffmanna. Najmłodszej widowni Opera proponuje spektakl Malcolma Foxa Sid, wąż, który chciał śpiewać, natomiast koniec października wiąże się z uroczystym koncertem z okazji urodzin Tadeusza Różewicza pod batutą Udo Zimmermanna. Pełen repertuar Opery Wrocławskiej oraz informacje o biletach i spektaklach są dostępne na stronie : www.opera.wroclaw.pl.


Flaubert bez tajemnic

G

ustav Flaubert należy niewątpliwie do najwybitniejszych powieściopisarzy w historii, a taka klasyfikacja wtłacza go w formę klasyka i nudziarza. Dzięki mającej się ukazać w październiku nakładem wydawnictwa Sic! książce Renaty Lis Ręka Faluberta przekonamy się, jak mylne to postrzeganie. Autorka biografii, wyrzekając się nudnej, akademickiej sztampy, z ogromną pasją i szczerym uczuciem zamierza pokazać, że być może największą ze swoich powieści – Pani Bovary – autor napisał własnym życiem. Warto sprawdzić, czy jej się udało!

Antyutopia spełniona

S

łynna i wielokrotnie nagradzana książka Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej Barbary Demick za sprawą wydawnictwa Czarne już w październiku trafi do rąk polskiego czytelnika. Jej autorka opisując losy sześciorga mieszkańców Korei Północnej, pokazuje, że istnieją na świecie miejsca, w których mroczne wizje Orwella, Zamiatina czy Huxleya doczekały się swojej realizacji i niestety ciągle mają się świetnie. Warte polecenia – jak każda książka, która pobudza i daje do myślenia, nawet jeśli prowadzi ono do gorzkich wniosków.

J

Łukasiewicz na ruinie

acka Łukasiewicza – krytyka i literaturoznawcy – nie trzeba nikomu przedstawiać, Jacka Łukasiewicza – poetę – należy. Doskonałą okazją do pierwszego spotkania z mniej znanym, lirycznym dorobkiem wrocławskiego autora będzie publikacja Biura Literackiego Stojąca na ruinie, zawierająca późne wiersze jednego z czołowych przedstawicieli pokolenia ‚56. Sądząc po przeciekach będzie gorzko i smutno, ale niezwykle wręcz ujmująco, refleksyjnie, a także pięknie. Gorąco polecam, bo mądrych, doświadczonych ludzi zawsze warto czytać – ubogacają.

Słodko-gorzki McCarthy

C

ormacka McCarthy’ego nie trzeba lubić, ale wypada znać. Wszak to jeden z najsłynniejszych amerykańskich pisarzy, któremu w najbliższym latach wróży się nagrodę Nobla. Tym razem autor Drogi w książce Sutree przedstawi nam historię tytułowego bohatera, który porzucił dostatek, by zamieszkać w zniszczonej łodzi w samym centrum slumsów pośród wszelakich wyrzutków społeczeństwa. Jak zwykle zapowiada się więc dużo symbolizowania, metafizyki i biblijnych nawiązań, które jednych zachwycą, a innych odrzucą. Jakby jednak nie było – warto przeczytać. Choćby po to, by móc później napisać miażdżącą recenzję. przygotował P. Bernacki


Sztuka jest

Fot. Magda Oczadły


myśleniem Obraz, choć w rzeczywistości tkwi w szerokich niekiedy ramach, może stanowić obszar, w którym dominują wolne skojarzenia i nakładające się na siebie warstwy znaczeń. O tym, że zarówno dla odbiorcy, jak i jej autora jest swoistą grą, rozmawiam z Anetą Huk, studentką Wydziału Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu.

Z

acznijmy dość przewrotnie: malarka to brzmi dumnie. Dla Ciebie brzmi dumnie? Czujesz się nią? Od strony czysto formalnej studiuję malarstwo na wrocławskiej ASP, ale tak naprawdę to czuję się osobą, która po prostu bawi się formą. Właściwie teraz najbliższe są mi, powiedzmy, działania czysto wizualne. Kiedyś malowałam, ale w moim życiu nastał taki moment, że odeszłam od malarstwa sensu stricto. Teraz po prostu tworzę m.in. instalacje, ręcznie robione torebki, stopniowo powracam do malowania w najbardziej pierwotnym znaczeniu. Tak naprawdę to moje wyjście poza malarskie ramy zupełnie przeorientowało moje myślenie o procesie twórczym. W jakim sensie? Każda z podejmowanych przeze mnie inicjatyw artystycznych to podróż w głąb siebie. Możliwość poznania samej siebie i odkrycia się na nowo. Wcześniej raczej wpisywałam się w taki stereotyp osoby malującej, która od początku do końca posiadała jakiś zamysł, wizję i po prostu krok po kroku przystępowała do realizacji tego, co zrodził umysł. To wtedy miałam najbardziej poważne wyobrażenia na temat malarstwa i marzyłam o tym, żeby zostać taką stuprocentową malarką. Ale cieszę się, że ten etap jest już za mną. Dlaczego? Ponieważ wszelkie wyobrażenia nas ograniczają. Są sztucznie narzucanymi barierami. Noszę w sobie potrzebę zabawy z formą, ogrywania jej, poszukiwania nowych rozwiązań, wytrącania z pewnego schematu.

Paulina Pazdyka Jest to efekt Twojej własnej ewolucji wewnętrznej jako człowieka czy raczej można to potraktować jako efekt styczności Agaty Huk z doktryną akademicką w sferze artystycznej? W pewnym stopniu na pewno w grę wchodzą obydwa czynniki. Często bywa tak, że wkraczamy w jakiś świat z własnym wyobrażeniem się na daną kwestię, a potem „system” pokazuje nam, że coś funkcjonuje inaczej. I potem człowiek siłą rzeczy weryfikuje to swoje myślenie. Mówiąc krótko, na pewno wpłynęło na mnie przebywanie w murach akademii, ale swoje zrobiła też otaczająca mnie rzeczywistość, która oddziałuje na mnie bardzo inspirująco. Aż korci mnie, żeby zapytać, jak w związku z tym miewa się Twoje obecne malowanie? Skłamałabym, gdybym powiedziała, że przyszło mi ono z łatwością. Tak naprawdę bardzo mocno się obawiałam, czy po tak długiej przerwie podołam i jak to wszystko będzie funkcjonowało. Ale dzięki tej przerwie zgromadziłam wiele cennych doświadczeń. Produkcja moich torebek okazała się tu szczególnie cenna. Powiedziałaś wcześniej, że stymulująco działa na Ciebie otoczenie. Co z tego otoczenia pobudza Cię do tworzenia? Fajnie, że o tym rozmawiamy. Moją uwagę przykuwają gadżety– te najtańsze, najbardziej dostępne dla ludzi, osiągalne za dwa, trzy lub pięć złotych. Widok tanich błyskotek wywołuje we mnie potrzebę poszukiwania nowych rozwiązań. Powiedzmy wprost: inspiruje Cię kicz! Tak, jest on dla mnie niezwykle pociągający. Bardzo drażni mnie taki sztuczny podział na sztukę wyższą i niższą, sacrum

9

i profanum. Dla mnie jest to bezsensowne działanie. Uważam, że sztuką należy się bawić, dlatego też ciągle staram się prowokować, zmuszać do przystanięcia, zastanowienia się i skupienia uwagi na czymś, co do tej pory wydawało się nam kompletnie pozbawione sensu tylko dlatego, że było np. obciachowe. Dziwią mnie te nasze kompleksy, takie usilne dążenie do tego, aby być bardzo poważnymi ludźmi, których wyłącznie interesować powinno wszystko, co jest monumentalne, tradycyjne, z założenia klarowne do odczytania, ugładzone. Sprzeciwiasz się wysokiej sztuce? Nie, ale drażni mnie wąskie myślenie zarówno w sztuce, jak i w innych dziedzinach. Powracając do sztuki, to jakby się tak już poważnie zastanowić, to imitacja, prefabrykacja towarzyszą nam od wieków. Samo średniowiecze, barok mogą być tutaj doskonałymi przykładami tego, że swoiste złudzenie, ogrywanie formy, naśladowanie jest tak starą techniką działania twórczego jak świat, w którym przyszło nam żyć. Ale jestem krytycznie nastawiona do prowokacji zbyt nadętych, przesadzonych. Ona powinna wywołać szemrany uśmiech, bawić, a jeśli prowokuje się dla samego prowokowania, to mi to nie odpowiada. W takim razie chyba musisz posiadać swój własny, autorski przepis na prowokację… Moja prowokacja jest całkiem niewinna i zrozumiała dla wąskiego grona odbiorców. Ostatnio wykonywałam pocztówki w stylu „Witamy we Wrocławiu” i w tle umieszczałam np. Jurasic Park. Ironia była wyczuwalna na kilometr. Nie uwierzę, że nie padło ani jedno pytanie: „Co autorka miała na myśli?”.


Było kilka, ale one mnie raczej bawią, rozczulają. Czasem podejmuję próby mozolnego wytłumaczenia, o co mi chodziło. Innym razem pozostawiam te wątpliwości bez komentarza . Ale nie irytuje mnie to w żaden sposób. Sztuka to takie Twoje krzywe zwierciadło, skoro na każdym kroku starasz się ją okrasić nutką ironii, drwiny? Dla mnie to sfera, która umożliwia przefiltrowanie albo nawet wręcz przetrawienie rzeczywistości po to, by móc się z nią na nowo zmierzyć i z takich działań wyciągać kolejne wnioski. Poza tym to ważna sfera w naszym życiu. A to nie jest troszkę tak, że w naszym pompatycznym społeczeństwie pomaga ona z przymrużeniem oka popatrzyć na to, co na co dzień jest wysokie i bardzo, bardzo poważne? Tak, oczywiście. Ale to tak naprawdę działa obopólnie w takim sensie, że wpływa na twórcę. Ja na początku mej drogi też podchodziłam do tworzenia bardzo serio, wedle twierdzenia „sztuka jest ponad wszystkim”. Naprawdę hołdowałam wtedy zasadzie, że jest ona od tego, aby przy pomocy określonych środków mówić o rzeczach ważnych. Teraz jest zupełnie inaczej. Na szczęście pozbyłam się tego. Przy użyciu tanich środków dostępnych dla wszystkich wszędzie tworzę coś, co jest zabawą, grą, która mnie zaskakuje. W dalszym ciągu jest w tym wszystkim coś ważnego, ale pokazane zostaje poprzez inne środki.

Fot. Magda Oczadły (2)


Ciekawi mnie, jak w takim razie udało Ci się zaintrygować pewną niezwykle poważną instytucję, która ustanowiła Ciebie w 2010 roku stypendystką… Tak. Udało mi się zdobyć stypendium ufundowane przez Kancelarię CWW funkcjonującą we Wrocławiu. Jej właściciele chcieli uczcić w ten sposób 10. rocznicę prowadzenia działalności gospodarczej i stworzyli Program Stypendialny dla utalentowanego studenta Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. To bardzo ważna inicjatywa i nie mówię tego z perspektywy osoby, którą przez cały rok wspierano finansowo. Jest to w pewien sposób powrót do korzeni – do starej tradycji sprawowania mecenatu nad artystami. Dlatego ten epizod uważam za niezwykle cenny etap mojego życia. Choć przyznam, że mam w sobie poczucie niedosytu w takim sensie, że niekoniecznie czas, kiedy to stypendium uzyskałam, był na tyle płodny w malowanie, abym mogła się z nawiązką odpłacić za takie wyróżnienie. W naszym kraju brakuje wsparcia dla studentów, szczególnie na uczelniach artystycznych. Tak, zgadzam się z Tobą. Najgorsze jest to, że osoba z talentem, zapałem, wybierając taką drogę życia już na samym jej początku może utonąć w morzu myśli, które napawać ją będą lękiem o to, czy sobie poradzi w przyszłości i czy połączenie tego, co się kocha z możliwością zarabiania i utrzymywania siebie w sensie materialnym, jest w ogóle możliwe do wykonania. Pod tym względem ciągle jeszcze pokutuje mit mówiący o tym, że artysta to człowiek biedny. Przykro to mówić, ale na Zachodzie jest inaczej. Wychodzi na to, że jesteś odważną osobą. A mówiąc serio, od początku przejawiałaś zdolności artystyczne? Tak. Dużą role odegrał w tym mój brat, który w ostatniej chwili zmobilizował mnie do przygotowania się do egzaminów do liceum plastycznego. Nie wyobrażam sobie siebie w innej roli. Teraz zatraciłam się w tym tak bardzo, że nie mam wyjścia, muszę w to dalej brnąć. Miałaś pewnie też szczęście do ludzi, którzy edukowali Cię od strony plastycznej. Myślisz, że choroba zwana ignorancją na sztukę ma swoje źródło w kulejącej edukacji? Nie wiem, trudno mi jednoznacznie stwierdzić czy tak właśnie jest. Jeśli ktoś urodzi się z talentem, będzie posiadał bardzo

otwarty tok myślenia, zdolność wielopłaszczyznowego postrzegania świata, odnajdzie się w sztuce zarówno jako twórca, jak i koneser. Sztuka opiera się przede wszystkim na myśleniu, a prawdziwy talent wyczuwa się intuicyjnie. O jego wielkości wcale nie musi świadczyć od początku do końca poprawne posługiwanie się techniką, posiadanie wprawnego rzemiosła. Świat oferuje nam tyle bodźców, perspektyw, że powinniśmy pamiętać o zachowaniu otwartości. Wrocław to dobre miejsce do robienia artystycznej kariery albo chociaż zdobywania artystycznych szlifów?

11

Myślę, że dzieje się tu coraz więcej pod względem imprez kulturalnych. Mamy kilka większych bądź mniejszych festiwali, co oczywiście nie załatwia sprawy, jeśli chodzi o tak zwane trudy dnia codziennego u artysty. Spora część z moich znajomych ciągle myśli o wyjeździe w głąb Europy. I ja także. Ale myślę o tym bardziej w sensie zdobycia nowych doświadczeń, oderwania się od tego, co jest tu i teraz, i zasmakowania czegoś innego. Jesteś w trakcie realizacji jakiś projektów, inicjatyw?


Ostatnio miałam propozycję przygotowania wystawy w jednym z wrocławskich muzeów, ale ta sprawa jest jeszcze otwarta. Sama też myślę o przygotowaniu czegoś, co będzie związane ze sprzedażą. Zależy mi na tym, aby poruszyć zagadnienie przychodzenia do galerii w celach obcowania ze sztuką, ale jednocześnie ma się w sobie taką pierwotną potrzebę posiadania i nabywania czegoś, co dostarcza nam określonych doznań estetycznych. Dlatego planuję, aby wszystkie wystawione prace miały poprzyczepiane w widoczny sposób etykiety z cenami, znajdą się tam także moje ukochane torebki. Od strony malarskiej znajdą się tam prace, które będą po części kolażami, pracami przestrzennymi, w których eksperymentuję ze strukturą. A te torebki? To bardziej obiekty artystyczne, instalacje. Niektóre z nich wcale na pierwszy rzut oka nie przypominają torebek, które same w sobie są stosunkowo proste do wykonania i mają jednoznacznie określony cel użytkowy. A ja chcę to jakoś ograć i po raz kolejny pobawić się formą.

Fot. Magda Oczadły


13


Nie J

ak to zazwyczaj bywa wszystko zaczęło się w Stanach Zjednoczonych, gdzie mniej więcej od lat 80. ubiegłego wieku odnotowano kilkanaście nagłośnionych i spektakularnych przypadków nękania osób publicznych głównie aktorów i muzyków. Ofiarą takiego zjawiska padł między innymi John Lennon, którego „fan” zastrzelił z powodu swoiście pojmowanego „uwielbienia” w grudniu 1980 roku. Ciekawym przypadkiem był stalker słynnej aktorki Jodie Foster, który w celu zaimponowania jej posunął się do próby zamachu na ówczesnego prezydenta USA – Ronalda Regana. Pomimo tych wydarzeń, do roku 1990 na świecie nie podjęto prób skryminalizowania zachowania potocznie już zwanego stalkingiem. To znaczy, że samo powtarzalne naprzykrzanie się nie było karalne, jeżeli nie niosło za sobą innych relewantnych prawno kranie działań, na przykład włamań lub gwałtów. Fot. archiwum (3)

-śmieszne -romantyczne -legalne

Pierwsze prawo antystalkingowe powstało w Kalifornii za sprawą fali masowych morderstw o podłożu prześladowczym, jakie miały miejsce w tym stanie. Rozwiązanie to z delikatnymi zmianami zostało przyjęte przez stan Nowy York, skąd w ciągu niespełna trzech lat rozprzestrzeniło się na całe Stany Zjednoczone. Jednakże opisywane zjawisko społeczne miało miejsce nie tylko w USA. W Anglii jednakże nadal nie jest ono przestępstwem (były próby legislacyjne, ale ostatni tak zwany „Stalking Bill” nie został przyjęty przez parlament w 1996 roku). W Japonii po morderstwie 21-letniej aktorki Shiori Ino przez jej homoseksualną „fankę” w 2000 roku wprowadzono stosowne antystalkingowe ustawy. Dziś stalking jest przestępstwem niemalże w każdym rozwiniętym kraju. W związku z bardzo szybkim rozwojem technologii ewoluował również stalking. Pojawiło się zjawisko tak zwanego cyber-

stalkingu, polega on na prześladowaniu za pomocą internetu i innych mediów elektronicznych, w szczególności na przysyłaniu niechcianej poczty elektronicznej czy SMS-ów. Dzięki rozwojowi komunikacji elektronicznej, w tym portali społecznościowych, wachlarz działań stalkerów jest niemal nieograniczony. Jednakże bronienie się przed cyberstalkingiem było łatwiejsze dzięki powszechnym filtrom antyspamowym. Pomóc mogą również powszechne w niemal każdym państwie ustawy mające na celu zwalczanie spamu. Zjawisko uporczywego nękania niestety nie ominęło Polski. Chyba najbardziej znanym przypadkiem było morderstwo Agnieszki Kotlarskiej, miss Polski z 1991 roku, która została pchnięta nożem przez chorobliwie w niej zakochanego mężczyznę. Bardziej brutalnym przejawem uporczywego nękania jest sprawa Andżeliki Krupskiej, stomatolog z Warszawy, której


Fot. news.o.pl

czyli stalking Stalking – termin pochodzący z angielskiego języka łowieckiego – pierwotnie oznaczał „skradanie się” lub „polowanie”. Jednakże w związku z wydarzeniami społecznymi mającymi miejsce pod koniec XX wieku, termin ten zmienił znaczenie. Obecnie za stalking uważa się „złośliwe i powtarzające się nagabywanie, naprzykrzanie się czy prześladowanie, zagrażające czyjemuś bezpieczeństwu” Konrad Gralec

jeden z pacjentów w celu zwrócenia na siebie uwagi rzucał się na maskę samochodu, słał listy, czy wielokrotnie nachodził. Weźmy pod uwagę, iż w czasie tych zdarzeń w Polsce jedyną formą prawnej obrony przed takim dręczeniem był art. 107 Kodeksu Wykroczeń, którego dyspozycja mówi tylko o złośliwym dokuczaniu innej osobie. Nie analizował on więc stalkingu samego w sobie, ponieważ stalker nie zawsze dokucza oraz nie zawsze jest złośliwy. Ponadto, wedle orzecznictwa Sądu Najwyższego odnośnie art. 107 Kodeksu Wykroczeń, sprawca musi zawsze chcieć dokuczyć innej osobie oraz jego zachowanie musi mieć charakter złośliwy. A w przypadku stalkera często jest jednak odwrotnie, bowiem w większości przypadków przejawia on różne, czasami nawet patologiczne uczucia, w tym również swoiście pojmowanej „miłości”. Dostrzec można było wyraźny problem prawno-społeczny: z jednej strony coraz częstsze

przypadki nękania, z drugiej brak żadnych instrumentów prawnych do obrony przed nim. Na szczęście problem ten dostrzegło także Ministerstwo Sprawiedliwości, które analizując zjawisko stalkingu w Polsce przeprowadziło badania, których wyniki na rok 2010 są porażające. Według nich niecałe 10% Polaków padło ofiarami stalkerów. Najczęściej w formie rozpowszechniania plotek, „niby-przypadkowe” spotkania lub inne niechciane nawiązywanie kontaktu, aż po szantaż czy głuche telefony. W związku z powyższym, nowelizacją Kodeksu Karnego z 2011 roku wprowadzono do polskiego systemu prawnego art. 190a KK, który typizuje przestępstwo uporczywego nękania (stalkingu). Brzmi on: „Kto przez uporczywe nękanie innej osoby lub osoby jej najbliższej wzbudza u niej uzasadnione okolicznościami poczucie zagrożenia lub istotnie narusza jej prywatność, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”.

15

Jeżeli zachowanie sprawcy powoduje choćby próbę samobójstwa karę zaostrzono do 10 lat pozbawienia wolności. Jest to przestępstwo prywatno-skargowe, co oznacza, że jest ścigane na wniosek pokrzywdzonego, a zatem– z chwilą złożenia wniosku przez pokrzywdzonego – postępowanie toczy się z urzędu. Tryb prawno-skargowy nie obowiązuje w przypadku omawianej wcześniej próby samobójstwa ofiary, gdzie postępowanie następuje z urzędu. Typizacja przestępstwa stalkingu bez wątpienia jest dobrym zabiegiem legislacyjnym, zastanawia mnie tylko, dlaczego przyjęta została tak późno, przecież opisane powyżej przypadki pań Kotlarskiej i Krupskiej miały miejsce w latach 90. ubiegłego wieku. Pod tym względem polska legislacja jest o wiele za późna.


Do serca przytul psa, weź na kolana kota Na przestrzeni ostatnich lat bezdomność zwierząt to istna plaga. Mało kto zdaje sobie sprawę z faktu, że porzucenie jakiekolwiek zwierzęcia w świetle prawa uznane jest za formę znęcania się nad nim i stanowi przestępstwo ścigane z art.35 Ustawy o ochronie zwierząt. Jednak każdego roku w Polsce porzuca się setki przeróżnej maści zwierząt. Teoretycznie rozwiązaniem tego problemu jest zakładanie schronisk, ale i tu napotkać można na nie lada problem. Paulina Pazdyka

W

polskich przytułkach dla zwierząt obecnie znajduje się ok. 100 000 mniejszych lub większych futrzaków. Z roku na rok ich liczba rośnie w zastraszającym tempie. Rośnie także nasz apetyt na posiadanie kolejnych zwierzaków – przecież każdy z nas jest ich wielkim miłośnikiem. Poza tym, miło jest mieć przyjazną duszę obok siebie. To, że nam się ona z czasem „opatrzy”, jest już mało istotne. Przecież zawsze można wyrzucić pupila, niezależnie od tego, czy jest on słodko wyglądającą tchórzofretką, czy miauczącym Bonifacym. Problemu można się pozbyć niczym przysłowiowego psa.

Potrzeby są ogromne Trudno jest podać szczegółowe dane na temat ilości schronisk dla zwierząt funkcjonujących w naszym kraju, ponieważ od strony prawnej ich sytuacja nie jest jednoznacznie uregulowana. Część z nich działa pod patronatem Towarzystwa Ochrony nad Zwierzętami, inne funkcjonują w ramach regionalnych Towarzystw Opieki nad Zwierzętami, a pozostałe są placówkami poszczególnych fundacji, którym nieobcy jest los bezwzględnie porzuconych maluczkich. W ostatnich dniach głośnym echem odbiła się propozycja likwidacji jednego z nich, a mianowicie Schroniska w Józefowie. Stanowi ono przytułek dla ponad 600 zwierzaków. Decyzję taką podjął tamtejszy Powiatowy LeFot. mmsilesia.pl/off2011

karz Weterynarii, który przeszło 3 lata temu zakazał przyjmowania kolejnych zwierząt. Rozpoczęte procedury przewidują możliwość zamknięcia tego miejsca do końca bieżącego roku. Wówczas zwierzęta, których nie uda się oddać do adopcji, przejdą pod opiekę wójta gminy. Powiatowy Lekarz Weterynarii będzie sprawował tzw. kontrolę dobrostanu. Krótko mówiąc, schronisko przestanie przyjmować pod swój dach kolejne zwierzęta. Jest jeszcze alternatywa w postaci modernizacji i rozbudowy tej placówki, ale na to potrzebne są oczywiście środki pieniężne, o które instytucja ta musi zabiegać w ramach własnych działań. Zarówno dyrekcja, jak i pracownicy oraz mieszkańcy Józefowa są zbulwersowani takim obrotem sprawy, ponieważ nie od dziś wiadomo, że miejsce to jest przepełnione i cierpi z powodu chronicznych problemów finansowych. Jednocześnie opiekunowie zwierząt ze schroniska nie wyobrażają sobie tego, jak mogliby nie przyjąć pod dach kolejnych nieszczęśliwych, bezbronnych, nieludzko porzuconych zwierząt. Wakacje nie sprzyjają hodowlanym pasjom Okresem szczególnego wzrostu ilości zwierząt, które tam trafiają, są wakacje. Tylko przez ostatnie 2 miesiące obecnego roku w Józefowie schronienie znalazło blisko 240 psów. Decyzja Powiatowego Lekarza Weterynarii oznacza wstrzymanie państwowej dotacji. Od tej pory instytucja ta będzie musiała poradzić sobie sama, licząc na każdy najmniejszy gest prywatnych darczyńców. Na jedne-

16

go przyjętego do schroniska psa przypadała kwota w wysokości 1800 złotych. I, choć na pozór nie są to małej wielkości pieniądze, to w perspektywie kilkumiesięcznego (w najlepszym scenariuszu) pobytu psa w schronisku, pieniądze te z pewnością nie pokrywały wszystkich potrzeb. Ale były zagwarantowane i pozwalały wierzyć w to, że przy dużej gospodarności uda się za nie skromnie wykarmić kliku czworonogów. Innym źródłem dochodu schroniska są adopcje, których ciągle jest jeszcze za mało. Stała adopcja psa ze schroniska to wydatek rzędu 170 złotych. Koszty te wiążą się z koniecznością wykonywania sterylizacji, która jest obowiązkowa dla każdego pupila, który znajdzie schronienie w tym miejscu. Adopcja lekiem Warunki adopcji zwierzęcia nie są zbyt trudne do spełnienia. Tak naprawdę składa się na nie kilka następujących punktów: • Adoptować psa może tylko osoba pełnoletnia. • Adopcji dokonuje się osobiście, nie adoptujemy psów przez pośredników i nie wydajemy psów na prezenty. • Adopcja psa wiąże się z pokryciem opłaty adopcyjnej, która przeznaczona zostanie na resztę psów przebywających w schronisku (wysokość opłaty ustala dyrekcja schroniska). • Sunie wydawane z naszego schroniska muszą być po zabiegu sterylizacji.


• Osoba adoptująca zwierzę podpisuje umowę adopcyjną, w której zobowiązuje się do dobrego traktowania psa, a w wypadku, gdy nie będzie mogła się już dłużej nim opiekować, nie porzucania go, lecz oddania z powrotem do schroniska. • Jeśli pies ucieknie, należy powiadomić schronisko lub wolontariuszy, jak też podjąć wszelkie możliwe kroki zmierzające do odnalezienia go. • Nigdy nie wydajemy psów na łańcuch oraz do warunków, które są gorsze od tych, jakie może zapewnić psom schronisko. • W razie stwierdzenia nieodpowiednich warunków lub nieodpowiedniego traktowania zwierzęcia, schronisko ma prawo zabrania go, jeśli wcześniejsze rozmowy z nowym właścicielem nie wpłyną na poprawę opieki i warunków.

• Osoba chcąca adoptować zwierzę musi posiadać przy sobie dowód osobisty i obrożę wraz ze smyczą. Rozwiązań może być kilka Tak naprawdę musimy pamiętać o tym, że adopcja jest najlepszym działaniem na rzecz porzuconych zwierząt. Żadne, najbardziej nowoczesne, najlepiej dotowane schronisko, nigdy nie zastąpi im prawdziwego dachu nad głową, w którym znajdą autentyczną dobroć. Dlatego też dyrekcja tego podwarszawskiego schroniska zwraca się z prośbą o zainteresowanie się możliwością przygarnięcia czworonoga z jej placówki oraz wsparcie instytucji każdą najmniejszą kwotą pieniężną, która pozwoli uniknąć widma jej likwidacji. Wielkim wsparciem będzie również pomoc rzeczowa.

Do najbardziej potrzebnych przedmiotów należą m.in.: • wszelkiego rodzaju artykuły spożywcze: kasza, ryż, makaron, mięso, kości, sucha karma, puszki mięsne, konserwy, mleko; • rzeczy do ocieplania bud: koce, pledy, narzuty, kołdry, poduszki, wykładziny, dywany; • smycze, obroże, kagańce, szelki, zabawki i pluszaki; • środki do pielęgnacji zwierząt: szczotki, grzebienie, szampony dla psów; • środki weterynaryjne: preparaty przeciwpchelne, tabletki odrobaczające, nieużywane książeczki zdrowia;

e iska er ząt w Józefowi zwi ych - Dyrektor Schron 8 09 zdomn 2be 64 4dla 69 n: Schronisko o | Telefo 15 05-119 Legionow ka ńs ża ru St . ul s: Adre

17


Fukuizm

18


Fot. news.o.pl

bo rzeczy mają niepowtarzalną historię Można by próbować zdefiniować to miejsce jako połączenie sklepu z designerskimi ozdobami, ubraniami, dodatkami i gadżetami z second handem i studiem fotograficznym. Można, ale będzie to zbyt duże uogólnienie. Najlepiej pójść do Fu Ku i zobaczyć to na własne oczy. Barbara Rumczyk

19


C

eglasty budynek wśród kamienic przy ulicy Sienkiewicza 8a we Wrocławiu zdaje się skrywać wiele tajemnic. Dawniej kręgielnia, dzisiaj za blaszanymi drzwiami znaleźć można pokłady inspiracji. Do środka jednej z sal zaprasza oryginalnie odziany manekin. To właśnie tam mieści się Fu Ku. Mimo starannie posegregowanych towarów, Fu Ku różni się od standardowych sklepów. Właściwie nietaktem jest nazywanie tych wszystkich rzeczy towarem, są one tak unikatowe i często niezwykłe. Ręcznie robiona torebka, kurtka, misternie wykonane kolczyki przypominające pączki z lukrem, poduszki rodem z Łowicza, odmienione rowery. Półki z niepowtarzalnymi dziełami to tylko połowa Fu Ku. Kolejną częścią miejsca, niemniej ważną, jest atelier fotograficzne. Zaczęło się właśnie od pomysłu na studio zdjęciowe. Linda Parys, studentka Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu, zawsze marzyła, by mieć własną przestrzeń do fotografowania. Długo szukała odpowiedniego miejsca. Pobyt w Kanadzie, gdzie Linda odwiedziła kilka ciekawych sklepów, oraz przyjaźń z Agnieszką Jarosz, wizażystką i Hanią Zygmanowską, charakteryzatorką, zaowocowała nowym pomysłem, który łączyłby pasje całej trójki. W ten sposób narodził się plan założenia wrocławskiego concept store. Asortyment concept store jest stosunkowo nową odpowiedzią na towary, które serwują wszędobylskie sieciówki. Każdy, kto chciałby mieć coś niepowtarzalnego, kto próbuje wyróżniać się w tłumie ciekawą stylizacją, wybierze coś dla siebie w takim

sklepie. Można w nim znaleźć, oprócz ubrań i dodatków hand made, na przykład meble.. Projektantom, którzy tworzą dla concept store, zależy na tym, by wygląd ich wyrobów nie wpisywał się w utarte schematy. Te alternatywne sklepy cechuje niepowtarzalna atmosfera i indywidualne podejście do klienta. Na początku założycielki Fu Ku pisały do projektantów z Wrocławia i okolic z pytaniem, czy nie chcieliby zaistnieć w nowym concept store. Po krótkim czasie także sami designerzy zaczęli się zgłaszać z propozycją współpracy. W Fu Ku można znaleźć wyszukane towary twórców z całej Polski. Ostatnio chęć tworzenia dla sklepu wyraziła projektantka z Francji. Próg wrocławskiego concept store przekroczyli też Meksykanie, którzy wystawili w sklepie ręcznie robione torby. Dziewczynom zależy na tym, by każda rzecz w ich concept store była wyjątkowa. Wierzą w ideę Fukuizmu, która głosi, że to „właściciele inspirują swoje przedmioty do nowego życia, a one inspirują ich do dalszego działania”. Prowadzą komis ubrań i chciałyby, by przy każdej pozostawionej u nich przez byłego posiadacza części garderoby znalazła się krótka notka do nowego nabywcy. W ten sposób pokazują, że nawet kawałki materiału mają swoją historię. Wrocławski concept store jest doskonałym miejscem dla tych, którzy marzą o profesjonalnej sesji zdjęciowej w niebanalnym wydaniu. Oprócz tego, obiektyw Fu Ku doskonale wyłapuje ciekawe stylizacje u osób napotkanych na ulicach Wrocławia. To część projektu pod hasłem Fu Ku Łowi. Zdjęcia inspirująco ubranych osób można znaleźć na blogu prowadzonym

20

przez właścicielki sklepu pod adresem: www.fukuizm.blogspot.com. Czy idea concept store w Polsce jest rozpoznawalna? Linda Parys przyznaje, że wciąż niewiele osób o takich sklepach wie, ale sytuacja powoli się zmienia. Wiele brakuje nam do zachodnich sąsiadów - w Niemczech sklepy „z pomysłem” zostały przyjęte z ogromnym entuzjazmem. Linda stwierdza, że ludzie miewają sprzeczne wymagania, „szukają czegoś oryginalnego i jednocześnie chcą, by miało to metkę sławnego projektanta.” A w concept store nie pojawia się Dior czy Versace (chyba że w komisie ubrań). Są za to projektanci, którzy, wykonując niepowtarzalne dzieła hand made, poświęcili na to kilka godzin. Stąd też różnorodność cenowa. Wszystko zależy od tego, jakie nakłady autor poświęcił. Linda, Agnieszka i Hania mają mnóstwo pomysłów na ukazanie potencjału swojego sklepu. Gdy je odwiedziłam, przygotowywały się do wyjazdu na festiwal muzyczny w Berlinie. Wraz z nimi pojechały wyroby projektantów, które promowały na swoim stoisku. Na bieżąco aktualizują stronę internetową: www.fu-ku.pl. Wkrótce będzie tam można znaleźć informację o imprezie planowanej przez Fu Ku. Dziewczyny zapraszają do sklepu każdego, kto chciałby nie tylko sprawić sobie jakąś nową rzecz, ale też, po prostu, porozmawiać o modzie. A jeśli ktoś zdecyduje się na zakup, zauważy, że w Fu Ku nawet kasa jest niebanalna. Na blacie zamiast terminalu stoi szklana kula z Jaggerem, malutką, dość nieśmiałą rybką i jej kolegami. Jagger też jest fashionistą.


21


22


23

Fot. Magda Oczadły


Poduszkow

czyli (prawie) ws Campusie Artyst

24


wce też mają oczy

szystko o 41. Międzynarodowym tycznym FAMA Wszędobylskie poduszkowce, chodzące fotele, kolorowe dziki – gdy dodamy do tego występy, spektakle, morze i sierpień uzyskamy jedno słowo: FAMA. Ttrwający od 16 do 27 sierpnia festiwal niejednokrotnie pełen był zaskakujących wystaw, koncertów, rozmów i.... Historię czas zacząć! Joanna Figarska

P

rzyjeżdżając 16 sierpnia do miasta, które dla jednych jest końcem, a dla innych początkiem Polski, nie spodziewałam się, że kilkanaście dni spędzone w gronie całkowicie obcych osób, okaże się czasem wypełnionym wydarzeniami, które w różnorodny sposób podkreślały wartość i ukazywały niekiedy zaskakujące interpretacje słowa kultura. interesujących rozmów i ludzi. To ponad 40-tysięczne miasto, znajdujące się na trzech wyspach: Wolin, Uznam i Karsibór, od 41 lat podczas wakacji przyjmuje setki młodych artystów, którzy, często wyłonieni w eliminacjach regionalnych, przyjeżdżają właśnie do Świnoujścia, by przez prawie dwa tygodnie dzielić się swoją pasją do sztuki. Jaki zatem był 41. Międzynarodowy Campus Artystyczny FAMA? OFLAG, czyli... Miejsce centralne. To właśnie w Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym, mieściło się centrum dowodzenia całym festiwalem: tam się spało, jadło, odbierało plakaty, drukowało gazetki. To właśnie dziedziniec OFLAGU upodobały sobie kolorowe dziki, które pewnego ranka pojawiły się nagle i niespodziewanie, wywołując uśmiech na ustach nie tylko pań kucharek. Jednak skłamałabym, gdybym napisała, że było to jedynie miejsce spotkań nad talerzem zupy. Zupełnie inną stronę internat

i najbliższe okolice pokazywały w nocy. Obok dziwnych i przez większość nie rozumianych gier prowadzonych przez pewną grupę zaproszonych artystów, można było usłyszeć i zobaczyć, jak muzyka i taniec łączą Famowiczów. Ławki i stół do tenisa stołowego nocą zamieniały się w miejsce, na którym stały wszelakie instrumenty, występowali tancerze. Jednej nocy prym wiódł jazz, innym razem natomiast muzyka elektroniczna. I choć czasami zamiast porywających dźwięków zasypiający już uczestnicy słyszeli dramatyczne śpiewy przygodnego akordeonisty, to ta muzyczna różnorodność zdecydowanie wpływała na kształt wszystkich dwunastu nocy. OFLAG był również miejscem zaplanowanych bądź też bardziej spontanicznych akcji. Przechadzając się po dziedzińcu, trudno było nie zauważyć małych, zabawnych poduszeczek, zwanych przez autorki Poduszkowcami. Były one produkowane przez ASP Poznań i pojawiały się w różnych miejscach całego Świnoujścia przez cały czas trwania festiwalu. Każdy, kto chciał, mógł takiego Poduszkowca nabyć. Wisiały, leżały, stały wszędzie, zachęcając potencjalnych nowych właścicieli swymi śmiesznymi kolorami i kształtami. Chociaż Poduszkowce były najbardziej intrygującym efektem performance’ów, obejmujących także OFLAG, to trudno nie wspomnieć także o chodzącym fotelu, ataku terrorystycznym walczącym o pokój ( autorkami były Kuratorki & CO)

25

oraz dwóch redakcji, które drukowały, składały i roznosiły gazetki powstałe podczas festiwalu: FAMAZINE oraz TORPEDA LUDU. Bosy Pan w cylindrze na głowie Miejscowy klub jazzowy. Nie wiem, co tam się działo w dzień, ale doskonale pamiętam wieczorną, a właściwie nocną, atmosferę Centrali. Ten niewielki lokal, późnym wieczorem zmieniał się w najważniejsze miejsce dla Famowiczów. To właśnie tam, po całym dniu różnych zajęć, spotykali się artyści, producenci, dziennikarze ze wszystkich sekcji, które pojawiły się w tym roku na FAMIE. Był to doskonały czas, by pomiędzy jednym a drugim koncertem uciąć sobie ciekawą pogawędkę z aktorem, muzykiem lub animatorką kultury. Gdy wychodziło się z dusznej, przepełnionej ludźmi i muzyką sali klubowej, trafiało się od razu na tłumy dyskutujące, śmiejące się lub cicho w kącie oczekujące na przypadkowego entuzjastę rozmowy. Pewnie wiele z tych dialogów zostanie w pamięci niektórych na długo (przykładem może być Tomek i jego wywiad z wokalistą zespołu Niwea), inne z kolei szybko pójdą w niepamięć, (np. o istocie horrorcore’u), to te nocne spotkania i dyskusje doskonale uzupełniają dzienne wydarzenia całego festiwalu. Koncerty, w których mieliśmy okazję uczestniczyć, dawały możliwość wsłuchania się w konkretny zespół, poznania różnorodnych interpretacji muzycznych, wszelakich


stylów i historii opowiadanych przez młodszych i starszych wykonawców przybyłych na ten „koniec świata” z różnych stron Polski. Kameralność Centrali oddawała zwielokrotnione poczucie, że właśnie tu i teraz najmocniej pulsuje rytm wszystkiego, co kryje się pod słowem „muzyka”. Ona ze wszystkich MUSZLI największa...! FAMA to jednak nie tylko zamknięty festiwal dla wybranych artystów i twórców. To także integracja z mieszkańcami – świetną ideą była tegoroczna FAMA UDOMOWIONA, polegająca na wprowadzaniu wielu akcji oraz animacji na terenie całego Świnoujścia - oraz z turystami. Oprócz możliwości uczestniczenia w grach przygotowanych przez grupy animatorów, można było posłuchać koncertów, odbywających się właśnie w słynnej muszli znajdującej się przy głównym świnoujskim deptaku. Trwały one Fot. Jakub Wilk

przez kilka godzin, dlatego istniała szansa na to, by po długim dniu spędzonym na plaży, wysłuchaniu utworu Barka granego przez „najprawdziwszego” Indianina lub męczących zabawach ze sztucznymi konikami, zeberkami i żyrafami poruszającymi się na małych kółeczkach, po prostu wejść, zasiąść i posłuchać, co współczesna scena muzyczna ma do zaoferowania osobom w bardzo różnym wieku. Muszla była też miejscem, w którym mogli wykazać się wybierani przez grupę producentów konferansjerzy. Zdecydowanie najlepsze wrażenie robili: Marta Marciniak i Tomek Płomiński, którzy na scenie niejednokrotnie czuli się swobodniej niż występujący wokaliści i zespoły. Luzu trudno odmówić też zwycięskiemu Clock Machine, rewelacyjnemu Cameron Cat i chłopakom z Frument Project.

26

Dziwność, dziwność widzę...! Podczas tegorocznego festiwalu, zdarzały się deszczowe dni. Wtedy też koncerty z Muszli przenoszone były do Miejskiego Domu Kultury. Stanowił on jednak nie tylko rezerwowe miejsce – na jego scenie prezentowały się młode zespoły teatralne. Bazując na sztukach, które zobaczyłam, uważam, że była to najsłabsza sekcja 41. FAMY. Żaden z nich nie tylko nie zapadł mi na dłużej w pamięć, nie pobudził do dyskusji, ale czasami wręcz odpychał. Często konwencja przyjęta przez zespoły była trudna do zaakceptowania. Rzucanie w widzów sztucznym sercem, nieuzasadnione krzyki ze sceny, które bardziej dezorientowały niż inspirowały osłupiałego obserwatora, to tylko nieliczne zachowania zniechęcające do słowa „teatr”. Nie mogę jednak całkowicie skreślać prezentowanych sztuk, ponieważ z tego co mi wiadomo, ominęły mnie spektakle warto-


ściowe i zabawne. Doskonałym przykładem są występy grupy KTO. To właśnie ich podejście do teatru powinno być wskazówką dla organizatorów, by w przyszłym roku pojawiło się więcej zespołów ich pokroju.

zów, przez grafikę, aż po rzeźbę – stanowiły ciekawy komentarz do surowego wnętrza basenu. Oprócz wystawy, zaprezentowano tam filmy młodych operatorów z sekcji filmowej. Bunkier stanowił też przestrzeń dla finałowej akcji Poduszkowców oraz zaprezentowania końcowego efektu współpracy Michała Zabłockiego i Tomasza Sikory, którzy przez całą FAMĘ wraz ze swoimi zespołami tworzyli FOTO-BAJE. Świetne bajki pisane przez młodych tekściarzy, zostały niezwykle ciekawie oddane w zdjęciach grupy fotografów. Opiekunowie obu grup powiedzieli także, że finałem tego projektu będzie książka

Tam, gdzie zimą śpią łódki... W napiętym planie występów artystycznych swoje miejsce miała też wystawa zorganizowana przez zaproszonych malarzy, grafików i rzeźbiarzy. Znalazły się na niej obrazy krakowskiej grupy Kuku Kuku, grafiki Magdy Sawickiej (także pochodzącej z Krakowa artystki), dzieła Agaty Dębickiej oraz rzeźba warszawianki Iwony Rozbiewskiej. Miejscem wystawy była hala w basenie północnym . Ten ogromny budynek, w którym na zimę zamyka się łodzie i jachty, na czas FAMA, FAMA i po FAMIE.... trwania festiwalu przemienił się w miejChociaż niedociągnięć na tegorocznym sce spotkań różnych wyobrażeń o sztuce festiwalu nie zabrakło, to jednak trudno współczesnej. Wszelakie formy – od obra- oprzeć się wrażeniu, że te niedoskonało-

27

ści miały swój urok. Przez tegoroczny obóz przewinęło się ponad 300 osób, z których każda inaczej rozumie słowo sztuka. Czas spędzony w wymienionych przeze mnie miejscach, stworzył bardzo ciekawy obraz ułamka współczesnej mapy kultury. I pomimo że zdarzały się mniej udane spektakle i koncerty, to trudno nie stwierdzić, że naprawdę było ciekawie. Koncert finałowy, który odbył się w strugach letniego deszczu w słynnym już Amfiteatrze, był nie tylko podsumowaniem całego festiwalu, ale także wyłonił najlepsze zespoły, najciekawszych ludzi, najkreatywniejszych animatorów. Pamiętając o sławie FAMY, o wielkich artystach, którzy właśnie na tamtych scenach zaczynali, dobrze uzmysłowić sobie, że jest się częścią tak wielkiej i bogatej historii.

fot. Joanna Figarska


28


29


Męską muzyką

podbili Wrocław 20 sierpnia z całą pewnością nie było we Wrocławiu drugiego tak przepełnionego pozytywną energią i świetną muzyką miejsca jak Browar Mieszczański. A wszystko za sprawą Wojciecha Waglewskiego i ekipy Męskiego Grania, którzy podobnie jak w ubiegłym roku, odwiedzili „miasto stu mostów” podczas wakacyjnego tournee sponsorowanego przez markę Żywiec. Monika Stopczyk

W

Źródło: ww.wroclawek.pl

rocław był przedostatnim przystankiem na tegorocznej trasieprojektu . Wcześniej męska muzyka zagrała w Żywcu, Warszawie, Krakowie, Lublinie, Gdańsku, a ze stolicy Dolnego Śląska artyści udali się na północ, by 27 sierpnia zagrać w Poznaniu koncert wieńczący drugą edycję tego niezwykłego projektu. W sobotę, mniej więcej od godziny 16:00, teren Browaru Mieszczańskiego zalewały jednocześnie promienie letniego słońca i tłumy spragnione muzyki i zapewne także złocistego napoju sponsora (czego dowodem niech będą długie, a mimo to bardzo sprawnie obsługiwane, kolejki do punktów jego sprzedaży). Ciekawie zaaranżowana przez organizatorów przestrzeń kompleksu na blisko sześć godzin miała stać się prawdziwym muzycznym królestwem. I wierzcie mi, że późnym wieczorem naprawdę żal było je opuszczać... Imprezę otworzył występ duetu DJ Eprom i Emade, czyli Nu Kidz On The Glock, który zaserwował gromadzącej się pod sceną publiczności półgodzinny seans setów DJ-skich. Po nich nastąpiło oficjalne rozpoczęcie koncertowego maratonu przez Piotra Stelmacha

z radiowej Trójki, który zapowiedział występ zespołu, po raz pierwszy zasilającego szeregi artystów prezentujących się podczas Męskiego Grania. Na scenie pojawiło się czterech muzyków występujących pod nazwą Jazzpospolita. Kwartet ze stolicy zaskoczył mnie swoim występem, bo mimo, że znałam ich debiutancki krążek Almost Splendid, to nie przypuszczałam, że na żywo są w stanie wygenerować aż tyle energii i przekazać ją widowni. Mistrzowska fuzja brzmień okołojazzowych i post-rockowych, której fundamenty stanowią niezliczone i niesamowicie różnorodne źródła inspiracji, daje efekt zadziwiający jak na tak młody zespół będący na początku swojej drogi twórczej. Drugiego albumu będę wyczekiwać z niecierpliwością, bo uważam, że po chłopakach z formacji Jazzpospolita można spodziewać się tylko najlepszego, czego oznaką niech będzie premierowo wykonany utwór z materiału na kolejny longplay. Po nagrodzonym gromkimi oklaskami występie popularny „Stelmi” zapowiedział artystę, który do zagrania we Wrocławiu został wytypowany przez internautów. Na scenę wkroczył multinistrumentalista Piotr Piasecki, znany jako Bajzel. Skłonny do eksperymentów „człowiek-orkiestra”

30

zafundował publiczności żywiołowy popis swoich umiejętności, nie szczędząc głosu ani gitary. Bajzel doskonale rozruszał publiczność przed kolejnym występem, podczas którego męska scena należała do zespołu Lao Che. Do Spiętego w pewnym momencie dołączył Lech Janerka, którego wrocławska publiczność powitała hucznie, bo przecież Janerka to „nasz człowiek” na Męskim Graniu. Pośród widowni znalazła się grupa osób, która przygotowała tekturowy tort i transparent z życzeniami urodzinowymi dla Mariusza „Denata” Densta, który w sobotę obchodził swoje święto. Lao Che sprawiło, że temperatura otoczenia zanotowała gwałtowny skok, a kolejny koncert nie obniżył jej ani o ćwierć stopnia. Otóż następne pół godziny należało do formacji Pink Freud. Przyznam, że występ ten okazał się jedną z dwóch bardzo pozytywnych niespodzianek tego wieczoru. Ekipa Wojtka Mazolewskiego dała fenomenalny popis swojego talentu! Takie wykonania, jak chociażby cover Come as you are Nirvany, z Adamem Milwiwem-Baronem na trąbce, zostają w głowie naprawdę na długo. Raczyć się płytami Pink Freud to niewątpliwa przyjemność, ale dziś już wiem, że móc posłuchać ich na żywo, to przyjemność podwojona, je-


nu Mateusza Pospieszalskiego, tworzył na oczach widowni animowaną opowieść, którą wyświetlano na rozwieszonym w głębi sceny płóciennym ekranie. Warto zwrócić uwagę, że Męskie Granie to nie tylko muzyka, ale także towarzyszące koncertom wydarzenia, jak wystawy prac najciekawszych przedstawicieli sztuki nowoczesnej oraz projekcje filmów. Po przerywniku plastyczno-muzycznym ciąg dalszy koncertowych wrażeń i występ zespołu Voo Voo oraz seria finałowych popisów zaproszonych do Wrocławia muzyków, w rozmaitych konfiguracjach. Zagrał

Rozdawaniu autografów przez muzyków towarzyszył ponownie tandem Nu Kidz On The Glock, wspierany dodatkowo przez Wilczyńskiego. Teren koncertu powoli pustoszał, ale w autobusach jadących w stronę centrum słychać było echa Męskiego Grania, które okazało się przedsięwzięciem na znacznie wyższym poziomie niż przypuszczałam półtora miesiąca wcześniej, zamawiając bilet. Wojciech Waglewski i jego współpracownicy po raz drugi podjęli się wcielenia w życie inicjatywy, która pokazuje, że prawdziwa pasja i zamiłowanie do muzyki łączy pokolenia,

Źródło: ww.gmbprosound.pl

śli nie potrojona. Uciech muzycznych to nie koniec, bo już chwilę po tym, jak Mazol wraz z kolegami ukłonili się publiczności, piski i oklaski przywitały braci Waglewskich, czyli projekt Fisz Emade Tworzywo. Jak zwykle w świetnej formie, tym razem wspierani m.in. przez gitarzystę Michała Sobolewskiego, z którym współtworzą zespół Kim Nowak, DJ-a Eproma oraz saksofonowego mistrza – Adama Pierończyka, który poza tym, że jest piekielnie zdolnym muzykiem, okazał się także scenicznym wulkanem energii. Tradycyjnie już, kiedy Fisz pytał: „Powiedzcie ludzie, jesteście gotowi?”, fani odpowiadali: „Tak, tak, jesteśmy gotowi!” Prawdą jest, że było na co się przygotowywać, bo kolejnym artystą, jakiego zaanonsował Piotr Stelmach – na szczęście pozbywszy się wcześniej swojej obciachowej, bedącej obiektem żartów samego dziennikarza, marynarki – był Lech Janerka wraz z zespołem. Wówczas po raz pierwszy w krótkiej historii Męskiego Grania wśród muzyków pojawiła się kobieta. Razem z flecistą Krzysztofem Popkiem swojego męża, grając na wiolonczeli, wspierała Bożena Janerka. Zbliżała się godzina 20:30, a tuż pod sceną zgromadzonych było niemal trzy tysiące osób. Zespół, który miał zagrać jako kolejny, pojawił się na tegorocznej trasie Żywca tylko raz i to właśnie we Wrocławiu. Tuż po zachodzie słońca widowni ukazała się mysłowicka piątka, a Browar Mieszczański wypełniły dźwięki gitarowego intro otwierającego Chłopców. Jak zawsze energetycznie, żywiołowo, czyli Myslovitz w świetnej formie. Ci, którzy spodziewali się utworów z nowej płyty byli na pewno zaskoczeni, gdy usłyszeli Z twarzą Marylin Monroe, Sprzedawców marzeń albo Mieć czy być. Jednak było to nic przy tym, co stało się pod koniec występu grupy. Na finał Myslovitz zagrali trwającą 10 min. kompozycję pt. Mickey, która nigdy nie znalazła się na żadnym krążku zespołu i na koncertach jest wykonywana dość rzadko. Muzycy grali jak opętani, a publiczność już od pierwszych szarpnięć strun dała ponieść się muzycznemu szaleństwu. Było pogo, było noszenie na rękach przez tłum i mega owacje, jakie zwieńczyły występ „Myslo”. Była to druga spośród wspomnianych przeze mnie wcześniej niespodzianek i widać było, że nie tylko mi sprawiła niesamowitą frajdę. Po rockowych doznaniach przyszedł czas na artyzm w nieco innym wydaniu. Mariusz Wilczyński, jeden z najważniejszych twórców współczesnej animacji, przy dźwiękach gitary Wojciecha Waglewskiego i saksofo-

duet Janerka-Waglewski, potem utwór „Test” wykonali wspólnie Fisz, Emade, Wojciech Waglewski i zespół Pink Freud, a wieczór w Browarze Mieszczańskim dobiegał końca przy dźwiękach dwóch singli, promujących dotychczasowe edycje projektu, czyli Wszyscy muzycy to wojownicy oraz Kobiety nam wybaczą. Jedynym mankamentem Męskiego Grania jest brak bisów. Chociaż, trudno byłoby z tak doborowego zestawu artystów wskazać tych, którzy mieliby pojawić się na scenie nadprogramowo. Imprezę zakończył Piotr Stelmach żegnając wrocławskich fanów męskiej muzyki, podkreślając, że publiczność w stolicy Dolnego Śląska jest wyjątkowa i potrafi docenić brzmienia z najwyższej półki.

31

jest ponad kategoryzowaniem i klasyfikacją gatunkową. To wszystko było wyraźnie widoczne na scenie, ale także udzieliło się publiczności, która dobrą energię chłonęła wraz z potokiem dźwięków. W październiku do sklepów trafić ma pierwsza część kompilacji zawierającej wykonania z tegorocznej trasy, następnie w grudniu wydana zostanie część druga i DVD z filmem dokumentującym Męskie Granie 2011. Organizatorzy zapowiadają, że na dwóch edycjach się nie skończy i mam nadzieję, że nie poprzestaną na obietnicach, bo szkoda byłoby, gdyby męskich koncertów zabrakło na mapie muzycznych wydarzeń przyszłorocznego lata.


Jak stworzyć do

duet?

Sierpniowy koncert we wrocławskiej zajezdni MPK przy ulicy Grabiszyńskiej był ciekawym wydarzeniem, m.in. z powodu wspólnego występu Krzysztofa Cugowskiego i Raya Wilsona, którzy kilka miesięcy temu nagrali wspólnie piosenkę Not about us. Duetów tego rodzaju na rynku było wiele, nie wszystkie jednak odniosły sukces. Od czego zależy powodzenie takich przedsięwzięć? Szymon Makuch

W Fot. Jarosława Szwagierczak

świecie muzyki popularnej zaistniało wiele duetów stałych, które nagrały szereg przebojów, począwszy od Al Bano i Rominy Power, przez grupę Wham, a skończywszy na White Stripes. Z pewnością jednak nierzadko ciekawsze są duety okazyjne, przypadkowe, czasem stworzone jedynie na potrzeby koncertów. Efektem tego może być niezły materiał na filmik do zamieszczenia w Internecie, czasem zaś wyrasta z tego większy projekt w postaci teledysku czy nawet wspólnej płyty. Czy duety są skazane na sukces? Absolutnie nie, na co składa się wiele przyczyn – jakość piosenki, popularność artysty, zapotrzebowanie na dany gatunek muzyczny. Spójrzmy na kilka przykładów z polskiego rynku. Wspólne albumy, wspólne sukcesy W 1999 roku chyba wszyscy Polacy mieli okazję zetknąć się z duetem Kayah i Gorana Bregovicia. Nagrana przez nich płyta zrobiła furorę, wzmacniając pozycję polskiej wokalistki, a także bałkańskiego muzyka, który nie święcił w kraju aż takich tryumfów. 700 tysięcy sprzedanych egzemplarzy świadczy o tym, że nasi rodacy bardzo cenili sobie ów album, łączący różne style muzyczne, począwszy od

popu, a skończywszy na góralskim folklorze. Dodajmy, że płyta została potem wydana w 11 krajach Europy, a na koncercie podczas sopockiego festiwalu Kayah i Bregović grali dla 50 tysięcy widzów. O popularności ich dorobku niech świadczy również to, że chyba na każdym polskim weselu gra się dzisiaj utwór Prawy do lewego. Na fali sukcesu bałkańskiego muzyka powstał kolejny album, tym razem nagrany z legendą polskiej muzyki Krzysztofem Krawczykiem. Wydana w 2002 roku płyta przyniosła kilka przebojów, wśród których szczególnie Mój przyjacielu gościł na listach przebojów bardzo długo. Jednocześnie album ten przyczynił się to wielkiego renesansu pana Krzysztofa. Rok później nagrał on płytę Bo marzę i śnię…, do której zaprosił wielu młodych muzyków. Piosenka Bo jesteś ty stała się przebojem, jakiego muzyk ten nie miał chyba od lat osiemdziesiątych XX wieku. Krawczyk niewątpliwie dostrzegł moc duetów, bowiem przy nagrywaniu kolejnego albumu postanowił zaśpiewać z kilkoma znanymi postaciami. Z wokalistą T. Love Muńkiem Staszczykiem nagrał niezły kawałek Lekarze dusz, który obraca się w klimatach reggae i niesie bardzo pozytywne przesłanie. Jak mówili autorzy utworu w wywiadach, liczyli, że będzie to przebój, ale widzowie i słuchacze

32

mieli inne zdanie. O wiele bardziej przypadł im do gustu inny duet Krawczyka, czyli piosenka Trudno tak (razem być nam ze sobą) nagrana z Edytą Bartosiewicz. Tym razem to dawny członek Trubadurów przywrócił blask zapomnianej nieco wokalistce, która największe sukcesy odnotowała w latach dziewięćdziesiątych, a potem jej pozycja mocna osłabła. Wspomnieliśmy wcześniej, że Kayah i Bregović bardzo sobie nawzajem pomogli, nagrywając wspólny album. Polska wokalistka niewątpliwie przyczyniła się również do sukcesu Krzysztofa Kiljańskiego. Muzyk ten nie był znany szerszemu gronu słuchaczy właściwie aż do 2005 roku, kiedy Kayah (będąca zresztą producentem jego płyty) nagrała z nim balladę Prócz ciebie nic. Utwór błyskawicznie zdobył listy przebojów, a promowany przez niego album rozszedł się w stu tysiącach egzemplarzy. Potem jednak Kiljański nie utrzymał już tak silnej pozycji, choć brał udział w wielu innych projektach muzycznych. Trudno nie spodziewać się sukcesu, kiedy duet tworzą dwie uznane gwiazdy, czego doskonałym przykładem jest wspólny projekt lidera Lady Pank – Jana Borysewicza oraz wokalisty zespołu Piersi – Pawła Kukiza. Najpierw panowie nagrali dwa utwory do filmu E=mc2 (Niby jestem, niby nie oraz Jeśli tylko chcesz) z 2002 roku, a potem doszło do wyda-


obry nia płyty w 2003 roku. Bo tutaj jest jak jest oraz wspomniane Jeśli tylko chcesz znalazły się na wielu listach przebojów. Ponadto Kukiz i Borysewicz wspólnie koncertowali. Współpraca miała trwać dłużej, gdyż podpisano kontrakt na dwa albumy. Lider Piersi zadecydował jednak o powrocie do macierzystego zespołu, z którym nagrał w 2004 roku Piracką płytę, która okazała się również niezłym sukcesem. Druga płyta nie została nagrana, a obaj muzycy podobno są od tego czasu mocno skłóceni, więc jak na razie nie zapowiada się na kontynuację współpracy. Duety chwilowe, duety zapomniane Wiele spośród duetów stworzono przypadkowo i nie przyniosły one większego rozgłosu. Mało kto zapewne pamięta dzisiaj utwór Choćby nie wiem co zaśpiewany wspólnie przez Roberta Gawlińskiego oraz Janusza Panasewicza w 1997 roku. W Internecie wciąż można znaleźć teledysk do tej piosenki, którą nagrano na płytę pt. Być wolnym, powstałą z inicjatywy Jana Borysewicza. Lady Pank to zespół, który miał niejednokrotnie okazję stworzyć kilka interesujących duetów. Najważniejszy w tej kwestii był bodajże koncert z 2000 roku, kiedy kapela świętowała swoje 18-lecie. Zaproszono wówczas wielu artystów, którzy śpiewali wraz z Januszem Panasewiczem największe hity. Wystarczy tylko wymienić, że udział w koncercie brali Zbigniew Hołdys (śpiewając Małą wojnę, do której napisał tekst), Paweł Kukiz (Ohyda), Lech Janerka (Kryzysowa narzeczona), Kasia Nosowska (Zamki na piasku), Urszula (Zawsze tam gdzie ty) a nawet… Olaf Lubaszenko (Nie wierz nigdy kobiecie). Nagrania z tych występów wciąż krążą po sieci, warto się im przyjrzeć. Najciekawszym „producentem” duetów w Polsce był chyba program „Muzyka Łączy Pokolenia”, który przez pewien czas nadawano w regionalnej TVP. Prowadzony przez Jacka Majewskiego i Cezarego Ciszewskiego show polegał na zapraszaniu do każdego odcinka dwóch muzyków – „starego” (grającego zwykle jeszcze za czasów PRL) i „młodego”

(debiutującego w ostatnich latach). Co ważne, autorzy programu bardzo mocno mieszali style muzyczne, stąd też w poszczególnych odcinkach pojawiali się np. Jeden Osiem L z Marylą Rodowicz, Bohema z Papa Dance, TSA z Agnieszką Chylińską czy Bracia Cugowscy ze Stanem Borysem. Idea programu opierała się na zamyśle wzajemnego śpiewania swoich utworów i finalnego występu w duecie.. Owocem programu stała się również płyta CD, zawierająca najciekawsze wersje utworów pojawiających się w programie. Wśród duetów, które „wyprodukował” wspomniany program warto zapoznać się z m.in. takimi utworami, jak: Łatwopalni w duecie Maryli Rodowicz i Jeden Osiem L, Obudź się (PiH Chada i Oddział Zamknięty), Trzy zapałki (Chylińska i TSA), Ordynarny Faul (Bohema1 i Papa Dance). Skoro wspomnieliśmy już Bohemę, to warto przypomnieć, że zespół ten próbował swoich sił, tworząc własny singiel w duecie z Muńkiem Staszczykiem – Tell me who you are. Chęć współpracy wynikła, co ciekawe, ze wspólnej trasy koncertowej, gdzie młodzi muzycy supportowali T. Love. Wspólny utwór pojawił się na paru listach przebojów, ale furory nie zrobił. Bohema zaś, po nagraniu dwóch płyt, niestety zawiesiła działalność, której jak dotąd nie wznowiła. Furory nie zrobił również, o dziwo, duet Krzysztofa Cugowskiego z Rayem Wilsonem. Lider legendarnej i mającej wielu fanów Budki Suflera oraz mieszkający w Polsce były wokalista Genesis (w latach 1996-1998), teoretycznie powinni być gwarantem sukcesu. Do tego nagrali razem w 2010 roku utwór, który należał do repertuaru Genesis – Not about us pochodzi z albumu Calling All Stations z 1997 roku. Sam Cugowski na ostatnim koncercie we Wrocławiu narzekał, że rozgłośnie radiowe nie są tym utworem zbytnio zainteresowane. Na liście przebojów Programu III Polskiego Radia piosenka przewijała się przez osiem

tygodni, nie wchodząc nawet do trzydziestki, co również świadczy, iż rzeczywiście zainteresowanie nie było wielkie. Trudno stwierdzić, dlaczego, bowiem utwór sam w sobie ma swój urok.

Co dają nam duety? Odpowiedź na powyższe pytanie jest dość banalna – otóż duety dają rynkowi muzycznemu trochę świeżości, tworzą coś interesującego, dobrze się sprzedającego. Na koncertach niespodziewany duet może zaś dać wiele frajdy fanom. Przetrząsanie sieci w poszukiwaniu interesujących, koncertowych występów, może przynieść ciekawe efekty, jak choćby wspólny występ Ewy Farny i TSA w Czechach, gdzie razem zaśpiewali Proceder opolskiego zespołu. Gwarancji na to, że zaśpiewanie utworu z innym muzykiem przyniesie sukces, oczywiście nie ma. Zawsze jednak rejestracja tego rodzaju przedsięwzięcia może stać się rarytasem dla zagorzałych fanów, zwłaszcza tych, którzy zbierają każdy ślad swoich idoli. Dodajmy też, że czasem nowa wersja starego utworu może brzmieć o niebo lepiej. Duet z innym artystą może nam pomóc w jeszcze jednej sprawie – daje bowiem szansę na pozbycie się chociaż części uprzedzeń wobec jakiegoś artysty. Ci, którzy nie lubią Krzysztofa Cugowskiego, mogą go docenić za współpracę z Rayem Wilsonem, której efektem jest bardzo przyzwoita wersja starego utworu Genesis. Oczywiście duet może też działać w drugą stronę – na najnowszej płycie rockowego zespołu Kruk w ramach bonusu znajduje się przebój z repertuaru Tiny Turner Simply the Best, zaśpiewany w duecie z… Piotrem Kupichą z grupy Feel. Panowie na szczęście nie śpiewają o różowych słomkach ani pomarańczach w pustej szklance, niemniej jednak nie każdemu z fanów hardrockowej muzyki może podczas słuchania płyty przypaść do gustu głos popowej gwiazdy. Tak czy siak, warto próbować, gdyż niejednokrot1  A jeszcze bardziej warto posłuchać nie efekty są naprawdę ciekawe. w wersji Bohemy utworu Ola la z repertuaru Papa Dance.

33


Spotkanie z Kanye Koncert lata? Koncert roku? Kanye West wstrząsnął publiką Coke Live Music Festival. W Krakowie można było przekonać się na własne oczy, czemu West jest uważany nie tylko za Mozarta XXI wieku, ale też ekscentryka, impertynenta i współczesną ikonę czarnej kultury. Paweł Mizgalewicz

Bling, bling Nikogo chyba nie zaskoczyło, że jeden z nielicznych tego roku europejskich koncertów Kanye okazał się... całkiem wystawny. Żeby wiedzieć, jacy są amerykańscy raperzy, wystarczy wszak oglądać „Wydarzenia”. W tym to programie usłyszałem ostatnio (pomiędzy dramatycznymi informacjami z Londynu i Bytomia), że „amerykański raper Dżej Zet” poszedł pewnego wieczoru ze znajomymi do baru i wydał tam na szampan 300 tysięcy dolarów. „Być może próbował pobić rekord Guinessa w wysokości rachunku”. Jay-Z – kiedyś protektor, dziś kumpel – nieodłącznie już kojarzy się z Kanye, bo obaj

stoją na szczycie raperskiej hierarchii i nie wstydzą się tego pokazywać. Zamiłowanie do absurdalnego luksusu, jako trafne ucieleśnienie narcyzmu i materializmu, od dawna wydaje się standardem w świecie hip-hopu – internet zaśmiewał się ze zdjęć Skool Boya z płatkami śniadaniowymi na wielkim łańcuchu czy Ricka Rossa noszącego na szyi złotą podobiznę samego siebie – ale dwaj artystyczni liderzy nie ustają w staraniach, by

Źródło: www.soulbowl.pl

W

ielka biała płachta opadła. Za nią ukazała się scena gigantomachii z płaskorzeźby na Wielkim Ołtarzu Zeusa w Pergamonie. Kilkanaście tancerek wyginało ciała w nowoczesnym balecie, lasery szalały, z głośników dudniły dynamiczne basy i operowe wokale utworu H.A.M. Ciągle nie wiedziałem tylko, gdzie jest Kanye. Dopiero, gdy rozbrzmiał sampel Mike’a Oldfielda („Can we get much higher?”), artysta raczył się ukazać. Stojąc na podnośniku pośrodku widowni, kilkanaście metrów ode mnie. Ludzie zaczęli wrzeszczeć. Następne dwie godziny z okładem Kanye spędził już na scenie, racząc widownię hitem za hitem, dwoma kolejnymi przerywnikami tanecznymi, czy wreszcie – na otwarcie finałowego, trzeciego aktu – około dwudziestominutową improwizacją opartą na Runaway. Regularność, z jaką West przypomina wszystkim, że jest wybrańcem Bożym i największym muzykiem naszych czasów, może być dla niektórych komiczna, a dla innych irytująca, ale jedno trzeba mu przyznać – gdy przychodzi co do czego, facet potrafi to wszystko podeprzeć jakimiś konkretami.

również w kategorii największego szpanera utrzymać żółtą koszulkę. Jay sprowadził ukochanej Beyonce 60 tys. orchidei z Tajlandii, tymczasem Kanye kazał dentyście usunąć kilka zębów i wstawić na ich miejsce diamenty. „Są rzeczy, których się oczekuje od gwiazd”, tłumaczył w programie Ellen DeGeneres. Być może właśnie po to – by sprostać oczekiwaniom – w klipie Otis promującym wspólny album Watch the Throne muzycy pocięli Maybacha i, jak stwierdziło MTV, „zrobili z niego Batmobil”.

34

Ale dajmy spokój życiu prywatnemu. Wystarczy po prostu włączyć ostatnie płyty Westa, by zauważyć, że ich główne przesłanie brzmi: Kanye West jest szefem i ma wypasione życie. Genialny album My Beautiful Dark Twisted Fantasy brzmi momentami jak fantazja właśnie, ale z reguły okazuje się, że Kanye (i liczni goście) opowiadają jedynie o swoim codziennym życiu. Ferrari, Gucci, hotele La Meurice, szampan Ace of Spades, rzucone na dno szafy Rolexy, t-shirty bez nadruku za tysiąc dolarów. Doskonałą zabawą mogą być próby wyśledzenia wszystkich osobistości, do których porównuje się Kanye. Kto się tam nie trafi: Kurt Cobain, Elvis Presley, Michael Jackson, Juliusz Cezar, dzieciak z placu Tiannamen... Podczas gdy Jay-Z dał sobie przydomek „Hova”, Kanye poprzestaje na stwierdzeniu, że jest „wyrocznią Boga”. Uwielbia też porównania do mody: w piosence usłyszymy, że jest „Hermesem rymów”, a na Twitterze przeczytamy, że jego nowy pseudonim brzmi „Martin Louis Vuitton the King, Jr”. Na Watch the Throne obaj muzycy zaznaczają pozycję samca alfa, chwaląc się swoją bezkarnością. Jay-Z zapewnia, że nikt go nie zamknie za handel narkotykami, bo kupi sobie azyl na Kubie (i będzie palił cygara z Fidelem). Kanye odpowiada rozbrajająco: „nagrałem Jesus Walks, nie pójdę do piekła”. Dzięki tendencji Westa do występowania w utworze razem z innymi raperami, łatwo zauważyć pewną prawidłowość. Jay-Z – można powiedzieć: w klasycznym stylu – podkreśla swoją wartość za pomocą argumentów czysto finansowych („straciłem 30 mln, więc wydałem kolejne 30. Nie jestem M.C. Hammerem, żeby 30 mln mi szkodziło”), Kanye tymczasem częściej wylicza poznanych projektantów oraz damskie fanki („nie chcę jeszcze mieć dzieci – ale próbuję z różnymi kiepskimi aktorkami”). Ostatecznie nie zosta-


Źródło: www.giantmag.com

wia jednak słuchaczom wątpliwości, czym mierzy się wartość człowieka w świecie hip-hopu. „Podobno jestem rasistą. Coś w tym jest – lubię tylko zielone twarze”. Sam jednak na pewno wie, że to nie takie proste... Nigga To jedno słowo zawiera w sobie wiele paradoksów dzisiejszej afroamerykańskiej kultury. Dotyczy go częsty na świecie proces, który w Polsce zaczyna przechodzić np. słowo „pedał”. Kiedy dwie grupy są już niby równe, ale jedną z nich ciągle określa słowo pejoratywne, członkowie szykanowanej grupy zaczynają sami się nim określać, tyle że z dumą, a nawet wyniosłością. Uczucie elitarności jest reakcją na lata upokorzeń. O Kanye często usłyszycie jako o czarnym rasiście, któremu z racji koloru skóry wiele rzeczy uchodzi na sucho. Krytycy używają dość prostego argumentu, rodem z Czasu zabijania Schumachera: wyobraźcie sobie, że jest odwrotnie. Czy gdyby biały muzyk pisał teksty tak lekceważące wobec czarnych kobiet, a w swoim teledysku trzymał w ręku ich odcięte głowy, byłoby to w porządku? Zapewne nie dla każdego. Jak zostałaby odebrana sytuacja, gdy młoda czarna gwiazda wygrywa nagrodę MTV, a biały muzyk przerywa jej i stwierdza, że lepsza była jego biała koleżanka? Albo refreny w stylu „życzenia przy szampanie, trzydzieści czarnych suk”? Kiedy w rządzonym przez białych mieście wydarzy się tragedia, czy jakakolwiek gwiazda odważyłaby się oskarżyć o brak pomocy Obamę? Wydaje się to nie do wyobrażenia. Kanye potrafi w jednej zwrotce lamentować nad dyskryminacją, a w następnej – fetyszyzować kontakty z białymi (głównie kobietami) jako element statusu, obok zegarka i szampana. Na Twitterze zaś nazwie Mulatów „kundelkami” (co w Stanach uważane jest za osobną przywarę o nazwie koloryzm). Krytycy mogą więc powiedzieć, że pan West to nie tylko rasista,

ale też hipokryta, a nawet zwykły głupek. Muzyk ma też jednak swoich obrońców, którzy powiedzą, że rasizm Kanye, tak samo jak jego materializm, opiera się na zwykłej, dziecinnie wręcz naiwnej – szczerości. West nie chce podsycać podziałów, po prostu nie próbuje udawać, że one nie istnieją. Mówi, jak jest. Kontakty z białymi kobietami faktycznie podnoszą status społeczny. Odwrócenie sytuacji nie jest więc właściwą metodą, bo sytuacja czarnego w Stanach nie jest taka sama. Jeśli przykładowo wziąć tekst skandalizującego Monstera, łatwo zauważyć, że piosenka jest bardzo sarkastyczna – niewinne białe kobiety są przedstawione jako ofiary Afroamerykanina, bo tak wiele osób widzi świat. Prawdziwą ofiarą są więc czarni... jak to zawsze u Kanye. Można to podejście uznać za odważną prowokację, ale też za groteskową, bufoniastą przesadę. Czy jednak przesada jest wrogiem sztuki? Znaczący wydaje się cytat Jaya z That’s My Bitch: „Marilyn Monroe jest niezła, ale czemu wszystkie ikony piękna są białe?”. Odpowiadamy etnocentryzmem na etnocentryzm – zdają się mówić West i jego współpracownicy – przekazujemy go skoncentrowanego, dosadnie, by zrównoważyć dotychczasową kulturową dominację białych. Czy momentami Kanye przegina? Wielu uznaje, że tak. A jednak mu wybacza, i kocha go nadal, bo to... Maverick Bo co by nie mówić, muzycznie Kanye to prawdziwy geniusz. Jak w każdym przypadku, takie stwierdzenie też jest kontrowersyjne, ale po My Beautiful Dark Twisted Fantasy liczba sceptyków znacząco zmalała. Hip-hop kojarzył się wielu fanom muzyki negatywnie, bo jest to gatunek opierający się głównie na powtarzaniu, przetwarzaniu, przerywaniu – gdy pop czy rock z założenia produkują nam nowe melodie, hip-hop produkuje tylko ich kontekst. Kanye wzniósł ten rodzaj fabryki na zupełnie nowy poziom. Jego artystyczna du-

35

sza, na co dzień wyrażana przez niedojrzałą megalomanię, w studiu zostaje przepuszczona przez tytaniczną pracę nad brzmieniem. West stosuje metodę powszechną w światku producenckim – gromadzi dziesiątki gości, sampli, odniesień – ale tej metodzie nie ulega, lecz ją sobie podporządkowuje. Praktycznie każdy mały detal zaskakuje, a jednocześnie pasuje do całości. „Twoja stara klaszcze u Kanye” na pewno nie byłoby obelgą – w samym tylko All of the Lights występują m.in. Elton John, Rihanna, Fergie i Alicia Keys, ale utwór jest bardziej osobisty i jednolity niż niejedna gitarowa ballada. Liczba kulturowych odniesień w tekstach każe zwątpić w to, że Kanye był szczery mówiąc: „Nie mam czasu uczyć się historii, jestem zbyt zajęty jej pisaniem”. Tak jak Kanye pasowałby i na bohatera Amadeusza, i The Social Network, tak jego muzyka jest jednocześnie retro i nowoczesna. Najwidoczniej wyraża to tendencja do traktowania starych soulowych kawałków auto-tune’em lub przyspieszeniem, ale to tylko wisienka na torcie jego niezwykłych aranżacji. Jeśli Kanye jest w stanie po kolei zasamplować Daft Punk, Labiego Siffre’a i Michaela Jacksona, a jednak każdy utwór brzmi jak fragment jednej, nowej całości – to dlatego, że autor już przed użyciem środków wie, co chce wyrazić. Na tym polega może największy fenomen jego muzyki: mimo setek godzin pracy nad reprodukowaniem, nadal nie mamy wątpliwości, że jedynym tematem jego twórczości jest on sam. A że Kanye kocha samego siebie z wielką pasją, to poświęca się całkowicie, by temat podjąć kompleksowo. Z zachwytem, rezygnacją, ironią, refleksją, dynamiką, romantyzmem, cynizmem, wulgarnością. Efekt nie tylko brzmi doskonale, ale wywołuje też rzadkie uczucie, że obcujemy z czymś, czego jeszcze nie było. Ten człowiek ma w swojej głowie wiele skarbów. Ale tego chyba nie muszę pisać. Sam wam już to powiedział setki razy.


prace Katarzyny DomĹźalskiej 36


37


38


Lektura wynika z tego, kim się jest Lubi czytać, a jeszcze bardziej dyskutować o literaturze, przede wszystkim o poezji. Jest jednym z mocniejszych głosów krytyki literackiej we Wrocławiu. Rozmowa z Joanną Orską o debiucie, roli krytyka i ulubionych publikacjach. Barbara Rumczyk

39


P

rzyznam się, że to mój pierwszy wywiad. A propos debiutu – czy pamięta Pani swoją pierwszą recenzję? O czyjej twórczości Pani pisała? Pierwszy mój tekst ukazał się na łamach „Wieczoru Wrocławia” lub „Słowa Polskiego” (nie pamiętam dobrze) i dotyczył tomiku grupy Madam Poet. Byli to wtedy młodzi wrocławscy poeci, nadal piszący, którzy zresztą ze mną studiowali . Do tej grupy należeli m.in. Piotr Ogorzałek i Dariusz Sas – oni byli tam najbardziej widoczni. To taki pierwszy opublikowany tekst, który bardzo dobrze pamiętam, bo artyści byli ekstremalnie niezadowoleni – uważali, że napisałam to strasznie naiwnie. Może lepiej byłoby powiedzieć o właściwym krytycznoliterackim debiucie – szkicu o „o’haryzmie” w „Kresach”, w 1998 roku. Adolf Dygasiński powiedział: „Krytykiem jest każdy, kto książkę przeczytał, a nawet ten, kto tylko słyszał o niej”. To zdanie doskonale oddaje istotę naszych czasów, w których bloggerzy i forumowicze wygłaszają swoje opinie w Internecie. Co sądzi pani o tym dość świeżym nurcie krytyki? Oczywiście, bloggerzy, internauci to jest bardzo interesująca grupa, może niekoniecznie opiniotwórcza według samych krytyków, ale nieoceniona z perspektywy wydawnictw, które w pierwszym rzędzie potrzebują nie krytyki, ale raczej reklamy. Cały ten ruch krytyczny w sieci, doraźnej krytyki nieprofesjonalnych czytelników, jest dla wydawców wielką gratką. Tacy krytycy nie reprezentują żadnego środowiska, nie są więc powiązani z grupami rozmaicie rozumianych interesów; zapewnia im to całkowitą wiarygodność. Kiedy oficyna przedstawia swoją propozycję nieprofesjonalnym odbiorcom w celu uzyskania opinii, może liczyć także na ich naiwność, –łagodniejszą ocenę, mniej skomplikowany odbiór. Wydawnictwu bowiem rzadko będzie zależało tylko na rzetelnej dyskusji nad książkąz a raczej na jej sprzedaży. Nie leżą w jego interesie też opinie poparte profesjonalnymi argumentami. Nie chodzi tu bowiem o to, by stawiać pytania natury interpretacyjnej, ale o to, by o książce w ogóle mówiono – w zasadzie wszystko jedno co, choć najlepiej dobrze. Oczywiście wydawnictwo może też zorganizować i opłacać grupę formułującą afirmatywne opinie o książkach – nie muszą

to być koniecznie czytelnicy niewykształceni. Jeżeli tylko ograniczają hermetyzm swojego języka (za niezrozumiałe dla tzw. przeciętnego odbiorcy uznaje się tu także takie słowa, jak metafora albo narracja) i nie stawiają intelektualnych wyzwań przed czytelnikami, których zadanie sprowadza się do tego, by kupić i skonsumować, wykształcenie może być nawet poczytywane na ich korzyść. Nie mówię tu rzecz jasna o Internetowych czasopismach o specjalistycznym profilu, które wydają się bardzo obiecującą formą komunikacji literackiej, szczególnie ze względu na możliwość stworzenia forum dyskusyjnego. Chodzi raczej o wydawnictwa formujące coś w rodzaju kanału komunikacyjnego spełniającego przede wszystkim zadania promocyjne. Powielanie opinii o książkach, które są w jakimś sensie skonstruowane jak reklamy, powoduje, że nie ma takiej możliwości, by w związku z tym, co czytamy, pojawiła się jakaś głęboka refleksja. Jak pani widzi rolę krytyków we współczesnym świece? Czy jest tak samo silna jak kiedyś?

40

Kim jest dzisiaj krytyk? Krzysztof Uniłowski w pracy krytycznej z zeszłego roku („Kup Pan książkę”) stawia tezę, że podstawowym problemem współczesnej krytyki, zwłaszcza uniwersyteckiej, jest brak autorytetu, który posiadałby jakieś instytucjonalne zaczepienie. Daje się to we znaki, zwłaszcza jeżeli chodzi o formułowanie ocen, o kryteria wartościowania, które – według tradycji – muszą wiązać się z jakimś powszechnie przyjętym kanonem. Dawniej takie zaplecze dla krytyki ustanawiać miał uniwersytet, który jako instytucja życia społecznego czy praktyki intelektualnej nie pełni już dzisiaj ważnej funkcji formowania opinii społecznej, przynajmniej na polu kultury. Uniwersytet w swojej XIX-wiecznej humanistyczno-filozoficznej formule obecnie znajduje się w kryzysie, jest marginalizowany, a jego rolę swoistego ośrodka kształcenia ideowo-asksjologicznego w dużej mierze przejęły masowe media. Krytyk osadzony na akademii w dużej mierze przegrywa współcześnie z dziennikarzem; na pewno nie kimś kto porywa się na po Fichteańsku rozumiane kształtowanie ducha społeczne-


go. Moim zdaniem pokazuje raczej właśnie, jak można czytać. Krytyk dysponuje głosem słabym, jest w sytuacji, w której kanon krytyczny, bez którego nie można się było obejść jeszcze w modernistycznej perspektywie, został zdezintegrowany. Obecnie radzimy sobie bez hierarchii, bez centrum, bez czegokolwiek, co mogłoby na zasadzie instytucjonalnej podżyrować nasze opinie. Być może nie jest to najgorsza sytuacja; musimy zmierzyć się z faktem, że w naszym zawodzie to literatura jest najważniejsza – nie ze względu na możliwości porządkowania czy wyjaśniania świata, ale ze względu na to, że stanowi ona społeczny fakt, pewien rodzaj społecznej praktyki, której znakami jesteśmy my sami jako czytelnicy. Pozostałością dawnego krytycznego układu komunikacyjnego byłaby osoba, która nie tylko lubi czytać, ale nauczyła się to robić w taki sposób, żeby dana książka faktycznie mogła znaczyć – by zaczęła „grać”. Zazwyczaj wychodzimy z założenia, że opanowanie sztuki czytania kończy się na nauce alfabetu – nic bardziej mylnego. Świadczą o tym całe rzesze interpretacyjnych analfabetów. Kiedy siadamy

do interesującej książki bez przygotowania, przypomina to sytuację, w której próbujemy grać na pianinie bez znajomości nut i bez praktyki. Dźwięki, które wydobywamy w sposób zupełnie spontaniczny są być może piękne, ale jest zupełnie inaczej, gdy ktoś nam pokaże, jakie możliwości ma instrument. Być może – także w związku z polityką wydawnictw – nie ma dzisiaj koniunktury na dobre książki (choć wydaje mi się, że z poezją jest o wiele lepiej niż z prozą) i myślę jednak, że nadal pojawiają się pozycje, które warto nauczyć się czytać. A co z młodymi krytykami? Jest ich wielu? Uważam się za relatywnie młodą krytyczkę, więc to chyba nie jest pytanie do mnie! W takim razie, jak Państwo są przyjmowani przez starszych kolegów po fachu? Myślę, że wspólnoty krytyczne zawiązują się bardziej na zasadzie światopoglądowej niż według kryterium wieku, można powiedzieć nawet, że są ponadczasowe i nie mają wyraźnych granic. Są tacy krytycy, literaturoznawcy, z których książkami zawsze będę się bardzo identyfikować. Dla mnie bardzo ważna była lektura książek Ryszarda Nycza, takich jak: Tekstowy świat, Język modernizmu czy Sylwy współczesne; ale podobnie otwierającą i inspirującą funkcję spełniły teksty teoretyczne Tadeusza Peipera, Adama Ważyka czy eseje filozoficzne Waltera Benjamina, a przede wszystkim Theodora Adorno. Chociaż Nycz jest teoretykiem literatury, to właśnie jego szkice, zwłaszcza w Sylwach, pokazały mi, co można zrobić z tekstem literackim – myślę, że wiele jego prac ma coś wspólnego z krytyką. Zresztą, w perspektywie m.in. literaturoznawstwa angielskiego, wszystko, co robimy czytając, jest właśnie krytyką literacką – włącznie z teorią, literaturoznawstwem, historią literatury – całość określa się mianem literary criticism. Z kolei takie osoby, jak na przykład Piotr Śliwiński czy Krzysztof Uniłowski (choć pewnie można by tu wiele więcej nazwisk wymienić), to aktywnie uprawiający krytykę autorzy, którzy jakoś – w rozmaity sposób – pozostają dla mnie ważni, ze względu na temperaturę, z jaką podejmują dyskusję o literaturze, otwartość i gotowość na podejmowanie owej dyskusji na nowych warunkach za każdym razem, kiedy pojawiają się nowe zjawi-

41

ska i problemy. Można powiedzieć, że w tym momencie tworzymy, przynajmniej z mojej perspektywy, pewną wspólnotę ludzi czytających i podobnie myślących o literaturze, o krytyce, o tym, co obecnie przynależy do jej najgłębiej pojętych interesów. Czyli nie są państwo środowiskiem hermetycznym? Wydaje mi się, że w dzisiejszej humanistyce nie mamy ze sobą o co współzawodniczyć – o co właściwie mielibyśmy się bić i na jakiego typu konkurencję zamykać? O stanowiska, jakie zajmujemy? Posady? Pieniądze? Zaszczyty? Znajdujemy się w bardzo uprzywilejowanej sytuacji właśnie dlatego, że nie zajmujemy już w perspektywie społecznej pozycji rozgrywającej. Paradoksalnie właśnie to dobitnie nam pokazuje, jaki jest właściwy przedmiot naszych rozważań i jaki jest charakter naszej pracy. Myślę, że powinniśmy stanowić niezależne, nie zaś ekskluzywne i zamknięte forum, na którym można dowolnie kształtować krytyczne opinie, między innymi dotyczące sposobu funkcjonowania naszego społeczeństwa z punktu widzenia humanistyki. Wydaje się on istotny dla naszej komunikacji i relacji społecznych, tymczasem ze względu na słabość głosu humanistów coraz rzadziej traktuje się nas jako równorzędnych partnerów w dyskusji; także dlatego, że z biurokratycznego i ekonomicznego punktu widzenia to, co mamy do zaproponowania, jest właściwie niemierzalne. We współczesnym świecie całość kultury – ze względu na sposób finansowania i ogólnie niską ważność, jaką przypisują jej biurokraci, administrują-


cy krajem politycy, kierujący się wyłącznie dyrektywami ekonomicznymi – znalazła się właściwie w off-ie. Sądzę, że naszym właściwym zadaniem niekoniecznie musi stać się powrót do roli autorytetu społecznego. Powinniśmy raczej doprowadzić do sytuacji, w której przesłanki humanistyczne stałyby się na powrót istotne dla publicznej debaty. Oczywiście, dyskursów krytycznoliterackich, jakie się dzisiaj w dyskusji o literaturze liczą, jest teraz co najmniej kilka. Uważam jednak, że wewnątrz takich mentalnych wspólnot, jak chociażby z wyboru poza-akademickie środowisko Krytyki Politycznej, nie ma jakichś ścisłych hierarchii. Sądzę, że aby we współczesnej humanistyce zaistnieć, wystarczy sensownie zabierać głos, no i oczywiście włożyć w to niemały wysiłek. Krytyk jest czytelnikiem wyjątkowym. Czy potrafi pani przeczytać książkę jako Joanna Orska, a nie jako krytyk? Dla mnie nie ma różnicy pomiędzy tymi rolami. Ostatnio zastanawiałam się, czy kiedykolwiek pomyślałam, że będę krytyczką. Zawsze wydawało mi się, że może to być jedynie dodatkowa funkcja kogoś, kto na przykład pracuje na uniwersytecie. Czuję się jednak coraz bardziej osadzona w tej roli i coraz bardziej identyfikuję się zawodowo z krytyką literacką. Jest to taki sposób uprawiania literaturoznawstwa, który wydaje się w dużej mierze wolny od rozmaitych instytucjonalnych rytuałów czy właśnie nie znajdujących swego potwierdzenia w rzeczywistości hierarchiach, które przy tym niekoniecznie wydają się adekwatne wobec tego, czym literatura jest dzisiaj. Nie potrafię też napisać tekstu jako nie Joanna Orska. Lektura wynika z tego, kim się jest przede wszystkim – dopiero potem przychodzą rozmaite narzędzia, których można w różnorodny sposób używać albo bez których można próbować się objeść – jeżeli tylko zawadzają. Niewątpliwie jednak najpierw należy je sobie spróbować przywłaszczyć. A jakie książki pani najchętniej wybiera? Czytam już w tej chwili w zasadzie tylko poezję. Do tego stopnia jest to moim głębokim nawykiem, że nie jestem w stanie prze-

czytać książki prozatorskiej; po prostu nie mam ochoty przerzucać 10, 20, 30, 60 stron, na których z perspektywy językowej dzieje się bardzo niewiele albo, co gorsza, dzieje się coś takiego, co uważam za estetyczny skandal. Wolę też książki prozatorskie napisane przez poetów; zazwyczaj mam wówczas wrażenie, że są zaprojektowane i zakomponowane także językowo. Dziwi natomiast, kiedy autorzy obierający sobie jak najbardziej ambitny, wzniosły cel, piszą byle jak – nudno i nieinteresująco. Nie chodzi o wielką klasykę, o wyglądanie arcydzieła, tylko o to, że niewiele współczesnych książek jest tworzone w poczuciu, że w literaturze mamy do czynienia przede wszystkim z jakimś doświadczeniem językowym, z którego wynika dopiero formuła filozoficzna czy światopoglądową. Mam wrażenie, że często powstają w skutek myślenia, w kategoriach modnego, chwytliwego tematu.. Komu potrzebna jest współczesna poezja i czemu powinna służyć? Moim zdaniem poezja współczesna powinna być potrzebna wszystkim, a służyć nie powinna nikomu (śmiech). Nie znaczy to wcale, że wszyscy muszą ją czytać. Bardzo cenię sobie zdanie Friedricha Schlegla, chyba pierwszego prawdziwie współczesnego krytyka, z jednego z fragmentów z Lyceum: „Nie ma prawa ponad poetą”. Wydaje mi się, że poezja jest po prostu jednym z niewielu istniejących sposobów komunikacji, który daje możliwość swobodnego przekomponowywania przyjętych norm, co pozwala na budowanie swego rodzaju komunikacyjnej niezależności. Poezja pokazuje nam ów system, którym posługujemy się mówiąc w zupełnie innej formie, uprzytamniając, że to, co uważamy za przezroczyste, oczywiste, okazuje się dopiero materiałem, który daje się w nieograniczony sposób indywidualizować. Nawet najbardziej konserwatywnie uwarunkowana, nawet dworska twórczość, stanowi zawsze gest obracający wszelkie normy w niwecz – choćby już tylko posługując się przesłankami, które pozostają estetyczne, więc po prostu nie mogą niczemu służyć. Uważam, że każda poezja jest wprost anarchistyczna. Oczywiście, im bardziej awangardowa poezja, tym efekt oporu będzie mocniejszy. Poezja byłaby formą aktywności językowej szczególnie dzisiaj, w epoce kopiuj-wklej, kiedy wszystko jest replikowalne, tautologiczne, seryjne, a do czegoś takiego jak jednostkowość nie przywiązuje

42

się szczególnej wagi. Kupujemy zazwyczaj to, co się powtarza, czego można bezpiecznie użyć, wiedząc, że dobrze zainwestowało się pieniądze. Tymczasem dopiero jednostkowość umożliwia jakkolwiek pojętą krytykę, także społeczną. Wiem, że recenzuje pani poetów Biura Literackiego. Co sądzi pani o tej instytucji? Myślę, że Biuro Literackie zaistniało w dość szczęśliwej dla siebie sytuacji. Jeszcze jako Port Legnica skupiło wokół siebie śmietankę niezależnych, a nie do końca uznanych lub też po prostu jeszcze nieznanych artystów, którzy dysponowali rzeczywiście mocnymi poetykami. Nie można by było w żaden sposób popatrzeć na tych poetów jak na grupę literacką. Arturowi Burszcie udało się wykorzystać naturalną energię wspólnych spotkań, poczucia pewnej więzi intelektualnej. Nie można mówić tutaj o jakiejś stwórczej czy kształtującej roli tej instytucji. Myślę, że jeżeli Biuro Literackie może w tej chwili współformułować głos poezji w jakikolwiek sposób, to tylko i wyłącznie dlatego, że jest związane z tymi niezwykle silnymi osobowościami lirycznymi, jak Piotr Sommer, Andrzej Sosnowski, Bohdan Zadura, czy Marcin Sendecki. Nie wszystko, co się dzieje i ukazuje w Biurze, mi się podoba. W tej chwili jest to już na pewno taka machina, która idzie swoim własnym trybem. Wydaje mi się, że zaczyna to być coraz bardziej duże wydawnictwo, które specjalizuje się w sprzedawaniu poezji i dyskusję o literaturze traktuje jako element promocji. Dobrze jednak, że te książki poetyckie ukazują się w miejscu, które w tej chwili czytelnik postrzega jako prestiżowe i trzeba dodać, że Biuro wydawało je także wtedy, gdy poeci budujący ów prestiż, nie byli tak mocno rozpoznawalni. Często zauważa się niechęć poetów do zabiegów marketingowych. Nawet udzielenie wywiadu w gazecie, która nie jest bezpośrednio związana z kulturą, stanowi dla nich pewnego rodzaju dylemat. Z drugiej strony, chcą być czytani. Dlaczego poeci tak bardzo boją się wyjść w ten sposób do ludzi? Czy reklama w ogóle nie


współgra z poezją? Wydaję mi się, że mamy obecnie taki obraz świata, w którym o sile naszego głosu stanowi to, czy dociera do jak największej ilości uszu. Na co to się właściwie przekłada, jeżeli chodzi o poezję? Można powiedzieć, że głównie na sprzedaż. Bardzo niewielka grupa osób posiada wrażliwość umożliwiającą lekturę wiersza – podobnie jest, jeżeli chodzi na przykład o kiperów selekcjonujących najlepsze gatunki win. Nikt nie ma pretensji, by posiadać taką samą ilość kubków smakowych, co wykwalifikowany kiper, a jednak wiele osób decyduje się na kupno najdroższego wina, pomimo że nie jest w stanie w pełni docenić jego walorów. Pomimo wszystko – wino można się nauczyć pić i podobnie można się nauczyć czytać poezję – tylko wtedy, jeżeli wie się, dlaczego tego właśnie chce się spróbować. Mariusz Grzebalski, redaktor i założyciel poznańskiego wydawnictwa WBPiCAK, odpowiadając na podobne pytanie dziennikarzowi poznańskiej telewizji, powiedział, że dla niego wizja ludzi czytających na masowej zasadzie książki poetyckie w tramwaju czy autobusie, byłaby przerażająca. Miał chyba

rację – to taka socjalistyczna, równouprawnieniowa idea, podczas gdy czytanie w ogóle, a zwłaszcza czytanie poezji, to czynność raczej ekskluzywna (trzeba mieć na to czas i wolną przestrzeń umysłu). Po drugie, nie wiem, czy chciałabym zajrzeć do książki poetyckiej, którą może przeczytać tak zwany „każdy” – nie jestem pewna jej wysokiej wartości. Według Theodora Adorna główną siłą współczesnej sztuki awangardowej jest siła niezgody, a ową niezgodę umożliwia poezji między innymi opór, jaki stawia konwencjonalnemu rozumieniu. Poezja zaprasza do intelektualnej gry, która jest po prostu trudna; pewna nieprzejrzystość kodu pozostaje znakiem, jaki w morzu normatywnych kompozycji pozostawia nasza, przekomponowująca je jednostkowość. Tę trudność należy szanować tak, jak szanuje się każdą inną specjalizację – świadczy ona o bogactwie przestrzeni, którą dzielimy. Nie powinniśmy się godzić na jej homogenizację – na zanikanie niepowtarzalnych relacji, jakie ludzie budują pomiędzy sobą na tysiące rozmaitych sposobów, którymi w żaden sposób nie daje się administrować. Być może poezja to jest taki sposób języko-

43

wego funkcjonowania w świecie, w którym nie za bardzo interesujemy się sprzedażą; zawsze będzie pewien niewielki rynek sztuki – wyobrażam go sobie bardzo łatwo w Internecie – na którym będą ludzie ją czytający, rozmawiający o niej i chcący za nią zapłacić, nawet sporo. Myślę, że kultura rozumiana jako towar, który należy sprzedać jak największej ilości odbiorców, pojmowana jest w sposób omyłkowy. Kategorie ekonomiczne przykładane są tu do praktyki, która – na szczęście – odbywa się w całości poza towarowością, a fetyszyzowana bywa tylko w przypadku całkowitego niezrozumienia faktu, że jest pewien system relacji niekoniecznie mieszczący się w dyskursie neo- czy postmarksistowskim. A gdyby nie zajmowała się pani krytyką literacką, to… Myślę, że to nie jest takie istotne, co się robi. Największa sztuka to być szczęśliwym człowiekiem, który nie produkuje sam dla siebie zbyt dużej ilości problemów i potrafi żyć pięknie. To jest prawdziwa poezja

Fot. Biuro Literackie


tytuł: Ponowoczesność jako źródło cierpień autor: Zygmunt Bauman wydawnictwo: Sic! rok: 2011 recenzuje: Paweł Bernacki

Ponowoczesność znaczy cierpienie

W

1930 roku Zygmunt Freud ogłosił jeden ze swoich najsłynniejszych tekstów – Kulturę jako źródło cierpień, gdzie dowodził, że kultura, dając jednostce bezpieczeństwo i stabilizację, narzuca także pewne ramy, które ograniczają jej wolność, powodując tym samym cierpienie. Tego typu ujęcie idealnie pasowało do dążącej z pasją do zbudowania nowego, idealnego ładu nowoczesności. Nie znajduje jednak ono zastosowania w postmodernizmie stawiającym na pierwszym miejscu indywidualność, zaspokajanie jednostkowych potrzeb i poszukiwanie coraz to nowszych źródeł rozkoszy. Wydawać by się więc mogło, że czasy cierpień człowieka powoli odchodzą w niepamięć, a zbliża się czas wolności i sielskości. Niestety, są to tylko pobożne życzenia. W swojej słynnej, a wznowionej ostatnio przez wydawnictwo Sic!, książce Ponowoczesność jako źródło cierpień Zygmunt Bauman udowadnia, że postmodernizm niejako ograniczając ból wywołany zmniejszeniem zakresu wolności, sam stał się źródłem nowych, innych cierpień. Okazuje się bowiem, że kupując sobie niemal niczym nieskrępowaną swobodę, zapłaciliśmy za nią poczuciem bezpieczeństwa. Jednostki nie czują się już zakorzenione w żadnej społeczności czy ideologii, a wszystko staje się względne. Nie ma już żadnego nadrzędnego celu, wielkiej idei, do której można dążyć. Zamiast tego zostaje poczucie własnej wolności, lecz także podążającej razem z nią samotności, na którą,

zdaniem Baumana, w zasadzie nie ma lekarstwa. „Postmodernizm zabrał nam wszystkie mity, ale nie dał nic w zamian” – pisał w swoim Walcu Stulecia Rafał Ziemkiewicz i to zdanie, choć wywodzące się literatury popularnej, doskonale pasuje do obecnego stanu rzeczy. Burząc wszystkie fundamenty scalające zbiorowość, skazaliśmy się na samotność i poczucie zagubienia. Mówiąc krótko – usuwając w cień jedno źródło cierpienia, odsłoniliśmy inne. Mimo jednak tej zmiany, nie zniknęły dawne problemy, a niektóre z nich nawet się nasiliły. Oto obcy, rozumiani jako Ci, którzy burzą przyjęty ład, w nowoczesności byli albo eksterminowani albo asymilowani, w postmodernizmie zaś są spychani na obrzeża i do najróżniejszych gett, gdzie egzystują w coraz gorszych warunkach. Nie mogą jednak zniknąć. Są potrzebni, aby na ich tle mogła się uwidocznić zadowolona większość i jednocześnie mogła ona docenić swój dobrobyt w zderzeniu z tymi, którym się nie powiodło. Te dwie grupy nie są w stanie bez siebie istnieć. Przedstawiciele jednej robią wszystko, by dostać się do drugiej, a jej członkowie z kolei, za nic w świecie nie chcą spaść do pierwszej. Tego typu zachowania, w połączeniu z rozpadaniem się wspólnot, potęgują coraz większe podziały między bogatymi i biednymi, równocześnie wręcz uniemożliwiając szanse na osiągnięcie społecznej sprawiedliwości. Tę zaś rozumie Bauman, za Levinasem, jako otwarcie się na drugiego człowieka, które nie objawia się w dokonanej przemocą przez ubogich rewolucji, jaka jedynie zmie-

44

niłaby układ sił, a we wzięciu przez zadowoloną większość odpowiedzialności za nieszczęśliwych. Nawet jeśli wiązałoby się to z rezygnacją z części nabytych przywilejów. By do tego doszło, konieczna jest jednak dobra wola szczęśliwych, którzy, choć pozornie chcą pomagać, zagłuszając tym samym własne wyrzuty sumienia, w rzeczywistości nie robią nic, by zmienić wygodny dla nich stan rzeczy. Wygodny nie znaczy jednak sprawiedliwy i o tym Bauman przypomina bez przerwy, obnażając mechanizmy rządzące ponowoczesną, a więc naszą rzeczywistością, jak się okazuje pełną cierpienia także w jednostkowym wydaniu. Po co więc otwierać Ponowoczesność jako źródło cierpień, skoro jej lektura po prostu boli i kole w oczy? Ano właśnie po to, żeby zdać sobie sprawę z własnej kondycji i dołożyć do swojej egzystencji refleksję na temat jej samej i otaczającego ją świata. Po prostu po to, aby rozwijać samoświadomość. W XIX wieku tego typu książki, pobudzające do działania i otwierające oczy, nazwano za sprawą Adama Mickiewicza „zbójeckimi”. Gdyby XX wiek miał swoje „zbójeckie lektury”, dzieło Baumana zaliczyłbym do nich bez wahania.


tytuł: Niebieski autobus autor: Barbara Kosmowska wydawnictwo : W.A.B. rok: 2011

recenzuje: Joanna Winsyk

Dorastanie z cieniem PRL-u

N

iebieski autobus Barbary Kosmowskiej jest jedną z przyjemniejszych lektur, jaką ostatnio miałam możliwość przeczytać. Opowiedziana lekko, z ironią, dynamiczna i pełna humoru historia jest literacką wędrówką przez dzieciństwo, wszystkie szczeble edukacji, pierwsze miłości, działalność w opozycji i dorosłe życie narratorki. Dodatkowo jest to podróż przez specyficzną rzeczywistość Polski komunistycznej, która z dzisiejszej perspektywy wydaje się już niezwykle odległa i reliktowa. Miśka, główna bohaterkai, pochodzi z rodziny wywodzącej się z tzw. „elementu społecznego”. Ojciec – bimbrownik i nieudacznik, człowiek prosty, ale dobry; matka – wiecznie cerująca jedyną marynarkę ojca, marzycielka śniąca o nowym kredensie; wujek Roman – drobny przestępca i kombinator, który najbliższe znajomości zawiera z lokalnymi milicjantami; Babka – dawniej pracowała w teatrze i z niecierpliwością wyczekiwała śmierci dziadka. Ponadto dwójka starszego rodzeństwa rodzeństwa i ogromny kasztan na podwórzu stanowią rzeczywistość, w jakiej wychowywała się bohaterka. Nieudolni rodzice wiecznie biedniejsi od sąsiadów, dykta zamiast ściany, pluskwy, zapach bimbru, głód, niesprawiedliwość społeczna nie odebrały Miśce dobrego humoru, inteligencji i sprytu, a wrodzony optymizm pozwala jej pokonać większość przeciwności losu. Książka składa się z opisów, wspomnień poszczególnych okresów z życia narratorki. Jest

więc dzieciństwo i kasztanowiec rosnący na podwórku, stał się on dla niej przyjacielem, bezpiecznym ukryciem i znakomitym punktem obserwacyjnym, z którego przyglądała się dziwnym zachowaniem sąsiadów. Jest i dorastanie, pierwszy okres i odkrywanie kobiecości poprzez podglądanie mało rozgarniętej nauczycielki, która romansowała z wujkiem Romanem i wsłuchiwanie się w opowieści Opony, córki wulkanizatora, która przezwisko zyskała nie ze względu na fach ojca, a obfite kształty, które przyciągały oddziały szeregowców z pobliskiego garnizonu. Niemniej ciekawe są historie z okresu studiów, wypełnianego przez miłość do Tadzia – opozycjonisty, sex pod czujnym wzrokiem Lecha Wałęsy, znajomość z buntowniczą, o feministycznych poglądach i zamiłowaniem do „bimberku” studentką prawa – Brydzią, czy dzielenie pokoju z Matką Teresą od „pocieszycielskiego seksu”. A to tylko przedsmak niecodziennych, ale żywcem wyjętych z rzeczywistości historii, zamkniętych w opowieści o dojrzewaniu i próbie uwolnienia się od trudnej, biednej i może traumatycznej, ale jednak niezwykłej przeszłości, od której bohaterkę oddziela tytułowy niebieski autobus, który stanowi niemal magiczną linię dzielącą ją od dzieciństwa. Trudno jednoznacznie określić, czym jest Niebieski autobus. Trochę tu komedii, trochę smutku, trochę elementów obyczajowych i miłosnych, ironia miesza się z sentymentalizmem, a humor splata całą tą egzotyczną prywatno-prl-owską rekwizytornię w przekonująca i wciągająca całość.

45

Ciekawy sposób narracji, której styl zmienia się wraz z dojrzewaniem bohaterki jest bardzo dobrym zabiegiem stylistycznym, dzięki któremu chwilami można zapomnieć, że Niebieski autobus jest literacką fikcją. Lektura zaczyna się zupełnie naiwną obserwacją świata. Narratorka dostrzega wiele absurdów, niewiele rozumie, przez co rozdziały te mają bardzo ciepły, ale ironiczny wydźwięk. Opowieść snuta z perspektywy pierwszej osoby jeszcze bardziej uprawdopodabnia fabułę, umożliwia czytelnikowi odczucie pewnej więzi z narratorką, przez co od tej książki po prostu nie sposób się oderwać. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak po prostu stwierdzić: Niebieski autobus to bardzo dobra książka, którą warto przeczytać.


tytuł: Hungry for the power autor: Azari & III wytwórnia: Loose Lips / Republic of Music rok: 2011 recenzuje: Wojciech Szczerek

Hungry for the House

C

iężko zaszufladkować styl obecny na debiutanckim albumie grupy Azari & III. Płyta stanowi dynamiczny set muzyki tanecznej. Choć ogólnie spójna, pojedyncze utwory nie zawsze są do siebie zbliżone. Grupa powstała stosunkowo niedawno jako eksperyment, który jak na razie ma spore szanse powodzenia. Chłopaki zdobyli sobie bowiem całkiem sporą popularność wśród klubowiczów i DJ-ów, wydając jedynie pojedyncze single (Manic i Hungry for the Power) i występując. Jaka więc jest elektronika, którą nam serwują? Album to przede wszystkim hołd złożony muzyce tanecznej początku lat dziewięćdziesiątych, co słychać już od pierwszych jego sekund. Okres ten jawi się tu jako era rozkwitu stylów, które jeszcze w latach osiemdziesiątych tworzyli pojedynczy artyści, a które potem stawały się oddzielnymi gatunkami i masowo zdobywały publiczność, wychodząc z podziemi. I tak techno, trance i house klarowały się już wcześniej, ale dziś są symbolem tych lat, w których najszybciej się rozprzestrzeniały. Oczywiście nie jest to dzieło oparte tylko na muzyce tamtych lat, bo obok tak charakterystycznych wstawek granych na elektrycznym klawiszu, synthów i powtarzającego się house’owego motywu wokalnego, pojawiają się nowoczesne elementy, których dwadzieścia lat temu po prostu nie było. Bardzo wyraźnie słychać to w beacie. To, że Azari & III rzadko sięgają po beaty z tamtych lat, jest słusznym posunięciem,

bo o ile początek lat dziewięćdziesiątych to wysyp przeróżnych brzmień perkusji i temp, większość z nich dziś nie działa tak jak kiedyś i często brzmi po prostu śmiesznie. Wokalistę słyszymy zarówno w powtarzających się motywach, jak i w całych zwrotkach i refrenach – tak więc pod względem formalnym utwory wykraczają poza muzykę taneczną i stanowią pełnoprawne piosenki. Wokal jest przyjemny, jakby był stworzony dla house’u, jednak, może przez to, że wokalista jest Afroamerykaninem, barwa głosu charakteryzuje się magnetyzmem, który częściej obecny jest w tak odległych gatunkach jak soul i r’n’b niż w house’ie. Oprócz nawiązujących do lat dziewięćdziesiątych kawałków z wokalem, na uwagę zasługują przynajmniej niektóre instrumentalne kawałki. Tunnel Vision i Indigo rozwijają się powoli, ale jakby magnetycznie wciągają i trzymają nas w oczekiwaniu, a przy tym nie są nudne. W budowaniu napięcia pomaga różnorodność dziwnych brzmień i nieliczne, lecz kontrastujące wstawki instrumentalne charakterystyczne dla muzyki, o której mówiłem wcześniej. Ten ostatni element to także wada, bo systematyczna budowa owego napięcia jest tu zakłócona przez niewystarczająco odważne przerywniki, które psują efekt. W drugim z wymienionych kawałków, jeśliby się mocno wsłuchać, można się doszukać nawet echa lat osiemdziesiątych, a konkretnie ich początku. Wtedy utwory takie jak Fade to Grey mówiły do nas tym samym językiem, który słyszymy we współczesnych elektronicznych hitach, jednak środki mu-

46

zyczne (np. brzemienia synthów) w nich zastosowane były jeszcze na tyle prymitywne, że nie sposób nie zauważyć ich absurdalnej toporności. Może Azari & III to, analogicznie do Visage, początek czegoś nowego, co za dwadzieścia, trzydzieści lat będzie brzmiało komicznie, ale przez swój wkład w rozwój tego nowego nurtu będzie zasługiwało na miano czegoś kultowego. Wracając jednak do tego, co tu i teraz, trzeba stwierdzić, że całość płyty jest warta posłuchania. Nie mogę jednak zagwarantować, że spodoba się wszystkim. Jest to lekko eklektyczny album-eksperyment, w którym grupa zamierzała coś odkryć (częściowo jej się to udało) i widać tu proces, na którego zakończenie trzeba jeszcze poczekać. Na pewno jest to też świetny album debiutancki, mimo że członkowie grupy jako samodzielni twórcy do nowicjuszy nie należą. No i jest to oczywiście dobry album taneczny. Myślę jednak, że stanowi on preludium do czegoś większego. A przynajmniej powinien.


tytuł: I’m With You autor: Red Hot Chili Peppers wytwórnia: Warner Bros. rok: 2011

recenzuje: Michał Wolski

Wór oczekiwań

T

o chyba najbardziej wyczekiwana i najgorętsza muzyczna premiera roku. Nie dlatego, że Red Hot Chili Peppers to zespół już legendarny, wielki i powszechnie lubiany, ani też z powodu ogromnych oczekiwań wywołanych recepcją monumentalnego, wielobarwnego i genialnego Stadium Arcadium. Nie chodziło nawet o powrót po niemal trzech latach od zawieszenia działalności. Niepokoje i napięcia poprzedzające premierę płyty miały raczej związek z – kolejnym już – odejściem z zespołu niezrównanego i uwielbianego przez fanów gitarzysty, Johna Frusciante, i zastąpieniem go przez młodego, ale ambitnego Josha Klinghoffera. Nikomu nie trzeba mówić, ile w zespole rockowym znaczy brzmienie gitary. Zmianie gitarzysty towarzyszyły więc nadzieje, niepokoje i obawy, tych ostatnich było jednak zdecydowanie więcej. A jak wyszło? Anthony Kiedis podkreślał w wywiadach wielokrotnie, że zespół ma się dobrze, że Josh świetnie do nich pasuje i że mają więcej energii twórczej niż kiedykolwiek wcześniej. Flea na starość zaczął uczęszczać do szkoły muzycznej i zaczął z niej czerpać niesamowitą ilość inspiracji i pomysłów. Chad Smith swoim udziałem w supergrupie Chickenfoot udowodnił, że jest jednym z najlepszych perkusistów świata. Wydawać się mogło, że odejście Johna nie jest w stanie wiele zmienić. A jednak, tuż po wypuszczeniu pierwszego singla z I’m With You, reakcje fanów były mieszane. Wielu spodziewało się prawdziwej bomby w ro-

dzaju Dani California czy wcześniejszego By The Way i ci fani poczuli się zawiedzeni. Reszta potraktowała próbkę nowego albumu z wyraźnym dystansem, mając nadzieję, że nie jest on reprezentatywny dla całej płyty. Byli też ludzie, którzy bardziej szczegółowo wytykali niedociągnięcia singla i zwracali uwagę to na wycofaną gitarę, to na niezręczne miksowanie. Oczekiwania wzrosły, obawy również. My wszyscy – fani i wielbiciele Red Hot Chili Peppers – wzięliśmy głęboki wdech przed 29 sierpnia 2011 roku. I co otrzymaliśmy? Na samym początku wita nas brudne, nieco grunge’owe Monarchy of Roses, by przejść w klasyczny dla Red Hotów, funkowy Factory of Faith. Później – niczym na dobrym koncercie – tempo nieco zwalnia, pozwalając nam zanurzyć się w balladowym epitafium Brendan’s Death Song i californijskim brzmieniu Ethiopii. Annie Wants A Baby to natomiast kawałek w stylu utworów z By The Way, z charakterystycznymi dla nich wariacjami tempa i lekką, przyjemną gitarą. Wreszcie wracamy do dynamicznego funku w Look Around, chyba najlepszym utworze na płycie, i do nieco beatlesowych brzmień z singlowego The Adventures of Rain Dance Maggie, by przejść do nieco południowego, sympatycznego Did I Let You Know. Ponieważ zbyt sympatycznie jednak być nie może, po chwili wchodzimy w dynamiczny, świetnie zaaranżowany Goodbye Hooray, ewidentnie inspirowany dokonaniami progresywnego rocka; z pewnością usłyszymy go na koncertach. Potem jest nieco bardziej typowo: skoczny Happiness Loves Company i spokoj-

47

ny Police Station. Even You Brutus? to z kolei znakomity przykład przemyślanej i świetnie wykonanej aranżacji z bogatym instrumentarium. Płyta kończy się na sympatycznej piosence miłosnej z wokalizami w stylu Frusciante, czyli Meet Me At The Corner, i trochę niepasującym do Red Hotów, miałkim Dance, Dance, Dance. No i sami widzicie. Jest ładnie, sympatycznie, dynamicznie i spokojnie. Tak to prawda, płyta jest dobrze zrobiona, fajnie nagrana, nieźle przygotowana i zmiksowana. Rozszerzone w paru utworach instrumentarium – wpływ muzycznych fascynacji Flea – wypada elegancko, nie jest natarczywe ani niepotrzebne, cieszy zwiększona rola basu. Co więcej, jest bardzo równo, choć to akurat może być uznane za wadę albumu; nie ma słabych piosenek (może poza Dance, Dance, Dance), ale nie ma też wybitnych. Są poprawne. Świetnie się będzie ich słuchało na koncertach i na pewno do wielu z nich wrócę, ale jakoś waham się przed stwierdzeniem, że I’m With You to płyta bardzo dobra. Z drugiej strony nie mogę powiedzieć, że zła. I mam problem. Reasumując, wszystko jest niby fajnie i miło, ale generalnie mam wrażenie takiego pamparampam i niewiele więcej. Jak na dziesiątą płytę w dorobku – trochę mało. I’m With You nie wytrzymuje porównania z Californication, bo mało która płyta je wytrzymuje, z By The Way też wciąż nie, o Stadium Arcadium nie wspominając. W studenckiej skali ocen byłoby to mocne 3,5. Semestr zaliczony, można iść dalej, ale na piątkę trzeba by było jeszcze trochę popracować.


tytuł: In the grace of your love autor: The Rapture wytwórnia: DFA, Modular rok: 2011 recenzuje: Jakub Kasperkiewicz

Cowbella nie ma, ale też jest w porządku

D

wa dni przed premierą In The Grace Of Your Love, w komentarzu na fanpage’u The Rapture, niejaki Nate Williams zagroził muzykom: „that shit better be funky and have lots of harsh sounding Telecaster goodness or else you lost a fan”. Brzmi groźnie, ale na szczęście zaraz obok umieścił rozluźniające atmosferę „lol”. Jednak nie ma co ukrywać, mnóstwo osób czekało na to samo co Nate, w tym ja. I chyba dlatego, początkowo oszołomiony zapowiedziami, zespół jakoby miał wrócić do brzmienia z Echoes, po pierwszym odsłuchu byłem zawiedziony. Przez w dużej mierze nieuzasadnione nadzieje i ogromną presję album ten zasługuje na dwie dodatkowe szanse – jeżeli je otrzyma, zostanie doceniony. Zarówno pod względem brzmieniowym, jak i (a właściwie zwłaszcza) jakościowym nie będzie drugiego Echoes – świadome, obliczone na efekt klonowanie pewnych rozwiązań to zabieg, który łatwo przejrzeć i skrytykować. Poza tym jeden taki album w dyskografii zespołu spokojnie dostarczy materiału na lśniący pomnik trwalszy niż ze spiżu. Drugą rzeczą, która zapełniała mi czas oczekiwania na In The Grace of Your Love, były prognozy związane z odejściem Mattiego Safera. Okazały się trafione – przede wszystkim, po Pieces Of The People We Love, na którym basista udzielał się wokalnie w większości utworów (50% + 1), największą odmianą jest dominacja Luke’a Jennera w tej materii. Osobiście bardzo mi to pasuje, bo jestem

oddanym fanem jego desperackiego, idiosynkratycznego wokalu, od kiedy pierwszy raz usłyszałem Olio jeszcze jako depresyjny nastolatek. Po drugie – są utwory, w których gitara basowa nie występuje w ogóle. Dzięki temu możemy się, na przykład, delektować potężnym, syntezatorowym basem, który obok chwytliwego motywu granego na pianinie stanowi siłę napędową świetnego How Deep Is Your Love?. Po traumie pierwszego, pełnego uprzedzeń odsłuchu było już tylko lepiej, aż do momentu, w którym poczułem się w pełni usatysfakcjonowany. Jednak faworyci pozostali ci sami od samego początku. Może dlatego, że bezkonkurencyjny Never Gonna Die Again ma mimo wszystko najwięcej wspólnego z Echoes, zawiera wszystkie cechy pożądane przez Nate’a Williamsa – post-punkowy, ostry fenderowski sound gitary oraz zabójczą pracę sekcji rytmicznej. Zwraca uwagę również Can You Find A Way? z niecierpliwym beatem i miłymi dla ucha brzmieniami syntezatorów. Sąsiadujący z nim, znany słuchaczom już wcześniej, How Deep is Your Love? z czasem smakuje coraz lepiej. Warto zauważyć, że Jenner jeszcze osiem lat temu pilnie potrzebował miłości pośród migających świateł w dusznych korytarzach klubu w parkietowym killerze I Need Your Love, natomiast teraz, zapewne kiedy już ją otrzymał, pyta o jej głębię – wygląda na to, że stał się dojrzałym mężczyzną (a dokładnie szczęśliwym mężem i ojcem). Na czoło stawki wysuwa się również Come Back To Me, z przewrotną partią akordeonu, która początkowo razi, wywołując

48

niepokojące muzyczne skojarzenia, a później, w środku drugiej części utworu, gdzie już jej nie uświadczymy, wzbudza tęsknotę słuchającego. Zamykający płytę It Takes Time To Be A Man urzeka niespiesznością względem swoich poprzedników i melodią graną na pianinie. Szkoda, że wielu słuchających albumu na streamie nie miało okazji go usłyszeć – kiedy ostatnio sprawdzałem, otwierający Sail Away miał 8781 odsłuchań, natomiast ostatni 3186. Ciekawe, czy Nate wytrzymał do końca – chociaż It Takes Time To Be A Man raczej nie zrobiłby na nim większego wrażenia – próżno szukać w nim Telecastera i funku. Tylko dwa utwory zupełnie do mnie nie przemówiły – folkujący Rollercoaster z partią gitary à la Oldfield oraz nadmiernie beztroski i bezpłciowy Children. Reszta absolutnie nie zawodzi. Słucha się bardzo przyjemnie – nóżka chodzi sama bardzo często, a zdarza się nawet, że i całe ciało. Panowie z The Rapture odwalili kawał dobrej roboty. Pozostaje tylko słuchać i tańczyć.


tytuł: Watch the Throne autor: Kanye West & Jay-Z wytwórnia: UMP rok: 2011

recenzuje: Paweł Mizgalewicz

Relacja ze szczytu

W

yobraźcie sobie, że wspólną płytę nagrywają Mozart z Bachem. Albo Jezus z Buddą. Tak wygląda ta kolaboracja z perspektywy świata hip-hopu. Mistrz, który osiągnął perfekcję w swojej dziedzinie i uczeń, który osiągnął jeszcze więcej. Przypomnijmy z kronikarskiego obowiązku: Shawn „Jay-Z” Carter to ten koleś, który wyprzedził Elvisa i Michaela Jacksona jako muzyk z największą ilością solowych płyt na 1. miejscu billboardu (jest ich jedenaście – liczba, o której na Watch the Throne sam wam przypomni: „Myślicie, że Michael Jordan był dobry? Ja mam pięć pierścieni więcej”). Carter założył wytwórnię Roc-a-Fella, w której pracę jako producent dostał Kanye West. Na albumie Jaya The Blueprint, mającym premierę w dzień ataków na WTC, Kanye wyprodukował już cztery utwory. Synkretyzm gatunkowy, pełne brzmienie i rzadkie w tych rejonach muzycznych zamiłowanie do instrumentów smyczkowych szybko stały się charakterystyczne. Dekadę później, jak mówi West, „mama jeździ Hummerem”, on sam usłyszał negatywne uwagi od dwóch kolejnych prezydentów USA, a jego My Beautiful Dark Twisted Fantasy – według wielu krytyków – przebiła nawet Blueprint i ma duże szanse stać się płytą tej dekady. Można śmiać się z traktowania muzyki jako rywalizacji, ale jeśli już przyjąć ten paradygmat – w tytule płyty nie ma przesady. Jeśli chcemy usłyszeć relację z muzycznego szczytu, to nie mógłby jej nam dziś zaserwować nikt inny.

Jak można się domyślić, spora część narracji Watch the Throne poświęcona jest temu, jak wielki sukces odnieśli jego autorzy i jak kapitalnej płyty mamy okazję słuchać. Cały koncept albumu jest jednak bardziej rozbudowany niż zazwyczaj. Opisałbym go jako historię religijną: podróż wybranej nacji od uciemiężenia w niewoli do własnej ziemi obiecanej. Nacją wybraną są oczywiście Afroamerykanie, a Kanye i Jay-Z skromnie przyznają sobie role Mojżeszów, obok Martina Luthera Kinga i Malcolma X. Religijne aluzje są tu niezwykle obfite i nie ograniczają się tylko do uroczych zapewnień Jaya, że ma tyle zegarków, iż potrzebuje ośmiu rąk. Płytę otwiera John Legend, śpiewający (przy mrocznym, hipnotyzującym wręcz podkładzie basowym): „Czym jest tłum dla króla? Czym król dla Boga? Czym Bóg dla niewierzącego?” Pod koniec tej historii Made in America otwiera inny znajomy wokalista, znajomy autorów – Frank Ocean, ze swoistą litanią: „słodki królu Martinie (…) bracie Malcolmie (…) słodka matko Mario, ojcze Józefie, słodki Jezu – udało nam się w Ameryce”. Raperzy zagłębiają się w tę historię na wielu poziomach: społecznym, kulturowym, osobistym i oczywiście muzycznym. „Swoje” utwory dostają na początku James Brown, Nina Simone czy Otis Redding. Druga połowa płyty wypełniona jest już afroamerykańskim mesjanizmem i nowymi, pięknymi wokalami. That’s My Bitch dostało może mało popowy tytuł, ale refreny w wykonaniu Elly Jackson z La Roux oraz Bon Ivera wchodzą natychmiast w głowę,

49

udowadniając, że Kanye posiada też, ciągle rozwijany, talent kompozytorski. Bez wątpienia to West dominuje w tym duecie – i dobrze, bo artystycznie osiągnął poziom nieosiągalny dla innych. Cała płyta daje nam praktycznie kompletny przegląd współcześnie używanych instrumentów, zawsze dobranych trafnie i intrygująco. Podkład z Rydwanów ognia i kolosalne, operowe wręcz wokale w Illest Motherfucker Alive są świetnym przykładem, jak w naszej epoce stworzyć dzieło epickie, do którego faktycznie pasuje stwierdzenie: „tak powinien się kończyć Scarface”. Przykład jeszcze lepszy: Why I Love You, w którym autorzy (oczywiście porównując się do Cezara) przewidują swój upadek z ręki zamachowca. Wielu to wzruszy. Inni usłyszą w tym tylko bufonadę, ale dla nich Kanye i Jay mają gotowe zdanie, kończące standardową edycję płyty: „Panie, wybacz im, bo czarnuchy nie wiedzą, co czynią”.


tytuł: Lęk wysokości reżyseria: Bartosz Konopka rok: 2011

recenzuje: Katarzyna Lisowska

Lęk przed nadinterpretacją

L

ęk wysokości, najnowszy film Bartosza Konopki, wymaga od widza skupienia i szacunku. Co więcej, na szacunek w pełni zasługuje, a do skupienia skłania już od pierwszych kadrów. W czym zatem tkwi siła tej produkcji? Zobaczmy… Główny temat filmu to relacja między dorosłym synem (Dorociński) a chorym psychicznie ojcem (Stroiński). Wielką zasługą Konopki i Borkowskiego (scenarzysty) jest sprawne rozłożenie emocjonalnych tonów. Przygnębiające sceny ze szpitala dla umysłowo chorych przeplatają się z delikatną satyrą na współczesność lub pozbawionymi złudzeń obrazami codzienności. Na drugim biegunie znajdują się wątki humorystyczne lub momenty wzruszeń, które nadają całości ciepła i lekkości. Różnorodność akcentów składa się na jeden z dwóch zasadniczych elementów estetyki filmu, czyli na jego mimetyzm. W polu realistycznych zabiegów mieści się także pełna wyczucia gra aktorów. Dorociński jest bardzo przekonujący jako wkraczający w prawdziwą dorosłość mężczyzna, który zmaga się z rozdarciem między dążeniem do ładu a walką z niezabliźnionymi ranami z dzieciństwa. Z kolei Stroiński w kreacji swego bohatera umiejętnie połączył tragizm z przyziemnością. Na drugim planie Anna Dymna znakomicie – subtelnie i wiarygodnie – wcieliła się w postać ordynatorki szpitala psychiatrycznego. Druga strona Lęku wysokości to wspomniana już lekkość. Poza opisaną grą akcentów i nastrojów składa się na nią przede

wszystkim klimatyczna i delikatna muzyka Macieja Cieślaka, która, nie przytłaczając obrazu, wiąże się z nim w nierozerwalny sposób. Trzeba także wspomnieć o interesujących zdjęciach Piotra Niemyjskiego. Twórca potrafił zestawić jednostkową perspektywę bohaterów z artystycznym ujęciem późnozimowych widoków Górnego Śląska, dzięki czemu film, choć silnie zakorzeniony w rzeczywistości, nabrał nieco poetyckiego charakteru. Jaka można podsumować wymowę Lęku wysokości? Konopka opowiada o trudnym powrocie do przeszłości i o zmianach, na które nigdy nie jest za późno. Ale przede wszystkim reżyser chce nam ukazać przekraczanie barier – międzyludzkich w drugiej kolejności, a w pierwszej – osobistych, wewnętrznych. Jedynie bowiem po uporządkowaniu własnych lęków i frustracji można układać swoje stosunki z otoczeniem. Konopka sugeruje, że dopiero zakończenie filmu otwiera Tomkowi taką perspektywę. Poza tym, jak już wspomniałam, mamy do czynienia z narracją o skomplikowanych relacjach między ojcem a synem. Pojawia się zatem pokusa kilku ścieżek interpretacyjnych. Pierwsza z nich to trop jungowski, czyli Lęk wysokości jako historia żmudnego procesu indywiduacji Tomka. Jednak jest to bardzo zawężające odczytanie, wpisujące dzieło Konopki w utarte schematy odbioru. Poza tym nie wydaje się ono w pełni uprawnione – trudno przecież bohatera Stroińskiego uznać za archetyp Starego Mędrca. Kuszące może być nawiązanie do krytyki genderowej, zwłaszcza do studiów mę-

50

skich. Lęk wysokości byłby w tym wypadku świadectwem współczesnego kryzysu męskości, obrazowanego przez słabość ojca i zagubienie syna. Jednak spojrzenie to całkowicie pomija nieoczywiste sytuacje, do których zaliczają się stosunki z chorym psychicznie ojcem. Kontekst społeczny i obyczajowy nie odgrywa tu zatem większej roli. Siła produkcji Konopki leży bowiem w jej prywatności, której nie należy utożsamiać z ekshibicjonizmem. Reżyser przedstawia nam niepowtarzalną historię i przyjmuje jednostkową perspektywę bohaterów. Po stronie realizmu mieści się teza, że w tym filmie, podobnie jak w rzeczywistości, nie liczą się metodologiczne założenia i skróty myślowe. A lekkość płynie z indywidualnego charakteru opowieści, którą można zarówno uogólnić, jak i traktować unikatowo – jako wycinek z życia albo jako dzieło sztuki. Pozostaje nam tylko zamyślić się i, być może, wyciągnąć wnioski. Ośmielam się gorąco polecić czytelnikom Lęk wysokości.


„Strach. Wstyd. Autoironia”. O poezji Konrada Góry Joanna Winsyk

K

ilka miesięcy temu w poznańskim wydawnictwie ukazał się Pokój widzeń, nowy tomik Konrada Góry. Wrocławski poeta, buntownik, anarchista, squaters jest kontrowersyjną postacią polskiej sceny literackiej. Jego zachowanie na spotkaniach autorskich, na których wyciąga własne wino i bez chwili zastanowienia wypija, a na większość pytań odpowiada: „Nie mam ochoty odpowiadać” lub „Mam to w dupie” jest powszechnie rozpoznawalne. Przyciągające uwagę i rozbijające wieczory poetyckie innych twórców głośne i najczęściej uznawane za niestosowne, komentarze są już niemal legendarne. Można mu zarzucić wiele, można go kryty-

Niezwykle obrazowy, mocny tekst przeraża, skłania do refleksji i nie pozostawia wątpliwości co do wpisanych w tekst przekonań.

choć spójna kreacja „ja” obecnego w tych tekstach niezwykle mocno i wyraźnie. Poezja Góry jest niezwykle obrazowa, bogata problematyka, przenikanie się wnętrza z tym, co zewnętrzne, strach czy gniew wyrażany słowami, połączony z dziwną stagnacją, prostolinijność i szczerość wypowiedzi powodują, że teksty autora pełne są silnych napięć. Trudno w przypadku jego tekstów wyłonić główne problemy, są jednak dla mnie pewne sfery, których wprowadzanie do poezji wyróżnia Konrada Górę spośród innych autorów. Specyficzny sposób, w jaki o tematach podejmowanych w tekstach mówi, wiersze, które trudno pomylić z poezją innego autora sprawiają, że jest on jednym z ciekawszych wrocławskich młodych autorów. Ideologia Nie ulega wątpliwościom, że teksty Góry są przesiąknięte ideami. Wegetarianizm, szacunek do zwierząt, do drugiego człowieka, problem głodu, wojny, rozwarstwienia społecznego są tematami obecnymi w jego tekstach bardzo często. Przytoczyć warto fragment Matki Boskiej Rzeźnej umieszczony w Pokoju widzeń: (...) Instalacja do odzysku krwi Detektor metali Linia ubojowa Detektor metali Kojec ubojowy Detektor metali Nożyce do nóg i kopyt Detektor metali Gilotyna do kopyt i rogów Detektor metali Gilotyna do mięsa Detektor metali Odbłoniarka Detektor metali Opróżniarka jelit Detektor metali Oczyszczarka flaków Detektor metali

kować za stosunek do czytelników i kolegów „po fachu”, wulgarność, brak zachowań powszechnie uznawanych za kulturę osobistą. Odmówić nie można mu jednak jednego: jest dobrym poetą, a jego wiersze stanowią dziś samodzielny, niezależny głos, który trudno Nastrzykiwarka dwunastoigłowa wpisać w kontekst jakiejś grupy literackiej czy tradycji. Detektor metali Konrad Góra jest autorem dwóch tomów, Requiem dla Saddama Nastrzykiwarka piętnastoigłowa Husajna i inne wiersze dla ubogich duchem oraz Pokoju widzeń. PoDetektor metali (...) między ich wydaniem upłynęło trzy lata. Niemniej oba tomy wydają się podobnie interesujące i korespondujące ze sobą. Wyłania się Niezwykle obrazowy, mocny tekst przeraża, skłania do refleksji z nich dość ciekawa postawa wobec świata oraz wieloaspektowa, i nie pozostawia wątpliwości co do wpisanych w tekst przekonań.

51


Skonstruowany na wzór litanii, szczegółowy opis procesu zabijania zwierząt w rzeźniach trafia chyba do większości odbiorców. Obecna w nim idea też chyba nie wymaga komentarza. Podobnie jasno wypowiada się w swoich tekstach na temat nienawiści czy nierówności społecznej. O bezradności, iluzoryczności działań polityków, fałszu funkcjonowania państwa mówi w tekście Szlifiernia głodu na pięć stron świata, manipulacyjny charakter działań podejmowanych w ramach systemu podkreślając grą podobnie brzmiących słów („nic nie mrowi mrowienie / nic nie tai tajenie / Nic nie znaczy znaczenie / Nic nie znosi zniesienie / Gorszy od dziecka / bękart na Kremlu / w Belwederze mrzonki (...)”). Bezsens dostrzegany w funkcjonowaniu systemu uwypuklany jest w tekście Puls (krety) gdzie opozycja jednostka – grupa wyrażona jest w niezwykle prosty sposób: „Twój wróg społeczeństwo, Twój wróg ludzkość / jak się mają? / Czego chcą?” Warto jednak podkreślić sposób formułowania myśli, jako zwrotów do enigmatycznego adresata. Dzięki temu trudniej przypisać wypowiedź podmiotowi, co z kolei skłaniać może do zastanowienia się nad osobą wyznającą obrazowane przekonania. Problemy społeczne pojawiają się też w tekście Głodu nie będzie bo spóźnił się do ciała, gdzie w brutalny i obrazowy sposób opisuje doświadczanie braku jedzenia: „(...) Ogryzione co do samej treści którą rzygasz, głodny Ten przecinek to paznokieć przeżuwany z głodu Przeżuwany po wspomnienie chleba dachu i wódki W deszczu który niesie smak cydru cieknąc przez odstojnik Niesie łopian do wachlowania się przed gzami Nie ma dachu żeby opędzić się przed gzami Opędzić ucho z poświstu żeber Użyjcie żeber do wachlowania wydechem Żeber z których powietrze wypłukuje tytoń i chmiel ale [bardziej tytoń (...)” Poruszana problematyka przez Górę prezentowana jest niezwykle prosto. Obrazy, spostrzeżenia przytacza w tekstach bez zbędnych metafor czy sztucznych zabiegów stylistycznych. Często brutalne, niemal ociekające prawdą rzucaną w oczy frazy rzadko wywołują zachwyt nad ich estetyką, częściej przerażenie, wstrząsają. Pomimo tej, zdawałoby się, zgrzebności, teksty te zachowują poetyckość. Zabiegi dokonywane na brzmieniowej warstwie wierszy, stylizacje na sakralne gatunki, obrazowość sprawiają, że trudno zebrane w tomach utwory sklasyfikować jako poezję programową lub społeczną. Ważna jest obecna w wielu tego typu tekstach atmosfera intymnego wyznania, przeżywania czy doświadczania nietolerancji, nędzy, szczery bunt przeciwko cierpieniu „naszych braci mniejszych”. W poezji Konrada Góry nie ma popularnych idei i chwytliwych sloganów pacyfistyczno-ekologicznych. Jest natomiast fragment życia człowieka, na którego te idee się w pewnej części składają. Czy tak jest w rzeczywistości, nie obchodzi mnie to. Tej poezji jestem jednak w stanie zaufać i uwierzyć w przejawiającą się tu wiarę. Buntownik oswojony – granice anarchii Ton wierszy, ich wymowa i wyrażane w nich przekonania są anarchistyczne. Przywiązanie do wolności, niezależności jest wyrażane bardzo silnie. Anarchia to jednak nie tylko wolność, ale i sprzeciwianie się systemowi, zazwyczaj silna lewicowość, bunt i rewolucyjne

52

nastawienie do świata. Punkowa energia do destrukcji i konstrukcji, tak podkreślana w zachowaniu Góry podczas spotkań autorskich czy przy innych publicznych okazjach, w wierszach wydaje się łagodniejsza. Momentami wręcz odnieść można wrażenie, że rewolucyjna energia, chęć walki lub przekształcania świata tak, by idee choć w części stały się częścią rzeczywistości, jest skrępowana. Więcej tu refleksji nad wolnością niż anarchistycznych manifestacji, mimo że samo słowo pojawia się w tekstach kilkakrotnie. Więcej „niemożności” niż nawoływania do działania. Pomimo obecnych idei, nie są to teksty nawołujące do rewolucji. Pewne przywiązanie do tradycji widoczne jest już w samej formie tekstów. Tomiki Góry nie noszę cech libaratury, nie są to wydania niekonwencjonalne, wręcz przeciwnie, ich szata graficzna jest więcej niż klasyczna, a tradycjonalizm widać również w samej linii tekstu. Także stosowane formy, poddawane przetworzeniom gatunki literackie, kompozycja czy postaci są silnie obecne w tradycji literackiej. Często trójelementowe cykle (Szklarscy, Szklarscy 2, Szklarscy 3, Trzy wiersze po Iwaszkiewiczu), podział tekstu na trzy części lub kompozycja składająca się z liczby tekstów podzielnej przez trzy (Koszmarny anarchista, Brać za pismo, Banały) są symptomami klasycznego porządku panującego w poezji Góry. Choć nie jest to ład stały, a autor burzy go zaskakującymi zabiegami. W tekście, w którym wspomina dzieciństwo i płot, wersy oddziela liniami, które łatwo z opisywanym elementem przestrzeni utożsamić. Zawarta jest też tam ciekawa refleksja dotycząca różnicy pomiędzy przeszłością, w której płoty nie były dla niego przeszkodą („[...] albo przeskoczy/ [...] / albo się zmieści”), a teraźniejszością: „[...] a teraz już tylko chodzę / [...] / tak”. Eksperymenty i wymykanie się granicom klasycznej poezji widoczne jest także w nowym tomie. Wiersz miłosny czy Kryjcie wiarę 2 są tekstami w ciekawy sposób zbudowanymi pod względem graficznym i brzmieniowym, gdzie Góra bawi się anagramując słowo: TROP. Anarchia jednak to nie jedynie operacje dokonywane na wizualnej sferze tekstu. W Wierszu miłosnym deklaruje bowiem brak bliskości, nawet brak chęci, by taką relację zbudować, a jedyne, czego chce formułuje bardzo otwarcie: „Najchętniej wywróciłbym cię i wyruchał”. Brutalna chęć, jak to często bywa w tekstach wrocławskiego poety, połączona jest z brakiem możliwości zrealizowania pragnienia. Zatrzymanie, stagnacja czy oczekiwanie na trudny do określenia impuls obecne są też w tekście Ugór stoi w deszczu i czeka na zasiew, gdzie wiejskie obrazy pracy w polu, zabijania, cmentarza komponują się w pełen oczekiwania i smutku tekst o niemożności. Ta łączy się natomiast z pewną nieudolnością, może nawet nieprzystosowaniem do normalnego funkcjonowania, które blokuje działanie. Takie wrażenie odnieść można po przeczytaniu choćby tekstu Ludzkie dziecko, widziałem od dołu, gdzie brutalny obraz rodziny („Ojców nabiegłe erekcje, mięso matek wciąż przed / Rozwiązaniem. Rybia tusza wierzga po natarciu solą”) zestawiony jest z przygnębiająca autorefleksją: „Miłość. Potem życie mi opadło z ramion: drży jak złodziej”. Kolejny raz pojawiają się zakazy („Nie dotykać, urządzenie niemożliwe”), by w finale ukazać bezradność podmiotu: „Jak pies. Ssać nie potrafię, zaplułem się mlekiem. / Pieprzyłem to życie i gryzłem jak pies.” Brak i stagnacja wyrażone są także w tekście Różaniec, gdzie paciorki do modłów rozpadają się z powodu przetartej dratwy, ale nie ma nawet milczenia, które powinno nastąpić, bo w miejscu odmawiającego jest pustka. Czy więc podmiot przejawiający się w tekstach Góry nazwać


można anarchistą? Czy też smutnym obserwatorem rzeczywistości z gorącą krwią i jakby związanymi rękoma? Czy stagnacja jest efektem niechęci, niemożności, a może efektem ograniczeń społecznych? A jeśli blokada podmiotu wynika z czegoś innego? Kim jestem? Podmiot zawieszony Z obu tomów Góry wyłania się bardzo niejednoznaczne i trudne do zdefiniowania poetyckie „ja”. Z jednej strony głos wypowiadający się w tekstach jest pełen buntu, z drugiej jakby zrozumienia, że wolność też na swoje granice, a walka bywa tylko imaginacją. Rewolucyjne gesty przeplatają się z brakiem, zawieszeniem czy zatrzymaniem, przez co obraz jednostki przemawiającej w tekstach wydaje się niejednoznaczny i zawieszony, a cechy te nie dotyczą jedynie wprowadzania w życie idei. Bohater wydaje się bezdomny, niejako odrębny, choć poruszający się w tradycji lub, jeśli ujmować to metaforycznie, funkcjonuje jak odrost od korzeni, dzika odnoga, na której trudno zaszczepić ogólnie przyjęte wzorce wzrostu. Ta, być może odrobinę pretensjonalna roślinna metafora uzyskuje sens, gdy przywoła się obecne w tekstach Góry obrazy wsi. Niejasne, jakby rozdwojone pochodzenie, zawieszenie pomiędzy naturą i wsią, a miastem i artystycznym życiem jest dostrzegalne w wielu tekstach. Wspomnienia z dzieciństwa, wiejskie przestrzenie plączą się z gorzką refleksją płynącą z obserwacji rzeczywistości. Obraz wsi tworzony przez Górę nie ma nic wspólnego z „wsią spokojną, wsią wesołą”. Jest to przestrzeń przeszłości, która jednak mocno w podmiocie jest zakorzeniona, i która ciągle

Często brutalne, niemal ociekające prawdą rzucaną w oczy frazy rzadko wywołują zachwyt nad ich estetyką, częściej przerażenie, wstrząsają.

wpływa na jego sposób postrzegania świata. To przeniknięcie wsią widoczne jest choćby w przytaczanym tekście Ugór stoi w deszczu i czeka na zasiew, czy w wierszu O krok do nich . Pacyfistyczny w wymowie tekst otwierają obraz jeżyn i wiejskiego rowu. Góra nie koncentruje się jednak na wsi jako temacie tekstów. Ta przestrzeń, jak się zdaje, kraina dzieciństwa jest jakby naturalnie w nim obecna i kształtuje jego wyobraźnię przez co powoduje obecność tego typu opisów. Zagubienie, brak przynależności do jakiejkolwiek przestrzeni (ani miejskiej, ani wiejskiej), dostrzegalne w tekstach Góry, kojarzone może być z bohaterem prozy Myśliwskiego. Sytuacja „rozdwojenia” w obu przypadkach jest bowiem bardzo widoczna i obecna na wielu przestrzeniach funkcjonowania jednostki. Zawieszenie nie dotyczy jedynie przynależności do danej przestrzeni czy kultury. W tekstach wyrażana jest ona na intymniejszym poziomie własnej tożsamości. Obcość odczuwana jest nawet w stosunku do własnego ciała, zagubienie pomiędzy wersjami siebie doskonale widoczne jest w tekście Nawet w tramwaju, gdzie opis enigmatycznego współpasażera, który odpycha, „zaślinia każdy banknot” kończą się niepokojącą frazą: „Jego ciało chodzi w moim ubraniu”. W umieszczonym obok tekście I właśnie teraz pada deklaracja szaleństwa i opis stagnacji obrazowany przez „Buty błotem do wierzchu”. Z problemem zastygania w obliczu działania, brakiem przynależności, zawieszeniem w ciągłym „pomiędzy” połączyć można pojawiającą się w tekstach kwestię pamięci i zapamiętywania. Tak na prawdę trudno określić, czy świat obecny w wierszach jest bardziej związany z rzeczywistością, czy z imaginacjami lub onirycznym światem marzeń splatających się z koszmarem, przeszłością. Jedno jest jednak wyraźnie dostrzegalne, jego konstrukcja, kształt i rekwizytornia ściśle wynikają z wyobrażeń poetyckiego „ja”. Poezja Konrada Góry z pewnością jest jednym z ciekawszych głosów współczesnej sceny poetyckiej. Silny, wyrazisty, męski sposób pisania przyciąga do poety grono buntowników, którzy ośmielają się myśleć inaczej i usiłują artykułować swój, najczęściej pacyfistyczno-anarchistyczno-ekologiczny sposób postrzegania świata. Czy jednak jego utwory są jedynie dla ideowców? Jak długo można być poetą buntowników i czy ta droga na prawdę prowadzi do poetyckiego rozwoju? Wiersze Góry w wielu punktach odbiegają od wzorców poezji anarchistycznej czy rewolucyjnej, a wprowadzana tam tego typu problematyka częściej wynika z osobistych doświadczeń (podmiotu lirycznego) niż z wyznawanej ideologii. Częściej, szczególnie w przypadku nowego tomiku, odnoszę wrażenie, że przemawia do mnie anarchista rozczarowany, zniechęcony, smutny i stojący na rozstaju dziecinnych wiejskich dróg. Owej niepewności towarzyszy przekonująca naturalność i szczerość, ale i momentami chyba nadmierna powaga. Wydaje się bowiem, że podmiot liryczny w tekstach traktuje siebie bez jakiegokolwiek dystansu. W obliczu poruszanej w tekstach problematyki i powiązanych z nią przeżyć trudno zapewne usytuować podmiot w pewnym dystansie, ale jego brak powoduje, że chwilami przypomina on samotnego i słabego bohatera próbującego stawiać czoło wszystkim problemom świata. Pomimo tego drobnego mankamentu, bo moim zdaniem jest to lekki defekt, zresztą słabnący w drugim tomie autora, jego poezja jest z pewnością zjawiskiem, na które warto zwrócić uwagę. Co więcej, jest głosem, którego warto wysłuchać, tekstem, którego warto doświadczyć i poezją, która jest artystyczną refleksją nad światem, jakich dziś mało.

53


O! Paweł Bernacki

J

ak każdy nastolatek, przez cały czas kiedy dzieliłem pokój z młodszą siostrą, marzyłem o własnym. Pierwszą rzeczą, jaką chciałem doń wstawić, był obraz. Miałem go już nawet upatrzonego na Allegro – Śmierć Zygfryda, kopia drzeworytu z 1895 roku inspirowana Niedolą Nibelungów, którą się wtedy zaczytywałem. Jak zresztą i innymi eposami: Beowolfem, Pieśnią o Rolandzie, obiema Eddami, Iliadą… Wszystkie świetne, miały to, co wtedy pociągało – dumnych bohaterów, toczących zajadłe pojedynki albo kładących tabuny wrogów w zaciekłych bitwach; opowieści o honorze, zdradzie, wspaniałych przewagach i haniebnych porażkach... W dwóch słowach – czysta epika. Czegóż więcej może chcieć nastolatek z rozbuchaną wyobraźnią? Gdy patrzę na to dziś, opowiadam sam sobie – niczego i ani przez chwilę nie żałuję fascynacji dawną epiką. Zastanawiam się tylko, dlaczego zauroczenie Pieśnią o Nibelungach zaowocowało chęcią powieszenia obrazu, a nie, na przykład, zapisaniem się do bractwa rycerskiego albo pleceniem wieczorami kolczugi w garażu? Dlaczego to właśnie trzy, łkające w teatralnych pozach nimfy na pierwszym planie i wynoszony przez wojów, martwy Zygfryd w tle mieli zawisnąć w moim pokoju? Początkowo myślałem, że to

Chodzi o przestrzeń. Miejsce, które zajęła wychodząca z tekstu historia. Chwila się zatrzymała. Straciła czas, ale zyskała przestrzeń.

54

przez tego zdrajcę Hagena. Łotr jeszcze na drugim stoi planie, jeszcze krew paruje na włóczni, dumnie tors pręży... Nienawidziłem go za tę zdradę. Wtedy myślałem, że to dlatego. Żebym mógł sobie recytować Bądź wierny idź (heroicznym Herbertem zaczytywałem się także – pasował idealnie), tylko tak będziesz jak Gilgamesz, Hektor, Roland. A jak nie będziesz szedł, to staniesz się jak ta szuja Hagen, ta łachudra ostatnia, zakała eposu. Prosta logika. Potem pojawiły się kolejne książki, kolejni poeci, przeczytało się i więcej Herberta. Taki intymny, jak z Epilogu burzy albo Struny światła, przypadł nawet bardziej do gustu. Ergo Hagen przestał być szują. Zaczął mi się nawet podobać – w końcu działał dla dobra państwa, w imię króla, bronił honoru królowej. Otworzyły się przede mną na nowo odrzucone wcześniej końcowe awantury Pieśni o Nibelungach, gdzie przecież to heros z Tronje pada ofiarą zdrady i ginie „śmiercią i chwałą naznaczon”. Mimo tej zmiany postrzegania, drzeworyt pociąga mnie nadal. Chodzić więc musi o coś innego. I dziś po obejrzeniu nieco większej liczby obrazów i dopisaniu kilku do swojej listy tych, które muszą wisieć w moim pokoju, chyba wiem o co. Chodzi o przestrzeń. Miejsce, które zajęła wychodząca z tekstu historia. Chwila się zatrzymała. Straciła czas, ale zyskała przestrzeń. „Lessing mógł nie mieć racji, twierdząc, że sztuka nie powinna przedstawiać ludzkiego cierpienia, miał jedna rację, pisząc, że malarstwo to sztuka przestrzeni, nie czasu” – pisze Michał Paweł Markowski w swoim nowym zbiorze esejów Słońce, możliwość, radość. Zbiorze trzeba przyznać szalenie inspirującym i jednocześnie zborze, który wpadł w moje ręce zupełnym przypadkiem – mały format, niewielka objętość. Przyszedł do redakcji w towarzystwie tłustych tomiszczy w twardych oprawach i kolorowych, popularnych, choć nieprzyzwoicie grubych w stosunku do mizernej wartości, książeczek o wampirach w rodzaju Martwy jak zimny trup. Pewnie zagubiłby się w tym szalonym tłumie, gdyby nie jego okładka – mały chłopiec o na wpół obłąkanej twarzy, uciekający z ram obrazu. Oj, przyciągał uwagę... Był jak uwięziony w czterech deskach moment, który próbuje się uwolnić. Byłem przekonany, że to wyjątkowo trafny fotomontaż dopóki nie wyczytałem w jednym z esejów, że to obraz, tak zwany „tromplej” – dzieło mające symulować realny przedmiot, zwodzić oglądającego. I jaki pociągający tytuł Uciekając krytyce... Jej pewnie też, ale przecież chłopiec wyskakiwał z płótna – uciekał więc plastyce, przestrzeni, statyczności. Wybiegał w czas. A czas? Czas nie należy do malarstwa, czas jest literacki, jest domeną narracji. To opowieść się rozwija. Obraz ze swej natury musi


być statyczny. „Zapewniając nieśmiertelność, fotografia unieważnia życie” – to znowu Markowski. Zamiast „fotografia” śmiało można użyć słowa „obraz”. Daje nieśmiertelność, bo zatrzymuje chwilę, zachowuje ją na zawsze. Swoisty „moment wieczny”, używając określenia Błońskiego. Jednocześnie jednak płótno wyrywa ów jeden, unikalny moment z kontekstu, z rzeczywistości. „Odrąbuje od mięsa życia” i uprzednio odpowiednio zasolony oraz zakonserwowany ochłap zanosi do mauzoleum, by zwiedzający mogli podziwiać kunszt twórcy, jego jakże sprytne uchwycenie chwili, jakże zmyślną jej interpretację. Piękną, pociągającą, nowatorską, może… martwą. Drzeworyt Śmierć Zygfryda – utrwalił dla mnie ulubioną scenę poematu i jednocześnie odebrał mi całą resztę. Nieważny już był Skarb Nibelungów, nadludzka siła Bruhildy, wyprawa Burgundów do Hunów na, jak się później okazało, wyjątkowo krwawe gody... Przestało mnie obchodzić, co o całej historii mówią rodowe sagi, a co Edda. Liczył się tylko ten moment – płacz nimf, martwy Zygmuntowic, dumne spojrzenie Hagena. Owszem! Istotne! To wszak kulminacyjny moment Niedoli…, ale bez jej reszty nic nieznaczący. Ramy odcięły go od słów. Przypomina mi to popularny swego czasu film Highlander (polski tytuł: Nieśmiertelny) z Christopherem Lambertem w roli Connora MacLeoda, szkockiego górala, który zyskał nieśmiertelność. Gdy fakt jego niezwykłości wyszedł na jaw następuje chyba najbardziej symboliczna scena – zostaje wygnany przez klan i staje się wiecznym banitą. Jego realia, jego rzeczywistość go odrzucają, traci korzenie. Ma życie wieczne, ale nie należy już do świata, żadnego świata. Przemierza różne krainy od średniowiecznej Szkocji, przez mongolskie pustkowia i współczesne Stany Zjednoczone, aż po miasta przyszłości. Zmienia konteksty, realia i do żadnych się nie wpasowuje, do żadnych nie należy. Każdy świat go odrzuca, gdy tylko dowie się o nim prawdy. Ma nieśmiertelność, ale dla śmiertelnych stał się martwy z chwilą jej zyskania. Jesteśmy tedy w mauzoleum, oglądamy świetnie zakonserwowane zwłoki tej czy innej chwili. Przebywamy w tłumie takich jak my. Gromadzie, która przez swoje przeżycia wywołane obrazem, gdzieś indywidualnie dopisuje do niego jakąś historię. W przypadku obrazu realistycznego myśli: kogo przedstawia, co stało się przed utrwaloną chwilą, a co zaraz po. Gdy zaś ogląda malarstwo abstrakcyjne stara się odgadnąć, co przedstawia płótno, co chce nam powiedzieć – przeżywa je. W obu sytuacjach odbiorca tworzy swoją własną narrację, niejako na chwilę ożywiając skamieniały moment. Mało który jednak z oglądających swoją impresję utrwala, a tylko tak może chwilę ożywić na dobre. Literatura zabiera przestrzeń, ale daje czas. I tutaj właśnie pojawia się wyjątkowa rola artystów, w szczególności pisarzy, którzy nie tylko przeżywają wewnętrznie swój kontakt z dziełem sztuki, ale owo doświadczenie uzewnętrzniają przez tworzenie kolejnych tekstów kultury. Za ich sprawą wyrywają dzieło z przestrzeni i ponownie dają mu czas. Dochodzi do swoistej symbiozy. Wydłuża się nie tylko linia tradycji dzieła, przez dopisane do niego kolejne konteksty i interpretacje, ale dosłownie martwy moment zostaje wskrzeszony. Zawitajmy teraz do berlińskiego muzeum albo do mediolańskiej Galerii Brera. W obu tych miejscach wiszą niezwykle do siebie podobne piety Belliniego. Na każdej z nich widać Maryję i świętego Jana w pozycji stojącej, którzy podtrzymują martwego Jezusa. Uczeń odwraca zrozpaczony wzrok od ciała mistrza, matka przeciwnie – pochyla się nad martwym synem, jakby szeptała mu

coś do ucha. Prawie pół tysiąca lat późnej i setki kilometrów dalej ten szept podchwycił Stanisław Grochowiak. „Co Ci mój synu?” – pyta Madonna z jego liryku Bellini („Pieta”) i kontynuuje swój monolog, nie wierząc w to, co się stało: „Wyglądasz dziwnie blado/ Jakbyś dziś nie wziął do szkoły śniadania/ albo znowu pobił się tornistrami z tym łobuzem Judaszem,/ Już ja jego matce zrobię gwałt!”. Do obrazu włoskiego mistrza dopisywana więc jest historia, scena z obrazu nasyca się przeszłością i przyszłością. Zaczyna żyć. Maryja zostaje przywrócona codzienności, normalnym sprawom – zmartwieniu o naukę dziecka, jego wychowaniu, stosunkom z kolegami. W całym wierszu dokonuje się demitologizacja biblijnej sceny, a jednocześnie nabiera ona dodatkowego dramatyzmu wynikającego z przesączenia pasji Chrystusa i obrazu Belliniego przez Grochowiaka, jego osobowość. „Do dzieła wchodzą również wspomnienia patrzącego i jego wyobrażenia o sobie. Jego przywiązania, brudy, świństwa, sentymenty i resentymenty, społeczne uwarunkowania. Wszystko

A czas? Czas nie należy do malarstwa, czas jest literacki, jest domeną narracji. To opowieść się rozwija. Obraz ze swej natury musi być statyczny.

to dostaje się do cudzego utworu. Zmienia go opanowuje, szuka w nim usprawiedliwień, potwierdzeń bądź zaprzeczeń.” To już Jacek Łukasiewicz, który chyba najlepiej objaśnia to, o co mi chodzi. Autor, w tym wypadku Grochowiak, sięga do źródeł, Nowego Testamentu i piety Belliniego, ale przefiltrowawszy je przez własną osobowość zostawia na nich cząstkę siebie, użycza im i swojego jestestwa. Taki już jest charakter współczesnej ekfrazy – zarzuca ona swoje funkcje mimetyczne, suchy opis na rzecz eksponowania „ja” twórczego poety – tych jego wszystkich „brudów, świństw, sentymentów i resentymentów, społecznych uwarunkowań…” Nie zawsze jednak tak było… Zaczęło się wszak bardzo niewinnie, gdzieś w starożytnej Grecji – od słowa ekphrasis, które w języku Hellenów znaczyło tyle, co „dokładny opis”, a semantycznie rozwijało się w dwóch nurtach: retorycznym i literackim właśnie. W pierwszym wypadku było to wstępne ćwiczenie dla młodych adeptów retoryki i miało służyć rozwojowi ich językowego warsztatu przez opisywanie nie tylko dzieła sztuki, ale także, na przykład, tarczy, ogrodu czy pory roku. Znacznie ciekawszy zdaje się drugi prąd – literacki, którego pierwszymi przykładami są fragmenty homeryckich

55


eposów: opis tarczy Achillesa i deskrypcja pałacu Alkiona. Co ciekawe, zaczęło się od ekfrazy imaginacyjnej. Jednak dzieła sztuki, które można było zobaczyć na własne oczy i możliwość ich opisania, wykazania się poetyckim kunsztem była dla antycznych artystów tak kusząca i zarazem tak wśród nich popularna, że nie musiało upłynąć wiele wody w Styksie, by uczynili oni z ekfrazy osobny gatunek. Najzwięźlej charakteryzuje go zdanie Janusza Sławińskiego ze Słownika terminów literackich: „utwór poetycki będący opisem dzieła malarskiego, rzeźby lub budowli, np. Oda do urny greckiej J. Keatsa.” Nie wiemy, kto napisał pierwszą ekfrazę. Czy był to znawca sztuki z Aleksandrii, ateński filozof chcący wyjaśnić istotę piękna, a może poeta z wyspy Lesbos o nieco hedonistycznych upodobaniach? Tej tajemnicy już prawdopodobnie wyjaśnić się nie uda. Z braku innych źródeł, za pierwszy znany nam zbiór ekfraz musimy uznać obrazy Filostrata Starszego – prawdziwego antycznego erudyty, który nie tylko analizuje obrazy, ale, by lepiej oddać ich znaczenie, odwołuje się to technik malarskich, historii, literatury, a nawet nauk przyrodniczych. W jego warsztacie nie ma mowy o pobieżnej znajomości tematu czy wybiórczości. To smakosz sztuki i to smakosz pełną gębą. Dlatego z godną podziwu pasją i dokładnością opowiada swoim uczniom o obrazach z neapolitańskiej galerii. Jego deskrypcje tętnią życiem – mówi o nastrojach postaci na nich przedstawionych, ich przyczynach i znaczeniu. Przez opowieść napełnia je ponownie rzeczywistością. Historia opisu obrazów rozpoczyna się od nasycania martwej chwili życiem. I trzeba przyznać, że aktu wskrzeszenia tego dokonuje naprawdę godna persona. Potem lawina nabiera tempa i błyskawicznie zbiera kolejne kamyczki. Ekfrazy pisuje mnóstwo twórców antycznych, średniowiecznych, renesansowych i późniejszych. Także rzecz jasna w rodzimej twórczości. Tworzyli je: Mikołaj Rej, Jan Kochanowski, Kazimierz Michał Sarbiewski, Adam Naruszewicz, Samuel Twardowski… Można by wymieniać bez końca. Mimo iż rozpiętość czasowa dzieląca tych pisarzy od czasów Filostrata to dobre kilkaset lat, w rozwoju samej ekfrazy zmieniło się niewiele. Nadal były to deskrypcje i próby interpretacji, czasem niosły ze sobą komentarz krytyczny albo złośliwą uwagę dotyczącą na przykład braku podobieństwa portretu do oryginału. I wtedy przyszedł XIX wiek, a ten, jak wiadomo, musiał namieszać. Romantyzm rozpalił ducha, stawiał zuchwale na indywidualność, jednostkowe postrzeganie. To musiało odbić się także w istocie ekfrastyczności. Pojawiają się teksty „pod obraz”, „na obraz”, „wedle obrazu”, „w myśl obrazu”. Dawna sztywna forma ekfrazy ulega rozluźnieniu. Coraz większą rolę pełni obserwator, jego autorskie „ja”. Dokonuje się przeniesienie ciężaru z przedmiotu na podmiot. Ostatecznej rewolucji w rozwoju ekfrazy dokonała zaś twórczość Charlesa Baudelaire’a, niejako odrywając ją od wyłącznie deskrypcyjnej i dydaktycznej funkcji i jednocześnie otwierając na nowe możliwości. Od czasów francuskiego kontestatora ta forma artystyczna zrywa ze statycznością i sztywnym przywiązaniem do konkretnego obrazu. Zdarzają się już ekfrasyczne liryki, które nie posiadają bezpośredniego nawiązania do malarskiego płótna ani w tytule, ani w treści albo takie, które są kontaminacją wielu plastycznych dzieł. Na cześć obrazów powstają nie tylko epigramaty, ale i sonety, ody, hymny, polemiki, a nawet piosenki. Niezwykle istotny, szczególnie od czasu powstania psychoanalizy Freuda, staje się odbiorca dzieła plastycznego, który już nie tylko opisuje obraz, ale zyskuje swoistą autonomię. „Przepuszcza” płót-

56

no przez własną wyobraźnię i, tworząc ekfrazę, świadomie wplata w nią pierwiastek subiektywny – autorskie „ja”. I tak oto zatoczyliśmy historyczne koło. Historia jednak nie wyjaśnia fenomenu ekfrazy. Nie mówi, co skłaniało poetów albo szerzej pisarzy do tworzenia utworów o obrazach czy rzeźbach, co sprawiało, że właśnie na płótnach odnajdowali inspirację. Odpowiedzi na te pytania powinniśmy szukać u samych artystów i zapewne znaleźlibyśmy tam wiele różnorodnych opinii, jak choćby te piękne zdania Zbigniewa Herberta: „Ale mnie właśnie owa ‹‹głupota›› [malarstwa] – lub delikatniej mówiąc, naiwność – wprawiała zawsze w stan szczęścia. Za sprawą obrazów doznawałem łaski spotkania z jońskimi filozofami przyrody. Pojęcia kiełkowały dopiero z rzeczy. Mówiliśmy prostym językiem żywiołów. Woda byłą wodą, skała skałą, ogień ogniem.” Innymi słowy dla Herberta w malarstwie ziszczała się arkadia, którą wymarzył w so-

Ekfrazy pisuje mnóstwo twórców antycznych, średniowiecznych, renesansowych i późniejszych. Także rzecz jasna w rodzimej twórczości.

bie w wierszu Do Ryszarda Krynickiego – list – to właśnie na obrazach „trwał taneczny krąg na gęstej trawie, święcono narodziny dziecka i każdy początek i dary powietrza ziemi i ognia i wody.” Malowidła były więc dla autora Pana Cogito źródłem tego, co pierwotne: sił natury, świata niezmienionego przez człowieka, niedotkniętego ręką cywilizacji. Używając lotnej metafory obrazy były dla niego czystym oknem, przez które widział nieskażoną i prawdziwą, jego zdaniem, rzeczywistość. Przy całej mojej naprawdę dużej sympatii dla Herberta, dostrzegam tutaj pewną dobroduszną naiwność i nie wierzę, że człowiek o jego erudycji do końca w to wierzył… Dlaczego? Wróćmy jeszcze raz do Markowskiego, by wraz z nim postawić zasadnicze pytanie: „jeśli istota fotografii mieści się w rozstrzygającej chwili, w której fotograf naciska spust migawki, rzeczywistość zaś ‹‹skacze w obiektyw››, układając się precyzyjnie w piękną kompozycję, to czy przypadkiem fotograf nie zmusza rzeczywistości, by układała się w precyzyjne formy zawczasu, narzucając jej znaczenia, które biorą się wyłącznie z jego zmysłu estetycznego?” No właśnie – jeśli tworząca się ułamek sekundy fotografia to tylko kompozycja ułożona przez twórcę, to co powiedzieć o malowanym przez nieporównywalnie dłuższy czas obrazie? Jak więc


ekfraza jest interpretacją obrazu, przesączeniem go przez poetę, tak malowidło czy zdjęcie to rzeczywistość przepuszczona przez plastyka albo fotografa. I na niej zostają jego upodobania, sympatie, antypatie, doświadczenia, poglądy. Przecież to artysta wybiera chwilę. On uwiecznia ten, a nie inny moment. Nawet jeśli sytuacja jest dramatem. Pamiętam takie jedno zdjęcie. Nie wiem kto je zrobił, nie mogę sobie przypomnieć, gdzie je widziałem, ale sama fotografia dosłowne wyryła się w mojej głowie i powraca jak slajd na zacinającym się rzutniku. Czarno-biała kolorystyka. Na pierwszym planie dwóch Azjatów. Jeden po prawej stronie, młodszy, ubrany w zniszczoną kraciastą koszulę stoi z rękami związanymi za plecami, ma zamknięte z przerażenia oczy i wykrzywioną twarz. Pobitą. Drugiego, tego starszego i już łysiejącego, zajmującego miejsce po lewej stronie, widać tylko z profilu. Nie pokazuje oblicza. Trzyma uniesioną rękę, a w niej mały, wypolerowany, odbijający światło rewolwer – najjaśniejszy i centralny punkt zdjęcia – wymierzony prosto w skroń pierwszego z mężczyzn. Za chwilę strzeli. Wskazuje na to spokój jego twarzy, tak bardzo kontrastujący z żalem i przerażeniem swojej ofiary. Widać w nim sprawność doświadczonego kata. Po lewej stronie do kadru wdarł się jeszcze jakiś żołnierz. Na jego obliczu maluje się wyłącznie obrzydzenie, świadomość, że za sekundę z lufy pistoletu wyleci kula, a zaraz po niej wystrzeli z czaszki młodego mężczyzny mózg i rozbryzga się na ziemi. W tle ulica zniszczonego wojną miasta. Złowrogo spokojna i cicha, rozmywająca się w bieli… Jak autor wykonał tę fotografię nie mam pojęcia… Czy stał bezczelnie z perwersyjnym podnieceniem czekając na strzał i wybierając najtragiczniejszy moment, czy zrobił je z ukrycia za pomocą zbliżenia, nie mogąc wyzbyć się wyrzutów sumienia – postawił wszak sztukę ponad człowiekiem… Uchwycił jednak kulminacyjny moment, chwilę tuż przed śmiercią. Ułamek sekundy, w którym objawił się cały tragizm i okrucieństwo wojny. Stworzył zdjęcie, po którym, jeśli nie był zimny jak spojrzenie sfotografowanego kata, chyba powinien porzucić wszelką sztukę i zacząć pić, ćpać, a na końcu skoczyć z Mostu Brooklyńskiego. Albo wręcz przeciwnie – uciec w właśnie tworzenie i niczym Różewicz, pytając czy sztuka po ujrzeniu ludzkiego bestialstwa jest możliwa, pisać kolejne wiersze, by móc odreagować. Przywołuję tę dramatyczną fotografię, bo wywołała ona we mnie

wyjątkowo intensywne przeżycie. Doświadczenie, którego opisania poczułem potrzebę, a co tym idzie podzielenia się nim. Wyjęcia choć na chwilę trzech Azjatów z ram i ponownego włączenia ich do życia za sprawą narracji. Intensywność przeżycia (po raz kolejny pozwolę sobie na nawiązanie do Markowskiego) – oto źródło ekfrazy. Kulminacja wrażeń, którą najlepiej oddaje jedna litera – „O!”, użyta przez Czesława Miłosza w kilku wierszach: O! Gustav Klimt, O! Salvator Rosa i O! Edward Hopper. Każdy z tych krótkich tekstów dotyczy całkowicie innego obrazu, innego stylu w sztuce, innych technik i tematyk. Trzech opisywanych dzieł nie łączy niemal nic. Poza jednym „O!” – wrażeniem, jakie wywołały w poecie. Nieistotne czy zauroczyło go chłodne wyrachowanie secesyjnego płótna Klimta, spokój postaci z malowidła Rosy, czy melancholia Hoppera. Ważne, że każdy z tych obrazów wzbudził w nim tak silne doznania, że skłonił do napisania wiersza. Wiersza o tym konkretnym dziele, tego konkretnego malarza. Jedno krótkie „O!”, jak kliknięcie migawki aparatu, jak flesz – utrwaliło obraz w umyśle. Malowidło w nim żyło, narzucało się, pobudzało do refleksji. Ta krótka, rozwarta samogłoska, gdzieś w połowie trójkąta samogłoskowego, za pomocą której Miłosz najprościej, infantylnie, pierwotnie wręcz oddał intensywne doznanie estetyczne. Nie żadne rozległe opisy, próby wyjaśnienia, homeryckie porównania i rozbuchane metafory, a krótkie, przaśne „O!” . Najprostsze wyrażenie zachwytu. To samo wrażenie, które ogarnęło mnie, gdy po raz pierwszy zobaczyłem drzeworyt Śmierć Zygrfryda. To, co było tak proste, że aż mi umknęło. Nie chodziło o eposy, Hagena… Ważny był ten kawałek kartki, który sprawił, że przeglądając internetowy portal, na jego widok wyrwało mi się jedno, krótkie „O!”. Kazało obejrzeć go z bliska, sprawdzić, co przedstawia. Dopiero potem objawiły się wszystkie konteksty, naleciałości, skojarzenia. Dopiero później zaistnieli herosi i tragizm całej sceny. Najpierw było najprostsze „O!”, wyrażające podstawowe uczucia, te pierwotne: zachwyt, przerażenie, zdziwienie… Pierwszy błysk, który każe zająć się obrazem, mignięcie, które zapisuje obraz w pamięci niczym zdjęcie. Tym razem fotografia przywracająca do życia. Zabierająca przestrzeń i dająca czas… Dopóki ktoś i jej nie postanowi utrwalić na płótnie czy papierze. A mój pokój? Mam go już od kilku lat. Nie wisi w nim żaden obraz. Jest pusty, jak na płótnie Hoppera.

Jedno krótkie „O!”, jak kliknięcie migawki aparatu, jak flesz – utrwaliło obraz w umyśle. Malowidło w nim żyło, narzucało się, pobudzało do refleksji. 57


Ciągłość Absolutnej amnezji

A

Katarzyna Lisowska

bsolutna amnezja Izabeli Filipiak, powieść wydana po raz pierwszy w 1995 roku, jest uważana za obowiązkową pozycję wśród lektur feministycznych. Rzeczywiście, pod wieloma względami, które zamierzam wskazać, utwór ten może stanowić doskonały przykład artystycznej transpozycji idei wywiedzionych ze studiów kobiecych. Warto także dostrzec cechy łączące tekst z resztą literackiego i literaturoznawczego dorobku autorki, aby udowodnić, że ukształtowała ona własną, oryginalną osobowość pisarską. Filipiak porusza się bowiem wokół paru zasadniczych tematów, wykorzystując charakterystyczne motywy i wątki, a za patronkę swojej twórczości uznaje młodopolską poetkę, Marię Komornicką. Te dwa aspekty, w powiązaniu z koncepcjami feministycznymi, dowodzą pojęciowej i estetycznej spoistości jej refleksji. Wracając do Absolutnej amnezji, trzeba zauważyć, że jeden z podstawowych tematów powieści to rodzina, ukazana jako obszar realizowania Foucaultowskiej władzy/wiedzy. Autorka posługuje się typową dla dyskursów mniejszościowych strategią, polegającą na podważaniu społecznych tabu i symboli uznawanych za niezmienne. Tytułowa „absolutna amnezja” jest stanem pierwotnej niewiedzy i niewinności, którą dziecko musi utracić w procesie wychowania („W miarę upływu lat, dzieci zapomną wszystkiego, co przytrafiło im się we wczesnym dzieciństwie. Jeśli duch zostanie w nich wówczas złamany, nie będą nigdy pamiętać, że miały wolną wolę…”). Zewnętrzne siły oddziałują przede wszystkim na, modelowane zgodnie z obowiązującymi normami, ciało („Odtąd zaczynam swój dzień od ćwiczeń nóg w kostkach”). Z tego powodu – i zgodnie z konwencjami literatury feministycznej – tak wielkiej wagi nabiera oczekiwanie na pierwszą miesiączkę, zwłaszcza że macierzyństwo zostało podporządkowane naczelnym interesom społeczeństwa, co znakomicie oddaje groteskowy motyw „Policji Menstruacyjnej” („Przecież to można nazwać formą nacisku, tłumaczę. To jest prześladowanie polityczne (…). Podejrzewam metodyczne działanie, planowaną akcję, której cel wciąż mi umyka”). Poszerzanie stereotypowych żeńskich ról o funkcje związane z kontekstem politycznym znajdziemy także w innych opowiadaniach Filipiak, na przykład w SKA. Inna sfera tabu, naruszana przez autorkę, to religia. Marianna, główna bohaterka Absolutnej amnezji, w jednym ze swych przyszłych wcieleń, jest opętana pragnieniem zabicia papieża. Na reinterpretacjach systemu wierzeń, pojmowanego jako źródło patriarchalnej opresji, opartych zostało również wiele opowiadań, między innymi Our Lady of the Flowers i Magiczne oko. Oczywiście, w najbardziej subwersyjny sposób traktuje Filipiak seksualność. Autorka należy do pierwszych polskich pisarek, któ-

58

re ujawniły w literaturze własną homoseksualność i rzeczywiście, w samej Absolutnej amnezji znajdziemy między innymi motywy lesbijskie (związek Prządki i Łucji), a także dywagacje na temat eks-

Marianna, główna bohaterka Absolutnej amnezji, w jednym ze swych przyszłych wcieleń, jest opętana pragnieniem zabicia papieża.

perymentów z cielesnością, obecne w wyobrażeniach Marianny na temat jej przyszłości. Zarówno w analizowanej powieści, jak i w innych opowiadaniach pojawia się wątek nałogu uwodzenia (Zdobycz), sadomasochizmu (Maska, Nic się nie stało) i transwestytyzmu (Przytul mnie). Kolejna charakterystyczna cecha pisarstwa Filipiak to język – czasem oniryczny, a czasem – brutalny. Senne rojenia odgrywają dużą rolę w konstrukcji Absolutnej amnezji i podobnie jest w wielu opowiadaniach, z których część, na przykład Piramida, opiera się na akcji z pogranicza jawy i marzenia. Jednocześnie styl autorki wydaje się naznaczony raną. Występujące czasem wulgaryzmy nie są tak istotne, jak częste opisy bohaterek doświadczających przemocy (Agrypina, postacie z opowiadań, na przykład ze SKA, Nic się nie stało, A końca nie widać) albo oddających się sadomasochistycznym praktykom (Marianna, wychodząca na spotkanie gwałcicielowi, bohaterka opowiadania Maski). W ten sposób Filipiak umieszcza doświadczenie kobiety między transgresją a stygmatyzacją. Ukazaniu tego doświadczenia służy także, typowa dla feministycznego rewizjonizmu, reinterpretacja mitów. Wystarczy przywołać stale powracającą w Absolutnej amnezji historię Ifigenii lub motyw Feniksa. Jednak oryginalność Filipiak polega na bardzo osobistym przetworzeniu rozmaitych, funkcjonujących w powszech-


nej świadomości, narracji. Należy do nich dyskurs homoseksualny, posługujący się charakterystycznymi formami wypowiedzi, ale, jak zauważyła Kinga Dunin, autorka potrafi oddać uczucia lesbijki jednostkowo, skupiając się na indywidualnych odczuciach, a nie roli przedstawicielki mniejszości. Osiąga to dzięki autobiografizującym zabiegom, do których można zaliczyć wprowadzenie do Absolutnej amnezji Prządki oraz konfesyjność niektórych opowiadań (Zdobycz, Perszing). Miał bowiem rację Przemysław Czapliński, twierdząc, że autorka dokonuje „zdrady uniwersalności”, przekształcając mit zbiorowy w prywatny. Bardzo udanej reinterpretacji biografii dokonała Filipiak w literaturoznawczej książce Obszary odmienności. Rzecz o Marii Komornickiej. Badaczka przeanalizowała losy młodopolskiej poetki, posługując się narzędziami psychoanalizy Jacquesa Lacana i Jacquesa Derridy dowodząc związków między własną twórczością a dorobkiem Piotra Własta. Co zatem łączy obie autorki? Przede wszystkim, jak zauważyła Maria Janion, powiązanie kobiecej twórczości z szaleństwem. O ile Komornickiej zostało ono narzucone, o tyle Filipiak mogła potraktować chorobę psychiczną jako element kulturowego wizerunku kobiety-literatki, co znalazło wyraz w losach powieściowej nauczycielki Lisiak. Jednak w obu przypadkach ten typ pisarstwa sytuuje się na marginesie społecznego obiegu – tak, jak Maria przez wiele lat prowadziła rękopis opublikowany dopiero po jej śmierci, tak współczesna autorka gromadzi w Absolutnej amnezji manuskrypty sporządzane przez poszczególne postacie (Marianna, Lisiak). Inny wspólny element to wątek dzieciństwa. Niektórzy badacze uważają niechęć Komornickiej do własnej płci za wyraz tęsknoty za pierwotną niewinnością. Z kolei Marianna chce jak najbardziej opóźnić pierwszą miesiączkę. Filipiak ukazuje w Absolutnej amnezji proces tracenia wrodzonej nieświadomości. W jej twórczości dzieciństwo często przeradza się w groteskę, skupioną wokół postaci nazwanych przez Janion „dziecięcymi fantazmatami przerażenia”

(Frankenstein, ekshibicjonista). Charakterystyczny jest również motyw lalki, obecny nie tylko w analizowanej powieści, ale też w niektórych opowiadaniach autorki (Zdobycz, SKA). Co więcej, kreowane przez nią postacie ojca przypominają despotycznego Augustyna Komornickiego, który chciał przejąć całkowitą kontrolę nad życiem córki. Doskonały przykład stanowi Sekretarz, tresujący Mariannę na równi z psem albo ujawniający kazirodcze skłonności bohater opowiadania Perszing. Dlatego tym, co łączy losy bohaterek Filipiak z doświadczeniem Komornickiej jest tragiczne umiłowanie wolności oraz zgubne dążenie do uzyskania samowiedzy, skażonej przez konwencje i normy kulturowe. Konieczne staje się przybieranie masek, a ich najpełniejszą formę stanowi pisarstwo – Marianna zauważa, że twórczość literacka pozwoli jej, podobnie jak Piotrowi Włastowi, posługiwać się pseudonimem („Dowiaduję się, że w pewnych wypadkach mogłabym zastąpić je (nazwisko) pseudonimem, na przykład gdybym została szpiegiem, morderczynią albo pisarką”). Jakie płyną wnioski z wymienionych analogii i powiązań? Przede wszystkim, można uznać, że Absolutna amnezja to centralny punkt twórczości Filipiak. Powieść skupia w sobie typowe dla jej pisarstwa właściwości. Czy jednak mamy do czynienia z ambitną literaturą, czy raczej z jej skrajną ideologizacją i przetwarzaniem tych samych klisz? Spójność koncepcji i szerokość kontekstów dowodzą słuszności pierwszej tezy. Warto także pamiętać o mocno zaznaczonej podmiotowości autorki – zgodnej z założeniami literatury feministycznej, ale uwypuklonej z niespotykaną w naszej literaturze wyrazistością. I, co najważniejsze, dzięki odwołaniom do Komornickiej, Filipiak stara się skonstruować alternatywną historię literatury, ukazującą ponadczasową wspólnotę nie tyle samych kobiet, co wszystkich Odmieńców. Z tego punktu widzenia cały dorobek autorki stanowi dobrze przemyślany projekt, a Absolutna amnezja to jeden z jego najmocniejszych elementów.

Co więcej, kreowane przez nią postacie ojca przypominają despotycznego Augustyna Komornickiego, który chciał przejąć całkowitą kontrolę nad życiem córki. 59


Belka w oku Ewa Orczykowska

N

a początek wizualizacja: wyobraźmy sobie jakąkolwiek polską wieś. Jedna droga, kilkadziesiąt domów, sklep, kościół i szkoła. Życie toczy się leniwie. I mamy bohatera: młodego mieszkańca wsi, z zawodu złomiarza. Mieszka z narzeczoną, za dnia tnie samochody na kawałki, wieczorami popija piwko z kolegami pod sklepem. Pewnego dnia znika i słuch po nim ginie. Mijają dni, tygodnie, może miesiące – człowieka nie ma, wyparował, zostawiając drzwi do domu otwarte i nienakarmionego psa. Narzeczona rezygnuje. Sąsiedzi zaczynają interesować się psem: najpierw dokarmiają, później dochodzą do wniosku, że pożytek z niego mały i szczeka jak najęty, więc zabijają psa. W międzyczasie zauważają otwarte drzwi od domostwa. Po cichu, najpierw nocą, zaczynają wynosić drobiazgi, a to srebrną łyżeczkę, a to flanelową koszulę. Szybko znikają im jednak skrupuły – wynoszą już i meble, i sprzęty, jednak nie na własny użytek, lecz po to, by je rytualnie przed domem spalić. Samochód bohatera złomują koledzy. Gdy ten w końcu wraca okazuje się, że dla wsi już nie istnieje. Zdezorientowana wieś postanawia go zabić. „Jak tu pięknie!”, myślimy nie raz przejeżdżając przez tą, czy ową wieś lub oglądając ją z okien pociągu. Podstarzałe domy, rzepak, słoneczniki, zieleń, spokój. Mieszkać w takim miejscu to marzenie każdego zapracowanego mieszczucha. Żyć w zgodzie z naturą, chodzić do sąsiadki po mleko, a w przydomowym ogródku doglądać pomidorów i hodować własne zioła. Zanim jednak zdecydujemy się na rozmarzenie, warto poczekać kilka miesięcy – wtedy do kin wejdzie debiutancki film Anny i Wilhelma Sasnalów. O wsi, która nie jest ani spokojna, ani wesoła. Fabułę tego filmu streściłam powyżej. W niczym to jednak nie przeszkadza, bo nawet znając początek i koniec warto się nad nim pochylić, a nawet pokłonić przed nim w pas, bo to film,

który w człowieku dojrzewa i się ukorzenia, a wręcz oplata jak bluszcz, tak, że bezradny koniec końców człowiek stwierdza, że autorzy nie przynudzają, ale mają rację. Sama jestem tego najlepszym przykładem. Film wygrał konkurs nowych filmów polskich na tegorocznym festiwalu Nowe Horyzonty. Niezrozumiałe to było wówczas dla mnie, jak i dla większości publiki, która sądziła, że wygra film autentycznie głęboki i psychologiczny (tak się z początku wydawało). Sasnale przyjęci zostali bez entuzjazmu i większego zrozumienia, za to z dużym znakiem zapytania z cyklu „co autor miał na myśli?”. Skrzywiona na kaprys artystycznego duetu (ona jest reżyserką, on – jednym z najbardziej cenionych na świecie polskich malarzy) wyjechałam na wakacje, pomstując na decyzję jury i biadoląc nad lawirującym w dół poziomem festiwalu. Niedługo później przyszła jednak refleksja, której powodem stał się pies – tym razem bohater jednego ze służbowych e-maili. Pies z jednej z dolnośląskich wsi, zwierzę zaniedbane do tego stopnia, że łańcuch, do którego było przywiązane, wrósł mu pod skórę na wysokości szyi. Zamiast o jego biednym losie pomyślałam o miejscu, z którego pochodzi: prawdopodobnie spokojnego i urokliwego wzdłuż głównej drogi, bo przecież mało kto bierze wieś pod lupę, zagląda przecież za szopę, gdzie ów pies się znajdował. „Z daleka widok jest piękny” – pomyślałam i z pokorą spuściłam głowę. Taki właśnie tytuł Wilhelm i Anna Sasnalowie nadali swojemu filmowi. Zrozumiałam, że Sasnalowie odmalowali jeden z najbardziej precyzyjnych portretów polskiej mentalności. To nie to, co „Wesele” Wojtka Smarzowskiego: wesołe i przykre jednocześnie, przesycone żenującym słowiańsko-grubiańskim folklorem. To portret bardziej wyrafinowany – z pozoru nudnawy i mało ekscytujący, w swojej ślamazarności pokazujący jednak jak lata przykrych doświadczeń ukształtowały nasz stosunek do świata. Bohater-złomiarz opuszczając wieś nie przypuszczał pewnie,

60

że zostanie na wszystkich polach wycięty ze zbiorowej świadomości. Rytualne palenie wszystkiego, co po nim zostało do złudzenia przypomina inny stos – pewną szopę na północnym wschodzie Polski, która do dziś jest klątwą mieszkańców wioski, w której stała. Ten i inne przykłady jasno pokazują: umiejętność szybkiego tworzenia zbiorowości w ramach wyższej idei od wieków mamy we krwi. Sasnalowie zręcznie pokazują, co z tej umiejętności dzisiaj zostało – marne popłuczyny po powstaniach, zrywach, ruchach i związkach, które dają złudzenie, że jeszcze stać nas na kolektywny zryw. Jeszcze ukrywamy się czasem ze swoim egoizmem, jeszcze nie zawsze pokazujemy jawne chamstwo. Dlatego większość z nas pewnie film Sasnalów zanudzi. Nawet nie wkurzy, bo to oznaczałoby, że rozumiemy i się nie zgadzamy. A przecież o wiele wygodniej jest, w myśl starego przysłowia, gapić się na drzazgę w oku sąsiada, nie widząc belki w swoim.


Antychryst przyjedzie na welocypedzie Michał Wolski

P

olacy są ślicznym, pełnym wdzięku, inteligentnym narodem, ale narodem infantylnym, podrostkowatym, zatrzymanym w rozwoju w stadium dziecięctwa. Wspaniali Polacy, tak dumni ze swego polactwa, są dziecinni. Dlatego cierpią na silny kompleks ojca. Polacy marzą o normalnym, dorosłym, odpowiedzialnym mężczyźnie, który by wziął na siebie całą odpowiedzialność za ich dziecinne losy. […] Dlatego Polacy nie potrafią żyć bez ojców narodu. Dlatego Polacy całym ogromnym wysiłkiem podświadomości usiłują w każdej mikroepoce urodzić złotego cielca w postaci atrapy ojca. Dlatego każda menda w tym kraju drapuje się co rana w wytarte szaty ojca narodu, czyli ojca i rodziciela niedorosłych Polaków”. Gombrowicz? Nie, Konwicki. Bo Konwicki absolutnie wszystko przewidział. Progres społeczny i kulturowy w jego wizjach był faktycznie bardzo zbliżony do tego, co mogliśmy oglądać przez ostatnie 20 lat; a jest to niesamowite tym bardziej, że pisał o tym w czasach zapadłej gierkowszczyzny i coraz bardziej odrealnionego socjalizmu. Profetyzm literacko-kulturowy to jedna rzecz, ale dużo ciekawsze były jego rozważania dotyczące Polski i Polaków sensu largo. Kto czytał Małą apokalipsę, ten wie, o czym mówię. Mała apokalipsa, Sennik współczesny, Zwierzoczłekoupiór... pozycje te są z grubsza znane i komentowane, nie tylko przez filologów. Panu Konwickiemu spłynęło jednak po dłoni znacznie więcej dzieł o mniejszym lub większym wpływie na polską kulturę literacką. Ostatnio wpadła mi w ręce jedna taka perełka. I nie chodzi tutaj o Kalendarz i klepsydrę, wydaną jeszcze w pierwszym obiegu i przez to wciąż powszechnie dostępną, ale o jej ciemny, pesymistyczny i jeszcze bardziej egzystencjalny odpowiednik: Wschody i zachody księżyca. Książka to wyjątkowa, nie tylko dlatego, że stanowi przykład sylwiczności literackiej i to par excellence, ale – czy może przede wszystkim – ze względu na charakter, pióro

i ogromny, przebogaty bagaż erudycyjno-inteligencki samego Konwickiego. Jeśli jest jakiś temat czy wątek ogólnospołeczny, polityczny, historyczny bądź kulturalny, który – nawet dziś – porusza się w tzw. rozmowach inteligentów, to można być pewnym, że Konwicki wspomniał o nim we Wschodach i zachodach.... Jego bon-moty i dykteryjki – pisane, jak sam twierdzi, spontaniczne i bez późniejszej weryfikacji – można swobodnie cytować i z powodzeniem trafią one na podatny grunt. To już nawet nie spowiedź starego literata, nie próba autorefleksji z narodem w tle, nie paszkwil na komunistów ani nawet nie książka rozliczeniowa. To potężna dawka srogiej, wysoce intymnej intelektualnie i gorzko ironicznej prywaty, zbiór zafałszowanych wspomnień, codziennych rojeń i niespełnionych marzeń. Nie ma w tej sytuacji nic radosnego, jest codzienna, bolesna egzystencja poprzetykana krótkimi jak mgnienie oka momentami satysfakcji, pozwalającej przetrwać w polskiej rzeczywistości. Im większy intelekt, tym większa i bardziej dojmująca świadomość własnego położenia. A z tą świadomością wzrasta marazm i katatonia, zaraźliwa i drążąca naród jak rak. Dewaluacja i rozgoryczenie, upór trwania mimo postępującej degrengolady, ale bez światłych i idealistycznych przekonań. „Ja nie jestem moralistą. Mnie wszystko jedno. Boleję tylko jako prowincjonalny taktyk. Żal mi pedagogiki społecznej. Wszystko staniało na tym świecie. Staniała świętość, ale i staniał grzech. Można grzeszyć i wniebowstępować co cztery, co siedem lat. Nie ma winy i kary. Jest jeden wielki ruch w interesie”. Trzeba przyznać, że Konwicki jest tu prawdziwy. Trzeba też powiedzieć, że jest niewygodny. Można zapędzić się w jego słowach w róg beznadziei i zapijaczonych snów o wolności i szczęściu, których śnienie jest ceną za ich realizację. Niby nic nowego. Nie od dziś wiemy, co u nas w narodzie nie gra, nie od wczoraj wołają za nami rechoczące widma dawnych wieszczów i „ojców narodu”. O tak, my już od daw-

61

na wiemy, gdzie leży problem, my już od wielu lat świetnie znamy źródło naszego marazmu i rozgoryczenia, my najpiękniej na świecie umiemy mówić o naszych niedolach, bólach i porażkach. Nikt prócz Polaków nie wie lepiej, jak poprawić swój byt. I nikt tak pięknie o tym nie gardłuje. Bo coś jest z tą naszą piękną i wspaniałą nacją, coś siedzi nam pod czaszkami, w serduchach i płucach, coś każe nam krzyczeć o tych naszych przywarach, wadach i problemach na wszelkie wyszukane, trafione i wysublimowane sposoby. Niestety, jest w nas jednak jeszcze coś i to chyba stanowi główny problem: kreatywność nasza jest ogromna, produktywność – żadna. Konwicki o tym wie. Konwicki o tym pisze i sam jest tego świetnym przykładem. I ja, który go teraz przywołuję, wcale nie jestem lepszy. I jak już przyjedzie ten Antychryst i zgotuje nam naszą małą apokalipsę, to chciałbym wtedy odetchnąć i powiedzieć, że gorzej już być nie może. Ale boję się, że nie pozwoli mi na to moja wyobraźnia. „Nie, nie, nie. Nas uratuje cud. Kolejny realny cud. Polska żyje cudami. Inne kraje potrzebują dla swej egzystencji dobrych granic, rozumnych sojuszów, zdyscyplinowanych społeczeństw, a nam wystarczy przyzwoity cud. Raz na pół wieku solidny cud na pograniczu niecudu. Jeszcze nie wiem, co to będzie. Niesłychany zbieg okoliczności, zdumiewający układ planet albo nagły powiew wichru z głębi kosmosu. Ten cud nakarmi nas boską ektoplazmą na następne pięćdziesiąt lat. A potem zobaczymy”. Miejmy nadzieję, że i tym razem pan się nie myli, panie Konwicki. Miejmy nadzieję...


Tańczę, tańczę, tańczę,

czyli bezsenność w Świnoujściu Magdalena Zięba

M

ija drugi tydzień FAMY, mię d z y naro d owe g o kampusu artystycznego, organizowanego w zacnym mieście Świnoujściu już po raz 41. Festiwal zbliża się nieuchronnie ku końcowi, a wraz z nim moja cierpliwość i tolerancja. Ostatnio wyobrażałam sobie, że zamieniam się w kota, mając jednak nadzieję, iż to nie nastąpi. Teraz wiem, że nie mnie transformacja w zwierzę futerkowe, ale FAMIE przydałby się lifting. Myślałam, że przyzwolenie na szeroko pojęty indywidualizm jest kluczem do tego rodzaju imprez, a każdy przejaw wariactwa może być wyjściem do ciekawych działań i spotkań z drugim człowiekiem. Tymczasem podczas kolejnych dni i nocy spędzanych na towarzyskich meetingach połączonych przy okazji z jakimiś tam spektaklami i z jakimiś koncertami (bo wydaje się, że właśnie te „integracyjne” spędy są dla niektórych priorytetem festiwalowym), przekonywałam się krok po kroku, że dobrej sztuce potrzebny jest dobry opiekun. Okazuje się bowiem, iż swobodne pląsanie po powierzchni każdej idei jest jedynie czczym marnotrawstwem, a jeśli u boku tzw. „artysty” (rozumianego jako niedoświadczony, choć pełen zapału amator na ścieżce do profesjonalizmu) nie pojawi się w odpowiednim momencie kurator-dyktator każda jego interwencja będzie tylko nieskoordynowanym tańcem. Dlatego właśnie sądzę, iż brakuje na FAMIE silnego zastępu mądrych kuratorów, którzy odegraliby rolę mentora, wskazującego kierunki i odsłaniającego horyzonty myślowe poszukującym twórcom. Wyłonieni w eliminacjach regionalnych artyści, przyjeżdżając na FAMĘ, prezentują swój dotychczasowy dorobek, ale byłoby ciekawiej, gdyby pojawiła się jakaś wola współpracy między artystami z różnych dziedzin. Jako historyczka sztuki jestem entuzjastką prac powstających specjalnie dla danego miejsca,

tzw. realizacji site specific. Nie wiem, czy coś takiego jest możliwe w muzyce – chyba że chodzi o uliczne granie, ale może to też byłby dobry pomysł na wciąganie mieszkańców w Famowe działania. Mój początkowy entuzjazm podyktowany ogromną otwartością na ludzką różnorodność, przygasł, bo wciąż wychodziłam z Muszli przy Promenadzie i z MDK-u z rozwianą nadzieją na doświadczenie czegoś wartościowego. Nie oczekiwałam fajerwerków ani nie modliłam się o oświecenie umysłu, ale cóż tu rzec, jeśli ogólny poziom wykonawstwa podnosiły tak nieliczne grupy. Do nich zaliczyłabym przede wszystkim Frument Project i Camero Cat. Frument Project zachwycił oryginalnymi aranżacjami znanych kawałków podczas koncertu w Centrali, a koncert tych ostatnich w Muszli wprost powalił mnie na kolana. Camero Cat z Krakowa to zespół z doskonałym pomysłem na siebie, wyrazistym wizerunkiem, świetnymi animacjami puszczanymi w tle oraz, co najważniejsze, dobrą muzyką w punkowo-kabaretowej stylistyce, pozwalającą na porównanie ich chociażby z The Tiger Lillies. Od FAMY chciałam właśnie czegoś takiego, co nie byłoby zwyczajne i standardowe, a co wychodziłoby poza konwencję plenerowych koncertów do piwa i kiełbasy. Po pokazach teatralnych spodziewałam się przynajmniej dobrej zabawy, a wszystko co mogłam zobaczyć w MDK-u w ramach pokazów konkursowych coraz bardziej zadziwiało niskim poziomem. Nie rozumiem, dlaczego tak się stało, bo przecież na FAMIE spotkałam naprawdę ciekawych ludzi z potencjałem, takich, którzy swoją pasją zarażają innych. Wystarczy wymienić chociażby ludzi działających w ramach FAMY UDOMOWONEJ, z Grupy Patefon i z Tektury, ingerujących w przestrzeń miejską swoimi wyrazistymi akcjami. Pomysł sekcji literackiej na umieszczenie w supermarkecie Polo wierszy również uważam za doskonały i podpisuję się pod akcjami, które sprawiają, że niezwy-

62

czajność wkracza płynnie w codzienność. Aktorzy uczestniczący w spektaklu na plaży próbowali co prawda wejść w kontakt z widzami, ale sama konwencja teatru stała się na plaży karykaturą. Usiłowanie dostosowania się do standardów parasolowo-leżakowych dało efekt dosyć marny, zabrakło zdecydowanie elementu koncepcyjnego. Generalnie wydaje się, że brak rozmów i chęci pomyślenia nad tym, co się robi, jest rodzajem fatum krążącym nad FAMĄ 2011. Co prawda każdy chciałby coś robić, każdy ma świetne pomysły, problem w tym, że nad poszczególnymi działaniami nie ciąży chociażby cząstka idei, panuje szaleństwo twórcze, romantyczna dezynwoltura, transowe delirium artystyczne. Tańczę, tańczę, tańczę... Dokąd to prowadzi? Czy młodzi twórcy wyniosą coś z warsztatów, czy też wrócą do domów z potrzebą miesięcznej rekonwalescencji? Bezsenność tutaj to rzecz normalna, a nawet jak już się śpi, to też się tańczy. Noc to przecież dobra pora na taniec, nawet ten przymusowy. I chociażby był tańcem idioty, to hejże, hej, idźmy w tany wszyscy razem! Zespół Blueberry Band dał czadu w taką jedną noc, wtedy właśnie czułam się niczym w baśni Braci Grimm, „Zaczarowane pantofelki”, w której dziewczynka została skazana na przymusowy taniec przez magiczne buty, aby w końcu zwrócić się do drwala z prośbą, by odrąbał jej stopy. Moja desperacja nie osiągnęła jeszcze stopnia, w którym dałabym sobie coś odrąbać – wciąż tu jestem i czekam na więcej. Bo mimo wszystko coś jest w FAMIE, co sprawia, że fajnie tu przyjechać, a nawet wrócić. Dlatego bardzo życzyłabym sobie i innym, aby za rok formuła warsztatów została wzbogacona o dyskusje i spotkania z kuratorami. Zatem – dyktatura w celach liftingowych bardzo mile widziana, może taniec będzie wtedy nie tylko snem paralityka.


Znęcając się nad zwierzętami Marcin Pluskota

D

latego też Grę w klasy należy przeczytać wcześniej. Teraz to z Mady i Horacia możemy się tylko śmiać. Co to za warunki do wychowywania Rocamadoura? Gdzie była opieka społeczna? Ileż można taplać się w metafizycznych rzekach? Dlaczego ci ludzie, na Boga, nie znaleźli sobie pracy? Mam 24 lata, moi znajomi są w podobnym wieku. Jesteśmy na pierwszym roku studiów magisterskich. Jest to bardzo ważny moment. Dość przełomowy (kolejny z szeregu przełomowych, gwoli ścisłości; chociaż, kto wie, jak myśleć o tym będziemy za jakiś czas). Dzisiaj na przykład poczułem się tak bardzo nostalgicznie. Byłem w swoim instytucie po wpis. Ostatni wpis, który pozwolił mi kontynuować studia na piątym roku. Roku ostatnim. Historia zna już takie przypadki. Nazywało się to – o ile pamiętam – fin de siècle. Paskudna sprawa. Paskudne myśli się z tym wiążą. Przecież to już bliżej niż dalej do końca. Tak bez ogródek w dorosłość. W podatki, w pracę, w potrzebę wygodnego fotela, pełnowartościowego obiadu i żelaznej rutyny dnia. I tak do 65 roku życia (a co potem to w ogóle nie wiem). Brr! Mając to wszystko na uwadze, zamiast korzystać i hasać, ja już mam pracę. Już (może wreszcie) mam obowiązki, już (może dopiero) jestem odpowiedzialny. Dorastam? Co to znaczy? Rośnie mi brzuszek? Ukrywam niezdarnie zakola pod grzywką? Przestaje ma mnie działać kawa? Podobno to stan umysłu, ale ja tam nie wiem. Nieprawda, rozumiem to coraz lepiej. Nieważne, że to wyświechtane, że nienowe. To się dzieje obecnie. To nas gryzie. Do krwi. Zbyt dobrze wiemy, jak ważny jest pieniądz. Jak niewiele można bez niego. Jak redukuje jego brak. Żadna idea (bo ulotna), żadna wiara (bo raczej jesteśmy nieufni) nie oferuje nam tyle, co on. Przepraszam: ON. W XXI wieku, jak ludzie pierwotni, walczymy o przeżycie. Walczymy z innymi, walczymy między sobą. Bojąc się, że dla nas nie

starczy (widzieliśmy w telewizji i czytaliśmy o tych, którym się nie udało), że dostaną inni, że to oni kupią chleb, pasztet, modne buty, wystrzałową suknię, nowe narty, wycieczkę do Egiptu, że nam poskąpią życia na poziomie – idziemy do pracy. I karmimy nasze konta. Pieniążkami. Po dorosłemu. Jest to całkowicie naturalna sytuacja, że kiedy takie noże wiszą i czekają, my myślimy o tym, co było. O lekkim. O godzinach rozmytych w piwie i papierosach. Szybkich i przyjemnych. Serwowanych w niekończących się ciągach, cyklami słońca i księżyca liczonych. Oto my kilka lat temu: napędzane alkoholem maszynki szczęścia, nieobciążone, praktycznie automatyczne w swojej radości. Tak przynajmniej teraz się o tym myśli, proces mitologizacji i sakralizacji przeszłości nastąpił. Racjum (czasami bywa starsze ode mnie, czasami go słucham) dokłada swoje wyjaśnienie – na niezobowiązujące uśmiechy, spojrzenia i gesty BYŁ już czas. Teraz wypadły poza nawias, teraz niezobowiązująco można co najwyżej przycisnąć przycisk w automacie. Zamawiając kawę w biurze. Teraz to jest maks. Reszta została w piaskownicy. Zdechł pies. Cmentarz. Kaplica. Dzisiaj już odmawiamy czwartego piwa, mając na uwadze następny dzień, kiedy trzeba być w wyśmienitej formie. I dać z siebie wszystko. W pracy. Kiedy wisi nad nami jutro, (przepraszam, JUTRO), kiedy tak się dzieje, jak można tej lekkości bytu (Kundera pięknie pożenił te słowa) nie wspominać tak dobrze? Mrożek w swoich Małych listach zgrabnie to ujął (zgrabniej niż wielu). O co w tym wszystkim chodzi, z tym dorastaniem, zarabianiem, z życiem – dowiemy się kiedyś. Albo się nie dowiemy. Ah, ten Mrożek. Paskuda z niego. Paskuda, bo ma rację. Jak już wspominałem, diagnoza jest stara, znana i wyświechtana. Czy można coś w tej kwestii zrobić? Nie satysfakcjonuje mnie działanie władz (zakładając, że mają one jakikolwiek wpływ na mój byt), które ochrzciło nas kolejnym „straconym pokoleniem”.

63

Wprawdzie jakaś to tam duma, że my niby jak Hemingway, jak Fitzgerald, ale warto przypomnieć, że autor Komu bije dzwon strzelił sobie w łeb, a autora Wielkiego Gatsbiego powalił atak serca powiązany niechybnie z jego chorobą alkoholową. Strach pomyśleć, że kołnierzyki liczą na podobne rozwiązania i w tym przypadku. Kategoria, w której nas zamykają nie wymusza z ich strony żadnego działania (mimo, że nie wierzę, że mogą wpłynąć, chciałbym żeby mogli), przecież skoro „stracone” to nie do odratowania. Gdybyśmy chociaż zostali „traconym pokoleniem” – nie byłoby to terminalne, dawałoby jakąś szansę. Ale nie, w wieku 24 lat załatwiono mnie werbalnie, dyskurs mnie już pochował. Zdechł pies. Cmentarz. Kaplica. Często myślę o jednorożcach. Wsiadłbym na takiego, powiedział „Wio” i po tęczy wspiąłbym się na bezkres. I siedziałbym tam cały czas, aż do końca moich dni. Słoneczko by świeciło. Chmurki by się kotłowały. Aniołki przynosiłby mi dobrze schłodzone piwo. Idealny stan: spokój i żadnych trosk. Ale z czasem jednorożec by się zmęczył. Charczałby. Pluł śliną. Parę razy zachwiałby się w locie. Rozlałbym piwo. Przestraszyłbym się świata w dole, który zimnym językiem polizałby mi stopę. Wbiłbym wtedy pięty mocno pod boki zwierzęcia, chlastał po tyłku witką. Do krwi bym go lał, a piana ciekła by mu z pyska. Później byśmy spadli. Tam leży jednorożec. Jego bok wznosi się i opada jak szalony; oczy szkliste i rozbiegane; nienaturalnie wygięte, połamane skrzydła. Idę do niego. Podchodzę. Znęcam się i zabijam. Wyłupiam oczy, bebeszę, skrzydełka wyrywam. Białe lotki barwią się na czerwono. Głupie, słabe zwierzę! Nie chciałem nic wielkiego: miał tylko latać, przecież to potrafi! Głupie, słabe zwierzę! Zakopałem truchło. Wykąpałem się. Szczotką wyłuskałem krew spod paznokci. Ubrałem się. Zjadłem śniadanie (pyszne bułeczki razowe). Wyszedłem do pracy. Kiedy wrócę, znowu pomyślę o jednorożcach.


Street Photo Fot. Agnieszka Zastawna


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.