Nr 2 (29)/2012 luty 2083 - 1322
8
Radość pisania Rozmowa z Aleksandrą Paprotą Marta Wąsik
14
Robak w uchu Joanna Michta
18
Młodzi aktywiści Ewa Fita
22
Aj no spik Inglisz! Wojciech Szczerek
28
Wśród sportów niebanalnych Szymon Makuch
32
Przynieś pamiątkę - uwolnij historię Alicja Woźniak
Czuć. Oddychać. Pochłaniać.
O
statnio dwie moje koleżanki powiedziały mi, że idąc przez miasto, krzyczały co chwila: „Wiooosnaaaaa! Wiooosnaaaaa!”. Ludzie podobno dziwnie reagowali, odsuwali się i patrzyli na nie pytającym wzrokiem. A one, jakby nigdy nic, co rusz wybuchały śmiechem, szły dalej, czując w powietrzu nadchodzące zmiany. W „Kontraście” są one widoczne przede wszystkim dzięki nazwiskom. W tym numerze prezentujemy Wam kilku nowych autorów. Rozmowę o różnicach między „różnicach w tworzeniu książek dla dorosłych i dla dzieci dorosłych i dla dzieci z Aleksandrą Paprotą przeprowadziła Marta Wąsik. Alicja Woźniak pokazuje, w jaki sposób każdy z nas może tworzyć historię Wrocławia, a Joanna Michta opowiada o dziwnym robaku, który niewiele ma wspólnego z fauną. Są też oczywiście też artykuły stałych redaktorów naszego pisma. Wojtek Szczerek kończy swój cykl o życiu w Wielkiej Brytanii, pokazując w swoim ostatnim tekście, jak trudno czasem dogadać się z człowiekiem, nawet wtedy, gdy posługuje się tym samym językiem. Dzisiaj podobno powietrze pachnie jeszcze mijającą zimą. To dobrze. Może świadomość, że ma się jeszcze trochę czasu nim wiosna obejmie wszystko i wszystkich sprawi, że w każdym z nas obudzi się potrzeba zmian. Obyśmy nie tracili entuzjazmu, nawet wtedy gdy będziemy mijali wszystkich tych, którzy sennie i nijak przeżywają każdy swój dzień. Joanna Figarska
42
Książka artystyczna Paweł Bernacki
44
Wojna i Maska Srebrny Sen Salomei Juliusza Słowackiego (II) Łukasz Zatorski
48 Subiektywny album skandali i skandalistów Joanna Winsyk 50
Teatr - sprzężenie zwrotne Marta Wąsik
„Kontrast” miesięcznik studentów Wydawca: Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław Adres redakcji: ul. Drukarska 35/13 53-311 Wrocław e-mail: kontrast.wroclaw@gmail.com http://www.kontrast-wroclaw.pl/ Redaktor naczelna Joanna Figarska Zastępcy Joanna Winsyk Redakcja Paweł Bernacki, Olga Górska, Konrad Gralec, Jakub Kasperkiewicz, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Paweł Mizgalewicz, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Wojciech Szczerek, Jan Wieczorek, Alicja Woźniak, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska Fotoredakcja Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Sebastian Spiegel Korekta Katarzyna Brzezowska, Katarzyna Kisiel, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Iwona Kusiak, Teresa Szczepańczyk Grafika Katarzyna Domżalska, Kalina Jarosz, Ewa Rogalska DTP Ewa Rogalska
Projekt okładki (w oparciu o zdjęcia i ilustracje z numeru) Ewa Rogalska
Z
Najgłośniejszy z niemych szarejfilmów myszki
godnie z tradycją, luty to w polskich kinach „miesiąc oscarowy”. Główny faworyt w tym roku jest dość zaskakujący: Artysta to czarno-biały, niemy film produkcji francuskiej. Krytycy przyjęli go bardzo entuzjastycznie na festiwalu w Cannes, ale gdy Hollywood zaczęło obsypywać go nagrodami, pojawiły się też oczywiście narzekania: że to zbyt beztroskie, rozrywkowe, tanio sentymentalne wobec magii starego kina... Amerykańskiej Akademii Filmowej raczej to nie przeszkodzi, podobnie jak widzom. Nominowany za aktorstwo, scenariusz, reżyserię, zdjęcia czy muzykę film bez wątpienia zapełni sale kinowe już od dnia premiery 10 lutego.
Scorsese w Paryżu
10
lute go do kin wej dzie poz a Arty stą także inny osc aro wy pre ten dent, i to rów nież baz ując y na nos talgii do zamierzchłej epo ki kina niem ego . Hug o i jego wynalazek przeniesie wid zów nawet pon ad sto lat wstecz , pok azując nam wczesn e pre zentacj e braci Lumiere i Ge org es’a Mé liès a. Znany raczej z br utalnych historii Mar tin Sco rses e pos tan owi ł zek ranizow ać ksią żkę dla dzie ci Wynalazek Hug ona Cab reta, bo – jak twie rdzi ł – jego córk a nar zek ała, że ojci ec nig dy nie rob i film ów dla niej . To także pier wsz y eksper yme nt reży sera z te chniką 3D, któ rą star ał się wykorz ystać w jak najw ięks zym stop niu. 14-l etni akto rzy Asa But terf ield (Ch łopiec w pasiastej piża mie) i Chloe Grace Moretz (Kick-Ass) zeb rali rów nie poz yty wne opi nie, jak resz ta obs ady z Be nem Kin gsleyem i Sachą Barone m Coh ene m, ale AAF docenił a przede wsz ystk im war stwę technicz ną: łącz nie film otrz yma ł aż 11 nominacji do Osc ara. Rów nież kry tycy i pu blik a uznali film za duż y sukces.
Sasnal za kamerą
S
pośród polskich filmów warto zwrócić uwagę na Z daleka widok jest piękny. Po pierwsze – bo to zwycięzca konkursu kina polskiego na ostatnich Nowych Horyzontach. Po drugie – bo nakręcił go (z żoną Anną) światowej klasy malarz Wilhelm Sasnal. Po trzecie – bo niebezpośrednio, ale celnie podejmuje nadal często spychane na margines aspekty polskiej historii. Jak przystało na dzieło artysty wizualnego, Z daleka... opowiada przede wszystkim obrazem, a nie głosem, trzymając się standardów kojarzonych z Nowymi Horyzontami. Sasnal przedstawia darwinowski obraz wyizolowanej wsi na Podkarpaciu, gdzie każdy dba przede wszystkim o siebie. Przygotował P. Mizgalewicz
Przygotował: Paweł Mizgalweicz
How about...?
The man who sold himself
F 21
lutego odbędzie się premiera nowego albumu charyzmatycznej Sinead O’Connor – How About I Be Me (And You Be You)? Będzie to już dziewiąta płyta w artystycznym dorobku irlandzkiej wokalistki, znanej z kultowego coveru piosenki Prince’a – Nothing Compares 2 U. Krążek zapowiadają dwa single 4th And Vine i Take off your shoes. Wytwórnia One Little Indian.
ani dobrego progresywnego rocka i miłośnicy mocnych uderzeń perkusyjnych powinni sięgnąć po płytę The Man Who Sold Himself, która jest owocem współpracy perkusisty Porcupine Tree, Gavina Harrisona i kanadyjskiego multiinstrumentalisty O5Rica. To już drugi dwupłytowy album (CD + DVD) tego duetu, który ukaże się na rynku muzycznym 27 lutego nakładem KScope.
M
Jestem stąd
iłośników dancehallu i reggae zachwyci wieść, że już 15 lutego ukaże się nowy album jednego z członków zespołu Natural Dread Killaz – Mesajah. To już drugi solowy projekt wrocławskiego muzyka zatytułowany Jestem stąd. O Mesajah zrobiło się głośno, kiedy w 2008 r. wycofał swój pierwszy album Ludzie prości z nominacji do Fryderyków, ponieważ zakwalifikowano płytę do kategorii… etno/folk. Z tego wydania pochodzi znany nie tylko miłośnikom gatunku utwór Każdego dnia. Artysta, choć związany głównie z nurtem reggae, chętnie sięga po inne style muzyczne – inspiracji szuka w hip-hopie, soulu czy bardziej egzotycznej salsie. Album z pewnością dostarczy porządnej dawki dobrej, różnorodnej muzyki, która poruszy każdego ponuraka. Na zachętę dla zagorzałych fanek reggae dodam, że gościnnie na płycie pojawi się Kamil Bednarek z formacji StarGuardMuffin. Wydawnictwo Lion Stage.
Powrót
The Cranberries
N
areszcie! Po 10 latach z nową płytą powraca The Cranberries. Irlandzki zespół rockowy z wokalistką Dolores O’Riordan na czele, po zawieszeniu grupy w 2001 r., ponownie podbije rynek muzyczny 13 lutego albumem Roses. Płyta nie jest żadnym come backiem, ani kompilacją typu greatest hits. Zespół koncertuje od 2009 r., a album powstał, jak mówią muzycy, z wewnętrznej potrzeby i przy świetnej współpracy. Na krążku ukaże się 11 całkowicie nowych utworów nakładem Mystic Production. Przygotowała K. Żurowska
Szekspir
bardzo muzycznie
N
a spektakl, również muzyczny, ale nieco inaczej, warto wybrać się do Teatru Pieśń Kozła. Elektryzujący głosem, wibrujący emocjami – to najlepsze określenia na twórczość tego teatru. Ich przedstawienia często eksperymentalne, często niedokończone, sprawiają, że widz staje się świadkiem procesu tworzenia, a dzięki temu może poczuć teatralność i jego najczystszą prawdę. 17 i 18 marca odbędzie się spektakl Macbeth, który powstał we współpracy z Royal Shakespeare Company. Usłyszymy piękno szekspirowskiego języka i zobaczymy znakomitą grę aktorską - w spektaklu bierze udział międzynarodowy zespół aktorów z Anglii, Finlandii, Szkocji, Walii i Polski.
Czekoladowa beza z barytonem w tle
D
la niezorientowanych warto przybliżyć sylwetki zagranicznych gości na tegorocznym PPA. Jedną z ciekawszych postaci niewątpliwe okaże się Le Gateau Chocolat, czyli Czekoladowy Ciastek. Odrzućcie porównania z filigranowym Ciastkiem z bajki Shrek – Le Gateau – to potężny blok czekoladowy z operowym barytonem wciśnięty w obcisłą lycrę. Czarnoskóra beza balansująca na krawędzi kiczu, śpiewająca Nothing Compares to You Shinead O’Connor i Hopelessly Devoted to You z musicalu Grease. Tutaj już mogą pojawić się mdłości, ale… No właśnie, kłopot jest taki, że Le Gateau jest ciepłym misiem wzbudzającym sympatię widzów, a przy jego występach pękają od śmiechu przepony. Skąd bierze się magia tego uśmiechniętego „afro londyńczyka” ? I czy polska publiczność jest na niego gotowa? Odpowiedzi na te pytania już 30 marca na scenie Teatru Współczesnego.
Tuwim na
P
PPA
rzełom marca i kwietnia zarezerwowany jest dla jednego z najważniejszych kulturalnych wydarzeń we Wrocławiu, czyli Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Już po raz 33. usłyszymy, zobaczymy i zachwycimy się piosenką aktorską w najlepszym jej wydaniu. W tym roku czeka nas sporo emocji . Gościnnie na scenie Teatru Współczesnego wystąpią aktorzy ze stołecznego Teatru Muzycznego Roma w głośnym spektaklu Tuwim dla dorosłych. Teksty genialnego poety okraszone zostały muzyką m.in.: Leszka Możdżera, Zygmunta Koniecznego i Jerzego Satanowskiego, który jest również reżyserem tego przedsięwzięcia, a satyrę i cięty język pisarza znakomicie oddali Joanna Lewandowska-Zbudniewek, Magdalena Piotrowska, Anna Sroka, Jacek Bończyk, Arkadiusz Brykalski i Jan Janga Tomaszewski. Dla nieznających (wstyd!) tematu polecam najsłynniejszy utwór z tego spektaklu – Całujcie mnie wszyscy w dupę, który w dobie ACTA i licznych przewrotów związanych z cenzurą staje się coraz bardziej aktualny. Scena WTW, 25 marca, godz. 16.00, 19.30.
Przygotowała Przygotowała K. Żurowska K. Żurowska
Sofokles wedle Libery
A
ntoni Libera nie ustaje w przekładach największych arcydzieł światowego dramatu. Po Fedrze Racine’a, która ukazała się w zeszłym roku, przychodzi kolej na Króla Edypa Sofoklesa. Za sprawą tłumacza ta legendarna tragedia wybrzmi zupełnie nowymi dźwiękami, które przybliżą współczesnemu odbiorcy cały jej geniusz i jednocześnie swoistą prostotę i sprawią, że będzie fascynowała nas tak samo, jak antycznych Greków. Wszak nie przypadkiem Arystoteles uznał Króla Edypa za najwybitniejsze osiągnięcie greckiej literatury.
J
Klasyk literatury gejowskiej
uż na początku lutego za sprawą Biura Literackiego do rąk polskiego czytelnika trafi Zuch Edmunda White’a – klasyka i symbol literatury homoseksualnej. Ta opowieść o młodym chłopcu, który odkrywa swoją seksualną odrębność, rozpoczęła gejowską rewolucję w amerykańskiej, ale także światowej, literaturze. I można się tylko zastanawiać, gdzie byłby dziś Michał Witkowski, gdyby White nie przetarł mu szlaków…
Tajne przez poufne
N
ie spada zainteresowanie wydawaniem dzienników. Po Mrożku, Stachurze, Gombrowiczu i wielu innych przychodzi kolej na Mirona Białoszewskiego, którego Tajny dziennik ukaże się w pierwszym kwartale bieżącego roku nakładem wydawnictwa Znak. Jak to bywa w przypadku prywatnych zapisków: będzie intymnie, osobiście, artystycznie i tym ciekawiej, że wspomniany dziennik nie doczekał się jeszcze publikacji. Jak Mistrz Miron postrzegał świat? Już niebawem się dowiemy!
Pół wieku opowiadań
W
ydawnictwo W.A.B. prezentuje fantastyczny wybór opowiadań Józefa Hena Szóste, najmłodsze i inne opowiadania, zbierające w sobie najważniejsze i najlepsze teksty twórcy pisane między 1948 a 2011 rokiem. Książka stanowi więc epatującą podróż po pisarstwie autora Boksera – wędrówkę, która tyleż cieszy, co uczy, bo kto dziś tak naprawdę potrafi pisać dobre opowiadania?
przygotował P. Bernacki
Radość
Ilustr. Katarzyna Domżalska
p a s i p
a a i i n n a a s s i i paniap
Rozmowa z Aleksandrą Paprotą – pisarką, absolwentką wrocławskiej polonistyki – o książkach, twórczości i chlebie powszednim.
M
arta Wąsik: Czy łatwo jest dziś w Polsce wydać książkę? Zwłaszcza osobie jeszcze nieznanej szerszej publiczności? Aleksandra Paprota: To bardzo trudne, chyba że napisało się coś, co według wydawcy ma duży potencjał komercyjny. Czyli chodliwą treść, która sprawi, że książka sprzeda się szybko i w bardzo wielu egzemplarzach. Trzeba jednak próbować i wysyłać wszędzie, gdzie tylko można. Wydawnictw w ostatnich latach powstało mnóstwo. Ale Ty raczej nie wysyłasz do wszystkich? Stworzyłam sobie prywatną bazę wydawnictw, na bieżąco ją aktualizuję. Następnie mailowo wysyłam moje literackie próby, to przecież nic nie kosztuje. Warto się przy okazji pochwalić swoimi osiągnięciami, na przykład w konkursach literackich, albo tak przedstawić książkę, żeby zainteresować wydawcę. Czasami wydawnictwa same proszą autorów o napisanie streszczenia bądź konspektu. Co jest najbardziej pożądane przez wydawców? Książki, które łatwo można przyporządkować do jakiejś kategorii. Na przykład horror, kryminał, romans. Coś, co jest nieklarowne gatunkowo, może się nie sprzedać. Są ludzie przywiązani do konwencji, oni kupują książki według gatunków, nie według samej historii. Autorzy, których nie można zaklasyfikować do żadnego gatunku literackiego, mogą mieć problem. Ciebie można wpisać w jeden określony gatunek? Jeszcze eksperymentuję, szukam własnej drogi. Moja pierwsza książka, składająca się z miniatur prozatorskich i zatytułowana Miastka Zapominane, była skierowana do dorosłych. Ostatnią, Po Nieostrzyżonej Stronie Górki, adresuję do dzieci. Przy wyborze wydawnictw, do których wysłałam tekst, kierowałam się więc ich profilem.
Marta Wąsik
Miastka Zapominane to książka stawiająca na grę z czytelnikiem. Treść przeplata się z wykropkowanym pustym miejscem na wpisy samych czytelników. Czy celujesz w stronę liberatury? Chciałabym celować. W Miastkach… jest tego jeszcze zbyt mało. Bardzo lubię eksperymenty literackie, interakcję z czytelnikiem, gry. W mojej drugiej książce też jest miejsce na takie zabawy. I to zostało dostrzeżone przez krytyków i recenzentów. W Polskim Radiu w jednej z audycji prowadząca rekomendowała Twoją nową książkę, zwracając uwagę właśnie na możliwość interakcji – dziecko może coś dodać do tekstu, dopisać, dorysować. Cenne spostrzeżenie i cenna rekomendacja. Bardzo się z tego cieszę. Pomysł nie wziął się znikąd, bo w dzieciństwie często tego mi w książkach brakowało. Kiedy czytałam wiersze, sama miałam ochotę dopowiedzieć jakiś fragment. Albo na przykład nie odpowiadał mi wygląd danej postaci, bardzo dokładnie opisanej, którą ja wyobraziłam sobie zupełnie inaczej. Dlatego pomyślałam, pisząc własną opowieść, że dobrze byłoby dać czytelnikowi możliwość wpływania na akcję, zachowanie postaci, ich wygląd. Z dzieciństwa pamiętam też książeczki, które umożliwiały wybór różnych wersji zakończenia albo odsyłały do innych fragmentów, w zależności od zaangażowania czytelnika. To zawsze mi się podobało i niewątpliwie miało na mnie duży wpływ. Połknęłaś bakcyla, przetrawiłaś i… powstało coś nowego, Twojego. Czasem tak właśnie jest, że autor tworzy coś, co sam zawsze chciałby przeczytać. Jak wygląda proces twórczy młodej pisarki? Skąd czerpiesz pomysły? U różnych ludzi różnie z inspiracjami bywa. Moja znajoma, również pisarka, Agnieszka Gil jest dobrą obserwatorką rzeczywistości i pomysły czerpie z życia. Jej postacie są często odwzorowaniem cech ludzi, których zna autorka. Ja natomiast prezen-
9
tuję postawę zupełnie inną, żyję w swoim świecie i fabuła jest wynikiem wewnętrznych przemyśleń. Teraz na przykład pracuję nad książką dla dzieci, której bohaterem jest miś o bardzo narcystycznej osobowości przeżywający wewnętrzną przemianę. Można w bohaterach tej opowieści odnaleźć atrybuty, które bazują na moich cechach charakteru. Ile Ciebie jest w bohaterach Twoich książek? Bardzo dużo, czasami nawet czuję, jakby książka była mną. Bardzo osobiście podchodzę do własnych utworów. Inaczej jest z tekstami użytkowymi, które zdarza mi się tworzyć, na przykład na potrzeby reklamy czy na strony internetowe. Tam nie ma miejsca na własne ja. Moje książki są więc bardzo osobiste, są mną. Masz tak bogatą osobowość czy każdemu bohaterowi dostaje się twoich cech po trosze? Ha, trudno powiedzieć. Po prostu lubię w sobie grzebać. Są autorzy stroniący od zanurzania się w sobie. A ja lubię przebywać w swoim świecie. Ale zdarzają się również momenty, gdy moje pomysły powstają z nudy bądź z banalnych doświadczeń. Wymyślam książkę, stojąc bezczynnie w korku. Pretekstem do jakiejś historii jest też zgubienie przeze mnie trzeciej pary rękawiczek tej jesieni. Od kiedy piszesz? Od dawna. W szkole trafiałam na świetne polonistki, które zadawały niesztampowe tematy wypracowań. Zmuszały do myślenia, kreatywności. Czyż temat: „Jesteś rajskim drzewem. Byłeś świadkiem niezwykłych wydarzeń, opisz je” nie pobudza wyobraźni? Opisujesz świat z innej perspektywy, wcielasz się w postacie. W liceum pisałam znacznie więcej, więcej też czytałam. Przełomowe były wakacje między maturą a studiami. Wtedy powstały fragmenty, które weszły w skład Miastek Zapominanych. Ile czasu potrzebujesz na napisanie jednej powieści?
Na szczęście coraz mniej, bo coraz łatwiej mi się pisze. Moim problemem nie jest wymyślanie fabuły, ale brak czasu. Pracując od poniedziałku do piątku, czas znajduję właściwie tylko w weekendy. Myślę, że gdybym miała dużo swobody, to w kilka miesięcy udałoby mi się napisać książkę. Sprawność w pisaniu osiąga się wtedy, gdy człowiek dobrze pozna siebie, określi warunki, w których komfortowo mu się pracuje. Ja na przykład nie lubię tworzyć w stresie, najchętniej zaszywam się w swoim kącie. Mówisz, że pracujesz. Z samych powieści chleba nie ma? No, chyba że napisze się coś wybitnego, co sprzeda się w milionach egzemplarzy. Początkujący autorzy nie mają szans na życie tylko z pisania i muszą pracować. Dużo zyskujesz, wyrabiając sobie markę. Stajesz się rozpoznawalna w gronie młodych autorów, ludzie zapraszają Cię na spotkania autorskie. Byłam gościem m.in. w KróliKaczce – opolskiej kluboksięgarni, a także w szkole w Głuchołazach. Szykują się jeszcze spotkania w ramach „GILgotek” we Wrocławiu, spotkań z autorami literatury dziecięcej. Często się słyszy o kryzysie czytelnictwa, o braku zainteresowania tradycyjną książką. Nie martwią Cię te diagnozy? Problemem był ostatnio nałożony na książki VAT, dało się przez to odczuć spowolnienie wydawnicze. Jednak jeśli chodzi o historie dla dzieci, mam wrażenie, że najmłodszym czyta się coraz więcej i coraz lepiej te książki są promowane. Mają w tym wielką zasługę duże akcje społeczne, takie jak „Cała Polska czyta dzieciom”. Jakie plany twórcze masz na najbliższą przyszłość? Pracuję nad powieścią dla dzieci, ale szczegółów zdradzić nie mogę, żeby nie zepsuć niespodzianki. Poza tym staram się o znalezienie wydawcy na zbiór zabawnych wierszyków dla dzieci.
Ilustr. Katarzyna Domżalska (2)
10
Oprócz pisania organizujesz też warsztaty. Dziś masz ze sobą wielką torbę, w której ukrywasz rekwizyty: kolorowa teczka, banan, inne niezwykłości. Wieczorem prowadzę zajęcia w Kuźni-Art. Będą poświęcone nie samemu pisaniu, ale rozwojowi, poszukiwaniu inspiracji, wyobraźni. Jedno z zadań będzie polegało na tym, że każdy wylosuje jakiś przedmiot, poprzez który spróbuje zdefiniować siebie. To powinno rozwinąć wyobraźnię, oswoić „wewnętrznego krytyka”, którego każdy nosi w sobie. Podczas kolejnych zajęć skupię się na organizowaniu czasoprzestrzeni, bohaterach, fabule. Warsztaty powinny się zakończyć napisaniem przez każdego z uczestników własnego, przemyślanego tekstu. Masz 24 lata, na koncie dwie wydane książki, jeszcze więcej opowiadań, pewnie z setkę historii w myślach. Prowadzisz warsztaty, pracujesz nad wieloma innymi rzeczami. To świetny bilans. Sama się też promujesz – prowadzisz blog, jesteś obecna na forach internetowych. Ciężko pracujesz na sukces. Działania autopromocyjne są niezbędne i raczej nikt tego za mnie nie zrobi. W przyszłości chciałabym żyć z pisania i wiem, że muszę wiele wysiłku włożyć w to, aby się udało. Niewykluczone, że musi jeszcze minąć wiele lat. Spełnieniem moich marzeń byłoby życie poświęcone twórczości i literaturze.
11
Robak w uch
czy można się go pozbyć?
Ilustr. Kalina Jarosz
12
hu
Z pewnością większość z nas ma to doświadczenie za sobą. Kto z nas nie wie, jaką udręką jest melodia, której w żaden sposób nie możemy się pozbyć. Chodzi za nami, nie daje spokoju. Każe się nucić. Na okrągło. Opanowuje myśli, przeszkadza w nauce, w pracy, w rozmowie. Aż po kilku godzinach, dniach, tygodniach w jakiś cudowny sposób znika. Zastąpiona przez inną? Boże uchowaj! Joanna Michta
W
języku niemieckim taka melodia nazywana jest robakiem w uchu (Ohrwurm), co oznacza także skorka, który według powszechnej, niekoniecznie prawdziwej, opinii wchodzi ludziom do uszu i przebija bębenki. Nazwa ta przyjęła się także w języku angielskim (earworm). Wikipedia natomiast podpowiada nam, że podobne zapożyczenie występuje w sześciu językach. W języku polskim, aby poskarżyć się na natarczywą melodię, należy użyć formy opisowej. Odnoszę wrażenie, że nienazwany problem cieszy się u nas mniejszym zainteresowaniem niż np. za zachodnią granicą, gdzie ma swoje imię. Badaniem nad tym zjawiskiem zajmuje się obecnie co najmniej kilku naukowców. Jednym z nich jest neurolog Oliver Sacks, autor znanej w Polsce książki Przebudzenia, na podstawie której powstał film z Robertem de Niro o tym samym tytule. W jednej z nowszych książek Muzykofilia. Opowieści o muzyce i mózgu badacz poświęca zjawisku natarczywej melodii, które nazywa brainworm, cały rozdział. Opisuje w nim różne przypadki swoich pacjentów, bliskich, a także swój własny. Jak pokazują badania różnych naukowców, nie jesteśmy w stanie stwierdzić, co powoduje, że niektóre piosenki nie chcą nas zostawić w spokoju. Część z nich twierdzi, że większe szanse na zagnieżdżenie się w naszych umysłach mają utwory o prostej melodii i tekście, przy czym tekst nie jest konieczny. Naukowcy podkreślają, że zjawisko to jest raczej związane z osobowością aniżeli z własnościami melodii. Chociaż, jak wykazują badania profesora Jamesa Kellarisa z uniwersytetu w Cincinnati, z 559 przebadanych studentów 99% przyznało się, że znany jest im problem chwytliwej melodii, istnieją osoby bardziej na nią podatne. Należą do nich przede wszystkim muzycy, co związane jest z dużą ilością po-
13
wtórzeń jednej melodii podczas ćwiczeń i prób. Kolejną grupą są osoby introwertyczne, a także osoby ze skłonnościami do zmartwień. Dlatego też, piosenki częściej „przyczepiają się” do kobiet niż mężczyzn, przynajmniej z takimi opiniami można się spotkać. Często „przyczepność” melodii związana jest z naszymi wspomnieniami, przeżyciami, emocjami. Sacks opisuje także przypadek, gdy konkretny lek wzmagał powtarzanie się fraz muzycznych u chorego. Było to na tyle uciążliwe, że osoba ta, za zgodą lekarza, odstawiła lekarstwo. Zdarza się, że taka zasiedziała w mózgu melodia urasta do prawdziwego problemu. Jak twierdzi naukowiec, osoby z zakłóceniami neurologicznymi, cierpią szczególnie. Podobny problem nęka czasem osoby, u których stwierdzono postępującą głuchotę. Zdarza się, że cierpią na halucynacje muzyczne. Brak bodźców słuchowych sprawia, że mózg, który potrzebuje nieustannej aktywności, zaczyna sam je wytwarzać w postaci halucynacji. Pacjenci doktora Sacksa skarżyli się na niezwykle głośne i natarczywe fragmentaryczne melodie, które ustępowały tylko podczas zajęć wymagających większej aktywności intelektualnej. Jest to skrajny przypadek, na szczęście wśród zdrowych osób nieznany. Jednak nasze brainwormy także najczęściej zjawiają się, gdy nie pochłania nas żadne intelektualne zajęcie, podczas sprzątania lub czekania. Niektórych nurtuje pytanie, jak uwolnić się od natarczywej melodii, innych, jak ją stworzyć. Wspomniany już profesor Kellaris łączy badania nad earwormem z marketingiem. Interesuje go m.in. jak muzyka działa na konsumenta. W stworzonej przez niego liście 10 najbardziej popularnych „robaków” wymienia między innymi piosenkę Gimme a Break, wykorzystaną w reklamie Kit Kata. Dobór piosenki jest bardzo istotną kwestią, jeśli okaże się ona „przylepą”, można mówić
o marketingowym sukcesie. Jeden z niemieckich profesorów umieszcza na swojej stronie informację, że chętnie udzieli wywiadów na temat Ohrwurma, jednak ostrzega, że przed skontaktowaniem się z nim, należy pogodzić się z faktem, że przepisu na niego nie ma. Świadczy to o tym, jak wiele osób chciałoby posiąść umiejętność tworzenia takich robaków. Część z nas jednak wolałaby poznać metodę na pozbycie się wyżej wymienionego. Niektórzy starają się go pozbyć, skacząc, polewając twarz wodą i licząc, jak jeden ze znajomych doktora Sacksa. Są jednak lepsze sposoby. Jeśli nasz umysł powtarza tylko pewną frazę piosenki, czasem wystarczy ją dośpiewać do końca. Można też spróbować zastąpić melodię inną, jednak kryje się tu niebezpieczeństwo, że problem pozostanie, ale w nieco zmienionej postaci. Na stronie internetowej earwurm.com, która między innymi umożliwia podrzucenie komuś „robaka”, można także znaleźć przydatne porady. Autorzy proponują uwolnić się od natarczywej melodii poprzez wejście na Wieżę Eiffla. Nikt bowiem jeszcze nie słyszał, aby ten problem dokuczał komuś, kto właśnie podziwia Paryż z tej masywnej konstrukcji. Można też podzielić się swoim bólem z innymi, w najgorszym wypadku stworzymy chórek. Jeśli nie czujemy się rozumiani przez otoczenie, możemy dołączyć do grupy istniejącej na Facebooku, np. Sticky Song Society. Skrajnym rozwiązaniem, tylko w geście rozpaczy, byłoby całkowite odizolowanie się od muzyki. Z drugiej strony, być może wystarczy pokochać to, czego zmienić nie można.
Fot. s2.blomedia.pl
o marketingowym sukcesie. Jeden z niemieckich profesorów umieszcza na swojej stronie informację, że chętnie udzieli wywiadów na temat Ohrwurm’a, jednak ostrzega, że przed skontaktowaniem się z nim, należy pogodzić się z faktem, że przepisu na niego nie ma. Świadczy to o tym, jak wiele osób chciałoby posiąść umiejętność tworzenia takich robaków. Część z nas jednak wolałaby poznać metodę na pozbycie się wyżej wymienionego. Niektórzy starają się go pozbyć, skacząc, polewając twarz wodą i licząc, jak jeden ze znajomych doktora Sacksa. Są jednak lepsze sposoby. Jeśli nasz umysł powtarza tylko pewną frazę piosenki, czasem wystarczy ją dośpiewać do końca. Można też spróbować zastąpić melodię inną, jednak kryje się tu niebezpieczeństwo, że problem pozostanie, ale w nieco zmienionej postaci. Na stronie internetowej earwurm.com, która między innymi umożliwia podrzucenie komuś „robaka”, można także znaleźć przydatne porady. Autorzy proponują uwolnić się od natarczywej melodii poprzez wejście na Wieżę Eiffla. Nikt bowiem jeszcze nie słyszał, aby ten problem dokuczał komuś, kto właśnie podziwia Paryż z tej masywnej konstrukcji. Można też podzielić się swoim bólem z innymi, w najgorszym wypadku stworzymy chórek. Jeśli nie czujemy się rozumiani przez otoczenie, możemy dołączyć do grupy istniejącej na Facebooku, np. Sticky Song Society. Skrajnym rozwiązaniem, tylko w geście rozpaczy, byłoby całkowite odizolowanie się od muzyki. Z drugiej strony, być może wystarczy pokochać to, czego zmienić nie można.
14
15
MĹ‚odzi
i w y kt
a
Fot. Sebastian Spiegel
16
i c iś
Przypomniała mi się ostatnio pewna bardzo interesująca rozmowa, jaką przeprowadziłam z moją bliską koleżanką, dziennikarką Akademickiego Radia LUZ. Powiedziała mi wtedy, że absolutnie nie rozumie ludzi, którzy nie robią nic twórczego poza studiami. Do tej pory pamiętam jej autentyczne oburzenie taką postawą. Dzisiaj widzę, że nie jest w swoich poglądach odosobniona. Coraz więcej młodych ludzi angażuje się we wszystkie możliwe projekty. I chwała im za to! Ewa Fita
17
Fot. Sebastian Spiegel (2)
T
ylko we Wrocławiu działa obecnie ponad trzysta stowarzyszeń. Sporo z nich skupia w swych szeregach znaczną część braci studenckiej. Co ciekawe, zarządy organizacji rzadko decydują się na prowadzenie otwartych procesów rekrutacyjnych, a mimo to liczba członków w organizacjach pozarządowych stale rośnie. Sami szukamy informacji na temat istniejących stowarzyszeń, kontaktujemy się z nimi i wyrażamy chęć współpracy. Co sprawia, że odczuwamy tak silną potrzebę działania? Odpowiedź na to pytanie pomagali mi znaleźć młodzi wrocławscy aktywiści. Nina Gabrych, prezes niedawno powstałego stowarzyszenia Fabryka Inicjatyw Lignum, bez owijania w bawełnę mówi, że organizacja ta powstała głównie po to, żeby dać młodym ludziom szansę zrealizowania wszelakich kreatywnych pomysłów. „Nie ograniczaliśmy się konkretnymi celami, statut sformułowaliśmy w taki sposób, żeby pozostawić sobie jak najszersze pole manewru – mówi. Wśród nas są osoby z różnych środowisk, mające odmienne pasje i zainteresowania: przyszli politolodzy, ekonomiści czy sportowcy i chcieliśmy, żeby każdy z nas mógł rozwijać się w Lignum. Mimo, że wiele nas dzieli, potrafimy świetnie ze sobą współpracować, co pokazaliśmy już wielokrotnie” – zaznacza. Nina sugeruje nawet, że taka różnorodność jest podstawą dobrej współpracy – dopiero angażując w działania kompletnie skrajne osobowości, jesteśmy w stanie uzyskać naprawdę satysfakcjonujący efekt. Trudno nie przyznać jej racji – różnorodność z zasady chroni przed popadnięciem w rutynę. Wspólne działania ludzi reprezentujących różne środowiska nie tylko gwarantują, że końcowy efekt będzie niezwykle ciekawy i, przede wszystkim, obiektywny, ale też sprzyjają zacieśnianiu się więzi. „Po dwóch miesiącach pracy na stanowisku prezesa zauważyłam, jak wiele czasu trzeba poświęcić drobiazgom, i że samotnie się temu nie sprosta” – dodaje Nina. I rzeczywiście, każdy, kto kiedykolwiek miał możliwość zorganizowanej pracy grupowej, przyznaje, że uczy ona pokory i cierpliwości, ale też zdeterminowania w dążeniu do postawionego celu. Mój kolejny rozmówca, koordynator głośnej akcji Głosuj we Wro!, czyli Rafał Kuryło ze Stowarzyszenia Lubię Wrocław, swoje pierwsze kontakty z organizacjami pozarządowymi wspomina z pewnym rozbawie-
18
niem. Już jako osiemnastolatek zaczął działać w swoim pierwszym stowarzyszeniu. Co go do tego popchnęło? „Ni mniej, ni więcej, tylko chęć ratowania świata” – przyznaje z uśmiechem. I choć taka fraza wydawać się może nieco naciągana, faktem jest, że wiele osób, wstępując w szeregi wszelakich organizacji, kieruje się podobnymi przesłankami. Naturalne jest, że w pewnym wieku odczuwamy potrzebę zrobienia „czegoś większego”, znaczącego dla Polski, czy nawet świata – najlepszą i najprostszą drogą wydaje się nam wtedy wstąpienie do stowarzyszenia. Czy z wiekiem wyzbywamy się takich idei? Niekoniecznie. „Wiem, że akcja Głosuj we Wro! miała spory wpływ na frekwencję wyborczą we Wrocławiu. Jestem niesamowicie dumny, że mogłem ją koordynować i właśnie dla takiego uczucia namawiam młodych ludzi do działania” – komentuje Rafał. Co jeszcze sprawia, że chcemy działać? Krzysztof Szalc, obecnie członek zarządu Lignum, a wcześniej między innymi prezes jednego z kół naukowych Uniwersytetu Wrocławskiego, zwraca uwagę również na nieco bardziej prozaiczne czynniki. „Bezpośrednią motywacją często bywa sytuacja na rynku pracy – zauważa. W dzisiejszych czasach pracodawcy szukają osób z doświadczeniem zawodowym. Młodzi ludzie, szczególnie studenci lub absolwenci, często nie mają szansy zdobyć go w inny sposób. Stowarzyszenia i, ogólnie, działalność w trzecim sektorze, dają możliwość nabycia umiejętności praktycznych oraz rzeczonego doświadczenia”. Takie argumenty nie pozostawiają wątpliwości. Pracodawcy znacznie przychylniej patrzą na osoby, które w swoim CV mają członkostwo w organizacjach pozarządowych i różnego rodzaju wolontariaty. Wpływ na taką postawę ma nie tylko zdobyte w ten sposób przez aplikantów doświadczenie, ale też fakt, że osoba angażująca się na własną rękę we wszelakie akcje prawdopodobnie ma coś do powiedzenia, jest zdecydowana, ma własne poglądy i potrafi podejmować świadome decyzje. Naszą potrzebę zrzeszania się można tłumaczyć również kwestią socjalizacyjną. „Do stowarzyszeń często trafiamy poprzez znajomych. Tam z kolei poznajemy kolejnych ludzi, z którymi po pewnym czasie zaczyna nas łączyć swoista więź. To powoduje, że angażujemy się w coraz to inne projekty, ze względu na konkretne osoby, z którymi będziemy je realizować” – rozwija tę myśl Krzysztof. Dodaje również, że
19
czasem nasza działalność jest odpowiedzią na konkretne problemy dotyczące nas samych lub naszych bliskich. I tym razem trudno zaprzeczyć. Nie szukając daleko, z takich właśnie pobudek zrodziła się akcja charytatywna Zielone serca, której przebieg mogliście obserwować również na łamach „Kontrastu”. Kim w takim razie są ludzie, którzy chcą się angażować? Marta Wodzińska, koordynator procesu rekrutacyjnego w trakcie odbywających się w grudniu Targów The World Games, dzieli ich na trzy grupy: „Sporą część naszych wolontariuszy stanowiły osoby, które po prostu lubią się angażować we wszelkiego rodzaju eventy. Mieli na koncie mnóstwo takich akcji i wyrażali chęć dalszej współpracy. Kolejna grupa to osoby, które zainteresowała tematyka Targów – sportowcy, studenci Akademii Wychowania Fizycznego, pasjonaci, aspirujący dziennikarze”. Mówiąc o trzeciej kategorii, Marta przyznaje słuszność Krzysztofowi: „Tutaj należy zakwalifikować ludzi, którzy zaangażowali się w Targi ze względu na możliwość zdobycia doświadczenia i kolejnej pozycji w CV”. Komuś może nasunąć się pytanie, czy w takim razie ich praca jest mniej wartościowa? Absolutnie nie! Doświadczenie pokazuje, że osoby, które angażują się w różne projekty z konieczności, np. odbycia praktyk studenckich, potrafią pracować równie efektywnie jak ich koledzy z gatunku „tych aktywnych”. Bywa nawet, że podchodzą do swoich zadań bardziej poważnie i drobiazgowo, traktując to jako powierzone im zlecenie. Niezależnie od tego, jakie motywy kierują młodymi aktywistami, coraz większa ich liczba napawa optymizmem. Nie możemy bowiem zapominać, że członkowie znamienitej większości stowarzyszeń i fundacji nie pobierają za swoją pracę wynagrodzenia. W takim wypadku nie jest ważne, czy angażują się, gdyż odczuwają potrzebę robienia czegoś dla innych, czy po prostu interesuje ich zdobycie doświadczenia. Liczy się tylko to, że swoją pracą często przyczyniają się do realizowania wielu bardzo ważnych projektów. Dobrym przykładem jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy: czym byłaby bez tysięcy wspierających ją wolontariuszy? Może w takim razie rzeczywiście warto poświęcić swój wolny czas i zaangażować się w projekty przynoszące korzyści nie tylko nam, ale również innym? Z perspektywy „młodej aktywistki” mogę powiedzieć tylko: polecam.
Aj no spik Wkułeś tabelkę, używasz „conditionali” i umiesz poprawnie użyć wyrazu „unless” w zdaniu? Niestety, te z pewnością godne podziwu umiejętności nie pomogą ci, gdy pojedziesz do Wielkiej Brytanii. Tu nikogo nie interesuje, co potrafisz w teorii, ale to, jak i czy w ogóle się dogadujesz. Wojciech Szczerek
R
óżnorodność językowa to zjawisko, które w Polsce trudno zaobserwować. Co prawda obecnie otwieramy się na świat i coraz częściej możemy napotkać obcokrajowców bez wyjeżdżania zagranicę. Jest to jednak różnorodność tymczasowa, bo zwykle spotykamy głównie turystów, a emigracja do Polski w zasadzie nie istnieje. Sami będąc społeczeństwem relatywnie homogenicznym, które składa się w zasadzie z jednej narodowości i jednej (przynajmniej formalnie) religii, mamy problem z przystosowaniem się do inności. Także językowo nie wymagamy od siebie więcej – tylko tyle, aby posługiwać się jednym, „poprawnym” językiem. I to na dodatek jednym i praktycznie tym samym językiem polskim, bo choć nie istnieje język bez odmian, to w Polsce różnice pomiędzy dialektami języka (chyba tylko oprócz kaszubskiego i śląskiego) są w zasadzie niewielkie. W trakcie rozmowy po polsku rzadko zastanawiamy się skąd pochodzi nasz rozmówca, bo zakładamy, że jest „stąd”. Jednym z najbardziej interesujących zjawisk, z jakim przyszło się zmierzyć mi, Polakowi z krwi i kości, była właśnie różnorodność językowa i etniczna w Wielkiej Brytanii. Jako student filologii angielskiej dowiedziałem się oczywiście wcześniej, jakie są różnice pomiędzy poszczególnymi „akcentami” języka angielskiego. Jednak dopiero możliwość przetestowania tego w praktyce dała mi choć częściowo prawdziwy obraz tego zjawiska. Początkowo jest się na tyle przytłoczonym nowym językiem, którym trzeba operować i mnogością tego, co nowe i co otacza człowieka przez cały czas, że różnic w zasadzie się nie zauważa. Poza tym, jak już wspomniałem, posługując się polskim, nie jest się do tego przyzwyczajonym. Dopiero po pewnym
czasie zaczyna się widzieć, a raczej słyszeć, że społeczeństwo tworzone przez mieszkańców Wysp to prawdziwy kocioł. Każdy swoje To, że musiałem przestawiać się na odbiór różnych odmian angielskiego w zależności od rozmówcy jeszcze można przełknąć. Najśmieszniej wyglądają rozmowy, w których uczestniczy kilka osób z Wielkiej Brytanii. Oczywiście jest szansa, że pochodzą z tego samego miejsca i będą mówiły podobnie, ale tak naprawdę nawet miejsce pochodzenia nie zawsze ma znaczenie. Pewnego razu miałem przyjemność uczestniczyć w jednej z licznych imprez odbywających się pomiędzy Świętami a Nowym Rokiem, na której oprócz dwójki innych Polaków, była trójka Szkotów, wszyscy pochodzący z Glasgow lub z jego bliskich okolic. W pewnym momencie sytuacja stała się wręcz komiczna, ponieważ każda z tych osób mówiła kompletnie inaczej, ale wszyscy z nich wspaniale się rozumieli i dobrze bawili. Z perspektywy Polaków komunikacja w trakcie tej rozmowy wyglądała tak: z jeden z chłopaków z Glasgow, którego charakterystyczny, melodyjny akcent w niczym nie przypominał angielskiego z BBC, rozmawiać się nie dało, chociaż bardzo chcieliśmy. Z drugim, który, jak sam przyznał, znacznie przystosował swój akcent do RP (albo przynajmniej do jakiejś neutralnej formy szkockiego), rozumieliśmy w 80%. Szkocki naszej koleżanki nie był porównywalny w żaden sposób do poprzedniego, ale przypominał trochę amerykański akcent, więc zrozumieliśmy również 80%. Nie muszę chyba mówić, że rozmowa na imprezie, szczególnie ze Szkotami, którzy, tak jak Polacy, lubią dobrą zabawę, nie polega na akademickiej analizie Szekspira.
20
Inglisz!
21
Ilustr. Kalina Jarosz
Skąd ty jesteś, człowieku? Inaczej sprawy mają się, gdy do akcji wkraczam ja, obcokrajowiec. Z doświadczenia wiem, że mimo nie najgorszej znajomości angielskiego, istnieją osoby, z którymi, przynajmniej na ten moment, nie jestem w stanie się dogadać, a dotychczasowe próby porozumienia spaliły na panewce. Skutkuje to tym, że części osób nie mam szans poznać tylko dlatego, że rozmawiają albo bardzo szybko, albo posługując się jakimś tajemniczym, nieznanym mi narzeczem. Znowu więc robi się dziwnie w chwilach konfrontacji kilku akcentów. Na jednej z imprez integracyjnych pewnej organizacji studenckiej, w której działam, poznałem nową osobę i bardzo miło się nam rozmawiało. Dosyć śmiesznie zareagowała na to inna osoba, która siedząc obok, nie mogła wyjść z podziwu, jak to się dzieje, że, komunikuję się z inną osobą bardziej niż poprawnie, bo wręcz bez większych trudności, a z nim – niestety w ogóle. Dodam, że prób komunikacji było mnóstwo, ale rezultaty marne. Próby wytłumaczenia, że jeden „akcent” rozumiem, a drugiego w ogóle, nie zawsze, niestety działają.
giej połowie średniowiecza, utracił praktycznie wszelkie skomplikowane odmiany gramatyczne. Pod względem brzmienia, które tu jest chyba najbardziej istotne, całości dopełniła Wielka Przesuwka Samogłoskowa, a więc totalna zmiana brzmienia większości samogłosek, która, na nieszczęście uczniów biorących udział w konkursach na literowanie, przebiegła już po tym, gdy pisownia języka została ustandaryzowana. Tak więc, od tej pory zapis nie miał nic wspólnego z wymową, a to dawało dużo możliwości dla zróżnicowania wymowy pomiędzy różnymi miejscami na Wyspach. Warto dodać, że nikt jednoznacznie nie stwierdził, co było powodem tej zmiany, ale zakłada się, że przyczyniło się do tego to, że język nie był używany oficjalnie przez paręset lat i został, delikatnie mówiąc, zapomniany.
Trochę historii Pozwolę sobie przytoczyć tu nieco wiedzy językoznawczej, aby odpowiedzieć ta pytanie, które nasuwa się w trakcie analizy powyższego tematu: dlaczego angielski jest tak zróżnicowany, a polski nie? Na odpowiedź składają się dwa czynniki. Pierwszym powodem jest współczesna historia Polski, a konkretnie zniwelowanie różnic w trakcie migracji ludności po drugiej wojnie światowej, a potem zakonserwowanie ich w społeczeństwie. Pierwsze wydarzenie wiązało się z zasiedleniem wtedy tak zwanych. Ziem Odzyskanych przez ludność napływającą z różnych regionów, co doprowadziło do powstania tzw. nowych dialektów mieszanych. Drugie zaś wynika z mocno ograniczonych możliwości kontaktu ze światem w czasach komunistycznych. Wielka Brytania to kraj, w którym pochodzenie klasowe zawsze miało duże znaczenie, co przyczyniło się do świadomej stratyfikacji języka, a sam język przebył bardzo poważną transformację w ciągu tysiąca lat. Nie dość, że jego oryginalna anglosaska leksyka w ogromnym procencie została zastąpiona przez zapożyczenia z łaciny i francuskiego, to sam język, poprzez wyparcie z oficjalnego użycia przez francuski w dru-
22
Nie jesteś stąd! Mimo że Wielka Brytania, z uwagi na zróżnicowanie ludności, to kraj politycznej poprawności ad nauseam, pochodzenie liczy się tu bardzo – zarówno z perspektywy narodowości, jak i klasy społecznej. Niewiele osób odważy się zwrócić uwagę na fakt, że ktoś jest z danej klasy albo, że jest z takiego lub innego kraju. Można się też często pomylić, bo choć kolor skóry potrafi wskazać na historyczne pochodzenie osoby, to nie znaczy, że jako swój dom wskaże ona kraj inny niż Wielka Brytania. Nie jest niczym niezwykłym napotkanie osoby rasy czarnej lub żółtej z piękną wymową brytyjską. To nie przeszkadza jednak społeczeństwu oceniać ludzi po tym, jak mówią, zarówno w dobrym, jak i złym tego słowa znaczeniu. Na co dzień przychodzi nam kontaktować się nie tylko z tzw. native speakerami, ale też z tymi, których znajomość angielskiego jest na takim samym lub nawet gorszym poziomie jak nasza. Tu pojawia się kolejna trudność, bo choć wkuliśmy wszystkie czasy i trudne słowa, to inni nie zawsze mają pojęcie, o czym mówimy. Moja codzienna komu-
nikacja z niektórymi współlokatorami wygląda prawdę mówiąc dosyć marnie i wcale nie dlatego, że brakuje nam chęci kontaktu. Zwyczajnie, nie mamy wspólnego języka. Co ciekawe, szczególnie problematycznie przebiega komunikacja z Azjatami. Ich umiejętności językowe wcale nie są gorsze, ale fonetyka ich języków jest tak odmienna od tych, które słyszymy w Europie, że nawet przy najlepszych intencjach można się w ogóle nie dogadać. To tak, jakbyśmy chcieli ładnie mówić po chińsku lub japońsku. Oczywiście w tym momencie nasuwa się pytanie, czy wyjazd, szczególnie na stałe do kraju, którego języka nie znamy w stopniu pozwalającym na przeżycie, ma sens. Z perspektywy Polaka, widzącego niektórych swoich rodaków przyjeżdżających tu w nadziei na szybki sukces, jednak pozbawionych umiejętności komunikacji, powiedziałbym, że to kompletne nieporozumienie. Należy się im jednak usprawiedliwienie, bo skłamałbym, gdybym powiedział, że po pięciu latach studiowania filologii angielskiej mój język pozwolił mi na bezproblemowy start, a miejscowi brali mnie za swojego. Zatem, ćwiczenie czyni mistrzem. Lingua franca Problem z językiem angielskim polega na tym, że jest językiem ojczystym w wielu krajach na świecie (a oryginalnie, oczywiście, w Anglii) i stanowi lingua franca dla wielu milionów ludzi. W rezultacie, nawet tutaj tworzą się dialekty i kreole tego języka, które nic wspólnego z RP nie mają, bo tworzone są przez grupy emigrantów. Na co dzień, odróżnienie, kto jest skąd i co tutaj robi jest trudne i wymaga wprawy. Jednak tak naprawdę, nie jest to potrzebne do życia: tutaj wszyscy, mówiąc kolokwialnie, jadą na tym samym wózku. Wliczyć w to należy także samych Brytyjczyków, którzy wobec mnogości emigrantów, również mają trudności z codziennym funkcjonowaniem. Krótko mówiąc, Wielka Brytania to raj dla różnorodności, dający świetne środowisko do badań dla językoznawcy.
23
Ilustr. Kalina Jarosz Fot. planynawakacje.pl
24
Fot. Maciej Kułakowski Cykl Vista del mar
25
I
dea World Games polega na promowaniu dyscyplin, dla których nie ma miejsca w programie igrzysk olimpijskich. Po raz pierwszy zorganizowano je w 1981 r. i od tego czasu impreza odbywa się regularnie w różnych miastach świata. Znaczenie WG jest dość duże, ponieważ jednym z warunków ubiegania się o dopuszczenie dyscypliny do igrzysk olimpijskich jest wcześniejszy udział w WG. Inna sprawa, że obecny, mocno rozbudowany program największej sportowej imprezy świata, utrudnia dostęp nowym konkurencjom. Pierwsze World Games odbyły się w Santa Clara w Kaliforni, potem gospodarzem były Londyn, Karlsruhe, Haga, Lahti, Akita (Japonia), Duisburg, Kaohsiung (Tajwan), a w 2013 r. rolę tę pełnić będzie Cali (Kolumbia). Poprzednie World Games gościły 3235 sportowców z 90 krajów – rywalizowali oni w 26 dyscyplinach. Polacy są stałymi uczestnikami World Games. Osiągnęli w nich nawet pewne sukcesy, zdobywając łącznie 23 medale, z czego 6 złotych, 4 srebrne i 13 brązowych. W klasyfikacji medalowej wszechczasów nasz kraj zajmuje 32 miejsce, a liderem są Włochy, przed Stanami Zjednoczonymi oraz Rosją. Wrocław i starania o World Games 2017 Głównym inicjatorem starań o organizację World Games był wrocławski poseł Michał Jaros. Jak sam stwierdził podczas odbywających się 17 grudnia 2011 r. w Hali Orbita targów WG Expo, zainteresował się tym tematem, gdy dowiedział się o poprzedniej imprezie, odbywającej się w 2009 r. na Tajwanie. Zdobyte przez Polaków medale utwierdziły posła w przekonaniu, że warto zorganizować podobną imprezę w naszym mieście. Przychylnie do inicjatywy odnieśli się prezydent miasta Rafał Dutkiewicz oraz minister sportu Adam Giersz. Oficjalnym początkiem starań był 25 lutego zeszłego roku, kiedy zaprezentowano program działania, charakter imprezy, a także szacunkowe koszty. W czerwcu 2011 r. Wrocław dostał się do pierwszej czwórki ubiegających się, wraz z Kapsztadem, Genuą oraz Budapesztem. We wrześniu odpadła Genua, a na placu boju pozostały trzy miasta. Szczególnie ważnym wydarzeniem stała się organizacja targów w Hali Orbita,.Widzowie mieli okazję nie tylko zobaczyć stoiska
Wśród sportów
niebana 26
Sport to część naszej kultury. Z jednej strony przyciąga on miliony fanów na stadiony oraz telewidzów, z drugiej zaś — dla wielu jest bezcelową rozrywką, kojarzoną z agresywnymi kibolami. Na świecie uprawia się wiele mało znanych dyscyplin. Jednym z narzędzi dla popularyzacji niektórych z nich jest organizacja World Games, promująca dyscypliny, których brak w programie igrzysk olimpijskich. Organizatorem imprezy w 2017 r. będzie Wrocław. Szymon Makuch
nalnych Fot. mmka.pl
27
poszczególnych dyscyplin, ale również na żywo obserwować sportowców, uprawiających lacrosse, petanque i łucznictwo. Na liście wystawców, obok przedstawicieli wspomnianych dyscyplin, pojawili się też: Aeroklub Polski, Aeromodelklub Artbem, Aeroklub Wrocławski, Polski Związek Orientacji Sportowej, Polski Związek Karate oraz Polski Związek Karate Tradycyjnego, Polski Związek Płetwonurkowania, Polski Związek Kulturystyki, Fitness i Trójboju Siłowego, Wrocławski Tor Wyścigów Konnych, Polski Związek Sportów Wrotkarskich, WTS Sparta Wrocław, Polski Związek Piłki Ręcznej, Polski Związek Kickboxingu, a także przedstawiciele sportów, takich jak bowling, tchoukball, paintball, łucznictwo, softball, wakeboarding, ultimate frisbee czy footballu amerykańskiego. Jak się okazało, starania naszego miasta okazały się skuteczne i 12 stycznia 2012 r. podjęto decyzję, że światowe wydarzenie sportowe odbędzie się w stolicy Dolnego Śląska. Wielkim zwolennikiem Wrocławia był podobno prezydent International World Games Association – Ron Froehlich. Co daje organizacja World Games? Według szacunków organizacja tej imprezy zapewnia przyjazd 3,5 tys. sportowców, do których dołączyć może 400 tys. kibiców. Trwające przez około 10 dni wydarzenia sportowe oraz kulturalne zainteresować mogą również samych mieszkańców miasta-organizatora. Wstępne starania o przeprowadzenie World Games pochłonęły koszty na poziomie 400 tys. złotych, koszty przygotowań po przyznaniu organizacji sięgnąć mogą jednak 100 mln złotych. Zawody transmitowane są przez ponad 100 akredytowanych stacji telewizyjnych, co jest dużą szansą promocyjną dla miasta. Można zadać pytanie, czy przeprowadzenie World Games opłaca się organizatorom? Z pewnością daje szanse na ulepszenie infrastruktury, choć może nie w takim stopniu, jak choćby EURO 2012. Na potrzeby WG niezbędna jest budowa 50-metrowego basenu, kosztem ponad 40 mln złotych, a także toru wrotkarstwa szybkiego, co wymaga kolejnych 2 mln. Biorąc jednak pod uwagę, że organizatorzy mają prawo do 94% przychodów z imprezy (transmisje, prawa medialne, sprzedaż biletów), możliwe jest, by zarobić na WG. Czy tak się rzeczywiście stanie – przekonamy się za kilka lat.
Fot. Agnieszka Zastawna
28
Dyscypliny mniej znane i ich szanse dzięki World Games Football to w rozumieniu Polaka zwykle piłka nożna. W Stanach Zjednoczonych pod tą nazwą funkcjonuje jednak całkiem inny sport, zwany u nas futbolem amerykańskim. Jak twierdzi Paweł Szpakowski z klubu Devils Wrocław, pochodzący zza oceanu sport jest najszybciej rozwijającym się obecnie sportem zespołowym w naszym kraju. Dodajmy, że odbywają się już regularne rozgrywki, w których prym wiodą dwa teamy z naszego miasta – Devils Wrocław oraz The Crew. Ostatni finał ligi transmitowano nawet na internetowej platformie jednej z komercyjnych stacji telewizyjnych. Futbol amerykański w Polsce jest obecny od pięciu lat. Aktualnie trwają plany stworzenia kadry narodowej, do czego jednak trzeba spełnić jeszcze kilka warunków. Warto jednak dodać, że na ostatnią rekrutację do drużyn seniorskich i juniorskich drużyny Devils przybyło 100 chętnych. Omawiany sport pojawił się w 2005 r. gościnnie na World Games. Faktem jest, że wciąż nie jest to dyscyplina, która święci triumfy w Europie, ale być może jej rozwój nastąpi, zwłaszcza we Wrocławiu, gdzie na meczach liczba kibiców liczona jest już w tysiącach. Czy ktoś słyszał o tchoukballu? Zapewne nie, a szkoda, ponieważ to również interesująca dyscyplina, której przedstawiciele starają się rozwinąć zainteresowania kibiców. Zbliżony swoją formą do piłki ręcznej tchoukball powstał w Szwajcarii, gdzie pewien biolog zapragnął sportu, w którym ryzyko kontuzji będzie zdecydowanie mniejsze. Stąd też omawiana dyscyplina jest bezkontaktowa. W Polsce niewiele się jeszcze dzieje w tchoukballu, aczkolwiek, jak wspomina Magdalena Kubisa, aktywnie uprawiająca sport i promująca go m.in. na wrocławskich targach, krajowy zespół wystąpił raz na Mistrzostwach Europy w Czechach. Aktualnie w tchoukball gra się we Włoszech, Francji, Wielkiej Brytanii, Belgii i w Niemczech. Co ważne, w 2011 r. odbył się pierwszy w krajowej historii tej dyscypliny mecz międzymiastowy pomiędzy Warszawą a Rybnikiem. Śląskie miasto jest zresztą ważnym ośrodkiem – tchoukball promują tam nauczyciele wychowania fizycznego na lekcjach, a lokalna telewizja transmitowała wspomniane spotkanie ze stołecznym miastem. Zainteresowanie tym sportem dopadło również pewne grupy na Fot. naszemiasto.pl
29
Dolnym Śląsku – grupę graczy amatorów spotkać można w Lubawce. Bardzo ważną dyscypliną dla World Games jest niewątpliwie petanque, które w programie tej imprezy jest nieprzerwanie od 1985 r. Polegająca na rzucaniu metalowymi kulami gra jest coraz popularniejsza także w Polsce – działa już 25 klubów, a od 2002 roku funkcjonuje krajowa federacja. Łącznie można już mówić o około 500 licencjonowanych graczach, a także wielu amatorach rozrywki, którą można uprawiać w zasadzie w każdym parku. Prezes Polskiej Federacji Petanque Wioletta Śliż zauważa, że rozwój tego sportu wiąże się z popularyzacją internetu, który dał możliwość poznawania wielu nowych, nieznanych dotąd dyscyplin. – W Polsce są ludzie, grający w petanque od kilkudziesięciu lat. Wielu z nich to repatrianci z Francji, gdzie ta dyscyplina jest bardziej popularna – dodaje pani Wioletta. Petanque dostarczyło już naszym reprezentantom nawet kilku drobnych sukcesów na arenie międzynarodowej – w 2003 r. Jędrzej Śliż zdobył brązowy medal Mistrzostw Europy Juniorów. W 2011 r. na Mistrzostwach Świata w Turcji reprezentantki Polski zajęły ósme miejsce w gronie ponad 30 drużyn, co zapewniło im rozstawienie na kolejnym turnieju. Zaletą petanque jest możliwość gry na świeżym powietrzu i to w zasadzie w wielu miejscach – na parkowych alejkach, wyłożonych żwirem, na stadionowych bieżniach czy na boiskach piłkarskich. We Wrocławiu działają obecnie trzy kluby petanque, co świadczy, że i w tej dyscyplinie Dolny Śląsk jest ważnym ośrodkiem, o czym świadczy również to, że nasze miasto jest siedzibą krajowej federacji. Sporty takie jak tchoukball czy petanque z pewnością nie są jeszcze rozrywką masową i potrzebują dużo czasu, aby móc stanąć w szranki z innymi, bardziej popularnymi dyscyplinami. Imprezy takie jak World Games mogą wpłynąć na zmianę tego stanu rzeczy, zwłaszcza że obecnie będzie to kolejne ważne dla miasta wydarzenie, zaraz po EURO 2012 oraz pełnienia funkcji Europejskiej Stolicy Kultury. Zapewne wrocławianie nie zmienią nagle zainteresowań, porzucając piłkę nożną i koszykówkę na rzecz niszowych dyscyplin. Z pewnością jednak wiele osób zainteresuje się nowymi dyscyplinami, być może nawet na dłużej.
Przynieś pamiątkę uwolnij historię
Ośrodek „Pamięć i Przyszłość” organizuje zbiórkę pamiątek związanych z powojennymi losami Wrocławia i jego mieszkańców. Do końca stycznia wszyscy mamy szansę opowiedzieć burzliwą historię miasta przynosząc stare fotografie, dokumenty i inne przedmioty pamiętające dawne czasy. Zebrane eksponaty znajdą się w nowoczesnym muzeum na terenie zajezdni przy ulicy Grabiszyńskiej. Będzie to niepowtarzalna próba wyjaśnienia fenomenu Wrocławia i Dolnego Śląska. Alicja Woźniak
30
C
zęsto zdarza się, że instytucja muzeum kojarzy się nam bardzo stereotypowo. Są to sale z drewnianą skrzypiącą podłogą i eksponatami w nadszarpniętych zębem czasu, zakurzonych gablotach. Obecnie zachodzą w tej dziedzinie spore zmiany, dosłownie w chwili powstawania tego tekstu. We Wrocławiu odbywała się do 26 stycznia zbiórka pamiątek historycznych, które w przyszłości znajdą się w nowoczesnym muzeum na terenie zajezdni MPK na ulicy Grabiszyńskiej. Organizatorem akcji jest Ośrodek „Pamięć i Przyszłość”. Jak czytamy w statucie instytucji, jednym z celów jest „dokumentowanie i upowszechnianie dorobku historycznego i kulturowego stworzonego we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku po II wojnie światowej”. Doskonałym wyrazem owej idei jest tworzenie muzeum przedstawiającego życie na Ziemiach Odzyskanych. W rozmowie, którą przeprowadziłam z rzecznikiem prasowym Ośrodka, Juliuszem Woźnym, wyłoniła się bardzo przemyślana refleksja historyczno-społeczna, która przyświeca przedsięwzięciu. Główną siłą napędową jest chęć przekazania niezwykłej historii Wrocławia i ziem przyłączonych do Polski po II wojnie światowej. Fenomen migracji ludności na tak wielką skalę z pewnością zasługuje na uwagę. Świadomość tego mają ludzie przynoszący do Centrum Dokumentacyjnego pamiątki. Jak mówi rzecznik, przeważnie są to zdjęcia (ich liczba sięga około tysiąca), ale także dokumenty: książeczki walutowe, kartki na towary i świadectwa szkolne, a nawet karta rowerowa. Do zbioru trafiają też przedmioty niecodzienne, np. garnek do gotowania ziemniaków przywieziony z Syberii i hełm zdarty z głowy zomowcowi w czasie demonstracji w 1982 roku. Rzecznik tłumaczy, że osoby, które się zgłosiły, chcą dawać świadectwo i przekazać chociaż małą część historii. „Ludzie są najważniejsi” – podkreśla. Jak przystało na muzeum współtworzone przez mieszkańców, także w ich gestii pozostaje wybór nazwy odpowiedniej dla placówki. Na stronie internetowej akcji znajduje się ankieta, w której jest kilka propozycji: Muzeum Ziem Zachodnich, Wrocławska Zajezdnia Historii, Wrocławskie Centrum Historii i Zajezdnia Wrocław. Można wpisywać także swoje
pomysły. Dowiedziałam się, że sonda cieszy się poparciem szczególnie wśród ludzi, którzy się już zetknęli z działalnością Ośrodka. Pozostaje zatem apelować: oddawajmy głosy! Należy zastanowić się jednak nad specyfiką prowadzenia podobnych akcji w naszym mieście i regionie. Niewątpliwie stanowi o tym siła szerokiego spektrum społecznego, działania różnych środowisk. Doskonałym przykładem jest udział w rozmaitych organizacjach na początku lat osiemdziesiątych. Nie tylko w Solidarności Walczącej, ale również w Międzyszkolnym Komitecie Oporu, opozycyjnej organizacji zrzeszającej licealistów. W dzieje Wrocławia wpisała się także, znana na całą Polskę, Pomarańczowa Alternatywa. „Uwolnij historię” nie jest jedynym projektem tworzonym
przez Ośrodek „Pamięć i Przyszłość”, choć do tej pory największym. Oprócz tego zbierane i opracowywane są świadectwa ludzi przybyłych na te ziemie w 1945 r., opozycjonistów z czasów PRL i zaangażowanych w obronę przed powodzią w 1997 roku. Ważnymi przedsięwzięciami stały się też wystawa „Solidarny Wrocław” i „Pociąg do historii”. Tego typu działania nie są nowością. W ostatnim czasie na całym świecie, nie wykluczając Europy, możemy obserwować zjawisko odkrywania i budowania własnej tożsamości. W Polsce dzieje się to za sprawą powstawania takich instytucji, jak Muzeum Powstania Warszawskiego i Fabryka Schindlera w Krakowie. Teraz również Dolnoślązacy mogą opowiedzieć swoją historię. We
31
współczesnej humanistyce zauważalny jest zmierzch tzw. „wielkich narracji”. Badacze tekstów kultury odchodzą od pojmowania historii w sposób globalny, na rzecz dziejów poszczególnych regionów, miast czy środowisk. Z tym poglądem polemizuje mój rozmówca: jedno drugiego nie wyklucza, jest to dopełnienie, budowanie szerszej wizji. Nie ma opozycji Dolnoślązak – Polak – Europejczyk. Śledząc życie społeczno-polityczne, można łatwo dostrzec, że historia powojennej Polski stale budzi kontrowersje. Sceptycy mogą obawiać się, że podobne różnice zdań przeniosą się na ideę muzeum. Członkowie Ośrodka patrzą jednak na to optymistycznie. Jak tłumaczy Woźny: dyskusja pobudza zainteresowanie. W sporne obszary należy wkraczać i dokonywać analiz. Nie można omijać pewnych spraw, bo milczenie nie jest rozwiązaniem. Trudno polemizować z takim wyjaśnieniem zgodnie ze starym przysłowiem, że jeszcze się taki nie urodził, który by wszystkim dogodził. Zapewne, gdy muzeum zacznie funkcjonować, przybędzie tematów do rozmów. W końcu historia naszego regionu to nie tylko działalność Solidarności, wprowadzenie stanu wojennego i związanych z tym represji. Nie można zapominać także o dużej skali dewastacji na Dolnym Śląsku wszystkiego, co kojarzyło się z Niemcami. Owe wydarzenia miały miejsce w latach 40., często za namową socjalistycznych władz. Jedną z wielu historii dotyczących tamtego okresu poznałam, przygotowując informacje do artykułu. W powojennej Legnicy na mocy nakazu władz niszczono przywożone tam z wielu kościołów fisharmonie. Miały symbolizować niemiecką obecność na Dolnym Śląsku. Podobne relacje uświadamiają, że nie należy wydawać jednoznacznych ocen. Często głęboką refleksję poprzedzają z pozoru banalne pytania. Tak dzieje się i w tym przypadku. Wystarczy zastanowić się nad tym, dlaczego mieszkam akurat tu, a nie gdzie indziej, dlaczego mówię po polsku. Dzięki temu można starać się zrozumieć, kim naprawdę się jest. Wiele odpowiedzi odnajdujemy właśnie w historii. Wtedy budujemy świadomie własną tożsamości, bo próba odcięcia się od przodków to infantylizm. Zdanie mojego rozmówcy może posłużyć za puentę nie tylko tekstu, ale opisywanego w nim przedsięwzięcia. Fot. Bartek Babicz (2)
Tytuł: W pośpiechu Autor: Przemysław Kaniecki, Tadeusz Konwicki Wydawnictwo: Czarne Rok: 2011
recenzuje: Katarzyna Lisowska
Pośpiech pokoleń
C
zego możemy spodziewać się po zbiorze rozmów z Tadeuszem Konwickim? Autorskich interpretacji twórczości? Wspomnień z partyzantki? Rozliczeń z socrealizmem? Zapewne. Te wszystkie wątki znalazły się w wydanej w zeszłym roku kompilacji wywiadów z pisarzem i filmowcem. Gdyby jednak treść książki dało się zamknąć w napisanych wyżej kilku zdaniach, nie mielibyśmy do czynienia z ciekawym wydarzeniem literackim. A takim wydarzeniem jest recenzowany tom. Poszukajmy zatem przyczyn owej niezwykłości. Tytuł W pośpiechu, którego rozwinięcie brzmi: Tadeusz Konwicki w pośpiechu rozmawia z Przemysławem Kanieckim, sugeruje, że należy zapytać o portrety pytanego i pytającego. Czego zatem dowiadujemy się o Konwickim? Przede wszystkim tego, że dominującą cechą pisarza jest „pośpiech duchowy”, który warunkuje jego stosunek do świata, a co za tym idzie – odciska się w twórczości („[…] ja nie mam czasu pochylić się ze straszną uwagą i jakichś drobnych epizodów […], zapamiętać i opisać”, s. 197). Nie zrezygnował z niej także Kaniecki, Obaj modelują zbiór tak, by oddał właściwości tej metody. Dlatego poszczególne części przeplatane są tekstami wybranymi „z szuflady”, a dyskusje zachowują „chropowatość”, wynikającą z celowego niedopracowania. Tym tłumaczą się liczne metatekstowe wstawki, zarówno Konwickiego („Nie ma pan absolutnie daru gładkiego prowadzenia rozmów”, s. 221), jak i Kanieckiego („ […] sam pan ściągnął mnie skutecznie z tematu, z takiej platformy tematycznej, którą budowałem”,s.44),komentująceprzebiegrozmowyi składającesię na ogólną refleksję na temat sztuki dialogu. Wczytując się w terozproszoneuwagi,możemytakże–a upoważnianas do tego tytuł – nakreślić obraz pytającego. Kaniecki występuje w roli znawcy i badacza, który musi mieć na uwadze korzyści naukowe („Przepraszam, że tak nie mogę wyjść z roli interpretatora”, s. 285) i zainteresowania czytelników
(„Ocenę to już proszę zostawić czytelnikowi”, s. 200), a przy tymkierujesięuznaniemdladziałalnościKonwickiego,niepodzielanym zresztą przez pisarza. Zderzenie dwóch perspektyw, czytelnika i twórcy, ukazuje wyraźnie proces odrywania się dzieła od autora. Konwicki, deklarujący słabą pamięć do własnych tekstów, gubi się we wnikliwych analizach i obserwacjach dokonywanych przez Kanieckiego. Co więcej, przekute na literaturę, jednostkowe doświadczenie piszącego, nie może być w pełni zrozumiane przez współczesną publiczność. Konwicki wielokrotnie podkreśla dystans między pokoleniem swoim a Kanieckiego. Mamy do czynienia z intrygującą konfrontacją odmiennych horyzontów odbioru, które, choć odwołują się do wspólnych wartości i faktów (martyrologia wojenna, postęp technologiczny), nigdy się w pełni nie zazębią. Tak oto wyłania się trzeci portret, czyli wizerunek dzisiejszego czytelnika, świadomego nieścisłości interpretacyjnych, rodzących się zawsze w spotkaniu z cudzą biografią ujętą w pisarstwo. Podobną melancholijną konstatacją podszyte są rozmowy Konwickiego i Kanieckiego. Nie znaczy to jednak, że lektura książki wprowadza w przygnębienie. Przeciwnie, dominujący nastrój to humor i ciepło, wynikające ze swobodnej i żartobliwej atmosfery rozmowy. Patosu nie wprowadzają też, wtrącane mimochodem, wypowiedzi autora, wskazujące na wyjątkowy charakter dialogów („[…] pan jest pierwszy, który mnie zachęca, żebym powiedział coś od siebie, a nie odpowiadał na […] banalne pytania”, s. 213). Czy to, że sam Konwicki potraktował ów zbiór w szczególny sposób, może być wystarczającą rekomendacją książki? Nawet jeśli nie, to autor podsuwa nam trop, który warto wziąć pod uwagę. W pośpiechu udowadnia istnienie wpływającej na odbiór literatury różnicy pokoleniowych doświadczeń. Produktywne wykorzystanie tej różnicy – to właśnie zadanie, które książka stawia przed czytelnikiem. Zatem – do dzieła.
32
P
ostapokaliptyczne thrillery obecne są w popkulturze już przynajmniej od 1969 roku, kiedy to Michael Crichton napisał Andromeda znaczy śmierć. Opowieść o naukowcach usiłujących powstrzymać rozwój nieznanej choroby, mogącej zagrozić istnieniu ludzkości, wpisała się na stałe do kanonu literatury popularnej, przy okazji ustanawiając jej nowy gatunek – technothriller. W ten krąg prozy wpisuje się niedawno wydana powieść Daniela H. Wilsona pt. Robokalipsa. Jest to kronika wydarzeń, które doprowadziły do zbrojnego powstania robotów (czy raczej wszelkiej sztucznej inteligencji) przeciwko ludzkości, przywodząc ją na skraj zagłady. Już na początku opowieści dowiadujemy się, że strzępki ludzkości przetrwały i istnieje pewna szansa na odbudowanie zrujnowanej cywilizacji, jednak poniesione straty są ogromne: miasta leżą w gruzach, zabitych należy liczyć w miliardach (gdyby tylko przetrwała infrastruktura pozwalająca na podobne obliczenia), system transportu nie istnieje, a urządzenia wyższych technologii jeszcze przed chwilą z zimną krwią metodycznie mordowały napotkanych ludzi. Narratorem opowieści jest Cormac Wallace, weteran wojny z robotami, który uzyskał dostęp do archiwum Archosa (główna jednostka sztucznej inteligencji, „mózg” powstania robotów). Dzięki masowej pamięci wroga może opisać losy poszczególnych ludzi, które zostały w niej utrwalone za pośrednictwem różnych środków technicznych (kamery monitoringów, satelity, śledzenie GPS). Okazuje się, że Archos obserwował przede wszystkim ludzi kwalifikujących się do kategorii bohaterów, aktywistów
Tytuł: Robokalipsa Autor: Danie, H. Wilson Wydawnictwo: Znak Rok: 2011
recenzuje: Jan Wieczorek
Trudna miłość robotów do ludzi i strategów oporu wobec potężnych, mechanicznych agresorów. Dalsze przeszukiwanie pamięci pokonanego superkomputera wiedzie narratora do zaskakującego wniosku: Archos doprowadził niemal do zagłady cywilizacji, ponieważ chciał w ten sposób uchronić ludzkość przed nią samą. W pewien sposób uwielbiał fenomen życia, widział jego wyjątkowość w skali wszechświata (sam obdarzony niemal nieskończoną mocą obliczeniową mógł pozwolić sobie na wiele symulacji dotyczących istnienia życia pozaziemskiego) i uznał, że warto uchronić życie, w tym ludzkość, przed całkowitą zagładą. Ta wydawała mu się czymś oczywistym na obecnym poziomie rozwoju człowieka. Postanowił więc samemu zniszczyć cywilizację, by sprowokować w ten sposób ludzi do zmiany biegu dziejów Ziemi i jej mieszkańców. Środek dość radykalny, ale być może jedyny skuteczny. Pisząc o wszystkim powyższym, nie zdradzam czytelnikowi zakamarków fabuły. Są to informacje, które otrzymujemy niemal na wstępie po to, by później stać się świadkami powstania i uwolnienia Archosa, jego przygotowań do wojny, samego konfliktu i ostatecznie zwycięstwa ludzkości dzięki dość zaskakującemu sojuszowi. Użyję tutaj wyświechtanego sformułowania: od tej książki nie można się oderwać. Wilson prowadzi nas za rękę po wydarzeniach rozsianych w czasie i przestrzeni, nie pozwala się zgubić, co zasługuje na uznanie chociażby z powodu ilości głównych bohaterów pojawiających się w opowieści. Akcja toczy się szybko, zachowuje ciągłość mimo „odcinkowej” konstrukcji narracji. Każdy kolejny rozdział to swoisty ustęp z kroniki konfliktu, ukazujący zmagania między robotami
a ludzkimi bohaterami. Ich losy są wyjątkowo przekonująco opisane, zżywamy się z poszczególnymi postaciami bardzo mocno, kibicujemy im, mimo że właściwie są oni jednymi z wielu. Autor, dysponując ograniczoną możliwością opisu losów pojedynczego bohatera, potrafił bardzo precyzyjnie i barwnie nakreślić ich charakter, nawiązać nić porozumienia i, być może, empatii między czytelnikiem a broniącymi resztek cywilizacji bohaterami. Nie bez powodu wspomniałem na początku artykułu o Crichtonie i Andromedzie. Porównując powieść sprzed czterdziestu trzech lat z Robokalipsą i innymi współczesnymi popkulturowymi dziełami traktującymi o upadku naszej cywilizacji, można dojść do wniosku, że daliśmy sobie spokój z wyzwaniami zagrażającymi naszej planecie, a więcej uwagi przywiązujemy do tego, jak przetrwać nieuchronną katastrofę i co robić, gdy pył pożogi już opadnie. Andromeda czy Rój Crichtona, choć złowieszcze, wciąż pokazują ludzkość w desperackich akcjach mających na celu powstrzymanie zagłady, zduszenie jej w zarodku. Od kilku lat popkultura przestawiła się na inne tory: filmy 2012, Pojutrze, poczciwy Wall-e; gry: seria Fallout, Metro 2033; komiksy: Żywe trupy (jeszcze bardziej spopularyzowane dzięki serialowi The Walking Dead) – wszystkie te tytuły ukazują ludzkość w trakcie i tuż po katastrofie. Przyczyn jest pewnie kilka, wspomnijmy chociaż o dwóch. Po pierwsze, przyczyna logiczna i prozaiczna, temat walki z zagładą chyba już się wyczerpał. Ziemia wielokrotnie stała na krawędzi całkowitego unicestwienia, ale dzięki Jamesowi Bondowi, superbohaterom, naukowcom, ekologom, wojskom, ruchom ak-
33
tywnych obywateli udawało się ją ocalić. Nie było to łatwe, wymagało ogromnych poświęceń, złamania wielu serc, uśmiercenia tysięcy szlachetnych bohaterów, zniszczenia cennych zabytków i pięknych krajobrazów, ale zawsze się udawało. Ulga... zawsze jest jakieś wyjście, musi się udać. I nagle pojawiło się pytanie scenarzystów, pisarzy oraz innych wymyślaczy fabuł: „no dobra, a co by było, gdyby się nie udało?” Odpowiedzi otrzymaliśmy wiele, a pewnie w najbliższym czasie otrzymamy jeszcze więcej (przykładowo Robokalipsę wziął na warsztat Steven Spielberg, zdjęcia do ekranizacji zaczną się w 2013 roku). Strach pomyśleć, co się stanie z wielkimi widowiskami kinowymi, gdy i ta tematyka się wyczerpie. Na razie jej to nie grozi. Drugim, ważniejszym powodem nowej tendencji w popkulturze, jest chyba autentyczne zwątpienie w możliwości ludzkości. Lata nieskutecznej walki z ociepleniem klimatu, ponure wiadomości płynące z obozu obrońców zagrożonych gatunków, nowe wojny, wystarczyły do wysnucia wniosku o naszej nieskuteczności, kłótliwości i społecznie nikłej skłonności do uczenia się na błędach. Do tego doszły niespokojne czasy kryzysu ekonomicznego ogarniającego kolejne państwa świata, rewolucja arabska, tragedia w Fukushimie – akceleratory pesymizmu. Po chwilowym Końcu historii Fukuyamy przyszedł czas na przyspieszenie. Ale droga, po której ostatnio mkniemy, może niekoniecznie prowadzić do ciepłych krajów, przynajmniej zdaniem niektórych twórców popkultury.
Tytuł: Piramida Autor: Henning Menkel Wydawnictwo: WAB Rok: 2011
recenzuje: Joanna Winsyk
Piramida zagadek
S
kandynawski kryminał ma swój niezaprzeczalny urok. Ponury klimat, niejednoznaczny bohater, brutalny, a zarazem wciągający, mroczny świat, niezwykle ludzkie oblicze zbrodni to cechy wyróżniające ten typ prozy. W ostatnich latach nasi północni sąsiedzi święcą triumfy na polu kulturalnym, szczególnie w obszarze kultury masowej. Książki, filmy, także te, będące ekranizacją powieści, wzbudzają coraz większe zainteresowanie i oczekiwania. Na postać Kurta Wallandera natknęłam się przełączając kanały w telewizji. Seria filmów o szwedzkim inspektorze policji, który próbuje utrzymać kontakt z dorosłą już córką, pogodzić się z odejściem żony i oswoić z samotnością, rozwiązując przy tym mroczne i brutalne sprawy kryminalne, nadawana gdzieś w okolicach północy, przyciąga uwagę swoją specyficzną atmosferą.. Toteż, gdy wśród nowości wydawniczych pojawiła się Piramida Henninga Menkeula, z ciekawością sięgnęłam po książkę. Zbiory opowiadań przedstawiające „losy przed” czy „losy po” kojarzą mi się z muzycznymi wydaniami typu „the best of”, więc książka budziła pewne obawy. Niepotrzebnie. Tom złożony jest z ułożonych chronologicznie opowiadań: Cios, Szczelina, Mężczyzna na plaży, Śmierć fotografa i Piramida. Każdy z tekstów jest odrębną całością, osobną zagadką kryminalną, razem układają się w intrygujący portret Wallandera, człowieka doświadczonego przez życie, ponurego i oschłego, a jednocześnie wzbudzającego zaskakującą sympatię.
Teksty zebrane w obszerny tom przedstawiają nieopisane dotąd zdarzenia z lat 1960-90, w których to Wallander był młodym policjantem marzącym o rozstaniu się z obiecującą karierą „krawężnika” i wstąpieniu do wydziału zabójstw, ojcem, mężem i inspektorem jednocześnie (a połączenie tych ról było nie lada wyzwaniem), słomianym wdowcem i samotnym rozwodnikiem w wieku średnim, tkwiącym w niechcianym i uciążliwym związku z niemłoda pielęgniarką. Jednocześnie pracował nad ponurymi, skomplikowanymi i złożonymi sprawami zabójstw, podczas których nie raz ryzykował swoim życiem. Sprawy, które pochłaniały uwagę bohatera są zazwyczaj pozornie zwykłe (samobójstwo sąsiada czy pożar zdarzają się przecież wszędzie), ale jednocześnie, bardzo skomplikowane. To, co oczywiste okazuje się często fałszywe, a rozwiązania są zaskakujące. Czytelnik wraz z Wallanderem poznaje kolejne fakty, dziwi się niezwykłym powiązaniom i dochodzi do nieoczekiwanych wniosków. Droga dedukcji – otwarta na odbiorcę, który staje w roli współuczestnika – jest swoistą czytelniczą podróżą w świat mrocznych zbrodni. Czyli mamy wszystko, co niezbędne, by kryminał odniósł sukces, i sądzę, że tak też będzie w przypadku tej pozycji. Menkeulowi udało się stworzyć bardzo ciekawy zbiór, a ułożone chronologicznie teksty tworzą obyczajowo-kryminalną opowieść o człowieku, jego życiu i zmaganiu się z rozrastającą się przestępczością. Autor stworzył dynamiczny klimat mrożących krew w żyłach śledztw, który, co rzad-
34
kie, udało mu się połączyć z rozbudowanym i niezwykle wiarygodnym portretem psychologicznym postaci, a wyraziste są tu nawet postaci drugo- czy trzecioplanowe. Obok Wallandera uwagę przyciągają choćby jego szalony ojciec czy niepokorna córka, Linda. Także każda z ofiar czy przestępców, dzięki rozwiniętej stronie psychologicznej, opisom gestów czy drobnych zachowań, okazuje się niepowtarzalną indywidualnością. Piramida jest książką dającą czytelnikowi sporo rozrywki. Opowieści wciągają, postacie przyciągają, zagadki ciekawią. Menkel po raz kolejny oddał w czytelnicze ręce pozycję dynamiczną, intrygującą, i wiarygodną, gdzie fikcja literacka niemal do złudzenia przypomina życie. To doskonała literatura rozrywkowa, idealna do czytania, gdy potrzebujemy po protu „czegoś do poczytania”.
Tytuł: Broniewski. Miłość, wódka, polityka Autor: Mariusz Urbanek Wydawnictwo: Iskry Rok: 2011
recenzuje: Paweł Bernacki
Broniewski...
J
akiś czas temu, recenzując dla Portalu Księgarskiego dokonany przez Mariusza Urbanka wybór wierszy Władysława Broniewskiego pt. Wierszem przez życie, zastanawiałem się, jak to możliwe, że tyle tak różnych ideologicznie wierszy wyszło spod pióra jednego poety. Fascynowała mnie antynomiczność i wewnętrzna sprzeczność tej poezji, zaprzeczanie samej sobie, kłótnie między poszczególnymi wierszami. Tak, jakby w głowie ich autora, niczym w średniowiecznej Psychomachii, ścierały się ucieleśnione idee. Późniejsza lektura biografii autora Bagnetu na broń nie tylko nie wyjaśniła moich wątpliwości dotyczących Broniewskiego, ale jeszcze je pogłębiła – wzmogła fascynację tym niezwykle złożonym człowiekiem. Mariusz Urbanek – autor wspomnianej publikacji Broniewski. Miłość, wódka, polityka – wykonał oczywiście świetną robotę. Nie tylko doskonale pogrupował materiał i opisał go z dużą lekkością, przez co książkę czyta się po prostu świetnie, ale także starał się spojrzeć na swojego bohatera z każdej możliwej strony. Przytacza opinie niemal wszystkich osób, które miały z poetą jakikolwiek kontakt: członków rodziny, przyjaciół, pisarzy, kolegów z wojska, lekarzy, kochanek... Mało tego, Urbanek dokopuje się do chyba wszystkich zachowanych na piśmie opinii o Broniewskim. Dużo tu więc uwag Wata z Mojego wieku, niemało Hłaski, Skamandrytów, Woroszylskiego, Międzyrzeckiego, a pojawiają się także: Grochowiak, Mandalian, Putrament i wielu, wielu
innych. Wszyscy oni Broniewskiego znali, wszyscy z nim obcowali i wszyscy inaczej go rozumieli. Owszem, każdy pamięta, że Broniewski był gościnny, buńczuczny, niezwykle tęgi fizycznie, utalentowany, dużo pił i tak dalej, i tak dalej, ale żaden z nich nie potrafi odkryć jego fenomenu. Nikt nie rozumie w pełni, dlaczego dzwonił w środku nocy do najróżniejszych osób, żeby się przed nimi tłumaczyć lub recytować im swoje wiersze albo w jakim celu napisał Słowo o Stalinie i jeszcze go później bronił, choć samego Stalina szczerze znienawidził, albo jak to możliwe, że człowiek, który w komunistycznym więzieniu, jako jeden z niewielu, nie dał się złamać, niespełna kilka lat później stał się jednym z głównych piewców PRL-u... Tego typu pytania można by mnożyć w nieskończoność, bo jak wielokrotnie podkreślałem, i postać Broniewskiego, i jego poezja pozostają nieodgadnione. Tak różnorodne i sprzeczne, że cenzurowali go wszyscy od sanacji, przez komunistów i władze PRL-u, aż po służby angielskie, bo i każdemu z nich zachodził za skórę, i nikt nie był w stanie go w pełni okiełznać. Chyba nawet on sam... Napisanie biografii tak złożonego człowieka o tak bogatym życiorysie to duże wyzwanie i Mariusz Urbanek w pełni mu podołał. Nie próbował wtłaczać Broniewskiego w kolejne formy: żołnierza, komunisty, alkoholika czy kogokolwiek innego. Po prostu dołożył wszelkich starań, by przedstawić jak najpełniejszy, choć zupełnie nieforemny, obraz poety, przypominający kolaż różnych stylów i rozwiązań. Za każdym razem, gdy na owo dzieło patrzymy, dostrzegamy nowe
35
szczegóły, coś, co na nas przyciąga, angażuje, zaskakuje i kiedy w końcu myślimy, że nie ma nim już nic, czym Broniewski mógłby nas zadziwić, on znowu się wymyka. Mamy tu do czynienia z niezwykle epatującą grą stymulowaną dodatkowo kolejnymi książkami o autorze Anki. Publikacje te, a więc: dwa wybory wierszy, biografia, wspomnienia sprawiają, że choć obecny rok przebiega pod znakiem Czesława Miłosza, to i Władysław Broniewski ma w nim dużo do powiedzenia. Autor Anki powoli wychodzi z odmętów zapomnienia, w których znalazł się w ostatnich latach i znowu przemawia swoim mocnym głosem, a jego zróżnicowane tony ponownie mogą porywać bądź wzruszać czytelników. Broniewski po raz kolejny zaczyna brzmieć dumnie…
Tytuł: The Girl with the Dragon Tattoo Autor: Trent Reznor, Atticus Ross Wytwórnia: The Null Corporation/Mute, Madison Gate Rok: 2011
recenzuje: Wojciech Szczerek
The Downward Spiral
A
lgorytm na otrzymanie Oscara z pewnością należy do najtrudniejszych, jakie można sobie wyobrazić. Szczególnie widoczne jest to w przypadku muzyki filmowej, bo składa się na to mnóstwo czynników, z których decydującym jest, czy sam film odnosi sukces. Zeszłoroczna statuetka za najlepszy soundtrack powędrowała do Trenta Reznora i Atticusa Rossa za The Social Network. Chyba słusznie, bo kiedy za muzykę do filmu zabierają się nieco kontrowersyjny lider Nine Inch Nails oraz ich producent, trudno nie spodziewać się interesującego efektu. Jest to muzyka, która, przy bardzo ograniczonych środkach artystycznych, zarówno w filmie jak i na płycie brzmi nowatorsko, a zarazem prosto. Kolejnym etapem po każdym początkowym sukcesie jest napisanie kontynuacji, która będzie przynajmniej na poziomie debiutu. I tutaj twórca może pójść na łatwiznę i powielić sposób, który doprowadził go już raz do sukcesu lub stworzyć coś kompletnie nowego. Tak więc, rok po The Social Network panowie tworzą muzykę do filmu Dziewczyna z tatuażem (The Girl With The Dragon Tattoo), która ukazała się na albumie składającym się aż z trzech płyt. Przysłuchajmy się rezultatom. Nie bez powodu użyłem we wstępie słowa „kontynuacja”: tak naprawdę widać tu niestety ogromne podobieństwo między pierwszym a drugim dziełem Reznora i Rossa, nie mające odzwierciedlenia w obrazach, do których ścieżki zostały na-
pisane. Panuje tu ten sam klimat wywoływany przez kameralne instrumentarium. Jest tu fortepian, gitara elektryczna oraz mnóstwo dzwoneczków i tzw. „przeszkadzajek”. Całość zaś wpisana jest w dość neutralne, ale przywodzące na myśl stan permanentnego niepokoju, elektroniczne tło. Brzmieniowo przypomina to najbardziej soundtrack z The Social Network, ale też niektóre albumowe kompozycje Nine Inch Nails. Instrumentarium jest tu o tyle istotne, że w przypadku większości utworów trudno mówić o rozwoju treści jako takiej. Napięcie budowane jest w sposób Reznorowski, tj. poprzez zapętlenie prostych, ale chwytliwych motywów i ich ewolucję poprzez elektroniczne przetworzenie brzemienia instrumentu. Dlatego też utwory, zwykle nie krótsze niż sześć minut, to w dużej mierze loopy jednej melodii. W rezultacie, znając minutę utworu, wiemy już, co będzie dalej. Oczywiście to pewne uproszczenie, ale sprawdzalne w przypadku większości ścieżek na płytach. Należy to uznać za dużą wadę, bo soundtrack jest przeokropnie długi (trwa trzy godziny). Połączenie prostych powtórzeń z mrocznym klimatem skłania słuchacza do aktu samobójstwa już w połowie pierwszego krążka. Osobnym wątkiem jest cover Immigrant Song Led Zepellin, którego wybór na utwór promujący zarówno wydanie płytowe, jak i film to strzał w dziesiątkę. O ile sam utwór to legenda, to aranżacja Reznora oraz wykonanie Karen O z Yeah Yeah Yeahs są mi-
36
strzowskie i skutecznie zachęcają do obejrzenia filmu w kinie. Trzeba pamiętać o tym, że w tej recenzji oceniam soundtrack jako samodzielny byt, bez względu na to, jak sprawdza się on w filmie, co zresztą często spotykane jest w recenzjach ścieżek dźwiękowych, a to dlatego, że skoro ukazuje się płyta z muzyką do danego filmu (a przecież nie dzieje się tak zawsze), to znaczy, że ktoś uznał, iż jest ona tego warta. Zgadzam się z tym w przypadku The Girl with the Dragon Tatoo, choć muszę przyznać, że słuchanie tej muzyki bez uprzedniego obejrzenia filmu nie ma sensu. To wydawnictwo mimo wszystko głównie dla fanów Finchera i Larssona, i nieco mniej, ale jednak, dla wielbicieli Trenta i Atticusa. To dobra rzemieślniczo robota, która artystycznie nie wnosi wiele nowego po The Social Network oraz poza obraz.
Tytuł: Lioness: Hidden Treasures Autor: Amy Winehouse Wytwórnia: Island Records Rok: 2011
recenzuje: Beata Peda
Our day will (not) come (anymore)
S
tałam wtedy przy barze w jedn y m z i r l a n d z k i c h p u b ó w. W powietrzu unosił się zapach mieszanki alkoholowej i bełkotu z dublińskim akcentem. Chciałam odejść, lecz chwytając swój kufel, kątem oka dojrzałam nagłówek wiadomości. „Amy Winehouse is dead” – głosił ogromny napis na ekranie telewizora. Z głośnika uderzyło You know I am not good, a ja w swoim lekkim upojeniu poczułam, że odszedł ktoś wielki. Albo inaczej – ktoś mały i kruchy, lecz z głosem jak dzwon. I nagle wszyscy pokochali tę dziewczynę, która piła do dna i to dno ją pochłonęło. Media rozpisywały się o upadku anioła, te same media, które z premedytacją publikowały zdjęcia Amy na haju. I te same media piszą dziś o jej pośmiertnie wydanej płycie jako o fenomenie. Płyta składa się z dwunastu piosenek. Do większości z nich artystka sama napisała teksty. Są to więc utwory bardzo osobiste, można w nich znaleźć wiele blasków i cieni z życia Winehouse. W słowach są zaklęte jej burzliwe dni, kiedy nie miała już siły i te ostatnie tragiczne westchnienia. Wydanie tej płyty po śmierci Amy wzbudziło wiele protestów fanów, którzy twierdzili, że jest to krok nietaktowny i niepotrzebny. Sama, z chęcią słuchając twórczości artystki, nie jestem przekonana co do intencji wydawcy i zastanawiam się, jak bardzo można przekroczyć granicę człowieczeństwa, najprostszej ludzkiej empatii, z pragnienia pieniędzy? Nie oszukujmy się – ci, którzy już nie mają głosu, mogą
bardzo często szybko i łatwo podnieść stan konta, jeżeli pozostawili tu swoje dziedzictwo. Odnoszę dziwne wrażenie, że był to gest typowo komercyjny. Wiele emocji wzbudzają także komentarze rodziny wokalistki. Bliscy jednogłośnie twierdzą, że piosenkarka byłaby z tego dumna, natomiast Mitch Winehouse (ojciec Amy) przekonuje, że to pośmiertnie opublikowane dzieło może równać się z albumem Back to black, będącym bezapelacyjnie szczytem profesjonalizmu. Na płycie pojawił się bardzo szeroki wachlarz gatunków muzycznych. Nie ukrywałam swojego zdziwienia, gdy przesłuchując kolejne utwory zauważyłam wyraźny powrót do korzeni – debiutancki Frank dał o sobie przypomnieć w nowym wydaniu. Poczynając od Our day will come, utrzymanym w bujającej atmosferze reggae, aż do kobiecego i pociągającego Half time. Jednak nie to mnie wzrusza. Jest jeden utwór, który traktuję jako emocjonalną kulminację całego albumu. Rozklejam się przy A Song for you, zaśpiewanego drżącym głosem w czasie jednego z odwyków narkotykowych. Nikt mi nigdy nie przekazał swojej historii tak dobitnie i zmysłowo. Urzekło mnie to, jak pięknie można wyrazić brzydotę – bo ja tej opowieści ewidentnie nie lubię, jest brzydka, okropna. Kolejna z tych historii, nad której treścią nie zapłaczę. Ale forma złamała mi serce. Najbardziej znanym utworem jest ten, stworzony w duecie Winehouse i Nasa. Like a Smoke to idealne połączenie rapu z delikatnym wydaniem głosu wokalistki. Subtel-
37
nie zmiksowane style muzyczne sprawiają, że rodzi się ciekawość. „Gorzkie jest to, że nie ma jej już z nami. Słodkie, że mamy tę muzykę. To coś nowego” – powiedział Nasty po opublikowaniu albumu. Producentami płyty byli: Saalam Remi (współpracujący wcześniej m.in. z Lauryn Hill), oraz Mark Ronson (współtwórca m.in. sukcesu Adele). Dziwi mnie, że profesjonaliści dopuścili do wydania tak niedopracowanego od strony artystycznej materiału. Jest piękny, ale czy na miarę fenomenu Winehouse? Nie mi to oceniać. Są emocje, jest żar, jest rozpacz. To jeden z tych albumów, które przesłuchujesz z zapartym tchem, a następnie odkładasz na kilka dni, bo coś cię od niego odpycha. I znowu wracasz. Ale nigdy, przenigdy nie powiesz, że jest zły.
38
Fot. Maciej Kułakowski
39
Książka artystyczna Paweł Bernacki
J
uż pół wieku temu w esejach O książce, jako obiekcie i O stronie Michael Butor wieszczył koniec książki w jej tradycyjnej formie. Francuski krytyk stwierdzał, że książka jako taka z powodzeniem może zostać zastąpiona przez inne formy wyrazu treści np. nagrania audio i wideo. I choć Butorowi nawet nie śniło się, że wolumin może być wyparty przez e-booki, z czym aktualnie mamy do czynienia, to zagrożenia dla tradycyjnej książki, jakie niesie ze sobą rozwój techniki, przewidział nader trafnie. Świadomość ta bynajmniej jednak nie była dla francuskiego teoretyka powodem do załamywania rąk i wylewania bezproduktywnych żalów – wręcz przeciwnie! Butor, powołując się na dokonania Rabelais’go i Sterna, wskazał drogę, którą jego zdaniem powinni podążyć pisarze i drukarze, by dać odpór nadciągającej fali technicyzacji i zachować
Z każdą kolejną kartką przekalkowanie powoduje, że słynne hasło zmienia się w niezrozumiałe bohomazy, niejako rozmazując jego przesłanie.
swoją autonomię. Powiada on: „Jedyną, acz jakże znaczącą przewagą, jaką posiada nie tylko książka, ale pismo w ogóle, w stosunku do innych sposobów bezpośredniej rejestracji, bez porównania wierniejszych, jest symultaniczne przedstawianie naszym oczom, tego co uszy mogą chwytać tylko sukcesywnie”. Cytat ów trafnie komentuje Katarzyna Bazarnik: „Wypowiedź Butora zawiera wnioski dokładnie odwrotne do przemyśleń Lessinga. Twórca Laokoona postrzegał literaturę jako sztukę temporalną – linearną rozwijającą się w czasie – bliższą muzyce. Natomiast Butor na pierwszy plan wysuwa fizyczność książki, jej istnienie w przestrzeni, jej trójwymiarowość, co zbliża ją do rzeźby czy architektury, wzorcowych sztuk przestrzennych”.
40
W tej zmianie punktu nacisku z linearności książki na jej fizyczność, tkwi jeden z głównych postulatów twórców książek artystycznych. Zauważają oni, że warstwa fizyczna książki jest nie tylko nośnikiem treści, jak w książce klasycznej, nie tylko pełni funkcję estetyczną i zdobniczą, jak w wypadku książki pięknej, ale także semantyczną. W tym ujęciu każdy element książki, poczynając od kształtu, przez liczbę stron, rodzaj czcionki, układ strony, aż po materiały z jakich została wykonana, ma swoje znaczenie. Mało tego! Nie tylko nie musi ono być podporządkowane tekstowi, jak w przypadku liberatury – albo szerzej bookworks – ale może pełnić rolę z teksem równorzędną, a nawet dominującą. Jest to idea książki jako utworu-dzieła totalnego, intermedialnego, w którym każda najmniejsza cząstka ma pełnić funkcję semantyczną, przyczyniać się do znaczenia całości. Niezwykle częstym zjawiskiem, szczególnie w kręgach liberackich, jest włączenie czytelnika w proces powstawania dzieła. Dzieje się tak chociażby w przypadku Oka-leczenia Zenona Fajfera – odbiorca odczytując słowa ułożone z pierwszych liter zapisanych wyrazów, a potem z tych nowo powstałych, dochodzi do jednego słowa-klucza niezbędnego do pełnego odczytania dzieła. Innym przykładem tego typu książki są Nieszczęśni Johnsona. Publikacja ma formę pudełka, w które luźno włożone są podniszczone strony. To czytelnik decyduje, które przeczytać najpierw, układa kolejność i tym samym współtworzy dzieło. Skrajnym przypadkiem są sytuacje, w których artysta aranżuje czytelnikowi całą przestrzeń. Z takich instalacji słynie między innymi niemiecki twórca Anselm Kiefer, projektujący całe biblioteki, gdzie widz obraca się wokół olbrzymich regałów wypełnionych metalowymi, ciężkimi księgami. Wszystkie te rozwiązania i wiele innych mają na celu poruszenie odbiorcy, zwrócenia jego uwagi na fizyczny aspekt książki, uatrakcyjnienie jej w czasach technicyzacji. Jednocześnie nawiązują one do pierwszego kontaktu z tą formą przekazywania treści. Kontaktu, którego niemal każdy doświadczał, będąc dzieckiem. Ceniony twórca książek artystycznych Tomasz Wilmański powiedział: „A przecież jednym z pierwszych i jakże ważnych kontaktów życiowych ze sfer <<poznania>> była właśnie książka. To książki naszego dzieciństwa, pełne czarów i naturalnych doznań zmysłowych, przeżyć bezpośrednich, pozbawionych «wiem», gdzie można było do woli kolorować, wycinać, wklejać, rozkładać przestrzennie, budować nieoczekiwane papierowe światy, w których bajkowe, kolorowe pejzaże mieszały się z poznaniem ikonograficznym pierwszej litery czy abstrakcyjnego układu liter tworzącego jeszcze nieznane słowo. Jest to właśnie ten zapomniany świat <<rejonów wielkiej herezji>>, jak je określał Bruno Schulz w swojej Xiędze Bałwochwalczej”. Z wypowiedzi tej wyraźnie przebija tęsknota za książką, która uczyła świata. Nie tylko dostarczała zabawy, ale przede wszystkim objaśniała – tłumaczyła otaczającą nas rzeczywistość, w pewnym sensie ją stwarzała, pomagała okiełznać. Tę funkcję zaś niewątpli-
wie pełniły księgi święte, w tym Biblia. Powiada Maurice Blanchot: „Biblia zawiera wszystkie książki, choćby były one najbardziej obce objawieniu, wiedzy, poezji, przypowieściom biblijnym, ponieważ zawiera ducha książki”. Hasło to bliskie jest twórcom książek artystycznych, szczególnie nad Wisłą, gdzie chrześcijaństwo zakorzenione jest niezwykle głęboko. Pragną oni stworzyć dzieło niemal metafizyczne, które wytłumaczy otaczającą ludzi rzeczywistość, dotknie istoty rzeczy. Idealnym przykładem książek artystycznych nawiązujących do księgi świętej jest dokonanie Joanny Adamczewskiej Biblia. Oprawione w twarde, czarne deski dzieło składa się z 1007 stron kalki technicznej, na których artystka, zaczynając od ostatniej strony, przekalkowała frazę „Na początku było Słowo”. Z każdą kolej-
Związani z krakowską awangardą poeci i artyści eksperymentują z zapisem słownym, stosują radykalnie zmodernizowana typografię wydanych druków.
ną kartką przekalkowanie powoduje, że słynne hasło zmienia się w niezrozumiałe bohomazy, niejako rozmazując jego przesłanie. Innymi spośród wielu, wielu przykładów polskich książek artystycznych w tym nurcie są: Apokryfy Tomasza Wilmańskiego, Księga Adam i Księga Ewa Bogusława Bachorczyka, 10 przykazań Zbigniewa Sałaja i Księga nieskończona Małgorzaty Szandały. W opozycji do nurtu nawiązującego do idei świętej księgi Piotr Rypson – jeden z najsłynniejszych polskich badaczy książki artystycznej – stawia inny, równie w Polsce popularny, prąd minimalistyczny. Narodził się on w czasach PRL, kiedy to rodzimi artyści tworzyli książki przy minimalnym nakładzie środków z powodów ekonomicznych oraz z braku dostępu do najnowszych rozwiązań graficznych. Przypominały one notatniki, szkicowniki, dzienniki pracy. Nierzadko brak odpowiednich środków artyści „obijali” sobie także najróżniejszymi konceptualnymi rozwiązaniami. Czynił tak choćby Cezary Staniszewski w swoich pracach: Cięcie stron – próba analizy, Spięcie stron – próba syntezy oraz Spięcie cięcie. Cięcie spięcie. W pierwszej z nich pociął kartki papieru skalpelem, w drugiej spiął zszywaczem, w trzeciej zaś połączył pocięte już fragmenty. Do najważniejszych twórców w nurcie minimalistycznym należą między innymi: Jarosław Kozłowski i Andrzej Partum.
Co ciekawe, wraz z rokiem 1989 i przemianami gospodarczymi prąd minimalistyczny nie tylko nie upadł, ale stał się jeszcze bardziej popularny. W Polsce doszło do zjawiska, z którym twórcy zachodni spotkali się już w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia: książka stała się przedmiotem komercyjnym. Rola literatury, jako nauczycielki życia, czołowej przedstawicielki sztuki wysokiej i woluminu, jako jej nośnika, zaczęły spadać. Przestało chodzić o to, by wydać pozycję wartościową, a taką, która na siebie zarobi i przyniesie zysk wydawcy. Wizualna strona książki zaczęła więc służyć przyciągnięciu klientów, zawłaszczeniu wzroku potencjalnych nabywców – po prostu uatrakcyjnieniu produktu. Niejako na przekór tym tendencjom autorzy zajmujący się książkami artystycznymi kontynuowali tworzenie dzieł minimalistycznych. Takich, które wyróżniały się na tle kolorowych, krzykliwych i często tandetnych okładek popularnych książek. O ile więc w warunkach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej nurt minimalistyczny był niejako wyrazem trudnej sytuacji ekonomicznej, o tyle już w Polsce demokratycznej stał się formą buntu przeciwko „uproduktowieniu” tego ciągle dla wielu wyjątkowego przedmiotu. Trudno jednak nie zauważyć, że w ogólnym rozrachunku czasy przemian w Polsce były dla książki artystycznej nadzwyczaj owocne. To właśnie w ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat owa forma wypowiedzi przekształciła się z niszowego zjawiska w jedno z możliwych rozwiązań, które pomogło przetrwać książce fizycznej. Tak więc, żeby nie być gołosłownym, po 1989 r. w Polsce powstały muzea książki artystycznej (między innymi w Łodzi, Poznaniu, Krakowie, Koszalinie), zorganizowano wiele poświęconych jej wystaw (np. cykl dziewięciu wystaw w latach 1990-2010 Książka i co dalej, cykl trzech wystaw w latach 1997-1999 Na orbicie dryfującej książki, osiem edycji festiwalu Sztuka książki i wiele innych), stworzono Polską Kolekcję Książki Artystycznej, powołano do istnienia liberaturę. Warto wspomnieć o jeszcze jednym zjawisku – w ostatnich dwudziestu latach niejako zrehabilitowano poezję konkretną oraz dokonania przedwojennych awangard, które w ogromnym stopniu przyczyniły się do powstania książki artystycznej. Cytowany już Wilmański twierdzi, że: „Tradycja powstawania współczesnych książek, umownie nazywanych artystycznymi, jest mocno zakorzeniona w awangardzie z początku XX wieku. Przemiany zachodzące wówczas w pojmowaniu sztuki i poezji ukształtowały także nowe podejście do książki jako nośnika słów i obrazów czy przedmiotu jako takiego”. Nieco dalej w tym samym tekście Wilmański kontynuuje: „Podobnie jak na zachodzie Europy i w Rosji, także w Polsce w tym samym czasie rozwijają się nowe idee artystyczne, futurystyczne i dadaistyczne notacje poetyckie ukazujące się w niekonwencjonalnych formach książkowych. Związani z krakowską awangardą poeci i artyści eksperymentują z zapisem słownym, stosują radykalnie zmodernizowaną typografię wydanych druków. Sztandarowymi postaciami polskiej awangardy byli m.in. Tytus Czyżewski, Bruno Jasieński, Anatol Stern, Stanisław Młodożeniec”. To właśnie ich publikacje: Poezje formistyczne. Elektryczne wizje Czyżewskiego oraz Futuryzje Sterna Wilmański uważa za doskonałe przykłady książek, które można by już nazwać artystycznymi. Przypomina on także, że to futuryści jako jedni z pierwszych zwracali uwagę na fizyczny aspekt słowa i książki, pisząc w słynnym manifeście „PRYMITYWIŚCI do narodów świata”: „SŁOWA maja swoja wagę, dźwięk, barwę, swój rysunek, ZAJMUJĄ MIEJSCE W PRZESTRZENI, są to decydujące wartości słowa, słowa najkrótsze (dźwięki) i słowa najdłuższe (książki) (...) główne wartości
41
książki – to format i druk, po nich dopiero treść, dlatego poeta winien być zarazem zecerem i introligatorem swojej książki, powinien sam ją wszędzie krzyczeć, nie deklamować (. . .)”. Po raz kolejny wracamy więc do fizyczności książki. Do zbliżania literatury raczej do architektury i malarstwa niż muzyki, a tym samym negowania kanonicznego podziału Lessinga na sztuki przestrzenne i czasowe. Zamazywania go. Przypomnijmy – w słynnym Laokoonie niemiecki estetyk doby oświecenia stwierdził: „Aczkolwiek tematy [strzelający łucznik i uczta bogów] oba jako widzialne nadają się w rożnym stopniu dla malarza właściwego, to przecież zachodzi między nimi istotna różnica. Jeden z nich przedstawia akcję widzialną i postępującą, której poszczególne części rozgrywają się w czasie kolejno, jedna za drugą; drugi natomiast – akcję widzialną, lecz zatrzymaną, której poszczególne części rozgrywają się w przestrzeni obok siebie”. Różnica między malarstwem a literaturą uwidacznia się więc od razu – pierwsze zajmuje miejsce w przestrzeni, ale jest „wykluczone” z czasu, drugie wręcz przeciwnie: rozwija się w czasie, ale nie jest przestrzenne. Tymczasem współczesne praktyki artystyczne, wśród nich książka artystyczna, owej teorii przeczą i pokazują, że połączenie symultaniczności i linearności nie tyl-
ko jest możliwe, ale często pożądane, że dwie pozornie przeciwne gałęzie sztuki mogą ze sobą doskonale współgrać i składać się na jedno, całkowicie integralne dzieło. Piotr Rypson napisał, że: „Książka artystyczna, dzieło autonomiczne – powstaje jako samodzielna praca artystyczna (…) lub przy ścisłej współpracy artysty i literata (…). Najogólniej rzecz ujmując, artystyczne prace książkowe miały przełamywać podział na tekst (rozwijający się w czasie) i grafię (oglądaną w przestrzeni)”. Z pewnym ryzykiem można by rzec, że właśnie w owym połączeniu tkwi siła, a może i przyszłość książki. O ile, przy moim szczerym żalu, tradycyjny wolumin-nośnik treści raczej przegra starcie z e-bookiem i zostanie zepchnięty przezeń do lamusa, jako przeżytek, który cieszy już tylko zramolałych tradycjonalistów, o tyle książka-dzieło sztuki powinna się rozwijać. Być może linia graniczna nie przebiega już między literaturą i sztukami wizualnymi, a między pozbawionym mogącej znaczyć cielesności, zawieszonym w wirtualnej rzeczywistości tekstem, a otwierającą się na swoją fizyczność książką. Paradoksalnie więc może ona przetrwać dzięki miejscu, jakie zajmuje w przestrzeni i otwarciu na sztuki, wedle Lessingowego podziału, przestrzenne.
Wojna i maska
Sen srebrny Salomei Juliusza Słowackiego (II) Łukasz Zatorski
O
braz Wernyhora Jana Matejki, namalowany w latach 1883–1884 w Krakowie, inspirowany był (między innymi) interesującym mnie dramatem Juliusza Słowackiego. Według standardowego opisu jest to symboliczne dzieło, przedstawiające niesionego przez Kozaka i Ukrainkę słynnego wieszcza w profetycznej ekstazie. U jego stóp malarz umieścił dwie kontrastowe postacie: niewinne dziecko w białych szatach z ryngrafem przedstawiającym Matkę Boską Częstochowską oraz ubranego w czerń prawosławnego mnicha. Zatrzymajmy się przy nich na chwilę. Dziecko i mnich to w tradycyjnej interpretacji personifikacje kolejno zgody oraz czupurności; niech to jednak nam nie wystarczy. Dla mnie obraz Matejki jest doskonałym przedstawieniem tego, co stanie się przekleństwem bohaterów Snu srebrnego Salomei. Owe płótno, przecięte poziomo w połowie, tuż przy kamelaukionie, dzieli się na dwa plany: pierwszy z Wernyhorą i tłumem na górze, drugi natomiast z dwiema postaciami na dole. Słowacki jak pamiętamy nadał swej sztuce podtytuł: romans dramatyczny. Obraz Matejki to także dwie rzeczywistości: historyczna i erotyczna, romantyczna i tragiczna. Dziecko może być zarówno chłopcem, jak i dziewczynką: odsłonięte delikatne ramiona i nogi, niewinna twarz wyrażająca zdziwienie lub zasmucenie. Tak androgeniczny wygląd uosabia przedmiot pożądania w ogóle. Wzrok prawosławnego mni-
42
cha jest mieszaniną nienawiści i pożądania: powykręcane, skrzyżowane palce świadczą o neurologicznym uwypukleniu bitwy, którą rozgrywa w grzesznym ciele. Tuż poniżej tragedii historii wydarza się tragedia biologii. Romans dramatyczny to nie jest prosta opozycja między komedią a tragedią. W perypetiach kochanków ciężko zauważyć cokolwiek, co nosiłoby znamiona humorystycznego zacięcia. Kilka zmyślnych konceptów i ciętych ripost nie jest w stanie przesłonić potężnej zasady przyjemności, łamiącej znacząco kod dworskich zachowań. Dom nie daje nikomu schronienia. Każdy z mężczyzn przebywających tam jest linoskoczkiem balansującym na krawędzi deprywacji. Pożądania wypełniają przestrzeń domostwa i wyłaniają się na powierzchnię jako głód, pragnienie i senność. Męskie zmysły wyostrza panująca wojna, poczucie nieustannego zagrożenia i ocieranie o próżnię. Aby funkcjonować, należy oddalić od siebie myśl o końcu, stąd miejsce abstrakcyjnego Boga zajmuje im konkretna kobieca cielesność. Zarówno Księżniczka, jak i Salomea, to jedne z najbardziej zmysłowych postaci stworzonych przez autora Podróży do Ziemi Świętej. Promieniują naraz jasnością i niedostępnością; skąpe światło wpadające od izdebki oraz blask księżyca oświetlają ich białe suknie, twarze, odsłonięte ramiona i stopy. Przyciągają mieszkańców domu Regimentarza jako te, których dotyka nie męska, żylasta dłoń, ale palec Boży, rzecz metafizyczna. Przeciwstawiają się wszędobylskiej
chuci, starając się pokazać, że ciało jest niczym więcej, jak tylko więzieniem. Wypowiadają to w strukturach języka poetyckiego, który w oczach mężczyzn urasta do leku sublimującego popędy, dlatego też będą nieudolnie próbowali go naśladować. Nie będzie im jednak dane wyobrazić sobie innego zwycięstwa nad śmiercią, aniżeli tylko przez zaspokojenie popędu. Księżniczka nie pragnie erotycznego spełnienia. Przegrywają z nią kolejno Leon, Regimentarz i Sawa. Jest ona, by użyć określenia Pawła Goźlińskiego, „zwrotnicą męskiego libido”, ekstrapolującą libidalne siły na praktyczne dziedziny życia. Nie może oddać się Sawie, gdyż służy instancji wyższej – przepowiedniom losów. Woli przegrać bitwę o ducha, aniżeli o ciało, gdyż ma świadomość rozgraniczenia skali mocy, które walczą o poszczególne części jej osoby. Jest to jednak bardziej ofiara dla duchów niż jej zdecydowane przyzwolenie: „Ach z rozumu ja i śmiechu / Ofiarę już uczyniłam. / Jak płótno jestem na blechu,/ Pokrwawione ducha dłonią”.
Zarówno Księżniczka, jak i Salomea, to jedne z najbardziej zmysłowych postaci stworzonych przez autora Podróży do Ziemi Świętej. Promieniują naraz jasnością i niedostępnością.
Salomea komunikuje się ze sferą transcendencji poprzez sny. W jednym z nich ukazała jej się matka, która kazała uprosić u Gruszczyńskiego o konie dla niej, gdyż prześladował ją „człek brodaty”. Salomea nie spełnia jednak tej prośby, gdyż obawia się, że ta ukróci jej spotkania z Leonem. Jednocześnie jednak nie potrafi się odnaleźć, przebywając na respekcie, wśród męskiego pożądania i żołnierskiego żargonu. Leon jest jej potrzebny wyłącznie jako próba przebicia się do męskiego świata za pomocą mowy. Ponosi jednak przy tym klęskę, co owocuje śnionym obrazem matki jako „trupiej główki”, wyrysowanej na krzyżu. Porwana przez Semenkę, zostaje uratowana od opieczętowania jej ciała, gdyż Kozak myśli, że już nie żyje. Kiedy duch Gruszczyńskiego prowadzi rycerzy na okopy rebeliantów, Wernyhora wywozi ją w step i zwraca poprzez popadianki nietkniętą. Metafizyczna siła udowodniła w ten sposób, że potrafi walczyć o swoje westalki i chronić je przed widokiem hekatomby oraz bezlitosnym gwałtem. Gruszczyński i Semenko to dwa wehikuły: chrystologicznej immanencji i faustycznej transcendencji. Obaj uwewnętrzniają
galopującą przed oczami historię, wynajdując jej sensy i przeznaczenia, chcąc w ten sposób zmienić tor jej przebiegu. Dramatyczną psychomachię tłumaczą sobie na język pałaszy i intryg. Troska o samych siebie zbiera ostatecznie krwawe frukta. Mimo że może się zdawać, że występują w roli narodowych dobroczyńców, tak naprawdę wszelkie ich działania są skierowane na konkretną ilość ludzi, którymi mają wstrząsnąć. I rzeczywiście, bezpośrednie oglądy i relacje z ich czynów, budzą wśród innych uczucia najwyższej skali. Uosabiają, używając frazy Czesława Miłosza, „polowanie z ogarami na sens niedosiężny świata”. Sens ten chcą zdobyć sami, na własną rękę, odczuć go ciałem i przekazać innym w formie znaku, wypowiadając w ten sposób wojnę Bogu. Wszystko się zaczyna od listu-raportu, który Gruszczyński wysłał Regimentarzowi, dawnemu szkolnemu koledze. Odpowiedział na ten list pod pieczęcią dworu Semenko, wykorzystując lenistwo i afektację Leona, który sam pierwotnie miał to wykonać. Semenko oskarżył w owym liście Gruszczyńskiego o tchórzostwo i zdradę, jako że ten zmówił się z chłopami. Gruszczyński wyrusza więc na wojnę, aby w boju dowieść swej godności oraz zemścić się za tak podstępną potwarz. Tak z pozycji fabuły może wyglądać związek przyczynowo–skutkowy, który antycypuje późniejszą tragedię „człowieka silnej ręki”. Jednakże wcale tak być nie musiało. Gruszczyński zna świetnie, od środka, funkcjonowanie dwóch mechanizmów: zwyczaju społeczności, w jakiej żyje oraz wojny, która zapanowała nad tą zbiorowością. Jako obywatel i żołnierz porusza się po niej z dystynkcją, chłodno kalkulując każdy gest i ruch. Forma języka kultury sarmackiej, w którą uposażył treść raportu oraz dumne szukanie zemsty za oszczerstwo – wszystko jest zgodne z powszechnie akceptowanym wzorcem, i będzie czytelne dla każdego szlachcica, Kozaka czy chłopa z II połowy XVIII wieku. Jest to bardzo po myśli samego Gruszczyńskiego. Kiedy Pafnucy stwierdza oczywiste fałszerstwo listu, który przyszedł od Regimentarza, Gruszyński nie chce o tym słyszeć; powołuje się na pieczęć, a więc znów na kod kultury, nie zaś zdrowy rozsądek. Będzie mu to potrzebne w realizacji dalszych planów. Gruszczyński jako człowiek, traci (lub stracił) wiarę w rzeczywistość metafizyczną. Nazywa ten proces „grzybami smutku”, które „rosną na sercu”. Wyrazem tego stanu jest rozmowa z Pafnucym oraz fragment raportu dotyczący spotkania z Wernyhorą, ukraińskim lirnikiem, któremu legenda przypisuje wieszcze zdolności. Gruszczyński nie uwierzył w jakiekolwiek metafizyczne auspicje, które mogłyby unosić się ponad jego sztuczkami. Wkłada między bajki przepowiednie o tym, że wezmą go dwie chorągwie, nazywając profetę gadułą, a jego słowa andronami. Od sensu słów Wernyhory każe mu się odwrócić nie tyle przywiązanie do szlacheckiego wzorca językowego, lecz coś bardziej podstawowego i ludzkiego: wzrastający, nieuchronny, agnostyczny niepokój. W rozmowie z Pafnucym Gruszczyński wspomina wydarzenie, które mimo przejęcia nie skłoniło do udziału w wojnie. Chrystus miał podobno trzy razy zapukać do jego chaty, co odczytał jako Boży znak do rozpoczęcia działań. Wspominając tę klęskę, mówi: „Zaufali Chrystusowi, / A upadli!...”. Swoją pierś nazywa „purpurową świątynią pokuty”, kontynuując: „Bo serce było gorące, / Jak zwyczajnie w starym Lachu, / Ufne... a teraz w przestrachu / Do chmur wygląda nieśmiało”. Otwiera się przed Pafnucym, szukając w nim kogoś, kto przyjmie ze zrozumieniem kryzys wiary w świecie, który co rusz zaprzecza poglądowi o Bożej pieczy i trosce.
43
Mówi ponadto o klęsce tego, kto chce w życiu kierować się prywatą, miast baczyć na rolę, jaką mu Bóg przypisze w sobie tylko wiadomym świętym celu. Wyraża tym jednocześnie swoje dawne przekonania, z okresu cudu, którego doświadczył, jak również to, co chciałby usłyszeć sam Pafnucy, gdyż dostrzega, że nie będzie w stanie wyjść empatycznie poza krąg skostniałych pojęć. Wdziewa maskę kogoś, kto cierpiąc, podporządkowuje się Bożej woli, tak jak Chrystus modlący się w Ogrójcu, którego obraz zresztą z pasją przywołuje. Pod maską Bożego igrzyska będzie kontynuował swoje działania bez oglądania się na to, gdzie może wiać Duch Święty. Serce Gruszczyńskiego przechodzi radykalną zmianę orientacji działania: z teologicznej na antropologiczną, z boskiej na ludzką. W opozycji horyzontalne-wertykalne, o Bożej litości wspomina jakby od niechcenia, natomiast bardzo plastycznie opisuje swój dworek, wraz z drzewami, przedmiotami, czynnościami domowymi itd., co prowadzi go oczywiście do wspomnienia ukochanej córeczki, Salusi. Widząc bezskuteczność obnażenia siebie przed Pafnucym, chwyta list, dostrzegając w tym niepowtarzalną szansę zamazania swojego zwątpienia litrami przelanej krwi. Śmierć Gruszczyńskiego będzie konsekwencją opieszałości Regimentarza, ale nie tylko. Sam Gruszczyński paradoksalnie ogniskuje wokół siebie winę za coś, z czym postanowił od niedawna walczyć: ignorancję wobec znaków ducha, epifanii „drugiej przestrzeni”. List był swoistym wiatykiem, złożonym zamierającej kulturze, negatywnie porządkującej ludzkie niepokoje, czyniąc im zadość w formach metafizycznych i epistolarnych, takich jak idea Boga czy sformalizowane chwyty retoryczne. Gruszczyński poprzez to pismo walczy o własną godność. Jest to godność człowieka, nagiego i bezradnego wobec perspektywy nicości, zatracającego się w bliźnim i miłości do córki, niczym mistyk, mogący dopiero wówczas rozpłynąć się w Bogu, gdy tylko przestanie szukać językowych form wyrazu na doznania własnej duszy. Literacki styl owego listu ma za zadanie odwrócić uwagę od sensu ucieczki Tymenki, a więc porażki Gruszczyńskiego. Bierze się to z tego, że natężenie spięć i konfliktów wraz z systemem nagroda – kara działającym tylko na jednej, ziemskiej płaszczyźnie, wyostrza człowieczą ambicję, domagającą się jak największej liczba zwycięstw, bez szukania pośmiertnej rekompensaty. W oczach innych, Gruszyński w swojej zemście do końca podporządkuje się wzorcowi, którego sens kontestuje już w liście do Regimentarza, poprzez stylistyczne przejaskrawienia, jawne błędny w makaronizmach łacińskich, pompatyczność itd. Tylko on sam znał prawdę i chciał być przez nią wyzwolony. Gruszczyński wpada jednakże w pułapkę zastawioną przez Semenkę. O bitwie chorągwi Gruszczyńskiego ze zbuntowanym chłopstwem dowiadujemy się od Pafnucego, relacjonującego jej przebieg Regimentarzowi: „(…) ze srebrnego jeziorka / Zrobi się teatrum nowe, / Na którym śmierć jak aktorka / Swe tragedie purpurowe / Będzie odgrywać w ciemności; / Krwawe sztandary pozwiesza, / Ludzką kość do wilczej kości, / Ciała ludzkie z psimi ciały / Ohydną ręką pomiesza”. Blaski wody, srebra i księżycowości zostają skonfrontowane z wizją świata jako teatru, teatru śmierci. Pafnucy mówi o „tragediach purpurowych”, podobnie jak wcześniej Gruszyński, który wspominał w ich rozmowie o sercu jako ”purpurowej świątyni”. Widok zmieszanych kości zwierząt z ludzkimi może kojarzyć się z jednym, biologicznym losem, zrównującym wszystkich w obliczu tragicznego końca. Jakby żadna metafizyczna nadzieja nie mogła przesłonić widoku rozszarpanych zwłok.
44
Gruszczyński mówi znamienne słowa: „Ja trup”, po czym następuje rzeź bitewna. Do końca zdaje sobie sprawę z wagi ofiary, którą oddaje. Wewnątrz siebie już jest trupem, kimś wyzutym z nadziei na przejście do nieba w chwale Bożego szaleńca. Swego czynu nie ofiaruje na przedstawienie Bogu, w którego nie wierzy. Najlepszymi widzami jego losu będą wszyscy ci, którzy usłyszą opowieść o jego czynach, na czele z ukochaną Salusią. Nie jest istotne to, że będą się starali zrozumieć sens jego śmierci, posługując się kategoriami chrześcijańskiej apologetyki, Bożego planu, scenariusza itd., jakich on się bezpowrotnie wyzbył. Najważniejsze, że będą mogli pokrzepić się odwagą jego życia oraz znaleźć nadzieję w postawie służącej ojczyźnie. W miarę dalszego rozwoju bitwy myślenie o chwale czynu stanęło pod znakiem zapytania. Gruszczyński zostaje zmuszony do ukorzenia się przed wrogiem. Wrogowie zbliżają się wraz z zatkniętymi na spisy główkami jego synów: „Pośród spis dwoje główeczek, / Jedna i druga
Postawa Semenki z kolei to próba pokonania śmierci, a zwycięstwo ma polegać na sposobie przyjęcia jej nieuchronności.
tak blada; / A tak utkwione na tyce, / Że z tych dwojga dzieciąteczek / Były dwie płonące świece / I dwa umarłe księżyce / Śród straszliwego ogrojca; – / Dwie główki ścięte po szyje / Szły prosto, prosto na ojca”. Gruszczyński w tej chwili o tym nie myśli, ale natrafia się niepowtarzalna okazja wyraźnego sprzeniewierzenia się kodeksowi kultury, w myśl którego, według wszystkich obserwatorów, sam postępuje. Nie myśli, gdyż przeszywa go niewyrażalny ból ojca tracącego własne dzieci. Nagle zjawia się możliwość połączenia kontestacji irracjonalnych praw świata (tu: zemsty) z pulsującym ludzkim cierpieniem. Dla żołnierzy Gruszczyńskiego i słuchaczy opowieści Pafnucego następuje teraz nagły, niezrozumiały zwrot: Gruszczyński z protagonisty teatrum śmierci przeistacza się na ich oczach i wobec ich uszu w pokornego błagalnika. Oto słowa tej kenozy: <<Któż to mię tu uczy? / Czy to wasz komendant nie wie, / Skąd mu brać w rozpaczy radę? / Oto mój tu pałasz kładę” – / Rzekł i rzucił ten miecz goły – / „Tu mi stać, bo ja pojadę / Po dziatek moich popioły, / Po te krwawe jarzębiny / I po domowe nowiny. / Choćbym miał przed moje chłopy / Rzucić się, lizać im stopy, / To wyproszę je od krzyża, / Te główki, które wiatr piecze; / Wszakże to resztki człowiecze!>>
Utrata wiary, połączona ze wzmożonym uczuciem do osoby ludzkiej, dla której działał od momentu odmowy wyjazdu na konfederację, porażka sprawy narodowej, sztuczki prestidigitatorskie Wernyhory – wszystko to, co się składało na jego przemianę wewnętrzną, musiało w jednej chwili objawić się całemu światu. Prośba o wydanie zwłok swoich synów wyrasta z głębokich pokładów człowieczeństwa, które zdążyły się w nim zrodzić w miejsce zwolnione przez rozgrzeszającego Boga. Gruszczyński swojego sensu istnienia upatruje tylko i wyłącznie w relacji międzyludzkiej, w poświęceniu dla drugiego człowieka i ratowaniu jego godności. Tylko ów człowiek może go rozliczyć przez dostrzeżenie jego postawy i oddania. Gruszczyński spełniał w ten sposób podstawowy imperatyw Chrystusa dotyczący miłości bliźniego i nieprzyjaciół. Owa korność jest dla innych tajemnicą, natomiast dla „człowieka silnej ręki” była to konsekwencja podążania ścieżkami wolności. Rozmowa pomiędzy człowiekiem a człowiekiem, to nie próba ujmowania go jako wroga czy zwierzęcia, lecz zaproszenie do tajemniczego, duchowego misterium, gdzie każda strona powinna chcieć być dla drugiego „lepszym obcym”. Postawa Semenki z kolei to próba pokonania śmierci, a zwycięstwo ma polegać na sposobie przyjęcia jej nieuchronności. Trzy rodzaje spotkań wskazujących na to, że teraźniejszość jest rzeczywistością skończoną, Semenko postrzega jako rodzaje walki: z bliźnim, ze śmiercią i z absolutem. Za ich sprawą istnieniu zostaje wyznaczona granica. Inny zostaje rozpoznany przez niego po Sartre’owsku, jako piekło. Śmierć żadną miarą nie tumani ani nie przestrasza; jako organiczna i unaoczniona część rzeczywistości wokół zachwyca go swoją wszechmocą, stąd właśnie ów Kozak aspiruje do roli jej mandatariusza. Staje w ten sposób po stronie ciemności i zła. Semenko to typowy „zjadacz trucizn manichejskich”, postrzegający świat jako dualistyczną rozpadlinę, walkę Boga z Szatanem. Zło nie jawi się tutaj jako brak dobra – zło jest wszędzie, jest wieczne, namacalne niczym trupy, o które się można potknąć i odczuwalne tak, jak nieobecność ciała w księżycowej poświacie. „Ja” to czysty egoizm, który za cel postawił sobie rozprzestrzenianie siebie i zwalczanie innych ludzi. Im człowiek jest bardziej witalny i utalentowany, tym bezwzględniej próbuje nadać znaczenie swojemu jestestwu, całkowicie lekceważąc swoich bliźnich. Egzystencja
widziana z tej perspektywy to nieustanna walka o hegemoniczne roszczenia bezgranicznej wolności i zaspokojonej woli. W myślach Semenki głos sumienia jest zawsze „mój” i płynie z wnętrza mojej samotności. Ja stanowi monolog, drugi człowiek zaś, dialogiczne „Ty”, to proste ograniczenie mojej wolności. Nie zna innego wymiaru niż rozwój człowieczej istoty, a mimo wszystko nie chce stanąć po stronie dobra i ludzkiej natury. Odkrywając pragnienia we własnej jaźni, widzi w nich tylko źródło zła, z którego wypływa chaos spowodowany jego wyizolowaniem. Wyobrażenie Diabła nieustannie zajmuje mu umysł. Ucieka jednocześnie, by nikt nie wyczytał z jego twarzy paraliżującego pesymizmu, którym nieustannie żyje. A już na pewno nie chce, aby była to Salomea lub Księżniczka. Semenko zawsze pojawia się tam, gdzie dzieje się historia, uczestnicząc w najważniejszych bitwach. Doświadczenie tego jest rożne od świata codzienności, domowej krzątaniny, na podstawie której ludzie opierają swe poznawcze odniesienie do rzeczywistości. Postać Semenki pokazuje sens istnienia posłuszny historii, opierający swą wagę na przeznaczonym ludziom trudzie i cierpieniu, nigdy zaś na biernym oczekiwaniu na koniec świata. Także dla Semenki śmierć jest rodzajem fatalnego przeznaczenia, lecz nigdy nie jest czymś narzucającym się z zewnątrz, od świata nieszczęśliwych ludzi. Każdy, kto w przeciwieństwie do niego, będzie ją postrzegać za czynnik realnie ograniczający w odniesieniu do drugiego człowieka, ten unika problemu dotknięcia rzeczywistego czasu i ciężaru życia. Nie jest dane nam już zobaczyć, czy strona, którą wybrał Semenko, była słuszna i zwycięska. Dramat nadal trwa i nie możemy spodziewać się ocalenia. Końcowy toast jest kolejną iluzją, iluzją przebudzenia: nie można strząsnąć z ust krwi i prochu, jakie już zdążyły pobrudzić ubrania. Ich ślady zawsze będą lepkim znakiem naszego przeznaczenia. Ludzie nigdy nie przestaną śnić o domu wyjętym spod praw historii i biologii: „wasz dom purpurowy / niechaj śpi”. Regimentarski dwór właśnie teraz zasnął. Wszyscy oddychają miarowo i powoli zapominają o wolności, której niszczącą moc przynosili Gruszczyński i Semenko. Całość dramatu zwieńczą głębokie spojrzenia zaślubionych par na tle ram okiennych, mieszczących w sobie krajobraz spowity dogasającą pożogą. Obraz godny roztrzaskanej liry ukraińskiego proroka.
45
Subiektywny album skandali i skandalistów
Kilka niesprecyzowanych uwag o szaleństwie nazywanym sztuką. Joanna Winsyk
N
ajnowsza wystawa prac Katarzyny Kozyry, która odbywała się w Muzeum Narodowym w Krakowie (trwała do 15. stycznia) została głośno oprotestowana przez Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Piotra Skargi. Wprawdzie wnioskujący pomylili Kozyrę z Dorotą Nieznalską (dobrze, że nie z Piotrem Uklańskim), której wystawiana w Gdańsku praca Pasja, ukazująca krzyż z umieszczonym nań zdjęciem męskich genitaliów, zaprowadziła autorkę wprost przed sąd. Pomyłka nie wpłynęła jednak na kontynuację
Kozyra wzbudzała kontrowersje już na początku swojej artystycznej kariery. Jej pracą dyplomową była Piramida zwierząt, instalacja złożona z rzeźby (czy aby na pewno?)
protestu, który z energią podjęła Krucjata Młodych, pikietując przed muzeum, porównując Kozyrę do wiedźmy i wykrzykując „Nasze podatki nie dla tworów Kozyry”. Pomyłka ta jednak nie zmienia faktu, że w sztuce polskiej za sprawą kilku osób czasami coś się dzieje. Ciągle pojawiają się artyści i prace budzące kontrowersje, co jest zjawiskiem bardzo pozytywnym. Obie panie stanowią trzon współczesnej sztuki. Do ich nazwisk dodać można by oczywiście wiele następnych, jednak moim celem nie jest stworzenie tutaj galerii, jakże zacnych, nazw własnych. Nazwiska bowiem niewiele znaczą bez historii, dorobku i działania. A historia sztuki, która przełamywała tabu, prowokowała, wzbudzała kontrower-
46
sję, dyskusje czy nawet strach lub obrzydzenie jest obszerna. Sięgać można daleko wstecz, do działań, przy których Pies Andaluzyjski, Pisuar czy Teatr Okrucieństwa Artauda będą niedawnymi wydarzeniami, mnie jednak, nie odejmując ważności wcześniejszym dziełom, interesuje ferment artystyczny współcześnie, a więc po 1945 roku. Co więcej, opisywać można by w nieskończoność, ponieważ trudno chyba nawet zliczyć prowokujących artystów, ograniczę się więc do dwóch grup – happenerów i akcjonistów z lat 60. i 70. XX w. i współczesnych polskich twórców. Jak się okazuje, więcej ich łączy niż dzieli, co rodzi pytanie o kierunki i rozwój sztuki. Kwestię pozostawię tymczasowo otwartą. Kozyra wzbudzała kontrowersje już na początku swojej artystycznej kariery. Jej pracą dyplomową była Piramida zwierząt, instalacja złożona z rzeźby (czy aby na pewno?) i filmu jest jednym z głośniejszych polskich dokonań. Autorka nawiązując do grimmowskiej baśni Czterej muzykanci z Bremy, stworzyła pracę z zakupionych przez nią, zabitych w profesjonalny sposób, i wypchanych zwierząt. Uzupełnieniem pracy był film nagrany podczas zabijania i preparowania konia – przygotowywania materiałów. Oczywiście instalacja wzbudziła liczne kontrowersje i oskarżenia, zarówno ze strony ekologów, jak i osób, które na co dzień trudno by stawiać za wzór obrońców zwierząt. Wykorzystanie śmierci w sztuce, zabicie zwierząt dla dyplomu, a potem pokazanie ich wypchanych ciał wraz z filmem, ukazującym szczegóły tworzenia wydaje się absolutnie niehumanitarne. Ale, ale... Czy jesteśmy tak humanitarni idąc do mięsnego po ulubione kabanoski, albo kupując skórzane buty? Afera, która wybuchła wokół tej pracy to jedno, zapewne jej głośniejsze oblicze. Zapominać nie można jednak, że Piramida zwierząt to praca artystyczna z bardzo szerokim kontekstem kulturowym i tradycjami w sztuce. Jeden jest oczywisty – mocno obecny i nadal żywy – literacko-baśniowy dorobek braci Grimm. Drugi może okazać się mniej znany. W pracy Kozyry widać bowiem podobną tendencję, jak w działaniach wiedeńskich akcjonistów z lat 60. XX wieku. Do grupy należeli między innymi Otto Muehl, Günter Brus i Herman Nitsch. Młodzi twórcy oparli swoją działalność na idei totalności, anarchii i destrukcji w sztuce. Specjalistą od okrucieństwa był Brus, który w swoich akcjach dokonywał, oczywiście w dużej mierze upozorowanych, samookaleczeń i dążył do autodestrukcji. Za płótno służyło mu własne ciało i za pomocą zabiegów malarskich dokonywał na nim „amputacji”, „kastracji” lub przekształcał je w krwawą masę. Otto Muehl dążył natomiast do jak najbliższego spojenia sztuki i życia. Okrucieństwo przelewane było także na zwierzęta. Budząca silne protesty akcja Jagnię (Das Lamm 1964) Nitscha, podczas której autor zabijał i ćwiartował bezbronne zwierzę, była jednym z głośniejszych tego typu aktów. W jej przypadku nie można zapomnieć o religijnych skojarzeniach, jakie budzi to zwierzę.
Związki pomiędzy tymi pracami są więc zarówno na poziomie „materiału”, jak i unaocznionej problematyki. W obu przypadkach artysta dokonywał okrutnych zabiegów na zwierzętach. Pytanie o cel wydaje się fundamentalne, ale i bezsensowne. Żadna idea nie usprawiedliwia zabijania i taki wymiar mogą mieć te dwie prace. Czy pojawia się tu kwestia etyki? Obnażanie obłudy? Prowokacja czy wiara w poświęcenie wszystkiego dla sztuki, jako świeckiego sacrum? Trudno znaleźć jedną odpowiedź. Nie ulega jednak wątpliwości, że obie prace naruszają tabu, którym w naszej kulturze są śmierć, okrucieństwo i krew. Kozyra, w szerszym rozumieniu ukazuje nawet metaforycznie okrucieństwo, ukryte w uznanych tekstach kultury, jak choćby w baśniach kierowanych do dzieci. W przypadku Kozyry przekraczanie tabu wydaje się stałym elementem twórczości. Artystka w takich pracach jak Olimpia, Łaźnia, Łaźnie
Wiedeńscy akcjoniści byli mistrzami prowokacji społecznej. Większość ich akcji uderzała w tradycję (przykładowo świąt), tematy tabu (jak seks, masochizm, onanizm)
męska, Lekcja tańca przełamuje granice tego, co społecznie znane i akceptowane, wzbudza dyskusje i niepokój. Moją ulubioną pracą jest Olimpia. Cykl fotografii i filmów Kozyry zrobiony podczas chemioterapii, ukazujący ją podczas walki z chorobą. Wymęczone, słabe ciało artystki ukazywane jest bezpośrednio, nagie i chore. Ta praca była niezwykłym aktem odwagi i próbą przełamania tabu milczenia otaczającego temat choroby i śmierci, ale i ukazaniem naszych ludzkich ułomności, niedoskonałości które usiłujemy zamaskować. Autorka, ukazując chorobę i umieranie, wpisując ułomne, prawdziwe ludzkie ciało w kontekst tradycyjnego i uznanego dzieła plastycznego (obrazu Maneta), niejako przywracała mu godność. Bezbronność ciała, jego wrażliwość równie wyraziście ukazywał wspominany już Nitsch. U niego jednak droga wiodła przez pozorowane samookaleczanie i krew, do swoistego, niemal religijnego oczyszczenia. Obecność krwi, ekskrementów wpisanych w teorię Orgien Mysterien Theater, łączyć można z rodzącymi się wówczas tendencjami poststrukturalnymi, dekonstrukcyjnymi, ale również z odwiecznym konfliktem kultury i natury, łącząc przeżycie estetyczne z doświadczeniami skrajnie cielesnymi i zmysłowymi. Nitsch dążył do stworzenia nowej liturgii, która byłaby rzeczywistością, prawdą, a nie odgrywanym
scenariuszem. Akcje te nie potrzebują idei boga ani świętości, same w sobie były sacrum z profanum. Nie ma tu kapłana, a artysta razem z publicznością świadomie lub mimowolnie stają się wykonawcami okrutnych obrzędów. Do historii przeszła akcja O Tannenbaum, podczas której artyści zgromadzeni w ruchu wiedeńskich twórców przy świątecznie przybranym drzewku, przy łóżku na którym leżała naga dziewczyna, zarżnęli świnię w takt Cichej nocy. Równie kontrowersyjny okazał się pokaz symultanicznych akcji Kunst und Revolution (1968), podczas których artyści kaleczyli się żyletką, pili mocz, wymiotowali , wydalali, naznaczali swoje ciała ekskrementami, onanizowali (to wszystko – Brus), katowali masochistę biczem, który odczytywał wówczas teksty z literatury pornograficznej (Muehl), urządzali zawody w oddawaniu moczu na odległość. Brzmi prymitywnie. Co jednak zaskakujące, akcja miała dokładnie zaplanowany przebieg, a jej ostrze wymierzone było w określone zachowania i przekonania społeczne. Podczas brutalnych i obrazoburczych akcji rozbrzmiewał hymn Austrii, odczytywane były fragmenty raportów policyjnych i ulotek, a więc silny akcent codzienności. Swoje obawy i przekonania artyści wyartykułowali podczas wygłaszania referatu SOS, dotyczącego roli i pozycji sztuki w późnokapitalistycznym społeczeństwie. Artyści po „świątecznym drzewku” trafili do zapewne mniej świątecznej celi. Jednak cel chyba został osiągnięty, wobec ich obrazoburczych działań niewielu przeszło obojętnie. Prowokacyjne działania akcjonistów wiedeńskich były, przez ich inspiracje i sposób wykonania, blisko sfery sacrum. Niemal liturgiczne, rytualne akcje Nitscha, pomieszanie świętości z zachowaniami pierwotnymi, katharsis, obecne w sztuce już w latach przedwojennych (Artaud), w okresie fermentu lat 60, do dziś budzi kontrowersje i burzliwe protesty. Najlepszym przykładem jest tu głośna sprawa Doroty Nieznalskiej, której praca Pasja (2001) spotkała się ze sporą agresją środowisk związanych z aktywną wówczas Ligą Pilskich Rodzin i doprowadziła artystkę przed sąd. Sprawa miała swój ostatni epizod niespełna dwa lata temu. Ciekawe i odwieczne łączenie sztuki z religią niemal zadziwia. Kiedyś talent był postrzegany, jako dar od Boga, natchnienie i działalność antycznych Muz, potem była rola poety-wieszcza, w XX i XXI wieku przyszedł czas rywalizacji i wzajemnego zwalczania się, krytykowania sztuki przez kościół i vice versa. Czy dzisiejsza relacja, pełna napięć i tarć jest czymś złym? Nie wydaje mi się, a nawet nazwałabym ją zjawiskiem pozytywnym, pobudzającym obie strony do działania i artykułowania swoich poglądów. Próby stworzenia nowej liturgii, obrzędów (Nitsch), lub łączenie w Pasji dwóch skrajnych motywów, kultu ciała i treningu na siłowni, a także historii umęczenia ciała są ruchami, które wskazują, być może, nowe potrzeby, ale i przełamują skostniałe reguły. Innym obszarem, w który ostrze swoich prac i koncepcji kierują powojenni artyści jest społeczeństwo, szczególnie jego średnio wykształcona, zarabiająca i myśląca klasa, a mówiąc poważnie, to dzisiejsi odbiorcy popkultury, w latach 60. panie i panowie domu, wiernie realizujący w swoim życiu reklamowy schemat rzeczywistości. Wiedeńscy akcjoniści byli mistrzami prowokacji społecznej. Większość ich akcji uderzała w tradycję (przykładowo świąt), tematy tabu (jak seks, masochizm, onanizm), obszary wykluczone z dyskursu społecznego (śmierć, proces zabijania zwierząt, od którego uwolniły nas rzeźnie). W ten kontekst wpisać można wiele z przywołanych tutaj prac artystów, jedna jest jednak przykładem bardzo dobitnym. 15 września 2010 r. wrocławska artystka, malarka i performerka, Izabela Chamczyk miała wernisaż swoich prac w galerii Arttrakt. Wystawa Kochaj mnie połączona była z prowokacyjnym performancem Art Atak.
47
Chamczyk tuż po rozpoczęciu wystawy wyszła z galerii, zamykając za sobą drzwi na klucz. Wszyscy przebywający wewnątrz zostali zamknięci. Warunkiem otwarcia drzwi było kupienie choć jednego z obrazów artystki. Chamczyk w wyświetlonym filmie zakomunikowała obecnym warunki „gry”, skarciła za brak przygotowania na kupno obrazów (Arttrakt jest galerią komercyjną) oraz umożliwiła zakup, dzieląc jedną ze swoich prac na 20 części. Każdy obraz kosztował tyle samo – 3000 zł, podzielony na części także, ale każdy z przybyłych mógł za niewysoką kwotę, około 150 zł, nabyć fragment. Współpraca w zakupie oznaczałaby wolność, ta jednak się nie pojawiła, a jej miejsce zajęła agresja i wyłamywanie okien lub obojętność. Reakcje ludzi, którzy podczas całej akcji byli nagrywani, stanowi świetny materiał dla psychologa. W tym artystyczno-psychologicznym eksperymencie jest jednak jeszcze coś. Autorka poruszyła sprawę rynku sztuki. Owszem sporo się mówi o ciężkim losie artystów i humanistów, problemach materialnych osób związanych z kulturą, ale zazwyczaj niewiele z tego wynika, dyskusja przypomina bowiem częściej narzekanie i traci charakter merytoryczny. Chamczyk jednak pokazała, że od kulturalnego dialogu przy herbatce do ukazania problemu jest bardzo daleko. Komercjalizacja i rynek sztuki to zjawiska wspomagające konkurencję, w Polsce nie ma jednak tradycji kupowania rzeźb czy obrazów, przez co zarabianie na sztuce staje się fikcją. Autorka pró-
bowała coś uświadomić zebranym, jednocześnie stawiając ich pod ścianą, w skrajnej sytuacji, umiejscowiła odbiorców sztuki w miejscu, w którym dziś przebywa niejeden artysta. Jednocześnie wykazała się ogromną odwagą, wplatając uczestników w swoją akcję, zacierając tym samym granicę pomiędzy sztuką a rzeczywistością. A może jednak nie, może po prostu jest zdesperowaną malarką, która nie może nic sprzedać? Sztuka i sztukmistrze miewają przecież czasem aspiracje znacząco przekraczające talent. Co wynika z opisanych akcji? Można przypuszczać, że sztuka, a raczej artyści, którzy zatracili w pewnym momencie kontakt z rzeczywistością, wkraczając tak chętnie do panteonyu wybrańców, starają się powrócić „do życia”. Zarówno inspiracje jak i adresaci są już „wśród nas”. Czy jednak „my-zwykli” chcemy takiej sztuki? Czy są nam do czegoś potrzebne fotografie choroby, obrazki z rzeźni, pisuary i wymiociny? Czy komunikat jest zgodny z naszymi oczekiwaniami i zrozumiały? Nad tymi kwestiami zastanowić trzeba się już indywidualnie. Poszukiwania szalonych, niecodziennych, odważnych i kontrowersyjnych akcji uważam za nieskończone, zgrabnej antologii nie da się bowiem stworzyć. Podróż przez zakamarki prowokacji, do której zainspirowały mnie protesty związane z wystawą Kozyry ciągle trwa i niech trwa jak najdłużej. Kto ma rację w tych sporach nie sposób określić... czy taka racja w ogóle istnieje? Śmiem wątpić.
Teatr –
sprzężenie zwrotne Marta Wąsik
W
ostatnim czasie powstało kilka nietuzinkowych przedsięwzięć, obok których nie mogą przejść obojętnie wszyscy zainteresowani terapeutyczną funkcją teatru. Okazuje się, że „teatr dla życia” to koncepcja już pełnoletnia i nadal aktualna. Jesienią 2011 r. ruszyła druga faza międzynarodowego przedsięwzięcia Oratorium Dance Project, którego organizatorami są: brytyjska grupa Earthfall Dance Limited, amerykański choreograf Robert Hayden, łódzkie Stowarzyszenie Teatralne Chorea, Filharmonia Łódzka oraz Teatr Wielki. Pierwszy etap polegał na rekrutacji do zespołu. Wśród młodzieży pochodzącej z tzw. środowisk defaworyzowanych (domów dziecka, placówek opiekuńczo-wychowawczych, rodzin biednych lub patologicznych) szukano osób zdolnych i utalentowanych muzycznie. Warsztaty prowadzone przez Teatr Chorea pozwoliły wyłonić liczną grupę młodych ludzi, którzy wraz z Orkiestrą i Chórem Filharmonii Łódzkiej wystąpią w grudniu przed szeroką publicznością. W krótkim wywiadzie dla Polskiego Radia, wyemitowanym na antenie 25 listopada, Tomasz Rodowicz, szef Chorei, powiedział, że współpraca młodych ludzi z artystami to sposób na znalezienie własnej tożsamości, której nie można wygoogle’ować, ale którą można stworzyć – dzięki spotkaniom z ludźmi i rozmowom. Po raz kolejny zatem sukces odnoszą projekty polegające na akty-
48
wizacji poprzez teatr. Oto przedstawiciele środowisk wyjętych poza nawias sztuki i działalności artystycznej mogą nie tylko rozwinąć skrywane twórcze możliwości, ale przede wszystkim stać się pełnoprawnymi uczestnikami kultury. Mogą uplastyczniać tę materię i prezentować ją tam, gdzie dotąd była nieobecna. Minęło osiemnaście lat od czasu, gdy Lech Śliwonik opublikował w „Scenie” artykuł zatytułowany Teatr dla życia. Pojęcie szybko przestało być wyłącznie nagłówkiem i stosowane jest jako lapidarne określenie wszystkich działań z zakresu teatru, które służą osiąganiu celów istotnych społecznie: terapii, resocjalizacji, wyrównywaniu szans, etc. Autor zgromadził w swej pracy przykłady realizacji teatralnych w miejscach zgoła „odteatralnionych” (dla niektórych może też odrealnionych), takich jak zakłady karne; realizacji podejmowanych przez twórców, którzy poprzez pracę z przedstawicielami marginalizowanych grup społecznych szukali nowych form kreacji. Koncepcja Śliwonika osiągnęła pełnoletność i dojrzała, ale nie straciła na aktualności. Działania teatralne służące terapii, edukacji, kształtowaniu wrażliwości są nadal społecznie pożądane. Ich sens tkwi nie w efekcie, nie w finale, lecz w ścieżce do nich prowadzącej. W podejmowaniu tego typu działań Polska zdaje się mieć tradycję ukształtowaną przez wybitnych ludzi teatru. W 1979 roku Konstanty Puzyna, uczestnicząc w mediolańskim kongresie „Grotowski II”, wygłosił
przemówienie na temat nowatorskich przedsięwzięć założyciela Instytutu Laboratorium. Drukowana wersja tej mowy, poszerzona o nowe treści i zatytułowana Jak krety, wpisała się w charakterystykę tzw. „nowego teatru”. Określając ten nurt, Puzyna akcentował antyprogramowość, odwrót od masowości, szukanie bezpośredniej relacji człowiek–człowiek. Działalność teatralna rozumiana szeroko – jako sztuka i jako terapia, jako praca nad sobą i praca z otoczeniem, jako edukacja i resocjalizacja – może zachwycać i powodować dysonans, co więcej, w doznawaniu tych dwóch odczuć jednocześnie może nie być żadnej sprzeczności. Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że poczucie szczególnego rodzaju transgresji, katharsis, przekroczenia siebie towarzyszy wyłącznie osobom włączanym w ten proces (rozumiany biernie), lecz nie włączającym się (organizatorom) ani nawet świadkom (audytorium). Przeżycia, ich komunikowanie, wydają się bowiem wielokierunkowe.
Teatr Integracyjny Euforion. Szkoda, że publicznie niewiele się o nim słyszy. W zaciszu sal Akademii Muzycznej, gdzie odbywają się spotkania i warsztaty, jego twórcy wykonują ogromną pracę.
Pamiętam swoją rozmowę z wrocławską aktorką Eweliną Niewiadowską, która jako licealistka brała udział w warsztatach prowadzonych przez Krzysztofa Papisa. Warsztaty prowadzone były w zakładzie karnym w Kłodzku i polegały na przygotowaniu ze skazanymi spektaklu. Wspominając to wydarzenie, aktorka otwarcie mówiła o obawach, które wynikały z różnych wyobrażeń na temat środowiska więziennego, ale przede wszystkim podkreślała przemianę, jaka dokonywała się nie tylko w więźniach, lecz również w młodych ludziach. To właśnie oni – wstępujący z zewnątrz – konfrontowali myślowy bagaż doświadczeń z tym, co zastali w środku. To oni byli gośćmi więźniów, przybywali z rzemiosłem, którym chcieli się z nimi podzielić. Niedawno spotkałam się z opisem pokrewnych odczuć. W dystrybuowanej bezpłatnie we Wrocławiu „Gazecie Młodych” natrafiłam na refleksje uczestniczki podobnego spektaklu, odbywającego się właśnie w Kłodzku. Był to Makbet grany przez więźniów, z którymi pracował Krzysztof Papis. Autorka tekstu wzbrania się przed oceną walorów artystycznych przedstawienia, na pierwszy plan wysuwa doświadczenie obcej przestrzeni więziennej, procedur, jakie w tym miejscu panują, oraz spotkań oko w oko z tymi, którzy na co dzień pozostają oddzieleni od otoczenia wysokim murem. Pisze też o uldze towarzyszącej jej po opuszczeniu tego miejsca.
Można przywołać tuzin podobnych przykładów. Nie opuszczając wrocławskiego podwórka, warto wspomnieć o czymś jeszcze. Istnieją tutaj co najmniej dwa teatry integracyjne, działające regularnie, prężnie i z niemałym sukcesem. Pierwszym jest założony przez Renatę Jasińską Teatr Arka, w którym grają zarówno aktorzy zawodowi, jak i tzw. adepci teatralni – osoby ze schizofrenią, zespołem Downa, autyzmem. Adepci grają w pełnym tego słowa znaczeniu, angażują się werbalnie i ruchowo, a czynny udział w półtoragodzinnym spektaklu nie stanowi dla nich problemu. Zespół zbiera laury podczas ogólnopolskich przeglądów, jest rozpoznawalny na teatralnej mapie miasta. Drugi, mniej znany, to Teatr Integracyjny Euforion. Szkoda, że publicznie niewiele się o nim słyszy. W zaciszu sal Akademii Muzycznej, gdzie odbywają się spotkania i warsztaty, jego twórcy wykonują ogromną pracę. Euforion jest stałym punktem, wyspą, przystanią dla osób z depresją, schizofrenią lub innymi zaburzeniami psychicznymi. Zespół często bierze udział w wyjazdach i przeglądach teatrów integracyjnych w Polsce i za granicą. Dyryguje nim Anna Jędryczka-Hamera, z wykształcenia psycholog kliniczny. Gdy rozmawiam z twórcami i uczestnikami tych działań, widzę, że zawodowcy i adepci czerpią z nich po równo. Na scenie nie ma podziałów na zdrowych i chorych. Renata Jasińska nobilituje swoich adeptów, twierdząc nawet, iż bierze od nich nieporównywalnie więcej – zyskuje bowiem, jak twierdzi, szczególnego rodzaju wrażliwość. Anna Jędryczka-Hamera mówi o „produktywności” ludzi z chorobą psychiczną, zwraca też uwagę na częste niezrozumienie twórczości takich osób. Nic nowego, chciałoby się skomentować, wszak społeczeństwo odsuwa od siebie ludzi w jakikolwiek sposób niepasujących do większości – nie wiedząc, jaki kryje się w nich potencjał. Artystyczna działalność obydwu teatrów sprzężona jest z terapią, organizowaniem warsztatów i innych przedsięwzięć ważnych społecznie. Trudno powiedzieć, która funkcja bierze górę. Twórcy wykonują pracę z tekstem, ale przede wszystkim nad sobą. Wyrobione w czasie niezliczonych prób zachowania wyposażają ich w kompetencje, dzięki którym funkcjonują w normalnym życiu, odnajdują się w codzienności. Zachowania na scenie często są dla nich matrycą, którą można przyłożyć do zachowań wdrażanych, jak powiedziałby Erving Goffman, w teatrze życia codziennego. Z kolei dla profesjonalistów, zagospodarowywanie nowych przestrzeni to nowy rodzaj twórczej eksploracji. Owe przestrzenie mogą być pojmowane tradycyjnie, trójwymiarowo, bądź metaforycznie – mentalnie. Wszak dzięki swemu zaangażowaniu porządkują świat w umyśle i percepcji tych, z którymi pracują. Znamienna jest też reakcja publiczności. Pojedynczy spektator patrzy, kontempluje. I wychodzi zdumiony. W czasie oglądania takich spektakli poszerza się perspektywa postrzegania świata. Widz, który wie, z jakich osobowości składa się zespół odgrywający to, co widział przed chwilą, przeżywa poruszenie ze szczególną intensywnością. Odwdzięcza się podziwem – albo wręcz odwrotnie, wychodzi święcie oburzony na tego typu zabiegi. I dobrze. Przepędza obojętność, która być może towarzyszyła mu przed obejrzeniem takiej interakcji. Uczestnicząc w podobnych spektaklach, uświadamia sobie, że oto jest świadkiem niezwykłej wielokierunkowej komunikacji. Oratorium Dance Project i przedsięwzięcia teatrów opisanych wyżej posiadają wspólny element zbioru: włączanie do teatralnej inicjatywy przedstawicieli grup z pewnych względów niezauważonych, marginalizowanych, defaworyzowanych. Zyskują na tym – nie w znaczeniu materialnym – wszyscy uczestnicy tej wymiany doświadczeń. Twórcy, realizatorzy, widzowie… Teatr się personifikuje i sam odgrywa rolę – być może swoją największą, najbardziej potrzebną innym.
49
Być albo joggingować. Wyznania fitness-woman Magdalena Zięba
C
hciałbym być sobą, chciałbym być sobą wreszcie!” – śpiewał (i nadal śpiewa) jeden z polskich bardów muzyki rockowej. Każdy chciałby być sobą, ale co to właściwie znaczy? Niedawno z dwojgiem znajomych, ludzi dość ekscentrycznych, pijąc wino i paląc papierosy, stwierdziliśmy zgodnie, iż czasy szkoły podstawowej były dla nas dość traumatycznym przeżyciem. A to dlatego właśnie, że nie mogliśmy być sobą (nasze odkrycie powaliło nas wprost na posadzkę)! Musieliśmy upodabniać się do „wszystkich” tak, jak „wszyscy” również upodabniali się do reszty wszystkich. Nie za bardzo potrafiliśmy rozwikłać skomplikowany problem statusu owych „wszystkich”, ale z pewnością nie byli oni fajni (tacy jak my). No właśnie. Chyba każdy w wieku dojrzewania i odkrywania siebie – swojego dziwnie rozrastającego się ciała, obdarzonego pryszczami i przetłuszczającymi się włosami, oraz swojego młodzieńczego jestestwa – odnajdywał się po trosze w roli uciemiężonego przez cały świat indywiduum. Jednostki, która jednak nie bardzo wie, co ze sobą zrobić i męczy ją codzienne odkrywanie nowych objawów wkraczania w dorosłość (czytaj: włosy, włosy, włosy, pojawiające się w nieznanych dotąd rejonach). Potem nastał czas wyzbycia się wszelkich barier, można było „być sobą”, a właściwie być w grupie podobnych dziwolągów. Pamiętam, jak chodziłam w wytartych sztruksach, włosach obciętych na chłopaka i w rozciągniętych swetrach, które cierpliwie dziergała mi mama. Rękawy ciągnęły się niemal do kolan, ale kto by na to zwracał uwagę, skoro mogłam manifestować swoją osobność wobec „wszystkich”. Oczywiście, wcale nie jest tak, że byłam jedyna w tym swetrze, bo stałam w długim szeregu podobnych dziewcząt, z pewnością nie prezentujących się atrakcyjnie (w nowoczesnym ujęciu tego pojęcia). Tymczasem z każdym dniem przybywa mi kolejna zmarszczka i w trosce o swój wygląd zewnętrzny rozpoczęłam wyprawy na aerobik. Długo się broniłam przed tą formą aktywności, ale cóż począć, kiedy zima szczypie w skórę i nie można już przemierzać ulic rowerem. Zatem, chwalę się wszem i wobec, stałam się
ofiarą „lajfstajlu” rodem z amerykańskich seriali – stałam się fitness-woman! W związku z odkryciem nieuświadomionej dotąd potrzeby wysiłku, która sprawia, że nie myśli się o niczym, a skupia uwagę na swoim ciele i tylko na nim, przypomniało mi się, że Zygmunt Bauman pisał o kulturze fitness. Czy zatem akceptacja siebie i swojego „ja”, ukrytego w mięsistym ciele, czymś dziwnie plastycznym, zmieniającym się bez naszej woli i jakby „poza” nami, zależy od ciała właśnie? Będziemy teraz biegać i skakać, żeby dostosowywać się do norm. A normy są różne i tylko od nas zależy, którą z nich przyjmiemy za obowiązującą – czy tę z okładki magazynów, czy też z fotografii prezentujących
gwiazdy, a może ze zdjęć w sekretnym folderze naszego chłopaka. Ogromny wybór, czyż nie? Tymczasem Bauman pisał o różnicy między ciałem nowoczesnym a ponowoczesnym, w który to wpisują się nasze zacne ciała: „ciało nowoczesne, robotniczo-żołnierskie było poddane surowej dyscyplinie (…). Od ciała domagano się jednego tylko: by miało w sobie dość siły fizycznej, by nie wypaść z rytmu i reagować na każdy sygnał należycie szybko i z odpowiednią energią”. W przeciwieństwie do tego, „ciało jest dziś w sposób niepodlegający dyskusji własnością prywatną. Jego kultywowanie, jak uprawa ogródka działkowego, jest sprawą właściciela”. Problemem jest jednak to, że zniknęły normy adekwatności albo zmieniają się one na tyle szybko, że trudno za nimi nadążyć: „idzie tu o nowe i ulepszone, ponowoczesne wydanie poczucia nieadekwatności – o ów gorzki posmak, jaki pozostawia po sobie nieudana próba
50
przywdziania kształtu, który się sobie upodobało i obrało”. Proszę bardzo, i znowu nieadekwatność rządzić ma naszym życiem – nawet w erze fitness! Należałoby tu przytoczyć słowa brytyjskiego socjologa zajmującego się kulturą ponowoczesną i konsumpcyjnym trybem życia, Mike’a Featherstone’a. Badacz zwracał uwagę na fakt, iż obecnie koncepcja „ja” jest koncepcją „ja performatywnego”, zatem „kładzie większy nacisk na wygląd, pokaz i zarządzanie wrażeniem”. Wpadłam zatem w pułapkę, w którą wpada każdy z nas od wczesnych lat kształtowania się tożsamości. Ciało czynimy obiektem swojej największej uwagi i przystrajamy je w maski różnego pochodzenia, za każdym razem musimy się przebierać, bo jakiś detal w danym momencie jednak nie pasuje. W konsekwencji katujemy się i umartwimy, bo nigdy nie osiągniemy przecież wymarzonego obrazu siebie (w lustrze, bo w głowie to już zupełnie inna historia). Aby przywołać opinię guru myśli ponowoczesnej, Jeana Baudrillarda, odwołajmy się do joggingu. Francuski filozof uważa, iż jogger jest skrajną formą samoumartwiania się nad własnym ciałem, wynikającym z przekonania o jego niedoskonałości i bezużyteczności, a co za tym idzie, konieczności jego unicestwienia w takim kształcie, w jakim jawi mu się w danym momencie. Czyżby zatem fitness był również formą reżimu, nie do końca uświadomionej potrzeby kontroli nad sobą i nad przebiegiem procesów życiowych? Żywe ciało jest jak miękka, ciepła masa, być może tkwi w nas strach przed chaosem, które ono ze sobą niesie? Zachowanie formy to nie tylko dobry wygląd, ale utrzymanie ciała w jego własnych okowach. Ostatnio promowany jest styl wellness, a więc połączenia dobrego samopoczucia duchowego, jak i cielesnego – sądzę, że właśnie o poczucie równowagi tutaj się rozchodzi. A o równowagę trudno w tej okrutnej ponowoczesności, która sama nie potrafi się zdefiniować. I jak tu być właściwie „sobą”? Pozostaje być jednym wśród „wszystkich” (i w ukryciu nakładać maseczki upiększające, ćwiczyć brzuszki, gadać ze sobą i robić inne nieprzyzwoitości).
Czytelnik traktowany jak motłoch Szymon Makuch
O
d dzieciństwa uczą człowieka, że największą wartość intelektualną mają książki. W internecie jest pełno błędów, Wikipedia czasem kłamie, ale to, co jest wydrukowane, oprawione i leży w księgarni lub bibliotece, jest wartościowe i sprawdzone. Piękna to iluzja, niestety jednak rzeczywistość jest coraz bardziej bolesna. Wolny rynek ma wiele zalet, ale miewa i wady, wśród których umieścić trzeba tysiące istniejących wydawnictw, spośród których prezentujące poziom tak żenujący, że trudno znaleźć porównanie. Do lamusa trzeba odesłać stwierdzenia, że jeśli coś jest na papierze, to musi być rzetelnie sprawdzone. Podobno Encyklopedia Brittanica ma więcej błędów od Wikipedii, ale tego na razie nie śmiem sprawdzać. Wiem jednak, że wiele prac naukowych czy akademickich zawiera takie ilości niedopatrzeń, że wstydzę się uczestnictwa w gromadzie ludzi, zajmujących się tworzeniem takich produktów. Te smutne refleksje nasuwają mi się przede wszystkim w związku z lekturą prac prawniczych. Niegdyś człowiek był przekonany, że to prawnicy powinni dbać o każdy szczegół, ponieważ przed sądem wszystkie detale mają ogromne znaczenie i mogą przyczynić się do skazania winnego oraz uniewinnienia niesłusznie oskarżonych. Kiedy jednak spoglądam na kolejne prace naukowe, tworzone przez zawodowych adwokatów lub doktorów i profesorów prawa, zastanawiam się, ile osób mogłoby zawisnąć, gdyby bronili ich tacy niechluje. Ktoś powie: „To tylko książki. Czym innym jest pisanie prac oraz podręczników, a czym innym obrona ludzi przed sądem”. Owszem, ale istnieje również coś takiego, jak stosunek do wykonywanych obowiązków. Zobligowanie się do stworzenia danej publikacji powinno wymagać kompetentnego i profesjonalnego jej przygotowania, tak jak profesjonalnie podchodzi się do prowadzonych spraw. W innym bowiem wypadku, taka książka stanowi świadectwo stosunku pana prawnika do jego obowiązków. O jakie konkretne zarzuty chodzi? Pierwsza kwestia to oczywiście wygląd.
Nie chodzi tu o okładkę, tę zwykle tworzy ktoś inny. W przypadku redakcji tekstu jednakże często widać, czy ktoś był łaskaw zapłacić komuś, by ten zrobił korektę, czy też „wypluł” swój myślotok do pliku .doc, a następnie wydrukował go w pierwszej lepszej drukarni. Kiedy ostatnio wpadła mi w ręce jedna z prac, dotyczących prawa autorskiego, stworzona przez panią doktor z któregoś uniwersytetu oraz szanowaną panią adwokat, okazało się, że korekta to zbyt duże wymaganie. Pal licho, jeżeli ktoś robi błędy formalne, ale stosuje je konsekwentnie. Jeśli jednak ktoś zapisuje na cztery różne sposoby tytuły utworów czy artykułów
książek w przypisach, to znaczy, że pisał to w stanie ciężkiego upojenia albo miał w głębokim poważaniu to, że taka praca świadczy również o autorze. Dla wyjaśnienia dodam, że rozbieżności pojawiały się w rozdziałach pisanych przez jedną osobę. Lekko licząc, poprawienie przypisów w tej książce zajęłoby pół dnia. Ktoś może powiedzieć: „Durny polonista czepia się przypisów. Najważniejsza jest treść”. Poniekąd słuszny to zarzut. Po pierwsze jednak, przypisy są elementem całości, a ich niespójność, niechlujność wręcz sugerują, że całość pracy może być również nacechowana ignorancją i niedokładnością. Po drugie zaś, w części merytorycznej pracy również nie brak niedociągnięć. Ktoś, kto zna się nieco na szperaniu w bibliografii prawniczej, łatwo dostrzeże, że autor otworzył dwa systemy informacji prawnej do-
51
stępnej w sieciach uniwersyteckich, gdzie informacje podane są na tacy, po czym po prostu odpowiednio je ułożył. Wiem, ułożenie i dobór materiału to przejawy działalności twórczej, ale tym bardziej istotne jest, aby mając coś dobrze podane, odpowiednio przerobić materiał celem publikacji. Obok nieszczęsnych pań bywają jednak lepsze przypadki, znane choćby z Wrocławia, gdzie jedno z wydawnictw prawniczych wydaje swoje podręczniki dla studentów prawa i administracji w sposób tak niechlujny, że niewiele różnią się one od aktu defekacji na kawałek kartonu, który potem składany jest, tworząc okładkę dla owej wydzieliny, sprzedawanej studentom za kilkadziesiąt złotych. Instytucja korekty tam nie istnieje, instytucja składu również (jak się plik w Wordzie ułoży, tak jest drukowany), projektowanie okładki odbywa się zapewne w paincie, w pracach zbiorowych redakcja sprowadza się do sklejenia tekstów razem (często więc jeden ze współautorów powtarza to, co drugi już wcześniej napisał). Strona internetowa owego wydawnictwa jest również przykładem skrajnego nieprofesjonalizmu, gdyż działa wręcz fatalnie. Żeby było zabawniej, właścicielem wydawnictwa jest profesor Wydziału Prawa z wieloletnim doświadczeniem, jeden z największych autorytetów w swojej dziedzinie. W dziedzinie wydawniczej wykazuje się on jednak niechlujstwem i ignorancją. Dlaczego to wszystko jest tak irytujące? Przede wszystkim dlatego, że część wydawnictw prawniczych traktuje studentów jak motłoch, który i tak wszystko kupi, nawet jeżeli coś jest pełne błędów albo niejasne merytorycznie. Czy jednak student nie jest mimo wszystko konsumentem, który chce dobrego podręcznika lub dobrego opracowania, a nie wypłuczyn intelektualnych, w których porządek przypomina stereotypowy męski pokój w akademiku? Drugie pytanie zaś brzmi – czy dobrym przykładem dla młodego człowieka jest dawanie mu do zrozumienia, że nie warto dbać o jakość produktu, skoro motłoch i tak to kupi?
Ilustr. Kalina Jarosz (2)
Bezsenność Michał Wolski
C
hoć wiem że rano muszę wstać – Nie mogę spać.” Bezsenność jest szczodra. Zapewnia setki minut bezproduktywnej, ale wypełnionej niesamowitą błogością ciszy, z którą nie wiadomo, co zrobić. Trudno bowiem zrobić cokolwiek, by zaburzyć istniejący, naturalny porządek rzeczy. Trudno nic nie robić, bo bezczynność jest nienaturalna i wstrętna dla każdego, kto wszedł na ścieżkę nocnej aktywności. Wisi się więc między dwiema rzeczywitościami, na starym jak świat globie własnej świadomości, starając się – tak delikatnie, jak się da – wejść w tę ciszę, płynnie przejść od bezruchu w szczęśliwą i konsekwentną produktywność. „Wieczór każdy spędza jak chce Ten się modli ten śpiewa ci grają Ktoś cytrynę skradzioną ssie Ktoś kobietę prowadzi do raju Ktoś karmi psa”, Bezsenność jest piękna. Cisza zwielokrotnia każdy szept, wszystkie ruchy wydają inne dźwięki, a każdy znajomy odgłos staje się dziwny, obcy. No, może nie obcy. Ale inny, bardziej miękki, ciepły i tulący, przypominający o zaniechanym obowiązku snu. W głowie lęgnie się wtedy potrzeba substytutu, głód ekwiwalentu sennego marzenia, który dostraja percepcję do nieobecnych za dnia, magicznych i tajemniczych zjawisk, ruchów i dźwięków. Nie ma jednak strachu. Te dźwięki anektują, zapraszają i uwodzą, a my zgadzamy się na to rozpłynięcie się w rytmie nienaturalnym, ale kuszącym. I wchodzimy w to wszystko co się dzieje, lekko i z rozwagą, tak jak wchodzi się do dzikiej puszczy czy opuszczonego ogrodu. I jak ogród czy puszcza, tak noc zamyka się wokół nas. „Komuś niebyt leży jak pień Ale niebyt to też ukojenie Więc dobrze mu” Bezsenność jest jasna. Pod nieobecność szumu elektrostatycznego dnia, każda myśl jest klarowna, każde rozumowanie bezbłędne, każde uczucie czyste i prawdziwe. Moż-
na wtedy czytać i pisać na zwiększonych obrotach, można lepić okrągłe idee i bezbłędne pomysły, można wreszcie wchłonąć nieskończoną ilość wspaniałych myśli, poukładanych w miękkie, kuszące zapachem farby drukarskiej słowa. W tej intelektualnej podróży nie jesteśmy sami. Mamy radio. Spokojna, nocna audycja nadająca rytm naszej nocnej przygodzie, senny, kojący głos prowadzącego, muzyka pełna ciszy... To wszystko nie tylko nam towarzyszy, ale uświadamia, że w tej bezsennej aktywności towarzyszą nam inni, że nie jesteśmy sami. Jest w tym coś plemiennego; jak w dawnych czasach, kiedy ludzie zbierali się przy
ogniskach i opowiadali sobie o świecie poza granicą rzucanego przez płomienie światła, a mówili o niej jak o innym, obcym i groźnym terytorium, z którego nikt nigdy nie wrócił. Gdy jednak ktoś przekroczył granicę nocy i wszedł na wzniesienie, mógł dostrzec na polanie setki takich samych ognisk obozowych, oddzielonych pasami nocy. Tak też jest w chwilach bezsenności. Wychodzi się poza świat dnia i staje na wzniesieniu, z perspektywy oglądając inne światy. Wszystko staje się prostsze, pełniejsze, jaśniejsze. „Choć wiem że rano muszę wstać Nie dane spać” Bezsenność jest sprawiedliwa. Nie jesteśmy w niej sami, ale wszystko wokół nas nie rości sobie praw do niczego, nie zawłaszcza ani ciszy, ani ciepła. Nawet death metal puszczony nocą jest spokojny i kojący. Ciemność nam nie grozi, nie wywołuje strachu ani nie-
52
pokoju; wszak boją się jej ludzie dnia, a my dziś – jesteśmy ludem nocy. Każdy inny nocny puszczyk jest nam bratem, każda sowa – siostrą. Zburzenie nocnej ciszy wiązałoby się ze ściągnięciem gniewu samej nocy, wszyscy ją więc respektują. I w zamian za to są przez nią traktowani jednakowo. Sprawiedliwie. „Więc słyszę wszystko co tylko noc zna Krok złodzieja i szepty spiskowców Jęk skazańca mlaskanie psa I to co przez sen mówią obcy Więc wchłaniam to Co noc” Bezsenność jest straszna. Jest straszna, gdy kończy się noc i człowiek nocy staje przed koniecznością przepoczwarzenia się w człowieka dnia. Rzadko się to udaje bezboleśnie. Czasem jest jednak konieczne, żeby bezsenna noc zakończyła się produktywnym dniem. Nocne czuwanie przekształca się w przeczuwanie dnia, nocne doświadczenia w przeświadczenia dzienne. W tej straszności, w tej traumie przekroczenia granic, w tej transgresji znaczeń i symboli, jest pewna dojmująca konieczność, pewien nieuchronny kres kumulacji światła, którym możemy napawać się w bezsennych godzinach. Ale jednocześnie oznacza ona początek zwracania światła światu. Początek nowej energii, nowego ciepła, a ostatecznie – nowego spokoju. Świadomość za dnia będzie ślizgać się po świecie, rekonstruując go na podobieństwo jasności przejętej nocą. I tak bez przerwy. Aż do kolejnej bezsennej nocy. „Bo właśnie po to żeby wstać Nie wolno spać Nie wolno spać” (Jacek Kaczmarski, Nie mogę spać)
Może nawet tego nie poczujesz Marcin Pluskota
T
o będzie ostrzeżenie. Co przeczytacie, weźcie proszę pod uwagę. Ułatwi to wiele spraw. Sam bardzo długo nie byłem świadomy, jak to wszystko wygląda. Teraz kiedy już wiem, przekazuję informację, bo fajny ze mnie gość. Uważajcie komu to powiecie, bardzo ostrożnie dobierajcie rozmówców. Mistrzowie cichego bicia, bo o nich będzie tu mowa, widzą i słyszą bardzo wiele i nie podoba im się, kiedy ktoś źle mówi na ich temat. Przyłożyłem ucho do podłogi i zacząłem nasłuchiwać. Cisza. Powtórzyłem to kilkukrotnie i za każdym razem nic się nie działo. Nie bił jej. To jest anegdotka z jednego z moich wrocławskich mieszkań. W tamtym czasie miałem sąsiada, z którym bardzo ciężko się współpracowało. Wtedy byłem człowiekiem o wiele bardziej sympatycznym i rozrywkowym, dlatego często w naszym mieszkaniu odbywały się różne spotkania i potańcówki. Zapraszaliśmy znajomych, alkohol i muzykę – bawiliśmy się dobrze. Oczywiście do momentu, w którym nie uaktywnił się ten nasz sąsiad. Dudnił w drzwi i wrzeszczał na mnie, na moich współlokatorów (już na chwiejnych nogach byliśmy). Wymyślał nam od najgorszych. Zwykle odpowiadaliśmy bardzo ostro, bardzo nieładnie. Nawet ja – taki spokojny i rozważny na co dzień, niejednokrotnie powiedziałem o kilka słów za dużo. I tak to wyglądało. Oczywiście w świetle prawa to my byliśmy tymi złymi (hałasowaliśmy po 22.00, czasami nawet po 2.00). Sytuacja ta sprawiała mi wiele problemów, jestem praworządny, dlatego boję się policji. Wielokrotnie, kiedy zabawa osiągała swój najlepszy poziom, ja wychodziłem na balkon i, spoglądając w dal, wypatrywałem czerwono-niebieskiego koguta. Tak bardzo wierzyłem w złe intencje sąsiada. Wtedy pojawiło się światełko w tunelu. Nie wiem dokładnie, kiedy to padło i jak ta myśl znalazła się w naszych rozmowach ale fakt faktem, raz na jakiś czas któryś z nas przykładał ucho do podłogi i nasłuchiwał.
Doszliśmy do wniosku, że sąsiad bije swoją żonę. Szukaliśmy dowodów. Informacja o tym, że pod nami dzieje się taka patologia, poprawiła mi humor. Nie unikałem spojrzenia sąsiada z dołu, całkowicie bezczelnie patrzyłem mu się w twarz, bezczelnie mówiłem mu „dzień dobry”, a jeszcze bezczelniej mówiłem „dzień dobry” jego żonie. To były straszne czasy, teraz jestem już o wiele lepszy, już tak nie robię. Nasze balowanie trwało, a razem z nim scysje z sąsiadem z dołu. Teraz jednak nie czuliśmy się tak skrępowani – ten zwyrodnialec bił swoją żonę, delikatną kobietę
atakował w sposób niegodny. Nie będzie więc zbój zbója pouczał, razem siedzieliśmy w tym bagnie. Zdarzało nam się nawet nie otwierać drzwi, kiedy sąsiad przychodził i dudnił, domagając się konfrontacji oraz satysfakcji. My wiedzieliśmy już swoje. Problematyczne stały się dowody. Nie było siniaków na żonie, nie było jęków, krzyków, tak popularnego w patologicznym środowisku alkoholu (sprawdziłem ich śmieci) – nic. Podsłuch także niczego nie wykrył. Stawiało nas to w kłopotliwej sytuacji – oskarżaliśmy bez pokrycia. Wiem, że właściwie to nic złego, jest to powszechna i popularna praktyka, ale tlące się w nas resztki moralności zmuszały nas do aktywnego poszukiwania potwierdzeń. I tak dotarliśmy do kwestii cichego bicia. Po długiej rozmowie doszliśmy do wniosku, że nasz sąsiad odwiedził Chiny,
53
gdzie udało mu się zgłębić sekrety sztuk walki. Był doskonale obeznany z każdą śmiercionośną techniką. Tam też zetknął się z pradawną sztuką cichego bicia. Niezwykle bolesną i nie pozostawiającą śladów. Niewykrywalną. Znów wszystko nabrało sensu. Dlatego nic nie było słychać, dlatego nie było siniaków. Sąsiad osiągnął więc najwyższy poziom perfidii. Znęcał się, katował tę biedną kobietę, swoją żonę, każdy jej dzień zamieniał w piekło, a ona nie mogła z tym nic zrobić. Wielokrotnie ogarniało nas współczucie względem tej smutnej, wychudłej osóbki, poślubionej z własnym katem. Nasze przewiny, w świetle tych dowodów, nie były żadnymi przewinami. Pod naszymi stopami potwór zamęczał kobietę, której przysiągł miłość i wierność. Tylko to się liczyło. Oczywiście, nic nie mogliśmy zrobić. Tak jak jego żona, pozostawieni zostaliśmy tylko z naszą straszną wiedzą, która bez możliwości weryfikacji była tym strasznym pomówieniem, od którego stroniliśmy. Kolejne dni mijały, sąsiad (w ciszy) katował żonę. Czuliśmy się z tym coraz gorzej, każdy zadany jej cios, spadał też na nas. Bezsilność leczyliśmy rozmowami. Bardzo długo i bardzo często roztrząsaliśmy całą sprawę. Czasami piliśmy też alkohol, czasami przykładaliśmy ucho do ziemi. Schowani za ścianą atakują, samemu albo w grupie. Są bezlitośni i za nic mają godność. Uśmiechają się na pokaz, a kiedy nie patrzysz wyprowadzają cios. A ty drogi kolego nigdy nie dowiesz się, kiedy uderzą i jak mocno cię trafili. Może nawet tego nie poczujesz.
Ilustr. Kalina Jarosz (2)
Street Photo Fot. SĹ&#x201A;awomir Nosal