Nr 9 (27)/2011 grudzień 2083 - 1322
Preview
4
Publicystyka Prawdziwa księgarnia, a nie sklep z książkami Rozmowa z założycielami „Tajnych Kompletów” Szymon Makuch
8
Street Law Konrad Gralec
14
Too much information... Wojciech Szczerek
16
Nadzieja ma kolor jagodowy Rozmowa z Dominiką Rudkowską z fundacji „Jagoda” Agnieszka Oszust
Fotoplastykon cz. I
19
24
Kultura Spojrzenia na „Spojrzenia” Jan Owczarek
26
Komiksowe horrory na zimowe wieczory Jan Wieczorek
30
Recenzje Fotoplastykon cz. II
34
40
Dział literacki Żmenia, czyli garść Łukasz Zatorski
42
O przygodach krytyka, krytyki i literatury Joanna Figarska & Joanna Winsyk
43
Felietony
46
Street Photo
50
Grudniowa kropka nad i
Z
awsze mam poczucie ulgi, gdy na światło dzienne wychodzi kolejny numer „Kontrastu”. Ostatni w roku numer ma szczególne znaczenie – jest pewnym symbolem, stanowi podsumowanie dwunastomiesięcznej pracy całego zespołu. Może i atmosfera jego tworzenia jest wyjątkowa, szczególnie, kiedy za oknem pada śnieg i do świąt jest coraz bliżej. W grudniowym numerze prezentujemy Wam organizacje, które przez swą wyjątkowość oraz ciężką i konsekwentną pracę swoich założycieli, osiągnęły w tym kończącym się roku sukcesy. Warto bliżej przyjrzeć się twórcom księgarni „Tajne Komplety”, uznanej za jedną z najlepszych w Polsce. Poruszający jest też wywiad z założycielami Fundacji „Jagoda”, pokazujący, że pomoc drugiemu człowiekowi może rodzić się z pamięci o tych, których już nie ma. W tym numerze znalazła się również relacja z bardzo cenionego w świecie sztuki konkursu „Spojrzenia”. Nie ma się co oszukiwać: podczas tworzenia grudniowego „Kontrastu” śniegu nie było. Nie zabrakło za to pracy całego zespołu, ogromnego wysiłku, jaki po raz kolejny włożyli, byście mogli dostać tak bogaty numer. Kończąc ten dwunasty wstęp w dwunastym miesiącu roku, chciałabym podziękować całej Redakcji za wytrwałość oraz życzyć im i wszystkim Czytelnikom spokojnych świąt, niosących nadzieję. I szczęśliwego Nowego Roku! Joanna Figarska
„Kontrast” miesięcznik studentów Wydawca: Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław Adres redakcji: ul. Drukarska 35/13 53-311 Wrocław e-mail: kontrast.wroclaw@gmail.com http://www.kontrast-wroclaw.pl/ Redaktor naczelna Joanna Figarska Zastępcy Ewa Orczykowska, Joanna Winsyk Redakcja Paweł Bernacki, Olga Górska, Konrad Gralec, Jakub Kasperkiewicz, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Paweł Mizgalewicz, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Wojciech Szczerek, Jan Wieczorek, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska Fotoredakcja Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Kalina Jarosz, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Korekta Katarzyna Brzezowska, Katarzyna Kisiel, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Iwona Kusiak, Teresa Szczepańczyk Grafika Katarzyna Domżalska, Ewa Rogalska DTP Ewa Rogalska, Michał Wolski Projekt okładki (w oparciu o zdjęcia i ilustracje z numeru) Ewa Rogalska
Czas to pieniądz W szarej myszki
ygląda na to, że Justina Timberlake’a wypada obecnie nazywać aktorem. Kto by pomyślał? Wyścig z czasem to już trzeci w tym roku film, za który znany niegdyś z muzykowania gwiazdor zbiera pochwalne opinie. Autor, Andrew Niccol (ostatnio Pan życia i śmierci), wraca do swojego ulubionego gatunku science-fiction (Gattaca, Simone). Jak się okazuje, w 2161 roku główną walutą świata jest czas – gdy twój stan konta wyniesie zero, umierasz, zapobiegając przeludnieniu. Biedni żyją więc z dnia na dzień, a bogaci – niemal wiecznie. Grany przez Timberlake’a bohater, choć nie wygląda, należy do tych pierwszych. Pewnego dnia przypadkiem wchodzi w posiadanie ogromnej ilości czasu. Wtedy zaczynają się kłopoty...
Recykling – to się
nam opłaca
Coś innego
J
edni mają pomysł na film . Inni wynajmują mał o zna neg o reżysera , by niew ielkim kos ztem wykona ł remake arcydzie ła sprzed lat. Do tej dru giej grupy zaliczyć można pro ducentów Nędznych psów, któ remu udaje się być niemal idealną kop ią dzie ła Peckinp aha i jednoc ześnie film em dużo gor szym . Dodajmy do teg o ład nyc h, cho ć nie kon iec zni e uzd olni onych akto rów, i d ostaj emy kolejny mło dzie żow y thriller na miarę XXI wie ku.
N
a magię tytułu liczą bez wątpienia twórcy filmu Coś. W brew p ozorom, nie jest to remake horroru Johna Carpentera sprzed trzydziestu lat, a jego prequel. Z opinii amerykańskiej prasy wynika, że historia niby jest inna, ale jednak ta sama. Samo wykonanie zostało ocenione jako średnie. W roli Kurta Russela tym razem piękna Mary Elizabeth Winstead, która po Scotcie Pilgrimie wraca do gatunku, z którym zapoznała się wrzeszcząc przerażona w Oszukać przeznaczenie 3.
J
All-Star
ako że zbliżamy się do sezonu wielkich nagród, pojawiają się w kinach projekty skonstruowane pod tym kątem. Moneyball to adaptacja przebojowej książki Michaela Lewisa, nad którą pracowali Steve Zailllian (Lista Schindlera) oraz Aaron Sorkin (The Social Network). Reżyserii podjął się Bennett Miller (Capote), a główne role dostali Brad Pitt oraz Philip Seymour Hoffman. Jak na razie wygląda na to, że wiele z tych postaci zobaczymy na Oscarowej gali, jednak tematyka baseballu może być mniej zachęcająca dla polskiego widza. Fani The Social Network powinni jednak się zainteresować: znów mamy do czynienia z historią wielkiego innowatora (Pitt jako trener stosujący komputerowe analizy wydajności graczy), która przyciąga uwagę inteligentnymi i zabawnymi dialogai.
Przygotował P. Mizgalewicz
Alicja Janosz Vintage
J
uż 3 grudnia ukaże się długo oczekiwany dwupłytowy album Alicji Janosz – Vintage, który zapewne pozwoli zapomnieć słuchaczom, że to płyta gwiazdki Idola śpiewającej o jajecznicy. Prapremierowy koncert Alicji w ramach Wrocławskiego Soundu, na którym wykonała piosenki z nowego albumu, był miłym zaskoczeniem. Doskonała oprawa muzyczna to na pewno duży atut płyty. Artystka inspiracji muzycznych szukała w jazzie i soulu rodem z lat 60. Większość piosenek na płycie jest anglojęzycznych. Polskie utwory może nie są wybitnymi perełkami poetyckimi, ale ich prostota i brak zbędnej maniery zdecydowanie są na plus. Zgryźliwi mogą sądzić, że twórczość i zachowanie Alicji trącą infantylnością, ale raczej to taki urok młodej, cały czas poszukującej artystki. Suma sumarum, wszystko idzie w dobrym kierunku. Wydawnictwo LionStage.
N
ic tak nie ożywia powieści kryminalnej jak trup” – powiedziała niegdyś Agatha Christie i niestety można przenieść tę zasadę na rynek muzyczny rządzący się własnymi prawami. Otóż „nowy” album tragicznie zmarłej artystki Amy Winehouse ujrzy światło dzienne 5 grudnia. Na płycie Lioness: Hidden Treasures usłyszymy 12 niepublikowanych wcześniej utworów wybranych przez współpracowników piosenkarki. To już trzeci album z piosenkami oryginalnej Amy. Można się spodziewać, że płyta osiągnie sukces i horrendalne zyski. Wydawnictwo Universal Music.
The Roots - Undun
P
o premierach soulowych i metalowych czas na hip-hop. 6 grudnia ukaże się płyta zdobywców wielu statuetek Grammy – grupy The Roots. Undun jest to album z historią – opowiada o chłopcu, który staje się kryminalistą. The Roots istnieje na rynku muzycznym już od 1993r., a Undun jest ich trzynastym albumem w karierze. Singiel Make My promujący płytę porusza nawet hiphopowych antagonistów. Wytwórnia Def Jam.
Rammstein Made In Germany – 1995-2011
K
to lubi niemieckie mroczne klimaty, na pewno ucieszy się z premiery pierwszego albumu podsumowującego twórczość grupy Rammstein. Made In Germany – 1995-2011 ukaże się 5 grudnia nakładem Universal Music. Płyta zawiera najbardziej znane utwory grupy, m.in. Du Riechst Zu Gut, przerażający Mein Teil czy Amerika. Rammstein to grupa, jak sami się określają – tanz metalowa, której koncerty to prawdziwe spektakle pirotechniczne. Polskę odwiedzili 14 listopada w ramach trasy promującej właśnie ten album
Przygotowała K. Żurowska
J
Lubomski ambiwalentnie
uż 10 grudnia w Sali Kameralnej Centrum Sztuki Impart odbędzie się koncert Mariusza Lubomskiego, który wystąpi w recitalu Ambiwalencja. Jest to dojrzały, autoironiczny, liryczny spektakl prezentujący piosenki z płyty o tym samym tytule, wydanej w 2008 roku. Autorem słów do większości utworów na płycie jest Sławomir Wolski, zaś muzyki głównie Mariusz Lubomski. Ciepły, męski głos pana Mariusza na pewno sprawi, że w ten grudniowy wieczór temperatura wzrośnie o parę stopni.
Blanche i Marie w Teatrze Polskim
T
eatr Polski przygotował na grudzień premierę niezwyczajnego spektaklu o dwóch niezwykłych kobietach. Blanche i Marie autorstwa Per Olova Enquista, w reżyserii Cezarego Ibera, to historia spotkania Blanche Wittman (Anna Ilczuk) – „królowej histeryczek”, obiektu eksperymentalnego dra Charcota i Marii Skłodowskiej-Curie (Marta Zięba) – pierwszej kobiety, która zreformowała świat nauki zdominowany przez mężczyzn. Czy na deskach teatru usłyszymy grzmiący głos feministek z przełomu XIX i XX wieku, czy zobaczymy perypetie miłosne bohaterek, a może triumfalny gest nauki, logiki i… mężczyzny? Tego dowiemy się 2 grudnia na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego.
Przygotowała K. Żurowska
Opera
w Pułapce?
R
ok Różewiczowski we Wrocławiu będzie zakończony mocnym akcentem – premierą Pułapki w Operze Wrocławskiej. 18 i 19 grudnia zobaczymy niecodzienny spektakl, do którego muzykę napisał świetny kompozytor i pianista – Zygmunt Krauze. Jest on też współautorem libretta wraz z Grzegorzem Jarzyną. Będzie to pierwszy przekład Pułapki na operę. Wyreżyserowania tego widowiska podejmie się Ewelina Piotrowiak. To niewątpliwie niebanalna produkcja, a teraz nadarza się bezprecedensowa okazja, żeby pokazać utwór mistrza, nieco przykurzony i przewalcowany przez teatry, w całkowicie nowej, świeżej postaci. Warto dodać, że duet Krauze-Jarzyna pracował już nad librettem gombrowiczowskiej Iwony – księżniczki Burgunda.
Dziennik Gombrowicza wciąż się pisze
C
hoć od ukazania się pierwszych fragmentów Dziennika Witolda Gombrowicza minęło dobre kilkadziesiąt lat, dzieło okazuje się wciąż aktualne. Świadczy o tym choćby jego kolejna edycja, która jeszcze w tym roku nakładem Wydawnictwa Literackiego trafi do rodzimych księgarń. Cóż, skoro mówi się, że pisarz żyje tak długo, jak długo czytane są jego dzieła, to śmiem twierdzić, że Gombrowicz zagrożony jest nieśmiertelnością. Szczególnie, że jego utwory to nie tylko relikty zamierzchłej epoki, ale teksty wciąż inspirujące kolejne pokolenia. I Bóg jeden wie, jak długo to potrwa...
U nich na Kołymie
J
acek Hugo-Bader wyruszył na Kołymę, aby ją poznać i opisać. Efektem podróży, w którą wybrał się jeden z najlepszych polskich reportażystów, są Dzienniki kołymskie. Ukażą się one już w grudniu nakładem wydawnictwa Czarne i niewątpliwie będą dużym wydarzeniem, przybliżającym polskiemu czytelnikowi tajemnice syberyjskiej tajgi i żyjących tam ludzi. Zdaje się, że będzie to pozycja, koło której żaden ciekawy świata człowiek nie przejdzie obojętnie. W każdym razie ja bym nie mógł.
Wrogowie Eco
O
statnie tygodnie niewątpliwie należą do Umberto Eco. Genialny Włoch najpierw opublikował świetny Cmentarz w Pradze, a teraz, na dokładkę, serwuje swojemu czytelnikowi zbiór esejów Wymyślanie wrogów, który jeszcze w tym roku wyda Dom Wydawniczy Rebis. We wspomnianej książce znaleźć będzie można niemal wszystko: od problematyki absolutu, przez recepcję Joyce’a w czasach faszyzmu aż po WikiLeaks. Skoro zaś bierze się za to Eco, to znak, że eseje będą nie tylko fantastycznie napisane, ale także wywrócą postrzeganie owych zjawisk do góry nogami.
Bo o Broniewskim pamiętać trzeba
N
ie ukrywam, że cieszy mnie ostatnie zainteresowanie Władysławem Broniewskim, którego postaci i poezji ożywcze spojrzenie jest po prostu potrzebne. Po tym jak w Iskrach ukazała się biografia tego pełnego sprzeczności i emocji poety, Państwowy Instytut Wydawniczy przygotował kolejną pozycję na jego temat: „W słowach jestem wszędzie...”. Wspomnienia o Władysławie Broniewskim. Jedyne co mogę rzec na jej temat, to zwykłe zawołanie: „czytać, czytać, czytać... i myśleć, do jasnej cholery!”
przygotował P. Bernacki
C
Prawdziwa
zy jesteście bardziej księgarzami-idealistami, czy jednak biznesmenami? Maciej Darski: Myślimy, że można to połączyć. Tajne Komplety zostały założone przez Fundację na Rzecz Kultury i Nauki im. Tymoteusza Karpowicza, więc to już samo w sobie jest promowaniem czytelnictwa z tej wyższej półki, nie można jednak zapominać, że żyjemy w ciężkich czasach kapitalizmu i niewidzialnej ręki rynku (śmiech). Lepiej lub gorzej, ale staramy się to jakoś łączyć. Grzegorz Czekański: Czasem człowiek może się znaleźć w potrzasku. Z jednej strony chciałby prowadzić tu swoiste centrum kulturalne, organizować różne projekty literackie, ale trzeba jednocześnie myśleć rynkowo, bo samymi projektami i szczytnymi celami nie zapłacimy za czynsze, faktury dla wydawców i pensje dla pracowników. Nie jesteśmy jednak biznesmenami, bo działamy w trzecim sektorze – zyski trafiają do fundacji na cele statutowe, a nie do naszych kieszeni. Trzeba poszukiwać złotego środka pomiędzy jednym a drugim. Istnieją pewne sygnały, które każą nam sądzić, że na razie jest z tym u nas nie najgorzej. Wszyscy jesteście z wykształcenia humanistami. Rozumiem, że w związku z tym humaniści mogę być dobrymi biznesmenami? M.D.: Czy dobrymi, to nie wiem, ale staramy się. Co z tego wyjdzie, to się okaże. Po roku działalności jest całkiem nieźle, choć jeszcze daleko do ideału. Najłatwiej wyciągnąć rękę i powiedzieć: „skończyłem kierunek humanistyczny, dajcie mi wszystko, bo ja się na tym nie znam”. Jest dużo funduszy do zdobycia, tylko trzeba się po nie schylić i nauczyć się z nich korzystać. Gdzie więc nauczyliście się zdobywać pieniądze? M.D.: Główną osobą, zajmującą się pozyskiwaniem funduszy, jest prezes Fundacji im. Tymoteusza Karpowicza, Karol Pęcherz. Działa on bardzo aktywnie na polu kultury, organizuje sporo wydarzeń. Robi to od wielu lat i jest bardzo doświadczony. GeneralFot. Bartek Babicz
a nie sklep z książkami
a księgarnia,
Filiżanka kawy, miękki fotel i książka. Do tego przyjemna atmosfera. Tak można w skrócie opisać księgarnię Tajne Komplety, znajdującą się w Przejściu Garncarskim. Działająca od roku instytucja przyciąga coraz większą liczbę klientów, wzbudzając już nawet zainteresowanie organizatorów targów książki w Krakowie. Czy księgarz może być biznesmenem? Czego nie opłaca się robić, prowadząc księgarnię? Czy można zostać milionerem w tym biznesie? Na te i inne pytania odpowiadają Grzegorz Czekański, Karol Pęcherz i Maciej Darski – większa część załogi księgarni Tajne Komplety. Szymon Makuch
9
nie zresztą dobraliśmy się tak, że każdy jest dobry w jakiejś dziedzinie, każdy ma swoją działkę. Grzesiek Czekański to znowu nasz księgarz starej daty, człowiek-instytucja. Skąd pomysł na taką formę księgarni właśnie w takim miejscu? M.D.: Wydaje mi się, że moda na takie miejsca jest w Polsce od kilku lat. Dawniej istniała księgarnia Kapitałka, w której pracowałem ja, a także Grzesiek, co dało nam dużo doświadczeń. Tamto miejsce zniknęło, a natura nie znosi próżni, uznaliśmy więc, że też trzeba zrobić coś takiego. Coraz więcej księgarni, także we Wrocławiu, zmienia swój profil, gdyż w dzisiejszych czasach konieczne jest otwieranie się na różne formy działalności. Ciężko utrzymać się z samej sprzedaży książek. Poza tym takie połączenie kawiarni ze sprzedażą książek po prostu mi się podoba. Jednocześnie chcemy, żeby każda część naszej działalności była dobrze przygotowana, a więc żeby także serwowana kawa nie była jakąś lurą tylko porządnym napojem. G.Cz.: Na moje oko obecnie widać co najmniej kilka wiodących typów księgarń, nienależących do większych sieci (takich jak Empik i Matras). Albo trzeba w asortyment wprowadzać różnego rodzaju zabawki, hulajnogi, pluszaki i inne gadżety, albo tworzyć pewne hybrydy, takie jak księgarnia połączona z kawiarnią, galerią, centrum kulturalnym. Są jeszcze księgarnie profilowane, o czym powiemy później. Zasadniczo szukanie bardziej otwartego modelu jest na pewno, jak to się mówi, słuszną koncepcją, ponieważ to zwiększa szanse na utrzymanie i prowadzenie działalności w wielu kierunkach. Jak wygląda recepcja waszego lokalu? Co mówią klienci? M.D.: Przybywa ostatnio coraz więcej osób i często słyszymy, że pomysł łączenia sprzedaży książek z kawiarnią jest bardzo przyjemny. Tutaj jest ciepło, można spokojnie usiąść, przejrzeć jakieś publikacje i ewentualnie je kupić. Jest to takie poklepywanie po ramieniu, które nie zawsze przekłada się na sprzedaż, ale czuć pozytywną recepcję. Ostatnio dostaliśmy nawet zaproszenie na targi książki w Krakowie, które od-
były się w dniach 3-6 listopada tego roku. Wybrano nas do grona 12 najlepszych księgarń w Polsce i mamy z tej okazji przedstawić prezentację. Karol Pęcherz.: Prezentacja to film, który przygotowałem ze scenek dotyczących wydarzeń, jakie przez ostatni rok miały miejsce w naszej księgarni. Filmik dostępny jest już w Internecie. Jaki wpływ na waszą działalność ma wsparcie partnera, czyli Dolnośląskiej Szkoły Wyższej? K . P. : J e s te śmy bardzo zadowoleni. Dolnośląska Szkoła Wyższa to nasz partner strategiczny, ale mamy też w księg oz b i o r z e b o g a t ą kolekcję książek wydawnictwa DSW, a to są książki poszukiwane nie tyle w samym Wrocławiu, co w całej Polsce. Sprzedaż internetowa tych publikacji jest na naprawdę wysokim poziomie. DSW organizuje też wiele spotkań w naszej księgarni, co jest dobrą formą reklamy dla nas. Skąd pomysł na współpracę właśnie z tą uczelnią? K . P. : R oz p o c z y na jąc działalność, zawsze trzeba się jakoś rozej-rzeć, poszukać potencjalnych partnerów, którzy mogą wesprzeć w realizacji marzeń i projektów. W naszym przypadku udało się nawiązać współpracę właśnie z DSW, która do naszego projektu odniosła się entuzjastycznie. Czy aktualna forma księgarni to już optymalna wersja, czy jednak myślicie jeszcze o jakichś zmianach? M.D.: Ciągle myślimy o pewnych zmianach. Chcemy przede wszystkim poszerzać asortyment na tyle, na ile jest to możliwe. Zgłaszają się do nas nowe wydawnictwa, myślimy też o publikacjach anglojęzycznych i filmach. K.P.: Jeśli chodzi o zmiany, to poza księgarnią przydałoby się, aby Przejście Garncarskie, w którym się znajdujemy, stało się miejscem bardziej happeningowym. Jest Fot. Bartek Babicz (2)
to część wrocławskiego rynku, w którym jest mały ruch. Częściej tu wchodzą turyści, ciekawi tych wąskich uliczek. Wrocławianie przechodzą tu dużo rzadziej. W skali przepływu ludzi dookoła rynku jest tu niewielki ruch. Dlatego warto byłoby pomyśleć o kolejnych projektach, które mogłyby ożywić ten teren. G.Cz.: Ożywienie wprowadziliśmy wystawieniem ogródka latem, a także plaży, którą nawet odnotowano we wrocław-
skim rankingu plaż (śmiech). Warto więc starać się wyskakiwać z nowymi pomysłami. Otwieracie niedługo filię w Dolnośląskim Centrum Filmowym… G.Cz.: Właściwie nie filię, tylko odrębną księgarnię filmową. Będzie się nazywać Nieme Kino. Będzie to właśnie ten trzeci model księgarni sprofilowanej, o czym mówiłem. K.P.: To trochę szalony pomysł, ale uznaliśmy, że jeśli jest opcja na rozbudowę, to warto z niej skorzystać. Będzie to mniejsza księgarnia, skierowana przede wszystkim na tematykę filmową. Jest w tym zakresie spory potencjał, skoro są osoby, które chodzą do kina, to być może uda się zachęcić je do czytania. Za rok okaże się, czy był to dobry pomysł, czy ta publiczność zainteresuje się czytaniem o filmie. Pamiętajmy też,
10
że kiedy we Wrocławiu odbywają się festiwale filmowe, to wówczas wzrastają obroty książek filmowych, zwłaszcza w miejscach w pobliżu kin. G.Cz.: Są przesłanki ku temu, by liczyć na znalezienie odbiorców. Na pewno będziemy robić wszystko, żeby oferta w Niemym Kinie była również wysmakowana. Chcielibyśmy, aby osoby zainteresowane filmem, może także młodzi filmowcy, mogli znaleźć dla siebie jakieś cenne materiały; żeby mogli budować sobie dzięki temu warsztat. Znajdzie się tam również pierwszorzędny wybór filmów dla wymagających kinomanów. Czy mieliście kiedyś momenty kryzysu, zwątpienia, przekonania, że ten projekt jednak się nie uda? G.Cz.: Zawsze jest jakiś strach przed porażką. Zwykle przyjmujemy najpierw wariant negatywny – że wszystko okaże się klapą, sytuacja na rynku książki zmieni się beznadziejnie; że ludzie przestaną czytać, a co gorsza, kupować książki. Po roku jednak wszelkie znaki na niebie wskazują, że przetrwamy. Czy prowadząc k sięgarnie, macie czas na czytanie książek? G.Cz.: To zależy, który z nas. Ja akurat dojeżdżam, więc czytam w pociągach; zawsze jestem uzbrojony w jakieś czasopismo i parę książek, na wypadek opóźnień albo awarii pociągu. Zwykle jest to jakieś pięć książek naraz. Być może to pewne zboczenie, wszczepione w specyfikę naszego zawodu. M.D.: Ja dziennie czytam jedynie dwie i pół książki. Czy są jakieś książki, których za nic nie wprowadzilibyście do asortymentu? M.D.: Paulo Coelho. Chociaż chyba raz ściągaliśmy go na zamówienie. G.Cz.: Nie możemy się odwracać od klienta. Możemy mu sugerować jakieś pozycje, ale to zawsze jego wolny wybór, nie zamierzamy być policją czytelniczą i pałować ludzi za złe lektury. M.D.: Możemy jednak sugerować pewne pozycje na naszej stronie internetowej. G.Cz.: Założenie jest takie, że sama księgarnia już zawiera wyselekcjonowane publikacje. Wchodzisz i masz pewność, że
ktoś już przebrał te parę tysięcy tytułów za ciebie, choć często zdarza się, że przybywa klient szukający porady, ale sam nie wie, czego oczekuje. To wymarzona sytuacja dla księgarza (śmiech). K.P.: Nie mamy podręczników. Próbowaliśmy, ale nie jest to opłacalne. Warunki są kiepskie – jest to bardzo absorbujące, a nie przynosi efektów. Tych publikacji nie można dostać w komis, więc trzeba za nie dużo zapłacić. Nie ma tu miejsca, by je wstawić, co było pierwszym minusem, a druga sprawa – jeśli podręczniki nie zejdą, to pieniądze są zamrożone. W tym segmencie rynku ciągle pojawiają się nowe wydania. Obecnie przy-
jęliśmy formułę, że można zamówić u nas podręczniki i je sprowadzimy. Zysk jest z tego mniejszy, ale przynajmniej pewny. G.Cz.: Okazało się poza tym, że nasi odbiorcy raczej rzadko potrzebują książek szkolnych, mimo że zainteresowanie literaturą dziecięcą u nas jest jednocześnie całkiem spore. Staracie się tworzyć jakiś profil księgarni, mieć nachylenie na jakieś poglądy polityczne, społeczne? G.Cz.: Profil wynika z założenia Tajnych Kompletów. Dokonujemy pełnej selekcji na wstępie. Nie znajdziesz u nas czegoś, czego wstydziłbyś się wziąć do ręki. Sta-
11
ramy się jednak nie zamykać całkowicie. Nie dobieramy książek ideologicznie, ale raczej jakościowo. Jasne, nie da się zrobić w 100 procentach dobrej oferty, ale dążymy do tego, żeby tych procentów było co najmniej 99. Czy przy otwieraniu księgarni myśleliście o konkretnym typie klientów, do których byłaby kierowana oferta? G.Cz.: Założenie było takie, że chcieliśmy wypełnić lukę po Kapitałce, nieistniejącej już księgarni naukowej. Model tamtego miejsca był, naszym zdaniem, wyśmienity. Nadarzyła się okazja i staramy się ją wykorzystywać. Na pewno pomysłem na to miejsce było
sprzedawanie pozycji, które nie pokrywają się z ofertą innych księgarni, brak na półkach u konkurencji jest szybko wypełniany przez nas. Staramy się być czujni. Co kupują wasi klienci? Jakie pozycje najchętniej czytają? G.Cz.: Zależy, o której półce mówimy. Czarnym koniem jest dział dziecięcy. W Polsce mamy mnóstwo cukierkowych książek dla dzieci, które spełniają rolę lalek Barbie, plastiku z pustym środkiem. Próbujemy więc gromadzić w Tajnych Kompletach literaturę dziecięcą dzięki nowatorskim i designerskim książeczkom, które dalekie są od łopatologii, a niosą jakąś wartość. Sporym zainteresowaniem cieszy się też poezja, wbrew temu, co się mówi. Jedna z oficyn z Poznania ma tutaj całkiem niezły zbyt swoich pozycji poetyckich. Nie mamy publikacji prawniczych ani językoznawczych, więc w tym kręgu nie znajdujemy odbiorców. Jak oceniacie zapotrzebowanie na książkę we Wrocławiu? G.Cz.: Nie jest tak źle, jak się ciągle powtarza. Wszędzie przewijają są hasła o wielkim kryzysie, ale ja na te tezy patrzę podejrzliwie. Bierzemy udział w życiu kulturalnym miasta i widzimy, że nie ma jakiejś wielkiej zapaści. Nie sądzę też, że digitalizacja i Internet to są zjawiska, których musimy się obawiać. Branżowe analizy wskazują, że np. piractwo książkowe wcale nie uderza w interesy wydawców, a co za tym idzie – w nasze. Zawsze znajdzie się przecież ktoś, kto dzięki temu te książki kupi. Czy któreś z waszych projektów lub ofert uważacie za nieudane i nie zamierzacie do nich wracać? K.P.: Jak wspomnieliśmy, mało opłacalne są podręczniki. Nie zamierzamy też kolejny raz współpracować z żadnymi grouponami itp. Wprowadziliśmy zniżkę na dwie kawy latte i lody. Było z tym dużo roboty, choć jakiś efekt komercyjny zaistniał. Marzycie o stworzeniu sieci? Kilku, kilkunastu księgarń Tajne Komplety w całym kraju? K.P.: Byłoby to czymś ciekawym, zwłaszcza w małych miastach, gdzie brakuje tego rodzaju miejsc. W Kowarach była niegdyś dobra księgarnia, potem jednak rozszerzyli asortyment o różne bibeloty. Ostatecznie skończyło się na paru podręcznikach i samych zabawkach i gadżetach made in China. Często bierzecie udział w różnych wydarzeniach kulturalnych. Czy jest to ważny element waszej działalności? Fot. Bartek Babicz (4)
Czy wychodzicie do różnych instytucji z własnymi propozycjami, czy to one już do was się zgłaszają? K.P.: Zgłaszają się, niemal codziennie. Niektórzy mają dopiero ogólne plany, niektórzy bardzo konkretne projekty. Czasem są to studenci, koła naukowe, wydawcy chcą organizować promocje książek. Ostatnio liczyłem, że około 100 wydarzeń odbyło się u nas w ciągu roku działalności. Lepiej niż niejeden dom kultury. I to właściwie bez żadnych inwestycji. G.Cz.: Bardzo dobrze udał się Międzynarodowy Dzień Poezji – projekt z zerowym budżetem, a jednocześnie z wielką energią ludzi. To była spontaniczna akcja, przybyło wówczas wielu wrocławskich poetów, którzy prócz swoich wierszy, przynieśli jakieś swoje przedmioty – sprzedawano je potem na aukcji. Cały dochód przeznaczyliśmy na Turniej Jednego Wiersza. Jeżeli więc jest jakaś chemia i zaangażowanie ludzi, to może – a wręcz powinno – udać się bez kapitału. Czy prowadzenie księgarni jest zatem spełnieniem waszych życiowych marzeń, czy też po prostu projektem, który w mniej lub bardziej przypadkowy sposób podjęliście? K.P.: Temat pojawił się przy okazji zamknięcia Kapitałki. Grzesiek był głównym inicjatorem przywrócenia tego miejsca. Staraliśmy się wtedy odzyskać tamten lokal przy ulicy Nankiera, uchronić go przed zamknięciem, ale to się nie udało. Zakładając fundację, nie myśleliśmy o tym, ale jest to na pewno dobry kierunek. G.Cz.: Musiało być trochę wariactwa w tym, aby przez cały rok poświęcać kilkanaście godzin dziennie, pracując niekiedy jak zombie, z zapałkami między powiekami. Ale było warto, K.P.: Jedyna dobra droga do biznesu to droga poprzez pasję. Czy wierzycie, że prowadząc księgarnię, można zostać milionerem? K.P.: Gdyby się grało w totolotka, to nie ma problemu (śmiech). A tak poważnie, pewnie można, ale w takim profilu, jak nasz, trzeba by mieć prawdziwego marketingowego geniusza, aby zarabiać wielkie pieniądze. Oczywiście mogę sobie wyobrazić sobie sytuację, że pół Polski kupuje w naszym sklepie internetowym książki. Tylko jak ich do tego przekonać?
12
13
Świadomość prawna społeczeństw zwłaszcza w państwach byłego bloku wschodniego jest bardzo niska. Niewiele osób wie, czym różni się kara ograniczenia wolności od kary pozbawienia wolności, kim jest konsument, jakie dokumenty potrzebne są do zawarcia małżeństwa. W związku z tym, z inicjatywą wychodzą studenci prawa z Uniwersyteckiej Poradni Prawnej Uniwersytetu Wrocławskiego, którzy w ramach projektu Street Law starają się powiększyć wiedzę i świadomość prawną uczniów szkół średnich. Konrad Gralec
Ilustr. Katarzyna Domżalska (2)
14
J
ak to zazwyczaj bywa, wszystko zaczęło się w Stanach Zjednoczonych, gdzie w 1972 r. na wydziale prawa Uniwersytetu Georgetown w Washingtonie grupa studentów wraz z profesorem postawiła sobie jako cel dotarcie z nauką prawa do uczniów szkół średnich najbiedniejszych dzielnic miasta oraz do osób osadzonych w różnego rodzaju placówkach penitencjarnych. Już wtedy ideą tego programu stało się zapoznanie jego uczestników z podstawowym zakresem praw i obowiązków obywatelskich, konsumenckich oraz dostarczenie im wiedzy niezbędnej do konfrontacji z problemami prawnymi spotykanymi w życiu codziennym. Inicjatywa okazała się wielkim sukcesem i po dziś dzień jest kontynuowana prawie na całym terytorium Stanów Zjednoczonych w ponad 40 tamtejszych szkołach prawa oraz w wielu państwach na całym świecie. Zadziwiająco szybko dotarła ona do Polski, która była trzecim państwem na świecie, gdzie zaczęto organizować warsztaty Street Law. To w Warszawie w 1994 r. powstało Polskie Stowarzyszenie Edukacji Prawniczej, które rok później odzwierciedliło idee Street Law pod nazwą „Prawo na co dzień”. W 2008 r. realizacji programu w dolnośląskich szkołach średnich oraz zakładach penitencjarnych podjęli się studenci z Uniwersyteckiej Poradni Prawnej przy Instytucie Prawa Cywilnego Wydziału Prawa, Administracji i Ekonomii Uniwersytetu Wrocławskiego.
cykl warsztatów, wykładów, zajęć poświęconych przepisom prawnym regulującym życie codzienne dorosłego obywatela, opisujących jego podstawowe prawa i obowiązki, w szczególności wynikające z przepisów prawa karnego, konsumenckiego i rodzinnego. Po co Street Law? Nie da się ukryć, że przeciętny Kowalski bardzo mało wie o prawie, z którym przecież spotyka się na co dzień. Nauka prawa zaczyna się dopiero na studiach wyższych, dlatego wielu licealistów rekrutuje się na studia prawnicze „w ciemno”, nie zdając sobie sprawy, z czym będą mieli do czynienia. Poza tym współczynnik reprezentacji prawnej w Polsce (to jest liczby osób świadczących pomoc prawną na 100 tys. mieszkańców w państwie) jest bardzo niski. Według raportu Europejskiej Komisji do Spraw Skuteczności Wymiaru Sprawiedliwości CEPEJ z 2006 r. wynika, że wyżej wymieniony współczynnik wynosił u nas 68. W Niemczech obliczany był w tym czasie na 150, a w Portugalii – 213. Dodatkowo powszechnie wiadomo, że usługi prawne nie należą do najtańszych. Polscy parlamentarzyści słusznie zauważyli brak tanich prawników od prostych spraw, którzy byliby jak
Czym jest Street Law? Street Law to program edukacyjny adresowany do uczniów i nauczycieli szkół licealnych oraz studentów. Dzięki niemu młodzież ma możliwość zapoznania się z treścią podstawowych gałęzi prawa. Przez to, że program ukierunkowany jest na przekazanie wiedzy w zakresie uprawnień, obowiązków, odpowiedzialności i systemu prawnego w Polsce, uczniowie mogą zrozumieć praktyczną stronę działania wymiaru sprawiedliwości. Seria interaktywnych zajęć prowadzonych przez studentów obejmuje wiadomości z zakresu kilkunastu dziedzin prawa łączących się w logiczną całość. Główne założenia programu Street Law, niezależnie od upływu czasu, miejsca i formy jego realizacji, nie uległy zmianie od lat 70. XX wieku. W swoim podstawowym wariancie Street Law ma na celu podniesienie poziomu kultury i świadomości prawnej społeczeństwa. Idea realizowana jest poprzez
15
lekarze pierwszego kontaktu. Drogie usługi prawnicze oraz utrudniony dostęp do zawodu dla absolwentów prawa nie pomaga obywatelom w egzekwowaniu swoich praw. Jak wygląda Street Law we Wrocławiu? W ramach projektu studenci zrzeszeni w Uniwersyteckiej Poradni Prawnej zajmują się siedmioma różnymi gałęziami prawa. Przekazują licealistom podstawowe pojęcia i zasady prawne: od zagadnień teoretycznych przez organizacje i instytucje funkcjonujące w polskim systemie prawa po prawa konsumenta oraz podstawy odpowiedzialności karnej. Forma zajęć zależy od możliwości technicznych, liczebności grupy oraz profilu klasy. Najczęściej przybierają formę wykładu połączonego z dyskusją nad obecnie obowiązującymi przepisami prawa lub pracą z tekstem źródłowym w postaci aktów prawnych i rozwiązywaniu licznych ciekawych kazusów wziętych z życia codziennego. Wszystkie warsztaty w ramach projektu prowadzone są przez studentów ostatnich lat studiów. Więcej informacji pod adresem: poradnia@prawo.uni.wroc.p
To
info
16
oo much
ormation...
17
Czytając szyldy sklepowe i napisy na słupach, można naprawdę dużo dowiedzieć się o języku. Oto, jaką wiedzę zdobyłem po dwumiesięcznym już pobycie w świecie, w którym artykuły gospodarstwa domowego mają imiona, windą nie można się bawić, ale za to odkurzacz Dudley chętnie zje paproszki. Wojciech Szczerek
Z
perspektywy Polaka z krwi i kości przeby wającego w Wielkiej Brytanii nie sposób nie poczuć się przytłoczonym ogromem informacji nadawanych przez wszystkie kanały, ze wszystkich stron, w każdym możliwym języku i, co chyba najbardziej istotne, na każdy temat. Ciekawe jest tu nie to, że jest tego tak dużo, ale to, jak funkcjonuje przekaz, szczególnie drogą pisemną. Najprostszym przykładem, którego tu użyję, będą wszelkiego rodzaju informacje umieszczone wszędzie, gdzie tylko się spojrzy (z uwagi na swoją funkcję zwane czasami tekstami operatywnymi). Są to niby nic nieznaczące, drobne komunikaty, na które w ojczyźnie nie zwracamy uwagi, a które w nowym miejscu od razu rzucają się w oczy. 9 PRAWD ŻYCIOWYCH, O KTÓRYCH POWIEDZĄ CI W WIELKIEJ BRYTANII Śmieci to nie śmieci Segregacja odpadków to podstawa. Szkoda, że w Polsce wiedzą o tym tylko dzieciaki w podstawówce, a starsze pokolenia nie mają i nie chcą mieć. A nawet jeśli już zapragną takiej wiedzy, to tak naprawdę brak im rzetelnego źródła informacji. Rezultatem tego są: „I tak nie ma w pobliżu pojemników na plastik.” (chociaż są) czy „I tak wrzucą to do jednej śmieciarki.” (tak, śmieciarka jest jedna, komór na odpadki – kilka). W Anglii ludzi mocno nakręca się na segregację odpadów. Produkty wszelkiego rodzaju opatrzone są jasną informacją na temat tworzywa, z którego są zrobione one same lub ich opakowania, oraz o sposobie pozbycia się ich. Z kolei kosze z komorami na różnego rodzaju odpady napotykamy na każdym kroku, a ich wygląd tylko zachęca do użycia. No popatrzcie tylko na te kolorowe naklejeczki. Cudo!
piękna tabela jest tak skonstruowana, że w zasadzie trzeba by poświęcić na jej analizę więcej czasu niż trwa przejazd autobusem. Oczywiście chaos to pozorny, bo wszystko jest tu na swoim miejscu, a informacji jest tu po prostu więcej niż na „zwykłych” rozkładach. Co ciekawe, w przypadku zmian, na nowej wersji rozkładu jesteśmy o nich poinformowani (w formie opisowej, powyżej tabeli). Co jeszcze ciekawsze, w przypadku gdy ich nie ma – też. Autobusy w Polsce nie są takie złe O tak, nawet w małym miasteczku są elektroniczne tablice na przystankach. Szkoda tylko, że działają tak jak te polskie. Często, gdy autobus przyjedzie pięć minut wcześniej, jego kurs nie zniknie z tablicy dopóki nie minie jego planowa godzina. I odwrotnie, jeśli coś nie zaskoczy, o planowanej godzinie autobus znika, a w rzeczywistości nikt go nie widział. Skąd my to znamy? Jednak unikalną i godną podziwu sprawą jest oznaczenie „due” zamiast godziny. Pojawia się, gdy wybija godzina planowanego przyjazdu, a autobus nie jest bardzo spóźniony. Intencja jego użycia pozostaje dla mnie jednak tak naprawdę zagadką. Cóż to bowiem tak naprawdę oznacza? Tylko tyle, że autobus już jedzie. W Polsce na pewno sprawdziłby się tu wyraz „zaraz”.
Winda to nie zabawka Przy niektórych windach czeka nas krótki instruktarz, z którym należy zapoznać się przed wejściem: „Bądź rozsądny i miej na uwadze obecność innych użytkowników tej windy” (sic!) i „Wychodząc z windy, zamknij drzwi”. Wspaniale, ale to winda z automatycznymi drzwiami. Dla pewności jednak, napisali: „Z windy korzystają osoby niepełnosprawne, uzyskując w ten sposób dostęp do wszystkich poziomów”. Czy to nie mieściło się do tej pory w definicji windy? Instruktarz to wielce przydatny, szkoda Informacja o braku zmian w rozkła- tylko, że niestety nie udało mi się ustalić dzie jest niezbędna komu i właściwie do czego. Warto jeszcze Jeśli umiecie przeczytać ten rozkład jaz- dodać, że piętra w budynkach w tym kraju dy autobusu, to jesteście mistrzami. Ta prze- są numerowane z uwzględnieniem parteru
18
jako poziomu zerowego. Zawsze, chyba że jest inaczej i jednak piętra oznaczają z pominięciem parteru. Proste, prawda? Dendrologią można żyć na co dzień Bardzo brytyjskim objawem jest występowanie wszelkiego rodzaju informacji, które z nie do końca znanych przyczyn pozwalają czytelnikowi uzyskać wiedzę na tematy, o których chyba mało kto ma pojęcie. Zdecydowanym moim faworytem jest tu tablica zatytułowana „Some Notable Trees” (w ładnym tłumaczeniu: „Ciekawsze drzewa”), znajdująca się przy przystanku autobusowym. Cóż, mapa kampusu z zaznaczonymi drzewami (ale tylko tymi ciekawszymi!) oraz ich opisami zawierającymi nazwę gatunku (tylko po łacinie), datę posadzenia oraz imię i nazwisko osoby, której zostały one dedykowane (zazwyczaj śp. profesorowie), na pewno umili czas każdemu, komu dłuży się czekanie na autobus. Dodam tylko, że w promieniu 50 metrów od przystanku są aż dwa drzewa, ale najwyraźniej są niezbyt ciekawe, bo na mapie nie zostały zaznaczone. Podajnik do papieru toaletowego ma duszę Może się wam to wydać nieprawdopodobne, ale elementy wyposażenia domu i sprzęty gospodarstwa mają imiona. Ba, mają nawet osobowość i temperament. Brytyjczycy odkryli to jednak chyba pierwsi, bo dzielą się z nami tą wiedzą na każdym kroku. Tak więc, włączając odkurzacz, wiemy już, że ma on na imię Henry. Wiemy też, że bardzo lubi paproszki bo wygląda na wiecznie zadowolonego (chyba że to nadmiar endorfin albo efekt omyłkowego wsiorbania wesołych tabletek). Podobnie, naciskając spłuczkę w toalecie, za każdym razem uświadamiamy sobie, że nazywa się ona Dudley Dwupłuk i że, jakkolwiek brutalnie to nie zabrzmi, należy ją nacisnąć i przytrzymać, bo wtedy jest bardziej oszczędna. Policja najpierw ochrzani, a potem zabierze Od arcyuprzejmie sformułowanych poleceń są też wyjątki. Brytyjczycy, jakby lekko
znudzeni nadmiarem „please’ów”, „couldów”, „wouldów” i „may’ów”, czasami zdobywają się na prawdziwą kompaktowość przekazu, o którą nawet my Polacy rzadko się pokusimy w takiej formie. I tak, adresat takiego szyldu wie, że nie może tu być „żadnych rowerów”. A to dlatego, że „policja zabierze”. Można i tak. W Polsce zdaje się najpierw odpiłowują, a fakt zabrania (za pewne nie przez policję) jest oczywisty. Ostatecznie, można też w inny sposób. Tu policja ostrzega, ulica z kolei odpowiada. Era boys bandów trwa nadal Nie można się spodziewać innego ogłoszenia na Wyspach, ojczyźnie Take That, Boyzone i Westlife, niż tylko takiego, które zaprasza na casting do boysbandu. Pozostaje wróżyć im sukces. W końcu Depeche Mode też szukali zastępstwa dla lidera poprzez ogłoszenie w gazecie, a Queen zwerbowali dwóch członków, zamieszczając ogłoszenie na tablicy w jednej z uczelni. Niemniej jednak ani Depeche Mode, ani Queen nie wywieszali ich w publicznym szalecie. Mimo że to był akurat męski szalet. Pamięć o słynnych ludziach należy podkreślić, nazywając ich imionami ławki Kontynuując wątek nadawania imion, nie da się nie zauważyć, że w Wielkiej Brytanii nazwy otrzymują rzeczy, których większość świata nie nazywa. Tak więc, nie dziwmy się, że idąc ulicą w tym kraju (a dodam, że jeśli widziało się jedno miasto, to tak jakby widziało się większość z nich, ale nie oznacza to, że są nudne), nawet najbardziej liche i obskurne domy będą miały nazwy pokroju „Hazel Court” (dosłownie „Leszczynowy Dwór”). Oczywiście, jak to często bywa, im brzydszy dom, tym bardziej wyniosła i niedorzeczna nazwa. Choć ostatecznie lepsze to niż „Zielona Italia”, osiedle „ekskluzywnych” bloków budowane w Warszawie. Znana wszystkim nazwa dzielnicy, w której inwestycja powstaje sama się nasuwa, nieprawdaż? Wracając do drzew, nie tylko one mają patronów. Wizyta w parku może zaowocować szansą spoczęcia na ławce dedykowanej jakiejś znanej osobistości. Tak więc, uważajcie, na kim siadacie. A tymczasem w Polsce... – „Najmocniej Panią przepraszam, ale chciałem zapytać, o której wylatuje dzisiaj ten do Londynu, 11:05? – A skąd ja mogę wiedzieć?! No chyba o pierwszej!” Ten kulto-
wy fragment znanego poniekąd wszystkim z nas filmu Barei to kwintesencja polskiej organizacji, ale też tego, jak porozumiewamy się jako naród. Krzywdzące? Niestety, ani trochę. Polacy to naród, który nie pokłada nadziei w pisane, na rzecz „zasłyszanego”. Poza tym, jesteśmy też mistrzami w łamaniu jednej z podstawowych zasad sprawnej komunikacji Herberta Paula Grice’a, a mianowicie zamiast przekazywać sobie taką ilość informacji, jaka jest wymagana dla zrozumienia komunikatu, lubimy bazować na niedopowiedzeniach. Gdy myślę o polskim języku i sposobie komunikacji moich krajan, wydaje mi się czasem, że rozmawiamy ze sobą, bo musimy, a nie dlatego, że chcemy. To przekłada się na sposób przekazywania informacji: odburkiwanie, niekiedy mało sympatyczny ton głosu itp. Najważniejszą sprawą, którą zauważa się wyjeżdżając na Wyspy, to inicjatywa, a raczej strona po której ona leży w komunikowaniu takich czy innych informacji. Mianowicie tutaj są one człowiekowi podawane, więc nie musi się on o nie starać sam. Ogrom informacji, jaki napotkałem po przyjeździe na studia, i który przez parę dni przyprawiał mnie o mdłości, wiązał się z tym, że podawano mi odpowiedzi na pytania, o których wiedziano, że je zadam. Jest to więc kwestia troski o biedną, zagubioną jednostkę, której informacja, w rozumieniu społeczeństwa, po prostu się tu należy. Polski system zakłada, że rzetelną informację trzeba sobie wywalczyć tak jak wszystko inne. Dosyć to pewnie dla Polaków niezwykłe, ale jeśli przyjmiemy, że doświadczenie przysparza nam wiedzy na temat tego, czego dana osoba może w danej, nowej dla siebie sytuacji oczekiwać, to osiągamy perfekcję. Na tym właśnie się tutaj bazuje: przy zakwaterowaniu zostałem zatem poinformowany o wszystkim – od kodu do drzwi w pralni, poprzez przeciętny poziom wydatków tygodniowych mieszkańca Wielkiej Brytanii, aż po instruktarz z zakresu ubioru na cebulę, umotywowany oczywiście statystykami średnich rocznych opadów w hrabstwie Surrey. Pięknie, jeśli ktoś tego oczekuje, jeśli nie – trzeba przywyknąć. Estetyka, o której pewnie wcześniej wspomniałem, to oczywiście rzecz bardzo
19
względna, jednak w przypadku komunikowania spraw nawet tak błahych, jak rozkład jazdy czy zakaz palenia, odgrywa ona ważną rolę. Typowy wygląd ulotki, naklejki, broszury czy strony internetowej zależy w dużej mierze od tego, w jakim kraju ją stworzono. W Polsce dopiero zaczynamy uczyć się posługiwać odpowiednimi narzędziami, stylami, czcionkami, kolorami. Może należę do osób, które żyją detalami, ale ten detal, jeśli jest dobrze dopracowany, zwyczajnie potrafi umilić nam życie. W końcu żyjemy w czasach natłoku informacji. Ta, skoro już jest tak inwazyjna, że często wdziera się nieproszona, powinna być jednocześnie przygotowana w taki sposób, żeby w jak najmniejszym stopniu uprzykrzała nam życie. Co do moich marzeń o idealnej komunikacji, to chyba najlepiej by było, gdyby Polacy nauczyli się tego, że informacja powinna docierać do adresata w ładnej formie, a Anglicy mogliby przestać nazywać ładnymi słowami odkurzacze, bo jest to urocze, ale chyba trochę głupie, prawda? Pod tym względem Polacy stawiają na treść, zapominając o formie, zaś Anglicy – odwrotnie.
Fot. Wojciech Szczerek
Nadzieja ma kolor „Była niesamowita. Łączyła ludzi różnych wyznań, różnych narodowości. Znałam ją tylko rok. I bardzo żałuję, że to było tak krótko, że nie dano nam więcej czasu”. Tak o Jagodzie Pachocie mówi jej przyjaciółka, Dominika Rudkowska, która swoimi działaniami wspiera Fundację JAGODA. Ta, istniejąca od 2009 roku, organizacja pozarządowa niesie pomoc ofiarom poparzeń.
A
gnieszka Oszust: Kim była Jagoda? Dominika Rudkowska: Fantastyczną, pełną życia osobą, która wskutek powikłań powypadkowych zmarła 6 września 2008 roku. Jej ciało było w 55% poparzone: brzuch, klatka piersiowa, szyja, twarz… Gdy trafiła do szpitala i udzielono jej pierwszej pomocy, trzeba było usunąć spaloną skórę, więc zapadła decyzja o przeszczepach. Niestety, nie bardzo chciały się goić. Po kilku transfuzjach już nie miała swojej krwi – w sumie przetoczono jej około 24 litrów, a przy chorobach oparzeniowych infekcje to norma. Po 33 dniach Jagoda zmarła. To był trudny okres dla nas wszystkich, jednak od początku było oczywiste, że ta śmierć nie może „pójść na marne”. Idea fundacji jest prosta: już nigdy więcej nie może dojść do sytuacji, że ktoś umiera, bo pomoc nadchodzi zbyt późno. Jagoda na pierwszą profesjonalną pomoc czekała około 4 godzin – wtedy przyleciał helikopter, który miał ją zabrać
Agnieszka Oszust do Siemianowic. Niestety, nie doleciał, bo ratownicy jej nie zaintubowali, czyli nie udrożnili jej tchawicy i jak wznieśli się w powietrze, zaczęła pierwszy raz umierać. Musieli lądować w najbliższej, nadającej się do przyjęcia takiego przypadku, placówce. I nikt nie mógł jej pomóc? D. R.: Chociaż przyjechały dwie karetki pogotowia, żadna z nich nie miała możliwości udzielenia Jagodzie pierwszej pomocy – brakowało nie tylko sprzętu, ale i wiedzy. Wezwano więc helikopter. Na miejscu byli strażacy. Na pewno posiadali lepszy sprzęt i możliwości, jednak wobec obecności pogotowia, nie udzielili pierwszej pomocy. W świetle polskiego prawa, zostaliby pociągnięci do odpowiedzialności karnej, gdyby ich działania doprowadziły do powikłań u ofiary. Często więc po prostu wolą poczekać na ratowników, którzy mają dostęp do odpowiednich leków i plastrów oparzeniowych. Brzmi okrutnie… D. R.: To jest okrutne. Rozległe oparzenie to kalectwo, rodzaj niepełno-
20
sprawności, które łączy się z ogromnym bólem. Nie tylko na początku, gdy osoba ulegnie wypadkowi, ale też potem, gdy ciało zaczyna się goić. Występują przykurcze skóry, strupy, często dodatkowe powikłania. Takie osoby skazane są na operacje plastyczne i przeszczepy, co często przekracza ich możliwości finansowe. W naszym kraju w zatrważającej większości nie refunduje się kosztów operacji i leczenia, choć to często niewyobrażalne kwoty. Dla przykładu: rękawiczki, które wymieniać należy średnio co 3 miesiące, kosztują prawie tysiąc złotych. Do tego specjalna uciskowa bielizna, ubrania, maści i lekarstwa… Dlatego nasza fundacja przede wszystkim zajmuje się zbiórką pieniędzy na rzecz poparzonych osób. Ilu macie podopiecznych? D. R.: Trójkę. Dwie małe dziewczynki, które trafiły do nas, gdy miały niespełna roczek oraz 22-letnią Emilię, która cierpi na przykurcze pooparzeniowe szyi. To sprawia, że ma problemy z wykonywa-
Fot. archiwum Fundacji
21
niem najprostszych czynności, takich jak czesanie się i ubieranie. W powrocie do normalnego życia może jej pomóc wszczepienie sztucznej skóry, tzw. Integra Skin. Koszt takiej operacji to około 15 tys. złotych. W jaki sposób zbieracie fundusze? D. R.: Dostajemy je od darczyńców z całej Polski, którzy wpłacają pieniądze na konto i przekazują lekarstwa. Ostatnio od jednej pani dostaliśmy maści – lekarze zmienili jej mężowi, też poparzonemu, rodzaj maści i został zapas. Nie chciała ich sprzedawać, więc zgłosiła się do nas, z prośbą, byśmy przekazali je osobie potrzebującej. Datki zbieraliśmy również podczas koncertu chóru akademickiego ze Stanów Zjednoczonych – Philadelphia Biblical University. To byli przyjaciele Jagody, których poznała podczas kursów językowych. Gdy dowiedzieli się o naszej fundacji, od razu zaproponowali pomoc. Z kolei w sierpniu na Rynku [we Wrocławiu – przyp. red.] przeprowadziliśmy Dzień z Chorobą Oparzeniową. To był pretekst, by porozmawiać z wrocławianami na ten trudny temat. I jakie są Wasze refleksje? Wrocławianie wiedzą, jak reagować w przypadku oparzeń? D. R.: Wiele osób wie, co robić, gdy dotknie gorącego garnka lub wyleje na siebie wrzątek, ale musimy pamiętać, że garnek nagrzewa się do temperatury około tysiąca stopni Celsjusza. Gdy płonie samochód, to temperatura może dojść nawet do 1000 stopni i tego właśnie wrocławianie nie wiedza. Mało kto również zdaje sobie sprawę z tego, że samochód może stać się taką pułapką. Ale skąd mają czerpać tę wiedzę, skoro nawet w podręcznikach do przysposobienia obronnego brakuje informacji, jak pomóc ofiarom płonącego pojazdu? Skoro o tym mówimy, wytłumacz, jak powinna wyglądać pierwsza pomoc? D. R.: Podstawowa zasada: należy jak najszybciej zadzwonić po pogotowie i cały czas schładzać ranę. Najlepiej użyć zimnej, czystej wody. Należy jednak uważać, bo wtedy łatwo taką osobę narazić na przeziębienie, co może być tak samo groźne. W żadnym wypadku nie opatrujemy i nie dezynfekujemy ciała – to pozostawiamy wykwalifikowanym ratownikom. Jeśli kawałki ubrania przykleiły się do skóry – nie wolno zrywać ich samemu,
22
bo możemy tylko pogorszyć sytuację. Cały czas staramy się utrzymywać kontakt z ofiarą: mówimy do niej, sprawdzamy, czy oddycha i nie traci przytomności. Jednakże należy mieć świadomość, że dokładne metody pierwszej pomocy przy pojawieniu się ryzyka oparzeń i choroby oparzeniowej są w ciągłym opracowywaniu i ulepszaniu. Macie jakieś statystyki dotyczące osób, które uległy poparzeniom? D. R.: Cały czas budujemy bazę. Kontaktujemy się z placówkami medycznymi i strażakami z całej Polski. Na razie znamy statystykę z wrocławskich szpitali – każdego miesiąca trafia tam kilka, kilkanaście osób z poparzeniami. Często też wy-
padkom tego typu ulegają górnicy – oni najszybciej otrzymują pomoc i to z nimi kojarzone są te najpoważniejsze oparzenia. Leczeni są w bardzo dobrych ośrodkach przy pomocy komór, w których utrzymywany jest specjalny mikroklimat, pomagający skórze się odnowić. Wasza fundacja działa od niedawna, ale za to bardzo sprawnie. Jakie macie plany na przyszłość? D. R.: Całe mnóstwo! Po pierwsze, chcemy zorganizować serię szkoleń prowadzonych przez wykwalifikowanych ratowników, rozmawiać z młodzieżą i przy pomocy Straży Pożarnej organizować pogadanki na temat poparzeń. Planujemy też kolejne eventy na Rynku, mające
23
na celu uświadamianie społeczeństwa na temat choroby oparzeniowej oraz zbieranie pieniędzy dla naszych podopiecznych. Ostatnio wymyśliliśmy też wystawę starych autografów. W rodzinnych zbiorach mamy ich blisko 12 tysięcy! Te bardziej wartościowe chcemy zaprezentować wrocławianom, a dochód ze sprzedaży biletów przekazać na potrzeby naszych podopiecznych. Serce nam mówi, że warto. Nawet, jak nam ktoś rzuca kłody pod nogi, nawet, gdy czasem czujemy, że biurokracja nas „zeżre”, każdy mały sukces i tak dodaje nam skrzydeł.
Fot. archiwum Fundacji (3)
24
Linda Parys Właścicielka Fu-Ku Concept Store oraz Atelier fotograficznego (www.fu-ku.pl) , a także studentka wrocławskiego ASP. Od ponad 7 lat źle znosi rozstania z aparatem, dlatego sesja sesją pogania. Uwielbia kawę mocca z syropem malinowym, podróże małe i duże, inspirujące rozmowy, artystyczny bałagan w pokoju, spacery po mieście z aparatem oraz modę. Od niedawna prowadzi własnego bloga: www.lindaparys.blogspot.com. Współtworzy również stronę: www.fukuizm.blogspot.com Fyzura i charakteryzacja : Hanna „Hanja” Zygmanowska
25
Spojrzenia na „Spojrze
26
Po raz kolejny odbył konkurs, uważany za jeden z najważniejszych w świecie polskiej sztuki. V edycja „Spojrzeń” to próba znalezienia odpowiedzi na pytania: ile jest sztuki w sztuce, czy wybrana siódemka jest prawdziwym głosem współczesnego artyzmu i co z tym wszystkim mają wspólnego japońskie kotki szczęścia.
enia” S
Jan Owczarek
pojrzenia” Fundacji Deutsche Bank to konkurs mający wskazać najbardziej interesującego artystę ostatnich dwóch lat. Zasady są, od każdej z pięciu dotychczasowych edycji, niezmienne – w drodze głosowania spośród wielu twórców zostaje wyłoniona siódemka finalistów, których prace można oglądać na wystawie w warszawskiej Zachęcie. Wydarzenie jest uważane za jedno z najważniejszych w polskim świecie sztuki. Zatem można na podstawie tak znaczącego konkursu wnioskować o sytuacji sceny artystycznej w ogóle. Ale, czy po obejrzeniu Spojrzeń dowiemy się czegoś ponad kwestie oczywiste: m.in. że prym w dziedzinie sztuk wizualnych od kilku lat wiodą artyści z Poznania – główną nagrodę otrzymał Konrad Smoleński (dwa lata temu Wojciech Bąkowski), a drugie miejsce jury przyznało też poznaniakowi Honzie Zamojskiemu. Formuła tegorocznej wystawy konkursowej była specyficzna. Rozumiem, że takie są zasady, że to kurator jest odpowiedzialny za dyskursywną ramę wystaw, ale wydaje mi się, że konkurs służy w największej mierze wyłonieniu po prostu rzeczy lub osoby najlepszej z obszaru innych, często bardzo różniących się, biorących w nim udział. I nic więcej – nie ma odgórnej ingerencji w ustawianie uczestników, wpisywanie ich prac w stworzone ramy. Ta edycja przyniosła jednak pewną nowość w postaci mocno deklarowanej linii kuratorskiej, organizującej konkursowy pokaz w Zachęcie. Niekoniecznie rzutujący na odbiór, a w pewnych momentach po prostu go utrudniający. Łatwa czerń Kurator tegorocznej edycji „Spojrzeń”, Daniel Muzyczuk, chciał stworzyć z wystawy rodzaj narracji, poszukać wspólnej linii pomiędzy pracami (które, biorąc pod uwagę specyfikę narzędzia, którym jest konkurs, powinny stanowić raczej niezwiązane ze sobą elementy) – wychodząc od kadru
27
z filmu Chrisa Markera Sans Soleil, postanowił wpisać prace z wystawy w „stosunkowo niestabilny związek czerni z poszukiwaniem szczęścia”. Horyzonty erudycyjnego wywodu kurator poszerza jeszcze o książki Cortázara i Melville’a. Za dużo oczytania, napompowania intelektem. Stąd wydaję mi się, że w obliczu dość sporej jednak różnorodności poszczególnych realizacji, taka erudycyjna nadbudowa staje się zbyt wymuszona. Dla obrony Muzyczuka: coś jednak momentami wisi w powietrzu, jakaś niedopowiedziana aura panoszy się na wystawie – niech świadczy o tym, choćby fakt, że większa jej część pogrążona jest w czerni, a niektóre prace (według mnie najsłabsze) w dosyć łatwy, literalny sposób ładnie wpisują się w kuratorski wywód: np. praca Anny i Adama Witkowskich z rozwaloną stertą czarnych japońskich kotków szczęścia i medytacyjną, wprawiającą w zakłopotanie optyczne, chatką, czy Artura Malewskiego, który pokazuje umęczone ciało ukrzyżowanego Chrystusa (przetransportowanego ze słynnego ołtarza Mathisa Grünewalda) oraz człowieka – słonia i człowieka – drzewo. Obecność umęczonego Boga i coś na kształt średniowiecznego ołtarza w połączeniu ze sterylną bielą użytego materiału nobilitują i uszlachetniają „czarne”, bolesne cierpienie. Przy Malewskim warto zatrzymać się na moment, ale nie z uwagi na wartości artystyczne, tylko ściśle ekspozycyjne. Nie wiadomo dlaczego, jego prace podświetlane są tylko raz na kilkanaście minut – przez większość czasu korytarz, w którym się znajdują, pokrywa mrok. Rozumiem, że może to być jakieś zagranie kuratora, lecz z perspektywy demokratyczności konkursu, artysta zostaje ustawiony już na starcie za resztą stawki. Dominator, raper i inni Bezdyskusyjnie „Spojrzenia” zdominowała instalacja Konrada Smoleńskiego. Wyświetlany raz na około godzinę film, za sprawą potężnej, bardzo ciężkiej dawki zagłuszającego dźwięku, nie pozwolił na ogląFot. archiwum „Zachęty”
danie i słuchanie chyba niczego innego, nie tylko na wystawie, ale i w całym gmachu Zachęty. Strona audio ładnie współgra z wideo – członkowie zespołu Foot Village z kominiarkami na twarzach i pałeczkami oraz talerzami perkusyjnymi sieją spustoszenie i robią rozróbę zapewne nie mniejszą niż przy użyciu tradycyjnych mieczy i tarcz. Finałowy cios, dźwięk totalny, nie zostaje jednak zadany, pomimo że wszystko się na to zanosi. Zniszczenie na chwilę zawisło w powietrzu, ciąży niepewność. Bardzo aktualna to praca, dobrze oddająca charakter i kondycję współczesnego świata – stąd celny też lakoniczny komentarz o „niewypowiedzianym niepokoju dzisiejszych dni”, motywujący werdykt jury. Inny artysta z Poznania, Honza Zamojski, punktem wyjścia konkursowego projektu uczynił swoją najnowszą książkę Rymy jak dymy, stanowiącą próbę stworzenia autoportretu. Hip-hopowe teksty, reprodukcje, fotografie, puste (ale zróżnicowane delikat-
nymi szczegółami tekstury) strony. Niektóre motywy opuszczają papierowe strony i przyjmują formę obiektów: zapętlający się filmik na trzech monitorach, zwielokrotnione książki albo krzyż utworzony z dwóch mieczy, występujących w książce jako nagie miecze spod Grunwaldu. Otrzymujemy obraz osobisty, fragmentaryczny, niespójny, znowu zatrzymany i niedokończony, a często pewnie nie do odszyfrowania. Z kolei Anna Zaradny stworzyła ciemny pokój z wibrującym dźwiękiem i równie wibrującymi kształtami na ścianach. Prace Piotra Wysockiego to dwa filmy o Aldonie marzącej o zmianie płci. Jeden z filmów zresztą dotyczy realizacji tego marzenia, przy czym artysta sam ufundował zabieg. Stawkę zamykają filmy Anny Okrasko: Ankieta oraz Sobota. Wskazują na trudności w odpowiedziach na elementarne pytania.
28
Co z tego? „Spojrzenia” od lat operują nazwiskami znanymi, funkcjonującymi stale w polskim i nie tylko polskim art–światku. Jakie są wnioski z tegorocznych? Czy można na ich podstawie wnioskować o jakichś dominujących tendencjach? Każda praca ma raczej charakter reprezentatywny dla ogólnej twórczości artystów, to nie są żadne odkrycia. Natomiast wybór tej siódemki nie jest moim zdanie reprezentatywny dla całości sceny artystycznej. Gdzie np. podziali się tak zwani „zmęczeni rzeczywistością” artyści ostatnio znaczący, a scharakteryzowani już dużo wcześniej? Zasadne to pytanie, nie jako niedosyt czy pomstowanie nad nieobecnością niektórych, ale nad znaczeniem „Spojrzeń”, a właściwie nad jego brakiem. Wygrana Smoleńskiego – która mnie cieszy – nie znaczy więcej ponad nobilitację artysty i poznańskiego środowiska, z którego się wywodzi.
29
Fot. archiwum (3) fot.„Zachęty” Zbyszek Warzyński
Komiksowe h Wydawcy komiksowi kierowali się w tym roku dość niezrozumiałym kalendarzem. Otóż J.P.F. oraz Timof Comics postanowili zaskoczyć rodzimy rynek czytelniczy publikacjami o charakterze horrorowym. Jan Wieczorek
P
ozycje tego typu trafiają się u nas dość rzadko, jeszcze rzadziej tytuły te aspirują do miana dzieł ambitnych. W dodatku powędrowały do księgarń z początkiem tego lata, w czasie niekoniecznie stanowiącym pożądane tło dla ponurych opowieści. Być może dlatego właśnie Wybryki Xinophixeroxa oraz Uzumaki – Spirala nie wzbudziły wielkiego zainteresowania publiczności komiksowej. Na szczęście rytm natury jest nieubłagany i pomału zbliża się zima, pora roku doskonale przystająca dziełom mniej lub bardziej straszącym. Jest to jednocześnie świetna okazja, by odejść trochę od tytułów wymienianych jednym tchem jako klasyka horroru (np. Żywe trupy, Prosto z piekła, Hellraiser, Potwór z Bagien) i połakomić się na grozę w bardziej egzotycznej odmianie: meksykańskiej i japońskiej. Na początek miłego wieczoru z dreszczykiem proponuję skosztować Wybryki Xinophixeroxa (Timof Comics). Patrząc na okładkę, łatwo ulec wrażeniu, iż mamy do czynienia z tytułem przeznaczonym dla odbiorcy dziecięcego – miękka kreska, kolory nakładane prawdopodobnie techniką akwareli, dziewczęta rodem z ilustracji bajek Andersena skutecznie usypiają czujność. Co prawda umieszczenie na okładce dość absurdalnej kreatury latającej (tytułowego Xinophixeroxa – skrzyżowania nietoperza z jaszczurką) może budzić, skądinąd słuszne, wątpliwości, jednak kto by się nimi przejmował? Tym bardziej, że pierwsze kadry komiksu skutecznie rozwiewają wszelkie podejrzenia. Przywodzą na myśl książki obrazkowe przełomu XIX i XX wieku kierowane do młodych odbiorców w celu przekazania
pewnych nauk moralnych w atrakcyjnej oprawie graficznej. W istocie, Wybryki... niewątpliwie niosą przesłanie moralne, jak przystało na komiks traktujący o żądzy władzy i uciech cielesnych, o opętaniu i demonach oraz o nieposkromionych ambicjach literackich. Tony Sandoval – autor pochodzący z Meksyku – postanowił zaskoczyć czytelnika iście groteskową konstrukcją komiksu. W dość łagodnej formie podał treść przerażającą zarówno swym przesłaniem, jak też makabrą. Jest to w dodatku makabra wysmakowana, wręcz perwersyjna, której inspiracji doszukiwać się należy w twórczości E.A. Poego czy Lovecrafta. Historyjka jest dość krótka i treściwa. Dotyczy starań Xinophixeroxa, demona-czarodzieja, by sprowadzić potężne, złe siły na ziemię. Jego dążeniom sprzyja fakt, iż w okolicy mieszka pewna młoda, ambitna pisarka, która swego czasu zawarła zwodniczy pakt z górską olbrzymką. Pakt gwarantował panience talent literacki za cenę aury przyciągającej uwagę demonów. Fabuła, wbrew pozorom, wcale przewidywalna nie jest, choć nosi wiele znamion charakterystycznych dla przypowieści. Od nich odróżnia się zdecydowanie silnym stężeniem absurdu, swoistego czarnego humoru i wysmakowaną makabrą, której wielu miłośników grozy rozczarowanych sztampowymi produkcjami zapewne oczekuje. Przyjemna szata graficzna i spokojne, uporządkowane kadrowanie rodem z początków XX wieku dodatkowo ułatwia niespieszne wchłanianie tego nietypowego komiksu. Uzumaki – Spirala (wyd. J.P.F.) reprezentuje zupełnie inną szkołę strachu. Już na sam widok fizycznej formy tej mangi można się przestraszyć – ponad sześćset stron
30
w jednym tomie robi imponujące wrażenie. Oryginalnie w Japonii dzieło to ukazało się w trzech częściach w latach 1998-1999 (doczekało się nawet wersji filmowej w 2000 roku) i od tamtego czasu zdążyło zawojować najważniejsze rynki komiksowe świata (m.in. francuski, angielski, amerykański, hiszpański). Manga została narysowana w sposób bardzo realistyczny, ewidentne są nawiązania do tradycyjnej sztuki Japonii. Junji Ito nie miał w tej kwestii większego wyboru, uproszczenie kreski i zrezygnowanie ze szczegółowego odwzorowania rzeczywistości jest częstym zabiegiem stosowanym w azjatyckich komiksach, nawet tych horrorowych, jednak nie pasuje do dzieła, którego głównym tematem jest taki subtelny fenomen natury jak spirala. Bo to właśnie ten specyficzny kształt, nieco chaotyczna i zarazem harmonijna forma pojawiająca się w różnych miejscach świata naturalnego, napędza fabułę komiksu. Otóż pewnego pogodnego dnia w miasteczku Kurouzu leżącym między morzem a górskimi szczytami pojawiają się dziwne spirale. Ujawniają się w całkiem naturalnych sytuacjach, jednak ich częstotliwość występowania może zdawać się podejrzana: wiry powietrzne i wodne, dym z kominów, ułożenie pędów roślin – wszystko to układa się w kształt spirali. Kirie Goshima, bohaterka i zarazem narratorka zaniepokojona dostrzeżonymi zmianami otaczającej ją natury, zaczyna baczniej obserwować mieszkańców miasteczka. Okazuje się, że ich zachowanie również odbiega od normy, dużą część lokalnej społeczności ogarnia swoista mania objawiająca się całkowitym poświęceniem czasu i uwagi kuriozalnym fenomenom przyrody. Gęsta atmosfera generowana realistycz-
horrory
na zimowe wieczory
31
32
ną kreską komiksu, bardzo precyzyjne dawkowanie napięcia oraz niespieszny rozwój fabuły (rzecz bardzo nietypowa dla komiksu azjatyckiego charakteryzującego się tempem zdarzeń fabularnych często przerastającym możliwości percepcyjne zachodnich odbiorców) powodują, że od opowieści o wydarzeniach z Kurouzu bardzo ciężko się oderwać. Wciąga niczym wir, a z każdą kartą czytelnik coraz bardziej przekonuje się, że ta historia nie może się dobrze skończyć. Czy te odczucia są słuszne? Warto sprawdzić to samemu, bez względu, czy jesteśmy miłośnikami japońskiej odmiany komiksu, czy nie. W pierwszym przypadku Uzumaki jest zimową pozycją obowiązkową, w drugim – pretekstem do weryfikacji poglądów lub ekscytującego początku przygody z ambitną odmianą mangi. Pozwolę sobie tylko na koniec ostrzec: Uzumaki jest horrorem z prawdziwego zdarzenia, którego groza ma wyjątkowo ponure oblicze. Zapomnijmy o grotesce i dystansie, o postmodernistycznej grze z czytelnikiem, cel jest jeden: wzbudzić w czytelniku niepokój i strach o smaku, którego dotąd jeszcze nie próbowaliśmy. Moim zdaniem cel został osiągnięty. Trzecim tytułem, który wpisuje się w zimowy pejzaż sprzyjający różnym strachom, jest nowość wydawnicza Detektyw Fell – Zdziczałe miasto (Mucha Comics) – zbiorcze wydanie ośmiu pierwszych zeszytów serii Fell autorstwa Warrena Ellisa i Bena Templesmitha. Tytułowy detektyw to funkcjonariusz policji przeniesiony karnie do miasta Snowtown - siedliska biedy, gdzie margines społeczny całkowicie traci swój marginalny charakter i zaczyna dominować życie spo-
łeczne. Fell wychodzi z założenia, że każdy człowiek ma ciemną tajemnicę do ukrycia (tyczy się to również jego samego) i jest potencjalnym przestępcą. Po przeniesieniu do fatalnego posterunku policji staje się pierwszym funkcjonariuszem, który nie pobłaża złoczyńcom, starając się skutecznie, choć nie zawsze legalnie, chronić przed nimi dziwną społeczność Snowtown. Detektyw nie jest jednak żadnym superbohaterem ani świetlistym szeryfem ze złotą gwiazdą na piersi. Wręcz przeciwnie, zachowanie moralnego kompasu przysparza mu sporo kłopotów. Komiks składa się z kilku luźno powiązanych nowelek graficznych. Każda z nich to osobna historia o charakterze urban legend. Uwagę zwraca świetna oprawa graficzna z warsztatu Templesmitha, która szczególnie przypadnie do gustu wielbicielom surrealistycznej kreski przypominającej tę znaną z Batman: Arkham Azylum. Stonowana, ponura, jednolita kolorystyka jest też pewnym nawiązaniem do klasycznej serii Sin City Franka Millera będącej oczywistą inspiracją fabularną dla twórców Fella. Przygody niejednoznacznego moralnie detektywa straszą w dość klasyczny sposób złem, które tkwi w ludziach i społeczeństwie. Nie ma tutaj żadnych metafizycznych odwoTytuł: Wybryki Xinophixeroxa łań, zabaw z konwencją, nowaAutor: Tony Sandowal torskich rozwiązań itp. Komiks Wydawnictwo: Timof Comics jest po prostu świetnym, choć Liczba stron: 114 konwencjonalnym dziełem, któCena: 69 zł re usatysfakcjonuje wielbicieli stylistyki noir oraz czarnych kryTytuł: Uzumaki – Spirala minałów spod znaku Raymonda Autor: Junji Ito Chandlera (i Franka Millera). Wydawnictwo: J.P.F. Elementem łączącym dwa Liczba stron: 642 pierwsze dzieła polecane w niniejCena: 59,85 zł szym artykule jest niewątpliwie wspomniana wcześniej egzotyka Tytuł: Detektyw Fell – Zdziczałe miasto topograficzna. Meksyk nie leży na Autorzy: Warren Ellis, Ben Templesmith szlaku lekturowych peregrynacji Wydawnictwo: Mucha Comics komiksowych czytelników. Nieco Liczba stron: 152 inaczej wygląda kwestia Japonii Cena: 59 zł
33
– wydawniczego giganta przyciągającego do siebie oddanych fanów, którzy stanowią jednak osobną społeczność często traktowaną bardzo pobłażliwie przez „prawdziwych” komiksiarzy. Egzotyka topograficzna przekłada się również na egzotykę poetyki, w której utrzymane są Wybryki i Uzumaki. Oba te tytułu cechują się mocnym przekoloryzowaniem, przesadą i jednocześnie kon-
sekwencją. Pierwszy z nich od razu zwraca na siebie uwagę pozornym dystansem wobec przedstawianych wydarzeń oraz groteskowym rozziewem między demoniczną treścią i infantylnością przyjętych rozwiązań plastycznych. Uzumaki zaś poraża powagą, z którą potraktowany został temat oraz kronikarską precyzją opisu przywoływanych zdarzeń. Jest w tym coś z lovecraftowskiej grozy płynącej z zetknięcia się człowieka z wszechpotężnym fatum, apokalipsą lokalną, ale za to całkowitą, od której nie może być ucieczki. Detektyw Fell to już ewidentne rozwinięcie pewnego kanonu komiksowego. Sam w sobie nie odkrywa niczego nowego, jednak cieszy oko czytelnika preferującego nieco twardsze spojrzenie na rzeczywistość. Niewątpliwie wszystkie trzy tytuły stanowią świetną przeciwwagę dla sielskiej atmosfery Świąt.
Tytuł: Dobry brat, zły brat Autor: Matti Rönkä Wydawnictwo: Czarne Rok: 2011
recenzuje: Joanna Winsyk
Dobra książka, zła książka
D
o kryminałów miałam zawsze dość sceptyczne podejście. Nie wciągały mnie zagadki Aghaty Christie czy przygody Holmesa, łamigłówki detektywistyczne i, ponoć mrożące krew w żyłach, przestępcze historie. Może to nie dla mnie, w końcu każdy lubi coś innego. „Ale...”, czyli moje obiekcje do kryminałów, przełamać zdołała literatura skandynawska, a przekonała mnie do siebie powieść Mężczyzna o twarzy mordercy Mattiego Rönki. Ciekawa, sensacyjna książka okazała się jedną z lepszych tego typu, jakie miałam w ręku, toteż z niecierpliwością wzięłam się za najnowszą przetłumaczoną na polski propozycję autora. Mroźne i dość mroczne Helsinki. Fińska stolica przyciąga do siebie specyficzne osobowości, zawieszone na granicach prawa i przestępstwa. Bohaterem powieści jest Wiktor – Rosjanin, który zakończywszy karierę w służbach specjalnych, wyemigrował do Helsinek, by tam zacząć odmienne od wojskowego życie. Kombinuje. Sprzedaje rosyjskie zabytkowe samochody, najmuje się wraz z grupą znajomych na budowach, prowadzi magazyn, w którym znaleźć można niemal wszystko „po niższych cenach”. Jego „biznesy” balansują na granicy prawa, ale rzadko przekracza je na tyle, by sennej policji chciało się podejmować jakiekolwiek działania. Po wielu latach starań ustabilizował swoje życie i uwolnił się od przeszłości. Jak się jednak okazuje, o przeszłości nie można nigdy zapomnieć, tak jak i o swoim pochodzeniu.
Sprawy komplikują się, gdy w Finlandii pojawia się nowy rodzaj heroiny, a żadna ze stron, ani policja, ani dotychczasowi, petersburscy potentaci rynku, nie znają jego źródła. W napiętą sytuację wmieszany zostaje Wiktor, gdy znajomy policjant stawia go pod ścianą, żądając informacji o źródłach nowego narkotyku. Przyjazd Aleksieja, brata Wiktora, do Helsinek nakierowuje na niego uwagę rosyjskiej mafii. Sytuacja zaczyna się zagęszczać. Wiktor podejmuje śledztwo, które doprowadzić ma go do handlarzy „krokodylem”. Wiktor, będący bohaterem już wcześniejszych książek Mattiego Rönki, jest postacią wyrazistą, barwną i trudną do zamknięcia w literackich schematach. Problem jednak z pozostałymi postaciami pojawiającymi się w książce, dla których zabrakło indywidualnych cech. Sportretowane środowisko drobnych przestępców, rosyjskich mafiozów czy byłych wojskowych, wydaje się dość papierowe. Starczy rzucić zapałkę i zniknie w kilka sekund. Nawet romans, w który wdaje się emanujący męskością główny bohater, okazuje się mdły i niewyrazisty; niemal zbędny w fabule książki. Kryminalna, chwilami niemal sensacyjna oś historii mimo tych niedoskonałości „da się czytać”. Pełna zwrotów akcji, zaskakujących wydarzeń, meandrująca i wartka nić opowieści to nie jedyne atuty tej książki. Jeśli koncentrujemy się na perypetiach Wiktora, książka trzyma w napięciu. Jednak pod tą sensacyjną powierzchnią można dopatrzeć się dalszych treści, zahaczających raczej o socjologiczno-filozoficzne obszary.
34
Dobry brat, zły brat to także opowieść o Innym. Inność w tym przypadku sprowadza się do dwóch, nakładających się na siebie obszarów: narodowości i przeszłości. Wiktor jako Rosjanin i były radziecki wojskowy jest osobą budzącą niechęć i strach. Przeznaczone są dla niego tylko niektóre obszary fińskiego rynku pracy, a otaczający ludzie kojarzą go z przestępczością. Książka idealnie ukazuje, jak silne są stereotypy panujące nawet w, zdawałoby się, niezwykle otwartych i nowoczesnych społeczeństwach. Rosjanin jest mafiozem, a Polak kradnie samochody. W książce nie ma sensu poszukiwać wyraźnych zaprzeczeń schematom. Inność i związane z nią trudności, jakie spotykają człowieka, przekazane są subtelnie. Jak więc ocenić omawianą pozycję? W kontekście wcześniejszych dokonań pisarza, przy zbudowanej już sympatii do bohatera, jakiego stworzył, trudno Dobrego brata, złego brata odrzucić. Ja polubiłam go, ale jednak, jeśli chcemy przeczytać dobrą książkę kryminalną, która będzie bawić, ciekawić i trzymać w napięciu nie tylko ze względu na perypetie głównej postaci, nie polecam, bo trudno się zaangażować w opowieść bez wcześniejszego „nakręcenia”. Cóż, szkoda, bo ta pozycja miała spory potencjał.
Tytuł: Submarino Autor: Jonas T. Bengtsson Wydawnictwo : Czarne Rok: 2011
recenzuje: Katarzyna Lisowska
Dwaj bracia i niejedna historia
D
wie narracje, dwóch bohaterów i znacznie szerszy horyzont opowiadania niż w monologowej wypowiedzi – tę prostą pisarską zasadę zastosował w swojej ostatniej powieści Jonas T. Bengtsson. Submarino, bo o tej książce mowa, to wielopłaszczyznowy obraz współczesnej duńskiej rzeczywistości, który jednak wykracza poza ramy rzetelnego realizmu. Autor umiejętnie łączy w swej historii różne konteksty interpretacyjne, dbając przy tym o czytelniczą satysfakcję odbiorcy. Porzućmy zatem ogólne stwierdzenia i spróbujmy bliżej przyjrzeć się metodzie Bengtssona. Tym, co od razu zwraca uwagę, jest złożony obraz życia społeczności, uchwycony w konkretnym miejscu i czasie. Pisarz uważnie obserwuje Kopenhagę u progu dwudziestego pierwszego wieku, a swoje refleksje wiernie przenosi na papier. Wierność ta, często przechodząca w naturalistyczną dosadność („Wygląda fatalnie. Tłuste ciemne włosy. Za krótkie spodnie, bez skarpet. Czarny zarost z dużymi plackami prześwitującej bladej skóry”, s. 48), zakłada również dbałość o prawdę psychologiczną. Język ma sugestywnie odzwierciedlać świadomość postaci, dlatego wypowiedzi Nicka są proste i mechaniczne („Mam swój stopień naukowy, wyrok za przemoc. Czas za kratkami. […] Chciałbym im powiedzieć: To było łatwe. To nic takiego”, s. 39), a neurotyczna, niezorganizowana mowa drugiego bohatera wynika z narkotycznej degrengolady („Dłonie mam zimne i białe jak
papier. Drżą, próbuję nad nimi zapanować. Koncentruję się. Usiłuję rozluźnić mięśnie twarzy”, s. 161). Co więcej, z ich nastrojami współgra obraz miasta widzianego, oczywiście, od gorszej, mrocznej strony. „Ulica” ukazuje swój demoniczny charakter, co nadaje snutej opowieści opętańczy, a przy tym magnetyczny, nastrój. Jednak realizm i psychologizm to tylko jedno oblicze tej książki. Autor różnymi sposobami rozbija mimetyczność narracji. Przede wszystkim wplata w wypowiedzi bohaterów oniryczne wspomnienia i fantasmagoryczne wizje („To sen. To musi być sen. Mój brat i ja idziemy ulicą. Może to nie sen, może za dużo wypiłem, może widzę wszystko na suficie, leżę teraz na swoim łóżku”, s. 147), które osłabiają pozornie zdroworozsądkową wymowę stylu. Poza tym można odnieść wrażenie, że Bengtsson traktuje realizm z przymrużeniem oka. W patchworkowej, hipertekstualnej kulturze postmodernizmu, wydaje się sugerować autor, nasze literackie poznanie jest zapośredniczone przez pochodzące z innych dziedzin wzorce. W tym wypadku mielibyśmy do czynienia z modelami zapożyczonymi na przykład z popularnego kina sensacyjnego, bo czyż nie tego rodzaju fabułę przypominają nam gangstersko-dilerskie „przygody” brata Nicka? W wielości odniesień i, mimo wszystko, realistycznym rozmachu nie gubią się jednak (co jest zresztą dalekie od postmodernistycznej kolażowości) najważniejsze sensy powieści, zaledwie delikatnie sugerowane przez autora. Ostateczny wybór
35
kluczowych wątków należy bowiem do czytelnika. Możemy zatem sami zadecydować, co będzie dla nas w tej powieści najistotniejsze. Czy będzie to opowieść o sprzecznych pierwiastkach żyjących w człowieku, która wyłania się z opisu nieoczekiwanego przywiązania, jakim Nick zaczyna darzyć swoją kochankę Sophie lub z dramatycznych relacji o rozdarciu między miłością do syna a heroinowym nałogiem? A może raczej obraz tęsknoty za rodzinną wspólnotą, podlegającą stopniowej dewaluacji? Albo zapis tego, jak tworzą się małe, męskie wspólnoty półświatka? Możliwości jest wiele. Autor pewnie, ale dyskretnie, prowadzi nas przez skonstruowany przez siebie świat, odsłaniając nam jego kolejne, często bardzo od siebie różne, oblicza. Paradoksalne połączenie mimetycznego zamysłu z ponowoczesnym zwątpieniem dało żywą, bogatą w znaczenia powieść – do lektury, do rozwagi, do wzruszenia. I, odważę się dodać, do zachwytu.
Tytuł: Dżozef Autor: Jakub Małecki Wydawnictwo: W.A.B. Rok: 2011
recenzuje: Joanna Figarska
Dżozef ofiarny?
P
o książkę Jakuba Małeckiego pt. Dżozef sięgnęłam z zainteresowaniem i ciekawością. Wywołana ona była jedynym, jednym stwierdzeniem, jakiego ktoś użył, streszczając fabułę i zachęcając potencjalnych czytelników do zakupienia wyżej wymienionego tytułu. Owy pracownik wydawnictwa posłużył się wyrażeniem z pewnych przyczyn bardzo mi bliskim. Zasugerował, że pozycja ta zawiera w sobie elementy realizmu magicznego. Czy jednak ów „ktoś” wiedział, co pisze? Dżozef jest czwartą powieścią młodego pisarza. Akcja książki rozgrywa się w bardzo niewielkiej przestrzeni. Oto dwudziestoparoletni Grzesiek trafia do szpitala. Na sali, oprócz niego, znajdują się trzej inni mężczyźni. Ich przypadkowe spotkanie z czasem zmienia się w niezwykłą historię, której pozazdrościłby im niejeden miłośnik nierealnych przygód. Początkowo wszystko rozgrywa się ze znaną wszystkim konwencją szpitalną: są chorzy i lekarze, długie korytarze wypełnione czekającymi na odwiedziny pacjentami, sklepik ze smakołykami niedostępnymi dla każdego. Jednym słowem – zwykła atmosfera zwykłego miejskiego szpitala. Narratorem całej historii jest młody Grzegorz, dla którego pobyt w szpitalu jest jedną, wciąż wydłużającą się, chwilą. Odskocznią od nudy są odwiedziny jego mamy i kolegów. Coraz dłuższe wieczory wypełniają także rozmowy z leżącym tuż obok mężczyzną, zamożnym biznesmenem. Wszystko zmienia się jednak, gdy leżący naprzeciwko cichy starzec Stanisław,
zwany przez pozostałych „Czwartym”, czytający przez cały czas tę samą książkę Conrada, zaczyna w malignie opowiadać historię swojego życia. Głównym bohaterem owej tajemniczej historii staje się drewniany kozioł, który, dzięki młodemu Stasiowi, ożył i towarzyszył mu aż do tej pory. Opowieści snute przez nieprzytomnego mężczyznę, mają jeszcze jeden skutek – w dziwny sposób cały szpital zmniejsza się, kurczy, by pod koniec powieści mieć rozmiary jedynie sali, w której leżą bohaterowie. Okazuje się, że Stanisław musi opowiedzieć historię, w innym wypadku nawet ostatnia sala... zniknie. Wielką rolę odgrywa także sam narrator, który został przez „Czwartego” wyznaczony do spisywania opowieści jego życia. Historia nakreślona przez Jakuba Małeckiego jest trudna do zakwalifikowania. Z jednej strony mamy bowiem opowieść posiadającą elementy fantastyczne, nierealne, ale z drugiej trudno mówić tu o pojęciu realizmu magicznego w jego klasycznym rozumieniu. Nie zmienia to faktu, że historia przedstawiana przez Grzegorza, młodego blokersa, którego dotychczasowe życie. opierające się na nieefektywnych i często niezgodnych z prawem zajęciach, podczas pobytu w szpitalu zmienia się diametralnie. Jest to dość prosta przemiana i nie należy doszukiwać się w niej głębszych wartości psychologicznych. Jednak wydaje się, że to nie ewolucja Grześka jest najważniejsza. Środek ciężkości powieści skupia się przede wszystkim na tajemniczym Stanisławie, który podczas nocnych ataków zmienia się ze spokojnego, tajemniczego człowieka w roz-
36
dartego i prześladowanego przez drewnianego kozła – mężczyznę. Trudno pojąć, czy ów kozioł jest prawdziwy, czy może jest jedynie wytworem wyobraźni schorowanego człowieka? Gdyby nie towarzyszące historii zdarzenia, zarówno narrator jak i biznesmen stwierdziliby to drugie. Tak zresztą na początku myśleli, jednak kurczenie się szpitala, odgradzanie ich od świata zewnętrznego, nie było zjawiskiem naturalnym. Klaustrofobiczna przestrzeń oraz spisywanie przez Grzegorza historii Stanisława zintensyfikowała wrażenia wywołane opowiadaną historią. Nie wiem do końca, co autor chciał tą powieścią osiągnąć. Łącząc elementy fantastyki z pejoratywnym użyciem realizmu magicznego nie dał jednak opowieści głębokiej. Trudno doszukiwać się w niej konstruktywnych wniosków, poza jednym: dobro zwycięża. Także przemiana głównego bohatera nie przyczynia się do nadbudowania przenikliwszej treści. Drugą tajemnicą, obok kozła, jest wykorzystanie Josepha Conrada – to jego dzieła pomagały Stanisławowi uciec na chwilę od prześladującego go demona. Dlaczego jednak Conrad...? Oto jest pytanie...
Tytuł: Roland Barthes Autor: Roland Barthes Wydawnictwo: Słowo/obraz terytoria Rok: 2011
recenzuje: Paweł Bernacki
Nuda jest jego histerią
R
oland Barthes nudzić się najzwyczajniej nie potrafił, a już na pewno nie od chwili, kiedy, jak sam wspomina, zaczął pisać, a więc tworzyć własne opowieści. W swojej długiej, choć przedwcześnie przerwanej, karierze zajmował się strukturalizmem, semiotyką, badaniami kulturowymi, krytyką artystyczną, literaturą, filmem, fotografią... wymieniać można by długo. Dzięki swojej pracy i dziełu twórczemu dorobił się nie tylko miana Imperatora Znaków, ale już za życia stał się legendą nie tylko francuskiej, lecz nawet światowej myśli humanistycznej. Dziś w ręce polskich czytelników trafia książka, która pozwoli im wgryźć się głębiej w Barthesowski warsztat: tajniki jego pracy i pisarstwa. Mowa tu oczywiście o postmodernistycznej autobiografii francuskiego krytyka pt. Roland Barthes. Gdybym musiał znaleźć jedno słowo, najlepiej określające jej charakter, byłby to wyraz „fragment”. Autobiografia pisarza bowiem to króciutkie, ułożone mniej więcej alfabetycznie hasła, które składają się na swoisty słownik najważniejszych dla Barthesa pojęć. Ów katalogowy układ sprawia, że Rolanda Barthesa w zasadzie nie trzeba czytać linearnie. Zamiast tego możemy otwierać książkę na wybranych stronach i rozkoszować się częściami, z których każda stanowi odrębną całość – jakieś przemyślenie, uwagę, esej na ten czy inny ważny dla Barthesa temat. Autobiografia francuskiego krytyka bowiem linearna być może, ale bynajmniej nie musi. Pojedyncze
fragmenty mogą zjawiać się nagle i równie szybko znikać wedle naszego życzenia, a każdy z nich będzie miał swój własny sens niezależny od reszty książki. Nawet przypadkowe otwarcie Rolanda Barthesa na danej stronicy, nie sprawi, że będziemy czuli się zagubieni, a być może nawet odsłoni to pewne inspirujące myśli, które uciekły naszej uwadze podczas tradycyjnej lektury. Kolejnym ciekawym zabiegiem Barthesa jest podział autobiografii na niejako dwie części: dzieciństwo i dorosłość. Pierwsza jest czasem przedtwórczym, kiedy żyjemy tylko w obrazach, które produkują inni ludzie. Z tego też powodu francuski teoretyk mówi o niej głównie za pomocą fotografii, do których dołącza krótki komentarz, jakąś uwagę. Druga część poświęcona jest dorosłości, gdy sami produkujemy już teksty. I, jak powiada sam Barthes, nie ma w niej żadnych obrazów, chyba że obrazy pisma. Dopiero tutaj zaczyna się prawdziwa fabryka pomysłów i inspiracji, które wypełniały od początku aż do końca twórcze dzieło Barthesa. Autor Mitologii nie boi się obnażyć przed czytelnikiem swoich najskrytszych myślowych podróży, niejako stwarzać się na nowo w tekście. Jeśli mamy mówić o Rolandzie Barthesie, jako o autobiografii, a nawet autokreacji, to tylko intelektualnej. Nie odnajdziemy w niej nawet śladu życiorysów tradycyjnych: żadnych pikantnych plotek, biografizmu, wielu nazwisk, dat. Wszystko to zostało z tej książki wyrugowane, by nie przysłaniać tego, co w niej moim zdaniem najważniejsze – bogactwa myśli i idei. Bar-
37
thes opowiada o sobie nie linearnie, krok po kroku, a przez pryzmat swoich doświadczeń, inspiracji, pojęć – wszystkiego tego, co stało się jego intelektualną obsesją. Każdy z tych elementów współtworzy zaś ów niezwykle ciekawy konstrukt tekstowy, którym sam siebie określa Roland Barthes. I nieważne czy jest on prawdziwy, czy perfidnie i bezczelnie wykreowany – ważne, że jest szalenie wręcz interesujący.
Tytuł: Replica Autor: Oneohtrix Point Never Wytwórnia: Software / Mexican Summer Rok: 2011
recenzuje: Jakub Kasperkiewicz
Zapętlona przeszłość w przyszłości
S
et Oneohtrix Point Never był jednym z bardziej wyczekiwanych przeze mnie występów na OFF Festivalu. Nie żebym miał wcześniej do czynienia z jakimikolwiek dokonaniami Daniela Lopatina – wystarczyło mi to, co zdążyłem o nim przeczytać i z jakimi projektami go zestawiono. Niedługo później, kiedy już zapoznałem się z zawartością jego zeszłorocznego albumu Returnal, okazało się, że to, co Nowojorczyk zaprezentował pomiędzy trzecią a czwartą rano w pierwszym dniu festiwalu, miało z nim niewiele wspólnego. Te dźwięki antycypowały jego najnowsze wydawnictwo, zatytułowane Replica. Już wtedy, leżąc na drewnianej podłodze sceny eksperymentalnej, zawieszony w tym dziwnym stanie półsnu (przy okazji doświadczając omamów hipnagogicznych) dotarło do mnie, że Daniel Lopatin to człowiek o nieprzeciętnej wyobraźni. Ten podziw mieszał się z niepokojem wywoływanym przez dziwnie zapętlone, poprzetykane sobą nawzajem sample o rodowodzie lo-fi. Teraz już wiem, co to było i skąd się wzięło. Lopatin znalazł w Internecie sklep, w którym można zakupić płyty DVD wypełnione starymi, amerykańskimi reklamami telewizyjnymi, wydał na nie sto dolarów, a następnie przekopał się przez tony komercyjnej papki w poszukiwaniu intrygującego materiału dźwiękowego. Najbardziej zainteresowały go „dziwne pauzy i drobne przypadkowe dźwięki”. To właśnie one tworzą album Replica.
Nie znajdziemy już na nim tylu odwołań do klasycznych elektronicznych brzmień rodem z Niemiec, co na Returnal. Znacznie mniej jest konwencjonalnych, rozlanych analogowych plam, a jeżeli już takie dronowe akcenty się pojawiają, to są bardzo interesujące brzmieniowo i zazwyczaj szybko dołączają do nich inne elementy. Zwraca uwagę pewien dualizm utworów znajdujących się na albumie. Dzielą się one właśnie na spokojniejsze, bardziej rozciągnięte i mniej pocięte oraz zdecydowanie intensywne, poszarpane, pełne dziwnych loopów. W dwóch wypadkach mamy wręcz do czynienia z 2-stepowym synkopowanym rytmem, przy czym został on uzyskany przez środki zupełnie inne od tych, które „normalni ludzie” stosują do tworzenia partii rytmicznych. W przeciwieństwie do noise’owego Nil Adminrari, który otwierał poprzednie wydawnictwo, Replica zaczyna się zdecydowanie spokojniej, dobrze wprowadzając w atmosferę albumu, zamiast stanowić kontrapunkt. Andro, bo o nim mowa, zawiera w dobrze wyważonych proporcjach elementy charakteryzujące obie grupy utworów. Następujące po nim Power Of Persuasion i Sleep Dealer to już kwintesencja stylu tej płyty oraz świetna prezentacja techniki, którą Lopatin zastosował. Momenty niepokojące przeplatają się ze wzruszającymi, tworząc wielobarwny, grający na emocjach kolaż. Teoretycznie w pewnym stopniu również taką muzykę można posądzić o przetwarzanie i odwoływanie się do tego, co już było, choć tak naprawdę efekt
38
końcowy różni się znacznie od typowych owoców retromanii. Lopatin nie lubi, kiedy nazywa się go twórcą „ultra-nostalgic music” – uważa, że na takie miano zasługują zespoły typu The Strokes. On sam bowiem, komponując materiał, w specyficzny sposób skupiony jest na przyszłości. Wyobraża sobie postapokaliptyczną cywilizację, która na zgliszczach naszego obecnego świata znajduje różne porozrzucane fragmenty i nieudolnie próbuje je złożyć w całość, którą kiedyś stanowiły, w rezultacie uzyskując coś, co możemy usłyszeć na Replica. Utwory nie łączą się tu ze sobą płynnie, jak to miało miejsce na Returnal. Każdy z nich stanowi rodzaj impresji, odrębny obraz, który opowiada o czymś krótko i treściwie; na tyle lapidarnie, że posłuchanie tego albumu dwa razy z rzędu wydaje się standardem – na przestrzeni trzech minut potrafi się wydarzyć tyle niesamowitych rzeczy, że naprawdę szybko chce się do nich wrócić. To, że z nasyconym Nassau sąsiaduje rozlany, kojący Submersible nie tylko nie razi, ale wydaje się wręcz oczywistością w kontekście całości, która bez wątpienia stanowi jedno z najciekawszych tegorocznych wydawnictw elektronicznych.
Tytuł: Letters Autor: Matt Cardle Wytwórnia: Syco Music/Sony Music/Columbia Rok: 2011
recenzuje: Wojciech Szczerek
Hitchcock bez trupa
W
stosunku do gwiazdek spadających z programów telewizyjnych, w których poszukuje się talentów, mam dosyć mieszane uczucia z dwóch powodów. Po pierwsze, wybór przez publiczność wcale nie musi być dobry. Po drugie, program taki rzadko kiedy pozwala na odkrycie czegoś nowego, bo i tak w większości przypadków nasz nowy talent kończy z materiałem wyplutym przez wytwórnię, a jego płyty lądują na przecenach. Chcąc sprawdzić fenomen wspomnianych programów, sięgnąłem po jedno z wydawnictw, które im zawdzięczamy. 28-letni Matt Cardle, zwycięzca siódmej edycji brytyjskiego X-Factor, wydał właśnie pierwszą płytę zatytułowaną Letters. Kolejne pieśni o jajecznicy? Matt Cardle to wokalista o ciekawym, wysokim głosie i jasnej barwie. W trakcie programu zaprezentował się kilkukrotnie z materiałem wymagającym nie tylko umiejętności dobrego śpiewania, ale też wniesienia do tych wykonań czegoś od siebie. Krótko mówiąc: Matt wygrał nie bez powodu. Nie bez powodu też jego pierwszy singiel wskoczył na pierwsze miejsce UK Single Charts. Czy to jednak wystarczy? Przechodząc do samej płyty, jest to dosyć przyjemna dawka popu/pop-rocka mocno zakorzenionego w tradycji ogólnie pojętego britpopu. Wbrew niektórym źródłom, nie jest to rock, no chyba, że ktoś przyjmie, że rockiem jest soundtrack z Camp Rock. W przypadku Letters, nazwiskiem, które mo-
mentalnie przychodzi słuchaczowi do głowy jest James Blunt. Dominują piosenki mocno radiowe, a więc takie, które nie wymagają głębokich przemyśleń, zaś dobre obeznanie w gatunku może skutkować tym, że jesteśmy w stanie odgadnąć, co się piosence za chwilę wydarzy, bo wzór linii melodycznej pozostaje święcie niezmieniony. Wspomniana szablonowość, co prawda z trochę innych względów, ale jednak, charakteryzuje piosenki eurowizyjne. To, co łączy radiowość i Konkurs Eurowizji to przede wszystkim cel: zjednanie sobie słuchacza w możliwie krótkim czasie. Niestety, kosztem jakości samej muzyki. To, co napisałem, nie oznacza, że album jest zły. Jest za to złożony w większości z kawałków średnich, z których każdy, będący na podobną modłę, mógłby trafić do radia i odnieść podobny sukces (niestety, często tak się dzieje). Mamy tu jednak parę całkiem dobrych kompozycji: wspomniany już numer jeden When We Collide, otwierające album Starlight i Run for Your Life czy w końcu przewidywalne, ale ujmujące Walking on Water oraz Stars & Lovers. Aranżacje piosenek to zarówno te z patetycznymi smyczkami i tamburynem, jak i te bardziej kameralne, z gitarą akustyczną i pianinem. Są one wszystkie bardzo ładne, bo takie mają być. Niestety, nie czyni ich to w jakikolwiek sposób odkrywczymi czy niebanalnymi, choć na pewno są poruszające. To po prostu dobra profesjonalna robota, ale czy fachowość wykonania czyni muzykę interesującą? Może, nie musi.
39
Sam Matt, tak jak już wspomniałem, spisuje się na płycie dobrze: prezentuje swoje spore umiejętności głosowe (w tym falset a’ la James Blunt, ten, który doprowadził część słuchaczy BBC do wystosowania petycji mającej na celu zdjęcie You’re Beautiful z anteny po miesiącach „zarzynania” kawałka). Na szczęście Matt nie jest irytujący w opisany tu sposób, jednak album, który stworzył, delikatnie mówiąc, do pereł fonografii nie należy. Dużo tu ustawiania pod słuchacza (szczególnie tego zorientowanego na względy piejących romantyczne obietnice przystojniaków), dużo dobrej roboty muzycznej, ale niestety również dużo powielania tego, co już słyszeliśmy i usłyszymy nie raz. Za każdym razem, gdy słucham nowego albumu, odnoszę wrażenie, że jego twórcy wypychają na początek najlepszy kawałek, jakby opóźniając katastrofę w postaci gniotów, która prędzej czy później musi nastąpić. Oczywiście działać ma to jak u Hitchcocka: najpierw wstrząs, a potem im dalej, tym lepiej. Jeśli jest jakieś „potem”, to dobrze, jeśli nie – wiadomo. Tak było w tym przypadku. Tak więc, Matt, zmień wytwórnię i styl, bo stać cię na więcej.
40
Linda Parys Fyzura i charakteryzacja : Hanna „Hanja” Zygmanowska
41
Żmenia, czyli garść Łukasz Zatorski
N
owy tom Tkaczyszyna-Dyckiego, szczupły niczym menu obiecujące wytrawną ucztę, już od pierwszych wierszy wpędza czytającego w konfuzję i speszenie. Wciągnięcie w świat i język tego poety dokonuje się niecierpliwie, gwałtownie, bez wstępnych negocjacji i okresów karencji. Zostajemy wrzuceni w splot rożnych nieprzekładalności, spiętych co prawda klamrą rzymskich cyfr, lecz jest to porządek zwodniczy, mamiący obietnicą początku i końca, złudą opowieści, której sensem i sednem łatwo będzie się dzielić i łamać jej darami. Ilekroć otwieram Imię i znamię na przypadkowej stronie, tym mocniej przekonuję
Kolejne cykle wierszy nie wdzięczą się do czytelnika, aby zaprzeć mu dech barwnie snutymi wątkami i feerią szczegółów.
sam siebie, że wybierane przez Dyckiego słowa, najczęściej proste, potoczne, krzyżujące płynnie czułość z wulgarnością, wydają się z każdym wierszem coraz bardziej nieuchwytne, dystansujące, i to pomimo tego, że reakcja na ich wybrzmienie najczęściej zmierza do łagodnego uśmiechu. Nie jest to zatem mowa, w której – mimo pozorów – łatwo jest się zadomowić i umościć; słysząc ją, częstokroć mam ochotę czmychnąć, zwrócić się po pomoc do rozmów z autorem, szukać rozjaśnień, śladów, które mógł zostawić, aby nie zdezerterować w pierwszej (lub ostatniej) chwili przed zadaniem rozumienia.
42
Czesław Miłosz w wierszu Czarodziejska góra pisał w ten sposób: „Chen był podobno znakomitym poetą. Muszę to przyjąć na wiarę, bo pisał tylko po chińsku”. Przywołuję te słowa, aby wznieść na nich dwa pytania: czy w głębię tonów Dyckiego powinniśmy wyłącznie „uwierzyć”? Wszak są zapisane, jak poeta częstokroć powtarza „po chachłacku”, mieszaniną polszczyzny z językiem ukraińskim, co z pewnością dokłada czytelnikowi kolejnych wyzwań. A może jednak łatwo jest wyłowić z doświadczenia lektury określone elementy, pozwalające nam rozpoznać w tej poezji rys znamienitości, podskórnego i nieusuwalnego zafrapowania? Ciekawości utrzymującej się pomimo słów, których nie rozumiemy, obrazów, których sąsiedztwa i nawrotów nie jesteśmy w stanie przeniknąć, wreszcie mimo przeświadczenia, że być może jedyną niepodważalnością, jaką w tej poezji będziemy zdolni uchwycić, są po prostu nieregularne rytmy wydrukowanych przed nami wierszy. Zwyciężmy pokusę potraktowania tego tomu jako wartkiej gawędy. Kolejne cykle wierszy nie wdzięczą się do czytelnika, aby zaprzeć mu dech barwnie snutymi wątkami i feerią szczegółów. Stanowią zamiast tego bezustanne, natrętne powroty do miejsc, nazwisk i zdarzeń zamkniętych w przeszłości, dziejach splatających geografię z biografią. Osobna dykcja poety, trwały idiom pisarski, służą przede wszystkim odtworzeniu jego indywidualnego przeznaczenia, biegu wydarzeń, który skazał go na ojczyznę pogranicza i przebódł historią dwóch narodów przytulonych do siebie na mapie. Dycki szkicuje co prawda, w końcowym przypisie do cyklu wierszy Gniazdo, tło historyczne, na którym rozgrywa się dramat jego rodziny, lecz konkluzja, do jakiej zmierza, dotyka przede wszystkim materii literatury. Oto jego ojciec, uległszy przymusowej polonizacji, pomimo że „stał się agresywnym polskim nacjonalistą”, nadal posługiwał się wspomnianą mieszanką polskiego i ukraińskiego. Ów językowy węzeł był także „pierwszym językiem” młodego Dyckiego, karmą, z której czerpał siły do zdobywania rzeczywistości poprzez nazywanie, porzucony koło 1977 r., gdy ten opuścił Wólkę Krawiecką i zamieszkał w Lubaczowie. Na końcu tego przypisu, poeta odtwarza kilka słów z opuszczonego przez siebie adamowego języka: „żmenia, czyli garść; kubania, czyli kałuża, kiłakiczka, czyli jaśmin; kuteń, czyli żołądek”. Nie łudźmy się jednak i nie spodziewajmy pełni rozjaśnienia; wersy Dyckiego co chwila nawracają do takiej rzeczywistości, której rozpoznanie, poza werbalnym skosztowaniem, nie jest możliwe dla nikogo z zewnątrz, kogo los pozbawił satysfakcji z napsucia krwi historii. Nie jesteśmy jednak w naszej bezradności jako czytelnicy osamotnieni. Sam autor Peregrynarza dzieli się wątpliwościami o przydatności poezji jako medium, które jest w stanie dostatecznie ożywić i uprawomocnić przeszłości, aby ta ostatnia odważyła się stanąć
w szranki z doświadczeniem codzienności i teraźniejszości: „(…) od lat bowiem dostrzegam / nadaremność poezji kiedy usiłuję sobie / przypomnieć coś więcej aniżeli imię dziadka / i coś więcej aniżeli imię mojej matki”. Poeta nie chce diagnozie o „nadaremności poezji” zawierzyć do końca; daje co prawda upust ironii, kiedy pisze o zachowywaniu imion w wierszu jako leku na przemijanie, lecz jest to zabieg, który raczej przechwytuje głosy sceptyków, przedrzeźnia i unieważnia je, aniżeli coś, co mogłoby być zgodne z – zaryzykujmy uogólnienie – tonem całego tomiku. Warto docenić także polityczny wydźwięk tego, na co wskazują wiersze autora Dziejów rodzin polskich. Spustoszenie po akcji Wisła z 1947 r. skończyło się dla Dyckich „rozproszeniem, zniszczeniem i wynarodowieniem”. Do 15. roku życia ukrywano przed poetą fakt, że wszyscy członkowie jego rodziny (po kądzieli) działali w Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA), banderowskiej formacji zbrojnej, w związku z czym na jego matce ciążyło odium „córki rezuna”. Wszystkie
te zdarzenia i fatalności odbijają się wytrwale w kolejnych wersach, przywołujących obraz jednostki wrzuconej w nieprzyjazną i duszną „rodzinną wioskę”. Fascynujące jest to, w jaki sposób Dycki odmalowuje własną drogę do polskości, scalającej więzi owej „wioski”, a więc jego nowy dom. Poeta zbliża się do niej od różnych stron, bada ją, opukuje zarówno przez asymilację, wspólny język (Krasicki, Konopnicka, Witkacy), jak i życie na marginesie, w braterstwie gejów, tajemniczych miejsc, a także zakazanej rozkoszy. Opłaca się spojrzeć na tę opowieść o wysiłku włączania do wspólnoty i nadpisywania historii bez uprzedzeń wynikających z aktualnych ideowych polaryzacji. By podsumować apelem: czerpmy z tych słów pełnymi żmeniami, ćwiczmy pamięć i uczmy się zapisywać rzeczywistość, aby w potrzebnych chwilach móc odnaleźć i zrozumieć własne istnienie w gąszczu innych, dziwnych losów. Niechaj imię tej poezji i znamię po jej lekturze nigdy nie przestaną nas kręcić; „poezja bowiem domaga się (niczym modlitwa / za zmarłych) wciąż nowych imion”.
Pomiędzy drzwiami a futryną?
O przygodach krytyki, krytyka i literatury Joanna Figarska &Joanna Winsyk
Ś
mierć krytyka jest dość starą już książką, która nie ma jednak w Polsce szerokiego grona odbiorców. Jednak sam tytuł i podejmowana problematyka skusiły nas do lektury i rozmowy. Efekt poniżej, warto jednak, przed przeczytaniem naszej rozmowy zapoznać się choć ze skrótem fabuły. Akcja rozgrywa się w niemieckim środowisku literatów i krytyków. Ehrl-Konig jest niezwykle popularnym krytykiem, który prowadzi program w telewizji. Publicznie wydaje autorytarne i rzadko uzasadnione literacką wartością wyroki na książki, których wykonania chętnie podejmują się czytelnicy. W którymś z programów poniża i niszczy jedno z ważniejszych dokonań pisarza Hansa Lacha. Ten zrozpaczony i targany emocjami pojawia się na przyjęciu, jakie cyklicznie wydaje krytyk. Po awanturze Hans Lach zostaje wyrzucony z przyjęcia, a Ehrl-Konig udaje się na przechadzkę, podczas której znika zostawiając jedynie sweter i plamy krwi na śniegu. Wniosek z wydarzeń jest jednoznaczny – pisarz zabił krytyka za negatywną opinię. Hans Lach trafia do więzienia, w którym milczy nie przyznając się do winy, ale i nie próbując się bronić. W jego imieniu występuje przyjaciel i sąsiad – historyk i badacz metafizyki – który rozpoczyna śledztwo. Jego dociekania prowadzą czytelnika nie tylko do rozwikłania kryminalnej zagadki, ale i w arkana świata literackiego i krytycznego, który okazuje się niezwykle gęstą siecią lepkich i mrocznych powiązań.
Joanna Figarska: Powiem Ci Asiu, że gdy sięgałam po tę książkę, oczekiwałam od niej znacznie więcej. Co to znaczy? Już sam tytuł był tak prowokujący, taki kontrowersyjny i myślałam, że sama treść będzie kolejnym rozległym polem do dyskusji. A tu... nie chcę zaczynać rozmowy od przedstawienia od razu mojego zdania, ale nie mogę powstrzymać się przed uzewnętrznieniem mojego rozczarowania... Joanna Winsyk: Skusiła Cię książka po okładce, a raczej po tytule. Mnie, muszę przyznać, jakoś tytuł bardzo nie kusił, jednak byłam ciekawa, co znajdę w środku. Co znalazłam? Może moje oczekiwania wobec tej książki były mniejsze niż Twoje, ale ta lektura mnie nie rozczarowała. Przecież pierwiastek krytyczny był tam wyraźnie obecny, problem budowania wartości literatury przez jeden program i jedną osobę. Pośrednio jest tam obecne pytanie o sens i podstawy autorytetu w krytyce literackiej. A Ty jak się na to zapatrujesz? Czego się spodziewałaś po tej książce? Czego szukałaś? J.F.: Spodziewałam się konkretniejszej treści, wyraźnych tez, argumentów ubranych w ciekawą fabułę. Nie mówię, że była to tragiczna lektura, aczkolwiek miałam nadzieję, że sama w sobie pobudzi we mnie - młodym krytyku, miłośniku literatury, konkretne pytania i refleksje. Masz rację, bardzo ciekawe jest poruszone zagadnienie autorytarnego podejścia do krytyki. Warto się nad nim
43
chwilę zatrzymać... nie uważasz, że ten problem jest u nas nieobecny? Krytyka jest teraz jakaś taka rozmazana. Brakuje w niej „przewodniego” głosu. Może to i lepiej? Wachlarz wprawdzie nie jest konkretny i zwarty, ale dzięki temu można starać się postawić swą krytyczną nogę między drzwiami a framugą. J.W.: Jestem z natury zwolenniczką mnogości i polifonii głosów, więc sytuacja, w której nie ma jednego autorytetu, a w jego miejsce obecnych jest wiele głosów uważam za wręcz idealną. Inną sprawą jest jakość tych głosów, która mnie nie przekonuje. Ehrl-Konig, krytyk, którego śmierć, a raczej zawikłane i sugerujące śmierć zniknięcie jest punktem rozpoczynającym główną oś fabuły, jest niezwykle wyrazisty, silny i swoimi opiniami wyznaczył rytm niemieckiej literaturze. Jego autorytarna pozycja wynikała z siły jego opinii, którą był w stanie zmiażdżyć nawet dobre książki. Inną kwestią jest szczerość jego wyroków i ich funkcja w zakłamanym literackim świecie. J.F.: Też zwróciłam na to uwagę.... J.W.: Wrócę jednak do głównego wątku mojej wypowiedzi, różnicy pomiędzy głosem krytycznym z powieści a naszym lokalnym. Może przypominać to będzie, chyba już przysłowiowe, polskie narzekanie, ale mam wrażenie, że u nas jest dość mdło, a wiele opinii, szczególnie w tym wysokoartystycznym świecie literackim, wygłaszanych jest „po koleżeńsku”, a zamiast szczerości i dyskusji mamy grzecznościowe uprzejmości, bo tak wypada. J.F.: Trudno mi się z Tobą nie zgodzić, chociaż wierzę i wiem, że są też tacy krytycy, którzy pomijają to „bo tak wypada”. Pytanie tylko, gdzie tak naprawdę jest ich miejsce? Z drugiej strony coraz częściej spotyka się krytyków tak pewnych siebie, że aż chce się ich omijać z daleka. J.W.: To racja... J.F.: Co do samej książki, to przykład Ehrla-Koniga jest według mnie bardzo mocno przerysowany, chociaż strach się przyznać, że owe jaskrawości są widoczne na naszym podwórku. Pytanie tylko, jakim być krytykiem? Cichym, stojącym gdzieś z boku, stanowczo dziękującym za „koleżeńskie opinie”, czy właśnie rozwydrzonym, przejaskrawionym typem, który trzyma w garści nie tylko krytyczny, ale także literacki świat? J.W.: Sama jestem zwolenniczką silnego, niezależnego głosu, może trochę autorytarnego, ale szczerego w swoich opiniach. Dziś może jego realizacją w znacznym stopniu jest dorobek Anny Kałuży. Co o niej sądzisz? Szczególnie przypatrz się jej w kontekście powieściowego krytyka. Czy Twoim zdaniem taka sytuacja jak w książce – autorytarne zmiatanie z powierzchni ziemi pewnych pozycji – jest w Polsce możliwa? Wydaje mi się, że u nas raczej się okrywa milczeniem niepasujące pozycje i brak wyrazistego głosu negatywnego, którym kiedyś był choćby Karol Irzykowski. J.F.: I to jest być może najmocniejsza strona tej powieści – głośna dyskusja o pasujących i niepasujących lekturach. Ta autorytarna krytyka ma też więc swoje plusy, a krytyk jest nie tylko niszowym zawodem, ale realnie kształtującą rzeczywistość pracą. Trochę utopijna wizja nam się kreuje w świecie przedstawionym: krytyk mówi, lud słucha i co najważniejsze – czyta. Coś wspaniałego! Niestety chyba mało realnego nie tylko u nas, ale ogólnie w świecie kultury. Co do Anny Kałuży, to rzeczywiście jej dorobek jest imponujący, pisze w bardzo ciekawy sposób, ale chyba daleko jej do pozycji, w jakiej występuje Erhl-Konig. Niestety, nie tylko jej.... Nie jest to oczywiście zarzut, bo moim zdaniem, rytm dzisiejszej polskiej krytyki jest dawno wyznaczony, a brak silnych bodźców narodowo-
44
-historycznych nie skłania tego środowiska do stawiania kontrowersyjnych tez, ostrej dyskusji o wartość dzisiejszych publikacji. Inna krytyczka, Joanna Orska, twierdzi, że w dzisiejszej humanistyce nie ma o co współzawodniczyć. Co więcej, uważa to za sytuację bardzo uprzywilejowaną. Mnie jednak brakuję odrobiny buntu... J.W.: A ja bym się z Orską zgodziła. Bo rywalizacja niszczy i doprowadza do selekcji na prawach pierwotnych. Dla mnie problemem nie jest brak rywalizacji, ale fakt, że nie ma głosu, który dążyłby do porozumienia z odbiorcą, chciałby podjąć z nim dyskusję. Może jednak problem leży nie w samych krytykach, ale w medium, nie sądzisz? J.F.: Przecież odrobina rywalizacji jeszcze nikomu nie zaszkodziła! Z drugiej strony masz rację. Brakuje solidnego medium, mogącego być pewną platformą do dyskusji, ale czy dzisiaj takowe miejsce jest w ogóle możliwe do stworzenia? Niepokoi mnie też pewna regionalizacja krytyki. Każdy sobie rzepkę skrobie, a to raczej nie scala tej niszy. Chyba że ktoś wyda książkę z wielkim rozmachem i roz-
Ehrl-Konig, krytyk, którego śmierć, a raczej zawikłane i sugerujące śmierć zniknięcie jest punktem rozpoczynającym główną oś fabuły, jest niezwykle wyrazisty, silny i swoimi opiniami wyznaczył rytm niemieckiej literaturze.
głosem, to wtedy rzeczywiście kilku krytyków ukrytych w swoich miastach wypowiada się na jej temat. Odrobinka rywalizacji...ach! J.W.: Regionalizacja jest jak najlepszym zjawiskiem. Przecież im więcej głosów tym ciekawiej, szczególnie, jeśli cechuje je jeszcze indywidualizm. Problem nie jest chyba brak centrali, a brak agory, forum, na którym toczyłaby się dyskusja. J.F.: Asiu, źle mnie zrozumiałaś. Mnie chodziło tylko o to, że fajnie byłoby, gdyby istniało miejsce, w którym te głosy regionalne mogłyby być. Też uważam, że im więcej tym lepiej, ale trochę w tej materii panuje chaos. J.W.: Ja bym nazwała go bogactwem. Ale, ale... zaszłyśmy bardzo daleko od książki, obszar współczesnej krytyki może być nawet dość ciekawy, ale ja bym wróciła do samej powieści. J.F.: Co Cię w niej zaciekawiło? J.W.: Zaintrygowało mnie w niej milczenie. W zasadzie sam Ehrl-Konig niewiele mówi, bo go nie ma, to banał i paradoks zarazem. Hans Lach, oskarżony o zamordowanie krytyka zamyka się w mil-
czeniu. Co o nim sądzisz? Dla mnie ukazuje się ono jako swoiste dopełnienie hałasu, który panuje w tej książce wokół wymienionych, aczkolwiek pogrążonych w ciszy postaci. J.F.: Masz rację, chociaż ja bym to powiedziała wprost. Dla mnie nie ma tam milczenia.. Przecież mimo że Erhl-Konig nic nie mówi, bo go nie ma, to we wspomnieniach i przytaczanych sytuacjach z jego udziałem, ciągle go słychać! Ba! Krzyczy, robiąc wokół siebie medialny szum! I tutaj jest kontrast między nim a autorem – cichym, opanowanym, irytująco milczącym. Gdyby Lach się nie przejmował krytyką, to jego milczenie byłoby dla mnie najlepszym komentarzem, ale niestety tak nie jest. Z historii pokazywanej wynika, że bardzo przejmował się tym, co powie znany krytyk. Może wpływ na to miał także fakt, że kiedyś panowie bardzo się lubili? Milczenie nie jest dla mnie wyznacznikiem jakiejkolwiek znaczącej treści ani silnym bodźcem do zastanowienia się nad konstrukcją powieści. J.W.: O... a tu mnie zaskoczyłaś, bo dla mnie milczenie, zdanie się przez Lacha na opisanie swoich racji, a nie wypowiedzenie ich, cisza, jaka panuje w tej książce jest bardzo silnym akcentem, taką antyautorytarną manifestacją kojarzącą mi się z ideą redukcji i odkłamania popularną w Polskiej sztuce w późnych latach 70. i 80. (a obecną niemal w każdym kraju socjalistcznym), gdzie utwory tworzone były tak, by swoiście „milczały”, czyli była w nich jak najmniejsza przestrzeń, w którą władze mogły wpisać treści niechciane. Milczenie byłoby więc protestem, ale i odkłamywaniem. Tak dla mnie wygląda to w tej pozycji. Nadal Cię to nie przekonuje? J.F.: Nie. Wcale nie uważam, że milczenie autora ma jakiekolwiek znaczenie! I o wiele bardziej interesująca jest dla mnie postać narratora. To jest ciekawe....według mnie został on wykorzystany! J.W.: Hmmm... muszę przyznać, że zaskakuje mnie Twoje ignorowanie milczenia. Dla mnie Hans Lach i jego milczenie były oznakami protestu przeciw zakłamaniu i autorytarności opinii krytyki. Dobrze, można to pominąć. Intryguje mnie to „wykorzystanie”. Co przez to rozumiesz? J.F.: A dlaczego narrator jest wykorzystywany? Bo nie da się go jednorako scharakteryzować. Z jednej strony jest autorem kilku książek, ale o tak wąskim zakresie tematycznym, że „nie dają” się one do publicznej dyskusji. Zna jednak to środowisko. Z drugiej natomiast jest sąsiadem (kolegą) aresztowanego krytyka. Przez całą powieść próbuje mu pomóc, jako jedyny wierząc, że Lach jest niewinny, ale co się z nim dzieje na końcu? Znika? Czy wobec tego, jego rola była niepotrzebna? albo inaczej: czym była? Bo dla mnie jedynie narzędziem do pokazania „drugiej strony medalu”. Ale co z tego? J.W.: Nadal nie przekonuje mnie „wykorzystanie”. Owszem narrator był figurą, ale za to chyba najbardziej barwną, najciekawszą, tajemniczą i wolną od trywialnych przepychanek świata krytyki. Był na uboczu i stamtąd obserwował cały ten kocioł (motłoch?) literacko-artystyczo-krytyczny. Nigdy bym nie interpretowała tej postawy
w kontekście wykorzystania, a raczej wolności i metafizyki, co łączyłabym właśnie z końcowym zniknięciem. Zwróć uwagę jak i czym się zajmował. J.F.: Jakoś mnie nie przekonuję to, co mówisz... Jego rola może i byłaby znacząca. Ba! Może nawet najważniejsza, gdyby tak nagle nie zniknął. Poczułam się tym – jako czytelnik – dotknięta jego nagłym brakiem. To z jego perspektywy (przede wszystkim) poznajemy historię głównego bohatera i charyzmatycznego (aż do bólu) krytyka. To, że zajmował się taką tematyką, nie zdejmuje z niego pewnych cech np. zaangażowania w sprawę Lacha, a co za tym idzie wsiąknięcie w świat, w którym i którym on żył. Brak jego osoby w ostatniej części jest dla mnie dowodem na wykorzystanie go do... Właśnie, do czego? Nie widzę w jego postawie ani wolności, ani metafizyki – może istniałyby, gdyby nie został na końcu pominięty. J.W.: Dla mnie właśnie ta nieobecność w finale jest swoistym znakiem wolności, co już wspominałam. Swoją drogą to bardzo ciekawe, że mamy tak odmienne zdania co do interpretacji szczegółów, a zgadzamy się w ogólnej wymowie tekstu. Zazwyczaj to końcowa interpretacja jest różniąca. Jak myślisz, o czym to świadczy? Przyczyn tego upatrywałabym w specyfice książki, jakiejś jej otwartości na wielu poziomach, co uznałabym za atut, a Ty co o tym sądzisz? J.F.: Powiem Ci, że ja także jestem zaskoczona różnicami w podejściu do pewnych kwestii. Wydawało mi się, że będziemy zgodne (na to wskazywały pierwsze rozmowy przeprowadzone jeszcze w kuluarach). I tutaj muszę się z Tobą zgodzić - różnorodność naszego spojrzenia i całkowicie odmienne postawy interpretacyjne świadczą o wielopoziomowości tej książki. Któż by przypuszczał że tak będzie! Zaczęła być ona dla mnie dziełem intrygującym i nie tak płytkim i krzykliwym. Kto wie? Może przeczytam ją jeszcze raz...? J.W.: Cieszę się, że w ostatniej kwestii się zgadzamy. Nasze refleksje końcowe świadczą natomiast o tym, że tekst literacki pozostawiony „sam sobie”, jedynie przeczytany, a nie poddany dyskusji, jakoś obumiera lub traci na swej wielowymiarowości, Dla mnie to niesamowite, że lektura książki okazuje się po raz kolejny zjawiskiem, do którego nie wystarczą tylko oczy, ale potrzebny jest drugi człowiek. Czyżby bez rozmowy nie było czytania i zrozumienia? Czyżby Śmierć krytyka udowadnia nam, że literatura jest zjawiskiem społecznym i potrzebuje komentarza, czyli właśnie krytyki? J.F.: Nasza rozmowa potwierdza, że tak! Jak widać, warto porozmawiać nawet o dziele, które początkowo wydaje się nudne i jednoznaczne. Ożywiłyśmy tę książkę! Nie ma co! Bez zbędnego nadinterpretowania, poprzez różnice wyłuskałyśmy z niej ciekawą historię. Interesujące doświadczenie pokazujące, jak ważna oprócz samego czytania jest dyskusja na temat konkretnego dzieła. Już nie mogę doczekać się kolejnych rozmów...
45
Nieroztropne impresje. Prześcieradła z mchu Magdalena Zięba
S
iedzę w pokoju szarym od dymu ulatującego z kozy, żeliwnego piecyka mającego mi pomóc przetrwać tę nadchodzącą zimę. Wszystko dlatego, że nie w porę otworzyłam małe drzwiczki, aby sprawdzić, co też tam w środku się dzieje („no bo pewnie to grono chochlików skacze i skwierczy”). Ciekawość i niecierpliwa natura przeważyły nad rozsądkiem. Zresztą, już nie raz wyrządziłam sobie krzywdę z powodu swojej nieroztropności. A ta podobno jest jedną z cnót najwyższych, zatem jedyne, co mi pozostaje, to ćwiczyć swoją rozedrganą osobniczą kondycję. Przede wszystkim należy uważać na przedmioty delikatne, takie, które łatwo ulegają zniszczeniu podczas transportowania ich w niezabezpieczonej plastikowej torbie. Poza tym nie należy wkładać dłoni zbyt głęboko do piekarnika. Nie można się też zbyt spieszyć, bo doprowadza to do szału niewprawione kończyny, przewracające wszystko, co im stanie na drodze. Należy zachować spokój i robić swoje. Tymczasem, uspokojona po szklance martini (trochę kłamię, bo jeszcze nie wypiłam) zastanawiam się wciąż o czym będzie ten tekst. Ostatnimi czasy towarzyszył mi super-flow, prowadzący mnie (oraz korektę) do zguby z powodu nadmiaru znaków. A teraz nic. Towarzyszy mi niemoc, powodująca nerwowość prowadzącą do destrukcji. Nie chce mi się niczego wyrażać w nadmiarze, ani niczego nie wyrażać w minimalistycznym frenetyzmie. Bo o czym tu pisać, skoro marzną stopy, skóra na twarzy jest niewystarczająco nawilżona, usta pierzchną, włosy się elektryzują, malarstwo umiera, sztuka jest niepotrzebna, panuje kryzys, ludzie się rozwodzą, a w Tajlandii jest powódź. To chyba mówi samo za siebie – szum, szarość, szumi szarość. Może bym napisała o trwających we Wrocławiu wystawach? Albo o nachodzącej mnie nieustannie senności? O migrenach? O swetrach z lumpeksów? O drewnianych antykach? Czerwonym fotelu? Mojej tęsknocie? Szaleństwie obser-
wowania wszystkich dookoła tak, jakby pochodzili z kosmosu? Ale chyba właśnie będzie trochę o niej, o tęsknocie. Przechadzającej się w grafitowych jak dym wełnianych sukienkach, prujących się pod wpływem każdego, najmniejszego ruchu. I to nie melancholia, tylko tęsknota właśnie. I wcale nie jesienna, a zupełnie permanentna, przerywana okresami bezruchu (czyt. migrena, kac, zdezorientowanie społeczne). Zaniedbana, bo zakończyłam dość niedawno walkę z sentymentami, a, jak wiadomo, one i ona to bardzo dobra kompania. Tymczasem wydaje się, że tęsknota ożywia trwanie teraz i tutaj, nadając każdej rzeczy znamiona niesamowitości. Chciałoby się rzec – nieroztropnie wdziera się przez kanały międzywymiarowe, aby uświadamiać nam co chwilę naszą nieznośną przemijalność. Jednocześnie uprawomocnia istnienie. Każde miejsce coś przypomina, każdy zapach niesie ze sobą wspomnienia chwil, które uleciały. Macie tak czasami? To trochę denerwujące, czyż nie? Czyż to nie jest pretensjonalne, takie wspominki? Siadanie i ględzenie. Stanie i gadanie o dawnych czasach. Spotykanie się po to, aby powspominać stare dobre czasy. „Kiedyś to były czasy! Ach!” Dobre czasy. Kiedyś. Były. Nieustanna tęsknota za czymś – dokładnie nie wiadomo za czym, ale jest! Upierdliwa i nieznośna, a jednocześnie uzależniająca. Bez niej nie byłoby historii. Olga Tokarczuk szukała recepty na tęsknotę, ale przed nią nie ma ucieczki, jest czymś obecnym, tak po prostu. „Jak wygląda świat, kiedy życie staje się tęsknotą? Wygląda papierowo, kruszy się w palcach, rozpada. Każdy ruch przygląda się sobie, każda myśl przygląda się sobie, każde uczucie zaczyna się i nie kończy, i w końcu sam przedmiot tęsknoty robi się papierowy i nierzeczywisty. Tylko tęsknienie jest prawdziwe, uzależnia. Być tam, gdzie się nie jest, mieć to, czego się nie posiada, dotykać kogoś, kto nie istnieje. Ten stan ma naturę falującą i sprzeczną w sobie. Jest kwintesencją życia i jest przeciwko życiu. Przenika przez skórę do mięśni i kości, które zaczyna-
46
ją odtąd istnieć boleśnie. Nie boleć. Istnieć boleśnie – to znaczy, że podstawą ich istnienia był ból. Toteż nie ma od takiej tęsknoty ucieczki. Trzeba by było uciec poza własne ciało, a nawet poza siebie. Upijać się? Spać całe tygodnie? Zapamiętywać się w aktywności aż do amoku? Modlić się nieustannie?” Być może niektórzy w modlitwie znajdują ucieczkę przed tęsknotą, ale może lepiej się upijać, zapominając o iskierkach przypominających ognisko, przy którym mogłam siedzieć godzinami wpatrzona we frywolną grę ogników. Jedną szklanką zwietrzałego martini trudno się upić, więc będę obstawać przy dobroczynnych właściwościach tęsknienia. Pewnie to nieroztropne, ale destrukcja przedmiotów i drobnych fragmentów własnego ciała są potrzebne, aby różnica między tym, co było a tym, co jest, była namacalna, dotykalna jak prześcieradła z mchu – miękkie, ale wilgotne, może nieco zbyt szorstkie, a jednak pociągające. Co się dzieje z teraz, co się słyszy i czego się dotyka, tego się doświadcza najmocniej. To chyba najfajniejsze. Kiedy o nim piszę (o Teraz), ono już przemknęło. Boli mnie głowa i czekam aż przestanie, tęskniąc za tym czasem, kiedy nie bolała, tylko sobie była, zupełnie nieobecna w mojej świadomości. Moja głowa. Teraz uświadamiam sobie jej istnienie na szczycie mojej osoby. Sygnalizuje, że coś jest nie tak, bo nie chce mi służyć za worek pełen pomysłów. Ból zamknął otwór, przez który można było swobodnie wyciągać kostki z pomysłami. Ból odwraca uwagę od wszystkiego, od tego, co teraz i co było, a tymczasem tyle się staje na moich oczach, co już się nie powtórzy. Cienie i światła przesuwające się po suficie, Bon Iver na zmianę z Active Child na głośnikach, rozgrzane dłonie i duży kubek herbaty z miodem oraz Tęsknota przyczajona za kozą, gotowa, aby wskoczyć na miejsce obok mnie, włożyć palce między spinki we włosach i owinąć mnie pełznącą za nią wełną.
Jak trwoga, to do Boga Szymon Makuch
K
iedy w Polsce coś się dzieje, to zapewne ma to bezpośredni związek z jakimś samolotem. Zaprzyjaźniona Turczynka stwierdziła nawet kiedyś, słuchając, czym żyje nasz kraj, że mamy obsesję spadających samolotów i teorii spiskowych. W ostatnim czasie pojawiły się cudownie (podkreślmy słowo „cudownie”) uratowany Boeing. Nowy bohater narodowy, pan Wrona z Żywca, zapewnił sobie zainteresowanie mediów może nawet na kilka tygodni. Jak to zwykle bywa w płynącej mlekiem i miodem Rzeczypospolitej, pojawiły się teorie, że samolot uratowany został przez wstawiennictwo Jana Pawła II, którego relikwie posiadał przy sobie jeden z lecących księży. Czyli jednak to nie pilot miał umiejętności, to obserwujący z Nieba polski papież namówił Stwórcę, aby jednak nie zabierał jeszcze pasażerów, tylko trochę ich nastraszył, a na koniec powiedział: „Prima Aprilis! Jednak pożyjecie jeszcze parę lat”. Doprawdy czarny ten Jego humor. No, ale zrozumcie, niewierni, gdyby samolot po prostu wylądował bez żadnej awarii, to nikt nie powie, że to wola boża, lecz po prostu zwyczajne zdarzenie. Jeżeli jednak pojawi się problem, który następnie zostanie rozwiązany, to musiała tu zaistnieć boska interwencja. Dzięki wierze świat staje się prosty – gdy dzieje się coś dobrego, to mamy do czynienia z łaską bożą, natomiast kiedy coś złego, to… No właśnie, co? Sztampowe „Niezbadane są wyroki boskie”, „Widocznie tak miało się stać”. Nikt przecież nie powie, że Smoleńsk był karą Najwyższego dla grzeszników, w końcu na pokładzie byli biskupi i elity polityczne. Ale wiadomo, lepiej za dużo nie pytać, gdyż nadmiar ciekawości ociera się o bluźnierstwo, a za to mogą nas spotkać czeluście piekielne. Życie osób niewierzących w boskie ingerencje w świat musi być zatem strasznie banalne i dziwaczne. Taki heretyk (bo jak inaczej nazwać człowieka niewierzącego w jedyny słuszny porządek świata?) wychodzi z założenia, że jest kowalem swojego
losu. Unika najczęściej wiary w przeznaczenie i uznaje, że każde zdarzenie w jego życiu to konsekwencja działań własnych lub czynności innych osób. Co z wypadkami? Po prostu zdarzają się, awarie w różnego rodzaju sprzętach bowiem występowały zawsze i pewnie zawsze występować będą. Drogowe karambole? Zwykle powodują je ludzie i to z powodu własnych błędów. Krótko mówiąc, winni są co najwyżej ludzie, a nie jakaś wisząca w chmurach nadistota, bawiąca się nimi niczym kolonią mrówek – dając jednemu kopniaka, innego wpychając pod jadący autobus, a kolejnemu gasząc silnik dokładnie na środku przejazdu kolejowego przed rozpędzonym pociągiem. Nie, nie mam nic przeciwko ludziom wierzącym, ale irytujące jest niekonsekwentne wybieranie faktów, które często promuje się w doktrynie kościelnej. Wszędzie chcą widzieć kontakt z Bogiem i jego interwencje w zło tego świata. Jeden samolot wylądował – to na pewno jego dzieło, musiał uratować swoich chrześcijan. Ale o tych ginących w każdy weekend na drogach, to już chyba zapomina, a przecież też mają różne relikwie lub co najmniej obrazek świętego Krzysztofa nad fotelem kierowcy. Wówczas zastosowanie znajduje bardzo ciekawa strategia komunikacyjna, zwłaszcza podczas pogrzebowych kazań. Jeżeli w wypadku zginą dwie osoby, a dwie przeżyją, to można, a nawet należy, stwierdzić, że ci ostatni zostali w cudowny sposób uratowani. Wygodne, nieprawdaż? Swoją drogą ten biedny Stwórca musi łapać się za głowę, słysząc, jak na każdym kroku używa się Jego imienia do wszystkich możliwych celów, łącznie z polityką. I łącznie z wszelkimi wypadkami lub cudownie ocalonymi samolotami. Na Jego miejscu wolałbym siedzieć na chmurce i najlepiej chować się przed tymi ludźmi, aby mieć święty spokój. Można by ewentualnie drugi raz zesłać jakiegoś posłańca z paroma informacjami, ale zapewne biedak nie miałby szans w starciu z bogobojnymi Polakami, którzy uznaliby, że to heretyk i trzeba go spalić na stosie albo
47
(w sposób bardziej ucywilizowany) zamknąć w szpitalu psychiatrycznym. Krótko mówiąc, statystyczny Polak w potrzebie się modli, a na co dzień wychodzi z założenia, że nie ma się co zbytnio przejmować, bo w razie czego może przed śmiercią uda się szybko wyspowiadać albo po krótkim pobycie w Czyśćcu uzyskać upragnione Niebo. Przypomina się stary dowcip, w którym facet wylatuje z setnego piętra budynku i w drodze szybko zaczyna się modlić i błagać Boga, aby ten go ocalił, to wtedy zacznie chodzić regularnie do kościoła, modlić się, dawać na ofiarę, przestanie zdradzać żonę, bić dzieci i ubliżać bliźnim. Udaje się – mężczyzna upada, ale jakimś dziwnym trafem pozostaje przy życiu. Otrzepując swoje ubranie z kurzu, stwierdza wówczas: „Ech, jakież to człowiek w stresie bzdury plecie”. Miejmy nadzieję, że plecenia bzdur w tym naszym wspaniałym narodzie będzie jak najmniej, choć jak na razie trudno się tego spodziewać.
W napięciu Michał Wolski
P
iszę ten felieton, ale tak naprawdę jedyne, o czym myślę, to replika Marcina Pluskoty na moją polemikę z jego tekstem. Jeśli dobrze rozumiem prawidła rządzące rozmieszczeniem tekstów w „Kontraście”, znajduje się ona – replika, nie polemika – na następnej stronie. Ponieważ jednak prawidła rządzące czasoprzestrzenią są nieubłagane i nie mogę ustosunkować się do tekstu, którego jeszcze nie czytałem (i nie przeczytam aż do premiery miesięcznika), muszę wypełnić swój felieton czymś innym. Z góry jednak uprzedzam, że robię to tylko celem zapchania wolnej przestrzeni i przez to utrzymania swojej rubryki w „Kontraście”. Tekst poniżej powstanie spontanicznie i prawdopodobnie nie będzie miał wiele sensu. Wszystkie siły zamierzam zachować na dalszą polemikę z kolegą Marcinem. Skoro już wszystkich zniechęciłem i nikt mnie nie czyta, mogę przejść do rzeczy. Ostatnio obejrzałem zwiastun nowej, fantastycznej i oczywiście kasowej polskiej komedii, czyli Wyjazdu integracyjnego. Film ten, który nazywam fantastycznym oczywiście z przekąsem, będzie pewnie kolejnym kamieniem milowym w poszukiwaniach najbardziej kiczowatej, tandetnej i nędznej formy wyrazu, na jaką stać polską kinematografię. Zwiastun tego filmu to już w ogóle przysłowiowe dno i metr mułu, a porównanie go do czegokolwiek innego stanowiłoby niewybaczalną obrazę dla tego czegoś. Dlatego w ramach antidotum na bezguście odpaliłem sobie natychmiast zwiastun filmu Avengers. Też nie jest szczególnie dobry, ale przynajmniej stanowi echo złotej ery amerykańskich zwiastunów filmowych, która miała miejsce na przełomie tysiącleci, tak mniej więcej od Parku Jurajskiego po... bo ja wiem? Ostatnim znakomitym zwiastunem, jaki widziałem, była zapowiedź Piny 3D, ale to przecież film niemiecki i to w dodatku relatywnie świeży. Może ta złota era się jeszcze nie skończyła? Nie wiem, ale nie o tym chciałem pisać.
Avengers. Film, który rozbudza oczekiwania i nadzieje wielu widzów na całym świecie. O części tych oczekiwań pisałem niecałe dwa lata temu w ramach recenzji Iron Mana 2, pośrednio nawiązał do nich też Paweł Mizgalewicz przed paroma miesiącami w recenzji Thora (obie oczywiście ukazały się na łamach „Kontrastu”). Za kamerą stanął Joss Whedon, człowiek przez wielu uważany za wizjonera popkultury, twórca takich seriali, jak Buffy – postrach wampirów czy Firefly, scenarzysta Toy Story, czy czwartego Obcego. W obsadzie – ludzie, którzy w ekranizacjach komiksów Marvela zdążyli się już zaprezentować i zasadniczo spotkali się z ciepłym przyjęciem. Robert Downey Jr. i Samuel L. Jackson odpowiednio w rolach Iron Mana i Nicka Fury’ego okazali się być strzałem w dziesiątkę, Chris Hemsworth w roli Thora może nie zachwyca, ale jest poprawny, poza tym równolegle z nim wprowadzony został Tom Hiddleston jako Loki. Jeremy Renner jako Hawkeye i Scarlett Johannson jako Czarna Wdowa niezmiennie elektryzują fanów. Chris Evans w roli Kapitana Ameryki trochę zawodzi, ale problemem w jego przypadku jest brak pomysłu na postać (przy innych bohaterach jego ciapowatość będzie zapewne mniej widoczna). Największy niepokój wywołuje w moim przypadku zamiana aktora grającego Bruce’a Bannera – Mark Ruffalo jest być może zręczny i utalentowany, ale daleko mu do Edwarda Nortona. Pozostaje mieć nadzieję, że szybko zamieni się on w zielone monstrum i problem zniknie. A w edycji DVD – jeśli film okaże się dobry i zarobi swoje – być może podmienią go z powrotem na Nortona..., takie mam ciche marzenie. Wszak w przypadku Gwiezdnych wojen wstawianie nowych aktorów było już praktykowane, przez co na ekranie pojawiają się czasem zupełnie nowe miejsca i postacie. Sam pomysł zebrania ekipy superbohaterów w jednym komiksie, a potem w jednym filmie, może być albo wielkim nieporozumieniem, albo ogromnym sukcesem. Co jest najbardziej istotne to to, czy Whedonowi i aktorom uda się ukazać feerię arche-
48
typów stojącą za tymi postaciami. Norton w miarę dobrze pokazał klasyczny dylemat cienia w Hulku, hollywoodzkiej wariacji na temat historii doktora Jekylla i pana Hyde’a. Iron Man, który sam w sobie jest trawestacją koncepcji Batmana, w ciekawy sposób przeprojektował koncepcję postmodernistycznego rycerza w lśniącej zbroi. Thor i Loki uwikłani są w tragedię iście szekspirowską i ich relacje będą kontynuowane w Avengers. Czarna Wdowa to wypisz wymaluj femme fatale. Hawkeye ma być cynikiem i wulkanem ironii z mroczną przeszłością. O Kapitanie Ameryce nic nie powiem, bo mi się nie chce. W każdym razie, jeśli Whedon da radę wykorzystać, czy też wyzyskać, tę różnorodność, może być wtedy ciekawie. Oczywiście należy pamiętać, że kino superbohaterskie do najwyższych form sztuki nie należy i sam łapię się na tym, że muszę czasami odłożyć ten gatunek na bok i dla zachowania zdrowego poziomu erudycji sięgnąć po coś z wysokiej półki. Avengers mogą bawić i wzbudzać emocje, ale nie mogą przysłonić reszty kultury. Bo jak się człowiek zagrzebie zbyt głęboko w popkulturę, ciężko się czasem wygrzebać. Dobra, wystarczy. Przejdźmy już do tekstu kolegi Marcina.
Najdroższy wujaszku Marcin Pluskota
M
yślę, że jednorożec jeszcze sobie poczeka, popasie się i urośnie. Konsekwencjami nadmiernej otyłości i braku ruchu będą niechybnie choroby sercowe. Kto wie, może nawet i śmierć. Rację przyznać mogę Ci w kwestii konfuzji jednorożca i pegaza. Bezwzględnie to wykorzystałeś. Chciałbym zwrócić Ci jednak uwagę na jedną, dość fundamentalną sprawę – zarówno pegazy, jak i jednorożce nie istnieją. Strzeliłeś celnie, brawo, ale jako „ynteligenci” mamy plastikowe rewolwery, a w komorach tylko naboje abstrakcji, więc kula mnie nie sięgnęła i nie zmasakrowała mi np. płucka. Z tego też powodu nasz pojedynek bliższy jest właśnie jednorożcom i pegazom, a zdecydowanie bardziej odległy przedmiotowi naszego sporu – życiu. Dobry wujaszek z ciebie, z uśmiechem i radością wcierasz dr. Vita w garb na moim grzbiecie. Poklepujesz, pocieszasz, doradzasz. Życzę Ci oczywiście, żebyś miał rację, wróć, chciałbym nawet, żebyś miał rację – taka wielka ulga dla świata by to była, dobry wujaszku, gdybyś istotnie miał rację i świat faktycznie działał podług Twojej diagnozy. Fajnie by mi się żyło w takim świecie – ewolucyjnie, pewnie i rozumnie. Dużo za dużo razy kupowałem już czyjąś wizję (podobno ma się własną, ale to zawsze jest zszywane ze skrawków). Spędzałem w niej chwilkę albo dwie, a wraz z oswojeniem przyszła głębsza analiza, która odkryła oczywistości. Pęknięcia i niekonsekwencje były tak oczywiste, że obraz faktycznie stawał się mapą, a nie terytorium, i z czasem coraz bardziej umierał dla życia. Pełno w koło jest właśnie takich oderwanych od czegokolwiek narracji, można powiedzieć, że są w stanie niekończącego się tarła, namnożyło się ich przez te wszystkie lata wiele. W tym poplątanym roju jest to, co Ty mówisz, pląsa tam też mój pesymizm (który przypudrowałeś mnogością pięknych epitetów, Ty niepoprawny pochlebco!). Niepewny jest obraz świata, który obrałem za własny. I ja taki jestem. Rozsierdzasz się
jak Tuhaj-bej, czytając moje słowa, podobnie denerwują mnie Twoje wynurzenia. Nasze punkty widzenia są przeciwne w znaku, dlatego też każdą, serwowaną przez Ciebie, stateczną zupę wujaszka, zaprawię podwójnym kubkiem dżumy i cholery. Dzieje się to, że tak powiem, automatycznie. Ty dasz trzy przemiłe rady, a ja i tak pójdę w zaparte. Licytacja światopoglądowa będzie więc trwała, bębenki naszych plastikowych rewolwerów mają nieskończoną pojemność. I tutaj pojawia się moje wielkie zdziwienie. Co legitymizuje Twoją wizję świata? Co legitymizuje moją? Dobrze wiesz, że światopoglądowy worek pęka praktycznie w szwach, można wybierać i przebierać. Każda wizja poparta jest jakimiś argumentami (nadają się do obrony zajętego przy niej stanowiska), ma jakieś zaplecze (można się powołać), jakieś przykłady (można przywołać), coś tam (można coś tam). W takiej sytuacji w objęcia tej, a nie innej koncepcji pcha nas mechanizm totalnie obcy rozumowi, logice czy inteligencji – z wizją świata wiąże nas wiara. Wiem, że moc wiary jest w Tobie silna. Ja wolę raczej zapalić papierosa. Pokoju między nami być więc nie może (oczywiście piwo razem wypijemy, pogadamy z przyjemnością, ale pokoju być nie może, dobry wujaszku!). Z wiary, z niczego innego, pewność Twoja wynika. A kurczę, czy nie ma większego abstraktu niż wiara? Zbierasz jakieś fakty, coś tam doczytasz, coś zobaczysz, ktoś Ci coś powie, do tego 1000 lat życia pozwoliło Ci zaobserwować jakieś mechanizmy (wierzysz w to), jakieś prawa (wierzysz w to), sformułowałeś prawdy (wierzysz w to), oczekujesz, że będzie dobrze (wierzysz w to). A ja nie wierzę (choć pewnie należy powiedzieć: wierzę, że nie wierzę). Jestem zdania, że człowiek ogólnie nie za wiele wie. Między innymi z tego powodu wiarę uważam za dość niebezpieczną. Irracjonalna siła trzyma Twój świat. Ty mówisz, że wystarczy. Ja do sprawy podchodzę ostrożniej. Gorzej, kiedy własną wiarą delegitymizujesz wizje inne. Chowasz się za generalne prawdy (nie wiem, który człon jest śmiesz-
49
niejszy) i tłumaczysz mi czymże jest życie. Wiem, że sprawa jest Ci bliska, już w poprzednim „Przekręcie” głośno zadawałeś to pytanie, które później Twój duchowy spadkobierca, rolnik z gminy Przysucha w woj. mazowieckim, wykrzyczał premierowi w twarz. Sytuacja była miarodajna, kryzys uzewnętrznił niepokoje, którymi w czasie prosperity nikt się nie przejmuje. Niepokoje wymagają lekarstwa. Bardzo podobała mi się reakcja premiera. Jego lekka irytacja i bezradność. Najbardziej zafrapowało mnie w tym wszystkim, że środowisko plantatorów papryki CZEKAŁO na odpowiedź. Z tego mamy następujące wnioski: a) środowisko plantatorów papryki nie wiedziało, jak żyć; b) środowisko plantatorów papryki uważa, że ktoś wie, jak żyć; c) jesteś bardzo, ale to bardzo potrzebny środowisku plantatorów papryki. Raz jeszcze, drogi wujaszku, odwołam się do Twojego tekstu. Ty widząc kupkę popiołu czekasz na feniksa, większego i silniejszego. Moc wiary jest w Tobie silna, fajno, ale może się zdarzyć, życie płata takie figle, że z kupki popiołu odrodzi się zdyskredytowany przez Ciebie dziobak. Ja się zaśmieję, a Ty, dobry wujaszku, co wtedy zrobisz?
Street Photo Fot. Bartek Babicz