Kontrast grudzien 2012

Page 1

Nr 9 (36)/2012 grudzień ISSN 2083 - 1322


4

Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać. Co ominąć z daleka?

38 Pocztowka z Filadelfii Postcards connecting the world – pocztówki z różnych zakątków świata I nie chodzi tu bynajmniej o pocztę elektroniczną, ale o tradycyjne, pachnące atramentem i wilgocią przesyłki. Marta Śleziak

8

Kosmopolityczna wrażliwość

40

Energia wolności twórczej

16

(Od)cienie bankowości

Z jednej strony, pożyczki od ręki, z drugiej – gwarancja bezpieczeństwa. Osoby, które chcą zainwestować pieniądze lub wziąć kredyt, muszą dokonać wyboru – bank czy parabank? Barbara Rumczyk

46

Wypędzony, Breslau – Wrocław 1945, Skyfall, Bawię się świetnie, Problemy z wiernością

18

Fundamentalistyczna iskra

50

Purnonsens

22

Kilka słów o cyrku wędrownym

54

Zgodzić się z Mironem

26

Kartografowie własnych podróży

56

Nieprzypadkowo o fenomenie życia „wewnętrznego” i wspomnień opowiada Maszeńka Vladimira Nabokova, który jako synesteta, entomolog, teoretyk-szachista i wielki talent literacki, zdaje się wiedział, jak wspomnienia absorbują życie nowożytnego człowieka. Karol Moździoch

30

Paweł Starzec

58

Magdalena Zięba, Szymon Makuch, Michał Wolski, Marcin Pluskota

34

Homo Derpus

62

Bartłomiej Babicz

rozmowa z Adrianną Styrcz i Michałem Siwakiem z zespołu Sinusoidal. Monika Stopczyk

Światem wstrząsnęły informacje o zamieszkach w krajach arabskich, skierowanych przeciwko USA. Na naszych oczach dochodzi do eskalacji przemocy na prawie całym Bliskim Wschodzie. Duży wpływ na nastroje społeczne zaczynają mieć religijni fundamentaliści. Alicja Woźniak Coming out (ang. wyjść skądś) czyli dobrowolne ujawnienie swojej nieheteroseksualnej orientacji to wciąż rzadkość. Osoby homoi biseksualne zmuszone są wybierać pomiędzy stałą samokontrolą, a narażaniem się na odrzucenie. Joanna Michta Zazwyczaj są małe i dosyć słabo znane. Nie dyskutuje się o nich na forum międzynarodowym, uprzejmie godzi się na ich istnienie. Micronations – samozwańcze państwa od lat są milcząco obecne na terytoriach wielu krajów. Szymon Stoczek

Fridom

Można bez końca zadawać pytania o kondycję człowieka XXI wieku – socjologowie, filozofowie, reporterzy i publicyści robią to bez przerwy. Tylko po co? Człowiek XXI wieku diagnozuje sam siebie – na wesoło, kolaboratywnie i przy tym niezwykle trafnie. Poznajcie go – oto wyrysowany w paintcie i zrepostowany miliardy razy Homo Derpus. Wiktor Kołowiecki

Rozmowa z Markiem Fiedorem Mateusz Węgrzyn

Literatura, która nie dotyczy ludzkich spraw, życia czy śmierci, lecz samego języka. Taka, która odwróci logikę myślenia i naruszy fundamenty znanej rzeczywistości, a przez to sprawi, że lektura stanie czystą przyjemnością, radością z obcowania ze słowami. Nonsens literacki. Katarzyna Northeast

Prywatność czytania, czyli „przekładanie Mirona” na własny język z zachowaniem wszelkich innych odniesień, może dać nam wiele radości i satysfakcji oraz, co szczególnie ważne, pogodzić nas z obcością cudzego życia. Katarzyna Lisowska

Raj utracony Vladimira Nabokova

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW ul. Drukarska 35/13 53-311 Wrocław

WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław

eMAIL kontrast.wroclaw@gmail.com

WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCY Ewa Fita REDAKCJA Paweł Bernacki, Zuzanna Bućko, Jakub Kasperkiewicz, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Joanna Michta, Karol Moździoch, Katarzyna Northeast, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Szymon Stoczek, Wojciech Szczerek, Alicja Woźniak, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Magda Oczadły, Patryk Rogiński, Agnieszka Zastawna KOREKTA Katarzyna Brzezowska, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Iwona Kusiak, Teresa Szczepańska, Monika Mielcarek, Alicja Urban GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Joanna Krajewska, Ewa Rogalska, Julian Zielonka DTP Ewa Rogalska


Prosta Joanna Figarska

P

isanie wstępów nie jest, wbrew pozorom, zajęciem prostym. Mając w głowie tysiąc myśli, trzeba dobrze wyważyć, które z nich trafią do większości czytelników i członków Redakcji. Są jednak takie miesiące, kiedy jest to o wiele prostsze (albo przynajmniej powinno być). Jednym z nich jest grudzień, gdyż jest to czas podsumowań. Nie mogę więc pozbawić się tej możliwości, mając na myśli „Kontrast”, ale – próbując odejść od nadmiaru napisanych zdań – zrobię to tylko jednym słowem: ZMIANY. Pod ten wspólny mianownik można podpiąć zarówno rotacje w Redakcji, nowy layout, podtytuł, ale też pewne postawy i wiążące decyzje. Dzisiaj przedstawiamy Wam numer wyjątkowy, będący symboliczną kropką nad „i” tego roku. Jest to kolejny, naprawdę dobry i ciekawy numer, w którym znajdziecie nie tylko dwa świetne wywiady – rozmowy z zespołem Sinusoidal i dyrektorem Wrocławskiego Teatru Współczesnego – Markiem Fiedorem, ale także wiele ciekawych artykułów, a wśród nich tekst, debiu-

tującego na łamach naszego pisma, Wiktora Kołowieckiego. Oprócz tego mnóstwo ciekawych ilustracji oraz fotografii autorstwa zarówno Wam dobrze znanych fotografów i ilustratorów, jak i artystów młodszych stażem. Życząc więc dobrej lektury i wszelkiej pomyślności w Nowym Roku, mam cichą nadzieję, że spełnią się wszystkie nowe lub stare postanowienia, a radość przyniesie spełnienie marzeń – zarówno tych wielkich, jak i małych. Moje ziści się już na początku stycznia – z wrocławskiego Rynku zniknie świąteczne „Wesołe Miasteczko”. SPROSTOWANIE W poprzednim numerze naszego miesięcznika (8/2012) błędnie została podpisana fotografia ilustrująca wywiad pt. Piosenka ma odcień alabastru. Zdjęcie pochodzące ze spektaklu Sex Machine (s.28/29), jest autorstwa pana Marcina Kondarewicza, a nie pana Łukasza Gawrońskiego. Obu fotografów za tę pomyłkę przepraszamy.

3


Egzamin z cielesności

S

esje – nagrodzony w Sundance komediodramat w reżyserii Bena Lewina (Georgia) opowiada o sparaliżowanym dziennikarzu, który, zbliżając się do czterdziestki, pragnie zakosztować cielesnych przyjemności. W tym celu zatrudnia terapeutkę specjalizującą się w leczeniu seksualnych zahamowań. Kolejny film z seksem w roli głównej? Sądząc po obsadzie można spodziewać się czegoś więcej. W rolach głównych: John Hawkes (Martha Marcy May Marlene), laureatka Oscara Helen Hunt (Lepiej być nie może), nominowany do Oscara William H. Macy (Fargo). Na taką sesję będzie można wybrać się od 18 stycznia.

Szekspir w więzieniu

N

agrodzony Złotym Niedźwiedziem film Paolo Tavianiego Cezar musi umrzeć to swoiste połączenie realiów szekspirowskiego dramatu z szarą więzienną codziennością. Inscenizacja Juliusza Cezara staje się dla skazanych ważnym przeżyciem wewnętrznym, identyfikacja z rolami dramatu wywiera na nich swoje piętno. Film można potraktować jako swego rodzaju dokumentację teatralnego eksperymentu odbywającego się w więzieniu pod zaostrzonym rygorem. Cezar umrze na deskach filmowego teatru już 18 stycznia.

Maraton tożsamości

D

oceniony na zeszłorocznych Nowych Horyzontach film Leosa Caraxa Holy Motors to szalona historia Oskara, który wciela się w rolę zupełnie rozmaitych osób. Film porusza temat zmiennych tożsamości podobnie do Alp Giorgosa Lanthimosa, lecz ukazuje problem od innej strony. Elektryzujące dzieło ujmuje niezwykłym surrealistycznym klimatem. Ekscentrycznego milionera Oskara w filmie zagrał Denis Lavant (Kochankowie na moście). W pozostałych rolach zobaczymy Evę Mendes, a także piosenkarkę Kylie Minogue. Premiera 11 stycznia.

Fot. Materiały prasowe

Tańczący nędznicy

T

om Hooper (Jak zostać królem) chyba pragnie sięgnąć po kolejne nagrody Akademii. Reżyser postanowił uczynić z Nędzników Wiktora Hugo efektowny i chwytający za serce musical. Historia dawnego galernika Jeana Valjeana (Hugh Jackman), Fantine (Anne Hathaway) oraz ogarniętego obsesją inspektora Javerta (Russell Crowe) to sprawdzony materiał na dobry filmowy dramat. Czy na musical również, okaże się 25 stycznia.


To Wszystko!

B

r y t y jsk i z e sp ó ł Everything Ever y thing, któr y polscy fani muzyki pamiętają jako znakomity support listopadowego koncertu Muse w łódzkiej Arenie, wydaje nową płytę – Arc. 15 stycznia na półkach sklepów muzycznych pojawi się krążek pełen energetycznych indie-rockowych kawałków. Za produkcję odpowiada David Kosten, który współpracował m.in. z: Coldplay czy Bat For Lashes. Wydawca Sony Music.

Co gra w duszy Tarantino?

Szczęśliwego Nowego Rocku!

F

anów mocniejszego, rockowego progresywnego brzmienia w kolorze biało-czerwonym ucieszy nowy album warszawskiej grupy Riverside, która cieszy się sporą popularnością nie tylko w Polsce. Krążek zatytułowany Shrine of New Generation Slaves ukaże się 18 stycznia nakładem Century Media.

Q Red. Karolina Żurowska

uentin Tarantino jest nie tylko znakomitym reżyserem, ale też dla wielu to guru muzyczne, który soundtracki do swoich filmów czyni prawdziwymi perełkami. Wraz z premierą najnowszego filmu Django z czystym sumieniem polecamy ścieżkę dźwiękową, na której usłyszymy charakterystyczne trzaski płyt winylowych, a wśród nich m.in.: Ricka Rossa, Tupaca, Jamesa Browna czy Anthony’ego Hamiltona. Album ukaże się 15 stycznia dzięki wydawnictwu Universal Music.

Gitarzysta Toto solo

S

teve Lukather – amerykański muzyk i multiinstrumentalista, znany przede wszystkim jako gitarzysta legendarnego zespołu Toto kontynuuje swoją solową karierę. Jego najnowszy, ósmy już, album zatytułowany Transition ujrzy światło dzienne 21 stycznia dzięki wydawnictwu Mascot. Szykuje się prawdziwe różnorodna muzycznie płyta mieszająca takie gatunki jak jazz, rock i funk. Nie tylko dla fanów Toto.

5


Zadbaj o swój

głos

Piłem w Spale, spałem w Pile…

G

łos i zdolności wokalne Artura Andrusa znają wszyscy, nie tylko słuchacze radiowej Trójki. Już 21 stycznia na scenie CS Impart odbędzie się koncert, na którym redaktor Andrus zaprezentuje nie tylko materiał ze swojej płyty Myśliwiecka, ale również zaaplikuje widowni dawkę dobrego humoru w swoim charakterystycznym ironicznym stylu. Artyście będą towarzyszyć muzycy w składzie: Wojciech Stec – fortepian, Łukasz Poprawski – saksofon, Łukasz Borowiecki – kontrabas oraz Paweł Żejmo na perkusji.

N

Chcę być Kopciuszkiem!

ajwiększy, rodzimy, okrzyknięty kultowym spektakl muzyczny – gościnnie już 25 stycznia we wrocławskiej Hali Stulecia. Mowa oczywiście o musicalu Metro Janusza Józefowicza i Janusza Stokłosy ze stołecznego Studia Buffo. W pierwszej, premierowej ( 30 stycznia 1991 r.) obsadzie zagrali m.in.: Katarzyna Groniec, Edyta Górniak, Robert Janowski. Teraz w rolach Anki i Jana zobaczymy młodych artystów: Natalię Kujawę i Natalię Srokocz oraz Jerzego Grzechnika i Jana Traczyka. Piosenki z Metra takie jak Na strunach szyn, Wieża Babel czy Pieniądze weszły w uniwersalny, ponadczasowy kanon piosenek musicalowych.

Fot. Materiały prasowe, Zhaunieag

W

dniach 27 stycznia – 2 lutego odbędzie się zimowa edycja Wrocławskich Warsztatów Wokalnych. Organizatorem jest Laboratorium Śpiewu i Mowy prowadzone przez specjalistów śpiewaczkę Magdalenę Kot i aktora, piosenkarza Radosława Kota, którzy opierają swoją naukę na metodzie TNG, czyli Technice Naturalnego Głosu. Oprócz tego uczestnicy warsztatów odbędą zajęcia z interpretacji tekstu, a zwieńczeniem cyklu będzie wspólny koncert finałowy. To zajęcia dla każdego, kto uważa, że śpiewać każdy może i chce robić to jak najlepiej. Szczegóły na: www.vocalize.pl


Pokłosie Nobla

O

Mo Yanie mało kto w Polsce słyszał, a przekłady jego powieści nie cieszyły się dużą popularnością. Potem przyszedł Nobel, a książki chińskiego pisarza pojawiły się na eksponowanych półkach księgarń i wróciły do łask wydawców, na przykład tak jak ukazująca się właśnie nakładem W.A.B. powieść Zmiany, w której autor, korzystając obficie z własnych doświadczeń, analizuje ostatnie cztery dekady chińskiej rzeczywistości. Warto, choćby po to, by nadrobić zaległości.

Powiew Skandynawii

W

ydawnictwo Znak zwróciło się ku północy Europy i postanowiło wydać wybór wierszy jednego z czołowych szwedzkich poetów – Larsa Gustafssona. Dziwne drobne przedmioty, bo o nich mowa, to pierwszy nad Wisłą poetycki tom docenionego w ojczyźnie i na świecie poety. Sięgnąć po niego można z ciekawości – ot żeby zobaczyć, jakie liryki pisze się na mroźnej północy – albo zasugerować się opinią Wisławy Szymborskiej, która wiersze Gustafssona poleciła jak najszybciej wydać.

Syria Littella

P

o głośnej powieści Łaskawe Jonathan Littell proponuje reportażową relację ze współczesnej Syrii. Wydana przez Wydawnictwo Literackie książka pod tytułem Zapiski z Homs to porażająca autentycznością relacja pisarza, który spędził kilka tygodni w rebelianckiej twierdzy i opuścił ją dzień przed krwawą pacyfikacją. Teraz zaś prezentuje swoim czytelnikom brutalnie szczere zapiski z tamtych dni. Trudno o bardziej aktualny reportaż.

Izrael nie chce krasnoludków

P

odróż po z agranicznej literaturze kończymy w Izraelu, skąd pochodzi autorka zapowiadanej przez wydawnictwo Czarne powieści Krasnoludki nie przyjdą autorstwa Sary Shilo. Po ukąszeniu przez pszczołę umiera lokalny „król falafela”, a jego bliscy popadają w tarapaty. Tabu, miłość, młodość, trudne warunki pogranicza – wszystko to miesza się na kartach powieści, tworząc historię interesującą i oryginalną. Zapowiada się smakowicie.

7


Kosmopolityczn wra rozmowa z Adrianną Styrcz i Michałem Siwakiem z zespołu Sinusoidal. Monika Stopczyk


na ażliwość

9


M

onika Stopczyk: Tw o j e m u z y c z n e poczynania pod szyldem Sinusoidal możemy rozgraniczyć na dwa etapy: pierwszy, kiedy występowałeś z Magdą Pasierską, i drugi, czyli współpraca z Adrianną Styrcz. Pod względem muzycznym są to dość odmienne od siebie okresy. Czy to było tak, że po odejściu Magdy miałeś pomysł na nowy wizerunek projektu, a Adrianna do niego pasowała, czy wypracowaliście go wspólnie? Michał Siwak: Sytuacja jest jeszcze inna. Historia jest taka, że rzeczy, które robiłem Fot. Magda Oczadły

z Magdą Pasierską, to jest, wiadomo, zupełnie inna bajka. Natomiast, kiedy nam się współpraca urwała, doszedłem do wniosku, że będę robił solowe rzeczy jako producent i zapraszał różnych wokalistów, muzyków do projektu, który miał się roboczo nazywać „Siwak”. W tym czasie też poznałem Adriannę i okazało się, że bardzo dobrze się rozumiemy muzycznie i mamy najwięcej materiału, więc stwierdziliśmy, że musimy założyć zespół. Braliśmy pod uwagę różne nazwy, bo to, co robimy, nie jest żadną kontynuacją Sinusoidala, ale że Adriannie się ta nazwa podobała, to zaproponowała, żeby przy niej zostać. Muzycznie jest to całkowicie odrębny twór, niczym niezwiązany z poprzednim – ani w strukturze wokalnej,

ani brzmieniowej. Tak naprawdę za właściwy Sinusoidal uważam ten, który wykrystalizował się obecnie. Wiemy, o co nam chodzi i pracujemy nad tym, żeby było jeszcze ciekawiej. Wspomniałeś o nazwie. Skąd pomysł na nią? Nazwa powstała spontanicznie, nawiązując do fali akustycznej. Sinusoidal dlatego, że nasze nastroje muzyczne są sinusoidalne, zmienne, wręcz dwubiegunowe, co z Adrianną nam się bardzo sprawdza. Dodatkowo różnimy się także charakterami. Jesteśmy zupełnie odmiennymi osobowościami – ja jestem spokojny, Adrianna żywiołowa, temperamentna. Nie ma tu żadnej ciekawej historii. Po prostu nazwa zrodziła się w głowie, dobrze brzmi i tak zostało.


Czy to, że Wasza ostatnia płyta Out of the Wall jest tak zróżnicowana, bogata brzmieniowo, to również następstwo wspomnianej sinusoidalności, czy postanowiliście postawić na album, który pokaże kilka różnych, muzycznych twarzy zespołu? Absolutnie tak nie było. Fakt, mamy różne pomysły, ale myślę, że to jest wynik tego, że to płyta debiutancka, na którą materiał zbierałem przez kilka lat. Wszystko przyspieszyło i zaczęło się krystalizować, kiedy poznałem Adriannę. Robiliśmy te numery, nie myśląc o całej płycie, ale czerpiąc z tego, co nas w danym momencie inspirowało. Kiedy nazbierało się tego całkiem sporo, pomyśleliśmy, żeby to skompilować. Wspólnym mianownikiem tych utworów jest wokal Adrianny, ale też pewne charakterystyczne dla mnie producenckie chwyty. Nasza epka jest bardziej spójna, bo łatwiej było sprawić, żeby pięć numerów stanowiło jedną opowieść. Natomiast Out of the Wall to różne historie, ale w jakiś sposób powiązane ze sobą muzycznie. Myśleliśmy, że następny krążek, który chcemy wydać w przyszłym roku, będzie bardziej spójny, utrzymany w rytmie i ściśle określonym instrumentarium. Z czasem doszliśmy do wniosku, że na tyle kręcą nas różne rzeczy, że pewnie znów postawimy na różnorodność. Jako producent jesteś zwolennikiem próbowania, gromadzenia w czasie różnych rzeczy, by potem z tego ulepić jakąś całostkę, czy raczej dopuszczasz też sytuację, kiedy ktoś do Ciebie przychodzi i mówi: słuchaj, robimy płytę, tyle i tyle kawałków, na konkretny termin. Wtedy siadacie i ciągiem nagrywacie cały materiał. Nigdy tak nie pracowaliśmy. Nie spieszymy się specjalnie. Oczywiście wszystko nabiera tempa, kiedy musimy trzymać się terminów, kiedy wiemy, że musimy zamknąć i zmasterować materiał. Wtedy prace przyspieszają. Natomiast samo wypracowanie numerów trwa długo. W międzyczasie je poprawiamy, zmieniamy, coś dodajemy, coś wyrzucamy. Podchodzimy do tego ze spokojem. Odbiegając trochę od samej płyty, ale też nie do końca, chciałam zapytać, jak Ty widzisz miejsce Waszego duetu na polskim rynku muzycznym? Macie poczucie niszowości, czy jednak niekoniecznie? Bo z jednej strony nie grają

Was komercyjne rozgłośnie radiowe pokroju Radia ZET czy RMF FM, ale też nie można powiedzieć, że świat i słuchacze o Was nie wiedzą. Gra nas Chilli ZET (śmiech). Wiesz co, ja bym tego nie rozgraniczał, czy robimy muzykę popularną, czy niszową. Chcemy, żeby była popularna, bo robimy ją dla ludzi, ale jako twórcy niszowi też możemy się podpisać. Natomiast traktujemy naszą twórczość globalnie i do końca nie wiem, jaka jest nasza sytuacja na polskim rynku. Jeden mój znajomy muzyk, będący poniekąd w podobnej do Was sytuacji, powiedział mi kiedyś, że to, co robi jest „popularne w pewnych kręgach”. Myślę, że to oddaje Wasz obecny stan. Na pewno, bo też mamy wrażenie, że nie brakuje nam sympatyków w określonych kręgach ludzi, o podobnej do naszej wrażliwości. Tak naprawdę naszym marzeniem jest, żeby w każdym kraju mieć tylu fanów, ilu mamy w Polsce, czyli nie tak strasznie dużo, ale też nie mało. Byłoby super. To jest tego typu muzyka i traktujemy ją globalnie, robiąc przy tym wszystko, by poszła w świat, ale niekoniecznie nam się marzy, by pojawiać się na niezliczonej ilości okładek magazynów albo żeby nasze twarze ciągle były widywane w telewizji. Ja szczególnie za tym nie przepadam. Wrażliwość, jaką prezentuje Sinusoidal jest kosmopolityczna i uważam, że mogłaby dotrzeć wszędzie, a my robimy coraz większe kroki, by to się udało. Jak na Wasz materiał reagowały wytwórnie fonograficzne? Dużo demówek rozesłaliście zanim znalazł się wydawca? Specjalnie nie wysyłaliśmy nagrań do wytwórni. LUNA sama się do nas zgłosiła i wtedy wszystko nabrało tempa. Ja też jestem chory na perfekcjonizm, bo cały czas bym coś poprawiał i zawsze będzie mi się wydawało, że nie do końca jest tak, jak powinno albo czegoś nie zrobiłem. Ale też mam taką taktykę, żeby w pewnym momencie ucinać takie sytuacje. Najlepszym sposobem jest wydanie kolejnej płyty, bo zamykamy pewien okres i zabieramy się za kolejne rzeczy. Jest to nie do prześcignięcia i ciągle mi się to przytrafia, że jestem z czegoś niezadowolony, ale widać taka jest moja natura. Poza Sinusoidalem masz na swoim koncie współpracę z wieloma muzy-

kami. Jest ktoś, z kim Ci się wyjątkowo dobrze pracowało? Moja współpraca z innymi muzykami w większości przypadków głównie polegała na działaniach remikserskich. Co najwyżej oni mogą powiedzieć, jak oceniają efekt końcowy. Ale były też przypadki, kiedy razem coś nagrywaliśmy od początku. Bardzo dobrze pracowało mi się z Natalią Lubrano. Mamy zrobione trzy numery, które się nigdzie dotąd nie ukazały. Bardzo ją cenię jako wokalistkę, chociaż to, co prezentuje występując solo, totalnie nie jest w moim klimacie. Niemniej, jej wokal w złamaniu z moimi pomysłami brzmieniowymi to fajna sprawa. W przypadku komponowania muzyki do spektakli teatralnych chyba wygląda to zupełnie inaczej? Zgadza się. Bardzo lubię takie zajęcia. Teraz z nowym projektem zakwalifikowaliśmy się do nurtu OFF przyszłorocznego Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Póki co nie będę zdradzał szczegółów. Twórczość teatralna to dla mnie zawsze duże wyzwanie, a jednym z największych w tej dziedzinie był jak dotąd spektakl taneczny, do którego robiłem muzykę. Co to za sztuka? To była Fizjotopia Teatru Kolegtyw. Musiałem uczestniczyć we wszystkich próbach, obserwować tancerzy i tworzyć muzykę pod ich taniec. Taka była koncepcja reżysera, a sam sposób pracy był dla mnie nowym doświadczeniem, bo pierwszy raz to nie tancerze dostosowywali się do moich kompozycji, ale ja musiałem stworzyć coś, co będzie współgrało z nimi. Praca nad muzyką teatralną uczy mnie systematyczności i odpowiedzialności, bo muszę się trzymać w ryzach. Nawet powiedziałbym, że panowania nad sobą, bo mam zadany jakiś temat, ustalony klimat i trzeba temu podołać. Współtworzyłem też muzykę do Vertinsky Project, który wygrał PPA w nurcie OFF w 2009 roku. Potem przerodził się w performance Lila Negr, który można było oglądać w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Rozumiem, że będziesz nadal podążał w tym kierunku? Absolutnie nie chcę z tego rezygnować. Jak najbardziej jestem otwarty na propozycje skomponowania muzyki do spektakli teatralnych. Marzy mi się jeszcze zrobienie kiedyś muzyki do filmu. Właśnie miałam pytać, czy do muzyki filmowej czujesz równie silny pociąg?

11


Bardzo bym chciał i jeśli ktoś złoży mi taką propozycję, to raczej nie odmówię. A powiedz, jakiej muzyki słuchasz dla przyjemności, chcąc się zrelaksować? Wiem, że odpowiedź na to pytanie mógłbyś snuć przez wiele godzin, ale ciekawi mnie, czy te rodzaje muzyki mocno (jeśli w ogóle) odbiegają od tego, co sam nagrywasz? I tak, i nie. To, czego słucham, mnie inspiruje. Szukam ciekawych pomysłów, nowinek producenckich. Mam poczucie, że się starzeję, bo często okazuje się, że to, co mi się spodobało, wyszło spod ręki dziewiętnasto- lub dwudziestolatka. Mnie się wtedy wydaje, że bym na to nie wpadł, ale jest to jednocześnie bardzo orzeźwiające i motywuje mnie do tego, by być na bieżąco. Bardzo cenię młodych twórców muzyki elektronicznej. Są odważni, nie trzymają się kurczowo norm, mieszają wszystko ze wszystkim. Tym sposobem często osiągają piorunujące efekty i to jest fantastyczne. To jest trochę tak jak z muzyką punkową w latach 70. – grali brudno, głośno, mieli wszystko gdzieś i wygrywali autentycznością. Jeśli można mówić o prawdziwości muzyki elektronicznej, to widzę ją w młodzieży. Poza tym, mam swoje totalnie ulubione kapele, albumy, wobec których jestem bezkrytyczny, np. Radiohead, które rozwija się jakby specjalnie dla mnie, na moje życzenie. Pamiętam, że gdy zaczynała się moja miłość do tego zespołu, akurat byłem na etapie britpopowym. Kiedy oni się zmieniali, mi też zmieniały się upodobania muzyczne. Najpierw, kiedy zaczynali grać bardziej rockowo, psychodelicznie na OK Computer, potem pojawiła się elektronika i nowe pomysły, to wszystko bardzo mi pasuje. Domyślam się zatem, że ostatni w dotychczasowym dorobku grupy album The King of Limbs przypadł Ci do gustu? The King of Limbs jest absolutnie fajny, ale tak jak mówiłem, jestem bezkrytyczny. Chociaż gdybym miał wybierać, to bardziej podobało mi się In Rainbows. Cenię również to, co Thom Yorke robi solowo, nawet niedawno zaczął się bawić w DJ-kę i pasują mi jego pomysły. Co do samej elektroniki, to jestem jej wielkim fanem, bo wychowywałem się na trip hopie, więc lubię wracać do tych wszystkich bristolskich brzmień. Słucham też jazzu, hipFot. Magda Oczadły

-hopu, ale także klasyki i folku. W temacie muzyki się nie ograniczam. W każdej jej odmianie można znaleźć coś dobrego i inspirującego. Co poza muzyką ma silny wpływ na to, co tworzysz? Literatura, kino i fotografia. Fotografujesz? Jestem totalnym amatorem. Coś tam sobie pstrykam, ale jest to fotografia „komórkowa”. Natomiast lubię bawić się potem obrazami, przerabiać je w różnych programach. Wracając do inspiracji, to jest ich całe mnóstwo – opowieści innych, sytuacje, które mi się przytrafiają, bardzo też inspiruję się naturą, która mnie nastraja. Lubię wyjechać gdzieś na jakiś czas i wyciszyć się, znaleźć natchnienie do zrobienia czegoś fajnego. To na koniec, powiedz jeszcze coś na temat Waszych planów koncertowych. Wyruszacie w jakąś dłuższą trasę po kraju? W tym momencie nie mamy zaplanowanej dużej ilości występów, bo pracujemy nad zamknięciem kolejnego albumu – numery, które uważamy za skończone, gramy już podczas koncertów. Żeby ludzie o nas nie zapomnieli, staramy się co jakiś czas pojawiać się na scenie. Końcówka roku to koncerty w Polsce, m.in. Wrocław, Kielce, Warszawa, a w lutym lecimy do Londynu i być może do Szkocji. Cały czas kombinujemy, żeby pograć jeszcze trochę za granicą i dać się poznać nie tylko rodzimym słuchaczom.


M

onika Stopczyk: Domyślam się, że temat programu X Factor już trochę Ci się przejadł, dlate g o n i e ko n i e c znie chcę pytać o wrażenia dotyczące samego udziału w nim, ale chciałam poznać Twoje zdanie na temat tego, czy postrzegasz takie programy jako niezawodny klucz do bycia popularnym, zaistnienia, a może raczej jako coś w rodzaju wspomagania, jednego z możliwych środków na drodze do celu? Tak się składa, że akurat dziś we Wrocławiu odbywa się casting do trze-

ciej edycji X Factor i jestem pewna, że wśród jego uczestników nie brakuje osób, które liczą, że to będzie moment przełomowy w ich życiu. Adrianna Styrcz: Na dzisiejszy casting nawet zostałam zaproszona. Tego rodzaju programy to z całą pewnością szybka droga do rozpoznawalności, tyle tylko, że ta może dosyć szybko się skończyć. Tak naprawdę wszystko zależy od oczekiwań. Jeśli ktoś chce być gwiazdą na pięć minut, to telewizja mu to gwarantuje. Natomiast, jeśli zamierza być artystą, pracować wkładając w to całego siebie, grać koncerty, to wystąpienie w X Factor czy Must Be The Music nie załatwia sprawy. Jeśli pod słowem

„sukces” kryje się dla ciebie granie licznych koncertów, uznanie publiczności i dzielenie się swoją muzyką, to uważam, że występy w TV nie są do tego konieczne. Ale osobom, które postrzegają „sukces” jako rozpoznawalność i chwilową popularność, muzyczne talent show na pewno to zagwarantują. Wczoraj w Alive wystąpił Biba i Marcin Spenner. Obaj dostali się do finału ostatniej edycji X Factor, a teraz grają kameralne akustyczne koncerty. Mimo że wykonują covery, robią to w bardzo dobrym stylu, emanując przy tym piorunującą dawką energii. Kilka miesięcy temu mieli swoje medialne pięć minut, a teraz jeżdżą na koncerty Polskim Busem, z jedną gitarą, a bilety na ich występy kosztują nieco więcej niż jedno piwo w pubie. Mam wrażenie, że jest cała masa muzyków, których show biznes najpierw wypromował, a potem wypluł. Ja widzę pewien problem w naszym społeczeństwie. Ludzie zrobili się po prostu leniwi i myślą, że jak usiądą przed telewizorem i obejrzą np. Must Be The Music, to obcują z kulturą. Ja chodzę na masę koncertów, zarówno wrocławskich muzyków, ale także przyjezdnych. Są to osoby szalenie kreatywne, które wytrwale realizują swoje pomysły, ale niekoniecznie pokazuje się ich działalność w dużych mediach. Przykre jest to, że często występują dla zatrważająco małej publiczności. Ludzie nie chcą wydać 20-40 zł na bilet i tym samym trochę zamykają sobie drogę do niesamowitych przeżyć i wrażeń. Sama niejednokrotnie szłam na koncert za ostatnie pieniądze, ale otrzymałam w zamian takie doznania artystyczne, że nic nie jest w stanie ich zastąpić. Sami artyści nie mają łatwej sytuacji, bo wielu z nich z muzyki nie jest w stanie się utrzymać. Po prostu często nie ma dla kogo grać. Wszyscy mają w domu telewizor, Youtube’a, znaczna część wychodzi z założenia, że po co wydać kasę na koncert, skoro jutro i tak ktoś wrzuci nagranie do sieci. To jest tragedia naszych czasów, że tak łatwo zawładnął nami Internet. Z założenia to wszystko ma być nam pomocne, a w rzeczywistości sprawia, że gałąź artystyczna jest mocno podcinana. Do tego dochodzi fakt, że popularyzuje się taniznę. Nie chcę oceniać, bo może np. coverowe granie ma znaczącą wartość, ale było mi bardzo smutno,

13


kiedy wpadłam do Puzzli na koncert Babu Król i zobaczyłam, że owszem, ludzie przyszli, ale biorąc pod uwagę to, co Bajzel z Budyniem wyczyniają na scenie, to powinno tej publiczności być dwa, trzy razy więcej. To jest niesamowita sprawa i szkoda, że stosunkowo niewiele osób otwiera się na taki rodzaj sztuki i przeżycia, jakie ona gwarantuje. Możemy zatem założyć, że receptą na muzyczne spełnienie się jest wytrwała praca i koncerty. Pytanie, czy chcesz być „gwiazdą” na Pudelku, czy chcesz być pełnokrwistym, czynnym artystą. Idąc do X Factora, miałam zupełnie inne nastawienie niż teraz, nie wiedziałam jeszcze, jaką drogą chcę podążać. Kiedy odkryłam, że sensem jest dla mnie proces twórczy i kreacja, to inaczej zaczęłam postrzegać pewne rzeczy. Teraz wiem, że to koncerty dają mi największą satysfakcję. Wymiana energii, jaka podczas ich trwania następuje pomiędzy ludźmi, jest czymś wspaniałym, napełniającym mnie nadzieją i wiarą w przyszłość. Kiedy to wszystko zrozumiałam, zreflektowałam się, że niepotrzebnie szłam do X Factora, bo to nie były TE wrażenia. Przejdźmy teraz do Sinusoidalu. Jak Ci się pracuje z Michałem? Coraz lepiej, bo i coraz lepiej się poznajemy. Sporo już razem przeżyliśmy, zarówno złych, jak i dobrych wydarzeń. To jest stopniowe zdobywanie zaufania, sympatii, ale także postrzegam to jako naukę akceptacji. Trochę jak w związku, a my jesteśmy oboje zdystansowanymi osobami, więc można powiedzieć, że cały czas uczymy się siebie. Zaczynając pracę pod nazwą Sinusoidal, zastanawiałaś się, czy będziesz porównywana z Magdą Pasierską? Tworzycie zupełnie inną jakość muzyczną, ale na pewno zdarzały się przypadki zestawiania Was ze sobą. Jakoś specjalnie mnie to nigdy nie zajmowało. Robię swoje i staram się wykorzystywać przy tym maksimum swoich możliwości, a jakie odczucia mają słuchacze, to już pozostawiam im pod rozwagę. To jest coś, czego nauczyłam się po X Factorze i o czym kiedyś rozmawiałam z basistą zespołu Lamb. Przy okazji rozważań na różne tematy doszliśmy wspólnie do wniosku, że życie to nie jest konkurs i nie można za wszelką cenę starać się dotrzeć do wszystkich lub do większości. W sztuce sprawdza się tylko dawanie 100% sieFot. Magda Oczadły

bie i bycie prawdziwym. Jeśli natomiast działasz po to, by być lepszym od kogoś, to uważam, że to nie zadziała. Do ludzi można dotrzeć poprzez autentyczność, więc gdybym się teraz zastanawiała, czy śpiewam od kogoś lepiej lub gorzej, to chyba mogłabym sobie to całe śpiewanie podarować. Wracając do Sinusoidalu, teraz praca w nim wygląda inaczej, inne są inspiracje, zupełnie inaczej ta machina funkcjonuje. Najważniejsze, żeby był to twór żywy i działający zgodnie z naszym przekonaniem. Pracujecie teraz nad kolejnym krążkiem. Czym w Twoim odczuciu ta płyta będzie się różniła od Out Of The Wall? Na pewno dojrzalszym podejściem do pewnych sytuacji. Historie, w jakie byliśmy uwikłani przez ten czas, weryfikują myślenie i zauważyłam, że już docieram do podstaw swojego stylu. Zaczęłam dostrzegać charakterystyczne sobie punkty w tworzeniu tekstów, w operowaniu przekazem. Człowiek jest też coraz bardziej osłuchany, nie tylko z otoczeniem, ale także z samym sobą, a to bardzo wpływa na ostateczny kształt efektów jego pracy. Z poprzedniego albumu jesteś zadowolona? I tak, i nie. W zasadzie nigdy nie jestem z siebie całkowicie zadowolona, bo jestem samokrytyczna i dużo od siebie wymagam. Ale uważam, że to dobrze, bo nie podchodzę szablonowo do kolejnych zadań, ale cały czas szukam czegoś nowego i staram się w sobie odkryć coś, co będzie stymulowało mnie do tego stopnia, że stworzę rzeczy, których sama się po sobie nie spodziewam. Nieustannie poszukuję i coraz bardziej otwieram głowę na muzykę. Chcę siebie zaskakiwać i możemy uznać, że to mój priorytet. W takim razie, na co konkretnie otwierasz sobie głowę? Co znajdziemy w Twojej prywatnej muzycznej bibliotece? Ostatnio niemal ciągle, niestety albo stety, słucham Sinusoidalu, ale także mojego drugiego projektu, który jest moim oczkiem w głowie. Jeszcze ostatnio dostaję mnóstwo propozycji kolaboracji z różnymi artystami, więc jest czego słuchać i w kółko maltretuję te dźwięki. Głównie jazzu i muzyki elektronicznej, czasami pochodnych. Staram się być też na bieżąco z nowymi produkcjami, bo na polskim rynku sporo się dzieje. Często chodzę na

koncerty i zawsze staram się zestawiać potem ze sobą materiał z płyty i jego wykonanie na żywo, które wzbogacone jest o pokłady energii. Coraz więcej słucham polskiej muzyki, co wydaje mi się być dobrą oznaką. Kiedyś byłam bardzo uprzedzona do tego, co dzieje się na naszym gruncie muzycznym, teraz już tak nie jest. To jeszcze poproszę o parę słów o wspomnianym przez Ciebie projekcie Lody. Na Lody składają się dwie szalone postacie – Dagna Okrzyńska i Kamil Radek, których poznałam jakoś w czerwcu i wkrótce potem do nich dołączyłam. W tej chwili dokańczamy materiał na płytę. Jest to projekt umiejscowiony na przeciwległym biegunie w stosunku do Sinusoidala. Mocno nakierowany na zabawę i realizowany z przymrużeniem oka. Występuję w nim jako Just InBeaver, a całość to pastisz i okazja dla publiczności, by odetchnąć, zresetować się i wyluzować. Mamy przy tym świetną zabawę, ale uczę się również dystansu do siebie i dzięki temu nie zapominam, że poza projektowaniem niszowego Sinusoidala, mogę mieć jeszcze obszar innych działań i pole do popisu w różnych innych gatunkach muzycznych. Powiedzmy, że wybiegamy 10 lat w przód. W jakim punkcie znajduje się wtedy Adrianna Styrcz? To bardzo trudne dla mnie pytanie, bo jestem osobą, dla której zasadniczą rolę odgrywa tu i teraz. Staram się żyć tak, żeby nie odwracać się za siebie, ale i też nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość. Jest we mnie niespokojny duch, który każe gonić za tym, co przynosi los. Myślę, że na tym polega wyjątkowość mojego życia. Jeśli jest za bardzo przewidywalne, to staje się biedne. Nie mam pojęcia, gdzie będę za rok, a co dopiero za 10 lat. Jedyne, co wiem, to to, że muszę się nieustannie uczyć, wyciągać wnioski z doświadczeń innych, mądrzejszych ode mnie ludzi. Mamy dość trudne czasy, obserwuje się to wśród młodych ludzi, tylko przedsiębiorczy idą do przodu. Obawiam się, że ustalenie sobie jednego fachu na „za 10 lat”, nie zapewni mi spokojnej kolejnej części życia, bo świat zmienia się błyskawicznie, a ludzi przybywa i nikt z nas nie jest niezastąpiony.


Make-up artist: Monika Berlińska Autorka zdjęć serdecznie dziękuje Michałowi Raińczukowi za przekazanie imponującej ilości kaset magnetofonowych, które stały się głównym motywem przewodnim sesji. Za pomoc i wsparcie przy zdjęciach, bardzo dziękuję MUA Monice Berlińskiej, Monice Stopczyk, Jakubowi Golisowi i Bartkowi Babiczowi.

15


(Od)cienie

bankowości

Z jednej strony, pożyczki od ręki, z drugiej – gwarancja bezpieczeństwa. Z jednej strony, bankructwo Amber Gold, z drugiej, przedłużające się formalności. Osoby, które chcą zainwestować pieniądze lub wziąć kredyt, muszą dokonać wyboru – bank czy parabank? Barbara Rumczyk

K

lienci, którzy korzystają z „kredytów w kilka minut” stają się częścią bankowości cienia (ang. shadow banking). Pierwszy raz tego sformułowania użył w 2007 roku Paul McCulley, amerykański ekonomista słynący z niebanalnego uczesania i równie niebanalnych wypowiedzi. Termin ten wykorzystał w kontekście funduszy inwestycyjnych i ostatniego globalnego kryzysu ekonomicznego. W finansowym żargonie określenie przyjęto jako opisujące ogół instytucji poza systemem bankowym, w których można dokonywać operacji podobnych do tych kojarzonych ze standardowymi bankami. Ponieważ z łaciny para oznacza poza, instytucje te określa się także mianem parabanków. Nasz klient, nasze ryzyko, nasze odsetki Jaki jest sens korzystania z usług parabanków, skoro istnieją już zwyczajne instytucje, w których można pożyczyć lub ulokować pieniądze? Wystarczy choćby porównać materiały reklamowe. Podmioty należące do uregulowanego systemu nie będą się chwaliły „kredytem w kilka minut, bez formalności”. System cienia wyróżnia się łatwiejszym dostępem do pieniędzy, uproszczonymi procedurami i mniejszymi wymaganiami wobec klienta. Jeśli więc tradycyjny bank nie przyzna mi upragnionej pożyczki, mogę zgłosić się do instytucji alternatywnej i liczyć na przypływ gotówki. Haczyk tkwi w ryzyku. Jako mało wiarygodny klient, który może nie wypełnić zobowiązania na czas, jestem dla Ilustr. Julian Zielonka

przedsiębiorstw ryzykiem. Parabank rekom- Zaleska, członkini zarządu NBP. Zielona Księga pensuje sobie tę niepewność sowitym opro- zawiera wytyczne dotyczące nadzorowania centowaniem pożyczki. bankowości cienia w przyszłości. W Polsce, gdzie próżno nawet szukać prawnej definicji Licencja na pożyczanie parabanku, sprawa kontroli nabrała rozgłosu Warto popatrzeć nie tylko na obiecującą ulot- przez bankructwo Amber Gold. Wprowadzenie kę, ale też przyjrzeć się parabankom nieco zmian zapobiegłoby takim sytuacjom. Zaleska uważniej. Bankowość cienia zaczęła kształto- zauważa jednak, że zmienione przepisy nie wać się w latach siedemdziesiątych dwudzie- powinny za bardzo przypominać tych obejmustego wieku, ale jej dokładna definicja wciąż jących tradycyjny system, „ucywilizowany” shajest dopracowywana. W tym roku określeniem dow banking nie jest bowiem zły z założenia”. systemu parabankowego zajęła się Komisja Europejska, która stworzyła tak zwaną Zieloną Nie wszystko bank, co pieniądze pożycza Księgę. Komisja uznaje, że bankowość rów- W dobie „Ambergate” klientom trudno jest noległa jest „systemem pośrednictwa kredy- jednak uwierzyć w pozytywne strony systemu towego, który obejmuje podmioty i działania pozabankowego. Ucierpiało także zaufanie do poza normalnym systemem bankowym”. Od banków tradycyjnych, ponieważ wiele osób strony prawnej, w przeciwieństwie do ban- do niedawna nie zdawało sobie sprawy, czym ków tradycyjnych, jest to każda instytucja, któ- tak naprawdę jest bankowość cienia. Jak wyra przyjmuje środki pieniężne od klientów (ale nika z sierpniowego sondażu TNS Polska na nie robi tego w formie depozytu) i pożycza je zlecenie Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsubez posiadania na to licencji. W Polsce jest ona mentów, 54% badanych ma problem z okreudzielana przez Komisję Nadzoru Finansowe- śleniem, czym jest parabank. Aż 12% myli tego go. Jak opisuje Łukasz Piechowiak z portalu rodzaju instytucje z tradycyjnymi bankami. Bankier.pl, wystarczy mieć minimalnie 5 milioSłowo parabank zyskało w Polsce na szczenów euro kapitału, by założyć parabank. gólnej popularności w sierpniu 2012 roku, Brak licencji KNF wiąże się ze znacznym co sprawdzić można poprzez analizę Google ograniczeniem kontroli instytucji. To właśnie Trends. Wtedy to klienci Amber Gold dowiekwestia monitorowania parabanków od cza- dzieli się, że instytucja, której zaufali, upada, sów ostatniego kryzysu hipotecznego budzi a jej założyciel oskarżony jest o bardzo poważnajwięcej kontrowersji wśród ekonomistów ne przestępstwa finansowe. Sprawa kładzie na całym świecie. Rzecz jest warta ponad po- cień na wymiar sprawiedliwości, który pozwałowę aktywów globalnego systemu bankowe- lał na prowadzenie dalszej działalności związago, jak opisuje dla Rzeczpospolitej Małgorzata nej z finansami osobie, która na swoim koncie


opóźnienia w spłacaniu kredytów i inne nieprzewidziane sytuacje. Bankowość cienia nie ma takich wymogów, częściej więc dochodzi w jej obrębie do bankructwa niż w tradycyjnym obiegu. Piechowiak porównuje tradycyjny system do marmuru, a instytucje poza nim do drewna. Ekonomista zauważa jednak, że w przypadku firm trudniących się tylko udzielaniem pożyczek, cierpi ich własny kapitał, co stawia je na pozycji uczciwszej od instytucji systemowych. Ponadto bankowość cienia zyskuje sympatyków dzięki dostępności. Jak zauważa Zaleska, rośnie liczba bezrobotnych – osób, którym tradycyjne oferty stawiają zbyt duże wymagania. Parabanki są dla nich kołem ratunkowym. Do zalet tych instytucji zaliczyć można także wyższe oprocentowanie ulokowanych środków. Jeśli wszystko pójdzie po myśli klienta, może zarobić więcej niż w tradycyjnym banku.

ma między innymi wyroki w zawieszeniu za wyłudzanie kredytów i fałszerstwo. W sprawie „Ambergate” pojawia się także wątek polityczny. Premier Donald Tusk znajduje się pod ostrzałem krytyki, odkąd na jaw wyszło, że w sprawę zamieszany jest jego syn.

celem kryzysu”. W istocie, klienci, którzy ulokowali w nich pieniądze, w chwili załamania gospodarki, będą chcieli je jak najszybciej odzyskać. Dla części z nich nie będzie to jednak możliwe, ponieważ, w przeciwieństwie do tradycyjnych depozytów, lokaty parabankowe nie gwarantują zwrotów. Zainwe„Łatwy cel kryzysu” i koło ratunkowe stowane pieniądze firmy te przeznaczają od Paul McCulley nie pochwala obecnego stanu razu na pożyczki. W tradycyjnym systemie inbankowości cienia. W rozmowie z Markiem stytucje muszą zachowywać pewną ilość kaJensenem nazywa jej instytucje „łatwym pitału, która będzie rezerwą przeznaczoną na

1% na wagę 650 milionów złotych Analitycy z portalu finansowysupermarket. pl wyliczyli, że już w pierwszym kwartale bieżącego roku suma pożyczek klientów parabanków wyniosła niemal 650 milionów złotych. To wynik o 50% lepszy w porównaniu z poprzednim rokiem. Jednak z badania CBOS z września bieżącego roku wynika, że Polacy wcale nie podchodzą ufnie do bankowości cienia. Aż 85% badanych nie skorzystałoby z usług jej instytucji. Tylko jeden procent ankietowanych przyznaje się do korzystania z usług parabanków. Wśród nich największą grupę stanowią osoby pracujące na własny rachunek, pracownicy administracyjno-biurowi i bezrobotni. Klienci, którzy chcieliby powierzyć swoje fundusze lub pożyczyć pieniądze, nie powinni zrażać się do parabanków z założenia. Nie powinni też zachłystywać się wizją szybkich zysków i skróconych formalności. Jeśli chcą sprawdzić, czy dana instytucja jest wiarygodna, mogą zacząć poszukiwania od strony KNF, na której znajdują się spółki podejrzewane o nieuczciwe praktyki. Nie zaszkodzi też porównać oferty banków, zarówno tradycyjnych, jak i tych spoza systemu, które mogą okazać się korzystniejsze pod względem formalnym i pod względem zysku. To wszystko na pewno potrwa dłużej, niż przyznawanie pożyczki „w 5 minut”, ale przecież chodzi o pieniądze. Czas to pieniądz, ale czasami lepiej poświęcić go na wnikliwe poszukiwania, niż na żmudną spłatę wieloletniego kredytu.

17


Fundamentalistyczna

iskra

W ostatnim czasie światem wstrząsnęły informacje o zamieszkach w krajach arabskich, skierowanych przeciwko Stanom Zjednoczonym. Na naszych oczach dochodzi do eskalacji przemocy na prawie całym Bliskim Wschodzie. Duży wpływ na nastroje społeczne zaczynają mieć religijni fundamentaliści.

Alicja Woźniak

I

skrą, która wywołała rozruchy, stała się publikacja filmu zatytułowanego Innocence of Muslims. Świat arabski poczuł się bardzo dotknięty satyrą wymierzoną w proroka Mahometa. W krótkim czasie na ulice w Tunezji, Jemenie i Libii wyległy tłumy. Zaczęto palić flagi (głównie amerykańskie) i wznosić bojowe okrzyki. Policja rozpędzała manifestujących, używając gazu łzawiącego. Do najdrastyczniejszych zdarzeń doszło w Libii, gdzie w zamachu zginął amerykański ambasador i trzech dyplomatów. Władze krajów, przez które przetoczyły się protesty, oficjalnie odcinają się od stosowania przemocy wobec kogokolwiek. W Libii wszczęto poszukiwania winnych ataku w Bengazi. Zdymisjonowano najwyższych rangą urzędników odpowiedzialnych za bezpieczeństwo. Często jednak oficjalna postawa rozmija się z codziennością. Ataki bywają odpowiedzią na działania ze strony świata zachodniego. Społeczeństwo, jak zwykle w tego typu sytuacjach, wie swoje. Podobne reakcje nie są niczym nowym, ponieważ spore oburzenie wywołały już wcześniej karykatury w jednym z francuskich czasopism. Niezwykle zastanawiającym faktem jest tak wielka prowokująca siła, która drzemie w rysunkach czy amatorskich filmach. Mechanizm wydaje się bardzo prosty: naigrywanie się ze świętości wywołuje gniew wśród jej Fot. Patryk Rogiński

wyznawców. Czy jednak na pewno tym, co tak rozwściecza muzułmanów, są ilustracje ośmieszające ich proroka? Każdy człowiek, starający się zrozumieć kulturę innych narodowości i kontynentów, bez problemu dostrzeże przepaść, jaka dzieli świat europejski (chrześcijański) i muzułmański. Pomimo idei monoteizmu, która, paradoksalnie, powinna choć trochę przybliżać, na naszych oczach rośnie wrogość Bliskiego Wschodu do tego, co nie jest muzułmańskie. W szerszej perspektywie nie powinno to być zaskoczeniem – konflikty na tle religijnym istnieją od zarania dziejów. W przypadku krajów takich jak Libia religia islamska stanowi bardzo ważny czynnik polityczny. Systemy państw tego regionu w Europie Zachodniej są często określane jako wyznaniowe, gdyż prawo formalnie opiera się na słowach Koranu. Dzieje się tak za sprawą braku rozdziału życia świeckiego od religijnego, co wynika z zasad islamu. Idąc tym tropem, można dostrzec, że każdy atak czy krytyka religii zostaną odebrane jako agresja wobec państwa i odwrotnie: agresja skierowana przeciwko państwu będzie równoznaczna z działaniem przeciwko Allahowi i muzułmanom. W sytuacji, kiedy do głosu dochodzą ortodoksyjni wyznawcy, nietrudno o wzbudzenie radykalnych nastrojów i zachowań. Nie dziwi zatem, że świat islamski zawrzał po pojawieniu się filmu Innocence of Mu-

slims, gdzie szydzi się w mało wybredny sposób z proroka Mahometa. Zdarzenia, które pociągnęła za sobą satyra, pokazują, jak bezdyskusyjną świętością dla bliskowschodnich społeczeństw jest religia i żywiony wobec niej szacunek. Jednocześnie sytuacja pokazała, do czego może doprowadzić prześmiewcze czy krytyczne nastawienie świata zachodniego do muzułmanów. Udowodnili oni bowiem, że nie zaakceptują ośmieszania i dyskredytowania swojej kultury przez innowierców. Niewierni, czyli według wielu szkół teologicznych wyznawcy innych religii niż islam, są często utożsamiani ze światem zachodnim, głównie przez skrajne odłamy religijne. Ostatnio najaktywniejszym z nich są salafici. Francuski arabista, prof. Jean-Pierre Filiu, określa ich jako: „ludzi, którzy bronią »zagrożonego« islamskiego sacrum przed zamachami ze strony kultur obcych islamowi”. Bardzo krzywdzące byłoby upraszczanie całego świata arabskiego do agresywnej masy o ekspansywnych dążeniach, ale aktywność ruchów fundamentalistycznych budzi spore obawy. Często grupy o skrajnych i populistycznych poglądach oraz małym poparciu wśród innych potrafią zastraszyć ludzi myślących w sposób całkiem umiarkowany. Arabiści potwierdzają, że wpływy islamskich fundamentalistów wzrastają. Nie zawsze są jednak zgodni w przewidywaniu ewentualnych konsekwencji.


Wróg numer jeden Nietrudno dostrzec, że radykałowie kierują swą agresję głównie przeciwko USA. Stany pojmowane są jako ucieleśnienie wrogiej polityki i braku moralności. Ogromny wpływ na taki sposób myślenia ma amerykańska polityka zagraniczna, która często prowadzi do powstawania konfliktów w różnych rejonach świata.

19


W sieci

Na forach internetowych można napotkać wypowiedzi sprzyjające stronie arabskiej i potępiające Żydów. „Wszystkie »problemy« z Arabami zaczęły się po wojnie, gdy koszernym zachciało się najechać obcą ziemię i łamać wszelkie wcześniej ustalone zasady na ziemi Palestyńczyków.

Fot. Patryk Rogiński (2)

Prof. Janusz Danecki wskazuje przede wszystkim na proces usamodzielniania się świata arabskiego. Zaznacza przy tym, że nie należy bać się fundamentalizmów islamskich, ponieważ ich epoka minęła i współcześnie nie ma szans na odrodzenie. Obecne wydarzenia uważa za przejściowe. Innego zdania jest Jan Natkański, były ambasador w Egipcie, który zauważa, że: „cisza panuje jeszcze w azjatyckich krajach muzułmańskich, takich jak Pakistan czy Indonezja, ale wykluczać demonstracji nie można”. Dyplomata przewiduje wzrost nastrojów antyamerykańskich, m.in. ze względu na rozpowszechnienie filmu Niewinność muzułmanów. Nietrudno dostrzec, że radykałowie kierują swą agresję głównie przeciwko USA. Stany pojmowane są jako ucieleśnienie wrogiej polityki i braku moralności. Ogromny wpływ na taki sposób myślenia ma amerykańska polityka zagraniczna, która często prowadzi do powstawania konfliktów w różnych rejonach świata. Wystarczy przypomnieć kilka największych akcji zbrojnych. W latach 90. XX wieku Amerykanie rozpoczęli od ataku na Irak w czasie I wojny w Zatoce Perskiej. Interwencja ta była reakcją na działania Iraku przeciwko Kuwejtowi. Dwadzieścia lat później, po atakach z 11 września 2001 roku, prezydent George W. Bush wypowiedział wojnę terrorystom. Wojska USA zaatakowały najpierw Afganistan, później Irak. Przedłużający się krwawy konflikt wzbudził na całym świecie wiele protestów i kontrowersji. Historia ostatnich kilkudziesięciu lat pokazuje, jak bardzo mały jest świat. Wydaje się, że z wielką łatwością mocarstwo potrafi zaatakować niewielkie, odległe państwo w imię własnych interesów. Dla wielu przeciwników wojny z terroryzmem, która dotknęła przede wszystkim świata arabskiego, jednym z argumentów była ingerencja w sprawy innych regionów, państw i kultur. Szybko okazało się, że obalenie dyktatury Saddama Husajna nie prowadzi do budowania porządku i demokratyzacji życia, lecz pogłębia krwawy konflikt. Według krytyków, amerykańskie władze pokazały światu, że potrafią wysłać na długie lata żołnierzy tam, gdzie mogą kontrolować bogate złoża ropy naftowej. W tak szerokim kontekście widać, że wystąpienia społeczności islamskich nie są przypadkiem. Paląc flagi USA i zdjęcia Baracka Obamy, mieszkańcy krajów arabskich jasno komuni-


kują całemu światu, że nie potrzebują obcych wpływów i narzucania zachodnich standardów. Są dumni ze swojej kultury i nie pozwolą komukolwiek na nią wpływać. Każda obca ingerencja będzie przez nich ostro zwalczana. Obecnie stanowisko wobec antyislamskich postaw formalizuje się. Dość wyraźnie słychać głos Organizacji Współpracy Islamskiej, która nawołuje do walki z nietolerancją religijną. OWI wystąpiła z oświadczeniem po publikacji filmu ośmieszającego Mahometa: „Te islamofobiczne akty naruszają wolność religijną i wolność przekonań, które gwarantowane są przez międzynarodowe instrumenty zabezpieczające prawa człowieka. Poważnie obraziły ponad miliard muzułmanów oraz wszystkich ludzi sumienia na całym świecie”. Uwagę zwraca tutaj powoływanie się na prawa człowieka przez wyznawców Allaha. Kultura, zezwalająca na honorowe zabójstwa, karę śmierci przez ukamienowanie czy wypowiedzenie wojny

niewiernym, w wielu punktach zaprzecza prawom człowieka. Śledząc wypowiedzi płynące z krajów arabskich i obserwując wydarzenia, łatwo dojść do wniosku, że część wyznawców islamu charakteryzuje mentalność Kalego. Oprócz wroga w postaci USA islamscy radykałowie obierają sobie za cel ataków Izrael. Dzieje się tak za sprawą istniejącego od dziesięcioleci konfliktu izraelsko-arabskiego. W każdej dyskusji na temat wspomnianej wojny pojawia się tajemnicze określenie: syjonizm. Nie jest on niczym innym, jak ruchem narodowowyzwoleńczym dążącym do stworzenia żydowskiej siedziby narodowej na terenach Palestyny. Ideologia ta powoduje, że wielu Arabów uznaje Izrael za okupanta, zajmującego ich ziemie. Na forach internetowych można napotkać wypowiedzi sprzyjające stronie arabskiej i potępiające Żydów. „Wszystkie »problemy« z Arabami zaczęły się po wojnie, gdy koszernym zachciało się najechać obcą ziemię

i łamać wszelkie wcześniej ustalone zasady na ziemi Palestyńczyków. Arabowie po prostu chcą się wyzwolić z imperializmu amerykańskiego i spod najgorszej odmiany faszyzmu i syjonizmu!” Przytoczone słowa, choć dosadne, nie należą do najbardziej obraźliwych. Poziom emocji wskazuje na powagę sytuacji i nie należy tego lekceważyć. Narody zamieszkujące Bliski Wschód stają się coraz bardziej świadome swojej pozycji w regionie i na świecie. W konsekwencji islam ma szansę być religią, która zyska jeszcze więcej wyznawców. Prawdopodobnie w ewentualnej ekspansji ważną rolę odegra fanatyzm, który już teraz się umacnia. Niezwykle trudno jest przewidzieć następstwa aktualnych wydarzeń, ale jedno jest pewne: muzułmanie będą bronić własnej kultury przed obcymi wpływami. Znają politykę świata zachodniego, która niejednokrotnie prowadziła do nieszczęść, dlatego odrzucają ją na rzecz własnej kultury i działań.

21


D

zień „coming outu” obchodzony jest 11 października. W Polsce na szerszą skalę obchody odbywają się od 2009 roku pod nazwą Dzień Wychodzenia z Szafy. Na to „wyjście” jednak nie wszyscy się decydują, najczęściej z obawy przed reakcją otoczenia. W poprawie sytuacji mają pomóc parady równości, których celem jest między innymi walka o sprawedliwe traktowanie mniejszości seksualnych. Pierwsza z nich przeszła ulicami Warszawy w 2001 roku. Pomimo oczekiwań, nie był to jednak początek regularnie odbywających się imprez. Już w latach 2004 i 2005 ówczesny prezydent Warszawy, Lech Kaczyński, zakazał organizacji marszu, co, jak się okazało, było nielegalne w świetle Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. W 2005 roku parada odbyła się mimo zakazu prezydenta, natomiast rok wcześniej zorganizowano alternatywny Wiec Wolności. Tegoroczna parada, pomimo kontrmanifestacji, przebiegła spokojnie. Istnieją jednak państwa, w których tego typu parady wciąż wzbudzają wiele kontrowersji. Jednym z nich jest Serbia. W październiku media rozpisywały się o zakazie organizacji Gay Pride w Belgradzie. Ze względów bezpieczeństwa zakazano także wszelkich innych zaplanowanych na ten dzień zgromadzeń. To samo miało miejsce w ubiegłym roku. Minister spraw wewnętrznych, obecnie także premier, Ivica Dačić ogłosił, że istnieją informacje o planowanych zamieszkach, które ekstremistyczne organizacje określają „krucjatą”. Przeciwny wszystkim zgromadzeniom w tym dniu był także były prezydent Serbii Boris Tadić oraz patriarcha serbski Ireneusz, który użył określenia „parada wstydu”. Paradę w Belgradzie udało się zorganizować w 2010 roku. Wzięło w niej udział około tysiąca mieszkańców, w tym także znane osobistości ze świata polityki i kultury. Nie zabrakło również aktorów z głośnego filmu Parada Srđana Dragojevicia. Nad spokojnym przebiegiem marszu czuwało ponad pięć tysięcy policjantów. Zakończył się jednak wcześniej niż planowano. W natarciu 6,5-tysięcznego tłumu chuliganów, który doprowadził do zamieszek, rannych zostało ok. 150 osób, w większości policjantów. Chuligani dokonali także szkód materialnych, m.in. zdemolowali jedenaście samochodów policyjnych, kilka budynków oraz obrabowali sportowe sklepy. Wszystko wskazuje na to, że ich akcja była wcześniej planowana. Fot. Agnieszka Zastawna

Kilka sł

o cyrku wędr

Coming out (ang. wyjść skądś) czyli dobrowolne ujawnienie swojej wciąż rzadkość. Osoby homo- i biseksualne zmuszone są wybierać po waniem swoich uczuć, a narażaniem się na odrzuceni Joanna Michta


łów

rownym

nieheteroseksualnej orientacji to omiędzy stałą samokontrolą i ukryie, a nawet agresję.

Niemoralni

Do negatywnego postrzegania osób homoseksualnych przyczyniają się w dużej mierze środowiska prawicowe oraz religijne, które nazywają homoseksualność niemoralną, a próby zdobycia równych praw określają jako szkodliwą propagandę.

Co ciekawe, zorganizowany dzień wcześniej „Spacer rodzinny” zgromadził ponad dwa tysiące przeciwników parady. Tym razem nie doszło do żadnych incydentów. W tym roku marsz miał się odbyć 6 października, jednak władze Belgradu uznały, że za bardzo zagrażałby bezpieczeństwu mieszkańców. Zakazu organizacji marszu ze względów bezpieczeństwa domagała się od władz prawicowa partia Nowa Serbia, a także patriarcha Ireneusz. Apelował on także, aby zakazano towarzyszącej paradzie wystawy Ecce homo, autorstwa szwedzkiej artystki Elisabeth Olson Wallin. Jak podają serbskie media, premier Ivica Dačić stwierdził, że po jednej stronie znajdują się organizacje paramilitarne, faszystowskie i nacjonalistyczne, które gotowe są zabić z powodu parady, a z drugiej – ludzie, którzy myślą, że mają prawo do obrażania uczuć religijnych. Dačić uznał odwołanie parady za zwycięstwo, a nie porażkę Serbii. Według zwolenników parady była to całkowita kapitulacja państwa, która pokazała, że władza nie szanuje praw mniejszości. Przewodniczący liberalno-demokratycznej partii, �������������������������������������� Č������������������������������������� edomir Jovanović, stwierdził, że władze wyraźnie dały do zrozumienia serbskim obywatelom, że nie traktują ich jako wolnych ludzi, a także, że państwo nie jest w stanie zagwarantować im podstawowych praw. Goran Miletić, jeden z organizatorów Gay Pride, podkreślił, że uczestnicy parady to nie cyrk, który zniknie z miasta. Na alternatywnej paradzie w czterech ścianach organizatorzy prezentowali potwierdzający te słowa transparent: „Do zobaczenia 28.09.2013”. Decyzję władz skrytykowała także Unia Europejska. Chociaż ta kwestia nie jest warunkiem do rozpoczęcia negocjacji z Serbią, Komisja Europejska wymaga od krajów kandydujących, by szanowały panujące w niej prawa oraz swobody obywatelskie. Wystawę Ecce Homo można było oglądać jedynie przez je-

den wieczór. Strzegło jej ponad dwa tysiące policjantów. Składa się na nią 12 wielkich fotografii, naśladujących znane sceny z malarstwa europejskiego, między innymi Ostatnią Wieczerzę. Prace pokazują Jezusa Chrystusa w otoczeniu homoseksualistów, transseksualistów i osób zarażonych wirusem HIV. Podczas gdy dla jednych wystawa jest wyrazem nienawiści do wiernych i obrazą Chrystusa przedstawionego jako bezwstydnika, dla innych jest to współczesna wersja Nowego Testamentu, która przypomina, że Jezus wspierał odrzuconych przez społeczeństwo. Pomysł na wystawę miał powstać po tym, jak przyjaciel artystki zmarł na AIDS, a ludzie wierzący uznali to za karę Bożą za jego homoseksualność. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy wystawa Ecce Homo wzbudzała tyle kontrowersji w Belgradzie, doszło do sporu wokół wystawy Wrocławska Równość. Urzędnicy miejscy nie udzielili zgody na prezentację prac na Rynku. Ekspozycja miała zawierać reprodukcje ulotek i zdjęć z manifestacji lat 80., a także dokumentów nawiązujących do obecnych protestów ulicznych. Nie brakowało na niej lewicowych symboli, m.in. „Food not bomb” i hasła „Wolność Równość Demokracja”. Otwarcie wystawy odbyło się zatem w Dolnośląskim Centrum Filmowym, w dniu 6 października. W liście otwartym do prezydenta Wrocławia profesor Piotr Żuk, przewodniczący Komisji Kultury, Nauki i Edukacji w Sejmiku Województwa Dolnośląskiego, podkreśla, że Festiwal Równości, którego częścią była wspomniana wystawa, to „impreza o charakterze kulturalnym, zaangażowana w obronę w polskim życiu publicznym równości jako wartości ważnej dla budowy obywatelskiej wspólnoty”, a także, że „wystawa prezentowała różne formy społecznej aktywności na rzecz szeroko rozumianej równości, mające miejsce we Wrocławiu po 1989 roku”. Chociaż władze przyznają, że o braku zgody na wystawę zdecydo-

23


Fot. Agnieszka Zastawna


Tor przeszkód Dzień „coming outu” obchodzony jest 11 października. W Polsce na szerszą skalę obchody odbywają się od 2009 roku pod nazwą Dzień Wychodzenia z Szafy. Na to „wyjście” jednak nie wszyscy się decydują, najczęściej z obawy przed reakcją otoczenia. W poprawie sytuacji mają pomóc parady równości, których celem jest między innymi walka o równe traktowanie mniejszości seksualnych. Pierwsza z nich przeszła ulicami Warszawy w 2001 roku.

wały względy estetyczne, to jednak według autora listu ma to raczej podłoże ideologiczne. „Decyzja wydziału kultury raczej pasuje do konserwatywnego zaścianka, w którym nie można wygłaszać nowych idei i upominać się o europejskie wartości. Czy cały Rynek i przestrzeń miasta ma być tylko własnością fanów IPN, ideologicznych wystaw ośrodka «Pamięć i Przyszłość», prawicowych kombatantów i kościelnych procesji?”. Także 6 października, dzięki inicjatywie stowarzyszenia Q Alternatywie odbyła się czwarta już Parada Równości we Wrocławiu. W przeciwieństwie do belgradzkiej, organizatorzy otrzymali zgodę władz. Oprócz niej ulicami Wrocławia przeszedł Marsz Kominiarek i Marsz Wyzwolenia Konopi. Nie doszło do ich konfrontacji, chociaż na uczestników Marszu Równości kilkukrotnie czekały stojące na chodnikach grupki narodowców. Wykrzykiwali hasła „Znajdzie się kij na pedalski ryj” czy „Polska cała bez pedała”. Składający się z około trzystu osób marsz NOP zakończył się po kilkudziesięciu minutach, natomiast marsz „tęczowych”, w którym uczestniczyło około dwustu osób, trwał dwie godziny. Jego uczestnicy domagali się równych praw dla wszystkich dyskryminowanych osób, nie tylko ze względu na orientację seksualną, ale także ze względu na wiek, pochodzenie czy wyznanie. Można było usłyszeć hasła: „Każdy inny, wszyscy równi” i „Homofobia, to się leczy”. Po zakończeniu marszu organizatorzy apelowali o zdjęcie wszelkich emblematów potwierdza-

jących udział w marszu i niewracanie samemu do domu. Chociaż manifestacja przebiegła spokojnie, można usłyszeć opinie, że Wrocław nie zdał egzaminu z tolerancji. Gdyby nie ochrona policji, mogłoby dojść do pobicia. Dlaczego tak się dzieje i z czego wynika agresja w stosunku do osób homoseksualnych? Główną przyczyną są uprzedzenia, do których przyczyniają się stereotypy rozpowszechnione w społeczeństwie. Agata Engel-Bernatowicz i Aleksandra Kamińska, autorki książki Coming out. Ujawnienie orientacji psychoseksualnej – zaproszenie do dialogu, do najczęstszych wliczają między innymi uznawanie homoseksualności za przestępstwo. Do dzisiaj są osoby, które domagają się dla homoseksualistów kar pozbawienia wolności, a nawet śmierci. Jednak, według polskiej Konstytucji, żadna orientacja psychoseksualna nie może być postrzegana jako przestępstwo. Kolejny stereotyp głosi, że homoseksualność jest przeciwna prawom natury, tymczasem u wielu zwierząt zachowania homoseksualne występują powszechnie, a i popęd seksualny nie ma nic wspólnego z prokreacją. Nieprawdą jest także, że homoseksualiści poszukują jedynie doznań zmysłowych. We wszystkich rodzajach związków, niezależnie od płci partnerów, najważniejsza jest bliskość emocjonalna, przyjaźń i zaufanie. Co więcej, homoseksualiści uważani są za źródło AIDS. Zapomina się jednak, że tak jak osoby heteroseksualne, są oni ofiarami tej choroby, a nie jej

źródłem. Obecnie nie mówi się już o grupach podwyższonego ryzyka, ale o ryzykownym zachowaniu, do którego należy stosunek seksualny bez zabezpieczenia. Kolejny stereotyp wspomniany przez autorki dotyczy mylenia homoseksualności z pedofilią. Tym czasem 90% przypadków molestowania seksualnego dzieci dokonywana jest przez heteroseksualnych mężczyzn na dziewczynkach. W społeczeństwie panuje także przeświadczenie, że homoseksualistów wyróżnia ich wygląd, przy czym wyobrażenie geja odpowiada obrazowi transwestyty, a lesbijka posiada męskie cechy. Badania dowodzą jednak, że homoseksualiści stosunkowo rzadko przejawiają niechęć do swojej płci i starają się upodobnić do osób płci przeciwnej. Ta kwestia dotyczy częściej transwestytów, którzy są na ogół heteroseksualni. Ostatni stereotyp, o którym wspominają autorki, głosi, że homoseksualiści domagają się specjalnych przywilejów. W rzeczywistości, homoseksualiści domagają się nie tyle wyróżnienia, co egzekwowania podstawowych praw, gwarantowanych przez Konstytucję RP. Do negatywnego postrzegania osób homoseksualnych przyczyniają się w dużej mierze środowiska prawicowe oraz religijne, które nazywają homoseksualność niemoralną, a próby zdobycia równych praw określają jako szkodliwą propagandę. Właśnie w odpowiedzi na poglądy, które głoszą, że ludzka seksualność powinna być przedmiotem wstydu, powstało pojęcie „Duma gejowska” (ang. Gay pride).

25


Kartografowie w

W

łasne państwo łatwo wyśnić, ale nie łatwo ten sen urzeczywistnić. Taki twór musi spełnić co najmniej cztery kryter ia państ wowości, przyjęte w Montevideo w 1933 roku, którymi są: stała ludność, suwerenne władze, a także zdolność do wchodzenia w relacje międzynarodowe. Już próby wydzielenia własnych granic terytorialnych mogą spotkać się z bolesnymi reperkusjami ze strony prawowitego rządu. Jak mówi na przykład artykuł 127 Polskiego Kodeksu Karnego: „Kto, mając na celu (...) oderwanie części obszaru Rzeczypospolitej Polskiej (...), podejmuje w porozumieniu z innymi osobami działalność zmierzającą bezpośrednio do urzeczywistnienia tego celu, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 10(…)”. Czy jednak każdą próbę oddzielenia się symbolicznie od prawowitego terytorium państwa należy automatycznie traktować jako realne dążenie do autonomii? Ruch micronations podważa powagę samego pytania. Kraje, których nie ma Micronations to niewielkie obszary terytorialne, które mimo zadeklarowanej niepodległości nie zostały uznane przez międzynarodowe społeczności. Nie uczestniczą one w międzynarodowej polityce, co jednak nie oznacza, iż nie są gotowe, by wejść w relacje dyplomatyczne z innymi krajami. Ich istnienie wynika bardzo często z ignorancji rządów poszczególnych państw. Władze najczęściej traktują je z pewną dozą wyrozumiałości. Mało kto uważa micronation za realne zagrożenie dla struktury państwa, częściej są one uznawane za specyficzne atrakcje turystyczne. Zazwyczaj posiadają stosunkowo mały obszar terytorialny – ograniczają się do kilku hektarów lub wysepki. Terminu micronation nie powinno się mylić z terminem „mikronacje”, który opisuje państwopodobne twory istniejące tylko w Internecie. Ilustr. Joanna Krajewska

Zazwyczaj są małe i dosyć słabo znane. Posiadają ustrój, swojego władcę, a niektóre z nich nawet własną walutę. Nie dyskutuje się o nich na forum międzynarodowym, nie podpisuje się z nimi umów, mniej lub bardziej uprzejmie godząc się na ich istnienie. Micronations – samozwańcze państwa od lat są milcząco obecne na terytoriach wielu krajów. Szymon Stoczek Pierwszą micronation mogło być legendarne królestwo Redondy utworzone na Karaibach już w 1865 roku. Według podań, wyspy leżące pomiędzy wyspami Nevis i Montserrat, miały zostać oddane we władanie Matthew Dowdy Shiellowi, ojcowi Matthew Phippsa, autora opowiadań fantastycznych. Do dziś nie wiadomo, na ile rodzinna historia jest prawdziwa, a na ile została wymyślona później przez pisarza. Nie przeszkadza to jednak walczyć o władzę nad Redondą – a na świecie jest co najmniej kilka osób ubiegających się o tytuł króla. Mniej więcej w tym samym czasie, w którym Mathew Phipps pisał o Redondzie, Martin Coles Harman, właściciel Lundy – jednej z brytyjskich wysp – ogłosił się jej symbolicznym królem. Zbierał on daninę od ludności, a także rozpoczął produkcję własnych znaczków, stając się prekursorem późniejszego ruchu micronation. Kaprysy sławnych Swoje własne państewko utworzył także Russell Arundela, prezes Coca-Coli. W 1948 roku u wybrzeży Nowej Szkocji założył on Niezależne Księstwo Baldonii. Arundel kupił wyspę zamieszkałą głównie przez rybaków za 750 dolarów. Deklaracje niepodległości Baldonii napisał podobno po pijanemu wraz z gronem przyjaciół. Republika Baldonii zyskała jednak pewien prestiż na forum międzynarodowym. Numer jej konsulatu znalazł się w waszyngtońskim rejestrze telefonicznym, Baldonia na skutek urzędniczego błędu została także poproszona o dołączenie do Narodów Zjednoczonych. Wyspą

zainteresował się nawet Związek Radziecki. W gazecie ,,Literaturnaya Gazeta” ukazał się artykuł krytykujący rzekomo mocno wojskowy ustrój Republiki Baldonii. Arundel dotknięty opinią Rosjan, zaprosił ich na własną wyspę, zaś kiedy ZSSR odmówiło, wypowiedział im półżartem wojnę. Konflikt nie był korzystny dla istnienia republiki. Prasa uznała Baldonię za głupi żart bogacza, co wpłynęło na jej wizerunek. W 1973 roku wyspa została sprzedana za jednego kanadyjskiego dolara Nova Scotia Bird Society. Jedną z najbardziej znanych na świecie micronation jest jednak nie Baldonia, a Sealand, założony na opuszczonej wojskowej platformie przez Roya Batesa. W 1967 roku szukając nowego miejsca dla rozgłośni pirackiego radia Essex, zajął on nieczynną platformę wojskową Fort Roughs. Platforma idealnie nadawała się do jego celów, ponieważ znajdowała się na wodach międzynarodowych, poza jurysdykcją Wielkiej Brytanii. Roy szybko proklamował niepodległość Sealandu. Wprowadził na terenie Fortu Roughs własny hymn, herb, monetę, a także flagę. Rozpoczął również produkowanie paszportów Sealandu, które sprzedawał zainteresowanym za, bagatela, 5700 dolarów. Tonąca róża, świt muszli Nie każda morska micronation miała takie szczęście, jak Sealand. Republika Rose, utworzona na platformie w pobliżu Rimini, została zniszczona przez wojsko wkrótce po jej wybudowaniu. Powodem było niepłacenie podatków przez założyciela państwa Giorgio Rosa.


własnych podróży

27


Porażką zakończył się także projekt Leciestera Hemingwaya, brata słynnego pisarza Ernesta. Leciester zbudował drewnianą platformę, którą określił Nową Atlantydą. Atlantyda nie istniała jednak długo. Zatonęła, zniszczona podczas sztormów. Z Hemingwayami związana jest niebezpośrednio jeszcze inna micronation. Wyspa Key West, która przez jakiś czas stanowiła dom dla Ernesta Hemingwaya już po jego śmierci, wraz z innymi miastami archipelagu Florida Keys proklamowała utworzenie nowego państwa. Ich decyzja była reakcją lokalnych władz na zarządzoną przez USA wzmożoną kontrolę pojazdów, która odstraszała turystów od odwiedzania regionu. W ten sposób narodziła się ,,Republika Muszli”, której władze w ramach happeningu wypowiedziały wojnę Stanom Zjednoczonym. Konflikt potrwał krótko, bo tylko jedną minutę. Burmistrz republiki Dennis Wardlow zakończył wojnę w sposób symboliczny, przełamując bochen czerstwego chleba ponad głową mężczyzny w mundurze marynarki USA. Mniej zabawnie zakończył się konflikt o Republikę Minervy. Państwo założył Michael Oliver, libertariański biznesmen z Nevady. W 1972 roku utworzył on sztuczną wyspę u wybrzeży wysp Fidżi. Jego republika wywołała spore międzynarodowe zamieszanie od Australii aż po Nową Zelandię. Ostatecznie problem istnienia Minervy rozwiązało siłą Tonga, wcielając wyspę w obszar swego terytorium. Historyczne zagrywki Powody, by założyć micronation, bywają bardzo rozmaite. Raz jest to kaprys bogacza, innym razem przynależność do kulturowego regionu lub historyczna odrębność. Wolną Republikę Saugeais utworzono na terenie Francji, w pobliżu granicy ze Szwajcarią. Na jej terenie działają zarazem władze francuskie, jak i lokalne, a granicy pilnują celnicy i kontrola graniczna. Podobnie funkcjonuje Seaborg. Miasteczko w Alpach Liguryjskich, które w 1954 roku symbolicznie deklarowało własną niepodległość. Jego mieszkańcy uznali, że ich miasto nie brało czynnego udziału w zjednoczeniu Włoch, toteż nie może zostać formalnie uznane za część włoskiego państwa. W 1963 roku prezes miejscowej spółdzielni ogrodniczej, Giorgio Carbone, ogłosił się Księciem Jerzym I. SamozwańIlustr. Joanna Krajewska

cza deklaracja niepodległości sprawiła, że miasteczko do dziś cieszy się dużym zainteresowaniem wśród turystów. Co na to władze Włoch? Nie zgłaszają protestów, tak długo, jak Księstwo Seborgi płaci podatki i nie przeszkadza w działalności prawowitych organów publicznych. Podobny układ ma miejsce w Wilnie. Jedna z dziel-

nic miasta – Zarzecze, silnie kojarzona z artystyczną bohemą, w 1997 roku uznała się nagle za republikę. Nowy kraj szybko zyskał własną flagę, prezydenta, radę ministrów, a nawet konstytucję napisaną przez Thomasa Chepaitisa i Romasa Lileikisa – poetę, muzyka, oraz reżysera filmowego. Lileikisa uznano później także za głowę


za co został skazany na dziesięć tygodni więzienia. Dzięki wstawiennictwu prezydenta Austrii udało mu się uniknąć odsiadki. Republika Kugelmugel posiada obecnie własne paszporty, znaczki, a nawet jedno przejście graniczne. Jeszcze bardziej radykalnym projektem od państewka Lipburga jest Ladonia, założona przez szwedzkiego artystę Larsa Vilksa. Swoje państwo założył on na plaży szwedzkiego rezerwatu przyrody Kullaberg, gdzie postawił trzy wielkie drewniane pomniki: Nimis, Arx oraz Omphalos. Po licznych sądowych sporach Omphalos został usunięty z rezerwatu. Wówczas Vilkis zwrócił się z prośbą do sądu o postawienie monumentu upamiętniającego zabrany pomnik. Sąd zgodził na zbudowanie monumentu, którego wysokość nie m iała przekraczać… 8 centymetrów. Powołane przez Vilksa państwo zajmuje obecnie kilometr kwadratowy, ale nie posiada ani jednego stałego rezydenta. Mimo to, w Internecie ponad piętnaście tysięcy osób deklaruje się jako mieszkańcy Ladonii.

Republiki Zarzecza. Zasady obowiązujące na ziemiach republiki zostały zawarte w 39 artykułach konstytucji opatrzonych wiele mówiącymi mottami: „Nie walcz, nie wygrywaj, nie poddawaj się”. Poza oczywistym dla artystów prawem do zachowania indywidualności, w dokumencie znajduje się także kilka oryginalnych artykułów:

„pies ma prawo być psem, ludzie mają prawo do nieposiadania praw”. Zarzecze nie jest jedynym przykładem artystycznej micronation. Edwin Lipburg założył swoją 8 metrową republikę Kugelmugel, która obecnie znajduje się w sferycznym domu w wiedeńskim parku. Artysta odmówił państwu płacenia podatków,

Zabawa w politykę, polityka zabawy Nowym niby-państewkami niedawno zainteresowała się telewizja. W 2005 roku BBC wypuściło pięcioodcinkowy dokument Jak założyć własne państwo, a w Australii powstał serial Micro Nation, opowiadający o mieszkańcach fikcyjnej wyspy Pullamawang. Trudno dziś orzec, na ile dążenia do zakładania własnych państewek okażą się przejściową modą, a na ile sam ruch będzie rozwijał się dalej. Micronations można uważać jedynie za rodzaj niepoważnej zabawy lub za oryginalne źródło dochodów, wydaje się jednak, że za samą ideą kryje się coś jeszcze. Pierwszy boom na zakładanie własnych państw przypada na koniec lat sześćdziesiątych. Bunt hipisów przeciwko systemowi, a także próba stworzenia nowego porządku, miały wiele wspólnego z kryzysem władzy. Powstawanie poszczególnych micronations jest z tymi procesami mocno powiązane. Pragnienie utworzenia fikcyjnych państw świadczy o specyficznym poczuciu humoru ich założyciela albo o niezadowoleniu z zastanych realiów politycznych. Niemożność wprowadzenia realnych zmian w krajowej polityce popychać może wielu ludzi do budowy własnego wyśnionego państwa… Tylko czy we własnych snach aby na pewno dobrze się mieszka na dłuższą metę?

29


Fotoplastykon

Paweł Starzec Ur. 1992, fotograf, z zamiłowania reporter dokumentalista. Kilka wystaw w kraju i zagranicą, w tym najważniejsze w Gdyni, Wrocławiu (TIFF 2011, zbiorowo), Berlinie (w ramach rezydencji EinLab, zbiorowo). Współpraca z kolektywem Nudna Fotografia (magazyn Normalizm #1). Poza tym, student socjologii. www.pawelstarzec.com | www.starzec.blogspot.com


31


Fotoplastykon


Fridom to dokument o squattingu. O wprowadzeniu w życie założenia, że korzystanie z przestrzeni jest ważniejsze od prawa własności. Projekt mniej niż na demonstracjach, ewikcjach i głośnych akcjach koncentruje się na podstawowej funkcji wolnych domów – dawania dachu nad głową ludziom i pomysłom. Codzienności: spokojnych dniach we wspólnym pokoju, zimnych nocach, spotkaniach kolektywów, psach, muzyce, i obiadach dla 15 osób. Zdjęcia powstają od początku 2010 roku w Polsce, Niemczech, Czechach, Słowenii, Chorwacji, Austrii, Norwegii, Włoszech, Francji i Hiszpanii.

Fot. Paweł Starzec

33


Homo Derpus szkic do portretu człowieka współczesnego

Można bez końca zadawać pytania o kondycję człowieka XXI wieku i wszelkiej maści socjologowie, filozofowie, reporterzy oraz publicyści robią to bez przerwy. Tylko po co? Człowiek XXI wieku diagnozuje sam siebie – na wesoło, kolaboratywnie i przy tym niezwykle trafnie. Poznajcie go – oto pieczołowicie wyrysowany w paintcie, przekopiowany i zrepostowany miliardy razy Homo Derpus.

M

ożna bez końca zadawać pytania o kondycję człowieka XXI wieku i wszelkiej maści socjologowie, filozofowie, reporterzy oraz publicyści robią to bez przerwy. Tylko po co? Człowiek XXI wieku diagnozuje sam siebie – na wesoło, kolaboratywnie i przy tym niezwykle trafnie. Poznajcie go – oto pieczołowicie wyrysowany w paintcie, przekopiowany i zrepostowany miliardy razy Homo Derpus. Z Adamem i Ewą z renesansowych malowideł nie mamy już wiele wspólnego. Po pierwsze – nikt już się tak nie ubiera, po drugie – kobiety tak nie wyglądają ani nigdy nie wyglądały, po trzecie – nikt by się dzisiaj nie skusił na jabłko, chyba że byłoby z jednej strony bardzo skrupulatnie nadgryzione. Mówiąc ogólnie – ta gwiazdorska para trąci już nieco prehistoryczną myszką. Dwudziestopierwszowieczni swoich rodziców prędzej rozpoznają w nieco innej Brandżelinie. Rage comics – pierwszy krzyk dziecka Internetu Derp i Derpina (rzadziej Herp i Herpina) to imiona, którymi internauci opatrują bohaterów Rage comics, czyli samych siebie. Internetowe komiksy rage służą zwykle do opowiadania minianegdot z własnego życia, do anonimowego i bezbolesnego dzielenia się swoimi nierzadko nieprzyjemnymi, denerwującymi czy zawstydzającymi doświadczeniami. Oryginalne komiksy rage, jak można Ilustr. Katarzyna Domżalska

Wiktor Kołowiecki się domyślić z samej nazwy, opowiadały wyłącznie historie kończące się wściekłością. Z czasem paleta emocji znacznie się rozszerzyła, również na te całkiem pozytywne. „Me Gusta”, „Oh God Why”, „Like a Boss”, „Forever Alone” - nie ma chyba dzisiaj internauty, który nie kojarzyłby tych prostych i sympatycznych wizerunków. Aż trudno uwierzyć, że pierwszy Rage comic pojawił się zaledwie 4 lata temu! Nie jesteśmy poważni Co jednak znaczy samo słowo Derp? Specjaliści z knowyourmeme.com wskazują na jego pierwotną funkcję wykrzyknienia, wskazującego, że używająca go osoba nie znajduje się aktualnie na swych intelektualnych wyżynach. Słówko zrobiło w ciągu ostatnich dwóch lat oszałamiającą karierę w kulturze Internetu, a w komiksach rage zaczęło pełnić bardzo ważną rolę zamiennika nazw nieistotnych dla przebiegu historii (czasem również nazw czynności). Tak narodzili się Derp i Derpina. Pochodzenie tych imion jest tu dość znaczące, wskazuje bowiem na pewną ogólną refleksję wspólną dla autorów internetowych komiksów, a raczej na sposób, w jaki postrzegają sami siebie – pełen dystansu i autoironii. Przypadkowa unifikacja wynikająca z używania tych samych grafik i imion do oznaczania różnych ludzi, stworzyła niezwykle interesujące postaci fikcyjne, które są wypadkową charakterów milionów młodych internau-

tów i tym samym mogą powiedzieć nam wiele o ich rzeczywistości. Za dużo informacji, za mało RAM-u Niezliczone ilości hollywoodzkich filmów, seriali, gier, książek i piosenek, przy których Derp dorastał i wśród których żyje nadal, wywarły duże piętno na jego sposobie postrzegania świata. W każdej sytuacji odnajduje analogie do popkulturowych narracji i na bazie ich starannej struktury stara się porządkować swój świat. A przecież jest co porządkować – życie na informacyjnej autostradzie to nie przelewki. Trzeba umieć rozpoznać, co jest informacją, a co reklamą, co jest prawdziwe, a co jedynie dziełem Photoshopa. Oczekiwania zrodzone w dolinie marzeń nijak się mają do naszej rzeczywistości, dlatego nasz drogi Derp kwestionuje wszystko co widzi – nie zawsze słusznie, ale przynajmniej konsekwentnie. Jak odnajduje się w relacjach społecznych? Sytuacja nie przedstawia się różowo. Derp stara się żyć w harmonii z otoczeniem, ale czasem robi to zbyt mocno i trochę za dużo analizuje, a życie to niestety nie jest Super Mario i nie można z góry przewidzieć reakcji wszystkich grzybków i żółwi. Jakimś cudem nawet w najprostszych sytuacjach udaje mu się popełniać spektakularne gafy, za co wini rzecz jasna swój mózg, który wyraźnie spiskuje przeciwko swemu właścicielowi. Może chodzi tutaj o refleks? Wszak w internetowych kontaktach mamy o wiele


więcej czasu, żeby na spokojnie sformułować wypowiedź, wytknąć rozmówcy wszystkie błędy ortograficzne i sprawdzić na Wikipedii, czy sami nie jesteśmy w błędzie. Translazoned – zamknięci w niezrozumieniu A co z miłością? Derp zwykle kończy jako Forever Alone, rzecz jasna z winy Derpiny, której kreatywne okrucieństwo wrzuca biednego admiratora w kolejne wariacje przerażającego Friendzone. Działa to też oczywiście w drugą stronę, o czym ze zgryzotą opowiadają nam przeróżne Derpiny. A wszystko przez nieumiejętność sprawnego komunikowania swoich uczuć i odczytywania emocji innych. Gdyby tylko na żywo można było

puszczać emotikonki, wszystko stałoby się jasne – prawdziwa mowa ciała nie jest już tak zero-jedynkowo dokładna i chyba jest zbyt skomplikowana dla naszych cyberbohaterów. Nawet gdy już uda im się złączyć swe losy, nadal nie rozumieją się zbyt dobrze. Dopóki więc technologia nie przyjdzie z pomocą, Derp, korzystając z doświadczeń swoich braci i sióstr, próbuje na własną rękę tworzyć przydatne słowniczki damsko-męskie. Choć problemy uczuciowe nadal są zmorą Homo Derpusa, to przynajmniej seksualna samoświadomość nie jest już raczej żadnym problemem. Zarówno Derp jak i Derpina bez skrępowania opowiadają o swoich przygodach erotycznych i autoerotycznych, a onomatopeje FAP FAP i SCHLICK SCHLICK

rozbrzmiewają dość często w ragekomiksowych ramkach. Terror rozrywki – walka o wolną wolę Ponadto Derp cierpi na najgorszą z cywilizacyjnych chorób – prokrastynację. Jego możliwości rozwoju są nieograniczone, ale równie nieograniczone są możliwości zabawy. Na ambitnego Derpa zawsze czyha za rogiem przebiegły Internet, wraz ze swoimi tęczowymi kotami-kanapkami przemierzającymi radośnie cyberprzestworza. Walka o zrobienie czegoś produktywnego nabiera znamion heroiczności i syzyfowości. No bo jak oprzeć się kolejnemu odcinkowi ulubionego serialu, a tym bardziej całemu sezonowi dostępnemu na jedno kliknięcie myszki? Dla Derpa i Derpiny cała

35


kultura jest wolna i otwarta (a przynajmniej ta część, którą da się zdigitalizować, skopiować i ściągnąć z rapidshare’a). Nie bez powodu memowe wizerunki mogliśmy zobaczyć na transparentach w trakcie protestów przeciw ACTA. W każdym razie walka z rozrywką rzadko kończy się zwycięstwem i jest to jeden z największych problemów naszej gwiazdorskiej pary. Era Piotrusia Pana Przede wszystkim jednak Derp nie chce dorastać, bo właściwie już nie musi. Aktywność wirtualna zaczyna dominować nad realną, a Internet to przecież nic innego jak wielki plac zabaw – owszem, można tu znaleźć ławki dla rodziców, ale nie one są jego istotą. Derp potrafi się więc cieszyć z najmniejszych i najgłupszych rzeczy, a artefakty dzieciństwa celebruje mocniej niż cokolwiek innego. Gotów jest bronić wyższości własnych wspomnień nad wspomnieniami innych (szczególnie młodszych pokoleń), tak jak niegdyś broniło się honoru czy ojczyzny. Jego tożsamość zbudowana jest bowiem z unikalnego zestawu tekstów popkultury: bajek, filmów, zabaw, gier – one są jego wirtualną ojczyzną, bratającą go z milionami innych rodaków niedefiniowanych miejscem urodzenia czy językiem, a konsumpcją wspólnych dóbr kultury. Tak też dotarliśmy do miejsca narodzin naszego nowego człowieka. Wykonany przeze mnie szkic to oczywiście zaledwie czubek góry lodowej – nie wiadomo jakie skarby z memowych miniopowieści mógłby wyciągnąć antropolog. Kwestie poruszone w tekście mogą wydawać się jednak aż nazbyt oczywiste i powszechnie znane. Tak jest w istocie i w tym tkwi sedno problemu. Derp dzieli się ze światem spostrzeżeniami na swój temat w poszukiwaniu potwierdzenia, że nie jest sam w swoim szaleństwie. To takie globalne koło samopomocy, gdzie bezpiecznie, anonimowo i z humorem człowiek dwudziestego pierwszego wieku może uzewnętrzniać swoje codzienne niepokoje i obsesje – a tych ma wiele. Trudno się temu dziwić, skoro przyszło mu żyć w czasach niesamowicie dynamicznych zmian w sposobie życia i charakterze całej kultury. Jednak, konfrontując swoje doświadczenia z doświadczeniami ludzi z całego świata, Derp jest w stanie odnaleźć jakiś porządek w schizofrenicznej rzeczywistości, metodycznie i kolaboratywnie usuwając ostatnie listki laurowe ludzkości. Homo Derpus nie jest żadnym nadczłowiekiem, ale jest bez wątpienia człowiekiem bardziej otwartym i świadomym od swoich starannie wymalowanych przodków. Ilustr. Katarzyna Domżalska


37


Pocztówka z Filadelfii

Postcards connecting the world – pod takim hasłem działa strona internetowa, która umożliwia otrzymywanie pocztówek z różnych zakątków świata oraz przesyłanie ich do nieznajomych osób. I nie chodzi tu bynajmniej o pocztę elektroniczną, ale o tradycyjne, pachnące atramentem, perfumami czy wilgocią przesyłki. Marta Śleziak

Z

asady są proste. Trzeba zalogować się na stronie www.postcrossing.com, podając swoje imię, nazwisko i dokładny adres. Obowiązującym językiem komunikatów jest angielski, ale możemy wybrać dodatkowy język, który znamy, i w którym chcemy pisać lub odbierać korespondencję. Każdą przesyłkę, jaką otrzymamy, rejestrujemy na portalu, a jeśli dysponujemy czasem i odpowiednim sprzętem, możemy też zamieścić jej skan – wówczas na naszym indywidualnym profilu poszerzy się galeria pocztówkowych trofeów ze świata. Pocztówkom nadaje się specjalne numery identyfikacyjne, dzięki czemu prawdopodobieństwo ich zaginięcia jest niewielkie. Witryna na bieżąco śledzi ruch pocztówkowy, co kilka minut odświeżając komunikat o wysłaniu bądź otrzymaniu przez kogoś przesyłki. Nie ma wymogów, co do treści ani formy. Na pocztówkach mogą się znaleźć „zwyczajne” pozdrowienia z konkretnej części globu, lapidarny opis siebie, bądź tego, co jest przedstawione na widokówce. Sentencje, myśli, krótkie refleksje wydają się ciekawsze, bo w pewnym sensie przedstawiają osobę, która pisze. Z kolei kilka zdań o tym, co znajduje się na awersie ma niezwykłą wartość poznawczą. Spoglądam na pocztówki, które pokazuje mi Justyna, moja dobra koleżanka (są widoczne na zdjęciach obok). Na postcrossing namówiła swojego brata. Jego internetowa galeria liczy obecnie 75 kartek. W sieci zaFot. archiwum prywatne autora

mieszczona jest pierwsza strona, natomiast to, co najciekawsze i najbardziej intrygujące, jest pod nią. Na przykład kobieta imieniem Snezhana, moskwianka, wysłała pocztówkę ukazującą Teatr Bolszoj. Treść jest w dwóch językach, po angielsku i po… polsku: „Upon the request of – famous building! Teatr Bolszoj – zabytkowy i historyczny teatr w Moskwie, Rosja, zaprojektowany przez architekta Osipa Bowe, położony na Placu Teatralnym w centrum Moskwy, niedaleko Kremla. Wystawia przedstawienia operowe i baletowe. I hope, you will like this card!” Inne kartki to pozdrowienia m.in. z Filadelfii, Tajlandii, Bukaresztu… Susan ze Stanów Zjednoczonych pisze, że jej dziadkowie przyjechali z Polski do Ameryki na początku XX wieku i że jako dziecko rozumiała język polski. – O postcrossingu dowiedziałam się przypadkiem – mówi Justyna. – Trafiłam kiedyś na blog książkowy, którego autorka wspominała o projekcie. To mnie zaintrygowało. Później odkryłam, że są specjalne blogi pocztówkowe, na których zaangażowani w postcrossing opisują dokładnie, co i skąd otrzymali. Kartki do nas adresowane pozostają niewiadomą aż do momentu wyciągnięcia ich ze skrzynki. Z kolei osoby, do których wysyłamy kartkę, są nam przypisane automatycznie – decyduje o tym specjalny algorytm. Na pocztówkach, które pokazuje mi Justyna, niektórzy zamieszczają swój adres – dzięki temu możemy („nadprogramowo”) przesłać im podziękowania. Na portalu zadziwia mnogość dostępnych opcji. Możemy dołączyć do grup tematycznych i wysyłać (rów-

nież otrzymywać) kartki związane z określonym motywem bądź miejscem. Wszystko zależy od ustawień na swoim profilu. Jedyny koszt, jaki ponosimy, to kartka i znaczek (zagraniczny). Chęci są bezcenne. Dzisiaj (stan na 17 października) portal ma prawie 340 tysięcy zarejestrowanych członków z ponad 200 krajów. Szacuje się, że w ramach postcrossingu w każdej godzinie wysyłanych jest 380 pocztówek. Korespondencja listowna, dostarczana najpierw przez posłańców, potem listonoszy, znana jest od niepamiętnych czasów. Natomiast historia kartki pocztowej jest o wiele krótsza, sięga bowiem końca XIX wieku. Postcrossing to nic innego jak serwis społecznościowy. Wykracza on jednak poza przestrzeń wirtualną i pozwala na obcowanie z pocztową materią. Jest zjawiskiem podobnym do dobrze w Polsce znanego bookcrossingu zwanego „uwalnianiem książek”, polegającego na zostawianiu lektur w miejscach publicznych, tak aby mogli z nich skorzystać przypadkowi ludzie. O ile jednak książka nie mówi nam wiele na temat poprzedniego właściciela (nie licząc zapisanych marginesów, podkreśleń i komentarzy), o tyle pocztówka, własnoręcznie przygotowana przez mieszkańca innej części globu, może mieć niezwykłą wartość poznawczą, a potem – nawet sentymentalną. Najbardziej niezwykły wydaje mi się sam moment przygotowania pocztówki. Co napisać osobie, o której nic mi nie wiadomo? Pusta przestrzeń na rewersie to tak mało, a jednocześnie tak wiele...


39


Energia

wolności twórczej rozmowa z Markiem Fiedorem Mateusz Węgrzyn

Fot. Magda Oczadły


M

ateusz Węgrzyn: Mijają dwa miesiące od objęcia przez Pana stanowiska dyrektora Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Jak układają się pańskie relacje z zespołem aktorskim oraz wrocławskimi instytucjami? Marek Fiedor: Jak na razie te relacje układają się dobrze, chociaż czas jest trudny i obiektywne okoliczności nie sprzyjają bezkolizyjnemu wejściu w rolę dyrektora. Jeśli chodzi o zespół aktorski, to nie mieliśmy jeszcze okazji współpracować, nastąpi to być może na wiosnę. Ale muszę powiedzieć, że aktorzy, jak i zresztą wszyscy pracownicy teatru, z wielkim zrozumieniem i bardzo odpowiedzialnie podeszli do tej skomplikowanej sytuacji. Myślę, że zdają sobie sprawę, że – jak to się mówi – „gramy do jednej bramki“ i że w interesie wszystkich pracowników jest podejmowanie czasami niepopularnych i niełatwych decyzji, które jednak służą temu, by teatr mógł sprawnie funkcjonować. Jeśli chodzi o władze miasta, to ich deklaracje składane ustnie, że nie zostawią teatru samego sobie, są na razie realizowane. Otrzymaliśmy pierwszą ratę dofinansowania w wysokości 380 tys. zł, uchwaloną przez Radę Miasta, co pozwoli pokryć najpilniejsze zadłużenie, więc nie tylko w słowach, ale i w czynach mamy potwierdzenie dobrej woli. Oczywiście to jest pierwszy krok, który nie rozwiązuje wszystkich problemów, ale dalsze rozmowy się toczą i myślę, że wszystko jest na najlepszej drodze do pozytywnego finału. W wielu recenzjach pańskich spektakli powtarzają się opinie, że Marek Fiedor to reżyser „dyskretny“, wręcz nieprzewidywalny; że sporo Pana przedstawień tak zaskakująco różni się od siebie, że nie można mówić o konkretnym stylu czy wyrazistym „charakterze pisma“. Czy to pozytywna ocena dla reżysera? Uprawiając publiczny zawód, poddajemy się publicznej ocenie. Opinie są formułowane w taki czy inny sposób – staram się mieć do nich dystans i nie komentować tego. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że traktuję teatr jako miejsce, w którym mogę wypowiedzieć się na temat rzeczywistości, w której żyję, mogę tą wypowiedzią sprowokować refleksję widza na poruszony temat. I chyba najważniejszy jest dla mnie właśnie ten moment: wyzwolenie w widzu reakcji, pobudzenie do własnych przemyśleń. Używam teatru do wyrażania pewnych myśli – tak bym to określił. Robię to

świadomie i celowo. Nigdy nie miałem ambicji szybkiego definiowania jakiegoś własnego języka teatralnego. Raczej szukam formy, języka, estetyki adekwatnej do danego tematu. A ponieważ z wykształcenia jestem teatrologiem, studiowałem historię teatru i inscenizacji, więc trochę o tym wiem. Nie jestem człowiekiem przychodzącym do teatru z zewnątrz, mam pewną świadomość istnienia różnych języków teatralnych i po prostu korzystam z tego. Jeden spektakl jest bliższy takiej stylistyce, drugi – trochę innej. Chyba stąd opinie, że nie wykształciłem własnego języka teatralnego. Przejął Pan schedę po Krystynie Meissner – postaci uznanej, acz kontrowersyjnej w środowisku teatralnym, odchodzącej w atmosferze konfliktów z władzami i późniejszych – częściej tabloidowych – relacji na temat zadłużenia i sposobu prowadzenia teatru. Nie przeprowadził Pan czystek kadrowych, nie jest wieszczona popularna rewolucja teatralna. Jaki zatem charakter będzie miał teatr Marka Fiedora? Wiele aspektów poruszył pan w tym pytaniu. Próba określenia na nowo charakteru teatru nie musi się wiązać z rewolucją. Musi się wiązać przede wszystkim z możliwością działania. Jeśli teatr nie ma zdolności organizacyjno-finansowych, to niczego nie produkuje, a wtedy wszystkie plany i ambicje pozostają na papierze. Teraz stoję trochę w rozkroku. Bo z jednej strony - rzecz jasna - mam pewne plany związane z konkretnymi reżyserami, tytułami, jakimiś kierunkami programowymi. A z drugiej jestem w sytuacji pewnej niemożności działania i niewiedzy, co i ile będę mógł zrobić w tym sezonie. Budżet, który będzie uchwalony, prawdopodobnie gwarantuje mi wypuszczenie dwóch premier w sezonie. To jest bardzo mało. I jeśli sytuacja finansowa się poprawi, to wypuszczę tych premier cztery czy pięć – to powinien być poziom właściwy dla potencjału, jaki ma ten teatr. Czyli tak, jak planował Pan na początku: dwie większe i dwie mniejsze premiery. Tak. Jeżeli zaś chodzi o schedę – nie tylko po Pani dyrektor Meissner, ale w ogóle po wszystkich poprzednikach – to, jak w przypadku każdej instytucji, były w historii WTW lata chude i lata tłuste. Oczywiście myślę przede wszystkim o tych najlepszych okresach: dyrekturach Andrzeja Witkowskiego i Kazimierza Brauna. Te czasy świetności wiązały się z pewnymi intelektualnymi i artystycznymi aspiracjami realizatorów, którzy tutaj tworzyli. Był to teatr może nie elitarny, ale jednak z ambicją

mówienia o świecie w sposób niekoniecznie łatwy, popularny, populistyczny czy upraszczający widzenie rzeczywistości. Z tym wiązała się też ambicja estetyczna – to w końcu właśnie za dyrekcji Brauna czy Witkowskiego doszli tutaj do głosu tacy twórcy, jak Karpowicz, Różewicz i Kajzar. To były bardzo śmiałe propozycje – nowy dramat, nowa estetyka sceniczna. Do tego też chciałbym nawiązać. W programie, który przedstawiłem na konferencji prasowej, jest mowa o tym, że chciałbym doprowadzić do wystawienia na deskach tego teatru dramatów Kajzara i Karpowicza (na szczęście Różewicz jest tutaj mocno obecny). Myślę, że tym dwóm twórcom wszyscy jesteśmy winni powrót na deski naszego teatru. Myślę zatem o pewnego rodzaju ambicji repertuarowej. Najlepiej, aby podążała ona w dwóch kierunkach. Z jednej strony chciałbym realizować adaptacje współczesnej polskiej powieści, którą uważam za bardzo interesującą i zdecydowanie ciekawszą od tego, co dzieje się w polskim dramacie. A z drugiej chciałbym, aby klasyka, która będzie reinterpretowana, była klasyką może niezbyt często wystawianą, nieoczywistą. By były to teksty, które leżą gdzieś na półkach, czy może w ogóle nie były realizowane. Marzyłoby mi się zamawianie nowych tłumaczeń. Myślę, że teatr może pełnić rolę kulturotwórczą w sensie wprowadzania do obiegu kulturowego pewnych tekstów klasycznych. Nie ma się co oszukiwać – w Polsce jest cały obszar twórczości europejskiej, który nie jest nam dostępny. Chociażby Calderon de la Barca, który, co prawda, jest obecny w polskim teatrze, ale napisał przecież kilkaset dramatów, z czego w Polsce wystawia się zaledwie kilka. A tamte pozostałe utwory często kwituje się stwierdzeniem, że są to tylko teksty tworzone dla komercyjnych teatrów, komedie... Ależ skąd, to nieprawda. Duża część twórczości Calderona to tzw. dramaty filozoficzne z takiego gatunku, jak Życie snem. Parę lat temu znajoma przetłumaczyła mi niezwykły dramat – W tym życiu wszystko jest prawdą i wszystko jest kłamstwem. – Przepiękny, poetycki, filozoficzny dramat, w swoich założeniach podobny trochę do Życia snem, też z takim mechanizmem próby człowieka w stworzonej mu dziwnej sytuacji – trochę sztucznej, trochę realnej. Próbowałem zainteresować różne osoby literackim tłumaczeniem, jakąś trawestacją czy imitacją, jak swoje świetne tłumaczenie Życia snem nazwał Jarosław Marek Rymkiewicz. Na razie mi się to nie udało, być może teraz jako

41


dyrektor będę miał większe możliwości – także finansowe – zamówienia takiego tekstu. Teatr współczesny, teatr refleksji, teatr osobny i teatr wrocławski. Tym czterem hasłom omawianym przez Pana na inauguracyjnej konferencji, zostały przypisane osobowości: Jerzego Jarockiego, Helmuta Kajzara, Tymoteusza Karpowicza i Tadeusza Różewicza. O ile trzy pozostałe postaci są rozpoznawalnymi i zrozumiałymi symbolami, o tyle indywidualność twórcza Karpowicza została najbardziej zapomniana w polskim teatrze. Jaka może być tego przyczyna i skąd pańskie zainteresowanie tym fenomenem mającym współtworzyć Teatr Współczesny? Pierwszy raz natrafiłem na Karpowicza na studiach, na teatrologii na szczęście czytało się jego wiersze i dramaty. W Opolu Bartosz Zaczykiewicz próbował zrealizować Wracamy późno do domu – od tego moje zainteresowanie jakoś się zaczęło. Ale to jest mniej istotna strona sprawy – anegdotyczna. Natomiast recepcja twórczości różnych pisarzy to zazwyczaj nie jest racjonalny proces. Trudno powiedzieć dlaczego. Oczywiście, jeśli pytamy, z jakiego powodu nie ma Karpowicza w Polsce, to słyszymy „wyjechał, zniknął...“. Ale wielu pisarzy też wyjechało i mimo tego są obecni. Karpowicz był specyficzny. Może dlatego, że teatr który proponował (nie tylko tekst literacki, ale cała wizja teatru) jest trudny, osobliwy, dookreślony – wydaje się nawet, że za bardzo. Od lat starałem się wystawić Karpowicza i z różnymi dyrektorami rozmawiałem o jego tekstach. I przy całym szacunku: „tak tak, doceniamy...“, jednak nikt nie odważył się tego zrobić. Kiedy pani dyrektor Cywińska była w Ateneum, to właściwie byliśmy już umówieni na realizację, ale niestety nie udało się z powodów pozaartystycznych. Charakterystyczne były opinie dyrektorów, które powtórzyły się dwukrotnie: „to jest passé, surrealizm à la lata 60., nie na dziś“. Podchodzili do tego tak, jakby to, co jest w tych dramatach napisane, trzeba było zrealizować i wystawić bez zmian. To oczywiście kompletna bzdura. Nie po to chcę sięgać do Karpowicza żeby próbować odtwarzać estetykę lat 60. Rzecz jasna, że trzeba by jego wizję zderzyć z inną estetyką, z innym myśleniem o teatrze. Ale ta energia niesłychanej wolności twórczej, wolności w sensie niezależności języka i śmiałości przetwarzania otaczającej rzeczywistości w sen, w bardzo osobisty świat, to jest najpiękniejsze u Karpowicza. Musi się to spotkać z taką samą energią u realizatora, reżysera i zostać na nowo uruchomione Fot. Magda Oczadły

w zupełnie innym języku. Właściwie już byłem blisko – zaproponowałem realizację Agnieszce Olsten. I to było wspaniałe spotkanie tekstów Karpowicza z jej wyobraźnią teatralną. Potem w wyniku dalszych rozmów doszliśmy do projektu Kotlina wg powieści Olgi Tokarczuk, który chcemy zrealizować w pierwszej kolejności. Myślenie o Karpowiczu odłożyliśmy na następne sezony, ale to spotkanie utwierdziło mnie w przekonaniu, że to właściwa droga i że takich reżyserów muszę szukać, takim proponować te teksty, bo teatralny potencjał tej twórczości jest ogromny. Wierzę, że dojdzie on do głosu na scenie. A sytuacja, jak Pan doskonale wie, jest sprzyjająca. Właśnie we Wrocławiu od paru lat czyni się intensywne działania w kierunku wydawania jego dzieł, wiąże się to też z działalnością Fundacji im. T. Karpowicza oraz aktywnością Jarosława Brody, który sprowadził tutaj archiwum. Ma być też otwarty dom pracy

twórczej Karpowicza. Myślę o tym perspektywicznie, że w ciągu dwóch, trzech lat doprowadzimy do sytuacji, kiedy zbiegną się działania różnych ludzi, środowisk i instytucji, a teatr dołoży cegiełkę w postaci premiery i Karpowicz w końcu się tutaj pojawi. Na styczeń zapowiadana jest premiera Życia snem Pedra Calderona de la Barca w reżyserii Lecha Raczaka. Tekst oczywiście broni się sam, ale jak wyglądają próby współczesnej, wrocławskiej inscenizacji tego dzieła? Myślę, że najlepiej byłoby zapytać samego Lecha, który zresztą tutaj obok ma próby. Ja odpowiedziałbym tak: przede wszystkim istotna jest dla mnie obecność Lecha Raczaka, wybitnego polskiego twórcy teatru osobnego, niezależnego, reżysera chodzącego swoimi ścieżkami, budującego zawsze teatr stojący w opozycji, i to dawniej dosłownej opozycji


politycznej wobec minionej rzeczywistości. Ale – co ważne – także w opozycji wobec utartych schematów myślenia, stadnego pseudomyślenia. Raczak jako twórca alternatywy niejednokrotnie dawał świadectwo, że potrafi być niezależny także wobec kręgów, które niby reprezentuje, mieć dystans, sceptycyzm, ironię, autoironię. To są cechy, które interesują mnie w ludziach, tego rodzaju niezależność myślowa. Podziwiam takie osoby, jak Tadeusz Różewicz – nie tylko za jego twórczość, bo to oczywiste, ale też za postawę, którą zajmuje od lat wobec pewnych mechanizmów życia publicznego, wobec „establishmentu“ – za co rzecz jasna płaci jakiś koszt. Stąd też pojawiło się nazwisko Jarockiego, jako pewien model rozumienia teatru zaangażowanego, politycznego, model rozumienia społecznej funkcji teatru. Niekoniecznie myślę o estetyce Jarockiego, natomiast chodzi o niezależność myśli, którą

do ostatniej chwili prezentował, a która tak niezwykle doszła do głosu w Sprawie przygotowywanej przez niego w Teatrze Narodowym. I w tym kontekście można pytać o Calderona, który chcąc nie chcąc dotyka spraw polskich... To znaczy ze strony Calderona „nie chcąc“, bo dla niego Polska to było „nigdzie“. Ale my to odbieramy siłą rzeczy inaczej – dla nas ta Polska w konflikcie z księciem Moskwy to jest zawsze „tu i teraz“, to jest rewolta, która dzieje się u nas, to jest jakieś fatum, przekleństwo, od którego nie można się wyzwolić. I właśnie Raczak ma taki i poważny, i ironiczny do tego stosunek, jakby chce pokazać to fatum, absurd konieczności kojarzenia i schematów myślowych. To jest jakaś część interpretacji, a myślę, że druga będzie dotyczyła filozoficzno-egzystencjalnej treści dramatu. W lutym Agnieszka Olsten wraz z dramaturgiem Igorem Stokfiszewskim mają

przygotować spektakl pod roboczym tytułem Kotlina oparty na książce Olgi Tokarczuk Prowadź swój pług przez kości umarłych. Czy to jest element owego zamiaru „dowartościowywania“ w teatrze polskiej powieści współczesnej, która – jak Pan wspomniał – jest ciekawsza niż polski współczesny dramat? Nie wiem, czy ta literatura potrzebuje się dowartościowywać, bo broni się sama. Wiadomo, że adaptacja zawsze wiąże się z pewnym wyzwaniem, więc oczywiste, że polskie dramaty współczesne są częściej wystawiane. Ale proszę zauważyć, że w ostatnich latach mieliśmy w teatrze Witkowskiego, Odiję, Różyckiego, Pilcha... – listę można ciągnąć. Sam parę lat temu adaptowałem Sieniewicza w Teatrze Polskim. Trochę tych spektakli jest, to jakiś nurt w teatrze, więc nie traktuję tego zamierzenia jako koła ratunkowego rzucanego polskiej powieści... Natomiast co ciekawe, u powieściopisarzy widzę pewną śmiałość kreacji własnego języka. Ale ta śmiałość nie polega na izolacji od rzeczywistości i kontemplacji własnego „ja“. Są to bowiem twórcy bardzo intensywnie zajmujący się naszą rzeczywistością, żyjący w niej i dzielący się swoimi refleksjami, niebojący się drastycznych pytań i problemów, a jednocześnie potrafiący całe to „zaangażowanie“ odważnie przetrawić przez siebie, przez bardzo osobiste odczucie świata i, co najistotniejsze, potrafiący odnaleźć własne, etstetyczne instrumenty opisywania tego świata. Stąd intrygujący efekt. Każdy sąd generalizujący jest krzywdzący i niesprawiedliwy wobec poszczególnych dzieł, jednak uogólniając – ciągle mam wrażenie, że polski dramat albo tylko przenosi wprost pewne wzorce z dramatu obcego, albo tylko „podejmuje“ określone tematy. Albo przenosi niewolniczo pewną estetykę, albo zajmuje się tzw. interwencją społeczną – twórca dotyka ważnych tematów, „bo trzeba o tym pisać, bo to jest właśnie ważne“... Efekt jest taki, że formuła estetyczna dramatów kończy się na – za przeproszeniem – wypracowaniu na temat... W polskim życiu teatralnym wykształcił się już cały system promocji i stymulowania rozwoju nowego dramatu. I można powiedzieć – bardzo dobrze, że tak jest. Ale z drugiej strony, towarzyszy temu często bezrefleksyjna akceptacja dla wszystkiego, co tylko jest „nowym polskim dramatem“. Ileż było w ostatnich latach efemeryd, które kreowano na wielkie zjawiska, a które pękły jak bańki mydlane. Z jednej strony dobrze, że pojawiły się konkursy, warsztaty i zrodził się cały potężny ruch stymulujący rozwój dramaturgii. Z drugiej – mam

43


wrażenie, że w pewnym momencie zatracono granice. Że trochę w imię słuszności idei rozwoju przepychano różne zjawiska, które niekoniecznie zasługiwały na pokaz. I przepycha się nadal... Powieść w teatrze takiego handicapu nie miała, a jednak jest jakoś mocno obecna, ta proza sama się przebija. We wcześniejszym wywiadzie zaznaczał Pan, że zamierza tworzyć teatr niezajmujący się polityczną doraźnością, teatr niebędący interwencyjną trybuną, a więc stojący ponad popularnymi modami. Powieść Tokarczuk, godna uwagi, jest jednak w znacznej mierze tendencyjna, wyraźna jest w niej warstwa ideologiczna – ekologizm, feminizm... Chociaż jest to tylko powierzchniowe, niepotraktowane głęboko... No właśnie. Ale kieruję pytanie do reżysera i teatrologa: jak ominąć tę narzucającą się, właśnie interwencyjną warstwę, by nadać spektaklowi wymiar uniwersalny? Wiadomo, że Igor Stokfiszewski jest w oczywisty sposób wiązany z formacją intektualno-polityczną, którą reprezentuje, z „Krytyką Polityczną“. Natomiast jak Pan sam zauważył - są w powieści nurty modne, ale potraktowane przez Olgę Tokarczuk z ogromnym poczuciem humoru i dystansu. Nie zarzekam się, że teatr nie ma się wpisywać we współczesne dysputy ideowe, sprzeciwiam się jedynie pewnemu prostactwu intelektualnemu, które może temu towarzyszyć. Ale w przypadku powieści Tokarczuk rzecz nie dotyczy samej polityki, ani nawet w szczególności ekologii, ale zagadnienia granicy między naturą i kulturą. Miarą naszej zdolności do tworzenia wspólnoty międzyludzkiej, miarą naszego człowieczeństwa jest to, w jaki sposób traktujemy zwierzęta. W ostatnim czasie pojawiają się na ten temat różnego rodzaju wypowiedzi, działania, refleksje – przedstawień chyba jest niewiele. Wobec tego patrzę na ten projekt jako pewnego rodzaju utopię, otwarcie, sprowokowanie tematu, który jeszcze nie zajmuje nas tak bardzo jak bieżąca polityka, ale w przyszłości pewnie tak będzie. Kiedy rozmawiam z Igorem i Agnieszką, to mówią pół żartem, pół serio, że za kilkanaście lat w Parlamencie Europejskim będą zasiadać zwierzęta... Trzeba się do tego tematu przymierzyć. Natomiast ja dam sobie głowę uciąć, że ten spektakl nie będzie manifestem politycznym. Co jest taką gwarancją? Przede wszystkim osoba Agnieszki Olsten i samej Olgi Tokarczuk, która jest bardzo zaangażowana Fot. Magda Oczadły

w różne działania. Ale czy może Pan powiedzieć, że w swoich powieściach uprawia ona jakąś idologię? Jednak nie. Nie, bo jest to po prostu wybitna artystka. Scenografię będzie projektował Olaf Brzeski, wrocławski artysta rzeźbiarz, co już pokazuje, że istotą tego projektu nie jest sformułowanie politycznego manifestu, ale jego wyraz teatralny. Nie chcę powiedzieć, że to ma być teatr plastyczny, bo od razu będzie to zaklasyfikowane ze szkodą dla spektaklu, ale cała konstrukcja muzyczno-wizualna, próba pewnej estetyki prowadzi ten projekt w innym kierunku i dlatego jako dyrektor nie czuję zagrożenia manifestacją ideologiczną. Prowadź swój pług przez kości umarłych to opowieść zanurzona w kolorycie lokalnym Kotliny Kłodzkiej. Czy owa lokalność, wymiar regionalny będzie ważnym elementem misji Teatru Współczesnego? Będzie bardzo ważnym elementem. Stąd też wybór tego tekstu, obecność wrocławskich twórców oraz samej Olgi Tokarczuk, która bezpośrednio nie uczestniczy w pracy, ale „błogosławi“ przedsięwzięciu. Sama Kotlina Kłodzka ma być jednym z bohaterów spektaklu. Czyli wpisywanie się w koloryt, charakterystykę miejsca jest dla nas bardzo istotne. Z tymi ambicjami wiąże się też projekt „Prosta historia“, który dopiero uruchamiamy. Ma być to teatr oparty na reportażu, rodzinnych opowieściach, anegdotach, biografiach zwykłych ludzi, przez które czytamy mechanizmy wielkiej historii. Ten projekt nie będzie zamykał się w jakiś ramach historycznych czy tylko wrocławskich, ale aspekt wrocławski będzie znaczący. Wspominaliśmy już wcześniej o Karpowiczu i Kajzarze. Wszystko to razem, wypływając z tych trzech odnóg, ma składać się na teatr współczesny, wrażliwy na teraźniejszość, ale który także powinien mieć silną świadomość tradycji i historcznej tożsamości. „Prosta historia“ ma być projektem, który, wykorzystując potencjał Małej Sceny, będzie prezentował spektakle kameralne oparte na literaturze faktu. Ale oprócz spektakli planowane są wystawy, spotkania, wykłady czy koncerty. Nazwał Pan tę działalność „teatrem dokumentalnym“. Czy wyczuwa Pan potrzebę takiego teatru wśród wrocławskiej publiczności? Zobaczymy. Na razie formułujemy pewien program, zapraszamy określonych ludzi i z tą propozycją wyjdziemy do publiczności. Jeżeli publiczność to odrzuci, to oczywiście za-

mkniemy cały projekt. Nie mam rozeznania socjologicznego, więc nie wiem, czy jest zapotrzebowanie na tego rodzaju teatr. Jak każdy artysta kieruję się intuicją, jakimiś przeświadczeniami, po prostu staram się jakoś wyczuć to miasto. Poza tym widzę, że takie działanie to żadne novum we Wrocławiu. Tutaj różne środowiska od lat realizują projekty otwarte na skomplikowaną historię, w której przez pokolenia międliła się specyficzna wielokulturowość. Wczoraj mieliśmy spotkanie z Agnieszką Kłos, która od lat prowadzi program Breslau CV odwołujący się do idei historii alternatywnej – to, że ten projekt trwa już wiele lat, świadczy o tym, że istnieje zainteresownie nim. Są tutaj takie miejca, gdzie zbiera się biografie mieszkańców, tzw. świadków historii... Chodzi o Ośrodek Pamięć i Przyszłość Tak. Te zjawiska istnieją, więc z naszym projektem już w coś się wpisujemy, nie wymyślamy prochu i nie próbujemy wyważać otwartych drzwi. Chcemy się wsłuchać w puls miasta. Mamy też świadomość, że zaczyna się czas mówienia o pewnych sprawach. We Wrocławiu pierwszy raz pracowałem 15, 16 lat temu jako reżyser, a znałem to miasto jeszcze wcześniej – już w latach 80. często tu przyjeżdżałem. Wtedy to było kompletnie inne miejsce i o jego niemieckości nie mówiło się wcale albo mówiło niechętnie. To że zmienia się świat, Europa, że przeszliśmy długą drogę, stwarza możliwości mówienia na nowo o tych sprawach. I nie w kategoriach rewanżyzmu, poczucia krzywd, win... Zmieniamy sposób myślenia i szukamy tego, co buduje przyszłość. A jeżeli chodzi o dramat dokumentalny... Nie chcę tego przedsięwzięcia zredukować tylko do tej formuły. Ale zainteresowanie dla tego typu teatru też rośnie. Przykładów na to, że historie alternatywne, czyli historie zwykłych ludzi, dochodzą do głosu, jest coraz więcej. Natomiast jeśli chodzi o formułę, to ten projekt ma dwa nurty. Głównym nurtem są spektakle – powtarzane na Małej Scenie co wieczór, zaplanowane na jednego, dwóch aktorów. Drugim z nich są działania, które będą rozszerzały spektrum dyskusji o tych sprawach. Myślimy o projekcjach filmów dokumentalnych, kierujemy ofertę do fotografików. Jeśli ten projekt chwyci, to może przybrać bardzo różne formy działania, możemy z tym wychodzić w miasto. Na razie nie chcę snuć wielkich planów, bardziej chcielibyśmy zainicjować ruch, budować środowiska zainteresowanych tym twórców, żeby stworzyć pewną żywą tkankę, później cały organizm. Nie podchodzę do tego jak dyrektor teatru, który u konkretnego reżysera


składa zamówienie na realizację sztuki i ten reżyser mu to wykonuje... 25 listopada ma się odbyć pierwsze z cyklu spotkań poświęconych Helmutowi Kajzarowi. Czy przyświeca temu cel bardziej popularyzatorsko-edukacyjny, czy może jest to element budowania kontekstu dla szerzej zakrojonych działań artystycznych? Bardzo bym chciał, żeby cały cykl spotkań zadedykowany Kajzarowi za rok, dwa doprowadził nas do premiery sztuki Kajzara – jednej, drugiej... Będzie u nas gościem Krzysztof Zarębski, performer i scenograf, współtwórca Samoobrony, będzie Marcin Kościelniak, autor monografii poświęconej Kajzarowi. Ta książka ma się ukazać w grudniu. Monografii będzie towarzyszyło wydanie dramatów Kajzara przez Ha!art. I dlatego już zapraszamy pana Kościelniaka na kolejny wieczór połączony z promocją jego książki i coś w rodzaju instalacji aktorsko-medialnej. Na razie nie będą to spektakle, ale rodzaj teatralnych impresji opartych na tekstach Kajzara. Z jednej strony jesteśmy to winni Kajzarowi i to jest ten wymiar edukacyjny, a z drugiej - chcielibyśmy zbudować środowisko odbiorców dla tej twórczości. Do współpracy została zaproszona wrocławska audiogrupa Karbido, która pod koniec listopada zaprezentuje swój Stolik, a na styczeń planuje premierę Table around Cage – spektaklu inspirowanego twórczością Johna Cage’a. Wrocławski Teatr Współczesny otwiera się na instrumentalną awangardę, pogranicza audioteatru? Michał Litwiniec jest uznanym twórcą muzyki teatralnej, współtworzył na scenie WTW wiele przedstawień, w tym najwybitniejsze z Piotrem Cieślakiem, wtedy jako Kormorany. Jego obecność tutaj jest w pewnym sensie naturalna. Stolik jest znakiem działań artystycznych na pograniczu muzyki i teatru. Zaś motyw tworzenia spektaklu na pograniczu różnych języków i form jest też bardzo istotny jako element „Prostej historii“. Wspomniałem, że odezwaliśmy się do fotografików, rozmawiamy z twórcą teatru pantomimy, jeden z reżyserów tworzy teatr radiowy... Myślimy o tym, by „Proste historie“ oprócz tego, że mogą być klasycznymi monodramami, mogły też przyjmować formy „hybrydalne“, że w związku z realizacją tych przedsięwzięć, mogłoby dojść do tworzenia nowych form wyrazu. Obecność Litwińca i Stolika jest bardziej wyrazem takich naszych poszukiwań niż programu „muzyka współczesna w teatrze współczesnym”.

Marek Fiedor Dyrektor naczelny i artystyczny Wrocławskiego Teatru Współczesnego, reżyser teatralny, absolwent Wydziału Teatrologii UJ i Reżyserii Dramatu PWST w Krakowie, wykładowca na Wydziale Aktorskim PWSFTViT w Łodzi. Przez wiele lat pracował w Teatrze im. J. Kochanowskiego w Opolu, gdzie zrealizował m.in. wielokrotnie nagradzane spektakle: Matka Joanna od aniołów wg J. Iwaszkiewicza (Nagroda im. K. Swinarskiego za reżyserię; Grand Prix za adaptację i inscenizację na Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy; nagroda za reżyserię, nagroda dziennikarzy i Grand Prix Opolskich Konfrontacji Teatralnych; nagroda dla najlepszego reżysera na MFT „Kontakt“ w Toruniu) czy Baala B. Brechta (nagroda TVP Kultura w kategorii „teatr“ za reżyserię; nagroda za najlepsze przedstawienie i reżyserię w Ogólnopolskim Konkursie na Teatralną Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Europejskiej). W 2007 r. był nominowany do Paszportu Polityki.

45


Tytuł Wypędzony, Breslau – Wrocław 1945 Autor Jacek Inglot Wydawnictwo Instytut Wydawniczy Erica Rok 2012

Recenzuje Szymon Stoczek

Wszędzie, tylko nie u siebie

W

ypędzony, Breslau – Wrocław 1945 Jacka Inglota to książka niepokojąca, po której nie sposób patrzeć na Wrocław tak samo. Autor pokazuje inne oblicze miasta spotkań, miasta ruin i wszechobecnego szabru. Dym wciąż unosi się nad płonącym miastem, które broni się jako ostatnie. Do Breslau tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej przybywa Jan Korzycki. Były porucznik Armii Krajowej, próbując ukryć się przed UB, zaciąga się do milicji. Służba w ruinach Breslau nie należy jednak do łatwych. Koszycki musi uporać się nie tylko z wrogami z własnej przeszłości, ale także poradzić sobie z szabrownikami i niedobitkami SS, oraz z tajemniczym Komendantem Festung Breslau. W zniszczonym mieście każdy może być wrogiem, a tylko nieliczni przyjaciółmi. Porucznik podczas swojej służby staje się świadkiem próby transformacji gruzów Breslau w stuprocentowo polski Wrocław. Jacek Inglot, autor Wypędzonego, Breslau – Wrocław 1945 nie stawia na kryminalną intrygę, ani na zapierającą dech akcję, lecz na detaliczne oddanie realiów życia w czasach Breslau – Wrocławia. Pokazuje pocztówki ze zrujnowanej stolicy Dolnego Śląska, zgliszcza w okolicach Psiego Pola, szkielety sukiennic na rynku. Bierze przy tym pod lupę historyczne wydarzenia, o jakich czasem mieszkańcy Wrocławia być może woleliby zapomnieć, jak choćby wysiedlenia i liczne prześladoFot. Materiały prasowe

wania Niemców. Jego styl miejscami zbliża się do historycznego reportażu. Literacki kunszt pozwala autorowi poruszać się po grząskim terenie faktów z olbrzymią swobodą. Bohaterowie nie szeleszczą papierem, nie są egzemplifikacjami tez ani stereotypów, lecz postaciami o bardzo złożonych charakterach oraz motywach. Podział na dobrych i złych ulega zupełnemu rozmyciu. Historyczne odwzorowania wrocławskiego koszmaru współgrają z rozrachunkowymi motywami powieści. Nie ma tu jednak martyrologii ani obrazów wielkiego bohaterstwa. Inglot z uporem trzyma się ruin: i tych miejskich, i etycznych. Wysiedlenia Niemców stają się dla niego przyczynkiem do niemal filozoficznego namysłu nad wojennym prawem. Kto ma prawo do ziemi, kto właściwie ponosi odpowiedzialność za największe zbrodnie? Niesprawiedliwość w powojennym Wrocławiu jest wyniesiona do reguły rządzącej dziejami Breslau – Wrocławia. Książka skłania do namysłu nad niezwykłą historią miasta, gdzie każdy był ofiarą i każdy był katem. Skomplikowane relacje polsko-niemieckie świetnie oddaje rozmowa głównego bohatera z niemieckim profesorem. Pytanie, ile było Hitlerów staje się tu czymś więcej niż drwiną z tych Niemców, którzy próbują wyrzec się winy. To pytanie głębsze, pytanie o mechanizmy rządzące ludzkim myśleniem. Wypędzony przywołuje widmo przeszłości, by drążyć skomplikowane dziedzictwo stolicy Dolnego Śląska, które

i dziś nie jest oczywiste. Czyje jest to miasto – miasto spotkań zbudowane na szabrach, morderstwach oraz wysiedleniach? Mimo upływu lat problemy te nie tracą nic ze swojej aktualności, a raczej zyskują nowy, niepokojący wymiar. Pytanie o miasto to pytanie także o tożsamość, nie tylko mieszkańców stolicy Dolnego Śląska. Nie bez powodu Roger Moorhouse oraz Norman Davies opisywali Wrocław jako mikrokosmos Europy. Historyczne dzieje miasta znajdują swoje odbicie w szerszym zwierciadle egzystencjalnych problemów każdej społeczności. Tożsamość stanowi dla wielu ciężki balast. Im więcej człowiek wie, tym częściej musi z pewnej wiedzy zrezygnować – zakopać coś głęboko w podświadomości. Czasem łudzi się, że tam wróci, że swój skarb oddał tylko na chwilę, że jeszcze wykopie własne kosztowności, ale nie… Może wszyscy są skądś wypędzeni, pozbawieni jakiegoś domu, który dawniej nazywaliśmy własnym? Nie ma dobrej książki historycznej bez psychologicznego powiązania jej realiów z teraźniejszością. Nic zaś nie złączy lepiej niż swoiście pojmowana odyseja. Nad opowieścią o wiecznej banicji warto pochylić się na dłużej.


Tytuł Skyfall Reżyseria Sam Mendes Dystrybutor Forum Film Poland Sp. z o.o. Rok 2012

Recenzuje Dominik Kamiński

Tabletkę od bólu głowy – podwójną, nie zmieszaną

J

ames Bond nie pije alkoholu z powodu egzystencjalnych rozterek. Człowiek, który z licencji na zabijanie korzysta równie intensywnie, co z karty kredytowej, żyje na trochę innym poziomie świadomości niż reszta społeczeństwa. Egzekucję kolejnego zbrodniarza traktuje jak napiwek dla ludzkości za to, że ta pozwala mu nosić wytworne garnitury, jeździć Astonem Martinem oraz pić Martini z wódką prosto z ogrodowego węża. W Skyfall – kolejnej filmowej adaptacji prozy Iana Fleminga – Bond pije również piwo, co dla ortodoksyjnych wielbicieli sagi o przygodach agenta Jej Królewskiej Mości było niczym złamanie jednego z przykazań Flemingowskiego dekalogu. Dla mnie jednak problem stanowiło coś innego. Uwierzyłem, że w trakcie seansu czeka mnie szampańska zabawa, a tymczasem drinki, jakie serwował Sam Mendes – reżyser filmu, w ogóle nie trafiły w moje gusta. Po przeciętnej imprezie pozostał jedynie kac. Nie wyrządzę nikomu krzywdy, jeśli zdradzę, że na początku filmu Bond – na skutek postrzału – spada w przepaść i ląduje w odmętach rwącej rzeki. Najlepszy pracownik wywiadu MI6 zostaje wykreślony z listy agentów. „Zginął w akcji” – pisze M w nekrologu Jamesa Bonda. To zachęcający punkt wyjściowy, który obiecuje, że w strukturze fabularnej widz odkryje coś więcej niż kolejną intrygę uknutą przez szaleńca o naturze maniakalno-depresyjnej. Niestety, wspomniany wątek niczemu nie służy, nie mając właściwie większego znaczenia dla opowiadanej historii. Prędko przestaje być rozwijany i po chwili zwyczajnie zamiera. Nikły ślad w pamięci widza pozostawia

po sobie także główny antagonista Jamesa Bonda. Raoul Silva. Wróg posiada błyskotliwy umysł, dzięki czemu plan, mający na celu realizację jego zamiarów jest misterny i skomplikowany niczym projekt budowy Wielkiego Zderzacza Hadronów. Tylko po co to wszystko, skoro jego cel jest taki trywialny. Co gorsza, w przypadku postaci granej przez Javiera Bardema doskwiera brak pomysłu na formułę jej charakteru. Bardem, współpracując z braćmi Coen przy filmie To nie jest kraj dla starych ludzi, udowodnił, jak przerażająca potrafi być aktorska kreacja psychopaty. W Skyfall ten sam aktor próbuje być sardoniczny, odrażający, nieobliczalny, lecz każdej z tych prób brakuje konsekwentnej realizacji. W efekcie pozostaje on psychologicznie rozcieńczony, wywołując u widza śladowe emocje. Nie ma się co oszukiwać – seria o przygodach Jamesa Bonda nigdy nie miała aspiracji do bycia czymś więcej niż kinem szpiegowskim z wyraźnie zaakcentowaną akcją. W Skyfall spektakularnych scen nie brakuje – do tego scen ozdobionych świetnymi zdjęciami. Zwłaszcza na początku, bowiem film inauguruje szalenie widowiskowa sekwencja pościgowa. Pierwszy kwadrans seansu przypomina widzom, jak bardzo James Bond potrafi być kreatywny i niekonwencjonalny podczas dążenia do celu. Jeśli ścigać podejrzanego – to najlepiej motocyklem po dachach budynków. Jeśli trzeba stoczyć pojedynek – to na grzbiecie rozpędzonego pociągu. Jeśli nie ma pod ręką Astona Martina – może być koparka. Tym bardziej szkoda, że pewnym momencie zachwyt zostaje zastąpiony zażenowaniem, gdyż finałowe starcie nudzi i irytuje swą

przewidywalnością oraz brakiem pomysłowości. Przygody Bonda zawsze ocierały się o banał i groteskę. Widzowie jednak z niewymuszoną pobłażliwością spoglądali na te wady, bo kolejnych części bronił przede wszystkim sam Bond. Ten wymuskany dandys był wyjątkowy i w każdym tłumie natychmiast rozpoznawalny. Do tego w bondowskim uniwersum żaden mieszkaniec Ziemi nie mógł spać spokojnie, gdyż nigdy nie było wiadomo, kiedy ujawni się następny szaleniec opętany wizją zagłady całej ludzkości. Od roku 1962, czyli wejścia do kin pierwszej części o przygodach agenta Jej Królewskiej Mości, przez filmową serię przewinęły się tuziny arcyłotrów. Jedni zapadali w pamięć mocniej, inni mniej – jednakowoż wszyscy stanowili oryginalne panoptikum składające się z maniaków opętanych jakąś szaloną ideą. Przy czym charakterystyczną cechą ich megalomańskich zapędów zawsze był przerost formy nad treścią. Ponieważ jednak w serii z Danielem Craigiem zrezygnowano z powyższych elementów na rzecz realizmu, z filmów o Bondzie pozostało tylko surowe kino akcji. I jeśli nie uda się podeprzeć go solidną fabułą i ciekawymi postaciami, aplauz trzeba będzie zarezerwować dla innych pozycji. Skyfall na aplauz nie zasłużył. Film nie broni się pasjonującą historią. Intrygujących bohaterów również brak. W związku z tym, to, co od zawsze było banalne, tutaj drażni z podwójną mocą, gdyż wyraźniej rzuca się w oczy. Ostatecznie najbardziej bawi kontestacja filmowych nawyków, do jakich przyzwyczaiła seria, i gruzowanie jej świętych dogmatów.

47


Tytuł Bawię się świetnie Autor Ania Dąbrowska Wytwórnia Jazzboy Records Rok 2012

Recenzuje Wojciech Szczerek

Bawię się świetnie

B

ardziej osobiście niż kiedykolwiek, w uwspółcześnionej konwencji muzycznej i, jak zawsze, z dużą dozą klasy, Ania Dąbrowska nagrywa kolejną, piątą w swojej karierze płytę studyjną pt. Bawię się świetnie. Uczyniła tym samym ważny, wyczekiwany przez wszystkich krok, bo ograne retro kreacje artystki troszkę się już przejadły, a ich ukoronowaniem była płyta z coverami ulubionych utworów filmowych pt. Ania Movie. Na nowej płycie słychać przede wszystkim powrót do współczesnych aranżacji, bo pojawiają się tu m.in. elementy elektroniki. Nie należy się jednak spodziewać cudów: mimo przesadzonych rewelacji w niektórych zapowiedziach, oryginalny styl Ani nadal pozostaje rozpoznawalny. Tym razem jest to jednak pop inspirowany, a mniej stylizowany na muzykę lat 60., 70. albo, co chyba jest słabością artystki, nawiązujący do klasycznych piosenek filmowych. Kolejna zmiana następuje w tekstach utworów: tematycznie nie odbiegają one od poprzednich, ale są bardziej osobiste, o czym artystka uprzedzała. Innymi słowy, tak jak zawsze są one głównie o uczuciach, tak teraz Ania śpiewa o swoich emocjach. Sama płyta nie jest więc kolejnym „albumem nastrojów”, z którego słuchacz może wybierać w zależności od swojego aktualnego stanu ducha. Tematyczną nowością jest tu macierzyństwo. Na słowo komentarza zasługuje okładka płyty, która spójnie z muzyką i tekstami bardzo się różni od poprzedniczek: dość Fot. Materiały prasowe

anonimowe ujęcie głowy Ani od tyłu zastąpiło poprzednie kreacje na dziewczyny z retro plakatów. Analogicznie, w tekstach z tej płyty nie spotkamy zbyt wielu sylwetek wymyślonych kobiet, bo to Ania jest jej główną bohaterką. Album otwiera Nadziejka, na początku bardzo niepozornie, potem płynnie przechodząc w coraz to nowsze brzmienia. Napięcie budowane jest przez dołączające do samotnej gitary synthy i elektroniczną perkusję. Następujący po tym utwór tytułowy, wybrany chyba z nieśmiałości wytwórni na singiel, w niczym nie przypomina swojego poprzednika. Niestety jest to zmiana na gorsze. Nie kontynuuje on tego, co „obiecywał” utwór otwierający, jego zwrotka i refren są dość niespójne muzycznie, a całość ogólnie wypada bardzo słabo w porównaniu z pozostałymi, może i mało przebojowymi, ale bardziej przemyślanymi piosenkami z albumu. Charakterystyczne jest to, że usłyszymy sporo aranżacji wykorzystujących gitary w rozmaitych postaciach. Instrument ten jest wszechobecny, bo nawet w dość postępowej Sublokatorce charakterystyczny dynamizm utworu wyrażony jest kilkoma różnymi jego brzmieniami. Utwór płynnie przechodzi w łącznikowy Bez cienia nadziei (gitary i opóźniony elektroniczny fortepian) i Dorosłość oddać musisz albo niepewność (znów gitara, ale zdecydowanie spokojniejsza). Bardzo „aniowo” robi się w utworze Jej zapach, tekstowo chyba na całej płycie najlepszym i stanowiącym świetne połączenie

lekko jazzowych brzmień z synthami. Elektroniczny fortepian z Bez cienia nadziei nawiedza nas znowu w utworze Na oślep. Tu, wspólnie z elektroniką, tworzy dość niepowtarzalną mieszankę muzyczną, świetnie prezentującą się w rozbudowanej części instrumentalnej. Podsumowując, Ania Dąbrowska wydała kolejną, dojrzalszą od poprzednich płytę. Nie oznacza to, że artystka się starzeje, bo, jak zauważyłem, muzycznie odmłodniała. Swoim przejściem w pop inspirowany muzyką retro wróciła do współczesności, nie tracąc tego, co najcenniejsze w jej stylu. Gdybym miał ocenić Bawię się świetnie, to, pozwalając sobie na odrobinę taniej retoryki, stwierdzam, że „mam z nią problem”. Z jednej strony cenię artystów konsekwentnych, którzy są rozpoznawalni po kilku nutach, z drugiej – tych, którzy co krok zaskakują coraz to nowymi wcieleniami. Tej ostatniej cechy artystce nieco brakuje, bo urozmaicenie repertuaru pozwoliłoby na łatwiejszy odbiór jej muzyki, która jest dość elitarna. Tym samym utwierdziłem się w przekonaniu, że płyty Ani, tak jak i jej występy, są głównie dla jej fanów. Artystka, przez swój, jak widać, konsekwentny styl zjednała stałe grono wielbicieli. Wniosek nasuwa się chyba sam: albo ktoś kocha Anię Dąbrowską i bawi się z nią świetnie, albo nie.


Tytuł Problem z wiernością Autor Janek Samołyk Wytwórnia Polskie Radio SA Rok 2012

Recenzuje Monika Stopczyk

Taki Problem to nie problem

P

roblem z wiernością to drugi, po wydanym w 2010 roku Wrocławiu, album w dorobku Janka Samołyka i jego zespołu. Zawierający czternaście kompozycji krążek, w porównaniu z debiutem, jawi się jako bardziej spójny, można powiedzieć – kompletny. Przez dwa lata zespołowi udało się opracować recepturę i według niej stworzyć produkt, który, moim zdaniem, można traktować jako wizytówkę grupy. Nagrany materiał to solidna dawka gitarowych brzmień dopełnionych partiami skrzypiec. Warto zwrócić uwagę, że muzykom udało się uniknąć zdominowania brzmień smyczków. Na Problemie z wiernością nie są one jedynie dodatkiem, ozdobnikiem, ale kształtują styl tej płyty. Trudno nie wychwycić inspiracji muzyków, którzy na pewno są bardzo dobrze zaznajomieni z całym dobrodziejstwem, jakie przypłynęło do nas z wysp w postaci britpopu i indie. Gdy pierwszy raz usłyszałam zespół Samołyka, przyszła mi do głowy oxfordzka kapela Stornoway, ale jestem pewna, że wielu słuchaczy znajdzie też nawiązania do Oasis czy wreszcie Beatlesów. Czy to źle? W żadnym wypadku, jeśli czerpanie z wzorców niesie ze sobą dobre efekty. A niesie. Piosenki na krążku można bez problemu podzielić na dwie grupy – subtelne, delikatne, w których to wspomniane wcześniej skrzypce odpowiadają za budowanie nastroju oraz kompozycje energetyczne, w których do głosu bardziej

dochodzi gitara i perkusja. Jeśli chodzi o mojego faworyta, to zdecydowanie jest nim trzeci w zestawiu utwór Along the way. Sam wokalista barwą głosu przypomina mi Tomka Makowieckiego z jego ostatniego albumu, ale, co ważne, Janek brzmi tu bardzo naturalnie. Uważam, że wypada znacznie lepiej niż np. w zamykającym płytę She knows I’d love to see her, gdzie drażni ucho, momentami wznosząc się na wyższe rejestry. Generalnie sam Along the way to dla mnie podróż sentymentalna do nagrań np. Silver Rocket i liczę, że Samołyk z zespołem nieprędko zrezygnują z tej sytlistyki. Drugim, również świetnym utworem jest Sit by me, zaśpiewany w duecie ze skrzypaczką Agnieszką Bednarz (od jesieni zastąpiła ją Patrycja Stefanowska). Piękna ballada przy akompaniamencie gitary akustycznej i skrzypiec. Jestem przekonana, że nie pozostaję odosobniona w tym zachwycie. Zupełnie inne oblicze zespołu widać w About time, przechodzącym płynnie w Ossis vs wessis. Charakteryzuje się stopniowo budowanym napięciem, z każdą minutą podsycanym mocniejszymi partiami. Łącznie to około pięć minut, podczas których do naszych uszu dobiega seria bardzo przyjemnych solówek gitarowych, a i Mateusz Brzostowski nie daje perkusji chwili wytchnienia. Ja w każdym razie klikam „Lubię to!” i dodaję do listy ulubionych. Co jeszcze ciekawego na Problemie z wiernością? Na pewno spośród całości wyróżnia się Pamiętnik, w funkującym klimacie i z jedną z najładniejszych na całym albumie solówką na skrzypce.

W zasadzie jedynie dwa utwory spośród wszystkich budzą moje wątpliwości. Tak się złożyło, że jest to kompozycja pierwsza i ostatnia. Tytułowy Problem z wiernością pasuje, moim zdaniem, ni przypiął ni przyłatał do pozostałych piosenek. Trochę retro, trochę żartem, ale po co w zasadzie? A już zupełnie gryzie mi się z następującym po nim Codziennie, który w pełni zasłużył sobie na miano pierwszego singla i wprowadza naprawdę fajny klimat. Pod koniec listopada światło dzienne ujrzał teledysk (ciekawie zrobiony i przyjemny dla oka) właśnie do Problemu z wiernością – warto obejrzeć. No i wspomniany wcześniej She knows I’d love to see her, pojawiający się tuż po serii mocnego rockowego grania, które dla mnie powinno krążek zamykać. Ta ponowna wycieczka do „krainy łagodności” wydaje mi się zbędna. Tak naprawdę te „minizarzuty” mają niewielkie znaczenie, biorąc pod uwagę wszystkie zalety drugiego krążka Janka Samołyka. Jest to płyta godna polecenia i taka, do której wraca się z przyjemnością. Problem z wiernością wyraźnie wskazuje konkretny muzyczny kierunek, jaki obrał zespół (moim zdaniem właściwy) i trzymam kciuki, żeby muzycy nie pobłądzili w drodze do kolejnego longplaya.

49


Eseje

Purnonsens. Kot Prot, Barańczak i zielone jajka sadzone Katarzyna Northeast

O

statnio słyszałam, jak w pewnym programie znany angielski komik, Russell Brand promując musical, w którym wystąpił, stwierdził, że „ten film raczej nie zaspokoi filozoficzno-egzystencjalnych potrzeb i jaskółczego niepokoju, ale z całą pewnością stanowi sympatyczne odwrócenie od nich uwagi”1. Filmu nie obejrzałam, niemniej uważam komentarz aktora za zachęcający. Analogicznie do kina, w literaturze męczy przesyt „ciężkich” treści i stałe rozgrzebywanie problemów egzystencjalnych. Nie oznacza to jednak, że satysfakcjonują nas optymistyczne dziełka z „happy endem”. Nie. Mówiąc o „lekkiej” literaturze, mam na myśli taką, która nie dotyczy ludzkich spraw, życia czy śmierci, lecz samego języka; taką, która odwróci logikę myślenia i naruszy fundamenty znanej nam rzeczywistości, a przez to sprawi, że lektura stanie czystą, powierzchowną przyjemnością, radością z obcowania ze słowami. Chodzi mianowicie o nonsens literacki. Tak zwana literatura nonsensowa, posiada długą tradycję, jak to wykazuje Stanisław Barańczak w Fioletowej krowie. Uprawiał ją William Shakespeare, a w tradycji przekazów ustnych jej korzenie prawdopodobnie sięgają jeszcze głębiej, ponieważ już w średniowieczu powstawały nursery rymes – angielskie wierszyki dla dzieci związane silnie z tradycją nonsensu literackiego. Jak łatwo można domyślić się, nurt ten rozwijał się w Anglii i tam też w XIX wieku ojciec nonsensu, Edward Lear tworzył limeryki pisane w tym duchu. W Polsce tradycja ta nie jest długa. Dlaczego? Być może duch romantyzmu tak mocno zaciążył na naszym charakterze, że polska twórczość2 potrzebuje konkretnego celu, a jeśli dopuszcza śmiech, to raczej jest on satyryczny, nastawiony na zmianę świata. Literaturze nonsensu nie zależy na wpływaniu na rzeczywistość, a jej celem jest niekonkretny, bezinteresowny humor. Niemniej w literaturze polskiej XX wieku wyróżnić można autorów zajmujących się nonsensem, m.in. Julian Tuwim, Wisława Szymborska i Stanisław Barańczak.

1

The Graham Norton Show 2012, [online], [dostęp 12 grudnia 2012], dostępny w Internecie: http://www.youtube.com/watch?v=E9bbQPcrA9Q 2 Pozwalam sobie tu na banalną i może niesprawiedliwą generalizację, ale świadoma jestem faktycznej złożoności zarówno literatury, jak i tzw. „cech narodowych”. Ilustr. ER

Wydaje się, że dzięki temu ostatniemu, w języku polskim poszerza się zbiór tekstów należących do tego nurtu. Z jednej strony sam autor wydaje swoje teksty (Pegaz zdębiał), z drugiej zaś zajmuje się twórczością przekładową. Jego książka Fioletowa krowa zawiera przekłady tekstów znanych autorów literatury niepoważnej: Leara, Lewisa Carrolla, Odgena Nasha, Harry’ego Grahama. Jednak nie o Fioletowej krowie tu mowa będzie, lecz o książkach dziecięcych Theodora Seussa Geisel (Dr. Seuss), które Barańczak również, jak to napisano na stronie tytułowej, „przełożył” na język polski. Dr. Seuss znany m.in. z książek The Cat in the Hat (Kot Prot) oraz I can read with my eyes shut (Na każde pytanie odpowie czytanie) to autor książek dla dzieci, który swoje teksty opiera w dużej mierze na nonsensie literackim. Chodzi tu przede wszystkim o specyficzny język, fabułę, postaci i ilustracje wykonane przez samego autora. Omawiając jednak twórczość Geisela warto przyjrzeć się oryginałowi i przekładowi jak dwóm różnym tekstom. Fabuła nonsensowa W tekstach o charakterze purnonsensowym dużą rolę odgrywa fabuła, która pełni kilka funkcji. Bardzo często, jeżeli utwór jest kierowany do dziecka, ma zainteresować młodego czytelnika. Jednocześnie fabuła stanowi pretekst do ukazania rzeczywistości w krzywym zwierciadle, wprowadzania nonsensu do świata przedstawionego, dziwnych postaci, itp. W książkach dra Seussa problem utworzenia spójnego opowiadania jest rozwiązywany na różne sposoby. Są książki, które mają silnie zarysowaną fabułę, np. Kot Prot lub Kot Prot znów gotów do psot, a bywają takie, w których nie ma żadnego ciągu przyczynowo-skutkowego. Sztandarowym przykładem jest Na każde pytanie odpowie ci czytanie. Tu jednak warto zaznaczyć, że nawet w tej książce dostrzec można pewną fabułę, jednak została ona ugruntowana bardziej na płaszczyźnie obrazowej niż tekstowej. Dzięki ilustracjom wiemy, że kot-narrator prowadzi małego kotka do dziwnych krain, w których klombom wyrastają kolana i o których można wszystko przeczytać w książkach. W niektórych książkach fabułę zbudowano przez dodawanie kolejnych elementów. W opowiadaniu Sam to wszystko widziałem na ulicy Morwowej młody narrator, wracając ze szkoły zastanawia się, co powiedzieć ojcu, gdy wróci do domu. Chciałby mu powiedzieć, że zobaczył coś niesamowitego, na drodze jednak mija tylko „konia, który ciągnie wóz”, konia więc w swojej wyobraźni zamienia na zebrę, wóz na rydwan, zebrę na renifera, rydwan na sanie itd. Mamy więc do czynienia z ciągiem przyczynowo-skutkowym.


Eseje

51


Zainteresowanie czytelnika wzbudza dodawanie lub wymiana kolejnych elementów. W podobnym charakterze napisano Kto zje zielone jajka sadzone. Tutaj dodawanie sekwencji przypomina dziecięcą zabawę. Tomek-Przytomek po kolei sugeruje swojemu bezimiennemu rozmówcy, gdzie może zjeść zielone jajka sadzone, a ten odmawia od ostatniego do pierwszego argumentu Tomka3. Z fabułą związany jest morał, a więc funkcja dydaktyczna tekstu. Książki Geisela rzeczywiście były pisane dla dzieci w wielu od czwartego do ósmego roku życia dopiero uczących się sztuki czytania4. Dlatego w oryginalnej wersji jest ograniczona ilość mało zróżnicowanych słów oraz dużo powtórzeń. I w tej sferze widać pierwszą oznakę, że Barańczak nie przekłada tekstu bezpośrednio. Wydaje się, że tłumacz pomija dziecięcego czytelnika. Nagromadzono wiele zróżnicowanych i trudnych wyrazów, struktury gramatyczne też nie są tak proste, jak u Geisela. Można przywołać takie słowa jak: ambaras5, voilá6, tabu7, animusz8. Dla dorosłej osoby słowa te w odpowiednim kontekście urozmaicają tekst, zazwyczaj tworzą rym z innym wyrazem. Dla dziecka jednak mogą okazać się niezrozumiałe, a nawet „nieczytelne” (np. francuskie voilá). Czy jednak niezrozumienie przeszkadza w lekturze? Adam Poprawa w artykule Poetycki ekwiwalent z nadwyżką zamieszczonym w Arkuszu9 pisze o swoim siostrzeńcu, który w wieku trzech lat od razu zapamiętał fragmenty tekstu w przekładzie. Dzieci nie muszą rozumieć, wystarczy im rytm i melodia. Wielokrotnie śpiewają piosenki, których teksty są dla nich niezrozumiałe. Dlatego kluczowa okazuje się stopa wierszowa – została dostosowana do fleksyjnego charakteru języka polskiego. Tekst Barańczaka jest zdecydowanie dłuższy, ale dzięki rytmowi, rymom (również wewnętrznym), przerzutniom i bogactwie leksyki, nie traci swojego charakterystycznego dla oryginału dynamizmu. Tytuł Tytuły w książkach Geisela stanowią zarówno sygnał purnonsensu, jak i zapowiedź zabawy z czytelnikiem dziecięcym. Za przykład niech posłuży kilka książek. Tytuł będący schematycznym wyrażeniem: Sam to wszystko widziałem na ulicy Morwowej (ang. And to Think that I Saw It on Mulberry Street) w obu wersjach językowych zapowiada historię ciekawą, ale i niesamowitą. Taka wypowiedź zazwyczaj pojawia się pod koniec jakiejś nieprawdopodobnej opowieści.

Jednocześnie autor puszcza perskie oko do czytelnika, pokazując, jaką wyobraźnię mają dzieci i jak mocno mogą koloryzować, by tylko urozmaicić swoje opowieści. Narrator, jak już wyżej wspomniano, wymyśla swoją historię, wracając ze szkoły. Bardzo mocno zarówno Geisel, jak i Barańczak zaznaczają, że cała fabuła opiera się na fantazji dziecka. Tytuły książek o słynnym Kocie Procie oparte są rymach. The Cat In the Hat Barańczak przetłumaczył jako Kot Prot . „Prot” jako nazwa 3 Wyliczanie zaczyna się np. od ulewy, która była na głównego bohatera przemilcza rolę kapelusza, która jednak została końcu przywołana w ciągu propozycji Tomka. Rozmówca wystarczająco podkreślona w tekście oraz ilustracjach. Dlatego nie więc odpowiada: „O, Boże złoty!… Nie chcę w ulewie ma konieczności tłumaczenia dosłownego „Kot w kapeluszu”. Ba / mój przyjacielu, nie chcę w tunelu, / nie chcę na rańczak więc szuka rozwiązań, które oddadzą rym i absurd tytułu. drzewie, nie chcę na wodzie / czy w samochodzie, Purnonsens często wykorzystuje neologizmy, dziwne, wymyślone i w dalszym ciągu / nie chcę w pociągu, do potrawy / słowa lub wyrazy onomatopeiczne wielokrotnie zasłyszane w mo w kolorze trway nie mam pociągu…” wie dziecka. Dlatego Kot dostaje nietypowe imię: Prot. 4 Begginer Books, [online], [dostęp 12 listopada 2012], Swoją „sympatię” do rymu i rytmu Barańczak również zdradza dostępny w Internecie: http://en.wikipedia.org/wiki/ w polskiej wersji tytułu I Can Read With My Eyes Shut . Mimo że wersja Beginner_Books angielska tego nie wymaga, tłumacz znów w wersie amfibrachicznym 5 Dr. Seuss, Sam to wszystko widziałem na ulicy Morwowej, wprowadza rym: Na każde pytanie odpowie czytanie. Przez to również przeł. S. Barańczak, Poznań 2005, s. 12. w samym przekładzie tekstu, nie podkreśla się roli czytania z zamknię6 Dr. Seuss, Kot Prot znów gotów do psot, przeł. S. Barańczak, tymi oczami, lecz raczej rozbudowano pytania, na które odpowiedź Poznań 2004, s.21 daje lektura. W niektórych fragmentach zupełnie pominęto motyw 7 Tamże, s. 23 czytania z zamkniętymi oczami, np. „You can learn to read music/ and play a Hut-Zut/ if sou keep your eses open/ But not with them shut.” 8 Tamże, s. 32 w polskiej wersji brzmi następująco: Czy się opłaca tubę/ skrzyżować 9 A. Poprawa, Poetycki ekwiwalent z nadwyżką, „Arkusz”

Ilustr. ER

1996, nr 5, s. 4.


Eseje

Kot Prot także należy do postaci antropomorficznych, można by powiedzieć: Kot-Człowiek. A może Człowiek-Kot? Z ilustracji wynika, że o „kotowatości” świadczą jedynie pewne atrybuty: wąsy, ogon, uszy (te mogłyby też należeć do innego zwierzęcia, np. lisa) i sierść. Poza tym Prot chodzi na dwóch łapach, trzymając parasol, nosi kapelusz, i krawatkę, ma brwi. Ponadto nie zachowuje się jak typowy kot. To radosny psotnik, mentor młodszego kota, i umie obsługiwać maszyny. Nonsensowy charakter bohaterów przejawia się również w nagromadzeniu różnych postaci w jednym miejscu. Tak w wyobraźni chłopca na Morwowej w paradzie przechodzą: słoń, dwie żyrafy, policjanci, orkiestra strażacka, staruszek w przyczepie, Rada Miasta i maharadża. Ponadto same nazwy i rekwizyty nadają bohaterom charakter komiczny. Można przywołać postaci z Na każde pytanie odpowie czytanie: krokodyle w szortach, Wąż Zgryzo-Zgroza, Demoniczna Koza.

z kontrabasem/ by uzyskać instrument/ zwany KONTRATUBASEM?”10. Rzeczywiście w całym tekście „dydaktycznym” duży akcent położono na kwestię pytań. To, co u Geisela stanowi motyw, o którym można poczytać „po prostu”, Barańczak konkretyzuje zadając niemal filozoficzne pytania: „Czemu mysz sądzi, że/ miło jest siąść na krze?/ Czemu kra sądzie, że/ milej jest przygnieść mysz?/ I co ma w sobie lód,/ że zawsze jest go w bród?”. Tu znów wyraża się rozbieżność funkcji oryginału i przekładu: Geisel pisze książkę dla młodych czytelników, ograniczając ilość słów. Dla Barańczaka istotna jest funkcja ludyczna, głównym celem jest rozbawienie czytelnika, dlatego tekst przekładu nosi w sobie więcej cech purnonsensu. Postaci i nazwy Nie ma purnonsensu bez „dziwnych” postaci11. U Geisela wiadomo, że bohaterzy są nietypowi na podstawie tekstu lub na podstawie ilustracji. Dla przykładu Kto zje zielone jajka sadzone Tomek-Przytomek jest antropomorficzną, włochatą postacią, podobnie jak jego rozmówca, który w żadnych okolicznościach nie chce zjeść pyszności podawanych mu przez Tomka.

10

Ilustracje Ilustracje funkcjonują w pełnej integracji z tekstem. Tomek-Przytomek proponuje jedzenie jajek jednocześnie w łodzi, z kozą, w aucie na drzewie, w wodzie, w samochodzie, w domku, w skrzynce, przy myszce, z lisem itd. To wszystko zostaje połączone ze sobą w ilustracjach, tworząc mieszankę różnych postaci i rekwizytów. Odmawiający jedzenia zielonych jajek sadzonych z pochmurną miną staje w opozycji, do spokojnych, uśmiechniętych postaci wyłaniających się wraz z rozwojem argumentacji Tomka. W książce Sam to widziałem… ilustracja w pewien sposób konkuruje z tekstem. Im więcej motywów narrator wprowadza, tym większe pole zajmuje obraz a mniej – słowo. Natomiast w Na każde pytanie… ilustracja jest wręcz niezbędna. Książka przypomina podręcznik do nauki czytania. Wyrazy oznaczające kolory widnieją w odpowiadających im barwach, a czytanie do góry nogami również zostało graficznie przedstawione. Ilustracje jednak są o tyle istotne, że odgrywają kluczową rolę w przekładzie. Czytając wersję Barańczakową i porównując ją z oryginałem, dostrzegamy jak obraz okazuje się tekstem podstawowym dla przekładu. W drugiej książce o Kocie Procie (Kot Prot znów gotów do Psot), bohater wpada do domu dzieci „nie zdjąwszy nawet nart”. Ten komentarz stanowi dopisek samego Barańczaka. Geisel słownie nic nie wspomina o nartach, można to zaobserwować jedynie na ilustracjach. „Poetycki ekwiwalent z nadwyżką” We wspomnianym artykule Adama Poprawy przekład Barańczaka słusznie określono mianem „ekwiwalentu z nadwyżką”. Już wyżej wykazano, że tłumacz dodaje pewne motywy lub dokonuje własnej interpretacji tekstu. Owa „nadwyżka” przejawia się też w szukaniu własnych rozwiązań gier słownych. Grupa wyrazów „o polanach, plonach i plombach” oraz „o kolanach, klonach i klombach” wchodzą ze sobą w relacje na podstawie wymiany pierwszych liter (podobnych zabiegów Barańczak dokonuje w swojej książce „Pegaz zdębiał”). Wydaje się jednak, że najsilniej podkreśla swoją obecność w metatekstowych komentarzach, dla przykładu: „<<Sposób czyszczenia ściany?>> –/ Kot dalej wywód wiódł./ <<Znam tych sposobów w bród,/ A każdy – murowany/ (Świetna gra słów, psiakość!)”12. Ten ostatni komentarz wydaje się w fabule i formie zupełnie zbyteczny, stanowi jednak tak charakterystyczne dla, podkreślenie swojej obecności przez Barańczaka, który dowodzi, że czasami warto „wypowiadać słowa niewypowiedziane”.

Dr. Seuss, Kot Prot znów gotów do psot, przeł. S. Barańczak, Poznań 2004, s. 35 11 Zob. C.C. Anderson i M. Fain Apsenloff, Nonsense 12 Literature for Children, Library Professional Publications 1989, s. 144-145.

Dr. Seuss, Kot Prot znów gotów do psot, przeł. S. Barańczak, Poznań 2004, s. 23.

53


Eseje

Zgodzić się z Mironem Katarzyna Lisowska

P

o lekturze Dokładanych treści, czyli pierwszej części Tajnego dziennika Mirona Białoszewskiego, ośmielam się sformułować kilka ogólniejszych, a zarazem otwartych na zmiany wniosków. Pozwalam sobie zatem zaprezentować kilka refleksji zanotowanych ad hoc. Formuła diariusza zachęca mnie do przyjęcia dwóch, na pozór przeciwstawnych postaw – „konfesyjnej” i „teoretyzującej”. Druga z nich rozstrzyga o strukturze poniższego tekstu. Staram się w nim przeanalizować strategie odbioru, do których, jak sądzę, dziennik może skłaniać czytelnika. Pierwszy sposób można by nazwać „czytaniem plotkarskim”. Nietrudno się domyślić, że podejście to, związane z medialną aurą roztoczoną wokół książki, zakłada skupienie uwagi na przemilczanych dotychczas wątkach biografii autora albo na dopatrywaniu się w tekście towarzyskiego skandalu. Choć tego rodzaju lektura jest bardzo daleka od spojrzenia, które chciałabym zaprezentować w podsumowaniu, to wspominam o niej ze względu na jej potencjalną nośność. Kolejna strategia różni się od poprzedniej ukierunkowaniem interpretacji. W metodzie czytania z kluczem, bo o niej teraz mowa, wątki obyczajowe i towarzyskie są bowiem traktowane jako znaki pozwalające nakreślić wszechstronny obraz życia literackiego i kulturalnego danego czasu. Zaludniające kartki dziennika postacie (na przykład pracownicy Instytutu Badań Literackich, artyści czy dziennikarze), wzmiankowane wydarzenia (wieczory poetyckie, wystawy, spotkania) i nieprzypadkowo wybrane miejsca akcji (prywatne mieszkania, galerie sztuki) tworzą oryginalny, przefiltrowany przez indywidualną wrażliwość piszącego „ja” portret środowiska intelektualistów przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Konwencji tej odpowiada także redakcja tekstu, który, obudowany przypisami rozszyfrowującymi kod bohaterów i postaci, przypomina nieco szeroko zakreślony projekt reportażu. Dokumentalne nastawienie cechuje również kolejny sposób odbioru, który określiłabym jako „czytanie Mironowe w wersji literaturoznawczej”. Z tej perspektywy Tajny dziennik staje się ważnym uzupełnieniem pisarstwa Białoszewskiego. Mamy szansę zajrzeć pod podszewkę procesu twórczego i uchwycić moment rodzenia się znanych od lat tekstów. Można jednak powiedzieć, że ów zabieg ma także swoją mniej atrakcyjną stronę, ponieważ ukazuje niegotową i niewykrystalizowaną postać utworów znanych nam dotychczas jako wybitne i mistrzowsko opracowane. Czy zatem dziennik, potraktowany bardzo poważanie, działa na niekorzyść autora? To chyba za mocne stwierdzenie, ale warto zwrócić na nie uwagę czytelnikom unikającym literackich „odczarowań”. W podobnym polu część odbiorców umieściłaby zapewne kolejną strategię lektury polegającą na, posługując się dość Ilustr. ER

modnym terminem, „queerowaniu” Białoszewskiego. Dodam, iż metoda ta może, wbrew temu, co zostało wyżej napisane, okazać się sposobem na ponowne „zaczarowanie” twórczości autora Obrotów rzeczy. Stanie się tak zapewne w przypadku odbiorców lubiących czytać przede wszystkim „na przekór” tradycji lub „w poprzek” powszechnie zaakceptowanych narracji. Tego rodzaju podejście to oczywiście domena badaczy nastawionych na interpretowanie literatury z punktu widzenia studiów genderowych i teorii queer, dla których Tajny dziennik stanowi, nie da się ukryć, doskonały przedmiot badań. Wyznam, że dla mnie taka perspektywa również jest kusząca. Kusząca – z powodu modyfikacji, jakim, ze względu na nacechowanie kategorią gender, podlega struktura tekstu. Narrację przecinają momenty niespodziewanych wyłomów, które – odwołując się do metafor typowych dla referowanych tu teorii – można nazwać nagłymi „wyjściami z szafy” (albo raczej: chwilowymi uchyleniami drzwi). Spośród różnych, rozmieszczonych w wielu punktach pierwszej części książki wzmianek, przytoczę jeden, wyjątkowo intrygujący, a przy tym doskonały w swej wieloznacznej lapidarności fragment: „Śniło mi się, że byłem z wycieczką, którą prowadził znajomy lekarz. W pewnej chwili zwrócił się do nas w obcym mieście – Kto potrzebuje dla panów, kto dla panienek? [...] Ja uważałem to za świetny dowcip. Delektowałem się tym dowcipem jeszcze z jakimś panem. […] Po przebudzeniu przypomniałem to sobie i pomyślałem, że nie zawsze to, co we śnie wydaje się świetne, na jawie jest świetne” (s. 495). Mam jednak wrażenie, że – mówiąc tym razem bardzo prosto – nie o to chodzi. Nie śmiem zadawać słynnego pytania o zamysł autora, ale mogę sprecyzować intencję towarzyszącą mi w trakcie lektury Tajnego dziennika. Co więcej, korzystając z przywilejów zasygnalizowanej na początku konfesyjnej postawy, pozwolę sobie określić tę perspektywę mianem strategii „czytania Mironowego”, ale w wersji oswojonej. Intymność pisania diariusza jako sytuacji nadawczej, można bowiem przełożyć na prywatność odbioru. Książka Białoszewskiego w domowym zaciszu, przed snem, w otoczeniu własnych myśli, staje się tekstem „moim”, „przepracowanym” i „osobistym”. I nie jest istotne to, co kryje się pod trzema wymienionymi pojęciami. Pragnę podkreślić coś innego, a mianowicie wskazać sposób lektury, który wydaje mi się bliski subiektywnie odczuwanemu życiu tekstu. Prywatność czytania, czyli „przekładanie Mirona” na własny język z zachowaniem wszelkich innych (np. opisanych wyżej) odniesień, może dać nam wiele radości i satysfakcji oraz, co szczególnie ważne, pogodzić nas z obcością cudzego życia. Perspektywa ta pozwala moim zdaniem doświadczyć tego, co w autobiografii (rozumianej jako strategia narracji i odbioru) najcenniejsze. Czy tak samo myślał Białoszewski? Nie wiem. Wracam do lektury.


55


Raj utracony Vladimira Nabokova Karol Moździoch

J

Miłosza w Dolinie Issy refleksją egzystencjonalną. Dla Nabokova natomiast wspomnienie jest impulsem do zrozumienia mechanizmów rządzących codziennością i losem jednostki na Ziemi – znając je doskonale, tworzy postacie niczym, jak sam przyznał w liście do matki, Bóg. Pamięć jest dla głównego bohatera źródłem ukojenia na ciężkiej i nużącej emigracji w Berlinie w latach 20. ubiegłego wieku. Wspominki dotyczą nie tylko odległej ojczyzny, która wydaje się nieosiągalna i jakby już nieprawdziwa, ale i przede wszystkim pięknej młodzieńczej miłości – źródła dawnego i po latach wciąż odnawianego dzień po dniu, utraconego szczęścia, budzącego nieznośny słodko-gorzki smak radości i bólu. Główny bohater, Lew Glebowicz Ganin, uosabiający po części osobę autora, może być też odzwierciedleniem każdego z nas. Rzucony w realia obcego kraju czuje się niczym sam Nabokov, samotny i nieszczęśliwy. Zagłębia się więc w swój mikrokosmos, gdzie wszystko jest zarówno prawdziwe, jak i możliwe. By poczuć się lepiej, odgrywa wspomnienia o ojczyźnie i miłości, które stają się w jego umyśle coraz bardziej idealne – a ideał zaistnieć może tylko w nim. Jego obecna kochanka – Ludmiła – nic dla niego nie znaczy, a jej miłość do niego, co wyznał kiedyś poecie Podtiaginowi, mieszkającemu w tym samym „rosyjskim” pensjonacie, jest po prostu kłopotliwa. Takie „trwanie” na obczyźnie – szare i przygnębiające, jest życiem w zawieszeniu. Emigranci mieszkający u wdowy Lidii Dorn spotykają się codziennie przy posiłkach, wymieniają się pozdrowieniami i uwagami, ale ich powierzchowna koegzystencja do niczego nie prowadzi. Z biegiem dni tracą nadzieję i chęć życia – jeszcze nie cierpią, ale wiedzą, że lepiej już nie będzie. Znajdują się niby w czyśćcu, z dala od raju, którym było Imperium Rosyjskie. Ich wędrówka jest więc odwrotna – życie ziemskie jest niczym mgliste życie pozagrobowe, zaczęte od zbawienia, którym były narodziny i życie w ojczyźnie, a teraz odbywające się w purgatorium, pod którym jest piekło, co na samym początku zauważa Ałfierow, gdy jedzie z Ganinem windą na Pamięć genetyczna, mimo, że wciąż hipotetyczna, jest ostatnie piętro: „Czy nie sądzi pan, panie Glebie, że w naszym spotkaniu pewnego rodzaju nośnikiem, który umożliwił ewolucję jest coś symbolicznego? Kiedy byliśmy jeszcze na «stałym lądzie», nie organizmów na Ziemi. Obecnie, z uwagi na poleganie na znaliśmy się nawzajem, no i tak się złożyło, że wróciliśmy do domu o tej zewnętrznych źródłach, jak książki czy dyski twarde, samej godzinie i weszliśmy razem do tego przybytku. À propos – podłoprzechowujące szybko dostępne informacje, pamięci ga jest tu bardzo cienka. A pod nią czarna studnia. No więc, powiadam: używa się coraz mniej i podobnie zdolności analitycznych weszliśmy tu w milczeniu, jeszcze się nie znając, w milczeniu unieśliśmy mózgu, które także przejęły procesory komputerów. się w górę i nagle – stop. I stała się ciemność. Zachodzi przez to obawa, iż utrzymanie takiej tendencji – Co w tym symbolicznego? – chmurnie zapytał Ganin. wyhamuje, a nawet, co może dziwić, cofnie rozwój – Zatrzymanie, unieruchomienie, te ciemności”2. intelektualny człowieka. Drugim czynnikiem niesprzyjającym Następnie, gdy wjechał wraz głównym bohaterem już na górę, doewolucji może być globalna sieć informacji i komunikacji, jaka wyklucza odseparowane ogniska niezależnej myśli i rozwoju, 2 V. Nabokov, Maszeńka, Warszawa 2004, s. 9. które nierzadko były ostoją innowacji.

edną z fundamentalnych zasad chrześcijaństwa jest teza głosząca, że wszyscy ludzie są sobie równi. Jej pojawienie się dwa tysiąclecia temu wprowadziło nie tylko inne pojmowanie równości wobec prawa, ale i widzenie jednostki na tle ogółu. Odtąd człowiek stał się ułamkiem składającym się na jeden organizm. Dlatego, mimo iż każdy z nas różni się wyglądem, wiedzą i talentami, to jednak przodek jest wspólny i tak naprawdę podlegamy jednemu wzorowi rozwojowemu decydującemu o naszych upodobaniach, jak i sposobie myślenia. Wtórnym czynnikiem jest wychowanie oraz nabyte światopoglądy, niemniej jednak człowiek jako istota jest powtarzalny. Czy jest natomiast wyjątkowy? Co to w ogóle znaczy? W obecnych czasach kultury europejsko-amerykańskiego indywidualizmu każdy chce być inny, ale wznieść się ponad to, co nas określa, czyli gatunek, raczej się nie da. Ten romantyczny mit „wyjątkowości” mylony jest ze zwyczajną „niepowtarzalnością” – modelatorem takiej powtarzalności i animatorem decydującym o naszych pasjach jest po prostu pamięć, także ta biologiczna1 i kolektywna, i to ona jest źródłem przyjemności (gdy wspomnienia są miłe), ale i smutków (gdy miłymi nie są). Nieprzypadkowo o fenomenie życia „wewnętrznego” i wspomnień opowiada Maszeńka – napisana przez „niepowtarzalnego” pisarza – Vladimira Nabokova, który jako synesteta, entomolog, teoretyk-szachista, ale i po prostu wielki talent literacki, zdaje się wiedział, jak bardzo wspomnienia absorbują życie nowożytnego człowieka. Głównym wątkiem opowieści jest typowa dla ludzi refleksja nad minionym szczęściem – w tym przypadku jeszcze bardziej uniwersalnym, bo mającym miejsce w adolescencji. Takiemu wspominaniu oddawał się w literaturze polskiej Tadeusz Konwicki, na przykład Kroniką wypadków miłosnych. Dla Prousta wspomnienia były lekarstwem na męczącą go chorobę, a dla

1

Ilustr. ER


Eseje

daje: „Cudy-niewidy (…) Wjechaliśmy na górę, a tu nie ma nikogo. To, proszę pana, też symbol…”3 Wydaje się więc, że w mniemaniu Ałfierowa raju już nie ma4 – była nim Rosja przed Rewolucją lutową z roku 1917, natomiast po niej nastał okres „burzenia” niebios, który zakończył się w tym samym roku wraz z następną rewolucją – październikową5. Od tej pory Rosja była sowiecka – raj został, podobnie jak w Biblii, bezpowrotnie utracony. Zawieszenie w wynikłym z przewrotu emigracyjnym czyśćcu skłania więc bohaterów do refleksji nad własnym minionym życiem. Zastanawiają się, co zrobili źle – jednak, skoro przybywają z raju, nie mają na sobie żadnej winy. Wszechogarniająca pustka, czyli brak akceptowalnego świata zewnętrznego, zmusza postacie do ucieczki we wspomnienia.

3 4

5

Ibidem, s. 10. Ałfierow mówi niemal wprost: „dawne życie w Rosji wydaje mi się właśnie czymś z praczasów, czymś metafizycznym, (…) metempsychozą…”; ibidem, s. 32. Po Rewolucji lutowej w 1917 roku powstała krótkotrwała Republika Rosyjska, gdzie na początku władzę od 15. marca do 14. września sprawował rząd tymczasowy (którego sekretarzem był ojciec Nabokova), a po proklamacji 14. września do 7. listopada rząd oficjalny. Kres Republice tego samego roku przyniosła rewolucja październikowa, której owocem było powstanie Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, ta z kolei od 1922 roku była jedną z czterech części Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.

Nie przypadkiem dawna miłość Gleba, bo tak od jego otczestwa adresuje go Ałfierow, nazywa się Maria, czyli zdrobniale Maszeńka. Imię sugeruje nie tyle biblijną Matkę Chrystusa, ale konotacje powiązane z jej osobą: niepokalana, pełna dobroci i „boska”, czyli nieosiągalna. Wspomnienie o prawdziwym uczuciu odtwarzane w umyśle będzie z czasem coraz bardziej piękne i idealne – tak je pielęgnuje na przykład staruszka w etiudzie Romana Polańskiego Gdy spadają anioły. Bohater Nabokova przypomina sobie o Maszeńce, gdy Ałfierow pokazuje mu zdjęcie swojej żony, która ma do niego dołączyć za parę dni. Wywołuje to u niego szok oraz falę wspomnień o ukochanej, na zdjęciu bowiem uwieczniona jest właśnie ona. Przypomina sobie ojczyznę i jak przez dziewięcioma laty chorował na tyfus, wciąż jeszcze w niej żyjąc. Odtwarza pokój, w jakim leżał dniami na łóżku, dochodząc do zdrowia, myśląc o dziewczynie, którą w gorączce wymarzył i miesiąc później spotkał naprawdę. Od tego momentu stała się częścią jego umysłu na zawsze. „Był bóstwem odtwarzającym zaprzepaszczony świat”6. Mimo emigracyjnego przygnębienia wspomnienie ożywia go, nadaje cel i budzi nadzieję. Pamięć może być takim oto źródłem przyjemności. Czy może ona jednak trwać w nieskończoność? Wydaje się jednak, co widać w tej minipowieści, że jest raczej sinusoidą wijącą się jak wąż na ekranie oscyloskopu. Jedyne, co Ganin może zrobić, to ją amplifikować spotkaniem z tytułową Maszeńką – istotnie planuje się z nią spotkać, a nawet zabrać z Berlina bez wiedzy jej męża. Czyniąc przygotowania, z rosnącą niecierpliwością oddaje się reminiscencjom dotyczącym romansu z ukochaną: „Wywiozę ją gdzieś daleko, będę dla niej bez ustanku pracować. Jutro przyjeżdża moja młodość, moja Rosja”7. Maszeńka symbolizuje wiek młodzieńczy, miłość i ojczyznę – trzy subiektywne wartości, które Ganin utracił. Zagubione podczas ucieczki z kraju szczęście próbował on dotąd odzyskać poprzez zadumę i rozpłynięcie się w platońskich umysłowych ideałach – co autor nazywa „cieniem”. Jednak opuściwszy pensjonat, czekając na dworcu na pociąg, bohater wraz ze wschodzącym słońcem wychodzi z tego „cienia” i nagle dociera do niego piękno otaczającego świata, co napawa go nową nadzieją i siłą do życia. Uświadamia sobie, że to, co utracił, jest idealne tylko we wspomnieniach i oddawanie się temu jest zniewalaniem własnego bytu. Miłość do Maszeńki na zawsze już będzie idealna i niespełniona, a zarazem bolesna, jednak gdy życie wciąż stoi otworem, a świat zaprasza do tańca, Ganin ostatecznie się do niego przyłącza. Prawie sto lat wstecz Vladimir Nabokov stanął w obliczu podobnej sytuacji – przeżył analogiczną miłość do dziewczyny o imieniu Walentina i tak samo jak bohater oddawał się o niej wspominkom, przebywając na emigracji8. Mając dar do odnajdywania drogi w labiryncie, jakim jest życie umysłowe człowieka, dał dość prostą receptę na codzienną udrękę w postaci rozmarzenia na temat „raju utraconego” – wystarczy bowiem wyjść z „cienia” i szeroko otworzyć oczy na otoczenie. To stary i umierający poeta Podtiagin, który całe życie nieszczęśliwy spędził w lochu swoich własnych myśli, uświadamia Ganinowi i nam, że wciąż mamy jedyny w swoim rodzaju rzeczywisty świat, który mimo braku perfekcji, oferuje nieskończoność doznań i możliwości. Tenże poeta także zauważa, o czym wiedział i autor, iż poprzez literaturę człowiek oddala się od świata zewnętrznego, przebywając w wewnętrznym, jednak żyjąc w tak stworzonych przez pozostałych realiach, nieustannie uczy się czegoś o innych, czyli o sobie samym.

6 7 8

V. Nabokov, Maszeńka, s. 41. Ibidem, s. 114. O tym w posłowiu do książki informuje Leszek Engelking.

57


Identyfikacja – kolorowe origami Magdalena Zięba

P

amiętam doskonale, jak rok temu moją ulubioną przedświąteczną aktywnością było celebrowanie oraz manifestowanie mojego umęczenia ideą świąt skomercjalizowanych, brokatowych, świecących i zbyt głośnych. Tym razem chyba zwariowałam, bo widok faceta w przebraniu Mikołaja, prowadzącego wokół wrocławskiego rynku pokraczną machinę udającą sanie zaprzężone w renifera, rozbawił mnie do tego stopnia, że nawet uznałam świąteczny kicz za niezbędną konieczność dobrej zabawy. To wszystko zaś dlatego, że na chwilę wróciłam z Anglii, gdzie na święta rzadko jest śnieg i gdzie esencją „Christmas’owych” tradycji są wielkie zakupy, najczęściej za duże i zupełnie niepotrzebne. Zatem, nie zważając na wcześniejsze animozje, zawiesiłam w pokoju choinkowe światełka, a następnie polukrowałam pierniki (moje ulubione!). Teraz jedynie wyczekuję na świece na stole, siano pod obrusem i te wszystkie inne rzeczy, mało ważne, jeśli się wie, że oprócz nich spotka się kochanych ludzi i będzie można być tak po prostu, bez zastanawiania się nad stosownością. Moja refleksja wcale nie dotyczy jednak samych świąt i związanych z nimi obyczajów. Podczas pobytu nawet w najbardziej kosmopolitycznym, ale jednak obcym mieście, odczucie czegoś pomiędzy samotnością w tłumie a zafascynowaniem jego różnorodnością jest dojmujące i dyktuje poczucie tożsamości. Tę ostatnią trzeba sobie zaś przedefiniować i zastanowić się, czym tak naprawdę ona jest. Co to Ilustr. Kalina Jarosz (2)

znaczy, że jestem Magdą Ziębą? Czy nadal jestem historyczką sztuki i kuratorką? Czy jestem po prostu zwyczajną dziewczyną w wielkim mieście? Czym jest moja polskość? Co mnie definiuje najbardziej – płeć, pochodzenie społeczne, narodowość, a może to, jaki mam kolor włosów? Te pytania wydawać się mogą infantylne, ale odpowiedzi na nie są znacznie trudniejsze, niż mogłoby się zdawać. A jednak przekraczając kolejne bariery, nie tylko językowe, ale przede wszystkim obyczajowe, dochodzi się do punktu, w którym okazuje się, iż miejsce, w którym się przebywa, wcale nie definiuje jednostki, a jedynie otwiera ją na doświadczenia Innego. Wtedy nawet najbardziej prozaiczne zdarzenia, początkowo nieco abstrakcyjne, bo różne od tych dotąd znanych i oswojonych, nadają przeżywaniu siebie i miejsca, w którym się jest, istotnego wymiaru. Inności nie da się jednoznacznie zdefiniować, ale w sytuacji bycia „gdzie indziej” ona nieustannie wisi w powietrzu. Najpierw towarzyszy jej wewnętrzny niepokój, potem konsternacja, ostatecznie jednak dochodzi do oswojenia. Nie wiem, co się oswaja – siebie samego, czy też dane miejsce, ważne jest jednak, iż cały ten proces wiąże się z przebudzeniem – zupełnie, jakby przyzwyczajenie i poczucie bezpieczeństwa zabijało w nas egzystencjalny strach. Tyle że ten strach przecież jest ciągle, ale lubimy go zamykać w miękkiej klatce zbudowanej z poczucia, że tu oto, wśród tych ludzi, w tym miejscu, jesteśmy sobą i tak już mogłoby zostać na zawsze. Na szczęście kwestia tożsamości to nie taka prosta sprawa. Zygmunt Bauman nazywa stan naszej kapitalistyczno-cybernetycznej rzeczywistości „płynną nowoczesnością”. W tej płynności pogrążone są także nasze zagubione „ja”, nie związane z mocnymi podstawami, jakie dawał nam modernizm: płeć, pochodzenie, narodowość itd. Dotąd cały ten koncept wydawał mi się niezmiernie przygnębiający, ale teraz myślę, że może jest to po prostu szansa,

abyśmy nauczyli się być, niezależnie od definicji. Ostatecznie, to co najważniejsze dzieje się tu i teraz, nie na odległej planecie ani nawet w najbliższej przyszłości. Tymczasem chyba jednak jesteśmy nieco przerażeni i każdy z nas wymyśla sobie swój własny azyl, aby w nim nie musieć czuć się „nieswojo”. Moim azylem okazały się biblioteki i muzea. To w nich jestem wyzwolona, chociaż, jak dowiaduję się z naukowej literatury, powinnam raczej być złapana w sidła ideologii, jaką stara się narzucić na mnie system. Screw it! Wśród spetryfikowanych muzealnych obiektów oraz nieruchomych książek czuję się jak ryba w wodzie, niezależnie od tego, czy właśnie przechadzam się między półkami w dziale Humanities w British Library, czy zwiedzam wystawę chińskiej porcelany w Ashmolean albo oglądam performance jakiegoś młodego brytyjskiego artysty. I tu rodzi się pytanie, czy to nie jest ucieczka przed prawdziwym życiem? Zatrzymanie w czasie jest charakterystyczne dla instytucji, jakimi są biblioteki i muzea, więc może po prostu lubię pogrążać się w ciszy wielokulturowej definicji, tworzonej przez dziedzictwo kulturowe w postaci sztuki i literatury… W tym wszystkim rozmycie tożsamości jawi się jako ułuda, niepotrzebny problem, bezsensowny z punktu widzenia globalnego. Adam Zagajewski twierdzi, że „biblioteka stanowi obszar wolnej miłości, ofiarowuje niezobowiązujące romanse, przelotne związki, kapryśne lektury, niekiedy zachwyt, czasem też ułudę, ale zawsze z możliwością szybkiej zmiany, książki sprawiają, że ruchliwa powierzchnia wydarzeń zatrzymuje się nagle. Zatrzymuje się cała rzeczywistość”. Zatrzymanie jest jak najbardziej wskazane, ale mam nadzieję, że nie grozi mi ono do tego stopnia, iż nawet sztuczny renifer w akompaniamencie muzyki disco nie będzie w stanie mnie obudzić. Zatem – na Święta życzę wszystkim wyjścia na chwilę z azylu i oderwania się od norm, jakie każą nam trzymać się z daleka od poczucia absurdu.


Ten szalony zgiełk Szymon Makuch

M

ówią, że czas, to pieniądz. Trudno w dzisiejszych czasach nie usłyszeć tego stwierdzenia w wielu życiowych sytuacjach. Jednocześnie odnoszę często wrażenie, że czas staje się coraz większą obsesją. James Gleick w latach 90. napisał ciekawą książkę, wydaną w 2003 r. w Polsce pt. Szybciej. Przyspieszenie niemal wszystkiego. Choć trochę się zestarzała w związku z rozwojem cywilizacji i techniki, to wciąż dobrze pokazuje pewne mechanizmy rządzące współczesnym społeczeństwem, szczególnie, jeśli chodzi o obsesyjne przejmowanie się każdą sekundą życia. Wśród ciekawych przykładów podawanych przez amerykańskiego dziennikarza wystarczy wymienić to, że podobno wielu użytkowników mikrofalówek wybierze czas 88 sekund zamiast 90, ponieważ w ten sposób szybciej sobie poradzą z przygotowaniem posiłku (dwa razy uderzą jeden klawisz zamiast marnować czas na dwa). Ponadto Amerykanie swego czasu wydawali po kilka dolarów za usługę automatycznego wybierania numerów w biurze, które pozwalało im oszczędzić jakieś dwie sekundy. W lidze baseballu uświadomiono sobie, że mecze trwają zbyt długo, więc prowadzono liczne analizy, wskazujące, że pałkarz przy zmianie marnuje kilka sekund, miotacz, poprawiając czapkę, jeszcze ileś tam, itp., itd. W latach 80. w USA opublikowano serię wydawniczą One minute bedtime stories, czyli książeczki dla dzieci rodziców, którzy są tak zapracowani, że nie mogą poświęcić swoim pociechom więcej czasu niż

minutę wieczorem. A dla odmiany w krajach azjatyckich najbardziej wytartym przyciskiem w windzie jest ten służący do zamykania drzwi (na marginesie – w wielu windach przycisk ten nie działa i jest tylko swoistym placebo). Czytając o tym wszechobecnym pośpiechu, człowiek może czasem wpaść w długie refleksje. Ile to razy bowiem idziemy na tramwaj, żeby było szybciej, po czym okazuje się, że udało się zaoszczędzić całe 2-3 minuty. Pozostaje pytanie, czy ten totalny pośpiech to jedynie domena paru szaleńców, czy też jednak stały trend w dzisiejszym świecie? Osobiście dostrzegam tu pewną psychologię tłumu. A utwierdziła mnie w tym przekonaniu wizyta w naszej stolicy. Niektórzy twierdzą, że mam uprzedzenia do Warszawy. Faktem jest jednak, że spacerując wolnym krokiem po samym jej centrum człowiek ma poczucie, że jest z nieco innego świata, być może wręcz wklejony ze starego filmu, nieprzystającego do rzeczywistości. Taki wrocławski „alien” nie rozumie, dlaczego, wchodząc do metra, wiele osób niemal biegnie, a na dźwięk wagonika hamującego na przystanku wręcz rozpoczyna się sprint, czasem zagrażający zdrowiu, jeżeli kogoś przytrzasną drzwi. No tak, przecież kolejny pociąg podjedzie dopiero za 1 minutę i 10 sekund (!). W tym momencie zaczynam wybaczać osobom biegnącym do tramwaju we Wrocławiu, gdy kolejny jest za 12 czy 15 minut. Zaskakujące wydawać się mogło również to, że w centrum handlowym, w samym sercu stolicy obrotowe drzwi nie kręcą się automatycznie, lecz trzeba je pchać. Cóż za marnotrawstwo moich sił – pomyślałem. Ale potem, gdy przechodziłem przez nie spokojnym krokiem, znów ktoś mi uświadomił, w czym rzecz, kiedy zdenerwowany moim tempem postanowił stanąć obok i jednak popchnąć te drzwi mocniej, żeby być przynajmniej z 1-2 sekundy do przodu. Pewna staruszka natomiast uznała, że nie ma powodu,

by pozwolić wrocławskiemu „alienowi” najpierw wyjść z tramwaju, nawet jeśli był bliżej drzwi, stąd też mała walka bark w bark nie zaszkodziła. Żeby była jasność – nie o Warszawę tu chodzi. Ten problem występuje zapewne w wielu miastach, choć rzeczywiście stolica jest jaskrawym przykładem. Trochę jak film oglądany na przewijaniu z nasuwającym się pytaniem: „Czemu oni wszyscy tak biegną?”. No właśnie – trudno jest stwierdzić, kto zaszczepił nam ten pośpiech. Wiele reklam mówi, że dzięki produktom oszczędzimy czas, który jest tak istotny. W pracy również często szef pogania, zmuszając nierzadko do realizacji zadań w pośpiechu. Człowiek nawet powstrzymuje się od gotowania porządnego obiadu, bo szkoda czasu. Aż chce się zaproponować ludziom rodzaj testu, czy terapii pod hasłem: „Zwolnij!”. Przyznam szczerze, że trochę ostatnio próbowałem i taka postawa naprawdę rozluźnia. Nie obiecuję, że wydłuży życie, odmłodzi, zapewni czystą skórę, poprawi przepływ krwi, zlikwiduje żylaki (*niepotrzebne skreślić), ale zmusza do refleksji i odpowiedzenia sobie na pytanie: „Czy żeby osiągnąć swoje cele muszę ciągle być w pośpiechu?”. Jeżeli pojawi się tu odpowiedź negatywna, to jest dla nas nadzieja. Trudno spodziewać się, że nasza cywilizacja zwolni. Proces przyspieszania jest chyba nieodwracalny i nie możemy oczekiwać, że nagle miliony ludzi uświadomią sobie, że nie ma sensu tak gnać, a lepiej przyjąć postawę bohatera Powieści sentymentalnej, który chyba na wszystko miał czas, lubił zwolnić, rozejrzeć się, rozczulić nad różnymi banalnymi sprawami. Ale pewnie warto próbować – być może to również jest zaraźliwe. A jak ktoś lubi polskiego rocka, to proponuję zacząć od piosenki Trochę wolniej IRY i zastanowić się tak, jak Artur Gadowski: „Po co gonić tak? W imię czego tracić głowę?”.

59


W obronie Zmierzchu Michał Wolski

T

ak właśnie. To nie błąd ani literówka. Zamierzam podjąć się próby obrony filmowej sagi o wiele mówiącym tytule Zmierzch, którą miałem niewątpliwą przyjemność jakiś czas temu nadrobić. Kiedy piszę te słowa, trwa odliczanie do premiery piątej, ostatniej odsłony historii Belli i Edwarda (oraz Jacoba, nie zapominajmy o Jacobie!); odsłony sztucznie odseparowanej od reszty serii, będącej bowiem ekranizacją drugiej połowy powieści Przed świtem, napisanej przez gwałtownie bogacącą się na wampirach Stephenie Meyer. Siłą rzeczy więc opieram swoje wrażenia i opinie na czterech dotychczasowych filmach i zwiastunie piątego. I zaprawdę powiadam Wam, nie jest tak źle, jak wszyscy twierdzą. Wyolbrzymione i skrajnie negatywne opinie na temat Zmierzchu wynikają z pewnego fundamentalnego, a zarazem błędnego założenia, że mamy do czynienia z filmem wykorzystującym właściwy horrorom bestiariusz, więc należącym do gatunku filmów grozy. Tymczasem Zmierzch, wykorzystuje właściwości kina gatunków, ale nie w konwencji grozy, a – romansu. To wątki tradycyjnie przypisywane romansom (i melodramatom) są motorem napędowym akcji, trudno więc się nie rozczarować, licząc na horror. Tyle że Zmierzch nigdy do miana horroru nie aspirował, choć pewne elementy (mała wioska na uboczu, dom w środku lasu, radiowe doniesienia o morderstwach, głód krwi) po nim odziedziczył. Tymczasem to, co faktycznie jest istotne dla fabuły, to niemal klisza z opowieści o miłości, wokół tego uczucia i na nim też zbudowane są kolejne perypetie. W pierwszej części mamy rozpoznanie kochanków, pierwsze relacje i wspólną Ilustr. Kalina Jarosz (2)

walkę z przeciwnościami losu. Druga rozwija się wokół motywu zdrady i rozstania, zwieńczonej wybaczeniem i ponownym zejściem się szczęśliwych kochanków. Trzecia część to klasyczny trójkąt miłosny. W czwartej natomiast pojawiają się wątki ślubu i rodzicielstwa, co wieńczyłoby miłosną drogę Belli i Edwarda, gdybyśmy nie mieli w perspektywie piątej części, nastawionej na macierzyństwo. Nie ma tu absolutnie nic, czego byśmy nie znali z powieści obyczajowych pań Brontë czy Austen. No dobra – są wampiry. Kiedyś myślałem, że Zmierzch dekonstruuje mit wampiryczny, nie oferując nic w zamian. Teraz wiem lepiej. Wszystkie elementy, których funkcjonalność wykorzystują horrory i filmy grozy, są też – co trafnie dostrzegła Meyer, a za nią twórcy filmów – częścią sztafażu romansowego. Tak więc samotny dom w środku lasu może być piękną willą, wyspa na środku oceanu – rajem, małe miasteczko na uboczu – spokojnym siedliskiem. Wszystko, co w horrorze byłoby straszne, w romansie ma zupełnie inaczej rozłożone akcenty. Skoro tego typu przeakcentowanie – daję głowę, że świadome – dotyczy czasoprzestrzeni filmu, dlaczego nie miałoby dotyczyć również bohaterów? Ci są – jak wiemy – wampirami, dość wiernie bazującymi na współcześnie panującym wyobrażeniu: zbierają się w klany/linie krwi, piją tąż krew, nie wychodzą na słońce, są nieśmiertelni, mają nadprzyrodzone zdolności, ale też stanowią jedynie część nadnaturalnych mieszkańców świata, który jest w stanie pomieścić i inne istoty, jak chociażby wilkołaki (z którymi krwiopijcy tradycyjnie się nie lubią). Wszystko jest tak, jak w Kronikach wampirów, Wampirze: Maskaradzie, Underworldzie, czy sadze o Vicki Nelson. Tylko – no właśnie – akcenty są rozłożone inaczej, czego najbardziej jaskrawym przykładem jest słynna błyszcząca skóra. Ten jakby nie było pretensjonalny pomysł nie jest jednak wcale głupszy od zbudowania zbroi w jaskini, a jakoś wszyscy lubimy postać Iron Mana. Nie zmienia to jednak faktu, że Zmierzch rekonstruuje wyobrażenie wampira na swój własny użytek (nie rezygnując bynajmniej z bardziej tradycyjnych krwiopijców, których można spotkać w drugiej, trzeciej, a wkrótce i piątej części), podobnie jak

robi to absolutnie każdy wampiryczny tekst kultury. Tu się to sprawdza, bo sprawdzić się musi; wampir zniesie wszystko. Był czarnoskórą wariacją na temat, alegorią homoseksualizmu, obiektem amorficznej pornografii, latającą krową i pigułką rozpuszczoną w ponczu. Naprawdę, Zmierzch wcale nie jest najgorszym, co mu się mogło przytrafić. Tym bardziej, że z filmu na film jest coraz lepiej. Lepsze zdjęcia i muzyka, ciekawsze motywacje i dylematy bohaterów, od zaskakująco konserwatywnego Edwarda (który nie chce seksu przed ślubem) po Bellę niemal umierającą podczas porodu (to przy okazji uruchamia wiele atawistycznych skojarzeń; pierwsza część Przed świtem to nie jest przyjemny film). Oczywiście, grają tak sobie i sztywno wymawiają swoje kwestie, ale widziałem gorsze filmy o miłości. Na przykład Gwiezdne Wojny: Atak klonów. A kiepską grę aktorską dwójki głównych bohaterów równoważą w jakimś stopniu fajne i porządnie zagrane role drugoplanowe, w szczególności wilkołaka Jacoba i ojca Belli, Charliego. Nie wspominając o Ashley Greene, która też pasuje do swojej roli. No i obok zniewieściałych wampirów (Edward) i Belli, wokół której koncentruje się cała narracja, mamy całkiem spory i dobrze przedstawiony świat nadnaturalnych istot, na którym skupimy się w ostatniej części. A od drugiego planu w głąb nie ma w tej serii nic, co by mnie zawiodło. Oczywiście, są pretensjonalne sceny gry w baseball podczas burzy, „edwardzi zmysł” Belli, zdzieranie z siebie koszuli (i przy okazji prezentacja nienagannej klaty) tylko po to, aby wytrzeć krew z czoła, ale większość z nich koncentruje się w dwóch pierwszych częściach cyklu, a ich bylejakość nie odstaje negatywnie od innych bylejakości w popkulturze. Oczywiście, możemy się na nią nie godzić i w ogóle piętnować pretensjonalne romanse o wampirach jako gatunkową aberrację, ale – musicie przyznać – wtedy zostałyby może ze cztery filmy wampiryczne, które dałoby się oglądać. Ale jeśli przebolejemy tych kilka głupot i aktorstwo bohaterów pierwszoplanowych (które też z filmu na film jest bardziej do zniesienia), to – zaprawdę powiadam Wam – jest nieźle. Polecam Zmierzch.


Rysy Marcin Pluskota

N

ie za bardzo wiem, skąd ta moja dziwna awersja. Przecież protagonista się stara. Ma tyle problemów na głowie. Powinienem mu kibicować. Jeżeli mu się uda – wszystkim będzie lepiej! Przecież ci „źli” chcą nas zdeptać i zniewolić! Dlaczego więc zamiast pogardzać, patrzę na nich z zaciekawieniem? To przecież bohater pozytywny zasługuje na moją uwagę i cześć. Dlaczego więc nikt nie przebiera się dziś za Luke’a Skywalkera? Dlaczego Internet pełny jest okolicznościowych zdjęć Dartha Vadera? Bohater pozytywny ma dziś naprawdę ciężko. Jego problemy nie wynikają jednak z wad konstrukcyjnych. Współcześni protagoniści są odpowiednio dzielni, nieskazitelni, silni, duzi itp. Problemowy jest odbiorca. Taki ja. Widzę takiego dobrego bohatera i zamiast bić mu brawo, cieszyć się, że zbawia świat, cały czas podejrzewam go o niecne konszachty. Poszukuję rysy. Bo ja w takiego bohatera bez skazy po prostu już nie wierzę. Ja to zawsze rozumuję tak: jeżeli dzielny bohater przemawia do tłumów – rzecz wspaniała i godna pochwały – to w sekrecie daje sobie w żyłę, jeżeli leczy chorych w małym szpitalu w Somalii – Bóg z nim z tego powodu – to zapomniał złożyć urodzinowych życzeń babci. Nie słucham jego pięknych słów, nie cieszą mnie jego dobre uczynki – chcę zobaczyć, jak heros brudzi sobie rączki. Jak bije swoje dzieci! Jak nie odkurza pokoju już drugi tydzień! Argument za gnębieniem bohatera pozytywnego chyba jest następujący: mało

w nim człowieka, o którym można później poplotkować. – Nie zgadniesz co ON dzisiaj zrobił! – powie kolega do kolegi przy kawie (albo koleżanka do koleżanki przy ciastku). W przypadku protagonisty odpowiedź jest jedna: – Zrobił coś dobrego. Wow. I jak tu takiego obgadywać? Kiedy mowa o bohaterze negatywnym, ciężko skwitować go jednym zdaniem: – Jakie kulturowe tabu złamał TYM razem? Jaką granicę przekroczył? Powiedz mi, powiedz! – należałoby się dopytywać. Dlatego dziś bliższy sercu naszemu jest Walter White z serialu Breaking Bad – chorujący na raka nauczyciel chemii i narkotykowy boss w jednej osobie, czy mafiozo Tony Soprano. O nich to można gadać i gadać. I do tego można wypić kilka kaw i zjeść kilka ciastek. Bohater negatywny ma ułatwioną drogę do mojego serca. Kiedy dobry koleś wreszcie się ubabra, upadnie, kwituję to bez emocji: „a nie mówiłem, nie można cały czas być tak dobrym”, ale kiedy Tony Soprano, ten paskudny i zły Tony Soprano, w przerwie pomiędzy morderstwami, zanosi swojej schorowanej i starej mamie radio z odtwarzaczem CD, rozpływam się w pochwałach nad jego dobrym uczynkiem. Co jednak straszniejsze, jeżeli nie da swojej mamie radia z CD i będzie dalej tylko gnębił społeczność, też będę go lubił! Jak uczą nas czasopisma kolorowe – liczy się ciekawe wnętrze. Dopóki więc gnębi ciekawie i interesująco, nie będę miał względem niego zastrzeżeń. Straszne to. Myślę, że to wszystko, ten rozbrat z dobrem, zaczął się gdzieś przy okazji głębszej refleksji nad poczynaniami bohaterów dzieciństwa. Powiedzmy, nad organizacją społeczności smerfów. Okazało się nagle (nagle? czy ja tego wcześniej nie widziałem?), że w tej głównie męskiej społeczności jest jedna samica w wieku, powiedzmy, reprodukcyjnym i jeden mężczyzna, do którego wszyscy mówią hmm… Papo. Coś się zmieniło. Gargamel – ten arcyłotr, stracił część zło-

wieszczej aury, a ja zastanawiałem się, czy faktycznie smerfy są smaczne. Dzięki takiej (nad)interpretacji serial ten ogląda mi się dobrze po dziś dzień. Oczywiście wielu idolów młodości straciło w moich oczach, np. Kapitan Planeta. Tutaj gdzieś powinna pojawić się puenta tego felietonu. Chciałem napisać, że dzięki panu Choromańskiemu, a konkretnie jego powieści W rzecz wstąpić nastąpiła we mnie przemiana, ale wszystkie te piękne słowa nagle straciły sens. Zbliża się koniec świata. Koniec wszystkiego. Tych słów. I ludzi złych, i dobrych też. Numer Kontrastu, w którym zamieszczono ten felieton, pojawi się już po końcu świata. Rozumiem, że będą go czytać całkiem inni ludzie, ludzie którzy przeżyli świat i jego koniec. Zastanawiam się, czy pozostanę zrozumiały. Osobiście przeżyłem sporo końców świata, ale w grach, książkach, filmach. Oprócz tego, że jest to raczej wydarzenie spektakularne, mam też wrażenie, że jest to wydarzenie traumatyczne. „Szczęśliwcy”, którzy wyjdą z ruin naszej współczesności będą całkiem inni niż my. Czy będą w stanie rozpalić ogień? Co ważniejsze, dla Kontrastu, czy będą umieli czytać? Czy siedząc na gruzach swojego domu zainteresuje ich kulturalny preview i ciekawe artykuły o charakterze społeczno-publicystycznym? Czy sekcja literacka trafi w ich gusta? I, rzecz najważniejsza, czy spodoba się im mój felieton? Witaj człowieku jutra. Piszę do ciebie z nieodległej przeszłości, z czasów które pamiętasz jak przez mgłę. Czy tak jak ja, czekasz na nowy sezon Breaking Bad? Pamiętasz jeszcze Kapitana Planetę? Czy zainteresuje cię to, co mam Ci do powiedzenia, czy może jesteś zajęty czymś innym? Polujesz może na szczury, bo jesteś głodny? Może też być całkiem inaczej. Szczęśliwego nowego.

61


Street photo

Fot. Bartłomiej Babicz


63


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.