preview
4
Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka? publicystyka
8 14
16
Tworzyć, wymyślać, siać ferment i mącić kadź…
Rozmowa z zespołem Straight Jack Cat
Monika Stopczyk
Zakazany owoc
Każde obowiązujące tabu, czyli pewien niepodważalny zakaz kulturowy, budzi żywe emocje – przede wszystkim skrajną niechęć i strach przed przekroczeniem go. Jego „odczarowywanie” odbywa się zwykle na przestrzeni dziesięcioleci, wieków, a nierzadko i całych epok.
Monika Ulińska
DIY skutecznej rewolucji – Tunezja
W 2011 roku mieszkańcy – między innymi – Egiptu, Syrii czy Libii zbuntowali się przeciw wieloletnim rządom tyranów. […] Rewolucja pożarła własne dzieci. Wyjątkiem jest jeden kraj – Tunezja.
19
Lekarstwa działają wolniej niż choroby
Mateusz Stańczyk
Co roku Polacy zostawiają w aptekach około 19 miliardów złotych. Kupujemy drogie leki, często bez recepty, i leczymy się sami. Część tej kwoty jest też jednak przeznaczana na tanie i popularne farmaceutyki syntetyczne, które pomagają w zwalczaniu wielu chorób i – podobno – przedłużają życie.
28
Zatraceni w tańcu
Trendy zawsze zmieniały się błyskawicznie i wbrew pozorom nie był to efekt kaprysu artystów czy producentów muzycznych, mimo że często mogą oni tak dumnie sądzić. Tak naprawdę wynikają one z aktualnych potrzeb ludzi, które są siłą napędową niejednej mody. Przykładem tego jest rewolucja disco, która dokonała się na przestrzeni lat siedemdziesiątych, po których nastąpiły trzy dekady jego skromnych ewolucji.
Wojciech Szczerek film
32
Momenty były, czyli słów kilka o porno w mainstreamie
Mateusz Żebrowski
35
Kino kończy 120 lat. Intymne kontakty z erotyką oraz seksem X muza nawiązywała od wczesnej młodości (słynny „wyuzdany” Pocałunek Thomasa Edisona z 1896 roku). Prawdziwe, oficjalne narodziny kina pornograficznego miały jednak miejsce dopiero pod koniec lat sześćdziesiątych.
Podejrzany: serial
Odcisk palca, strzęp DNA czy też pojawiający się w ostatniej chwili kluczowy świadek pomagają spektakularnie rozwiązać niejedną ze spraw prowadzonych przez serialowych detektywów.
Karolina Kopcińska
Krystyna Darowska
recenzje fotoplastykon
systemu totalitarnego. Czym dzisiaj są zniewoleni polscy pisarze? Czy Małgorzata Musierowicz wyznaje Ketman? Zofia Ulańska
Andrzej Olechnowski
38
Pożarci przez Saturna; Smyczkiem po smutku; Uptown Funk you up!; Po prostu chłopiec; Fajerwerki w słońcu; Połów życia felietony
kultura
22
25
Saksoński Wagner
Halle to malownicza miejscowość położona nad doliną Soławy, w landzie Saksonia-Anhalt, w środkowych Niemczech. Słynąca z soli i najstarszej w całym kraju fabryki czekolady ojczyzna Händla może poszczycić się nie tylko świetnie zachowaną architekturą, nieznacznie tylko zniszczoną podczas wojny i nienadgryzioną zębem czasu, ale kryje też w sobie wiele tajemnic.
Tomasz Klembowski
Jeżycjada Małgorzaty Musierowicz jako współczesny Ketman
W latach pięćdziesiątych Czesław Miłosz opisał zjawisko Ketmanu jako reakcji inteligentów na ucisk
44
Michał Wolski, Marcin Pluskota, Filip Zawada street
46
Andrzej Piasecki
„KONTRAST” MIESIĘCZNIK Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław
WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław
E-MAIL kontrast.wroclaw@gmail.com redakcja@kontrast-wroclaw.pl
WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/
REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Agnieszka Barczyk, Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Krystyna Darowska, Aleksandra Drabina, Aleksander Jastrzębski, Karolina Kopcińska, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Mateusz Stańczyk, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Monika Ulińska, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Magdalena Zięba FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Maciej Margielski, Patryk Rogiński KOREKTA Iwona Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Anna Momot, Andrea Marx, Monika Osiowa, Karolina Słabolepsza, Weronika Szkwarek, Katarzyna Szlapińska, Dorota Toman GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Dawid Janosz, Joanna Krajewska, Marta Kubiczek, Ewa Rogalska, Róża Szczucka, Wojtek Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska
*** Joanna Figarska
M
imo tak wyjątkowych świąt, jakie w tym roku przypadły na początek kwietnia, trudno powiedzieć, że wiosenna aura podczas wolnych dni nas rozpieszczała. Ciągłe zmiany pogody, nieustanny ruch na niebie, co raz odsłaniający i chowający słońce, co chwilę padający deszcz, śnieg czy grad. Ta sinusoida sprawia, że nie chce się nic. Ani pracować, ani odpoczywać. Spać? Nie spać? A może zamiast tego jeść? Po wielkanocnych smakołykach raczej nie jest to wskazane. Co więc robić, by nie przespać lub nie przeczekać kolejnej wiosny? W jednym z artykułów kwietniowego „Kontrastu” Mateusz Stańczyk wspomina historyczną już wiosnę 2011 roku, która zmieniła, a właściwie miała zmienić, losy Egipcjan, Syryjczyków, Libańczyków i Tunezyjczyków. Walkę z tyranią udało się w pewien sposób wygrać jedynie tym ostatnim. Autor w tekście pod tytułem DIY skutecznej rewolucji – Tunezja pokazuje, dlaczego tylko to państwo osiągnęło cel, jakim była wolność narodu.
W najnowszym numerze warto też zwrócić uwagę na osobowość numeru, którą jest zespół Straight Jack Cat, który właśnie rozpoczął ogólnopolską trasę, zrealizowaną dzięki wsparciu fanów oraz portalowi wspieramkulture.pl. Członkowie grupy opowiadają Monice Stopczyk o muzyce, pierwszoligowych zespołach, które od jakiegoś czasu podglądają, oraz o miejscach, do których lubią powracać. Oprócz ciekawych tekstów i rozmów w „Kontraście” prezentujemy również wyjątkowe zdjęcia Andrzeja Olechnowskiego, będące częścią cyklu Światy równoległe, który można jeszcze zobaczyć we wrocławskim klubie „Firlej”. Fotograf, dzięki specjalnej aplikacji, pokazuje światy, które są bardzo blisko nas. Moglibyśmy się zdziwić, jak wielu niezwykłych rzeczy nie zauważamy. Może wiosna, a nawet sam kwiecień, to dobry czas, by lepiej przyjrzeć się temu, co tylko z pozoru jest znajome. Energii nam nie zabraknie, wszak okres odpoczynku i świętowania za nami.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
3
preview muzyka
AURA
W
szystkich lubiących jazz i muzykę improwizowaną powinien ucieszyć fakt, że 14 kwietnia ukaże się 7. studyjny album polskiego tria RGG. Pianista Łukasz Ojdana, kontrabasista Maciej Garbowski i perkusista Krzysztof Gradziuk podczas pracy nad najnowszym krążkiem inspirowali się między innymi muzyką sakralną, klasyczną, popularną i jazzem. Warto też zaznaczyć, że Aura jest jednocześnie debiutem formacji na arenie międzynarodowej pod skrzydłami wydawnictwa OKeh. Pod jej szyldem płyty wydają też między innymi Sonny Rollins i David Sanborn.
SOYKA Z BIG BANDEM
POKONAC Ć DEMONY
A
merykańska artystka Beth Hart robi sobie przerwę od grania i nagrywania z Joe Bonamasą i wydaje kolejny solowy album, który ujrzy światło dzienne 14 kwietnia. Na najnowszym krążku wokalistka wypowiada wojnę demonom swojej przeszłości, do których zalicza między innymi śmierć starszej siostry, walkę z uzależnieniem od narkotyków i alkoholu czy diagnozę choroby afektywnej dwubiegunowej. Jednak na Better Than Home artystka postanowiła zaśpiewać nie o bólu, a o radości, co było dla niej trudniejsze. Wersja podstawowa płyty oferuje 10 utworów. W sieci jest też dostępny teledysk do kawałka Mechanical Heart. Wydawnictwo Provogue/Mascot Label Group.
J
eden z bardziej znanych polskich wokalistów – Stanisław Soyka – 14 kwietnia zafunduje nam powrót do przeszłości, a za wehikuł czasu posłuży jego najnowsza płyta Swing Revisited. Znajdzie się na niej 14 utworów, w których wokaliście towarzyszył szwedzko-duński zespół Roger Berg Big Band. Współpracę zainspirowało jam session w trakcie warszawskiego koncertu zespołu. Na płycie nie usłyszymy autorskich utworów artysty, a porcję kompozycji między innymi Duke’a Ellingtona (Caravan, Don’t Get Around Much Anymore), Raya Charlesa (Hallelujah, I Love Her So), Cole’a Portera (Night And Day) czy Barta Howarda (Fly Me to the Moon). Wydawnictwo Universal.
O DZIKOŚCI UMYSŁU
T
rzy lata przyszło czekać na nowy studyjny album brytyjskiego zespołu folk rockowego Mumford & Sons. 4 maja na sklepowe półki trafi trzeci krążek grupy – Wilder Mind. Tym razem słuchaczy czeka jednak parę zmian. Formacja zrezygnowała z tak charakterystycznych dla niej elementów jak chociażby banjo i zdecydowała się zaprezentować bardziej elektroniczne oblicze. Muzycy chcą to osiągnąć między innymi poprzez użycie syntezatorów, mellotronu, a nawet automatów perkusyjnych. Jak podkreśla basista grupy – Ted Dwane – zespołu nie interesuje nagranie drugiej Babel (2012). Na najnowszej płycie usłyszymy 12 utworów. Sferą produkcyjną zajął się James Ford. W sieci dostępny jest też pierwszy singiel – Believe. Wydawnictwo Glassnote.
Fot. materiały prasowe
Red. Aleksander Jastrzębski
preview film
A WIĘC W DROGĘ!
W
ielbiciele Toma Hardy’ego mają ostatnio sporo szczęścia. Zaledwie miesiąc temu można było podziwiać go na ekranach kin w Systemie, a już 15 maja wraca do multipleksów w głównej roli w Mad Maksie: Na drodze gniewu. U jego boku pojawią się między innymi Charlize Theron i Nicholas Hoult. Ponoć storyboardy do filmu powstały, zanim jeszcze gotowy był scenariusz, spodziewać się więc można spektakularnej strony wizualnej. Co do reszty – trudno cokolwiek prorokować, z pewnością jest to jednak pozycja obowiązkowa dla fanów Szalonego Maxa.
W GRUPIE RAŹNIEJ
A JUTRO – NOWY ŚWIAT
W
najbliższym czasie dziennikarze zainteresują się Georgem Clooneyem z powodu innego niż stan cywilny – 29 maja na ekrany kin wchodzi Kraina jutra z aktorem w roli głównej. Frank Walker, rozczarowany życiem wynalazca, wraz z głodną naukowych wrażeń nastolatką Casey, wyrusza w podróż, której celem jest odkrycie tajemnic tytułowej krainy. Reżyserem filmu i zarazem współautorem scenariusza jest Brad Bird, mający na swoim koncie między innymi Iniemamocnych, stanowiących idealny przykład kina familijnego.
K
iedy w 2012 roku Avengers weszli na ekrany kin, widzowie oszaleli na ich punkcie. Czy takiej samej reakcji doczeka się ich kontynuacja, Avengers: Czas Ultrona, wchodząca do polskich kin 7 maja? Spodziewać można się wysokiej frekwencji oraz obsady uzupełnionej o Aarona Taylora-Johnsona i Elizabeth Olsen. Tym razem doborowa grupa superbohaterów i superbohaterek zmierzy się z Ultronem, który zagraża ludzkości. Czas Ultrona w wielu aspektach zbliżony będzie zapewne do części pierwszej, gdyż za scenariusz i reżyserię ponownie odpowiada Joss Whedon.
Red. Karolina Kopcińska
CEL: POWSTRZYMAĆ ŚLUB
S
zwedzki film Jak powstrzymać ślub powstał podobno w pięć godzin, czyli tyle, ile trwa podróż podciągiem z Malmö do Sztokholmu. W takich właśnie okolicznościach spotykają się Philip i Amanda, którzy podczas prowadzonej dla zabicia czasu rozmowy odkrywają, że mają ten sam cel podróży: ślub, któremu oboje chcą zapobiec. Produkcja, nagrodzona podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego w kategorii Konkurs 1-2, ma swoją premierę 8 maja. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
5
preview teatr
KRYMINAŁ NA SCENIE
W
rocławski Teatr Współczesny przygotowuje prapremierę Koniec świata w Breslau na podstawie drugiej powieści z serii książek Marka Krajewskiego, rozgrywających się w przedwojennym Wrocławiu, a których głównym bohaterem jest radca kryminalny Eberhard Mock. Będzie to jednocześnie pierwsze przeniesienie dzieł tego autora na deski teatru. Spektakl wyreżyseruje Agnieszka Olsten, która razem z Krzysztofem Kopką jest autorką adaptacji scenicznej. W rolę detektywa tropiącego seryjnego mordercę wcieli się Konrad Imiela. Prapremiera zaplanowana jest na 16 maja.
POLITYCZNA RZECZYWISTOŚĆ
H
erkules i stajnia Augiasza to dramat Fridricha Dürrenmatta, który w zamyśle autora miał pozostać słuchowiskiem. Komedia polityczna opowiada o Elidzie – państwie, które czasy świetności ma dawno za sobą, ponieważ obecnie dosłownie tonie w gnoju. Prezydent Augiasz postanawia oczyścić cały kraj. Na pomoc wzywa słynnego herosa Herkulesa, który przyjmuje brudną robotę tylko dlatego, że tonie... w długach. Jednak najpierw wniosek dotyczący sprzątania musi uzyskać zgodę wielu polityków. Prapremiera w reżyserii Artura Tyszkiewicza odbędzie się 30 maja w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie.
DEBIUT REŻYSERSKI
29
maja Maćko Prusak, znany w całej Polsce tancerz, choreograf, mim i aktor, zadebiutuje w roli reżysera. We Wrocławskim Teatrze Lalek przygotowuje bowiem spektakl dla dzieci – Noc bez księżyca Etgara Kereta. Jest to opowieść o małej Zohar, która wyrusza na poszukiwania księżyca, kiedy ten pewnej nocy znika z nieba. Spektakl będzie metaforyczną przypowieścią o poszukiwaniu światła i zostanie oparty przede wszystkim na ruchu scenicznym. Przedstawienie ma ujrzeć światło dzienne na inauguracji Trzeciego Przeglądu Nowego Teatru dla Dzieci.
BILET ZA GROSZE
W
tym roku obchodzimy 250-lecie teatru publicznego w Polsce, z której to okazji Instytut Teatralny we współpracy z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego przygotował kilka projektów. Jednym z nich jest „Bilet za 250 groszy”, który został zaplanowany na 23 maja (czyli Dzień Teatru Publicznego). Niemal we wszystkich teatrach instytucjonalnych w Polsce bilet na spektakle zagrane w tym dniu będzie kosztował jedyne dwa pięćdziesiąt. Warto zatem od razu sprawdzić repertuar pobliskich placówek. Fot. materiały prasowe
Red. Marta Szczepaniak
preview książki
Zadomowić się w idei
Przechadzka po lesie fikcji
G
dy majówka dobiegnie końca, będziemy mogli sięgnąć po najnowszą powieść Umberto Eco. Według zapewnień wydawnictwa Noir sur Blanc Temat na pierwszą stronę zawiera elementy political fiction, thrillera i romansu, które razem składają się na wizję współczesnego świata, ukształtowanego przez media. Akcja nabiera rumieńców, kiedy Pan Colonna przyjmuje zlecenie opisania przygotowań do publikacji nowego dziennika, który wkrótce wstrząśnie całymi Włochami. Włosi dowiedzą się bowiem o aferach bankowych i zabójstwie Jana Pawła I.
J
ak w ciągu wieków na Zachodzie zmieniały się sposoby zamieszkiwania? Co wpłynęło na ewolucję takich pojęć jak prywatność, domowość, komfort, swoboda i w jaki sposób odbijały się one na codziennym życiu mieszkańców miast? Na te pytania odpowie Witold Rybczyński w opublikowanej nakładem wydawnictwa Karakter, ciekawej książce Dom. krótka historia idei, która trafi do księgarń już 11 maja. Autor ukazuje w niej zmieniające się mody – od dawnego zamiłowania do przepychu aż po współczesne upodobanie do minimalizmu i prostoty.
Ucieczka przed historią
P
o drugiej wojnie światowej wielu funkcjonariuszy SS uniknęło kary, co przyczyniło się do mnożenia teorii spiskowych. 20 maja za sprawą Wydawnictwa Czarne światło dzienne ujrzy praca Zbiegli naziści. Jak hitlerowscy zbrodniarze uciekli przed sprawiedliwością Geralda Steinachera, która uzupełni lukę w powojennych dziejach. Historyk bada w niej okoliczności owych ucieczek oraz odpowiada na pytanie, kto udzielił pomocy zbrodniarzom. Fakty opisane przez Steinachera są nie mniej zajmujące niż wytwory wyobraźni Fredericka Forsytha. Red. Elżbieta Pietluch
Walka Knausgårda
D
zięki staraniom Wydawnictwa Literackiego 21 maja na księgarniane półki trafi Moja Walka. Księga 2 Karla Ove’ego Knausgårda. Norweg, który chłodem swej prozy zafascynował czytelników na całym świecie, powraca w kontynuacji autobiograficznej opowieści, będącej obecnie ważnym literackim przedsięwzięciem. Tom pierwszy dotyczył alkoholizmu i śmierci ojca pisarza, w drugim natomiast głównym tematem staną się jego skomplikwane relacje damsko-męskie. Wszystko zostało oddane z bezwzględną szczerością i brutalnym realizmem. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
7
TWORZYĆ
WYMYŚLAĆ SIAĆ FERMENT I MĄCIĆ KADŹ...
Fot. Michał Biliński
➢➢
osobowość numeru
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
9
Straight Jack Cat to kwartet, który z całą pewnością można określić mianem „powodu do dumy” krakowskiej sceny muzycznej ostatnich lat. Jeśli o Melancholii Larsa von Triera mówiło się „najpiękniejszy koniec świata”, to po ich koncercie poczujecie się, jakbyście taki koniec świata przeżyli, tyle że muzycznie. Przeżyli i nie mogli doczekać się kolejnego. Dajcie uzależnić się od rockowego łomotu w najlepszym wydaniu. Poznajcie „Koty”. Rozmawia Monika Stopczyk
M
onika Stopczyk: Jesteście na początku trasy „Crime Against Fashion Tour”, w którą wyruszyliście dzięki akcji na wspieramkulture.pl i wsparciu słuchaczy. Jak wrażenia po pierwszych występach? Straight Jack Cat: Na tę trasę przyjęliśmy trochę nową formułę grania koncertów. Jest więcej freestyle’u, więcej zabawy na scenie, kompozycje są bardziej otwarte. Gramy z większym luzem i jeszcze bardziej staramy się czuć się wzajemnie na scenie. Nie pozostaje to niezauważone. Spotykamy też na koncertach znajome twarze – czyli ludzie nas chyba lubią, skoro wracają. Pojawiają się również twarze nowe, zupełnie zaskoczone naszymi możliwościami. Poza tym – dziwna sprawa – trasy spajają, zacieśniają więzi w grupie. Nie wiemy, jak to się dzieje, ale z każdą trasą czujemy się sobie bliżsi. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Jest mniej kłótni, więcej zrozumienia, każdy ma jakąś rolę i jest za coś odpowiedzialny. Stajemy się zespołem nie tylko w sensie muzycznym, ale po prostu sprawnie działającą, naoliwioną maszyną do rozwalania scen. Novum na tej trasie to własny realizator dźwięku, który jest piątym członkiem ekipy. Wojtuś! Jeśli natomiast chodzi o sam projekt na wspieramkulture.pl, to zabieraliście się do niego, mając plan działania rozpisany od początku do końca, czy raczej postanowiliście spróbować i działać „na żywca”? Opowiedzcie, proszę, trochę o tym przedsięwzięciu. Całość koordynował Zachar [Michał Zachariasz – przyp. red.]. To on wykazał inicjatywę, on zadbał, by pomysł wypalił, on ogarniał filmy, opisy prezentów, wszystko,
Fot. Michał Biliński
wszystko... Praca robiona jak zwykle w pośpiechu, ale ostatecznie – nie ma jak odrobina adrenaliny. Nie uzyskaliśmy żadnej pomocy ze strony sponsorów-firm, choć zabiegaliśmy o to. Ostatecznie – dobrze, że się tak stało, bo nie musimy teraz żadnego kapitalisty klepać po plecach, nie musimy żadnej znanej marki nikomu polecać, słowem – nie musimy niczego udawać. Wszystko, co otrzymaliśmy, dostaliśmy od naszych fanów. Tym bardziej jesteśmy dumni, że projekt wypalił i to na 105%. Choć były chwile grozy. Mniej więcej w połowie akcji licznik dość długo stał w miejscu, a czas mijał. Pewnego dnia obliczyliśmy, że żeby wszystko poszło jak trzeba, codziennie musielibyśmy od tej pory otrzymywać 170 zł, a przy rozwoju wydarzeń, który obserwowaliśmy, wydawało się to niemożliwe. Załamka... No, ale finisz był za to kapitalny. Jesienią, supportując Comę, zagraliście serię koncertów w całej Polsce i dla dość licznej publiczności. Czy to były zdarzenia, które zmotywowały Was do tego, by wcielić w życie plan, jaki materializuje się podczas obecnej trasy? Dokładnie tak było. Występy przed Comą dały nam poczucie: We can do it, bo mamy już know-how. Mieliśmy wielkie szczęście, że mogliśmy obserwować od kuchni profesjonalnie ogarnięty pierwszoligowy zespół. Dziś te spostrzeżenia wcielamy w życie. Oczywiście dostosowując je do realiów naszej ligi i naszych możliwości. Zaskakujące jednak jest to, jak wiele zależy od kilku prostych rozwiązań, których nauczyliśmy się na trasie z Comą, a niekoniecznie od budżetu. Pion techniczny Comy już na pierwszych koncertach nas spacyfikował. Z garażowej grupy nieokrzesańców musieliśmy w ekspresowym tempie przekształcić się w ze-
spół, który nadąża za wymaganiami dużej sceny. Wszystko musiało działać jak w zegarku, wszyscy o wszystkim musieli być poinformowani, nie było niedomówień, wszystko odbywało się o czasie, punktualnie, wszystko miało swoją kolejność, nikt się nie kłócił, każdy znał swoje miejsce i wszystko miało
być i było – tip-top. Chętnie poddawaliśmy się takiej musztrze, bo to po prostu działało. Choć podejrzewam, że inne zespoły mogłyby wobec takiego podejścia „komanczy” się nastroszyć. My zachowaliśmy pokorę i wynieśliśmy z tego naukę, za którą raz jeszcze dziękujemy. Zatem z tego miejsca po raz ko-
lejny za to wszystko dziękujemy całej ekipie zespołu Coma. Czy po tej trasie na Waszej koncertowej mapie Polski pojawiły się miejsca, do których szczególnie chcecie wracać? Macie sporą publikę w rodzimym Krakowie, ale czy gdzieś jeszcze do-
strzegliście wyjątkowo pokaźne grono miłośników „kociego” grania? Naszą obserwacją jest to, że każde miasto ma swój klimat. W jednym ludzie reagują bardzo żywiołowo, w innym mniej, ale w zamian po koncercie przychodzą i dzielą się energią, decydują się na wsparcie nas przez zakup kocich gadżetów itp. To coś jakby miasta – tak jak ludzie – dzieliły się na ekstrawertywne i introwertywne. Nauczyliśmy się, że jeśli ktoś na naszym koncercie siedzi, to wcale to nie oznacza, że nie bawi się dobrze. Po prostu – być może – bardziej przeżywa wszystko wewnątrz. Wiemy, że działa zasada, że dla każdego zespołu istnieje jakieś miasto-czarna dupa, gdzie po prostu nic nie wychodzi. Mamy swojego faworyta, ale nie chcemy go tu zdradzać. W końcu to dopiero nasza druga trasa, a pierwsza samodzielna. Do trzech razy sztuka. Natomiast miasto szczególnie nam miłe to – być może Cię zaskoczę – Augustów. Uwielbiamy! Jest jeszcze jakiś polski zespół, z którym chętnie wyruszylibyście w trasę? Wykonawca lub band, który szczególnie cenicie, darzycie sympatią? Kiedyś myśleliśmy, że fajnym pomysłem jest organizowanie koncertów kapel o podobnej stylistyce. Dziś mamy wrażenie wręcz przeciwne. Ciekawiej jest, gdy na jednym koncercie są opowiadane dwie różne bajki. Na trasie „Crime Against Fashion” w wielu miejscach supportować nas będą soliści: The Pau i Gypsy & The Acid Queen, którzy siłą rzeczy różnią się stylistycznie od naszego kwartetu. I to jest znakomite. W przyszłości też chętnie będziemy współpracować z ciekawymi solistami, bardami. Wiele naszych marzeń o występie z kimś na wspólnej scenie już się spełniło. Graliśmy z Dead Snow Monster i z The Stubs. Graliśmy z MA. Chętnie zrobilibyśmy jakieś wymienne „kolabo” z jakimś zespołem z Australii, bo marzy nam się zagrać w Sydney. Na Waszym koncie dwie, bardzo dobrze zresztą przyjęte przez słuchaczy, EP-ki. Planujecie wydawnictwo długogrające? Mała poprawka. W tym momencie mamy już na koncie trzy EP-ki. I zdecydowanie tak – planujemy longplay. Myśleliśmy do tej pory o jesieni 2015 jako o dobrej porze na wypuszczenie na rynek długogrającego krążka, ale ostatnio doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie poczekać na Dzień Kota 2016. W międzyczasie nie pozostawimy jednak naszych fanów z pustymi rękami. Na pewno jeszcze
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
11
w tym roku wypuścimy singiel i klip zapowiadający LP. Podczas tegorocznej Offensywy de Luxe mieliście okazję zagrać na jednej scenie z Arturem Rojkiem, Organkiem, a Piotr Stelmach i Anna Gacek wręczyli Wam symboliczną Szczotę, mianując Was „ofensywną nadzieją na rok bieżący i kolejne lata”. To musiało być niezwykle miłe, ale też chyba trochę zobowiązujące?
Fot. Michał Biliński
To jest między innymi powód odłożenia premiery LP na przyszły rok. Chcemy, by nasza pierwsza długogrająca płyta była prawdziwą petardą, by była dopieszczona i nie zawiodła nadziei pana Stelmacha. Wiele kompozycji jest już gotowych, ale muszą one w nas osiąść. Niektóre gramy już na koncertach – czyli na obecnie trwającej trasie „Crime Against Fashion” – jest szansa na przedpremierowy odsłuch kawałków z płyty, która ukaże się za prawie rok. To jest coś!
W wakacje – zaraz przed wejściem do studia – planujemy też zamknąć się na tydzień w jakiejś wiejskiej chałupie i łoić muzykę dniami i nocami, by się rozćwiczyć, by w studio być w formie. No i – last but not least – by tworzyć, wymyślać, siać ferment i mącić kadź... Zakwalifikowaliście się do półfinału eliminacji do 21. Przystanku Woodstock. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie po Waszej myśli i zagracie latem dla największej publiczności w kraju, ale czy poza Woodstockiem obieracie za cel jakieś inne festiwale? Tak. To będzie drugie podejście do Przystanku Woodstock. Mamy nadzieję, że tym razem wypali, choć nie napinamy się zbytnio. Zrobimy po prostu swoje, czyli to, co zwykle, czyli (mówiąc dosadnie) soniczny wpierdol. Co do innych festiwali kilka jest już klepniętych. Między innymi Spring Break Festival i Fląder Festival. Natomiast po wydaniu LP będziemy chcieli – sami jeszcze nie wiemy jak – spróbować wbić na duże festiwale na Zachodzie. Słyszeliśmy już zbyt wiele razy słowa: „powinniście grać koncerty poza Polską”. Bo też mówi się o Was, że brzmicie zupełnie jak nie zespół z rodzimego, polskiego podwórka. Gdybyście mieli spróbować ująć w słowa to, na czym polega Wasza „niepolskość”, to jakie cechy byście wskazali? Na pewno to, co jest w Polsce wobec nas zarzutem, a na Zachodzie byłoby atutem – czyli angielski język. Zwracamy dużą uwagę na brzmienie. Angielski to też jest element brzmienia. Po prostu brzmi inaczej niż polski. Nie mam problemu z polskim akcentem. Nie śpiewam po angielsku na siłę, żeby się komuś przypodobać. Dla nas wszystkich jest to naturalne. Poza tym, nim dobrze umieliśmy grać, mieliśmy już super graty. To było nie lada poświęcenie, bo odmawialiśmy sobie nieraz jedzenia od ust i studiowaliśmy sprzęty muzyczne, by kupić te, które są cenowo dostępne, oryginalne, niespotykane i brzmią osobliwie. Akrylowe bębny czy wzmacniacze z lat sześćdziesiątych, które wyglądają jak stare radio, zadziwiają do dziś wielu ludzi ze świata muzycznego w całej Polsce. Najpierw patrzą na nasze graty z politowaniem, w najlepszym wypadku z zaciekawieniem, a po koncercie przychodzą z opadnietą szczęką i pytają: „Jak to?” Tak to! Na sprzęcie warto się znać, a swej wiedzy nie czerpaliśmy nigdy z gazet czy reklam, ale z setek godzin wysiedzianych na zagra-
nicznych stronach, forach internetowych i YouTube’ie. Właśnie – słowo klucz: zagranicznych. Skoro już jesteśmy przy docieraniu do słuchaczy spoza granic naszego kraju. Jak sądzicie, dlaczego tak rzadko polskim wykonawcom udaje się zaistnieć i odnieść sukces na Zachodzie? Kompleksy czy może po prostu polski rynek muzyczny to słaba trampolina do wybicia się? Trzeba zadać pytanie, ilu polskich artystów w ogóle próbowało. I co zrobili wyjątkowego, by wybić się na trudnym zagranicz-
nym gruncie, wypełnionym kolorowymi postaciami. Na pewno należy zrobić coś więcej niż to, co sprawdza się w Polsce. Albo może nie więcej, ale po prostu coś zupełnie innego. Nie można oczekiwać, że tym samym kluczem otworzymy wiele różnych furtek. Inny kraj to inny kod kulturowy i chyba tajemnica tkwi w tym, by znaleźć odpowiedni wytrych. Polska ma swój specyficzny klimat, ale już ludzie w Niemczech, USA czy w Wielkiej Brytanii odbierają muzykę zupełnie inaczej. Nawet muzycy mają tam inny status społeczny. Podejrzewam też, że kilku polskich tuzów
zostałoby na przykład w UK wygwizdanych. A my – skoro ludzie powtarzają, że nie nadajemy się do Polski – być może paradoksalnie próbujemy wywarzyć nie te drzwi, zostając w kraju. Dlatego, gdy przyjdzie czas, wyślemy zgłoszenie na SXSW. Nieważne, że nie mamy wizy. Skład zespołu: Marek Palka – gitara, wokal Sebastian Kaszyca – perkusja i perkusjonalia Damian Szafran – bas Michał Zachariasz – gitara, klawisze, wokal
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
13
Każde obowiązujące tabu, czyli pewien niepodważalny zakaz kulturowy, budzi żywe emocje – przede wszystkim skrajną niechęć i strach przed przekroczeniem go. Jego „odczarowywanie” odbywa się zwykle na przestrzeni dziesięcioleci, wieków, a nierzadko i całych epok. Jakie zjawiska współcześnie budzą największe kontrowersje? I czy na pewno wynika to ze zła tkwiącego w samej istocie tych zjawisk, czy może mamy do czynienia ze społecznym nadawaniem znaczeń?
ZAKAZAN Monika Ulińska
J
erzy Wasilewski we wstępie książki pod tytułem Tabu opisuje tytułowe zjawisko jako coś, co „intryguje, niepokoi, zwodzi (…) Jeśli nadal trwa i budzi respekt, to tylko przez swą kategoryczność – powody, dla których każe przestrzegać pewnych granic, nie dadzą się łatwo i przekonywująco uzasadnić, ale właśnie irracjonalność jest rękojmią jego trwałości: strach naruszać mechanizm, którego nie potrafi się wyjaśnić”. Taki opis doskonale oddaje emocje towarzyszące każdemu aktualnemu tabu: negatywne skojarzenia, lęk przed złamaniem zakazu czy strach przed samym jego zakwestionowaniem. Te żelazne, święte (bo tabu często łączy się też z wymiarem sakralnym), paranoicznie wręcz przestrzegane zasady mogą dotyczyć wielu sfer życia – od kulinariów (na przykład zakaz jedzenia wieprzowiny jako pochodzącej od nieczystego zwierzęcia w islamie i judaizmie) po seksualność. Mimo swej stabilności, pewne zjawiska objęte takimi zakazami mogą się odtabuizować, słowem – stać się w świadomości społeczeństwa normalne. Porzucając na chwilę warstwę emocjonalną, warto zapoznać się z rozumieniem tabu sformułowanym przez Annę Dąbrowską: „tabu jest zjawiskiem kulturowym obejmu-
Ilustr. Joanna Krajewska
jącym wszystko to, co jest objęte zakazem społecznym (czasem również prawnym); są to zachowania, których nie należy praktykować, i tematy, jakich nie należy poruszać w danej społeczności (nie wypada o nich mówić), ponieważ są uznane za wstydliwe, niebezpieczne, kontrowersyjne, przykre lub niemoralne”. Taka definicja ułatwia wskazanie zjawisk objętych tabu w naszym kręgu kulturowym. Znaczna ich część dotyczy ciała i seksualności. Ciało jest elementem silnie związanym z tabu i leżącym u podstaw wielu zakazów magiczno-religijnych. Z perspektywy religijnej cielesność często bywa postrzegana jako przeciwieństwo duchowości. Instytucje związane ze sferą sacrum dostrzegły zatem potrzebę tabuizowania czynności, które wiązały się z typowo cielesnymi odruchami. Funkcjonowanie tabu wyraźnie dowodzi konstruktywistycznej wizji świata, która zakłada, że rzeczywistość nie jest obiektywnie dana, ale kreowana przez ludzi; że to, co postrzegane jako naturalne lub nie, jawi się w ten sposób w wyniku oddziaływania kultury. Przykładem takiej normy kulturowej jest choćby zakaz chodzenia nago czy wypróżniania się na czyichś oczach. Jest to postrzegane jako wielce niestosowne i każdy
stara się unikać takich sytuacji, jednak powinniśmy mieć świadomość, że tylko gatunek ludzki – i to nie we wszystkich kręgach kulturowych – stabuizował te czynności. Co więcej, w przeszłości te normy nie były tak silnie ugruntowane. Te rodzaje tabu zazwyczaj nie są też obłożone zbyt poważnymi sankcjami społecznymi – wiążą się przede wszystkim ze wstydem. Z zupełnie innym odbiorem i postrzeganiem w kategoriach „naturalne” lub „nienaturalne” spotykają się zjawiska związane ze sferą seksualności. Jednym z objętych tabu zachowań seksualnych jest masturbacja, która przez długi czas nosiła piętno grzechu. Ze zjawiskiem onanizmu wiązano różne przypadłości: wierzono, że grozi impotencją czy „uwiądem kręgosłupa”. I choć nauka już dawno dowiodła, że masturbowanie się jest zwyczajnym sposobem rozładowania napięcia seksualnego, pewne instytucje wciąż przekonują, że doniesieniom ze świata nauki nie należy ufać. Taką instytucją od wieków jest Kościół rzymskokatolicki. Jego wpływ na przekonania ludzi dobrze oddaje zamieszczone na stronie internetowej „Gościa Niedzielnego” świadectwo pewnej kobiety, która, jak sama mówi, od 15 lat jest zniewolona masturbacją. Przekonuje, że eksperci, któ-
◉
publicystyka
NY OWOC rych kompetencje poddaje w wątpliwość, mylą się, mówiąc, że to zachowanie jest dobrym i naturalnym odruchem. Postrzega je inaczej – jako „bagno, z którego należy się wygrzebać”. I choć w szerszej świadomości z masturbacji zostało zdjęte piętno dewiacji i grzechu, wciąż jest ona tabu w sensie potocznym. Podejście do niej jest podobne, jak w przypadku nagości czy wypróżniania się – przynależy ściśle do sfery prywatnej. Aktualnie w naszym kręgu kulturowym jednym ze zjawisk objętych najsilniejszym tabu jest też kazirodztwo (incest), czyli stosunki seksualne pomiędzy spokrewnionymi ze sobą osobami. Samo słowo budzi w społeczeństwie negatywne skojarzenia. W zbiorowej opinii jest to zjawisko jednoznacznie złe: dewiacyjne, zboczone, nienaturalne. Freud próbował wyjaśnić tabu kazirodztwa za pomocą opowieści o zabiciu ojca, który monopolizował dostęp do kobiet z rodziny. Ogarnięci wyrzutami sumienia sprawcy zabójstwa – synowie – zaczęli ubóstwiać ojca w postaci totemu, zaś do kobiet odmówili sobie dostępu, który uzyskali poprzez zabójstwo. Co jakiś czas media informują o żyjącym ze sobą rodzeństwie czy też o związku rodzica z dzieckiem. Reakcja społeczeństwa dowodzi, że ludzie zdecydo-
wanie negują tego typu związki i nie godzą się na włączenie ich w sferę normalności. Ponadto medialne burze pokazują, że wciąż jest za wcześnie na rzeczową dyskusję o naturze kazirodztwa – mimo pojawiających się od czasu do czasu sygnałów, że słuszność tego zakazu nie dla wszystkich jest oczywista. Trudno przewidzieć, czy kiedykolwiek się to zmieni, czy też kazirodztwo zawsze pozostanie w przekonaniu ogółu granicą, której nie należy przekraczać. Obecna sytuacja stanowi jednak pomocny przykład w zrozumieniu, jak silna bywa reakcja ludzi na zjawiska objęte tabu, a tym samym pomaga pojąć drogę, którą przebyły kiedyś różne zjawiska: drogę od dewiacji do różnych stopni normalności. Podobną panikę moralną wywoływał niegdyś homoseksualizm, który do drugiej połowy XX wieku figurował w zapisach Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego i Światowej Organizacji Zdrowia jako choroba psychiczna. Choć geje i lesbijki przestają być dziś zaliczani do marginesu społecznego, wciąż można wskazać pewne obszary, w których homoseksualizm stanowi tabu w pełnym tego słowa znaczeniu. Religia chrześcijańska uważa homoseksualizm za grzech i jako taki go potępia. Nie
jest jednak tajemnicą, że szeregi Kościoła zasilają duchowni o takich skłonnościach, o czym od czasu do czasu donoszą media. Takie przypadki są jednak traktowane w kategoriach incydentu. Tymczasem ks. Jacek Prusak w wywiadzie opublikowanym w „Dużym Formacie” mówi, że według szacunkowych danych około 30% księży ukrywa swoje homoseksualne skłonności. Zdecydowanie radykalniej do kwestii homoseksualizmu podchodzi się w wojsku – tam temat praktycznie nie istnieje. Jak pisze Kamil Sikora w swoim artykule dotyczącym homoseksualizmu wśród żołnierzy, jest tak z uwagi na dwa stereotypy: niemęskiego geja i homofobicznej armii. Przywołuje też przypadek, gdy żołnierze – dowiedziawszy się, że ich kolega jest gejem – zabronili mu kąpać się razem z nimi. Warto uświadamiać sobie, w jakim stopniu to, co wydaje się dane, jest tak naprawdę społecznie skonstruowane. Posługując się określeniem Daniela C. Dennetta – „odczarowanie” tabu, czyli pozbawienie go pozorów tajemniczości, pozwala poznać i zrozumieć zjawiska objęte tą definicją. A to ułatwia ich racjonalną segregację na dobre i złe, której kryterium powinien być realny wpływ na życie ludzi. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
15
Z JA NE TU JI – UC
EW
OL
W 2011 roku mieszkańcy – między innymi – Egiptu, Syrii czy Libii zbuntowali się przeciw wieloletnim rządom tyranów. Euforia towarzysząca obaleniu autorytarnych reżimów szybko ustąpiła miejsca chaosowi, który odebrał marzenia o dobrobycie i wolności. Rewolucja pożarła własne dzieci. Wyjątkiem jest jeden kraj – Tunezja.
DIY
SK
UT
ECZ
NE
JR
Mateusz Stańczyk
Ilustr. Ewa Rogalska
pałacowego, został generał Ben Ali – były szef służb bezpieczeństwa, który w latach 1980–1984 był ambasadorem Tunezji w Polsce. Na początku swoich rządów wprowadzał reformy, które miały doprowadzić do stopniowej demokratyzacji kraju, jednak z czasem zaczął się z nich wycofywać. Jego głównym celem stała się władza sama w sobie, a także związane z jej sprawowaniem profity. Pod wpływem przeciwrządowych protestów, które rozpoczęły się w grudniu 2010 roku, uciekł z kraju i schronił się w Arabii Saudyjskiej.
KROPLA, KTÓRA PRZELAŁA CZARĘ
A
by zrozumieć wszystkie czynniki, które złożyły się na sukces „jaśminowej rewolucji”, warto w kilku zdaniach przybliżyć historię Tunezji. Do marca 1956 roku państwo to znajdowało się pod protektoratem francuskim. Jednym z głównych architektów niepodległości był tu Habib Burgiba – prawnik, absolwent paryskiej Sorbony, lider partii Neo Dustur (akronim nazwy Nowa Partia Liberalno-Konstytucyjna) często nazywany afrykańskim Atatürkiem. Burgiba został pierwszym niezależnym od Francji premierem niepodległej Tunezji, a po zamachu stanu, który doprowadził do obalenia monarchii 25 lipca 1957 roku, został mianowany prezydentem. W trakcie prawie 30-letniej dyktatury udało mu się zredukować wpływ religii na państwo, a w następstwie rozszerzyć prawa kobiet we wszystkich sferach życia publicznego. Niestety, zostało to okupione znaczącym spadkiem możliwości krytykowania rządu poprzez rozbudowę aparatu służb bezpieczeństwa, których głównym celem była walka z wszelkiego rodzaju opozycją – zarówno polityczną, jak obyczajową. Jego następcą, również w wyniku przewrotu
17 grudnia 2010 roku o 11.30 czasu lokalnego Mohamed Bouazizi, 26-letni sprzedawca owoców z miejscowości Sidi Bouzid położonej w centralnej części Tunezji, oblał się benzyną i podpalił. Rankiem tego samego dnia pokłócił się z policjantką, która chciała zarekwirować jego stragan na kółkach za brak wymaganych zezwoleń. Według relacji niektórych świadków kobieta miała spoliczkować handlarza, a następnie z pomocą mundurowych kolegów odebrać mu wagi i produkty. Poniżony mężczyzna udał się do budynku lokalnej administracji, aby tam złożyć skargę na zachowanie funkcjonariuszki. Powiedziano mu, że urzędnik ma spotkanie i nie może go w tym momencie przyjąć. „To był rodzaj kłamstwa, które przyzwyczailiśmy się słyszeć” – powiedział jego przyjaciel telewizji Al Jazeera. Zdesperowany handlarz, który swoją pracą utrzymywał owdowiałą matkę i piątkę rodzeństwa, oblał się benzyną i podpalił przed siedzibą gubernatora. 18 dni później, na skutek rozległego poparzenia, Bouazizi zmarł. Do tego czasu lokalne protesty, które wybuchły w następstwie jego czynu, rozprzestrzeniły się na cały kraj, a później objęły większość państw Magrebu. Rozpoczęła się arabska „Wiosna Ludów”. Nikt nie spodziewał się rewolucji. Stopniowy wzrost cen żywności na terenie Bliskiego Wschodu w okresie poprzedzającym wybuch niepokoi społecznych był uciążliwy, ale pozostałe czynniki (szczególnie w Tunezji) wskazywały na stabilny wzrost zamożko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
17
ności tych krajów. Uśredniony wzrost PKB Tunezji w latach 2000–2010 wyniósł 4,9% rocznie. Miarowy rozwój sektora turystycznego zapewniał przyrost miejsc pracy, a oficjalne dane, z końca pierwszej dekady XXI wieku, mówiły o bezrobociu w granicach 13,3% (dla porównania w tym samym okresie w Hiszpanii bez pracy było ponad 20% populacji w wieku produkcyjnym). Jednak głównymi beneficjentami okresu prosperity byli mieszkańcy nadmorskich części Tunezji. Wzrost gospodarczy nie wpłynął na rozwój interioru, przez co biedniejsza część kraju silniej odczuwała bolączki autorytarnego reżimu. Wszechobecna korupcja, nepotyzm na wszystkich szczeblach administracji, a także skrywana niechęć do oderwanego od rzeczywistości prezydenta, stanowiły zarzewie nadchodzącego konfliktu. Co prawda, amerykańskie depesze dyplomatyczne ujawnione przez portal WikiLeaks na początku grudnia 2010 roku ostrzegały przed wzrastającym ryzykiem stabilności władzy w regionie, ale była to prognoza długoterminowa. W przededniu rewolucji nikt nie spodziewał się gwałtownego wybuchu niezadowolenia.
CHAOS BEZKRÓLEWIA „Jaśminowa rewolucja” trwała niecały miesiąc. W wyniku nasilających się demonstracji, podczas których dochodziło do krwawych starć z policją, 14 stycznia 2011 roku prezydent Ben Ali ogłosił rozwiązanie rządu, jednocześnie desygnując obecnego premiera do stworzenia nowego gabinetu. Prawdopodobnie zrobił to, aby zdobyć trochę czasu na przygotowanie swojej ucieczki. Tego samego dnia w godzinach popołudniowych Mohamed al-Ghannuszi, który sprawował obowiązki szefa rządu od 1999 roku, ogłosił, że prezydent jest czasowo niezdolny do pełnienia obowiązków, więc zgodnie z konstytucją to Ghannuszi przejmuje obowiązki głowy państwa. W swoim przemówieniu obiecał poszanowanie konstytucji, a także zapowiedział przeprowadzenie reform politycznych, gospodarczych i społecznych. Pomimo obowiązującej godziny policyjnej Tunezyjczycy wyszli na ulice, aby świętować swoje zwycięstwo. W dużych miastach zapanował chaos. Uzbrojeni szabrownicy zaczęli grabić supermarkety, a także zastraszać celebrujących mieszkańców. Na ulice wyszło wojsko, które zostało skierowane do ochrony budynków użyteczności publicznej. NastępFot. Jarosław Podgórski
nego dnia ulice Tunisu opustoszały – była to cisza przed burzą. Protestującym udało się obalić znienawidzonego dyktatora, ale okazało się, że była to łatwiejsza część procesu, który miał doprowadzić ich kraj do demokracji. Przez wiele tygodni po ucieczce dyktatora Ghannuszi starał się stworzyć stabilny rząd jedności narodowej, w którym mieli znaleźć się politycy opozycji, przedstawiciele związków zawodowych, a także ministrowie poprzedniego reżimu. Jednak szef rządu za bardzo kojarzył się ze starym reżimem. Zamieszki, które towarzyszyły ogłaszaniu kolejnych zmian we władzy wykonawczej, a także nowe ofiary antyrządowych protestów, skłoniły premiera do ustąpienia ze stanowiska. Miał nadzieję, że jego dymisja „przysłuży się krajowi, rewolucji i przyszłości Tunezji”. Jego decyzję poparł UGTT (Generalny Tunezyjski Związek Zawodowy zrzeszający pół miliona pracowników), a także przywódcy zdelegalizowanego w 1989 roku ruchu Ennahada (z arabskiego Odrodzenie, Renesans, partia o programie konserwatywnym obyczajowo i liberalnym gospodarczo, często ogólnikowo nazywana partią islamistyczną). 27 lutego przewodniczący parlamentu (odpowiednik polskiego marszałka sejmu) pełniący obowiązki prezydenta Fu’ad al-Mubazza mianował nowym szefem rządu byłego ministra spraw zagranicznych Al-Badżiego Ka’ida as-Sibsiego. Jedną z pierwszych decyzji nowego premiera było rozwiązanie Departamentu Bezpieczeństwa Państwa odpowiedzialnego za funkcjonowanie służb bezpieczeństwa i policji politycznej. W kolejnych dniach władze zalegalizowały działalność Ennahady. Powołano 22-osobowy rząd bezpartyjnych ekspertów, a sąd w Tunisie zdelegalizował byłą partię władzy – Zgromadzenie Demokratyczno-Konstytucyjne. Wbrew konstytucji, ale w zgodzie z „wartościami i zasadami rewolucji” ogłoszono, że wybory do Zgromadzenia Konstytucyjnego odbędą się 24 lipca. Na początku czerwca w związku z problemami organizacyjnymi, które sygnalizowali przedstawiciele państwowej komisji wyborczej, premier as-Sibsi zdecydował o przesunięciu wyborów na 24 października.
NOWE WYBORY, STARZY ZWYCIĘZCY Ostatecznie Tunezyjczycy wybrali swoich przedstawicieli do konstytuanty 23 października. Zwycięzcą okazała się konserwa-
tywna Partia Odrodzenie, która uzyskała 40% poparcia. Niecały miesiąc po wyborach największa partia wraz z Kongresem Republiki oraz z Demokratycznym Forum na rzecz Pracy i Wolności zawiązały koalicję. Już na początku grudnia przegłosowano tak zwaną „małą konstytucję”. Nowa ustawa zasadnicza przeniosła większość prerogatyw władzy wykonawczej z prezydenta na szefa rządu, którym został jeden z przywódców Partii Odrodzenia Hammadi al-Dżibali. W październiku 2014 roku odbyły się wybory parlamentarne, które wygrało Wezwanie Tunezji, partia 88-letniego Al-Badżiego Ka’ida as-Sibsiego. Większość jej członków to osoby powiązane z poprzednim reżimem. Wspomniany Ka’id as-Sibsi zwyciężył również w drugiej turze wyborów prezydenckich i został mianowany na stanowisko 31 grudnia 2014 roku. Wygląda na to, że władza wróciła do rąk polityków, którzy przez prawie 23 lata wspierali Ben Alego. Mapy przedstawiające rozkład głosów według miejsca zamieszkania pokazują, że mieszkańcy bogatszego i bardziej zaludnionego terenu północnego wybrzeża poparli partię Wezwanie Tunezji oraz jej lidera. Natomiast obywatele żyjący w interiorze głosowali głównie na Partię Odrodzenia, a w drugiej turze wyborów prezydenckich poparli dotychczasową głowę państwa Al-Munsifa al-Marzukiego. Bardzo podobny scenariusz rozegrał się ponad dwie dekady temu w Polsce. Po okresie zachłyśnięcia wolnością i rządach obozu postsolidarnościowego wybory do parlamentu w 1993 roku wygrał SLD, który jednoznacznie kojarzył się z komunistami. Dwa lata później, również po drugiej turze, prezydentem został Aleksander Kwaśniewski. Takie, a nie inne decyzje przy urnach Tunezyjczyków możemy uznać za zwycięstwo rewolucji. Na pewno część obywateli lęka się powrotu do władzy niektórych urzędników z czasów dyktatury, ale takie są zasady demokracji i taka była wola większości. Poza tym wybrani reprezentanci są świadomi swoich ograniczeń – pamiętają niedawny przewrót, a ich działania reguluje przegłosowana na początku zeszłego roku konstytucja. Jeśli wszystko potoczy się według znanych z historii schematów, Tunezja może stać się jaskółką zmian, które prędzej czy później obejmą większość państwa arabskich. Wyspą demokracji wywalczonej oddolnie na oceanie islamskiego radykalizmu.
Co roku Polacy zostawiają w aptekach około 19 miliardów złotych. Kupujemy drogie leki, często bez recepty, i leczymy się sami. Część tej kwoty jest też jednak przeznaczana na tanie i popularne farmaceutyki syntetyczne, które pomagają w zwalczaniu wielu chorób i – podobno – przedłużają życie. Jednocześnie często zapominamy, że w roślinach znajdują się substancje czynne, które pomagały ludzkości zwalczyć choroby już od czasów prehistorycznych. Krystyna Darowska
RSTWA działają wolniej niż choroby*
* Cytat autorstwa Tacyta (Publiusz Korneliusz Tacyt, urodzony w 55 roku, zmarł w roku 120, rzymski historyk).
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
19
Z
alążki farmacji pochodzą sprzed kilku tysięcy lat – dziś wiemy o starożytnych medykach z Egiptu, Babilonii i Asyrii. Przy świątyniach egipskich uprawiano rośliny uznawane za lecznicze i przyrządzano z nich mikstury według dokładnych receptur. Dowodem na to jest zawierający 900 takich przepisów papirus pochodzący z około 1550 roku p.n.e. Został zakupiony przez egiptologa Georga Ebersa w 1873 roku od pewnego Araba, który – rzekomo – znalazł go w Tebach między nogami mumii. W Europie ziołolecznictwo zapoczątkowali starożytni greccy kapłani, którzy wiedzę i umiejętności zaczerpnęli z kultur egipskiej i egejskiej. Początkowo leczenie w Grecji było związane z wierzeniami religijnymi i magią, a rozkwit nauk medycznych nastąpił w V wieku p.n.e. Uznawany dzisiaj za ojca medycyny Hipokrates, urodzony w 460 roku na wyspie Kos, rozwijał wiedzę o uzdrawianiu za pomocą ziół. W dziele Corpus Hipocraticum wymienia około 300 leków pochodzenia naturalnego.
REWOLUCYJNA DROGA OD ZIÓŁEK DO SYNTETYCZNYCH LEKÓW Dwa tysiące lat po śmierci Hipokratesa w Europie nastąpił czas olbrzymich przemian rolnych, które określono mianem rewolucji agrarnej. W okresie od XVI do XVIII wieku zaczęto wprowadzać coraz bardziej nowoczesne metody uprawy roślin i hodowli zwierząt. Uznano, że rolnictwo feudalne było mało wydajne. Właściciele ziemscy odbierali ziemię dzierżawcom i tworzyli łączone pastwiska oraz olbrzymie tereny uprawne. Zaczęli też wprowadzać płodozmian, co było nową metodą użyźniającą gleby. W tamtym czasie rezygnowano z uprawy ziół na rzecz dochodowej żywności, co w konsekwencji doprowadziło do deficytu niektórych surowców leczniczych. Jednocześnie wysokie przychody producentów rolnych pozwoliły im na inwestycje w rozwój masowej gospodarki agrarnej. Działania tego typu zaowocowały zmniejszeniem zapotrzebowania na zatrudnienie na roli, dlatego ludność wiejska musiała przenieść się do miast w poszukiwaniu pracy. Zwiększenie się populacji miejskiej oraz zapotrzebowania na produkty niezbędne do życia w aglomeracjach miejskich spowodowało wzrost zysków przedsiębiorców miejskich, którzy od tej pory byli skłonni finansować poszukiwania nowych technologii przyśpieszających produkcję. Fot. Jarosław Podgórski
Na przełomie XIX i XX wieku nastąpił olbrzymi rozwój nauki. Powstawało dużo nowych szkół i uniwersytetów, a istniejące już uczelnie doskonaliły sposób kształcenia. Pojawiało się wiele rewolucyjnych wynalazków, które znajdowały zastosowanie w dotychczas istniejących i nowych gałęziach przemysłu. Na ten czas datują się także wielkie osiągnięcia w dziedzinie chemii i farmacji. Badacze ciągle poszukiwali medykamentów, które będą działać w leczeniu ciężkich chorób silniej niż substancje naturalne – co nie znaczy jednak, że całkowicie odcinano się od natury. Doskonale znano na przykład działanie kory wierzby – rośliny od tysięcy lat stosowanej jako środek przeciwgorącz-
kowy, przeciwzapalny i przeciwbólowy. Od 1828 roku chemicy i farmaceuci prowadzili prace nad wyizolowaniem z niej substancji czynnej. Doszli do wniosku, że jest to salicyna – połączenie kwasu salicylowego i glukozy. Następnie procedury acetylowania kwasu salicylowego doprowadziły do otrzymania kwasu acetylosalicylowego. Ostatecznie niemiecki chemik Felix Hoffmann w 1897 roku zsyntetyzował ten kwas w formie nadającej się do stosowania farmaceutycznego. Był to pierwszy lek uzyskany w sposób syntetyczny, a nie wyizolowany z surowców występujących w przyrodzie. Hoffmann pracował w firmie chemicznej Friedrich Bayer & Company, która zaczęła wówczas sprzedaż
tabletek zawierających kwas acetylosalicylowy pod marką Aspirin. Na kolejne leki syntetyczne nie trzeba było długo czekać. Podjęto między innymi próby pomocy chorym na cukrzycę, do tej pory skazanym na głodową dietę bezwęglowodanową. Już starożytni Egipcjanie, Hindusi i Grecy opisywali, że choroba ta charakteryzuje się niezaspokojonym pragnieniem i częstym oddawaniem moczu. Areteusz z Kapadocji, żyjący w I wieku n.e., nazwał ją diabetes (od greckiego słowa oznaczającego przelewanie, co było związane z dużą ilością moczu), a Thomas Willis w 1675 roku dodał pojęcie mellitus (co po łacińsku oznacza „słodki jak miód”, ze względu na słodki smak moczu). Patolodzy i fizjologowie badający przyczyny cukrzycy w XIX wieku ustalili, że włączeni do ich badań zmarli diabetycy mieli uszkodzoną trzustkę. Postępem była kolejna obserwacja. W 1869 roku w Berlinie doktorant medycyny Paul Langerhans, oglądając trzustkę pod mikroskopem, stwierdził występowanie w niej małych wysepek, które później nazwano zresztą jego nazwiskiem. Inni niemieccy medycy – profesorzy Oskar Minkowski i Josef von Mering prowadzący testy na uniwersytecie w Strasburgu – usuwając psom trzustkę, doprowadzili do wywołania u nich cukrzycy i zgonów. Tym samym w 1889 roku ostatecznie dowiedli, że ten organ zawiera regulator poziomu glukozy we krwi. Naukowcy doszli do wniosku, że właśnie w wyspach Langerhansa komórki produkują hormon odpowiedzialny za metabolizm węglowodanów. Wszystkie te badania miały istotny wpływ na ostateczne wyizolowanie ekstraktu trzustki wołowej w kwaśnym alkoholu 95% oraz na jego kliniczne zastosowanie w leczeniu diabetyków. Ekstrakt trzustki w 1922 roku wyizolował Kanadyjczyk Frederick Banting wraz ze współpracownikami, nazywając otrzymaną substancję czynną Insuliną. Substancja ta pochodziła ze źródeł zwierzęcych (wołowych albo świńskich). Używano jej aż do lat osiemdziesiątych XX wieku. Co prawda już w 1963 roku otrzymano ten hormon na drodze syntezy dzięki zastosowaniu inżynierii genetycznej, ale niestety zarówno lek, jak i metoda jego otrzymywania musiały przejść trwające około 20 lat procedury certyfikacji, aby tak zwana ludzka insulina była dopuszczona w terapii diabetycznej. Przełomem w farmacji było wyizolowanie przy użyciu pleśni pierwszego antybiotyku β-laktamowego. Jako pierwszy zjawisko występowania substancji hamującej rozwój
bakterii chorobotwórczych opisał w 1897 roku francuski lekarz Ernest Duchesne. Jego praca doktorska miała tytuł Badania na temat walki o przeżycie mikroorganizmów: antagonizm między pleśniami i mikrobami. Niestety, odkrycie nie było przez niego kontynuowane w badaniach, gdyż pełnił służbę jako zawodowy wojskowy lekarz. Już w 1912 roku Duchesne zmarł z powodu gruźlicy. Dopiero w latach trzydziestych ubiegłego wieku bakteriolog Alexander Fleming rozpoczął prace nad tym procesem. Z czasem dołączyli do niego farmakolog Howard Florey oraz biochemik i bakteriolog Ernst Chain. W 1939 roku naukowcy założyli pierwszą na świecie fabrykę Penicyliny. Za swoje osiągnięcie otrzymali w 1945 roku Nagrodę Nobla w dziedzinie Fizjologii i Medycyny.
LEKI POMAGAJĄ CHOREMU, ALE MOGĄ RÓWNIEŻ PRZEDŁUŻYĆ ŻYCIE Ostatnie doniesienia o badaniach naukowych nad farmaceutykami mówią, że znane od lat i niekoniecznie drogie medykamenty stosowane w terapii ukierunkowanej na leczenie konkretnych zaburzeń zdrowia mają dodatkowy wpływ na organizm ludzki. Badacze stwierdzają wręcz niespodziewanie pozytywne działania uboczne niektórych substancji na zdrowie pacjentów. Takim specyfikiem jest na przykład metformina stosowana od 1957 roku w leczeniu cukrzycy. Medykament ten pomaga diabetykom, obniżając poziom glukozy i zmniejszając ryzyko powikłań. Jego korzystne działanie zauważa profesor Brian Kennedy z Buck Institute on Aging w Kalifornii. Badanie laboratoryjne Kennedy’ego wykazało, że metformina o 5% wydłuża życie zdrowym gryzoniom. Do podobnych wniosków na temat metforminy doszedł również doktor Rafael de Cabo z National Institute on Ageing w Baltimore, który uważa, że substancja ta działa jak niskokaloryczna dieta spowalniająca starzenie się. Statystyki ukazują, że przeciętna długość życia diabetyków przyjmujących ten specyfik jest o 15% wyższa niż osób niedotkniętych tą chorobą. Kennedy zwraca również uwagę na znane leki kardiologiczne, czyli statyny i aspirynę. Statyny obniżają poziom złego cholesterolu we krwi, co hamuje rozwój choroby wieńcowej i zmniejsza ryzyko zawału serca oraz udarów mózgu. Natomiast aspiryna działa przeciwzakrzepowo. Leki te, stosowane codziennie, mogą również zapobiec innym
RZ, Leki przedłużające życie, [w:] Onet.pl [online], [dostęp 16 stycznia 2015], dostępny w Internecie na stronie: http://kobieta.onet. pl/zdrowie/leki-przedluzajace-zycie-juz-sa-dostepne/0l5jm
chorobom. Tygodnik „New England Journal of Medicine” zamieścił badania duńskich naukowców sugerujące, że osoby zażywające aspirynę albo statyny 15% rzadziej umierają na nowotwory. Regularne przyjmowanie aspiryny może zapobiec rakowi jelita grubego i trzustki, co zostało opisane przez badaczy w amerykańskim piśmie naukowym „Cancer Epidemiology, Biomarkers & Prevention”. Jeszcze bardziej zaawansowane są badania nad innym lekiem – stosowaną po transplantacjach rapamycyną, która zapobiega odrzuceniu przeszczepu. Jest to antybiotyk makrolidowy, po raz pierwszy wyizolowany w 1975 roku z bakterii pobranych z próbki ziemi pochodzącej z Wyspy Wielkanocnej (Polinezyjczycy nazywają tę wyspę Rapa Nui – stąd nazwa leku). Doktor Viviana Perez z Uniwersytetu stanu Oregon zamieściła na łamach „Journals of Gerontology: Biological Sciences” wnioski z badań, z których wynika, że stosowanie rapamycyny na zwierzętach działa jak „tabletka młodości” – pozwala zachować dobrą kondycję fizyczną, zmniejsza ryzyko zachorowania na nowotwory oraz schorzenia sercowo-naczyniowe. Choć rapamycyna może mieć też negatywny wpływ na zdrowie (wywołuje insulinoodporność i – co za tym idzie – może spowodować cukrzycę), to jednak naukowcy z Oregonu odkryli, że połączenie jej ze wspomnianym wcześniej lekiem przeciwcukrzycowym – metforminą – eliminuje ryzyko wystąpienia choroby. Farmacja ciągle się rozwija, łącząc się z takimi dziedzinami wiedzy, jak medycyna, chemia, biologia, biochemia, fizyka, psychologia, a nawet informatyka, gdyż w fazie badań i prób farmaceuci, chcąc dopasować poszczególne leki do receptorów organizmu ludzkiego, korzystają z modelowania molekularnego. Dzięki wielu osiągnięciom badawczym niektóre stare leki syntetyczne odrzucono ze stosowania, określając je jako szkodliwe dla zdrowia, a nawet trujące. Z czasem zastąpiono je nowoczesnymi i ulepszonymi specyfikami. Ciągle jednak docenia się zażywanie leków roślinnych jako pomocniczą terapię w pospolitych niedyspozycjach zdrowotnych. Uznano, że prawidłowe i konsekwentne przyjmowanie niektórych preparatów z tej grupy może powstrzymać rozwój chorób oraz wspierać system immunologiczny pacjenta. Dlatego naukowcy nadal opracowują nowe leki ziołowe i poszukują substancji czynnych pochodzenia roślinnego. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
21
FOTO P L A STYKON
Andrzej Olechnowski
„
Andrzej Olechnowski (urodzony w 1968 roku) Fotografią zajmuję się od kilku lat, na co dzień jestem konstruktorem w firmie produkującej urządzenia spawalnicze. Współpracuję z wrocławskim Punktem Informacji Kulturalnej – PIK, gdzie pojawiają się moje fotorelacje z wrocławskich koncertów. Dotychczas brałem udział w wystawie zbiorowej „Muzyczny Wrocław w Obiektywie”, która prezentowana była w 2012 roku na ul. Świdnickiej we Wrocławiu oraz wystawie zbiorowej „SIMCHA to znaczy radość” w Manana Cafe. Wystawa „Świat równoległy” jest moją pierwszą samodzielna wystawą. Mój sposób fotografowania jest konsekwencją zadania, które dostałem do zrealizowania, a mianowicie przez miesiąc miałem fotografować aparatem w telefonie komórkowym. Celem tego zadania było odciągnięcie mnie od spraw technicznych, sprzętowych, wszystkich tych elementów, które potrafią bardzo zaabsorbować początkującego fotografa i bardzo często przesłaniają najważniejsze rzeczy, które dzieją się przed naszymi oczami. Za-
danie miało zmienić moje patrzenie i zwrócić uwagę na kadr i kompozycję. Na początku było mi bardzo trudno, bo aparatu w telefonie używałem wyłącznie jako notesu i jako „poważny” użytkownik lustrzanki, zupełnie nie zwracałem uwagi na ten gadżet. Próbowałem znaleźć się z telefonem w sytuacjach, w których fotografowałem dotychczas, i okazywało się, że albo wychodzi banał, albo technicznie nie do przyjęcia, a termin tuż, tuż. Kiedyś podczas jednej z wycieczek rowerowych zupełnie przypadkiem nacisnąłem aplikację negatyw. No i stało się – zaatakowały mnie zewsząd zupełnie inne kolory, kształty i przede wszystkim światło, które zaczęło pojawiać się we wszystkich zakamarkach i cieniach. Jakbym zaczął widzieć ukryte rzeczy. Było to kompletnie inne od tego, co znałem, i patrząc w ekranik telefonu, czułem jakbym oglądał film i jednocześnie w nim uczestniczył. Takie patrzenie wyzwoliło mnóstwo doznań wizualnych, jakbym teleportował się do zupełnie innego
świata – stąd nazwa tej wystawy – świat równoległy – w moim rozumieniu taki, który istnieje w tym samym miejscu i czasie co nasz, ten, który jest na wyciągnięcie ręki i w zasięgu wzroku. Okazało się, że patrzenie negatywem to nie tylko odwrócone kolory, ale także odwrotności w prawie każdym elemencie, który porównujemy. Zmieniają się kształty, zupełnie zmienia się perspektywa – z płaskich planów można uzyskać ogromną głębię i co dla mnie najważniejsze, pojawiają się nowe cienie, różne postaci, a jako fan SF i fantasy zacząłem widzieć miejsca znane z gier, komiksów i ulubionych filmów.
Z czasem przestałem traktować to jako zabawę i wtedy zacząłem też odnajdywać w tym fotografowaniu swoje emocje, stany, myśli, zacząłem wykorzystywać fotografowane obiekty do opowiedzenia swoich historii i dlatego staram się unikać odpowiadania na bardzo częste pytanie, co faktycznie jest sfotografowane. Myślę, że odpowiadając na to, zamykam oglądającemu drogę do jego wyobrażeń i emocji. Dlatego zachęcam do spojrzenia na te fotografie indywidualnie, aby dać ponieść się swojej fantazji i samemu sobie odpowiedzieć na to pytanie. Zapewniam, że każda odpowiedź jest dobra.
”
www.facebook.com/a.olechnowski Kurator wystawy: Marta Przetakiewicz Organizator wystawy: Klub Firlej Patroni medialni: Dolnośląski Magazyn Fotograficzny, Miesięcznik „Kontrast”, PIK - Punkt Informacji Kulturalnej, plfoto.com, ŚwiatObrazu.pl
Saksoński WAGNER Halle to malownicza miejscowość położona nad doliną Soławy, w landzie Saksonia-Anhalt, w środkowych Niemczech. Słynąca z soli i najstarszej w całym kraju fabryki czekolady ojczyzna Händla może poszczycić się nie tylko świetnie zachowaną architekturą, nieznacznie tylko zniszczoną podczas wojny i nienadgryzioną zębem czasu, ale kryje też w sobie wiele tajemnic.
Tomasz Klembowski
Ilustr. Róża Szczucka
kultura
G
dy, minąwszy miejską operę, skierujemy się w stronę biblioteki uniwersyteckiej, odbijemy od niej w prawo, potem w lewo w Adam-Kuckhoff-Straße, po naszej prawej stronie znajdziemy ulicę Gütchenstraße, na niej zaś, pod numerem 20, świeżo wyremontowaną, trzykondygnacyjną kamienicę. Niewielu wie, że dorastał w niej Reinhard Heydrich, któremu poświęcony był w dużej mierze ubiegłomiesięczny artykuł. Jeszcze mniej osób zaś zdaje sobie sprawę z tego, że mieściło się tam także konserwatorium muzyczne ojca Heydricha, Brunona, pierwsze tego typu w Halle, bardzo innowacyjne, kompleksowo kształcące młodych muzyków nie tylko pod kątem gry na instrumentach czy śpiewu, ale także prawidłowej dykcji i historii. Sam zaś Brunon jest postacią historyczną na tyle barwną, że w mojej opinii zasługuje na większe zainteresowanie – tak samo jak jego muzyczny dorobek. Urodzony w 1863 roku w Leuben (Saksonia) w rodzinie tkaczy, od dziecka był ciężko doświadczany przez życie: najpierw śmiercią ojca, potem zaś ukochanego brata. Pogarszająca się sytuacja finansowa zmusiła jego matkę, Ernestine, do poślubienia młodszego o 13 lat Gustawa Roberta Süßa. Charakterystyczne, żydowsko brzmiące nazwisko drugiego męża stało się przyczyną, dla której rodzinie przypięto łatkę żydowskiego pochodzenia, dość uciążliwą dla Brunona i jego potomków. Znacznie później zaczął on podchodzić do owej legendy z typowym dla siebie poczuciem humoru, wcielając się przy różnych okazjach w postać stereotypowego Żyda Izydora (pomagały mu w tym wydatny brzuch i burza czarnych loków). Mimo ciągłych problemów z finansami przyszły dyrektor konserwatorium marzył o karierze muzyka tak bardzo, że nie zamierzał się łatwo poddawać niesprzyjającym okolicznościom losu. Będąc 12-letnim chłopcem, rozpoczął naukę gry na skrzypcach i rogu altowym, potem też na kontrabasie i tubie. Młody Brunon występował także na lokalnych jarmarkach jako śpiewak, co miało dwojakie korzyści: z jednej strony przynosiło rodzinie dodatkowy dochód, który pozwalał mu rozwijać muzyczną pasję, z drugiej – stał się rozpoznawalny, dzięki czemu już rok później został solistą Mińskiej Orkiestry Narodowej. Swój sukces zawdzięczał nie tylko talentowi, ale też niezwykłej determinacji – dzię-
ki niej udało mu się w 1879 roku uzyskać stypendium uprawniające do trzyletnich studiów kompozytorskich i wokalnych na najbardziej prestiżowej saksońskiej uczelni muzycznej w tamtym czasie – w Drezdeńskim Konserwatorium Królewskim, którego dyrektorem był radca królewski, profesor Eugen Krantz, jego przyszły teść. Brunon, rzecz jasna, przeszedł przez studia jak burza, kończąc je z najlepszymi ocenami i tuż po ich zakończeniu otrzymał stałą posadę kontrabasisty w drezdeńskiej orkiestrze. To jednak nie zaspokajało jego ambicji i jeszcze w tym samym roku zaczął występować jako śpiewak – początkowo gościnnie w Weimarze i Magdeburgu, potem już w roli pełnoprawnego członka zespołów scenicznych, między innymi w Szczecinie, Kolonii, Frankfurcie czy właśnie w Halle, gdzie osiadł wiele lat później. Niewątpliwie jego wielkim sukcesem był także występ na Festiwalu Wagnerowskim w Bayreuth przed wdową po samym mistrzu Cosimie. Heydrich, wielki zwolennik Wagnera, wiązał z tym występem ogromne nadzieje, które niestety okazały się płonne – angaż nie nadszedł. Nie przeszkodziło mu to jednak w zbieraniu świetnych recenzji, zarówno za swoje role sceniczne, jak i działalność kompozytorską, której oddawał się z coraz większą fascynacją. Wydaje się, że z pięciu oper jego autorstwa najsłynniejszą, a jednocześnie najbardziej udaną, jest jego pierwsza opera – Amen z 1895 roku. Krótka, bardzo „wagnerowska” opowieść o germańskim herosie okrutnie zdradzonym przez przebiegłego złoczyńcę, zadającego mu zdradziecki cios w plecy, podobała się tak bardzo, że znacznie poprawiła podupadający budżet młodego śpiewaka – tak samo jak jego „cechujące się muzyczną nieomylnością” (według zdania ówczesnych krytyków) interpretacje Zygfryda czy Fra Diavolo. Dzięki pomnażanej wciąż fortunie Bruno mógł spełnić kolejne marzenie – ożenić się z córką swojego dawnego przełożonego, Elżbietą Krantz. Czy chodziło jedynie o przejęcie interesu podstarzałego już Krantza, czy młodzi byli w sobie naprawdę zakochani – co do tego nie ma pewności. Faktem jest, że starannie wykształcona, drobna nauczycielka gry na fortepianie o nienagannych manierach musiała zrobić na Brunonie dosyć duże wrażenie, skoro postanowił dla niej porzucić protestantyzm na rzecz katolicyzmu. Biografowie syna Heydricha często wspomi-
nają również, że małżeństwo jego rodziców, mimo dzielącej ich sporej różnicy charakterów, było związkiem udanym i szczęśliwym. Skoro o charakterach mowa, ten zawsze wyróżniał Brunona spośród rówieśników i był przyczyną wielu kontrowersji już od początków jego kariery. Skłonność do odgrywania różnorakich postaci, pewna jowialność, porywczość czy ekstrawagancki sposób ubierania się, upodobanie do peleryn, kapeluszy, peruk – czyniły z niego postać zdecydowanie kontrowersyjną, ale i rozpoznawalną w ówczesnym świecie muzycznym. Szybko okazało się jednak, że młodzieniec nie ma głowy do interesów, a jego druga opera nie cieszy się taką popularnością jak pierwsza. Stojącej w miejscu karierze przyszła z pomocą jego przedsiębiorcza żona, która, razem z jego teściem, podsunęła mu pomysł założenia szkoły muzycznej w prężnie rozwijającym się wówczas Halle – jej panieńskie nazwisko mogło bowiem przyciągnąć wielu klientów, a sama szkoła byłaby źródłem pewnego i stałego zarobku. Wiele wskazywało na to, że młodzi traktowali ten etap swojego życia jako przejściowy, nastawiając się na przejęcie drezdeńskiego konserwatorium, które po śmierci profesora Krantza przypadło jednak braciom Elżbiety. Po weryfikacji ich planów, jakiej dokonało nieprzejednane życie, młodzi osiedli w Halle, poświęcając się przede wszystkim rozwijaniu nowego interesu, który, dość niespodziewanie, zaczął osiągać spore sukcesy w łaknącym wielkomiejskich nowinek mieście. Heydrich ze swoją nietuzinkową osobowością i stylem bycia oraz ubierania się szybko awansował też na bywalca salonów, co pozwoliło jego uczniom uświetniać swoją obecnością wiele miejskich imprez. Nauka w konserwatorium dzieliła się w różnych latach na 13 bądź 11 poziomów. Każdy uczeń otrzymywał legitymację, która uprawniała go do pobierania lekcji od października (kiedy wszyscy jego podopieczni uczestniczyli w koncercie inauguracyjnym) aż do egzaminów w okolicy Wielkanocy. Kluczowymi momentami edukacji – poza, oczywiście, licznymi sprawdzianami – były wieczorki muzyczne i liczne koncerty, które miały pomóc oswoić się młodym muzykom z publicznością. W repertuarze obok utworów muzycznych samego Heydricha znalazła się także twórczość Mozarta czy Beethovena. Oprócz nauki gry na instrumentach i śpiewu wykładano także podstawy tworzenia ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
23
własnych kompozycji, dykcję czy aktorstwo, a także historię muzyki. Wiedzę egzekwowano za pomocą sprawdzianów i egzaminów. Na początku swojej działalności konserwatorium mieściło się w małym budynku, przez co koncerty musiały odbywać się w hotelach czy salach koncertowych. Później zaś, kiedy Heydrichowie w 1908 roku ze względu na prężnie rozwijający się interes kupili wspomnianą już kamienicę przy Gütchenstraße 20 – w samym Konserwatorium. Według opisów mieszkańców budynku doskonale sprawdzał się on w roli zarówno mieszkalnej (dzięki przestronnym pokojom i pięknemu ogrodowi), jak i edukacyjnej, ponieważ miał bardzo innowacyjny jak na tamte czasy system oświetlenia sal. Niestety, z pokrytych malowidłami wysokich sufitów niewiele zostało. Jakkolwiek sale lekcyjne czy część gospodarczą można było łatwo przerobić na mieszkania, tak z pięknej sali koncertowej nie zostało nic, poza zdjęciami. Na szczęście o pamięć o konserwatorium dbają jego mieszkańcy, kolekcjonując zdjęcia i chętnie rozmawiając ze spragnionymi wiedzy przybyszami z dalekich krajów. Mimo że wiedza o konserwatorium przetrwała, to twórczości Brunona Heydricha się to nie udało. Nie ostało się praktycznie nic z pokaźnego dorobku oper i pieśni, których tematyka była bardzo zróżnicowana (od utworów wczesnych, dotyczących zwykle sfery miłosnej, okraszonych folkowymi elementami, przez tematykę typowo katolicką, już po zmianie wyznania, dotykającą odkupienia czy miłości Bożej, aż do dzieł późnych, często zawierających elementy patriotyczne, widocznie naznaczonych piętnem pierwszej wojny światowej). Próbę przywrócenia pamięci o utworach saksońskiego Wagnera podjęła nie tak dawno Anna Schäfer, młoda muzykolog z Halle, która poświęciła jego postaci swoją pracę magisterską, a także poprowadziła kilka spotkań na jego temat. Stały się one rzadką okazją do przesłuchania chociaż drobnej części jego twórczości. Utwory te, mimo pozornej klasyczności i „fascynacji” wagnerowskimi kompozycjami, cechuje także pewna awangardowość, widoczna zwłaszcza w fantazyjnych, bogatych liniach melodycznych. Do wielu z nich zachował się zapis nutowy. Czy więc nie byłoby sprawiedliwie, gdyby Halle – obok muzeum Beatlesów i domu Händla – mogło się także pochwalić dorobkiem jednego ze swoich najzdolniejszych mieszkańców?
Ilustr. Róża Szczucka, fot. Dominika Otto
Jeżycjada Małgorzaty Musierowicz jako współczesny Ketman W latach pięćdziesiątych Czesław Miłosz opisał zjawisko Ketmanu jako reakcji inteligentów na ucisk systemu totalitarnego. Czym dzisiaj są zniewoleni polscy pisarze? Czy Małgorzata Musierowicz wyznaje Ketman? Zofia Ulańska
CZYM JEST KETMAN? Zniewolony umysł Czesława Miłosza jest, w mojej opinii, najciekawszym esejem analizującym mechanizm działania ucisku systemu totalitarnego na umysł jednostki. Spośród rozważań pisarza najbardziej zaciekawiła mnie koncepcja Ketmanu, a raczej przeniesienie tej bliskowschodniej idei na grunt polski. Noblista pisze: „Zdaniem ludzi na muzułmańskim Wschodzie, »posiadacz prawdy nie powinien wystawiać swojej osoby, swego majątku i swego poważania na zaślepienie, szaleństwo i złośliwość tych, których Bogu spodobało się wprowadzić w błąd i utrzymywać w błędzie. Należy więc milczeć o swoich prawdziwych przekona-
niach, jeżeli to możliwe. Jednakże są wypadki, kiedy milczenie nie wystarcza (…). Nie tylko trzeba wtedy wyrzec się publicznie swoich poglądów, ale zaleca się użyć wszelkich podstępów, byle tylko zmylić czytelnika«. (…) Ketman polega, jak to widać jasno, na realizowaniu siebie wbrew czemuś. Uprawiający Ketman cierpi z powodu przeszkody, na jaką natrafia, ale gdyby przeszkoda została nagle usunięta, znalazłby się w pustce, kto wie czy nie o wiele bardziej przykrej. (…) To, co może być powiedziane, bywa o wiele mniej interesujące niż emocjonalna magia obrony własnego sanktuarium. Zdaje się, że dla większości ludzi konieczność życia w ciągłym napięciu i czujności jest torturą, ale
wielu intelektualistom sprawia to równocześnie masochistyczną przyjemność”. Zniewolony umysł został wydany w 1953 roku, kiedy Europa Wschodnia trwała w pozbawiającym szansy swobodnego myślenia i działania stalinizmie. Spróbujmy ją potraktować jako perspektywę badawczą. Kilka rozdziałów Zniewolonego umysłu Miłosz poświęca kolegom po piórze – autor pisze o współczesnych sobie pisarzach, których umysły padły ofiarą ideologii socjalistycznej. Moje rozważania objęły literaturę XXI wieku, z czym wiąże się pytanie: czy presja ukazania jak najbardziej nowoczesnej i politycznie poprawnej wizji świata nie jest – oczywiście w in-
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
25
nej skali – odpowiednikiem wymagań propagandowych lat pięćdziesiątych?
WSPÓŁCZESNE ZNIEWOLENIE Polska XXI wieku to kraj kapitalistyczny. W znaczeniu politycznym nie istnieje już cenzura i upokarzające sankcje za wypowiadanie swojego zdania. Paradoksalnie jednak swoistą cenzurę wprowadzają wymagania rynkowe oraz oczekiwania społeczne: zapotrzebowanie na zachodnią nowoczesność, oddanie głosu mniejszościom oraz „popkulturyzacja” kultury wyższej. Książka stała się jednym z produktów, który – aby się sprzedać – powinien cechować się łatwością przekazu lub kontrowersyjnym tematem. Dobrze, jeżeli jest polemiką z problemem nagłośnionym w mediach albo autobiografią osoby rozpoznawalnej, która na kartach książki rozprawia się z wrogami, zdradza sekrety alkowy… Pisarz, który nie chce przystosować się do wymienionych wymagań, nie powinien liczyć na zainteresowanie szerokiego grona odbiorców. Początkową cezurą opisanej sytuacji na rynku książki może być rok 1989. Jednak bardziej istotnym momentem był przełom wieków, który w symboliczny sposób zbiegł się z gwałtowną komputeryzacją i szybszym dostępem do informacji dzięki Internetowi. Mimo wszystko literaci, którzy w poprzednich dekadach mogli liczyć na zainteresowanie społeczeństwa, nie zamilkli. Literatura wysoka broni się dzięki nagrodom literackim i mediom związanym z kulturą. W gorszym położeniu znalazła się literatura młodzieżowa, której szczególnie interesującym przykładem jest seria powieściowa Jeżycjada Małgorzaty Musierowicz. Książki poznańskiej autorki, rekomendowane przez starsze pokolenia, od dziecka towarzyszyły rocznikom 90. Jako ich reprezentantka w wieku, w którym czytelnicy zaczynają wyrastać z fascynacji książkami „dla dorastających dziewcząt”, zaczęłam obserwować rosnące fale krytyki poznańskiej serii, którym musiałam stawić czoła i wybrnąć z nich zwycięsko. Moje spojrzenie na Jeżycjadę uległo jednak zmianie. Nie trzeba przeFot. Dominika Otto
cież tracić sympatii dla autorki ani bohaterów, wystarczy odrzucić klasyfikację, do której byliśmy przyzwyczajeni. Dlaczego nie spojrzeć na Opium w rosole czy Noelkę nie jako na powieści dla młodzieży, ale na swoistą dokumentację przystosowania się inteligencji katolickiej do zmieniającej się rzeczywistości? Inteligencji katolickiej, jak wynika z moich obserwacji, nie widać we współczesnych mediach, może poza „Tygodnikiem Powszechnym”. W świadomości potocznej Polaków podział społeczny pokrywa się z politycznym – mamy więc liberałów, którzy odrzucają tradycyjne wartości, oraz agresywną prawicę, która o nie walczy, niekoniecznie w sposób, który cechuje „miłość bliźniego”. Gdzie w tym wszystkim znajdują się – rozumiane symbolicznie – poznańskie Jeżyce? Hipoteza nie jest optymistyczna: ich mieszkańcy zaczęli wyznawać Ketman.
KETMAN JEŻYCKI Tak jak Czesław Miłosz, nie chcę jednoznacznie potępiać wyznawców Ketmanu. Moje stwierdzenie, że autorka wyznaje Ketman, nie jest zarzutem braku odwagi, a raczej smutną konstatacją, że w dzisiejszych warunkach rynkowo-społecznych właściwie nie ma innego wyjścia, jeśli chce się zachować większość czytelników, którzy w prywatnym życiu idą z duchem czasu. Wspomniałam już o cezurze roku 2000 – wtedy zaczyna się akcja retrospekcyjnej Kalamburki, której głównymi bohaterami są nestorzy rodu Borejków. Opowieść cofa się w kolejnych rozdziałach aż do 1935 roku. Książka, którą będę nazywała ostatnią z cyklu „starej Jeżycjady”, w pełni eksponuje warsztat Musierowicz. Posługując się stylizacją, korzystając z wiedzy historycznej i topograficznej, niezwykle wiarygodnie i in-
teresująco obrazuje Poznań lat pięćdziesiątych (między innymi strajki w czerwcu 1956 roku), także lata rządów Gomułki i Gierka. Opisuje też emocje poznaniaków towarzyszące pielgrzymce Jana Pawła II do ojczyzny. Można powiedzieć, że autorka wraca do tego, co społecznie jest jej najbliższe. Przypomnijmy, że w książkach Opium w rosole oraz Brulion Bebe B. (powstałych w latach osiemdziesiątych) pisarka wykazała się odwagą i lojalnością względem swojego środowiska, ukazując tragizm stanu wojennego (puste miejsca przy stole, głód, „znikanie” ludzi z życia i pracy, donosy) i formy oporu (uliczne demonstracje, pomoc sąsiedzka, prywatne nauczanie). Kalamburka mogłaby być klamrą zamykającą Jeżycjadę jako spójną serię, wychwalającą podobne wartości: miłość rodzinną, otwartość i pomoc dla słabszych, odwagę w głoszeniu poglądów.
A jednak do 2014 roku powstało 6 kolejnych książek. Ukazanie się pierwszej z nich, Języka Trolli, poprzedziła ogromna fala krytyki pod adresem poznańskiej autorki. Musierowicz zarzucano tabuizowanie tematów kazirodztwa, aborcji, fizjologii, gwałtu, seksu pozamałżeńskiego i seksualności jako takiej oraz nieśmiertelność bohaterów, schematyczność i przesadne wychwalanie katolicyzmu. Część zarzutów można uznać za absurdalne, dopóki nie sięgniemy po kolejne tomy Jeżycjady, w których autorka mniej lub bardziej wprost wchodzi w polemikę z krytyką. Trzy pierwsze powieści, obejmujące wczesne lata XXI wieku, skupiają się głównie wokół tematu nieślubnego dziecka Róży, najstarszej wnuczki Borejków. Borejkowie, reprezentowani przez nestorów, dyskutują z rodziną Fryderyka (ojca dziecka) na temat seksualności. W powieści Żaba Musierowicz wkłada w usta jednej z bohaterek słabo zakamuflowany pamflet na feministki, podając jako przyczynę ich „monstrualności” brak męskiego wzorca (spowodowało to, oczywiście, kolejną falę dyskusji – zastanawiano się, czy złośliwy portret odnosi się do Kingi Dunin; jednym słowem – autorka wychwalająca postawę stoicką wyraźnie dała się sprowokować). Co prawda Musierowicz ocaliła cechy swojego stylu, takie jak humor i ironia, jednak publicystyczny charakter nowych powieści jest wyraźny, szczególnie gdy wziąć pod uwagę, że w Języku Trolli pojawia się także temat narkotyków i choroby nowotworowej. Wtedy też zaczyna się wątek rywalizacji dorastających kuzynów: Ignacy Grzegorz uosabia cechy Borejków ze „starej Jeżycjady”: jest oczytany, przemądrzały, przewyższający wiedzą rówieśników i nieprzystosowany do szkolnego środowiska. Z kolei Józinek jest chyba pierwszą postacią w Jeżycjadzie, której przyjaciele pochodzą z różnych środowisk. Chłopiec w każdej kolejnej odsłonie zdaje się triumfować nad nieżyciowym kuzynem: wie „gdzie biją” i szalik którego klubu należy nosić. Utrzymuje kontakty przez Internet, imprezuje, jada w pizzeriach, nie zawaha się wziąć udziału w bójce, jeśli jest taka potrzeba (wcześniej Borejkowie byli raczej pacyfistami). Jest przy tym bardziej męski od zniewieściałego Ignacego. Warto dodać, że Ignacy senior (dziadek obu chłopców), mimo posiadanego intelektu, nie uchodził za zniewieściałego, przeciwnie – w XX wieku takie cechy jak oczytanie, prawdomówność i rodzinność uchodziły za męskie.
W „nowej Jeżycjadzie” młodzi zakochani spotykają się w fast foodach (McDusia). Musierowicz zaczyna też wysyłać swoich bohaterów za granicę, mimo że do końca lat dziewięćdziesiątych ci sami mieszkańcy Jeżyc byli przedstawiani jako ubodzy pracownicy bibliotek i uczelni, których nie stać nawet na krajowe wakacje (inne niż podróż autostopem pod namiot). Ten zwrot w stronę współczesności, zmiana stylu na publicystyczny i pewne przewartościowanie spowodowały, że perspektywa Józinka jako obserwatora jest przyjmowana najczęściej, rodzina funkcjonuje już raczej jako tło, z którym trzeba coś zrobić – wysłać za granicę, poza miasto czy wreszcie uśmiercić (Musierowicz dała za wygraną i pozwoliła odejść sędziwemu profesorowi Dmuchawcowi). Walka z krytyką przemieniła się w przyznanie jej racji, co oczywiście nie osłabiło czujności przeciwników Jeżycjady. Krytyków ożywiło pojawienie się postaci dresiarzy, którzy w Jeżycjadzie mają uchodzić za „gorszych bliźnich podkładających nogę”. Psychologia postaci ustąpiła miejsca próbie przedstawienia panoramy społecznej, co powoduje z kolei niezadowolenie czytelników zawiedzionych coraz większym pesymizmem autorki.
CZY KETMAN JEST KONIECZNY? Musierowicz uciekła w Ketman, bo dała się zaszufladkować. Przygniotła ją presja bycia wychowawcą kolejnych pokoleń młodzieży, względem której trzeba być wiarygodnym. A przecież czytelnikami Musierowicz są nie tylko dzieci, ale ich rodzice i dziadkowie, zwłaszcza wywodzący się ze środowisk inteligenckich. Autorka ucieka do tematów społecznie popularnych, tymczasem wewnętrzna „katolicka inteligenckość” trwa jak na Ketman przystało i bywa widoczna. Borejkowie, podobnie jak inne inteligenckie rodziny (łącznie z Musierowiczami), budują się poza miastem i tam odnajdują swoją niszę. Poznań jest już dla nich zbyt natarczywy, nowoczesny, niebezpieczny. Ucieczka od Ketmanu byłaby możliwa wtedy, gdyby pisarka odkleiła łatkę wychowawczyni, moralizatorki i obiektywnej przewodniczki po świecie. Skoro jednak tego nie robi, pozostaje maskowanie wieloletnich wartości pod formułą przystępną dla – konstruowanych przez krytykę – współczesnych czytelników. Autorka żartuje, że krakowscy dominikanie zadają wnikliwe czytanie całej Jeżycjady jako pokutę. Ale przecież współcześni krytycy się nie spowiadają… ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
27
P
omimo upływu lat, w Polsce gatunek ten jest tak naprawdę nieznany zarówno w kontekście rewolucji kulturalnej, jak i samego nurtu muzycznego, zwykle będąc utożsamianym błędnie z disco polo albo z jakąkolwiek muzyką taneczną. Kiedy na słowo ‘disco’ komuś przyjdzie do głowy zespół Bee Gees i ich nieśmiertelne Stayin’ Alive, to jest to już bliższe prawdy, choć dość stereotypowe, skojarzenie. W zasadzie oprócz pojedynczych utworów wydanych na wiecznie niedostępnych w naszym kraju płytach oraz niezapomnianej wizyty Boney M. w Sopocie w 1979 roku, nigdy nie mieliśmy realnej styczności z siłą tej muzyki, nie mówiąc już o rozumieniu tego, za jakim ruchem społecznym ona stała. I nic w tym dziwnego, bo narodziła się w zupełnie innym świecie: po drugiej stronie oceanu w jednym z najbardziej płodnych kulturalnie miast Ameryki – Nowym Jorku. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych królowały rock’n’roll i rock, a w powijakach był awangardowy, jak na tamte czasy, glam rock. Z kolei muzyka stricte taneczna była poza nurtem głównym, a ABBA, Diana Ross i, ubrany w biało-czarny garnitur, John Travolta nikomu się nawet nie śnili. Rock był męskim i, przynajmniej na skalę globalną, zdominowanym przez białych artystów, konserwatywnym gatunkiem muzyki – owocował dziełami tyleż interesującymi, co stanowiącymi odpowiedź na oczekiwania jedynie niektórych słuchaczy. To, jak nietrudno zgadnąć, stwarzało podłoże buntu. Buntowników było sporo, a do takich należeli na przykład punkrockowcy, którzy wytworzyli swój własny styl muzyczny. Poza nimi istniała też grupa ludzi chcących zmienić ówczesny porządek, w którym pozbawieni byli możliwości spędzania wolnego czasu, obcując z muzyką w miejscach, gdzie można było potańczyć, zrelaksować się, często odurzając się tą czy inną nielegalną substancją. Za tymi niewinnymi potrzebami imprezowania stały pragnienia bycia zauważonym w społeczeństwie i dojścia do słowa. W tym, jak się okazało, bardzo pomogła muzyka.
SATURDAY NIGHT FEVER
Pierwsze imprezy przypominające dyskoteki odbywały się prywatnie w nowojorskich loftach Davida Mancuso oraz Nicky’ego Siano, w których ucieczkę od codzienności początkowo mogli znaleźć jedynie zaproszeni wybrańcy. Ci szczęśliwcy reprezentowali jedIlustr. Ewa Rogalska
ZZ
a c r e t n a c r e t a i a Zatraceni ni Zatracwetańcu Trendy zawsze zmieniały się błyskawicznie i wbrew pozorom nie był to efekt kaprysu artystów czy producentów muzycznych, mimo że często mogą oni tak dumnie sądzić. Tak naprawdę wynikają one z aktualnych potrzeb ludzi, które są siłą napędową niejednej mody. Przykładem tego jest rewolucja disco, która dokonała się na przestrzeni lat siedemdziesiątych, po których nastąpiły trzy dekady jego skromnych ewolucji. Zanim to jednak nastąpiło, świat ogarnęła gorączka. Wojciech Szczerek
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
29
nak przekrój tamtejszego melting pot, zarówno kulturalnego, jak i etnicznego: włoscy Amerykanie, Afroamerykanie, geje, bohema artystów z wielu dziedzin i w zasadzie wszelkie mniejszości, jakie można było sobie wyobrazić. Stopniowo miejsc takich przybywało, a styl muzyczny, jego wykonawcy (zarówno muzycy, jak i DJ-e) oraz technologie stopniowo zdobywały coraz większą popularność i zasięg. To właśnie wtedy zrodziło się słynne Studio 54, które stało się symbolem wolnych czasów, w których seks i narkotyki były tak powszechne, jak dziś wszechobecne są kluby muzyczne wszelkiego rodzaju. Sama muzyka, oprócz częstego przemiksowywania nietanecznych utworów na potrzeby dyskotek, powstawała też i poza klubami, a jej twórców przybywało. Jednym z najbardziej wpływowych był duet Nile Rodgers i Bernard Edwards. To oni założyli zespół Chic, a z czasem okazali się jednymi z najbardziej uznanych producentów muzycznych wszechczasów. Ich utwory, charakteryzujące się synkopowymi rytmami, pulsującym basem, obfitą sekcją instrumentów smyczkowych, a często także dętych i silnymi głosami wokalistek, stały się znakiem rozpoznawczym grupy. Zresztą hity takie jak Le Freak, I Want Your Love i Good Times są znane do dziś. Panowie swojej disco-krucjaty nie ograniczali jednak jedynie do szyldu Chic: wyprodukowali słynny album We Are Family grupy Sister Sledge (We Are Family, Lost in Music) oraz odkryli na nowo Dianę Ross, której Upside Down oraz I’m Coming Out z przebojowego albumu Diana stały się zarówno klasykami gatunku, jak i hymnami generacji wyemancypowanych mniejszości, szczególnie homoseksualistów. Nie bez powodu to właśnie w tym środowisku lata siedemdziesiąte mają niemal mityczny status żydowskiego Exodusu. Artyści amerykańscy byli głównymi pionierami disco. Wśród tych, którzy w równej mierze, co spółka Rodgers/Edwards, przyczynili się do jego popularyzacji jest ich wielu: Hues Corporation (Rock the Boat), Carl Douglas (Kung Fu Fighting), George McCrae (Rock Your Baby), Van McCoy (The Hustle), Gloria Gaynor (I Will Survive) czy KC and the Sunshine Band (That’s the Way (I Like It). Ogromny rozgłos zyskała również kolejna, wyprodukowana przez Mike’a Chapmana inkarnacja Blondie w postaci Heart of Glass, który zupełnie nieoczekiwanie stał się globalnym hitem ku ogromnej frustracji części fanów zespołu. Ilustr. Ewa Rogalska
Disco owładnęło nie tylko Amerykę. Moda przeszła do innych krajów, szczególnie Europy Zachodniej, gdzie producenci zaczęli doceniać potencjał gatunku, a artyści coraz częściej przeobrażali się w jego apostołów: włoski producent Giorgio Moroder stworzył I Feel Love zaśpiewane przez Donnę Summer, francuski duet Ottowan zasłynął utworami D.I.S.C.O. oraz Hands Up (Give Me Your Heart), popowa, ale konserwatywna ABBA nagrała najpierw swój jedyny singiel numer 1 w Ameryce – Dancing Queen, a potem cały taneczny album Voulez-Vous, a Bee Gees stworzyło piosenki, które stały się ścieżką dźwiękową do Gorączki Sobotniej Nocy – filmu, któremu dyskotekowy szał zawdzięcza globalny sukces oraz który umocnił w popkulturze stereotypy dotyczące tamtych czasów. Warto też dodać, że to właśnie na fali disco albumem Off the Wall powrócił jako samodzielny artysta Michael Jackson.
SUNDAY MORNING HANGOVER
Niestety, każda dobra impreza kiedyś się kończy: dość liberalny styl życia, z którym kojarzono kulturę dyskotekową, szybko się przejadł. Na tyle prędko, że na przełomie dekad disco jako gatunek muzyczny zniknęło w zasadzie z dnia na dzień. Rock ponownie zaczynał wracać do łask, ale już nigdy nie odzyskał dawnego statusu, bo zarówno światowa scena muzyczna, jak i oczekiwania odbiorców zmieniły się diametralnie. Po pierwsze, do głosu doszła nowa fala, która punkiem i elektronicznymi eksperymentami wymiotła dawnych królów popu – zarówno tych kojarzonych z disco, jak i nie. Po drugie, nowe zespoły śpiewały już o czymś zupełnie innym – o szalejącym kryzysie politycznym i ekonomicznym. W oczywisty sposób wywalczona przez niektórych wolność obyczajowa nie miała wobec tych globalnych problemów już takiego wielkiego znaczenia. Tę „kacową” atmosferę najlepiej oddaje chyba utwór Ghost Town brytyjskiej grupy The Specials: To miasto jest jak miasto duchów, Wszystkie kluby są zamknięte. To miejsce jest jak miasto duchów, Zespoły nie chcą już grać – Zbyt dużo walk na parkiecie. [tłumaczenie autora] Pomimo „ochłodzenia” klimatu w muzyce, nie brakowało jednak inspiracji oraz prób powrotu do disco w kolejnej dekadzie. Co
prawda nie było to już stylistycznie to samo, ale powstawała muzyka równie dobra, skierowana na taneczną zabawę, kontynuująca hedonistyczne ideały gatunku: KC and the Sunshine Band nagrało Give It Up, Giorgio Moroder napisał Flashdance… What a Feeling, a w piosenkach The Pointer Sisters (I’m So Excited albo Neutron Dance) pobrzmiewały echa dawnego entuzjazmu. Dopiero kilkanaście lat później, kiedy raz po raz wzbierała w starszych generacjach nostalgia za dawnymi czasami, pojawiały się wyraźniejsze inspiracje gatunkiem: w Szwecji powstał zespół Alcazar, którego gros kawałków było oczywistym hołdem dla disco (This Is the World We Live In, Ménage à Trois, Dancefloor Docusoap), Kylie Minogue ponownie zwróciła na siebie uwagę piosenką Spinning Around, Daft Pank nagrało (zresztą z udziałem Nile’a Rodgersa) zaśpiewany
przez Pharrella Williamsa Get Lucky, a Justin Timberlake – Take Back The Night. Disco było krótkotrwałe tak, jak każdy trend w muzyce pop – na przestrzeni zaledwie kilku lat rozwijało się tak szybko, że zanim zdołało porządnie zakrólować, to wszyscy mieli go dosyć. W 1982 roku Budka Suflera zaśpiewała następujące słowa: Wielkie lody ruszyły, disco wreszcie trafił szlag. Zima prawie się zmyła, rock’n’rollem pachnie kraj. Wszędzie jakby był znów nowy duch, nowy luz, Dobra stara muzyka między nami żyje znów. Jest to w zasadzie zupełna nieprawda, bo pod wieloma względami nic nie było takie,
jak kiedyś: za sprawą disco po raz kolejny, za to tym razem skutecznie, do głosu doszła czarna kultura, która dzięki godnym następcom w latach osiemdziesiątych do dziś, z małymi przerwami, na przykład na britpop, faktycznie dominuje w muzyce rozrywkowej. Nie oznacza to bynajmniej, że rynek zdominowali artyści czarni, a jedynie to, że muzyka zakorzeniona w ich kulturze jest silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Tak naprawdę może ją teraz wykonywać każdy, nawet w krajach z jej perspektywy bardzo odległych, jakim jest Polska: to dość znamienne, że do klasyków polskiej muzyki należą utrzymane w rytmie r’n’b płyty Sistars oraz hip-hopowa Paktofonika. Disco dało wielu ludziom poczucie wolności, równości i solidarności. I choć pozostali łudzili się, że był to jedynie szybko zażegnany wybryk natury, to dla współczesnego świata
rewolucja, jaka się za jego sprawą dokonała, przyniosła kolejną wielką zmianę obyczajów oraz jeszcze bardziej pogłębiła proces globalizacji kultury. To wszystko stworzyło podwaliny dla dzisiejszego porządku, w którym coraz częściej konserwatywne pojęcia czarnej muzyki, r’n’b, ba!, jako gatunku muzycznego tracą na znaczeniu. Tylko podziały polityczne ówczesnego porządku mogły w przypadku krajów takich, jak Polska ten proces opóźnić, ale nie go zatrzymać. Należy zatem przyznać, że muzyka ostatecznie zawsze znajdzie drogę, by dotrzeć tam, gdzie jest potrzebna.
Źródła: D. Porter, K. Needs, Blondie: Parallel Lives, Nowy Jork-Londyn 2012, s. 170-171, 206-213.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
31
MOMENTY BYŁY, CZYLI SŁÓW KILKA
O PORNO W MAINSTREAMIE
W STRONĘ GŁĘBOKIEGO GARDŁA
Przemoc, seks i nagość – ich prezentacja na ekranach przez długie lata była zakazana. Wszystko z powodu obowiązującego w Hollywood od lat trzydziestych kodeksu Haysa. Cenzura nie pozwalała wyświetlać nic, co naruszałoby szeroko rozumianą przyzwoitość. Razem z końcem lat sześćdziesiątych i zniesieniem kodeksu narodziło się kino pornograficzne. Lata siedemdziesiąte nazywane były złotą erą nowopowstałego gatunku. Takie obrazy, jak Głębokie gardło (w reżyserii Gerarda Damiano, 1972) czy Behind the Green Doors (Artie i Jim Mitchell, 1972), chociaż zostały zrealizowane na wpół amatorsko, znalazły swoje miejsce w tradycyjnych, „przyzwoitych” kinach. Linda Williams, autorka monografii filmu hardcore, zjawisko, które miało miejsce w tym czasie, określa mianem „szyku porno”. Każdy, kto interesował się kinematografią, był wręcz zobligowany do tego, żeby zobaczyć Głębokie gardło, bo tak po prostu wypadało. Hardcore musiał jednak w niedługim czasie poszukać dla siebie odrębnego miejsca, co dało początek przemysłowi porno. Nie znaczy to jednak, że hardcore i kino głównego nurtu nie mają ze sobą już nic wspólnego. Estetyka rodem z filmowego buduaru raz na jakiś czas wciąż pojawia się w mainstreamie. Williams twierdzi, że dla porno najważniejsze są dwa ujęcia: meat shot i money shot. Pierwsze prezentuje genitalia aktorów podczas penetracji, drugie wytrysk. Najważ-
Fot. Jarosław Podgórski
niejsze jest bowiem dosłowne zobaczenie przyjemności. Bez czego jeszcze hardcore nie może się obyć? Stephen Ziplow w The Film Maker’s Guide to Pornography radzi, żeby nie zapomnieć o scenach masturbacji, seksu klasycznego, lesbijskiego, oralnego, analnego, a także o sekwencjach z trzema i większą liczbą aktorów. Przyznaje również, że numery erotyczne powinny zajmować około 60% czasu ekranowego. Chociaż wydaje się, że żaden z wymienionych elementów nie może pojawić się w kinie głównego nurtu, to jednak niekiedy filmowcy decydowali się na obecność typowo pornograficznych ujęć w swoich obrazach.
FRANCJA PORNO-ELEGANCJA Sceny z pogranicza pornografii najczęściej pojawiały się na przełomie XX i XXI wieku w filmach francuskich, gdzie równocześnie prężnie rozwijał się nurt kina erotycznego (między innymi telewizyjne produkcje stacji M6). Za prekursora mezaliansu mainstreamu i hardcore’u w tamtym czasie można uznać Romans (1999) Catherine Breillat, specjalizującej się w realizacjach przesyconych seksem (między innymi późniejsza Anatomia piekła z 2004 roku). Breillat w Romansie zdecydowała się zaprezentować sceny niesymulowanych stosunków, a jedną z ról powierzyła Rocco Siffrediemu, włoskiemu aktorowi i producentowi filmów pornograficznych. Poza Breillat do odważnych sekwencji w kinie francuskim uciekali się Jean-Claude
◆ ◆ ◆ ◆
film
Kino kończy 120 lat. Intymne kontakty z erotyką oraz seksem X muza nawiązywała od wczesnej młodości (słynny „wyuzdany” Pocałunek Thomasa Edisona z 1896 roku). Prawdziwe, oficjalne narodziny kina pornograficznego miały jednak miejsce dopiero pod koniec lat sześćdziesiątych. Tym samym hardcore zbliża się do pięćdziesiątki i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wyobrazić go sobie jako obleśnego pana w kryzysie wieku średniego, który poszukuje nowych wrażeń nie gdzie indziej, a właśnie w kinie mainstreamowym. Mateusz Żebrowski
Brisseau, Bruno Dumont, Patrice Chèreau czy też Laurent Bouhnik. Każdy z twórców doprawiał wizualnym pieprzem opowieści o trudnych i niejednoznacznych relacjach międzyludzkich. Porno konwencja nie była jednak nigdy celem samym w sobie. Reżyserzy nie zmuszali aktorów do scen felattio czy też penetracji, żeby podniecić widza, ale po to, żeby uzyskać dosadną, werystyczną wizję rzeczywistości. Niestety, rzadko eksperymenty tego rodzaju kończyły się artystycznym sukcesem. Jedynym filmem zawierającym odważne sceny erotyczne, a jednocześnie docenionym przez krytyków, była Intymność (2001) Chèreau. Obraz zdobył między innymi Złotego Niedźwiedzia oraz cztery nominacje do Europejskiej Nagrody Filmowej. Intymność to historia dwojga ludzi, którzy spotykają się raz w tygodniu tylko po to, żeby uprawiać seks. Kochankowie nic o sobie nie wiedzą, nawet ze sobą nie rozmawiają. Dostają od siebie kilka chwil uniesień, nic więcej. W Intymności znajdziemy ujęcia felattio oraz kadry ocierające się niemal o zbliżenia genitaliów podczas stosunku. Z podobnych środków korzystają filmy Brisseau czy Dumonta. Nie sposób jednak nie dostrzec różnic pomiędzy Intymnością a Dwudziestoma dziewięcioma palmami (reżyserowanymi przez Dumonta, 2003), Les anges exterminateurs (Brisseau, 2006) oraz kilkoma innymi produkcjami. Obraz Chèreau daleki jest od pseudointelektualizmu Brisseau i pseudoartyzmu Dumonta. Brak w Intym-
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
33
ności estetyzacji seksualności. W zamian dominuje brzydota, a najbardziej perwersyjne sceny opierają się na słownych potyczkach bohaterów granych przez Marka Rylance’a oraz Timothy’ego Spalla.
AMERYKANIE I 9 NIEPRZYZWOITYCH PIOSENEK Zanim elementy hardcore w pełni zaprezentowały się wielomilionowej widowni, na ekranach pojawiło się jeszcze kilka filmów, którym udało się w sposób funkcjonalny wykorzystać elementy konwencji porno wewnątrz opisywanych historii. W Stanach powstały takie obrazy, jak Ken Park (w reżyserii Edwarda Lachmana i Larry’ego Clarka, 2002), The Brown Bunny (Vincent Gallo, 2003) oraz Shortbus (John Cameron Mitchell, 2006). Tematem każdego z nich, w mniejszym lub w większym stopniu, były relacje erotyczne. Za najbardziej awangardowy, a być może i najciekawszy, można uznać The Brown Bunny, autorski film Vincenta Gallo. W dziele odnajdziemy zaledwie jedną dosadną scenę erotyczną (ponownie na ekranie pojawia się niesymulowane felattio), ale pełni ona rolę kulminacyjną dla całej historii. Pozornie w The Brown Bunny nic się nie dzieje. Na wzór warholowskiego Blow Job (1963) czy Sleep (1963) Gallo pokazuje widzowi brak, pustkę, nudę, bądź po prostu nie pozwala nam zobaczyć tego, co byśmy chcieli. Dopiero ostatnia sekwencja, skupiona na seksie oralnym, nadaje całości sens – tak pod względem emocjonalnym, jak i fabularnym. Jednym z ciekawszych przykładów skorzystania z poetyki kina hardcore w ostatnich latach jest film Michaela Winterbottoma 9 songs (2004). Zamiast tradycyjnej fabuły odbiorca otrzymuje zbiór scen, które w spójną całość musi poskładać sam. ozornie na ekranie niewiele się dzieje: urywki rozmów, grymasy twarzy, strzępy wydarzeń. Tyle że podawane widzowi naprzemiennie sekwencje z koncertów (na które chodzą główni bohaterowie, Lisa i Matt) oraz sekwencje z życia codziennego pary, obrazujące głównie ich łóżkowe perypetie, z czasem układają się w uniwersalną opowieść o rodzeniu się, trwaniu i umieraniu miłości. Chociaż 9 songs zostało chłodno przyjęte zarówno przez krytykę, jak i przez widzów, to jednak z perspektywy czasu eksperyment Winterbottoma należy uznać za udany. Połączenie konwencji kina pornograficznego (film obfituje w ujęcia charakterystyczne
Fot. Jarosław Podgórski
dla hardcore) z konwencją musicalową (sekwencje koncertowe) pozwoliło reżyserowi ukazać frenetyczny charakter relacji międzyludzkich. Zapewne gdyby nie Winterbottom 9 songs dryfowałoby gdzieś na peryferiach X muzy, ale z racji renomy twórcy (przed realizacją 9 songs Winterbottom zdobył już Złotego Niedźwiedzia oraz BAFTĘ) film wywołał dyskusję: na ile nagość i niesymulowane stosunki mogą być użyteczne oraz moralnie uzasadnione w kinie głównego nurtu. Winterbottoma należy uznać za prawdziwego prekursora przenoszenia konwencji hardcore do mainstreamu. Na rynku od lat funkcjonują jednak tacy twórcy, jak włoski reżyser Tinto Brass, który w latach sześćdziesiątych był jednym z twórców włoskiego kina kontestacji, żeby później, po kontrowersyjnym Kaliguli (w reżyserii tria Brass, Bob Guccione i Giancarlo Lui, 1979), stać się królem europejskiego filmu erotycznego. Dziś Brass niemal od 20 lat balansuje na granicy erotyki oraz pornografii, o czym dowodzą jego ostatnie filmy Zrób to dobrze (2003) oraz Monamour (2006) nastawione przede wszystkim na opis frywolnych, erotycznych przygód bohaterów. To jednak niesymulowany seks, dokładnie taki, jaki ma miejsce w hardcore (a takiego w kinie Brassa nie znajdziemy), należy do najbardziej kontrowersyjnych zjawisk w ramach mainstreamu. Skoro aktor przeżywa emocje postaci niemal tak, jakby dotyczyły jego samego, to czy prawdziwy stosunek przed kamerami nie będzie podobnym rodzajem identyfikacji z bohaterem? Trudno o jednoznaczną odpowiedz. Williams twierdzi, że pornografią rządzi przede wszystkim określona konwencja – o takim charakterze danego dzieła przesądza bowiem spełnienie określonych norm.
NIEPOKORNI PO DWÓCH STRONACH LUSTRA Ostatnie lata obfitowały w produkcje opowiadające o seksie. Były to zarówno lekkie komedie (Sex story, w reżyserii Ivana Reitmana, 2011; To tylko seks, Will Gluck, 2011), obrazy przedstawiające męski striptiz (Magic Mike, Steven Soderbergh, 2012), jak i mroczne realizacje na temat seksoholizmu (Wstyd, Steve McQueen, 2011) oraz seksualności rozumianej jako klucz do ludzkiej psychiki (Czarny łabędź, Darren Aronofsky, 2010; Życie Adeli, Abdellatif Kechiche, 2013). Prawdziwej próby redefinicji granic pomiędzy kinem mainstreamowym a pornografią zde-
cydowali się jednak dokonać zaledwie dwaj twórcy: Lars von Trier w obu częściach Nimfomanki (2014) oraz Graham Travis w Wasteland (2012). Von Trier z konwencji hardcore korzystał już w Idiotach (1998), a także w Antychryście (2009), ale na prawdziwą próbę zmierzenia się z erotyzmem porwał się dopiero w monumentalnym, dwuczęściowym dziele obrazującym uzależnienie od seksu. Nimfomanka, szczególnie w wersji rozszerzonej, łamie wszelkie tabu. Nie dość, że główne role grają w niej uznani aktorzy: Charlotte Gainsbourg i Shia LaBeouf, to na dodatek nie cofają się oni przed scenami do tej pory zarezerwowanymi jedynie dla gwiazd porno. Kto oglądał pełną wersję Nimfomanki, ten wie, że nie zostają widzowi oszczędzone sceny oralnych pieszczot damskich i męskich genitaliów, ani nawet sekwencja podwójnej penetracji. U von Triera kamera, jak chciała Lucy Irigaray, spełnia rolę wziernika ginekologicznego. Tyle że Duńczyk idzie o krok dalej i u niego ów wziernik dokonuje również wiwisekcji psychiki tytułowej nimfomanki. Wasteland to film usytuowany po drugiej stronie lustra. Odtwórczynie głównych ról, Lily Carter oraz Lily LaBeau, tak jak i reszta obsady, są profesjonalnymi aktorkami porno. Pomimo tego numery erotyczne stają się tutaj czymś więcej niż zaledwie prezentacją seksu. Pozwalają interpretować relacje, z każdą chwilą coraz bardziej napięte, pomiędzy Anną i Jacky. Finałowa sekwencja orgii w Wasteland przypomina obraz żywcem wyjęty z Dantejskiego Piekła i gdyby tylko ktoś jeszcze po Pasolinim zdecydował się na ekranizację Stu dwudziestu dni Sodomy Markiza de Sade’a, to z pewnością sceny z filmu Travisa mogłyby okazać się dla niego inspiracją. Reżyser udowodnił, że w ramach branży porno można pokusić się o realizację, która łamie konwencję, a na dodatek jakością przewyższa większość mainstreamowych produkcji prezentowanych w kinach. Nimfomanka oraz Wasteland napisały nowy rozdział ekranowych relacji pomiędzy głównym nurtem a hardcore. Czy pojawią się kolejne filmy korzystające z kinowej transgresji i nagną ustalone granice pomiędzy tym, co przyzwoite, a tym, co wyuzdane? Zapewne przekonamy się za jakiś czas. Warto jednak zwrócić uwagę, że eksperymenty von Triera i Travisa pojawiły się w momencie, w którym wydawało się, że mainstream oraz porno okopały się we własnych grajdołkach i nie zamierzają się już z nich ruszać.
Podejrzany: serial Odcisk palca, strzęp DNA czy też pojawiający się w ostatniej chwili kluczowy świadek pomagają spektakularnie rozwiązać niejedną ze spraw prowadzonych przez serialowych detektywów. Cudowne zbiegi okoliczności i wysoce zaawansowane technologie często jednak nijak mają się do szarej rzeczywistości. Karolina Kopcińska
P
rodukcje przedstawiające mniej lub bardziej fabularyzowane losy policjantów i detektywów od lat cieszą się niesłabnącym powodzeniem. Świadczą o tym chociażby średnia liczba sezonów, jaką tego typu seriale mogą się pochwalić, oraz ilość nowych produkcji debiutujących każdego roku na małych ekranach. Widzowie wyraźnie darzą seriale detektywistyczne szczególną sympatią i wiernością, tym większą, zdawałoby się, im bardziej widowiskowe są metody śledcze. Niestety, efektowność nie idzie w parze z realizmem – osoby na co dzień zajmujące się żmudnymi procedurami prowadzącymi do złapania sprawcy przestępstwa zgodnie twierdzą, że to, co odbiorca może zobaczyć na ekranie, w niewielkim stopniu przypomina ich pracę. Zadać można więc pytanie: co takiego czyni seriale kryminalne tak nierealnymi?
DOWÓD NUMER JEDEN: CZAS Odcinek serialu kryminalnego trwa średnio od 40 do 60 minut. W tym czasie popełniona zostaje zbrodnia, ktoś znajduje ciało, miejsce zbrodni zostaje zabezpieczone i zbadane, a policjanci muszą przeanalizować dowody i złapać sprawcę, gdzieś po drodze mierząc się z przeciwnościami losu w postaci niechętnych sędziów lub opornych świadków.
Wszystko to w niecałą godzinę, niezależnie od tego, czy jest to odcinek CSI: Miami, Zabójczych umysłów, czy nawet Z Archiwum X. Wprowadzanie elips jest oczywiście zrozumiałe, a nawet konieczne, aby nadać produkcji dynamiki i nie znudzić widza. Często zdarza się jednak, że pewne aspekty pracy detektywa, jak chociażby proces gromadzenia i badania dowodów, przyspieszony zostaje wręcz przesadnie. Wystarczy potrząśnięcie fiolką, by przeanalizować fragment materiału DNA, kliknięcie w klawiaturę, by odnaleźć odcisk palca w bazie lub jeden telefon, aby zdobyć wykaz połączeń komórkowych podejrzanego. W rzeczywistości każda czynność związana z rozwiązaniem zagadki zbrodni trwa co najmniej kilka godzin, a czasami nawet miesięcy, jeśli materiał dowodowy jest szczątkowy i konieczne jest jego uzupełnienie. Zdobywanie pozwoleń na dostęp do baz danych innych instytucji, w tym na przykład szpitali udostępniających historie medyczne osób zamieszanych w przestępstwo, także może trwać tygodniami, nie wspominając o przepływie danych między jednostkami zajmującymi się sprawą. Nikt chyba nie wierzy w to, że pojedyncza osoba bądź licząca pięciu członków grupa zadaniowa posiadają wszelką wiedzę i możliwości, aby w ciągu zaledwie kilku dni zbadać miejsce zbrodni,
przeanalizować dowody, przesłuchać świadków, zlokalizować podejrzanego i triumfalnie go aresztować.
DOWÓD NUMER DWA: ODCISK PALCA Daktyloskopię, jak fachowo nazywa się technika oparta na ustalaniu sprawcy na podstawie porównania odcisków palców, na szeroką skalę wykorzystywać zaczęto dopiero po drugiej wojnie światowej. Dzisiaj trudno wyobrazić sobie bez niej pracy zarówno prawdziwego, jak i serialowego detektywa. Znaleziony na miejscu zbrodni odcisk palca, prawidłowo nazywany odbitką, pozwala na zawężenie liczby podejrzanych, a często nawet na wskazanie sprawcy. Zanim jednak do tego dojdzie, zespół kryminalistyczny musi znaleźć taką odbitkę na miejscu zbrodni. Tutaj, niestety, zaczynają pojawiać się problemy i niezgodności między życiem a serialem. Wbrew temu, co prezentują realizacje o tematyce kryminalnej, wartościowy odcisk palca znaleźć jest niezwykle trudno z jednego, banalnego powodu: po prostu go tam nie ma. Przestępcy, świadomi znaczenia takiego dowodu, dbają o to, aby nie zostawiać śladów. Noszą więc rękawiczki, sprzątają, wycierają i myją powierzchnie, z którymi mieli kontakt. Niewykluczona jest też sytuacja przeciwna – odcisków jest tak dużo, że
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
35
niemożliwe jest wyłonienie tych zostawionych przez sprawcę. Co więcej, w rzeczywistości sam odcisk palca to jeszcze za mało, by kogoś oskarżyć. Potrzebne są więc inne dowody łączące podejrzanego z popełnionym przestępstwem.
ZARZUT NUMER TRZY: DNA Przestronne, jasno oświetlone, perfekcyjnie wyposażone i skrajnie nowoczesne laboratoria, w których badane są strzępki dowodów, mające ostatecznie doprowadzić do schwytania zabójcy, zdają się być nieodłącznym elementem współczesnych seriali o tematyce kryminalnej. Oczywiście największą uwagę poświęcają im serie z cyklu CSI, skupiające się na pracy zespołu laboratorium kryminalistycznego, który w sposób przywodzący na myśl magię jest w stanie znaleźć wartościową poszlakę nawet na główce szpilki. Takie przełomowe odkrycia dokonywane są także w kwestii uznawanej za jedną z najważniejszych w śledztwie: materiału DNA. W rzeczywistości sprawa jest jednak dużo bardziej skomplikowana, niż prezentują seriale. Najbardziej dyskusyjna zdaje się być sama obecność DNA sprawcy na miejscu zbrodni. Tina Delgado, współpracująca z FBI specjalistka od medycyny sądowej, twierdzi, że w wielu sprawach znalezienie DNA sprawcy jest, z wielu różnych względów, po prostu niemożliwe. Kolejna nieścisłość związana
Ilustr. Joanna Krajewska
jest z analizą próbki, a konkretnie czasem potrzebnym do jej zbadania. Proces, choć zajmuje dużo mniej czasu niż kilkanaście lat temu, wciąż trwa zdecydowanie długo. Do przeprowadzenia testu rzeczywiście wystarczy niewielka ilość materiału DNA, zaledwie jeden lub dwa nanogramy, jednak, jak zauważa Toledo, nawet większa ilość materiału genetycznego nie gwarantuje, że wyniki dostarczą wartościowych informacji. Znaczenie ma bowiem wszystko: od ilości zgromadzonego DNA, po warunki, w jakich je zebrano. Co więcej, analiza nie zawsze jest w stanie jednoznacznie wskazać sprawcę, a jej wyniki często są wykorzystywane jedynie w celu zmniejszenia liczby podejrzanych.
DOWÓD NUMER CZTERY: MODUS OPERANDI
Nieszablonowe podejście, w tym również gotowość do łamania przepisów, jakie reprezentuje główny bohater (lub bohaterowie) serialu kryminalnego, często prowadzi do rozwiązania sprawy i złapania sprawcy. Przykładem serialu, w którym postaci dość swobodnie poczynają sobie z obowiązującym prawem, jest Mentalista. Praktycznie każdy odcinek opiera się na skomplikowanej intrydze naruszającej niejeden z paragrafów, wszystko, oczywiście, w imię sprawiedliwości i wyższego celu, czyli złapania sprawcy. Podobnie rzecz ma się z naruszaniem prywatności zwykłych obywa-
teli. Nowoczesne i zaawansowane technologie pozwalające na natychmiastowy dostęp do praktycznie każdej informacji o przeciętnym Kowalskim są w produkcjach tego typu na porządku dziennym. Pomijając już fakt, że sprzęt i oprogramowanie, na którym pracują bohaterowie seriali, niejednokrotnie jest poza zasięgiem prawdziwiej policji, kwestią problematyczną pozostaje aspekt poufności danych. Wątpliwości natury moralnej i prawnej czasami wzbudzać mogą również sposoby zdobywania obciążających dowodów, poczynając od ukradkowego chowania do kieszeni, po zastraszanie i nielegalne wchodzenie na teren prywatny. Niekonwencjonalne metody pracy nie odnoszą się jednak tylko do sposobu zdobywania dowodów, ale także do metod przesłuchań. Z krytyką ze strony profesjonalistów spotkał się pod tym względem popularny w latach dziewięćdziesiątych serial Nowojorscy gliniarze, w którym stróże prawa często posuwali się do przemocy w celu zdobycia zeznań. Bardziej niż brutalność widzów martwiło nadmierne, w ich mniemaniu, prezentowanie nagości, co zresztą przyczyniło się do utworzenia Parents Television Council, czyli instytucji odpowiedzialnej za nadzór podobnych treści. Z brakiem sprzeciwu, a niejednokrotnie nawet z entuzjazmem odbiorców spotyka się również niesubordynacja i postępowanie wbrew rozkazom przełożonych.
Jak zauważa Laura Pettler, zajmująca się medycyną sądową na South University w stanie Georgia, niewypełnianie poleceń zwierzchnika jest absolutnie nie do pomyślenia w szeregach tak policji, jak i kryminologów.
ZARZUT: EFEKT CSI Wpływ, i to niekoniecznie pozytywny, popularnych realizacji o tematyce kryminalnej jest w ostatnim czasie znaczący. Skutkiem popularności takich seriali stał się tak zwany „efekt CSI”. Mianem tym określa się nadmierną wiarę w skuteczność współczesnych technik kryminalistycznych. Zjawisko wzbudziło wiele obaw w Stanach Zjednoczonych, padło bowiem podejrzenie, że ławy przysięgłych spoglądają na sprawy i przedstawione w nich dowody w sposób nieco spaczony, oczekując drobiazgowych analiz wprost z odcinka CSI. Natomiast jeśli oskarżenie nie jest w stanie takowych zaprezentować, wyrok zwykło się wydawać na korzyść skazanego. Niepokój wywołany „efektem CSI” okazał się tak duży, że w 2008 roku Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych opublikował artykuł, w którym przedstawiono fakty zaprzeczające znaczącemu wpływowi produkcji kryminalnych na decyzje członków ławy przysięgłych. Przeciętny amerykański obywatel może więc odetchnąć z ulgą i w spokoju kontynuować śledzenie losów policjantów i kryminologów.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
37
Tytuł Pod znakiem Saturna Autor Susan Sontag Wydawnictwo Karakter Rok wydania 2014
Recenzuje Elżbieta Pietluch
Pożarci przez Saturna
R
osnąca popularność, która pośmiertnie przysłania intelektualną spuściznę Susan Sontag, wynika po części z wyznawanych przez nią biseksualno-feministycznych poglądów oraz publikacji dwóch tomów sekretnych dzienników, które Amerykanka prowadziła od 12 roku życia. Głównym bodźcem skłaniającym czytelnika do sięgnięcia po osobiste zapiski pisarki jest niewątpliwie silny magnetyzm osobowości ich autorki, chociaż ze zredagowanych przez jej syna, Davida Rieffa, tekstów trudno byłoby wyłuskać narrację biograficzną o zadowalającej spójności. Sontag od najmłodszych lat kierowała się wewnętrznym przymusem sporządzania spisów, który uwidaczniał się w sążnistych, wypełniających szczelnie kolejne stronnice listach lektur, filmów oraz miejsc wartych odwiedzenia. Na pierwszy rzut oka wydają się one odzwierciedleniem snobistycznych pokus ambitnej uczennicy. Niemniej jednak Rieff nie pozostawia złudzeń co do intencji przyświecających jego matce, widząc w niej samouka, wieczną studentkę o nienasyconym głodzie poznawczym. Ciągła konieczność wyjaśnienia, docierania do źródeł i olbrzymi bagaż erudycji zaważyły na prozatorskich próbach eseistki. Wielokrotnie dawała ona wyraz przekonaniu, że pisanie esejów jest zajęciem zbyt czasochłonnym, wolałaby zatem przenieść całkowicie swą aktywność pisarską do świata fikcji, mimo że większość jej powieści spotkała się raczej z negatywnym odbiorem ze strony krytyki. Niezmienny zachwyt towarzyszący odsłanianiu fascynującego życiorysu autorki Miłośnika wulkanów nie powinien usuwać z pola widzenia jej bogatego dorobku eseistycznego.
Fot. materiały prasowe
Zanim omówię zawartość pierwszego polskiego wydania zbioru esejów Pod znakiem Saturna, pozwolę sobie w skrócie na przypomnienie myśli przewodniej ze szkicu napisanego w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, w którym Sontag wymierzyła ostrze pióra przeciw interpretacji. Amerykańska intelektualistka widzi w interpretatorze intruza, który śmie twierdzić, że czyni tekst bardziej czytelnym dzięki próbie dotarcia do jego ukrytego sensu. To przedsięwzięcie wprawdzie cieszy filisterską wrażliwość, ale jednocześnie budzi zastrzeżenia wyrafinowanej znawczyni sztuk, ponieważ próba ujarzmienia dzieła zakłada redukcję jego istnienia do samej treści i prowadzi nieuchronnie do wytworzenia parafrazy. Interpretacja oparta na pragnieniu zastąpienia dzieła czymś innym to dokonywanie gwałtu na sztuce, która powinna zachować swą przezroczystość. Sontag grozi więc palcem krytykom, którzy ochoczo zabierają się do rozgrzebywania wnętrzności sztuki, zamiast ukazywać jej zmysłową powierzchnię. W związku z tym postaram się uniknąć nadmiernego streszczania, aby pozostać wierną postulatom sformułowanym przez samą autorkę. W otwierającym zbiór eseju Pod znakiem Saturna autorka manifestuje swoją obecność jak samotny aktor na scenie, dysponujący skromnymi rekwizytami w ascetycznie urządzonej przestrzeni. Panująca w paryskim pokoju cisza i brak książek stymuluje myślenie, umożliwia pisarce usłyszenie własnego głosu. Przypadkowo przemycona informacja prasowa o śmierci Paula Goodmana nadaje impuls do napisania tekstu wspomnieniowego o zmarłym obiekcie
podziwu, z którym autorki wprawdzie nie łączyła przyjaźń, lecz zamieszkiwanie tego samego uduchowionego świata. Samo zaś pisanie o Goodmanie okazuje się aktem zupełnie spontanicznym, pozbawionym epitafijnego panegiryzmu i patetycznej rozpaczy. Osobisty ton pobrzmiewa także w krótkim wspomnieniu Rolanda Barthesa. Charakterystykę saturnicznej osobowości najpełniej oddaje szkic poświęcony Walterowi Benjaminowi. Saturn jako planeta o najwolniejszych obrotach, patron opóźnień i dróg okrężnych patronuje również innym pisarzom o melancholijnym usposobieniu i wycofanym intelektualistom, wśród których wymienić można chociażby Baudelaire’a, Kafkę czy Prousta. Jeśli oznaką saturnicznego temperamentu jest bezlitosny stosunek do własnego „ja”, to i również Artraud ze swą pogardą dla języka i ciała może zasilić to zaszczytne grono samotników. Wbrew oczekiwaniom „saturniczność” nie jest dominantą tematyczną w cyklu esejów sprzed niemal 40 lat, bowiem Sontag wiele miejsca poświęciła refleksjom filmoznawczym, biorąc na warsztat kinematografię Leni Riefenstahl (artystki epoki nazistowskiej, która sprytnie usiłowała oczyścić swą reputację z faszystowskiego nalotu) i 7-godzinny film Syberberga. Sontag jako bystra tropicielka i uważna obserwatorka umiejętnie zespalała wątki biograficzne z konstruktywną krytyką dokonań bohaterów poszczególnych tekstów, rzucając nowe światło na całokształt ich twórczości. Nie zabrakło jej przy tym odwagi, aby poszerzyć wątki badawcze o rozważania na temat kondycji aktualnej kultury.
Tytuł Vulnicura Wykonawca Björk Wytwórnia One Little Indian Data premiery 16 marca 2015
Recenzuje Aleksander Jastrzębski
Smyczkiem po smutku
N
ie ma chyba bardziej eksploatowanych tematów w muzyce niż miłość, jej brak, związki międzyludzkie, ich początki, kryzysy, rozpady i konsekwencje tychże. No, czasem trafi się też coś o szczęściu, ale kto by się tym przejmował. W każdym razie wiadomość, że tematyka płyty to związki i rozstania zwykle wywołuje we mnie reakcję podobną do zachowania kota przy nieplanowanym kontakcie z większą ilością wody. Niestety, tylko podobną, bo kot ucieknie i może wrócić do przesypiania swojego życia lub zrzucania szklanek ze stołu, a w ludzkiej głowie zostają myśli: ile można wałkować ten sam temat? Co można jeszcze powiedzieć? Następnie, gdy irytacja zaczyna osiągać niebezpiecznie wysoki poziom, do naszych oczu najczęściej wdziera się wielki bilbord, zapowiadający nadejście kolejnej polskiej kome dii romantycznej, przy której Casablanca ma być równie wzruszająca, co reklama preparatu na wzdęcia. I wtedy do akcji wkracza życie ze swym ulubionym towarzyszem, zwanym ironią losu. To dzięki nim powstał ten tekst o płycie opowiadającej historię rozstania. Przyczyniła się też do tego autorka krążka, która jest jedną z największych indywidualistek światowej sceny muzycznej. Panie i Panowie, oklaski dla Björk. Przyznaję, że nie spodziewałem się, że ta islandzka artystka poświęci całą płytę takiej tematyce, zwłaszcza po Biophilii z 2011 roku, która traktowała, ogólnie rzecz ujmując, o wszechświecie. Z drugiej strony nie ma też sensu robić z tego powodu jakiegoś dramatu
czy innego skandalu, szukając pretekstu do stwierdzenia, że to tani chwyt marketingowy. Według mnie można by o czymś takim mówić, gdyby tematyka sprawiła, że utwory brzmią jak tani pop, a teksty byłyby na poziomie „Mój mężczyzna mnie zostawił, bo nie pozwoliłam mu przerobić poloneza na gaz”. Oczywiście tak nie jest. Wciąż słychać, że to Björk, która na przestrzeni lat wypracowała tak charakterystyczny styl, że nie da się pomylić jej twórczości z żadną inną. Sam tytuł albumu – Vulnicura – należy tłumaczyć mniej więcej jako leczenie ran od łacińskiego vulnus (rana) i cura (opieka). Sama Islandka przyznaje w wywiadach, że nagranie tej płyty to forma terapii i próba poradzenia sobie z zakończeniem wieloletniego związku z Mathew Barneyem. Dodaje przy tym, że nie planowała nagrywać takiej płyty, ale życie brutalnie zweryfikowało jej plany. I to wszystko słychać w 9 utworach, których nazwanie piosenkami byłoby chyba obraźliwe. To raczej pieśni, a może nawet bardziej opowieści, układające się w niezwykle spójną i przepełnioną emocjami całość. Teksty mają charakter wręcz pamiętnikowy, Björk oprowadza w nich słuchacza po najintymniejszych zakamarkach swojej duszy, pokazując szczególnie wszelkie zadrapania, pęknięcia, wyrwy, a także zmagania z emocjami. W przypadku tej płyty warstwa tekstowa jest co najmniej równorzędna z warstwą muzyczną, która niesamowicie potęguje moc słów. Tym razem prócz tradycyjnej elektroniki w roli głównej zostały osadzone smyczki, od których Björk rozpoczęła komponowanie
utworów. Partie smyczkowe brzmią potężnie, filmowo i niezwykle przejmująco. Sama kompozycja utworów doskonale oddaje charakter uczuć zawartych w tekście. W utworach Stonemilker i Lionsong prócz smutku słychać też względny spokój. Wraz z pierwszymi dźwiękami History of Touches spokój znika. Urywane dźwięki syntezatorów przywodzą na myśl zakłócaną przez koszmary i natarczywe myśli noc. Natomiast w najdłuższym utworze na płycie – Black Lake – słychać już rozpacz. Potęgują ją dodatkowo smyczki, zawieszające się na jednym dźwięku w długich przerwach między zwrotkami, jakby wyczekując na moment, w którym artystka zbierze w sobie siły na kontynuowanie opowieści. Z kolei na zamykającym płytę Quicksand słychać już więcej energii i jakby nadzieję, towarzyszącą podźwignięciu się z rozpaczy. Oczywiście w utworach przebijają też echa wcześniejszej twórczości Björk. I tak w Stonemilker słychać podobieństwo w bicie do Unravel z Homogenic (1997). Natomiast History of Touches zaczyna się od takiej samej melodii jak pierwsze słowa The Anchor Song z Debut (1993). Vulnicura to bardzo dobra płyta, choć muszę przyznać, że mimo tego, że mi się podoba, przesłuchanie jej jednym ciągiem było dla mnie nieco męczące. Przypuszczam jednak, że gdybym częściej obcował z muzyką Björk, to zmęczenie by odeszło. To muzyka, której trzeba nauczyć się słuchać, by docenić jej piękno i cieszyć się nim w pełni. Pozycja obowiązkowa dla fanów nieudawanych i świetnie brzmiących emocji. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
39
Tytuł Uptown Special Wykonawca Mark Ronson Wytwórnia Columbia Data premiery 13 stycznia 2015
Recenzuje Wojciech Szczerek
Uptown Funk you up!
M
ark Ronson to brytyjski producent muzyczny, który w Polsce jest dość mało znany. Pomimo swojej nieskromnej działalności solowej, wspieranej, jak to często bywa w przypadku producentów-artystów, nazwiskami wokalistów, swoje największe sukcesy może zawdzięczać głównie wyprodukowanym przez siebie płytom innych artystów. A lista wykonawców, z którymi współpracował albo których odkrył, jest tyleż niemała, co różnorodna: Christina Aguilera (Back to Basics), Amy Winehouse (Back to Black), Duran Duran (All You Need Is Now), Robbie Williams (Rudebox), Paul McCartney, Lil Wayne czy nawet Lana Del Rey. Mark ma obecnie na koncie cztery własne albumy, z których ostatni może okazać się jednym z najlepszych krążków 2015 roku, ewenementem na miarę Random Access Memories zespołu Daft Punk. Jest nim Uptown Special, zawierający 11 utworów utrzymanych w luźno rozumianym stylu funk i r’n’b. Do udziału w ich nagraniach Ronson zaprosił całą rzeszę wokalistów od Steviego Wondera, poprzez Andrew Wyatta (z Miike Snow oraz The A.M.), Kevina Parkera (Tame Impala), a na Bruno Marsie skończywszy. Krążek zachwyca bogactwem i różnorodnością brzmień – jest tu przekrój przez liczne instrumenty używane w muzyce rozrywkowej w ciągu ostatnich 50 lat. Wszystkie zostały w magiczny sposób zastosowane w konwencji „czarnych” rytmów i, o dziwo, zdają egzamin. Tak na przykład w bijącym ostatnio rekordy popularności singlu z płyty zatytuło-
Fot. materiały prasowe
wanym Uptown Funk obok typowej, jak na ten gatunek, sekcji dętej, usłyszymy też w tle syntezator. Ale to tak naprawdę niewiele w porównaniu z Summer Breaking, opartym o rytm bossa novy, gdzie mamy zarówno fortepian i organy Hammonda, jak i gitarę elektryczną na przesterze (z jej charakterystycznym bzyczeniem), oraz I Can’t Lose, przypominającym mieszankę stylu Chromeo i Michaela Jacksona (na przykład ze Smooth Criminal), gdzie sporo jest brzmień elektronicznych, a w tle dogrywa sekcja dęta. W zasadzie z każdą kolejną piosenką słuchacz zostaje zaskoczony świeżym pomysłem, nową melodią, a często zupełnie nieprzewidywalną zmianą nastroju. Po nieco wyciszonych Daffodils i Crack in the Pearl, następuje rozpoczynające się niemal led-zepellinowską gitarą In Case of Fire, którego rozwinięcie poprzez różnorodne brzmienia elektroniki to wynik tak dalekich skojarzeń muzycznych Ronsona, że należy je jedynie przypisywać jego świetnemu obeznaniu z w zasadzie każdym rodzajem muzyki popularnej. Kolejnym dobitnym tego przykładem jest Leaving Los Feliz. Stylistycznie Uptown Special to nowoczesna fuzja instrumentów zastosowana w świetnie napisanych piosenkach, z których każda jest nakierowana na dostarczenie słuchaczowi najlepszych wrażeń. Nie ma tu dwóch takich samych utworów i w sumie nie usłyszymy słabszych pozycji, może poza nie do końca rozwiniętymi Uptown’s First Finale oraz Crack in the Pearl (część pierwsza i druga), które mogłyby urosnąć do pełnowartościowych piosenek. Niestety zamiast tego otrzymały formę krótkich przeryw-
ników, w których dwukrotnie zmarnowano udział świetnego Steviego Wondera. Album to mieszanka inspiracji ideą przedmieść, które niejednokrotnie okazywały się faktycznymi centrami artystycznego rozwoju wielu miast i ich kultur. O ile tę eklektyczność albumu można do pewnego stopnia wytłumaczyć obecnością różnych wokalistów oraz całej gamy personelu, to jest to jedynie połowiczna prawda. Głównym „sprawcą” jest tak naprawdę genialny Mark Ronson, który z miliona pozornie niekompatybilnych części zlepił fantastycznie brzmiącą suitę. Gdy spojrzeć na jego karierę, okazuje się, że jej siłą napędową jest właśnie zdolność wydobywania z każdego stylu muzycznego tego, co najlepsze, i przekuwanie tego w nowoczesny hit. Reinkarnacja muzyki ze „starych, dobrych czasów” to znak firmowy Ronsona, który towarzyszył odkryciu retro-wokalistki Amy Winehouse, jak i pokazaniu nowej twarzy znanej już słuchaczom Christiny Aguilery. Na Uptown Special otrzymujemy Marka Ronsona w najlepszym wydaniu – różnorodnego i zdecydowanego w swojej muzycznej pracy pokazywać, jak jeszcze wiele świetnych utworów da się wydusić z pozornie wyeksplorowanych terytoriów. Za sprawą tej płyty młodsi słuchacze mogą odkryć gatunki, które dziś są już lekko wyblakłe, jak blues czy stare r’n’b, ale też inne, na przykład popularne ostatnio elektroniczne lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte. Za to ci, dla których tamte czasy nie są niczym nowym, mogą przypomnieć sobie to, co w nich było najlepsze. Dlatego właśnie Uptown Special polecam wszystkim, bez wyjątku.
Tytuł Biały cień Reżyseria Noaz Deshe Dystrybutor Stowarzyszenie Nowe Horyzonty Data premiery światowej 2 września 2013
Recenzuje Mateusz Górniak
Po prostu chłopiec
K
iedy w pierwszej scenie Alias z rodzicami spożywa kolację, niedostatek – tak celnie obrazujący Afrykę – wcale nie jest najważniejszy. Na pierwszym planie znajduje się ceremonia wspólnej biesiady, ta przejmująca rodzinna harmonia, kiedy wszyscy razem gromadzą się wokół garnka ze skromną strawą i snują niewinne rozmowy, jakby na przekór rzeczywistości, która bezustannie doskwiera i rozczarowuje. Niczym w Zjadaczach kartofli van Gogha ubóstwo nie jest przeszkodą dla bycia razem i dzielenia tych kilku prozaicznych chwil. Potem pojawiają się maczety. Kilka zręcznych ruchów odrąbujących kolejne kończyny ojca głównego bohatera, albinosa, którego ciało ma dla miejscowych szamanów szczególne właściwości, czyli także i wysoką cenę zbytu. Brutalne realia, dotąd okiełznane przez rodzinne ciepło, przewracają Aliasowi wszystko do góry nogami. Staje się półsierotą, a aby ratować swoje życie, musi uciekać w nieznane. Biały cień jest zapisem jego ucieczki, która szybko staje się uniwersalną, dziecięcą pogonią za lepszym i normalnym światem. Noaz Deshe z reporterską precyzją kreśli realia Tanzanii, z którą się zetknął i z którą musi się mierzyć jego bohater. To Afryka wciąż dzika, złowroga i pełna niebezpieczeństw. Ścierają się w niej interesy gangów, żądania mniejszości religijnych i krzywdy zwyczajnych ludzi. Tych ostatnich jest najwięcej – z przejmującym uporem chwytają się wszystkich okazji, aby zarobić na godne życie, czy po prostu ujść cało z kolejnych opresji. Bo na podobnych Aliasowi śmiertelne tarapaty cze-
kają na każdym niemalże kroku. Dostajemy pełną panoramę społecznych i emocjonalnych czynników budujących Czarny Ląd u Deshego. Reżyser krąży od lasu, gdzie czają się łowcy albinosów, do miasta, które przeraża swoim bezlitosnym kodeksem i pogardą dla najsłabszych. Kontekst społeczny tworzony jest pieczołowicie, ale nie on stanowi istotę. Wprawiona w niespokojny ruch à la Gaspar Noé kamera odsłania również złowrogą metafizykę tej przeraźliwej krainy, skazującej bezsilne dziecko na niebezpieczną tułaczkę. Film ten śmiało mógłby się sprawdzać jako quasi-dokumentalne dzieło pokroju BBC, serwujące mieszczuchom z bogatej Północy straszne wizje trzeciego świata, które szybko można przerwać naciśnięciem guzika na pilocie. Ma Biały cień jednak to, co dostarcza kinu tyle namiętności i pozwala wzrastać mu do miana sztuki. Chodzi o bohatera, za którym widz podąża przez cały czas trwania obrazu. Alias jest zwyczajny, ma też zwyczajne pragnienia i potrzeby. Nie składa górnolotnych deklaracji, nie wypowiada też złowrogich tyrad o świecie, ale w momentach próby potrafi jednoznacznie przeciwstawić się złu. Bawi się w wojnę, szuka przyjaźni i z ujmującą, jeszcze dziecięcą szczerością zmierza tam, gdzie będzie mógł poczuć się bezpieczny. To właśnie jego przeciętność każe widzowi ufać mu i kibicować bezgranicznie oraz potępiać skrupulatnie przedstawioną rzeczywistość Tanzanii za jej brak litości i pogardę dla istot tak niewinnych. Dopiero kiedy kamera zbliża się do bohatera, Deshe przestaje być wyłącznie uwrażliwionym społecznie obserwatorem,
a staje się twórcą – autorem podążającym za małym, skrzywdzonym człowiekiem. Przewijającym się w filmie motywem jest ucieczka. Zastajemy Aliasa w nieustannym biegu, który tak usilnie przypomina nam herosa francuskiej nowej fali – Antoine’a Doinela. Obaj z nieprawdopodobną wiarą w lepsze jutro zostawiają za sobą to, co sprawia ból i rozczarowanie, a mkną w stronę Arkadii – trwającej w umysłach wszystkich dzieci niezależnie od szerokości geograficznej czy czyhających zagrożeń. Wybory i wspaniała naiwność bohatera negują świat zarysowany przez reżysera z taką dosadnością i czynią z Aliasa buntownika niosącego na sztandarze pragnienie ciepła i normalności. Biały cień wcale nie jest filmem o polowaniu na albinosów w Afryce. Jest to opowieść o bliskim nam wszystkim poszukiwaniu szczęścia, a jej liczne sensy wyrastają ze zwyczajności, która swoje protesty składa w drobnych, niemalże niedostrzegalnych gestach. Na bezdusznych przestrzeniach Tanzanii udaje się więc Deshemu odnaleźć historię uniwersalną, poruszającą mimo odległości geograficznej i będącą przy okazji w zgodzie z dojmującym kontekstem lokalnym. Nie wpada też reżyser w ani jednym momencie w którąś z tych łatwizn, które współtworzyły tyle łzawych, uwrażliwionych społecznie filmów o tym samym i dla tych samych poszukiwaczy banałów na temat zła. To świetne, dojrzałe kino, które wychodząc od analizy konkretnego tła społecznego, dociera do ponadczasowej i ponadwymiarowej opowieści mającej wszystkie atrybuty kina szukającego uczuć i empatii. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
41
Tytuł Czarny węgiel, kruchy lód Reżyseria Diao Yinan Dystrybutor Aurora Films Data premiery światowej 12 lutego 2014
Recenzuje Sławomir Wasiński
Fajerwerki w słońcu
K
olejny dzień rutynowej pracy. Ciężarówki dostarczają węgiel do fabryk w poszczególnych prowincjach Chin. W jednym z zakładów pracownik dostrzega nierozpoznany obiekt na taśmociągu. Okazuje się, że jest to kawałek ludzkiej ręki zawinięty w szmaty. To dopiero pierwszy element przerażającej zbrodni. Kolejne informacje mówią o znalezieniu innych części ciała na zwałach węgla w fabrykach na obszarze całej prowincji. W tym samym czasie poznajemy Zhanga Zili, policjanta spotykającego się ostatni raz ze swoją żoną, od której na pożegnanie otrzymuje papiery rozwodowe. To właśnie Zhangowi przydzielono rozwikłanie okrutnej zbrodni. Jedyne, co był w stanie zrobić, to powiadomienie pracującej w pralni żony zabitego Wu. Nie mogła ona pomóc policji, mimo tego Zhang zdołał wytropić podejrzanych i ich zlikwidować, sam również odniósł rany. Po zamknięciu sprawy zaczął się staczać, aż pięć lat później znów znaleziono szczątki ciał. Wszystkie ofiary były w tajemniczy sposób powiązane z Wu, kobietą z pralni. W ten sposób zaczyna się historia przedstawiona w Czarnym węglu, kruchym lodzie (2014), trzecim pełnometrażowym filmie Diao Yinana. W 2014 roku obraz otrzymał Złotego Niedźwiedzia na Festiwalu Filmowym w Berlinie. Reakcje krytyków były w tamtym czasie skrajne, dominował jednak zawód i zbulwersowanie. Niemal rok później, bo pod koniec stycznia 2015 roku, film zagościł na ekranach polskich kin, czyniąc tym samym okazję do powtórnego zastanowienia się, czym tak naprawdę jest najnowsze dzieło chińskiego reżysera.
Fot. materiały prasowe
Czarny węgiel, kruchy lód dość szybko został wsadzony do szufladki z napisem noir. Chcąc poruszać się w obrębie tego gatunku, należy przypomnieć kilka charakterystycznych dla niego elementów. Akcja filmów noir miała przeważnie miejsce w mieście portretowanym nocą, dzięki czemu twórcy mogli wykorzystać grę świateł i cieni oraz posługiwać się mocnym kontrastem, nadając w ten sposób opowieściom mroczny klimat. Ważną cechą było także zastosowanie w obrębie kadru skośnych linii, przeważały one nad liniami poziomymi. Postaci filmowano z dołu lub z góry, by pokazać je na przykład w roli kata i ofiary. Na ich archetyp składała się figura prywatnego detektywa oraz femme fatale, między którymi mogły zrodzić się różnego typu relacje. Czarne kino funkcjonowało krótko, bo zaledwie do połowy lat pięćdziesiątych XX wieku. Od tamtego czasu czerpano jednak z ikonografii gatunku, zmieniając atrybuty i dopasowując je do potrzeb kolejnych dzieł. Podana wyżej mocno uproszczona charakterystyka wystarcza, by po obejrzeniu filmu uznać, że nie ma się do czynienia z gatunkiem noir, nie ma się nawet do czynienia z hołdem dla tego rodzaju kina. Najnowszy film Diao można zaliczyć do neo-noir, czyli gatunku korzystającego w pewnym stopniu z wypracowanych wcześniej elementów. Jest to jednak bez wątpienia neo-noir w wielu miejscach niezwykle nieudolne. Choć należy oddać, że pierwsze sekwencje filmu dają sporo nadziei i są misternie skonstruowane (kompozycja kadru, niestandardowe ujęcia i ogromna ilość ukośnych linii), później jest już słabiej. Reżyser
zdecydował się niemal zupełnie wywrócić konwencję i zrobić większość po swojemu. W rezultacie uzyskał efekt rozmycia. Wszystko w tym dziele jest rozmyte, niedookreślone, niejasne i niepełne. Większość akcji i tym samym najważniejsze wątki mają miejsce za dnia, jednak sceny nocne, jeśli się już pojawiają, zostają upiększone kolorowymi światłami. Otoczenie skąpane w zmieniających się raz za razem kolorach przykuwa spojrzenie, budząc tym samym szczery podziw. Jednakże warstwa wizualna nie idzie w parze z konstrukcją bohaterów. Chociaż postać policjanta Zhanga jest wykreowana z największą starannością, gdzieś po drodze coraz bardziej wydaje się nieobecna, jakby stała się dla Diao mniej istotna. Z kolei postać kobiety fatalnej, którą miała odegrać tutaj Kwai Lun-mei (znana między innymi z Najdalszej podróży z 2007 roku), stała się figurą papierową. Jej psychologiczna płytkość każe wątpić w nią w każdej scenie, zmieniając ją po jakimś czasie nie w człowieka z krwi i kości, a w przeźroczysty byt. Z uwagi na fakt, że Czarny węgiel, kruchy lód należy do kategorii filmów, którym się kibicuje, tym większy żal znakomicie pomyślanego zakończenia, urwanego gdzieś w pół słowa. Pierwotna wersja filmu trwała trzy i pół godziny. Gdyby reżyser nie zdecydował się na cięcia, możliwe, że nie wygrałby nagrody, chociaż dzięki temu mógłby zachować integralność dzieła. Historia potoczyła się inaczej, a widzowie, zamiast wyraźnej historii stawiającej pytania, otrzymali zachowawczą opowieść, której piękno nie jest w pełni widoczne. Jest rozmyte niczym fajerwerki w słońcu.
Tytuł Śmierć pięknych saren. Jak spotkałem się z rybami Autor Ota Pavel Wydawnictwo Czuły Barbarzyńca Rok wydania 2015 Recenzuje Agnieszka Dąbrowska
Połów życia
O
powiadania Oty Pavla to powrót do krainy dzieciństwa, świata dotkniętego wojną i holocaustem, a zarazem pełnego rodzinnego ciepła i harmonii. Czeski pisarz stworzył uniwersalną historię nie tyle o łowieniu ryb, co o pasji życia oraz więzi z drugim człowiekiem i przyrodą. Niedawno wznowiony przez Czułego Barbarzyńcę tomik opowiadań Śmierć pięknych saren ukazał się po raz pierwszy w 1971 roku. Druga część, Jak spotkałem się z rybami, trzy lata później. Autorem był czeski komentator sportowy, Ota Pavel, który poprzez zapis wspomnień wracał pamięcią do najszczęśliwszych momentów swego życia. Powrót do dzieciństwa był pewną terapią po tym, jak podczas pracy na olimpiadzie w Innsbrucku doznał pomieszania zmysłów i był poddany długiemu leczeniu psychiatrycznemu. Dziwnym zrządzeniem losu to wydarzenie sportowe z 1964 roku stało się początkiem narodzin pisarza. Literatura pomogła mu na krótko, choroba wróciła ze zdwojoną siłą i w 1973 roku niespełna 43-letni pisarz zmarł. Autobiograficzne opowiadania ze zbioru Śmierć pięknych saren to historie o dzieciństwie i kształtowaniu się młodego człowieka. Autor w ciepły i optymistyczny sposób portretuje rodziców, dwóch braci, dalszą rodzinę i znajomych oraz swój praski dom. We wspomnieniach ożywają najwcześniejsze lata, okupacja oraz etap dorosłego życia autora. W okresie wojennym rodziny Pavlów nie ominęły krzywdy ze strony nazistów, wspomniana jest także dziejąca się tuż obok eksterminacja ludności cywilnej w Li-
dicach, a jednak w całym tym obrazie widać, że życie bliskich pisarza było na tyle solidarne, na ile tylko mogło być wobec ryzyka śmierci i głodu. Osobnym bohaterem historii jest czeska przyroda oraz pasja wędkarska. Postacią centralną opowiadań jest Ojciec, ukochany wesoły tatuś, który z fantazją i hartem ducha walczy o lepszy byt dla swojej rodziny, nie zapominając przy tym o swoich zainteresowaniach. Przypadki tego komiwojażera, próbującego swych sił w coraz to nowych biznesach, takich jak handel odkurzaczami marki Electrolux, lepami na muchy, prosiętami oraz królikami, niejednokrotnie mogą rozbawić czytelnika. Leon Popper (bo takie jest prawdziwe nazwisko autora) jest postacią pozytywną, dobroduszną. Nie zniechęca się przeciwnościami losu i za każdym razem wierzy, że kolejny pomysł na życie okaże się tym właściwym i przyniesie mu fortunę. Ojciec Oty Pavla to postać na zmianę humorystyczna i tragiczna w swych potyczkach z losem. Co więcej, to nie tylko wytrawny handlarz, ale także zapalony wędkarz, który zaraża swoją pasją synów. Tłem, na którym rozgrywają się dzieje rodziny Pavlów, jest przyroda: rzeki, stawy i jeziora. To tam bohaterowie Śmierci pięknych saren szukają wolności, poczucia sensu oraz pomocy w niełatwych czasach. Tatuś Oty dorabia się własnego stawu z karpiami, a kiedy w czasie wojny Niemcy rekwirują jego własność, on, na chwilę przed zamknięciem w obozie koncentracyjnym, cichaczem wyławia swoje ryby i tym samym ratuje rodzinę od głodu. Autor zostaje sam z matką, ale zaradność ojca pozwala
mu wymieniać złowione ryby na żywność. Gdy dwaj bracia Oty dostają wezwanie do obozu, ich ojciec postanawia, że przedtem muszą się jeszcze porządnie najeść i wyrusza w ukryciu na polowanie. „Chłopcy napychali się na przyszłe lata, aby przeżyć Teresin, Auschwitz, Mauthausen i marsze śmierci”. Własnoręcznie wyłowione złote węgorze są najpiękniejszym prezentem, jaki Ota może ofiarować ojcu na urodziny. Zabieranie kogoś na ryby jest dowodem przyjaźni, choć czasem wolałoby się zostać samemu. Samo łowienie ryb także można odczytać jako pewne przesłanie: są chwile w życiu, gdy bardzo chce się coś złowić, a nic nie przypływa. W opowiadaniach Pavla ujmujący jest także styl – prosty, szczery, traktujący o codzienności, a jednocześnie podszyty całą głębią znaczeń. Niby cały czas jest mowa o rybach, a jednocześnie jest to rozprawa filozoficzna o rzeczach najważniejszych. To także na swój sposób wyznanie i spowiedź człowieka, którego los radykalnie się odmienił. Zbiór ma charakter autobiograficzny, ale nie jest pozbawiony świadomej stylizacji. O tym, jak bardzo charakterystyczny jest to styl, świadczy choćby dedykacja: „Mamusi, która miała za męża mojego tatusia”. W jednym ze swoich felietonów Mariusz Szczygieł nazwał Śmierć pięknych saren najbardziej antydepresyjną książką świata. Ma rację. Dopóki ma się w życiu coś, co cieszy najbardziej na świecie, jak w przypadku Pavla łowienie złotych i srebrnych ryb z rwącego potoku, dopóty można być szczęśliwym i wolnym, nawet w obliczu najtrudniejszej rzeczywistości. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
43
S
STAN RZECZY
EKSTRAPOLACJA DROGĄ DO BEZPRODUKTYWNOŚCI
WOLSKI
PLUSKOTA
elektywność – podstawowa i najważniejsza cecha dzisiejszego świadomego odbiorcy kultury. Coś jeszcze 15 lat temu niespotykanego, bardzo rzadko komentowanego i sporadycznie stosowanego, a wtedy nawet – źle rozumianego. A jednak jest to coś, bez czego nie da się partycypować w dzisiejszej kulturze. Ta bowiem rozrosła się na wszystkie strony i oferuje tak wiele, że najzwyczajniej w świecie nie jesteśmy w stanie tego przyswoić. Musimy więc wybierać przyswajane przez nas treści. W innym razie ktoś wybierze za nas. Brzmi to jak teoria spiskowa, ale sprowadza się do bardzo prostych i od dawna funkcjonujących mechanizmów. Telewizja wybiera nam treści, które mamy przyswajać. To samo robi radio. Mało kto o tym wie, ale Internet też się pod nas profiluje, skutkiem czego wiele treści po prostu do nas nie dociera (czemu najczęściej sami jesteśmy winni). Inaczej mówiąc, w niemal wszystkich mediach funkcjonują mechanizmy, które sprowadzają nasze preferencje do pewnych ogólnych, prefabrykowanych zestawów idei, poza które rzadko wychodzimy. O szkodliwości takiego stanu rzeczy nie muszę chyba nikogo przekonywać. Dlatego warto samemu przejąć stery i selekcjonować informacje. Świadomie wybierać filmy, które się ogląda, muzykę, której się słucha, a zwłaszcza książki, które się czyta. Jak? Najlepiej rozmawiać z różnymi ludźmi o różnych rzeczach. Prędzej czy później okaże się, że odkryją przed nami nowe połacie wiedzy o świecie, nowe źródła i nowe treści. Mogą być one niewarte funta kłaków, ale jest też szansa, że będą cennym wzbogaceniem własnych doświadczeń. Wiedząc, kto co i jak oferuje, łatwiej wybrać te treści, które faktycznie wniosą coś do naszego życia. Przykładem negatywnym niech będzie Erich Fromm. W moim – i tylko moim – przypadku jest tak, że ilekroć czytam książkę Fromma (a przeczytałem dwie), zgadzam się z nim podczas lektury w całej rozciągłości, ale zamykając książkę, nie pamiętam, o czym pisał. Albo więc spotkała mnie jakaś forma demencji, albo na tym etapie Fromm nie ma mi do powiedzenia nic, czego bym już nie wiedział. Przykładem pozytywnym niech będzie natomiast Tadeusz Konwicki. Jego książki mogę czytać wielokrotnie, a i tak odkrywają coś nowego. Polecam – możecie być zaskoczeni, ile rzeczy Konwicki przewidział i przemyślał. I na tym poprzestańmy. Mam nadzieję, że rozumiecie, w czym rzecz.
Ilustr. Ewa Rogalska (2)
M
aszerowałem sobie do pracy, chodnikiem, nad brzegiem rzeki. Zobaczyłem liść sałaty. Leżał na środku trotuaru. Skąd znalazł się w tym miejscu? Tajemnica. Innego zaś dnia, maszerując w deszczu, w śniegu, tym samym chodnikiem, napotkałem na swojej drodze but. Skąd on tu? Nie wiedziałem. Sytuacje tego pokroju frapują mnie bardzo. Staram się przeniknąć je umysłem, nakreślić przebieg zdarzeń, wskazać sprawców i wywnioskować ich motywacje. Traktuję to jak łamigłówkę. Dla przykładu: kilka butelek na murku i rzucona obok torebka po chipsach wskazują na jakieś wydarzenie socjalne. Tutaj byli ludzie, popili, a jako że po piwku odczuwa się głód, to i pojedli. Liść, but i wiele podobnych przypadków nastręczają moim zdolnościom dedukcyjnym problemów. Zostawiając but na chodniku, osoba pozbawiła się ochrony stopy. Po co? Przecież było zimno, śnieżnie. Tak samo z sałatą. Można zgubić kanapkę całą, w której sałata występuje w charakterze dodatku, ale pojedynczy liść? W jakich warunkach coś takiego może nastąpić? Świat jest trudny do przeniknięcia. Stąd bezradność głowy mojej. Dla ich zaskakującej, trotuarowej obecności szukam motywacji logicznych, rozsądnych, przyczynowo-skutkowych. Jednak nikt nie powiedział, że i ten but, i ten liść nie mogą być narzędziami chaosu. Ktoś zostawił tego buta tak po prostu, nie kierując się konkretnymi celami, a na przykład widzimisiem, głupotą, szaleństwem. Z liściem podobnie – to mogła być zwykła prowokacjo-pułapka na takich jak ja. Czasami, kiedy mi się nudzi w pracy, myślę, że tego rodzaju problem nie dotyczy tylko buta i liścia. Boję się, że i wielkie sprawy tego świata mogą mieć taki charakter. Tylko pozornie jest tam proces, jest przyczyna i skutek, a prawem jest logika. Drżę na myśl, że to wszystko się tak po prostu dzieje, tak o się dzieje, z siebie albo nie z siebie. I nie wiadomo dokąd i po co, i dlaczego, i jak długo! Konstatacje tego rodzaju strasznie obniżają moją produktywność w pracy, a to denerwuje przełożonych. Raz nawet zostałem zaproszony na rozmowę. Otwarty, miły pan kierownik uważnie wysłuchał moich bólów. Mogłem potem iść do domu. Wydaje mi się, że nie tyle nie zrozumiał moich obaw, co nie chciał ich zrozumieć. „Bądźmy poważni” – powiedział. Wziąłem sobie do serca tę rozmowę z szefostwem. W kolejnych dniach do pracy chodziłem już inną drogą.
••• felietony
GDYBY MILCZENIE BYŁO ZŁOTEM ZAWADA
S
dła samolotu zrobiona przez pasażera, to posiada ona indywidualną moc. Niekoniecznie jest to siła globalna, która jest w stanie zachwycić co drugiego obywatela na kuli ziemskiej, jednak na pewno posiada ona moc rodzinną. Taką, która pozwala wzdychać babciom, ciociom i wujkom, kiedy pokazujemy im zdjęcia z wakacji. Zdjęcie do końca pozostaje istotną informacją, a ponieważ milczy, to z każdym dniem nabiera coraz większej wartości.
Fot. Bart Pogoda
łowa, których nadużywamy, powszednieją i się zużywają. Koronnym przykładem jest słowo „miłość”, które w języku polskim jeszcze co nieco znaczy, podczas gdy angielskie love już nie. Jest słowem, które idealnie nadaje się na różową koszulkę lalki Barbie. Jest doskonałym dodatkiem do plastikowego ciała długonogiej zabawki, którą bawią się dzieci nieumiejące jeszcze czytać. Inaczej jest z fotografią. Nawet jeżeli powstaje miliardowe zdjęcie naszego kochanego bobaska lub tryliardowa fotografia skrzy-
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
45
Fot. Andrzej Piasecki
✴
✴
street
kontrast miesięcznik
47