Kontrast listopad 2012

Page 1

Nr 8 (35)/2012 listopad 2083 - 1322


Aleja Berlińska 34

4

Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać. Co ominąć z daleka?

8

Ugryźć ciemną stronę postaci

14

Nowe życie z laboratorium

Rozmowa z Adamem Szczyszczajem Katarzyna Lisowska Walka z bezpłodnością stanowi jedno z poważnych wyzwań współczesnej medycyny. Często ostatnią deską ratunku dla ludzi dotkniętych tym problemem jest zapłodnienie metodą in vitro. Budzi to jednak kontrowersje. Alicja Woźniak

16 Chińska republika zmian Po latach skojarzeń z masową produkcją i tanią siłą roboczą nadchodzi era chińskiego smoka – narodu pracowitego, dumnego, świadomego swojej siły, zdolnego zaoferować o wiele więcej niż podróbki. Chiny podbijają serca projektan- tów mody, ujarzmiają żywioły i nie cofną się przed próbą opanowania kosmosu. Barbara Rumczyk 20

Sam sobie radę dam

O Hiszpanii ciągle głośno. Niestety, głównie za sprawą trudnej sytuacji ekonomicznej i ogromnego bezrobocia. Nie są to jednak wszystkie problemy, które trapią madrycki rząd. Gdy kraj koncentruje się na walce z kryzysem, jeden z najbogatszych regionów, Katalonia, domaga się niepodległości. Joanna Michta

22, 44 Jakub Kamiński

Rozmowa z Dagmar Denzin i Eckhardem Rieke o trwających 20 lat pracach na Starym Cmentarzu Żydowskim we Wrocławiu. Marta Śleziak

38

Artyści naukowcami?

40

Podróże do Armenii i innych krajów, NN, Na krawędzi, Chcecicospowiedziec

46

Dzisiejsze podszepty markiza de Sade’a.

50

Ironia w Vade-mecum, czyli nieznośna świadomość wpływu

55

W poszukiwaniu straconego czasu? Proza Serhija Żadana

Kraków, a w nim kwitnący bioart? Relacja z Krakowskich Reminiscencji Teatralnych. Zuzanna Bućko

Sodomia, koprofagia, pedofilia, zoofilia, nekrofilia i inne wynaturzenia seksualne są w powieściach markiza obrazowane po stokroć i wykorzystywa ne do wyrafinowanej argumentacji filozoficznej. Mateusz Węgrzyn

Czy ironia romantyczna w wydaniu Schlegla pokrywa się z norwidowską ironią? Czy można postawić znak równości między tymi pojęciami? W celu odpowiedzenia na to pytanie sięgniemy do kilku utworów z VM traktujących o problemach literatury. Katarzyna Northeast

Ukraina, Charków – Serhij Żadan – tamtejszy guru kulturalny w 1995 roku pojawia się na scenie literackiej i wydaje pierwszy tom poezji Цитатник (Cytatnyk). Dopiero w osiem lat po debiucie rozpoczyna działalność na polu epiki. Karol Moździoch

58

Magdalena Zięba, Szymon Makuch, Michał Wolski, Marcin Pluskota

62

Magda Oczadły

www.jakubkaminski.com

24

Piosenka ma odcień alabastru...

30

Zmyślone języki

Scena teatru muzycznego nie ma przed nią tajemnic. Artystka utalentowana, niepokorna. Z ujmującym uśmiechem i diabelskim błyskiem w oku. O swojej artystycznej drodze, od Jarocina po Teatr Muzyczny Capitol opowiada Justyna Szafran. Karolina Żurowska Język służy już nie tylko komunikacji, ale także wykreowaniu nowej estetycznej wartości. Wiedzą o tym lingwiści i... reżyserowie. Szymon Stoczek

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW ul. Drukarska 35/13 53-311 Wrocław

WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław

eMAIL kontrast.wroclaw@gmail.com

WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCY Ewa Fita REDAKCJA Paweł Bernacki, Zuzanna Bućko, Jakub Kasperkiewicz, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Joanna Michta, Karol Moździoch, Katarzyna Northeast, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Szymon Stoczek, Wojciech Szczerek, Alicja Woźniak, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Magda Oczadły, Agnieszka Zastawna KOREKTA Katarzyna Brzezowska, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Iwona Kusiak, Teresa Szczepańska, Monika Mielcarek, Alicja Urban GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Joanna Krajewska, Ewa Rogalska, Julian Zielonka DTP Ewa Rogalska


Z Mikołajem w tle Joanna Figarska

Z

okazji rozstawienia na wrocławskim Rynku „cudownego miasteczka świątecznego” tym razem nie będę owijała w bawełnę i od razu napiszę, że macie przed sobą jeden z najlepszych numerów naszego miesięcznika, jaki do tej pory się ukazał. Biorąc pod uwagę to, co dzieje się w polskich mediach i czym żyją obecnie mainstreamowe stacje, gazety i radia, my mamy dla Was ponad 60 stron dobrych tekstów oraz oryginalnych ilustracji. Listopadowy numer jest wyjątkowo teatralny. Znajdziecie w nim wywiady z Adamem Szczyszczajem i Justyną Szafran, a o idei Krakowskich Reminiscencji Teatralnych pisze Zuzanna Bućko. Oprócz tego, można przeczytać świetną rozmowę z Dagmar Dezin i Eckhardem Rieke – parą Niemców, którzy zapoczątkowali prace renowacyjne

na wrocławskim Starym Cmentarzu Żydowskim. W tym numerze spotykamy się jeszcze raz z Jakubem Kamińskim, który w fotoplastykonie prezentuje swoje zdjęcia. Biorąc pod uwagę, że listopad nie jest dobrym miesiącem na poetyckie wynurzenia i zachwyt nad dniem codziennym, kończę.

(Niektórzy pewnie stwierdzą: „Może to i lepiej”)

3


F

Panorama miłości

ernando Meirelles reżyser Miasta Ślepców i Miasta Boga stworzył tym razem współczesny melodramat. 360 to opowieść o pokusie, zdradzie, ale także wierności… Temat nie nowy, ale dobrze podany może być prawdziwą ucztą dla widzów, tym bardziej skoro w filmie grają takie sławy jak Anthony Hopkins, Jude Law oraz Rachel Weisz. Może zamiast oglądać świąteczne powtórki filmu Kevin sam w domu, warto będzie wybrać się do kina? Premiera 26 grudnia.

Drink Wachowskich

A

tlas chmur to film, który jeszcze przed premierą wywołał fale oczekiwań. Za dzieło odpowiada rodzeństwo Wachowskich, twórców kultowej serii Matrix, a także Tom Tykwer reżyser filmów takich jak Pachnidło i Biegnij Lola, biegnij. Sam zwiastun filmu, który swoją premierę miał 23 listopada przypomina kiepsko podany przepis na filmowego drinka. Dwadzieścia pięć mililitrów Źródła Arfonskego, nieco Mr. Nobody Von Darmael’a, a dla smaczku trochę z klimatu 2046 Kar Wai’a. Czy taka mieszanka jest strawna? Mam poważne wątpliwości.

Łatwe morderstwa

Z

abić, jak to łatwo powiedzieć Andrew Dominika jest reklamowane jako wybuchowa mieszanka Pulp fiction oraz Drive. Czy jednak będzie z tego aż tak wybitne dzieło? Jackie Cogan( Brad Pitt) zostaje wynajęty, aby odzyskać pieniądze skradzione mafii podczas gry w pokera. W roli złodziei zobaczymy (Joe Stafford z Operacji Argo) i Bena Mendelhsona ( Andrew Cody, Królestwo zwierząt). Film nominowano do złotej palmy w Canes, nagrody jednak nie dostał. Czyżby niedopatrzenie? Kto nie ma dosyć gangsterskiego kina, będzie mógł obejrzeć nowy film Andrew Dominika już od 7 grudnia.

Irański posiłek

R

eżyser Persepolis Vincent Paronnaud bierze na warsztat kolejny komiks Marjane Satrapi. Kurczak ze śliwkami to opowieść o skrzypku Nasser-Ali, który po zniszczeniu swoich skrzypiec oraz kłótni z żoną postanawia popełnić samobójstwo. Czekając na śmierć wirtuoz wraca myślami do szczęśliwych lat młodości. Mimo braku wielkich gwiazd wizualna strona dzieła zapowiada się, co najmniej interesująco. Premiera 26 grudnia.


Zagraj to jeszcze raz!

J

eżeli ktoś myślami wraca do wspaniałej atmosfery, świetnych koncertów i kąpieli w błocie, które są już „wizytówkami” Przystanku Woodstock, chętnie przypomni sobie koncert energicznego zespołu Luxtorpeda, laureata Złotego Bączka. 12 grudnia ukaże się koncertowe DVD Luxtorpeda – Przystanek Woodstock 2012 z występem kapeli na tegorocznej edycji festiwalu w Kostrzynie nad Odrą. Rozgrzeją każdego zmarzlucha i wroga zimowych minusowych temperatur.

Muzyka po Męsku

W

Red. Karolina Żurowska

grudniu dominują wsp omnienia kon certowe. Kolejny krążek z serii koncertów Męskiego Grania pod dyrekcją artystyczną Katarzyny Nosowskiej – Męskie Granie 2012 będzie miał swoją premierę 3 grudnia. Na płycie usłyszymy m.in. zespoły: Hey, Łąki Łan, Dezerter, Czesław Śpiewa oraz Julię Marcell i Marka Dyjaka. Dystrybucja Warner Music Poland.

P

Blur na 5

rawdziwie luksusowa gratka dla fanów brytyjskiej grupy Blur. 3 grudnia ukaże się zestaw 5 płyt z zarejestrowanym materiałem z koncertu z okazji zakończenia Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Ale nie tylko! Dwie płyty CD oraz jedna DVD to zapis występu Damona Albarna i jego kolegów z londyńskiego Hyde Parku. Dodatkowe krążki to koncertowe wydania: Blur – Live At The 100 Club oraz album z nowymi kompozycjami, które zespół wykonywał przez ostatnie lato. Ten mega zestaw ukaże się nakładem wytwórni Parlophone, a całość zatytułowano Parklive. Dla przypomnienia dodam, że ta kapela spod znaku alternatywnego rocka i brit popu wznowiła swoją działalność w 2009 r. po sześcioletniej przerwie.

Nie dla psa Kabanos

F

ani mocniejszych doznań zapewne ucieszą się na premierę nowej płyty zespołu Kabanos zatytułowaną Na pudle. Będzie to już czwarty album w dorobku tej rockowo-metalowej grupy. Warto przypomnieć charyzmatyczne tytuły wcześniejszych wydawnictw: Zęby w ścianę (2007), Flaki z olejem (2010) i Kiełbie we łbie (2012). Co ciekawe na nowej płycie, która ukaże się 5 grudnia, zespół przedstawi swoje utwory w akustycznych aranżacjach. Wydawnictwo Jawi.

5


,,Żeniaczka” w stylu Hrabi

C Sofokles według Wysockiej

30

listopada na Scenie na Świebodzkim Teatru Polskiego odbędzie się prapremiera Filokteta w reżyserii Barbary Wysockiej. Będzie to zmierzenie się z tragedią Sofoklesa i przeniesienie uniwersaliów do współczesności. Czy znajdziemy odpowiedzi na pytania dotyczące moralności, przemocy, czym są „wyższe cele” i dobro narodowe, czy jesteśmy niewolnikami systemu, czy tak zwanymi wolnymi ludźmi? To się okaże. Na scenie zobaczymy czterech znakomitych aktorów Teatru: w roli tytułowej - Marcina Czarnika, Wiesława Cichego, Rafała Kronenbergera oraz Adama Szczyszczaja, z którym wywiad można przeczytać w tym numerze Kontrastu (strona 8).

Młodzi na scenie

W

arto udać się do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, aby zobaczyć popisy młodych adeptów sztuki aktorskiej. Kolejna premiera spektaklu dyplomowego IV roku studentów Wydziału Lalkarskiego to Dzikie łabędzie w reżyserii Jerzego Bielunasa na motywach powieści Hansa Christiana Andersena. Za choreografię odpowiada Maciej Florek. Premiera odbędzie się 7 i 8 grudnia, o godz.17.00 na Dużej Scenie Teatru PWST.

hociaż poziom kabaretu w Polsce pozostawia wiele do życzenia, oni są iskierką nadziei. Królowa polskiego kabaretu Joanna Kołaczkowska razem z grupą Hrabi, czyli Dariuszem Kamysem, Łukaszem Pietschem i Tomaszem Majerem, wystąpi 30 listopada na Sali Teatralnej Centrum Sztuki Impart z programem Gdy powiesz: tak. Przedstawią w swój groteskowo-humorystyczny sposób relacje damsko-męskie i czy warto… powiedzieć sakramentalne: tak.

Piosenka aktorska z najwyższej półki

J

anusza Radka nie trzeba nikomu przedstawiać. Ten niezwykle utalentowany, charyzmatyczny artysta znów zawita we Wrocławiu i bynajmniej nie zobaczymy go jako wulgarnego Tremonta (Jerry Springer The Opera), tylko w bardziej subtelnej odsłonie. 1 grudnia na Scenie Kameralnej Centrum Sztuki Impart wokalista przy akompaniamencie pianisty Tomasza Filipczaka wykona piosenki ze swojej ostatniej płyty Z ust do ust i nie tylko. Janusz Radek to magik, który cudownie igra z konwencjami muzycznymi, tworząc w swoich piosenkach, dzięki własnej oryginalnej interpretacji, piękne portrety.


Listy, jakich mało

J

ak najłatwiej dowiedzieć się, jaki dany pisarz był naprawdę? Jak zedrzeć maskę, którą autor nakłada na siebie swoimi dziełami? Oczywiście zajrzeć do jego korespondencji. Za sprawą Wydawnictwa Literackiego mamy niezwykłą szansę pogmerać w listach Czesława Miłosza, Julii Hartwig i jej męża Artura Międzyrzeckiego. Już niebawem do księgarń trafi Korespondencja, jaką owa trójka ze sobą wymieniała. Rzecz to doniosła i ważna – warto!

Archeologiczna klasyka

G

dy słońce było bogiem Zenona Kosidowsk iego ukazało się po raz pierwszy w 1956 roku. Od tego czasu na tej fantastycznej książce poświęconej kulturom starożytnych Egipcjan, Azteków i Sumerów wychowały się całe pokolenia badaczy, odkrywców i archeologów. Dzisiaj, dzięki wydawnictwu Iskry, mamy okazję przypomnieć sobie tę klasyczną pozycję i zobaczyć, co inspirowało naszych ojców i dziadków.

Korespondencja beatników

S

koro zaś wspomnieliśmy o listach jednych z ważniejszych postaci polskiej kultury ubiegłego wieku, warto byłoby też zajrzeć do tych pisanych przez kolegów po piórze zza oceanu. Wydawnictwo Czarne poleca Listy Allena Ginsberga i Jacka Kerouaca – zbiór ponad dwustu listów, jakie beatnicy wymieniali między sobą przez dobre dwadzieścia lat. Poglądy estetyczne, filozoficzne, społeczne, osobiste przemyślenia… Większej rekomendacji nie trzeba.

Zmrożona krew po skandynawsku

W

ydawnic t wo Czarna Owca nie ustaje w zapoznawaniu polskiego czytelnika z klasyką skandynawskiej opowieści z dreszczykiem. Tym razem proponuje nam Punkt Borkmana Hakana Nessera – książkę uznaną za najlepszy szwedzki kryminał 1994 roku. Dwa morderstwa, siekiera, zaginiona policjantka, gburowaty komisarz – tak to się robi po skandynawsku. I niemal zawsze wychodzi świetnie!

7


Fot. Magda Oczadły


Osoba numeru

Ugryźć

ciemną stronę postaci

rozmowa z Adamem Szczyszczajem

K

atarzyna Lisowska: Od 2005 roku jesteś w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Jak to wpływa na Twoją pracę aktorską? Czy czujesz, że uczestniczysz w przemianach tego teatru? Adam Szczyszczaj: Na przestrzeni okresu, podczas którego tutaj jestem, wiele się wydarzyło. To dość intensywny czas i na pewno bardzo twórczy. To mnóstwo spektakli, rozmaici reżyserowie. Ta różnorodność spowodowała, że wytworzył się bardzo dobry i zgrany zespół. To pomaga, kiedy pracujesz z ludźmi, których znasz i z którymi się „przetrenowałeś”. Dzięki temu, że mam kontakt z tak wyrazistymi osobowościami, czuję, że nie stoję w miejscu. Każdy z nas czasem wyjeżdża, ma różne doświadczenia zdobyte w innych miejscach. Dlatego powroty do zespołu są inspirujące. Jesteśmy bogatsi o tę podróż, więc możemy więcej od siebie dać, czymś nowym się podzielić, coś nowego w kolegach zobaczyć. Czuję, że mój teatr to dobrze rozwibrowana i świetnie działająca maszyna. Na przestrzeni tych lat

Katarzyna Lisowska wciąż cieszę się, że jestem jej częścią. I choć dzisiaj jest to miejsce zupełnie inne niż to, które zastałem, to jednak czuję, że zmiany wciąż idą w dobrym kierunku. Wolisz pracować z jednym twórcą-osobowością czy z różnymi artystami? Nie należę do aktorów lubiących pracować tylko z jednym reżyserem. Uwielbiam ich zmieniać i mam niebywałe szczęście, bo dzięki temu mogę obserwować to, co aktualnie dzieje się w teatrze. Pracując z wieloma twórcami, mogę pakować się w różne wrażliwości i światy. Nie mam czasu na rutynę, bo czuję, że los stale daje mi nowe bodźce. Ciągle czuję się prowokowany do pracy nad sobą, do weryfikowania zdobytego już doświadczenia. Aktor musi doznawać, poznawać, pokonywać sam siebie, karmić się różnymi osobowościami, wciąż pytać siebie, wciąż się na nowo definiować. Inaczej staje się martwym aktorem. Czy masz jakiś klucz do wyboru postaci? Co bierzesz pod uwagę, gdy decydujesz się na rolę? To reżyser zawsze ustala obsadę, która nigdy nie jest przypadkowa. Cieszy mnie to, że w Teatrze Polskim dostaję bardzo ciekawe

role i zadania aktorskie. Czy mam jakiś klucz do postaci? Każda rola jest dla mnie pewnego rodzaju spotkaniem z człowiekiem, którego gram. Staram się to robić totalnie, na sto procent. Szukam wszystkiego, co zbuduje tę postać. Nie jestem typem aktora, który lubi grać tylko siebie. Zresztą, co to tak naprawdę znaczy? Fascynuje mnie jednak dążenie do tego, żeby jak najbardziej wejść w tego człowieka, rozszyfrować go. Stopić się z nim, ale też pozwolić, by on stał się mną. Chociaż to na scenie zawsze jest wymienne. To właśnie dzięki takim spotkaniom mogę dowiedzieć się o sobie czegoś nowego. Oddaję się roli, daję jej swoje ciało, ale nie duszę. Chcę poznać, chcę zbudować inną, przefiltrowaną przez moją wrażliwość, duszę. I to jest najbardziej fascynujące. Poznawać siebie przez stwarzanie kogoś innego. Można powiedzieć, że Hans, Dora i Wilk to spektakl dowodzący teatralnego potencjału psychoanalizy. Czy ten kontekst przekłada się na pracę nad postacią? Tak, bo każda rola jest oczyszczająca, jest terapią. Można nawet w głębokim uproszczeniu powiedzieć, że taka praca to pewnego

9


rodzaju psychoanaliza. Sięgamy do swoich dalekich wspomnień, ukrytych, nienazwanych wcześniej i nagle podczas pracy one się odzywają i nabierają znaczenia, dają życie postaci, którą budujemy. Lubię w ten sposób pracować. Bo im bardziej staję się tą osobą, tym bardziej mogę zapomnieć o sobie, o swoich obawach, problemach i frustracjach. Wszystko to mogę przerzucić na postać. Wtedy moje lęki zaczynają należeć do niej. A im bardziej zbliżam się do wrażliwości mojej postaci, im bardziej mięsista i żywa ona się staje, tym więcej zyskuję sam dla siebie. Bo nagle, grzebiąc w jej naturze, mogę ponaprawiać to, co nie podoba mi się w mojej. Albo coś, czego sam nie potrafię nazwać, nagle nazywa moja postać. Każdy spektakl to wizyta u psychoterapeuty. Widz jest psychoterapeutą, a rola jest „terapeutyzowana”. Jaki styl pracy wolisz: oparty na improwizacji czy na szczegółowym planie? Różnie. Nie mogę powiedzieć, co lubię bardziej. Mogę mówić, co mi się nie podoba. Ale nie jestem w stanie porównać, czy cenię bardziej teatr spontaniczny czy zaplanowany, ponieważ spektakl, jakkolwiek byłby opracowany, i tak jest pewnego rodzaju improwizacją. I odwrotnie. Improwizacja to też część pewnej struktury. Oczywiście, jakaś rama też jest potrzebna, choćby po to, by poczuć się bezpieczniej, schować się za czymś i bawić się, zamiast walczyć o ducha improwizacji. Słowo improwizacja jest dzisiaj zdecydowanie nadużywane. Podczas prób odnosi się ono do czegoś zupełnie innego niż w trakcie spektaklu. Kiedy słyszy się na scenie jakiś żywszy język, jakieś bardziej naturalistyczne granie, to bardzo często od razu nazywane jest to improwizacją. Do tego jeszcze każdy reżyser rozumie pod tym pojęciem co innego. Dlatego nie lubię robić takich podziałów. W dodatku często zabieg, o którym mówimy, jest pewnego rodzaju pójściem na łatwiznę, prowadzącym do znalezienia struktury. Jedno jest pewne. Aktor powinien mieć w sobie w każdym momencie gotowość do improwizacji. Czy teatr zawsze ma w sobie coś eksperymentatorskiego? To zależy od danego projektu i indywidualnego podejścia każdego z aktorów. Dla mnie to zawsze jest eksperyment, zresztą różnego rodzaju: i na sobie samym, i na partnerach, i na widzu, i na tekście. Bardzo wiele zależy tu ode mnie. I lubię tę sytuację. To daje cały czas motywację do działania i do poszukiwania. Ale każdy dobry eksperyment musi być solidnie przemyślany i dokładnie przygotowany. Fot. Beniamin Kostas


Osoba numeru

Role, nad którymi pracujesz, są bardzo zróżnicowane. Grasz postacie znane zarówno z klasyki literatury, jak i ze współczesnych tekstów… Bardzo lubię mieć duże zaplecze intelektualne przy pracy nad rolą – niezależnie od tego, z jakiego utworu pochodzi bohater. Im więcej wiem, tym większą mogę mieć wolność w pracy i sprawiać, by postać stawała się żywa i wiarygodna. Tworzę szkielet, by potem zupełnie o tym zapomnieć i po prostu być w tej roli. Praca aktora przypomina wywoływanie duchów. Ale żeby wywołać takiego, muszę dużo o nim wiedzieć. Wiedzieć, jak go podejść, czym go sprowokować, o co go zapytać. Dlatego nigdy nie robię podziału na klasykę i współczesność, realnych i nierealnych bohaterów. Zawsze staram się zobaczyć, co dzisiaj nadaje konkretnej postaci życie. Czy masz jakąś wymarzoną postać, którą chciałbyś zagrać? Aktor powinien sypać pomysłami z rękawa, kiedy dostaje takie pytanie. Ale nie mam precyzyjnej odpowiedzi. Na pewno chciałbym się zmierzyć z czymś całkowicie mi obcym. Tak, żeby reżyser powiedział wręcz: „Nie, to jest niemożliwe, żeby Szczyszczaj to zagrał, bo to do niego nie pasuje”. Chciałbym na przykład zagrać kogoś brzydkiego. Bo mam wrażenie, że wszystkie moje postaci są estetyczne. A ja bym chciał zmierzyć się z potworem, z brzydotą nie tylko wewnętrzną, ale też zewnętrzną. Jednak nie mogę powiedzieć, że mam jakiś wymarzony charakter, ponieważ każda rola jest dla mnie jakimś wyzwaniem. Mógłbym raczej powiedzieć o twórcach, z którymi chciałbym pracować. Czy aktor ma jeden własny przekaz, komunikat, do którego odwołuje się na scenie, czy to, co chce powiedzieć widzowi, zmienia się w zależności od spektaklu? Staram się zmieniać to za każdym razem, przy każdym nowym projekcie. Ale to, o czym wspomniałaś, jest bardzo ważne, bo zawsze, niezależnie od tego, kogo gram, szukam komunikatu, tego, co dany człowiek chce powiedzieć. Nie lubię przemycać na scenę swojego myślenia. Chcę odkryć stosunek tej postaci do rzeczywistości, choć wiadomo, że to zawsze jest przetransponowane przez moją wrażliwość. W szczególny sposób dotykałem tego tematu przy pracy nad Wilkiem. Chciałem rozszyfrować to, co ten człowiek dzisiaj mógłby powiedzieć ludziom. Co jego postawa może dzisiaj dać widzowi? Czy jest jeszcze autentyczny? Czy nas porusza? I w każdym boha-

terze czegoś takiego szukam. W roli Armina z Kliniken… ostatnio tak samo starałem się znaleźć motywację prowokującą do działania na scenie, które mogłoby „coś” znaczyć dla widza. Może to „coś”, czego nie zdążył przekazać za życia? Właśnie po to przywołuje się te duchy, żeby mogły jeszcze coś powiedzieć. Po to się je materializuje. I tak pracuję z każdą postacią. Staram się znaleźć jakiś napędzający komunikat skierowany do odbiorcy. To się łączy z tym, o czym wcześniej rozmawialiśmy, bo im bardziej próbujesz rozszyfrować rolę, tym więcej zadajesz sobie pytań. Zresztą ja chyba nie zmieniam się tak szybko jak bohaterowie, których gram. Byłoby więc nudno, gdybym cały czas mówił to, co myślę. Jaką zatem funkcję pełni dziś teatr? Czy nadal ma oczyszczającą moc? To jest temat, o którym od pewnego czasu dużo myślę. Zadaję sobie pytanie, do czego teatr jest dzisiaj potrzebny. W którą stronę powinien pójść? I stwierdzam, że nie da się bez niego żyć. Były już momenty w historii, w których o teatrze można było zapomnieć, bo wydawało się, że jest niepotrzebny. A jednak nagle okazywał się niezbędny, gdyż koncentrował wokół siebie jakieś środowisko, które potem albo zmieniało bieg wydarzeń, albo poruszało opinie odbiorców. Ta dziedzina sztuki jest od tego, żeby prowokować i cały czas dawać tematy do przemyślenia. I tak będzie nawet wtedy, kiedy zostanie nas garstka – garstka ludzi, którzy chcą mówić o istotnych rzeczach. Oczywiście teatr powinien spełniać różne funkcje – być dla widza czystą rozrywką, ale też zmuszać go do myślenia. To jak z książkami – są takie, które czytasz, żeby cokolwiek czytać, a są książki, które zostają w tobie na całe życie. Tak samo jest chyba ze spektaklami – są istotne i mniej istotne. Niemniej, twórcy muszą chcieć mówić. Jeżeli przestaniemy to robić, być na przekór rzeczywistości, prowokować ją, to naprawdę istnienie teatru nie będzie miało sensu. Czy masz jakieś wyobrażenia lub marzenia na temat przyszłości teatru? Czuję, że teraz znaleźliśmy się w zwrotnym punkcie. Choćby przez to, że film coraz intensywniej wkracza w naszą dziedzinę… Dlatego myślę, że trzeba wszystko na nowo zdefiniować. To jest przedziwny, ale też bardzo twórczy moment. I zastanawiam się, w którą stronę będzie to wszystko zmierzać. Czy teatr będzie bombą, która rozsadzi rzeczywistość? Czy będzie starał się być tylko jej soczewką, teatralnym „sitcomem”?

11


Tworzywo filmowe zostało wykorzystane także w Kliniken… Jakie to było dla Ciebie doświadczenie? Przedziwne! Pamiętam z prób, jak reżyser mówił, że widz i tak będzie oglądał film, a nie nas na scenie. Wtedy zadałem sobie pytanie, co ja bym dostrzegł, gdybym był widzem? I wiem, że oglądałbym jednak aktorów, a nie ten film. Ale zdaję sobie sprawę, że nie jestem obiektywnym odbiorcą, bo inaczej oglądam spektakle. Niemniej, granie jednocześnie i w filmie, i w teatrze było niezwykłym doświadczeniem. Kliniken… jest właśnie takim eksperymentem. To, co tam się dzieje, jest fenomenalne, bo stawia widza w sytuacji, kiedy musi się całkowicie inaczej zdefiniować, wytworzyć w sobie zupełnie innego rodzaju percepcję odbioru spektaklu. Tak jak postaci przez nas grane lawirują wciąż w różnych przestrzeniach, tak i widz do końca nie wie, gdzie tak naprawdę się znajduje. I lubię Kliniken… właśnie za to, że dzieje się na wielu płaszczyznach. Eksperymentuje się tam i z teatrem, i z filmem, a ja na bieżąco definiuję siebie w stosunku do rzeczywistości filmowej, rzeczywistości teatralnej, a jednocześnie sprawdzam się cały czas w stosunku do widza i do postaci. Niesamowite jest to, jak wiele pytań może sobie w tym spektaklu zadawać aktor. Istota bycia tego danego wieczoru, kiedy się gra Kliniken… jest bardzo, bardzo obszerna, a przez to niesamowita. Ze wszystkim możesz tam dyskutować. I to jest bardzo ekscytujące. Czy to znaczy, że widzowi, oglądającemu Kliniken…, za każdym kolejnym razem ukazywane jest coś innego? Inny Ty? Widz zawsze może skoncentrować się na czymś innym, pójść odrębną ścieżką. Kocham teatr za to, że bardzo dużo zależy w nim od widza, który, paradoksalnie, jest w nim najistotniejszy. Czasem gra się spektakl i ma się wrażenie, że tego dnia widz na pewno go odrzuci, a aura widowni tylko potwierdza to myślenie. I nagle gromkie oklaski i prowadzone po spektaklu rozmowy świadczą o bardzo dobrym przyjęciu, choć wcześniej nic tego nie zapowiadało. Jesteś wtedy totalnie zaskoczony, bo uświadamiasz sobie, że w teatrze do niczego nie można się przyzwyczajać. Czyli widownia jest nieprzewidywalna? Tak. I to mnie za każdym razem zaskakuje. Chyba najbardziej przewidywalne są mechanizmy premiery i tego, jaki wtedy jest odbiorca. Ale kiedy gra się już takie normalne spektakle, to naprawdę widz za każdym razem jest inny. I za każdym razem ta garść Fot. Magda Oczadły

ludzi na widowni tworzy zupełnie nowy organizm. Powstaje kolejna postać, partner, który jest codziennie inny, co powoduje, że ja dzięki temu też mogę się zmieniać. Czy są wieczory, podczas których masz pewność, że publiczności podoba się spektakl? Czuję, kiedy widz jest życzliwy. Nie wiem wtedy, czy to się podoba, ale wiem, że odbiorca jest przychylny. Najbardziej cieszy mnie widownia, która słucha. Zresztą lubię publiczność, tę zbiorowość po drugiej stronie sceny. Podoba mi się ta relacja, w której traktuję widza jako mojego partnera. Ta więź jest niesamowita, zawsze żywa i nieprzewidywalna. Kiedy powtarzasz teksty kolejny raz i do czegoś się w roli przyzwyczajasz, to danego wieczoru widz i tak słucha tego w zupełnie inny sposób. Albo słucha i reaguje tak, że nagle ty odkrywasz w tej roli, w tekście coś nowego. Ostatnio przydarzyło mi się coś niezwykłego, kiedy grałem Wilka. Powiedziałem swoją kwestię, patrząc na widownię „Może to był dobry zwyczaj, kiedy starych ludzi odsyłano na pustynię, żeby umarli tam z głodu”, a kilkoro młodych ludzi siedzących na widowni kiwnęło głową: „tak”. To było przerażające, bo dopiero wtedy poczułem, jaką moc mają moje słowa wypowiadane na scenie. Powinienem wiedzieć to wcześniej, a jednak zobaczyłem to dopiero tego wieczoru. I takich doświadczeń jest mnóstwo, dzięki codziennie zmieniającej się publiczności. Kiedy wiosną byłam na Hansie, Dorze i Wilku, zachwycałam się aktorstwem i, z tego, co wiem, wielu widzów tego wieczoru podzielało moje zdanie… Hans, Dora i Wilk jest dla mnie bardzo ryzykownym spektaklem, bo jestem w nim, że tak powiem, dość intymny. Rozbieram się dość ekstremalnie. Gram postać mówiącą o osobistych sprawach. I tym bardziej boję się tego, jaka będzie danego wieczoru publiczność. Powrócę do pytania, które mi wcześniej zadałaś. Rzeczywiście, w Hanie, Dorze i Wilku najbardziej dotykamy mechanizmu psychoanalizy na scenie. Przechodzimy wobec odbiorcy pewnego rodzaju terapię, dlatego jest on nam bardzo potrzebny. Wilk go potrzebuje, żeby móc mówić o sobie. Ale jednocześnie wiem, że dla wielu osób dyskomfortem może być to, że biegam nago po scenie. Niektórzy nie lubią takiego naruszania granic. Słuchanie wypowiedzi na temat choroby psychicznej też chyba nie jest przyjemne. Dlatego w tym spektaklu naprawdę odczuwamy widza. I on jest nam w stanie i pomóc, i utrudnić pracę.

Czy w takim razie można przenieść wszystko na scenę? A może niektóre tematy, np. dotyczące polityki lub sfery tabu, nie poddają się teatralizacji? Myślę, że właśnie od tego powinien być teatr! Tym bardziej teraz, kiedy zewsząd jesteśmy zalewani głupotą, teatr powinien mówić o rzeczach, o których gdzie indziej się milczy. Poza tym uważam, że trzeba edukować widza. Nie poruszam kontrowersyjnych tematów po to, żeby widz się obraził, albo, przeciwnie, żeby mu się to spodobało i żeby mi zaklaskał. Robię to po to, żeby on wrócił do domu i przemyślał to, o czym mówimy na scenie. Tu znajduje się sens naszej działalności. Dlatego wydaje mi się, że nie ma tematów, których nie można poruszać na scenie. Trzeba przecież mówić o tym, o czym się na co dzień zapomina, co się wypiera, teatr powinien to robić, bo niestety żyjemy w czasach, kiedy wszyscy boją się prawdy. Chodzi o to, żeby było miło, a nie chodzi o to, żeby było prawdziwie. Czy teatr powinien być zaangażowany? Tak, z pewnością. Powinien starać się dotykać prawdy. Każdy temat powinien być podejmowany w sposób ekstremalny i totalny. Teatr nie powinien chodzić na kompromisy. I nie mówię teraz o prawdzie aktorskiej, czyli o tym, czy ja jestem danego dnia przekonujący jako aktor czy nie. Im bardziej teatr będzie zaangażowany, tym bardziej widz będzie gorący, a nie letni. Przeraża mnie to, że ludziom wszystko


Osoba numeru

coraz bardziej obojętnieje, ludzkość staje się letnia. Na szczęście istnieje teatr. Występujesz też w spektaklu Michała Kmiecika Czy pan to będzie czytał na stałe? Czy poruszanie aktualnych, politycznych kwestii także należy do ważnych funkcji teatru? Ten spektakl był dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Kiedy nad nim pracowałem, myślałem sobie, że tego nie chcę, bo nie lubię polityki. Ale zaufałem Michałowi, choć i tak dążyłem do tego, by pokazać przede wszystkim człowieka-aktora. I takie właśnie było moje zadanie w tym projekcie. Nagle słowa „być albo nie być” nabrały bardzo aktualnego znaczenia. Wtedy poczułem, czym jest teatr zaangażowany. Kiedy zobaczyłem te tłumy na widowni, które tak jak my na scenie chcą działać. Po spektaklu na przejściu dla pieszych podeszli do mnie ludzie i powiedzieli: „Nie martwcie się, jesteśmy z wami”. Dlatego zrozumiałem, że to zaangażowanie ma sens i odbija się w widzach. To było ważne doświadczenie. Mnie się podoba to, że teatr jest tak kolorowy i dotyka dzisiaj widza na różne sposoby. Zresztą dzisiaj nie ma w nim jednego kierunku. Wszyscy nowi twórcy muszą znaleźć własny język. Czy ważne jest, żeby reżyser działał na podstawie jakieś określonej, opartej na teatrologicznej wiedzy, koncepcji, czy raczej jego działania powinny od-

nosić się przede wszystkim do spontanicznej praktyki teatralnej? Nie wiem, ale cały czas zadaję sobie to pytanie. Mam wrażenie, że trzeba napisać nowe podręczniki i stworzyć inne definicje wszystkiego. Ale myślę, że dzisiaj nie ma metody. A już na pewno nie można powiedzieć, która metoda jest dobra: czy teoretyczna, czy raczej działanie bez planu. Jestem bardzo ciekawy, kto odważy się jeszcze raz to wszystko zdefiniować. Ale gdybyś miał pomóc napisać taki podręcznik, to czy byłbyś w stanie cokolwiek doradzić? Wskazać jakieś punkty odniesienia? Mógłbym tylko służyć pomocą doświadczalną – sprawdzać metody, o których ta osoba chce napisać, testować je na sobie. Ale nie byłbym w stanie wskazać kierunku, w którym autor takiego podręcznika powinien się zwrócić. Na scenie jako aktor stajesz się narzędziem, ale przecież ważna jest też Twoja osobowość… Mam to szczęście, że twórcy, z którymi dotychczas się zetknąłem, to naprawdę wyraziste postaci, dlatego lubię czuć się narzędziem w ich rękach. Lubię pracować z reżyserem, który doskonale wie, do czego chce mnie wykorzystać. Nie czuję potrzeby walczenia o siebie. Wręcz przeciwnie, bardzo chcę, żeby reżyser był na tyle silny, żebym, oddając mu całego siebie, mógł stać się jego narzędziem.

Nie lubię się czuć samotnym aktorem, który musi się sam reżyserować. Z perspektywy widza aktor często jest okrutny zarówno dla swojej postaci, jak i dla siebie. Jakbyś ocenił miejsce okrucieństwa w teatrze? Jeżeli chodzi o postać, którą gram, to lubię być wobec niej brutalny. Nie bronię postaci. Przeciwnie, będąc okrutny wobec niej, a co za tym idzie, nie oszczędzając też siebie, dostrzegam inne konteksty. Lubię tak pracować. Zamiast bronić postaci, staram się szukać cech ciemnych i złych. Zwykle jest zresztą tak, że szlachetna strona jest na wierzchu, a cała reszta jest ukryta. W teatrze trzeba działać bezkompromisowo, bo to pozwala więcej wymagać od siebie i innych. Ale czy to w ogóle jest okrucieństwo? Może to po prostu profesjonalizm? Czy okrutne jest to, że zadaje się widzowi trudne pytania? Czy na postać można patrzeć jak na kogoś, kogo można obdarzyć sympatią albo, przeciwnie, znienawidzić? Dopiero z perspektywy czasu mogę mówić, kogo lubię, a kogo nie. Na pewno na starcie tej podróży chcę przede wszystkim poznać moją postać. A jeśli mój odbiór jest już naznaczony jakimiś emocjami, to przekornie staram się sprawdzić druga stronę jej natury. Zadaję sobie pytania o to, co wpływa na mój stosunek do bohatera. Nigdy jednak nie pracuję w ten sposób, żeby lubiano bohatera, którego gram. Chcę pokazać pełnokrwistego człowieka i niech sobie widz sam wyrobi do niego stosunek. W pracy nad postacią zawsze ciekawiej jest szukać jej ciemnych stron, bo wtedy widz jakoś istotniej może się z nią oswoić. Paradoksalnie, wydobywając te ciemne strony, postać staje się dla widza bardziej wiarygodna. Ale żeby do tego dojść, to trzeba gryźć wszystko z tej drugiej, ciemnej strony. Czy nagrody mają duże znaczenie w pracy aktora? Na pewno są one czymś miłym, ale czy mają duże znaczenie? Wspaniale być docenionym, ale to są oficjalne wyróżnienia. A nagrodą jest też to, kiedy kupuję bilet w kinie i słyszę od pani w kasie podziękowania za rolę albo ktoś obcy w knajpie stawia mi piwo po prostu. Jeśli zaś chodzi o oficjalne wyróżnienia, to z naszej perspektywy są one zawsze dyskusyjne, bo przecież wszystko zależy od gremium. Ale jednocześnie świadczą o tym, że to, co się robi, ma jakiś sens i nie pozostaje bez echa. Ten aspekt nagradzania jest bardzo, bardzo miły.

13


l

Publicystyka

Nowe życie

z aboratoriu

Walka z bezpłodnością stanowi jedno z poważniejszych wyzwań współczesnej medycyny. Często ostatnią deską ratunku dla ludzi dotkniętych tym problemem jest zapłodnienie metodą in vitro. Budzi ona jednak kontrowersje i raczej nikomu nie pozostaje obojętna. Alicja Woźniak

H

istoria opisywanego sposobu leczenia niepłodności sięga lat 70. XX wieku. Pierwsze dziecko poczęte pozaustrojowo urodziło się w 1978 roku w Anglii, w Polsce dziewięć lat później. Przełomową metodę w Europie Zachodniej okrzyknięto wielkim krokiem w rozwoju medycyny. Zaczęto prowadzić systematyczne badania nad zwiększającą się liczebnością populacji dzieci poczętych w warunkach laboratoryjnych. Nowe osiągnięcie stało się rewolucyjne: ludzie, którzy wcześniej nie mogli posiadać potomstwa, mieli szansę stać się rodzicami. Obecnie szacuje się, że dzięki zapłodnieniu metodą in vitro żyje na świecie około 3,5 miliona osób. Pozornie sytuacja wydaje się idealna i nie budzi żadnych wątpliwości. Pojawiają się one dopiero przy dokładniejszej analizie. Główny problem etyczny, jaki dostrzegają przeciwnicy in vitro, stanowi kriokonserwacja. Polega na zamrażaniu zarodków w ciekłym azocie w celu późniejszego wykorzystania. Ta metoda jest na razie jedyną, umożliwiającą ich przeżycie. Właśnie fakt istnienia i przechowywania nadliczbowych embrionów stał się głównym argumentem przeciwników. Choć nie jedynym. Największym oponentem metody in vitro jest Kościół rzymskokatolicki. Hierarchowie argumentują, że „przy każdej próbie w tej metodzie giną liczne embriony, jest to rodzaj wyrafinowanej aborcji”. Te słowa Rady Ilustr. Joanna Krajewska (2)

Episkopatu Polski do spraw Rodziny jednoznacznie utożsamiają zarodek z człowiekiem. To kontrowersyjny pogląd, ale faktem jest, że w procesie zapłodnienia przy użyciu metody in vitro zawsze ginie część komórek. Jak zwykle w podobnych sytuacjach, rozmowy o początku życia człowieka budzą skrajne emocje. Dla jednych, embrion to pełnoprawny byt, którego nikt nie ma prawa niszczyć ani ingerować w jego istnienie, natomiast dla drugich, jedynie zlepek komórek całkowicie zależny od organizmu matki.

Sytuację w Polsce utrudnia całkowity brak regulacji prawnych. Tylko optymiści mogą żywić nadzieję, że nadejdą szybkie zmiany w przepisach. W tym jakże trudnym egzystencjalnym zagadnieniu wszystko zależy od wyznawanych zasad etycznych. Rzeczą niebywałą byłoby udowodnienie oponentom „jak jest naprawdę”. Konflikt, pojawiający się między zwolennikami a przeciwnikami in vitro, odnosi się przede wszystkim do moralnych norm postępowania, a mniej świadomości, na czym dokładnie polega metoda. Moment powstania i rozwój życia intryguje ludzi nauki od zarania dziejów, zapewne dlatego że jest bardzo skomplikowany i długotrwały. Świat nauki,

tak jak społeczeństwo, ciągle jest podzielony w sprawie pozaustrojowego zapłodnienia. Z publikowanych w Internecie wypowiedzi, przede wszystkim kobiet, wyłania się kilka wniosków. Metoda in vitro często okazuje się ostatnią deską ratunku dla bezpłodnych par. W sytuacji, kiedy wieloletnie próby leczenia niepłodności i zajścia w ciążę nie przyniosły rezultatu, nadzieją pozostaje tylko zapłodnienie w warunkach laboratoryjnych. Ludzie, którzy wręcz desperacko pragną dziecka, będą chcieli skorzystać z każdej możliwości, by powołać je do istnienia. Wydaje się, że wtedy na dalszy plan schodzą głosy Kościoła, polityków, czy innych środowisk. Instynkt rodzicielski w starciu z wypowiedziami dotyczącymi etyki jest silniejszy. W ludziach dotkniętych tak dużym osobistym problemem pojawia się sprzeciw wobec jakichkolwiek prób ingerencji w intymność. Jedna z internautek pisze: „Nie chcę polemizować z katolikami, bo każdy ma prawo wierzyć w co chce i stosować się do nakazów swojej wiary, ale protestuję przeciwko ingerencji Kościoła w stanowienie prawa, które powinno uwzględnić to, że jesteśmy różni. Jedni uważają, że morula to jeszcze nie człowiek, a inni, że plemnik to już jego połowa! In vitro nie jest obowiązkowe. Ci, co go nie akceptują, nie muszą korzystać z tej procedury, ale nie powinni oczekiwać od państwa, że przyjmie za właściwe tylko ich poglądy”. Fora internetowe zawierają dużo więcej wypowiedzi w podobnym tonie. Sprowadza-


um ją się do wniosku, że każdy, kto planuje zakładanie rodziny, powinien postępować według własnego sumienia, a nie nakazów i zakazów ludzi o innych przekonaniach. Szczególnie drażliwą kwestią okazuje się głos Kościoła, którego poglądy są odbierane jako archaiczne i godzące w dobro jednostki, zazwyczaj kobiety. Jedynym możliwym wyjściem w konflikcie światopoglądowym pozostaje poszanowanie zdania innych. Każda pojedyncza osoba czy instytucja ma prawo do swojego niezależnego stanowiska. Inną etyczną wątpliwością, na którą zwracają uwagę przeciwnicy sztucznego zapłodnienia, jest pojęcie ludzkiej godności. Wyczekiwane dziecko ma być konsekwencją aktu małżeństwa, a nie użycia technologii. Co za tym idzie, żaden człowiek nie ma prawa manipulować życiem innych i bawić się w Stwórcę. Z drugiej strony, istnienie upragnionego potomka, przyjętego przez rodzinę z miłością, nie zaprzecza, w rozumieniu wielu, jakimkolwiek wyznawanym wartościom. Zupełnie inaczej jest w przypadku bezmyślnego wydawania na świat dzieci, bez możliwości ich wychowania i utrzymania. Na problemy z pojmowaniem godności zwracają często uwagę matki, które poród zapamiętały jako doświadczenie trudne

psychicznie czy nawet poniżające. Naturalne urodzenie dziecka to przecież fizjologia i cierpienie, nierzadko odarte z godności. Wśród ludzi wierzących często pojawiają się dylematy i wątpliwości związane z popełnieniem grzechu. Zadają sobie pytania: czy postępuję źle, pragnąc mieć dziecko? Czy ktokolwiek ma prawo ingerować w naszą decyzję o posiadaniu potomstwa? W tej sytuacji najtrudniejszy jest wybór między własnymi przekonaniami a marzeniem o rodzicielstwie. Mimo głośnych dyskusji, nierzadko narzucania opinii innym, nie dokona go nikt oprócz bezpłodnych par. Właśnie ta decyzja budzi najwięcej emocji, szczególnie tych osobistych, związanych ze strachem przed niepowodzeniem. Prawie każda osoba, która zdecydowała się na skorzystanie z omawianej metody, może przyznać, że kilkakrotnie zwlekała przed rozpoczęciem procedury i nie miała zaufania do lekarzy. Na forach znajduje się wiele słów pocieszenia i wsparcia, świadczących o solidarności rodziców dzieci poczętych w wyniku sztucznego zapłodnienia. Wydaje się, że podobne problemy zbliżają ludzi. Klienci klinik leczenia bezpłodności wykazują wiele wyrozumiałości dla innych, którzy mimo starań, nie mogą mieć dzieci. Rozmowy te jednak odbywają się,

jak na razie, w niezbyt wielkiej grupie. Inaczej sprawa przedstawia się w nurcie oficjalnym. Połączenie komórek metodą in vitro należy do tych spraw, które budzą spore emocje, ale o których społeczeństwo nie potrafi rzetelnie debatować. Nie chodzi o to, aby zagorzali przeciwnicy stawali się nagle orędownikami sztucznego zapłodnienia. Odczuwa się jednak zdecydowany brak rzeczowej dyskusji nad wątpliwościami natury medycznej i etycznej. Pojawiające się głosy brzmią niekiedy skrajnie. Jeden z najbardziej komentowanych pomysłów należał do Prawa i Sprawiedliwości. Partia ta umieściła bowiem w przygotowywanym przez siebie projekcie ustawy zapis o karaniu za stosowanie in vitro. Sytuację w Polsce utrudnia całkowity brak regulacji prawnych. Na razie wszystko jest w fazie projektów i tylko optymiści mogą żywić nadzieję, że nadejdą szybkie zmiany w przepisach. Niezależnie od pomysłów polityków i wszystkich publicznych wypowiedzi, w ostatnich latach narasta problem bezpłodności. W konsekwencji, coraz więcej par korzysta z pozaustrojowego zapłodnienia. Według sondażu przeprowadzonego przez CBOS w 2010 roku, aż 73 proc. badanych akceptuje zapłodnienia in vitro w przypadku małżeństw. Dużo mniej ankietowanych (tylko 43 proc.) zaaprobowałoby dokonywanie zabiegów in vitro u samotnych kobiet pragnących mieć potomstwo. Za omawianą metodą opowiadają się najczęściej ludzie młodzi (w wieku od 25 do 34 lat), z wykształceniem średnim i wyższym oraz mieszkańcy dużych miast. Ponad połowa ankietowanych (56 proc.) podziela opinię, że ważniejsza jest skuteczność in vitro niż to, czy wszystkie zarodki zostaną w przyszłości przeniesione do organizmu kobiety i będą miały szansę się rozwijać. Blisko co trzeci ankietowany (29 proc.) sprzeciwia się tworzeniu dodatkowych zarodków. Sondaż uwidacznia, że w naszym kraju współistnieją dwie postawy. Pierwszą z nich prezentuje większość Polaków, którzy opowiadają się za stosowaniem metody sztucznego zapłodnienia. Ich zdaniem nie koliduje to z wyznawaniem zasad etycznych; liczy się przede wszystkim skuteczność. Druga, prezentowana przez sporą część parlamentarzystów i środowiska związane z Kościołem, jest zdecydowanie bardziej zachowawcza. Podobne rozbieżności zapewne nie będą ułatwiały wprowadzania regulacji prawnych. Niestety, ale najprawdopodobniej znacznie utrudnią też programy leczenia jednego z najbardziej dolegliwych problemów.

15


Chińska Republika Zmian

Po latach skojarzeń z masową produkcją i tanią siłą roboczą nadchodzi era chińskiego smoka – narodu pracowitego, dumnego, świadomego swoich sił i możliwości, który ma do zaoferowania o wiele więcej niż podróbki towarów. Chiny podbijają serca projektantów mody, ujarzmiają żywioły i nie cofną się przed próbą opanowania kosmosu. Barbara Rumczyk

P

apier, banknoty, proch strzelniczy czy kompas, to tylko kilka pozycji z długiej listy wynalazków, które świat zawdzięcza Chinom. Pora jednak przestać patrzeć wyłącznie w przeszłość. Współcześnie państwo przechodzi przemianę określaną jako druga rewolucja przemysłowa. Agencja Thomson Reuters szacuje, że w 2015 roku urzędy patentowe w Chinach mogą spodziewać się aż 500 tysięcy zgłoszeń. Szybka odbudowa po ostatnim kryzysie, druga pozycja na świecie pod względem kondycji ekonomii, czy też wysoki eksport towarów to kilka dowodów na to, że Agencja Reutera wcale nie musi się mylić, mierząc w taką liczbę wynalazków. Chińscy przedsiębiorcy nie chcą być więcej kojarzeni z podróbkami towarów zachodnich i potrafią pogodzić technologiczny pęd z głęboko zakorzenionymi tradycjami. Smok z klasy średniej pije Bordeaux Gdyby wszystkie produkty świata umieścić w jednym globalnym sklepie, co piąty nosiłby napis „wyprodukowano w Chińskiej Republice Ludowej”. Chińczycy jednak chcą pozbyć się łatki masowego, taniego producenta. Zależy im na jakości i rzemiośle z wieloletnią tradycją. Rozumieją, że zrobienie pięknych naczyń z porcelany lub tradycyjnych mebli z drzewa Ilustr. Katarzyna Domżalska

sandałowego wymaga czasu. Zależy im na tym, by ich kultura przetrwała jak najdłużej i nie śpieszą się. „Nie jesteśmy typowym przedsiębiorstwem komercyjnym, inwestujemy w kulturę. Nasz projekt przewidziany jest na najbliższe 200-300 lat”, tłumaczy tygodnikowi Die Zeit Chen Shushu z biura prasowego sklepu Shangxia. Luksusowa marka proponuje swoim klientom rzeczy codziennego użytku będące misternym rękodziełem, które mogą uchodzić nawet za dzieła sztuki. Płace w Chinach rosną. Rząd szczególną uwagę przykłada do konsumpcji wewnętrznej, dlatego nie może dopuścić, by chińscy pracownicy uciekali za granicę w poszukiwaniu lepszych perspektyw. Co więcej, możliwa jest zupełnie odwrotna sytuacja. Tygodnik The Economist, podążając za przewidywaniami agencji Manpower, rokuje, że za niecałe 20 lat Chiny staną się krajem, do którego będzie się wyjeżdżać za chlebem – takim, jak dla Polaków przez ostatnią dekadę była Wielka Brytania. Za obecną sytuację odpowiada polityka, mająca na celu zmniejszenie populacji w Republice. Restrykcje, co do posiadania tylko jednego dziecka, zaowocowały zmniejszeniem siły roboczej. Rośnie natomiast klasa średnia, czyli ludzie, którym nie odpowiada praca za minimalne zarobki. Chcą mieć samochody, dobrze

urządzone mieszkania, dostęp do wielu usług i produktów. Za przykład mogą tu posłużyć statystki sprzedaży win z wyższej półki. Jak podaje Andrzej Lubowski dla tygodnika Polityka, to właśnie Chińczycy są najbardziej zagorzałymi miłośnikami Bordeaux poza jego ojczyzną. Obecnie Francja eksportuje najwięcej butelek tego wina właśnie do Chin. Bogactwo, które może martwić Jim O’Neill, główny ekonomista banku Goldman Sachs jako pierwszy nadał miano BRIC czterem krajom, które w ciągu 50 najbliższych lat mają stać się gospodarkami napędowymi świata (ang. brick – cegła), opisuje Andrzej Lubowski. Do wielkiej cegły gospodarczej według O’Neilla należą Brazylia, Rosja, Indie i Chiny. BRIC ma stanąć na straży ładu gospodarczego zastępując G7, organizację zrzeszającą osoby odpowiedzialne za finanse siedmiu najlepiej uprzemysłowionych krajów, czyli Stanów Zjednoczonych, Japonii, Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch i Kanady. Chiny, jedna z cegiełek BRIC, są obecnie drugim państwem na świecie z najwyższym produktem krajowym brutto. PKB jednej chińskiej prowincji Guangdong jest wyższy od PKB całej Polski. Jak podkreśla Marc Leonard, autor publikacji What does China Think?, samo Guangzhou, największe miasto wymienionej prowincji, pod


Publicystyka

Czy metka Made in China może kojarzyć się z luksusem?

17


Publicystyka

Chiny podbijają serca projektantów mody, ujarzmiają żywioły i nie cofną się przed próbą opanowania kosmosu.

Ilustr. Katarzyna Domżalska


wiążącymi koniec z końcem. Pracujący na czarno robotnicy to wynik oszczędności, który na dłuższą metę wydaje się nieopłacalny. Marc Leonard w felietonie zamieszczonym w Gazecie Wyborczej z 11 sierpnia bieżącego roku obecną sytuację Państwa Środka nazywa pułapką zamożności. Nierówności ekonomiczne mogą doprowadzić do masowych akcji protestacyjnych. Niezadowolenie niższych klas jest też wynikiem metod stosowanych przez państwowe banki w Chinach, które stale obniżają stopy zwrotu z oszczędności obywateli. Takie działanie sprzyja spekulacjom, na których korzystają więksi inwestorzy. Politycy i ekonomiści muszą więc wydostać się z pułapki, której jedną ścianę stanowi chęć nieustannego powiększania dobrobytu, a drugą ludzie, którzy nie odnoszą z tego tytułu korzyści, gotowi do wszczęcia demonstracji.

względem rozwoju i inwestycji przywodzi na myśl Arabię Saudyjską. Liczba tych, którzy mogą pozwolić sobie na więcej niż Bordeaux, rośnie, ale zwiększa się również przepaść pomiędzy nimi a ludźmi ledwo

Tech(i)nologia Alexandra Harney, autorka książki Chińska Cena, przywołuje termin Techimerica, które jest połączeniem trzech słów: technologii, Chin i Ameryki. Wiele produktów powstających w Chinach trafia do kupujących w Stanach Zjednoczonych, jak na przykład iPhony. Harney zauważa, że pierwiastek amerykański w tym technologicznym tworze przestaje mieć duże znaczenie. Mieszkańcy Stanów mają mniej pracy, bo główny proces tworzenia odbywa się u ich wschodnich wspólników. Zatem wprowadzenie linii nowych telefonów, odtwarzaczy lub aparatów cyfrowych przez wynalazców ze Stanów Zjednoczonych wcale nie równa się nowym miejscom pracy dla ich rodaków. Szczególnie w dobie cięcia kosztów pracy. Rola pracowników z Ameryki Północnej może się więc ograniczać tylko do przyjmowania zamówienia i sprzedaży produktów. Chiny postrzegane są jako wielka fabryka, ale i ta fabryka musi zmierzyć się z poważnymi dylematami. Jednym z nich jest dostęp do energii. Zaraz po Stanach Zjednoczonych, zużywają najwięcej ropy. Są w czołówce wydobycia węgla, ale to nie zaspokaja ich potrzeb energetycznych. Dlatego też Republika zdecydowała się na inwestycję w hydroenergię. Na Zaporę Trzech Przełomów na rzece Jangcy wydano już ponad 25 miliardów dolarów. Ostatnie generatory na największej zaporze, a zarazem największej hydroelektrowni zostały

uruchomione w lipcu tego roku. Jak opisuje Emma Clark, tama ma zapobiec powodziom i będzie źródłem wody podczas suszy. Widok ogromnej zapory wyrzucającej 43 tysiące metrów sześciennych wody na sekundę zapiera dech w piersiach. Taka hydroinwestycja ma swoje drugie dno. Jak wyliczają twórcy internationalrivers.org, projekt wiązał się z przesiedleniem 1,2 miliona mieszkańców oraz zalaniem 13 dużych miast, 140 miasteczek i 1350 wsi. Diabeł ubiera się u Prady, a Prada szyje w Chinach Czy metka Made in China może kojarzyć się z luksusem? Marki takie jak Burberry czy Prada od kilku sezonów udowadniają, że współpraca z chińskimi wytwórcami przynosi korzyści bez uszczerbku na jakości. W 2010 roku sygnałem alarmowym dla Europejczyków była zmiana miejsca pokazu kolekcji Prady. Marka postanowiła zorganizować premierowy pokaz nie, jak zwykła to robić wcześniej, w Berlinie, lecz w Pekinie. Prada otworzyła pierwszy sklep w Chinach w 1995 roku. Coś, co na początku było związane raczej z długofalową wiarą w przyszłość i z egzotyczną wycieczką na wschodnie salony, obecnie okazuje się być koniecznością dla strategii firm odzieżowych. Ameryka i Europa przestają być atrakcyjnymi rynkami dla projektantów. Ekskluzywne marki liczą na klientów ze Wschodu, a ich kalkulacje są trafione. Tylko w 2010 roku obroty Prady ze sprzedaży produktów w Chinach wzrosły o 75%. „To ogromna baza wyrafinowanych konsumentów, którzy rozumieją, że to, co im prezentujemy, jest innowacyjne i praktyczne” – takimi słowami opisuje odbiorców produktów w Pekinie Sebastian Suhl, dyrektor generalny marki Prada. Zamiast cześć - konnichiwa „Żółta rzeka” postępu z Państwa Środka prze do przodu i jeśli umiejętnie przepłynie przez ekonomiczne meandry, ma szansę obmyć imperia Zachodu. Chińczycy w swoich planach mają też podbój galaktyczny, a przynajmniej zbudowanie stacji kosmicznej do 2020 roku. Jak podaje Clara Moskowitz, w czerwcowych manewrach w przestrzeni uczestniczyła już Liu Yang. To pierwsza kobieta, którą Chiny wysłały na taką misję. Warto więc może zapisać się na kurs języka chińskiego, by rozumieć, co mają do powiedzenia chińscy inwestorzy lub kosmonauci.

19


C

hociaż Katalonia jest wspólnotą autonomiczną w granicach Hiszpanii, dążenia separatystyczne trwają tu od wieków. Ostatnio znowu zrobiło się o nich głośniej, po tym jak 11 września, w dzień święta narodowego Katalonii, około miliona zwolenników niepodległości wyszło na ulice Barcelony. Katalończycy skarżyli się głównie na sytuację ekonomiczną. Uważają, że otrzymują znacznie mniej pieniędzy z budżetu niż do niego wpłacają. Nie chcą już pracować na biedniejsze regiony, domagają się prawa do nakładania własnych podatków i zarządzania nimi, a także posiadania własnego skarbu państwa. Ta propozycja została jednak odrzucona przez premiera Hiszpanii, Mariana Rajoya, finansowa niezależność byłaby niezgodna z konstytucją. To podsyciło separatystyczne nastroje. Według sondażu przeprowadzonego na zlecenie władz regionu, aż 78% Katalończyków opowiedziałoby się za niepodległością. Clara, dwudziestokilkuletnia studentka sztuki i ekologii z Barcelony, także zwraca uwagę na ekonomiczne podłoże protestu: „Dlaczego dostajemy mniej pieniędzy niż wpłacamy do skarbu państwa? Chciałabym żyć w nowoczesnym państwie, otwartym, nastawionym na przyszłość. Marzy mi się edukacja w moim języku, pielęgnująca tradycję, bezpłatna opieka zdrowotna, bliskie kontakty z krajami Europy”. Według Clary Katalończycy różnią się mentalnie od Hiszpanów, szczególnie tych z południa. Są bardziej pracowici, punktualni i mniej głośni niż europejscy południowcy. Może właśnie dlatego symbolem Katalonii nie jest byk, tak silnie kojarzony z Hiszpanią, a osioł – mądry, spokojny i uparcie realizujący swoje cele. Katalończycy chcieliby, odrywając się od Hiszpanii, pozostać w Unii Europejskiej. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że o członkostwo musieliby się postarać. Katalonia jako niepodległe państwo, poza granicami Unii, musiałaby zmierzyć się z ograniczonym dostępem do wspólnego rynku, utrudnieniami dla zagranicznych inwestorów, a także z trudnościami dotyczącymi utrzymaniem euro. To, według specjalistów, mogłoby spowodować poważne problemy gospodarcze. Według Adama Komornickiego automatyczne członkostwo Katalonii byłoby uzależnione od stanowiska Hiszpanii, a jak uczy doświadczenie, „rozwody często rozwijają się brzydko”. Decyzję Hiszpanii można zatem z łatwością przewidzieć. Ilustr. Julian Zielonka

Sam sobie radę dam

O Hiszpanii ciągle głośno. Niestety, głównie za sprawą trudnej sytuacji ekonomicznej i ogromnego bezrobocia. Nie są to jednak wszystkie problemy, które trapią madrycki rząd. Gdy kraj koncentruje się na walce z kryzysem, jeden z najbogatszych regionów, Katalonia, domaga się niepodległości. Według wielu obserwatorów nie jest to jednak dobre rozwiązanie ani dla Hiszpanii, ani dla Katalonii, która automatycznie straciłaby członkostwo w Unii Europejskiej, a przez to musiałaby się zmierzyć z ogromnym kryzysem gospodarczym. Joanna Michta Historia nie sprzyjała Katalonii. Obchodzone przez Katalończyków święto narodowe to pamiątka klęski, zdobycia Barcelony przez wojska Burbonów w 1714 roku. Król Filip V stłumił regionalne dążenia do niepodległości. Zlikwidowano wtedy katalońską konstytucję, Kortezy, Uniwersytet w Barcelonie, zakazano studiów za granicą, zniesiono urzędy celne na granicy z Kastylią, a rynek śródziemnomorski zastąpiono rynkiem Półwyspu. Wprowadzone zostało kastylijskie prawo, język hiszpański stał się oficjalnym językiem urzędowym. W 1932

roku udało się uzyskać autonomię, która wkrótce została jednak zniesiona. Za panowania dyktatury generała Franco Katalonia ponownie cierpiała. Zabronione zostały jakiekolwiek przejawy odrębności kulturalnej i narodowej. Represje doprowadziły do masowej emigracji polityków i intelektualistów. Chociaż w tamtym okresie Katalończycy nie mogli rozmawiać w swoim języku w szkole, nauczyli się go w domu, razem z narodowymi tradycjami. Pod koniec lat 60-tych i w latach 70-tych nastąpiła odnowa kultury kata-


Publicystyka

lońskiej, zmarł generał Franco. Wychowani ze świadomością własnej tożsamości rodzice Clary i ich rówieśnicy domagali się autonomii, którą udało się uzyskać w 1979 roku. Obecnie uważa się, że separatyzm Katalonii wzmocnił się po 2010 roku, kiedy Hiszpania odrzuciła niektóre punkty nowego statutu autonomicznego z 2006 roku. Katalończycy zażądali w nim m.in.: suwerenności ekonomicznej, uznania ich za osobny naród oraz pierwszeństwa języka katalońskiego przed hiszpańskim w oświacie i administracji. Warto wspomnieć, że kataloński to odrębny język romański, a nie dialekt hiszpańskiego. Posługuje się nim około jedenastu milionów użytkowników, głównie w Andorze, Katalonii, Walencji i na Balearach, gdzie jest językiem urzędowym. Jest też mocno obecny w Internecie, dlatego też w 2006 roku stworzono domenę internetową .cat przeznaczoną dla katalońskiej wspólnoty kulturowej. Wcześniej internauci niechętnie używali hiszpańskiej domeny .es lub francuskiej .fr, a strony rządowe korzystały z adresów z elementem .net. Katalończycy mają nie tylko własny język, ale i tradycje. Jedną z nich jest castell, wie-

ża budowana z ludzi podczas narodowego święta. Patrząc na castellers tworzących kolejne piętra i zgromadzony tłum, można odczuć łączącą ich niezwykłą więź i zaufanie. Prowokuje to myślenie, że Katalończycy tworzą mały, ale zgrany naród. Natomiast w listopadzie, w Dzień Wszystkich Świętych, obchodzona jest Castanyada. W tym dniu spotykają się dzieci z różnych placówek i wspólnie pieką kasztany. W szkołach, jak mówi Clara, nie ma flag, nie myśli się codziennie o sprawach związanych z niepodległością, ale dzieci uczą się w nich pielęgnowania narodowych tradycji. W domach natomiast kultywuje się bożonarodzeniową tradycję Tió de Nadal. Jest to przyniesiony w zimę z lasu, drewniany klocek, który ma przypominać zwierzę. Obowiązkiem dzieci jest opiekowanie się nim aż do wigilii Bożego Narodzenia. W ten wieczór dzieci biją tió, śpiewając piosenkę, w której proszą go, aby, ładnie mówiąc, „wydalił” prezenty. Dzieci grożą, że jeśli nie dostaną spodziewanych podarków, będą biły go dalej. Wydaje się, że i Katalonia nie da spokoju władzom w stolicy Hiszpanii. Co na to sami Hiszpanie? Według sondaży jedna czwarta dorosłych Hiszpanów opo-

wiada się za zniesieniem autonomii i przywróceniem scentralizowanego państwa. Jedna piąta natomiast uważa, że najlepszym rozwiązaniem byłoby utworzenie federacji na wzór Niemiec. Dwudziestopięcioletni Miguel z Madrytu mówi otwarcie: „Niestety nie mam solidnej opinii na ten temat, egoistycznie myśląc, niepodległość Katalonii byłaby straszna dla Hiszpanii, straciłaby bowiem jeden z najbogatszych regionów. Jednak patrząc z punktu widzenia Katalończyków, płacących wysokie podatki dla centralnego rządu, rozumiem ich dążenia do niepodległości. To strasznie skomplikowany temat, gdzie polityka i historia mieszają się razem z indywidualnymi uczuciami tych osób”. Jednym z miejsc, gdzie do głosu dochodzą narodowe uczucia Katalończyków, są mecze piłkarskie. Od wielu lat spotkania FC Barcelony z Realem Madryt traktowane są niemalże jako rozgrywka polityczna. Podczas ostatniego z nich kibice Barcelony w 17 minucie i 14 sekundzie (na pamiątkę 1714 roku) krzyczeli „Indipendència”. Mecz pomiędzy obydwoma klubami ma nawet swoją nazwę, El Clásico, chociaż niektórzy nazywają go także „bitwą” czy „rewolucją”. Klub to dla mieszkańców regionu „duma Katalonii”. Liczący ponad 7 milionów naród może poszczycić się także wybitnymi osobistościami. Do grona największych należą artyści, których nie trzeba przedstawiać, między innymi Salvador Dali czy architekt, słynący z projektu kościoła Sagrada Família, Antonio Gaudi. W Katalonii urodzeni zostali także wybitni pisarze: Joan Brossa, Salvador Espriu, Quim Monzó, i muzycy: tenor Josep Carrerras, wirtuoz wiolonczeli Pau Casals, a także piosenkarz i kompozytor Lluís Llach, twórca piosenki L’estaca, która zainspirowała Jacka Kaczmarskiego do napisania Murów. Pod koniec listopada odbędą się w Katalonii przedterminowe wybory lokalne. Jeśli wygrają partie opowiadające się za niepodległością, ogłoszą referendum w sprawie odłączenia. Będzie ono jednak niezgodne z konstytucją, ponieważ mieszkańcy regionu nie mogą decydować w sprawach całego kraju. Nie powinno mieć zatem kluczowego znaczenia w sprawie ewentualnej niepodległości. Trudno stwierdzić, kiedy wyklaruje się sytuacja w Hiszpanii. Dążenia separatystyczne Katalonii nie są niczym nowym, nie wydaje się także, by ten problem doczekał się rychłego rozwiązania.

21


Fotoplastykon


Jakub Kamiński

więcej na str. 44

Student fotografii i multimediów na wrocławskiej ASP, a także nauczyciel tych dziedzin we wrocławskim technikum nr 15. Interesuje go dokument fotograficzny, projektowanie graficzne i film animowany. Prace prezentuje na stronie www.jakubkaminski.com

25


Kultura

Piosenka

ma odcień

alabastru..

Scena teatru muzycznego nie ma przed nią tajemnic. Artystka utalentowana, artystka niepokorna. Z ujmującym uśmiechem i diabelskim błyskiem w oku. Właśnie otrzymała nominację do nagrody im. Aleksandra Zelwerowicza za najlepszą kreację aktorską w sezonie 2011/12 za rolę Matki w spektaklu Sex Machine. O swojej artystycznej drodze, od Jarocina po Teatr Muzyczny Capitol, scenicznych wcieleniach oraz planach zawodowych opowiada Pierwsza Dama Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu - Justyna Szafran.

K

arolina Żurowska: Jest Pani ciepłą, sympatyczną kobietą, a jednak na deskach teatru bardzo często wciela się Pani w femme fatale, wulgarne, upadłe kobiety: czy to w Rzecze Budda Chinaski, czy na tegorocznym Przeglądzie Piosenki Aktorskiej w Plugawym Oku Poety, czy ostatniej premierze wrocławskiego Capitolu Sex Machine. To pewna świadoma prowokacja, igranie z widzem, czy pewien sposób na Panią w teatrze… Jak to jest? Justyna Szafran: Prywatnie nie jestem tylko ciepła, potrafię być naprawdę straszna, może spytać Pani moich kolegów z teatru. Nie jestem wcale taka miła, jestem konfliktową osobą. I rzeczywiście lubię grać trudne charaktery. W bajce Czarnoksiężnik z Krainy Oz gram złą królową, teraz robimy nowe przedstawienie z Agatą Dudą-Gracz, też będę raczej kłótliwa. Wydaje mi się, że granie postaci trudnych i agresywnych jest ciekawsze, jest co ze sobą zrobić. Na przykład w Dziejach grzechu grałam raczej miłą osobę i fajnie, że nie muszę się ograniczać. Kiedy jednak ja sama mam siebie kreować, Fot. Łukasz Gawroński / Teatr Muzyczny Capitol

Karolina Żurowska swoją osobowość, to, co wybieram, jak Plugawe oko poety czy Rzecze Budda Chinaski, to interesują mnie teksty trudne, agresywne i takie męskie. Nawet w świetnym utworze Taxi z muzyką Leszka Możdżera kończy Pani pod Moulin Rouge… Nie boi się Pani najgorszej dla aktora szufladki? Gram różne postacie. W Sex Machine byłam wyrafinowaną intelektualistką, a u Agaty będę grała prostą babę. W Dziejach grzechu jest to słodka dziewczyna, w piosenkach też tworzę różne bohaterki. Cieszę się, że póki co nie mam żadnej szufladki. Zdaje mi się, że dystans jest niezbędny w pracy aktorów, choć często im go brakuje. Jak u Pani wygląda praca nad rolą, zwłaszcza nad tymi trudnymi. Czy ma Pani jakieś inspiracje, swój sposób na wyłączenie się? Tak, należy się trochę wyłączyć. Z biegiem czasu coraz dłużej pracuje się nad kolejną rolą. Mam 6-letniego synka, muszę być też mamą i to nie jest proste. Ja w ogóle długo dochodzę do roli, potrzebuję wiele czasu, żeby ona mną przesiąknęła. To mnie bardzo denerwuje, że nie umiem już na 2 – 3 próbie tak „przeskoczyć”. Przy każdej produkcji potrzebuję czasu, żeby to złapać, ale

jak już się to staje, to jestem cała w niej, drążę intensywnie, żeby było to jak najbardziej moje. Niestety, długo się uczę tekstów na pamięć, to jest moja zmora. Są koledzy w teatrze, którzy raz przeczytają i już mogą mówić z pamięci, a ja niestety muszę wkuwać i to trwa, ale wydaje mi się, że to też zależy od tego, jak mi pasuje rola. Tak jak z mamą Frankensteina – długo szukałam tej formy, trudno też jest grać mamę starszego od siebie mężczyzny. Są to wyzwania i to jest super. Myślę, że jakbym była w innym teatrze, nie miałabym tak dobrze, tyle zaufania, a tu mogę robić takie świetne rzeczy. Rzeczywiście, trzeba się odizolować, trzeba samemu zamknąć się w sali, bo w domu to niemożliwe - wiadomo rodzina idzie spać, są obowiązki, a fajnie jest zamknąć się tak na dwie godziny i poszukać. Mogę z całą śmiałością powiedzieć, że jestem aktorką pracowitą. Zawsze byłam w szkole kujonem i w teatrze też nim jestem. A które z teatralnych wcieleń wspomina Pani najlepiej? O, dużo. Ja tak uwielbiam Buddę. Dzieje Grzechu też różnie było przyjęte, ale uwielbiałam to grać. Bardzo dużo się tam warsztatowo nauczyłam. Takiej zmiany nastroju z sekundy na sekundę. Z Plugawego oka


..

25


Kultura

poety będziemy w listopadzie nagrywać płytę . W tym przypadku sama te teksty wybierałam, to takie moje dziecko. Byłam także Mamą Frankensteina, bardzo ciekawa rola, a teraz świetnie pracuje mi się z Agatą. Nie wiem, co najbardziej… Myślę, że jeszcze dużo ciekawych propozycji przede mną. Ale pierwsza taka duża rola teatralna to była Piaf w Teatrze Bogusławskiego w Kaliszu i to było zaskoczenie, bo do tamtej pory wszyscy mnie kojarzyli głównie ze śpiewaniem, a miałam dużo scen dramatycznych z Janem Szurmiejem. Było to dla mnie wyzwanie, taka pierwsza spora rola. To był ogromny sukces, dla mnie także przełom pod każdym względem: artystycznym, duchowym, ale także dla mnie jako kobiety. A co się stało z Plugawym Okiem Poety? Po PPA zniknął… Konrad (Imiela, dyrektor Teatru Muzycznego Capitol - przyp. K.Ż.) proponował nam, żeby to weszło do repertuaru teatru, ale jednak to jest typowy koncert. Trudno przenieść go na deski teatralne dla kameralnej widowni. Zobaczymy, co z nim zrobimy, bo najpierw musimy nagrać materiał, zrobić z tego płytę. Co najważniejsze, dostaliśmy na ten cel pieniądze. Trochę nie chcę się zamykać w teatrze, chcielibyśmy z tym wyjść poza Capitol. Chcemy spróbować zrobić z tego takie stricte koncertowe przedsięwzięcie. A póki co, nagrywamy. Później będziemy jeździć po klubach we Wrocławiu, chciałabym też ruszyć w Polskę, dotrzeć do różnych rock’n’rollowych miejsc. Taki ma charakter ten spektakl… Tak, moglibyśmy go grać w Capitolu raz na dwa miesiące, ale to by nas tylko rozleniwiło, a chciałabym spróbować dotknąć innej sfery widowni. Zresztą, jak miałam 18 lat, to z rockową kapelą śpiewałam na festiwalu w Jarocinie. Będziemy uderzać w taki klimat, może uda się dostać z tym na jakiś duży festiwal typu Heineken… Może na Małej Scenie Woodstockowej? Tam odbywają się tego typu niebanalne, muzyczne projekty. Justyna Szafran na Woodstocku? To byłoby coś! Tak, tak bym chciała. Teraz o tym nie myślę, bo jestem w trakcie intensywnych prób, ale mamy kolegę, który chce się tym zająć… Na pewno chciałabym ten projekt rozwinąć pozacapitolowo. Zawsze możemy tu wrócić i zagrać. Ale technicznie rzecz biorąc – tutaj na Małej Scenie dla 50 osób to trochę nie bardzo. Ewentualnie już na scenie w nowym budynku teatru. Fot. BIEN STUDIO

Wróćmy jeszcze do początków: Jak rozpoczęła się Pani przygoda z teatrem muzycznym, z Capitolem, piosenką aktorską? Długa historia. Zaczynałam w kościele, później był Jarocin, konkurs w poznaniu Śpiewać każdy może, występy z kabaretem Rubasznym. Potem studium piosenkarskie, a następnie uczęszczałam do Akademii Sztuk Wizualnych, to była prywatna szkoła, i przez rok studiowałam filozofię. Ale kiedy w wie-

ku 21 lat wygrałam PPA wtedy się zaczęło. Poznałam Wojciecha Młynarskiego, Jurka Satanowskiego, Krystynę Jandę i naprawdę niesamowite osoby gratulowały mi, przyznawały nagrody, zapraszały na wspólne koncerty. Zaczęłam pracować w Teatrze Atelier im. Agnieszki Osieckiej w Sopocie. Poznałam Wojtka Kościelniaka, z którym szybko zaczęłam współpracować, na początku pojedyncze koncerty, później w Gdyni – Hair, potem Kalisz – Piaf. I tak w sumie miałam szczęście, bo to


wszystko od razu po wygranej na PPA – bo kiedyś wygrać PPA to było naprawdę dotknąć nieba, to otwierało drzwi. Chociaż przyznaję, że trochę za wcześnie mi się to przytrafiło, bo warsztatowo nie byłam gotowa do takich wyzwań, jakie na mnie spadły. Nie wszystkie udźwignęłam, nie wszystkiemu podołałam, nie dałam rady dobrze wykonać. Teraz zupełnie inaczej to wygląda, bo to jest kwestia doświadczenia i świadomości siebie, swojego głosu, ciała i umiejętności pracowania z inny-

mi. Nie ma się tego od razu. Niektórzy mają, ja wtedy nie miałam. Potem przez Wojtka Kościelniaka poznałam Konrada Imielę. W Poznaniu nagrałam także swoją płytę Łagodna. Z piosenkami z tego albumu do dzisiaj jeszcze jeżdżę z recitalami. To jest taki materiał, który będzie mi towarzyszyć i będę wykonywać chyba do końca życia. Była płyta, potem zaszłam w ciążę. Wkrótce zadzwonił do mnie Imiela, że chciałby mnie w Capitolu, co się wiązało z przeprowadzką rodziny z Poznania

do Wrocławia. Tu nastąpił mój mega rozwój, nigdzie nie miałam tyle pracy, nie spotykałam w tak krótkim czasie tak wielu różnych reżyserów. Bardzo dobrze się czuję we Wrocławiu, bardzo się rozwinęłam i nie wyobrażam sobie zamieniać tego miasta na żadne inne. Też jestem przyjezdna i zakochana w tym mieście, jest bardzo inspirujące, ale wspomniała Pani o znakomitościach, z którymi pani współpracowała – czy ma Pani swojego Mistrza? Nie mam takiej osoby i nie chciałabym się ograniczać do jednej. Z tyloma ludźmi, z większością reżyserów, z którymi współpracowałam dużo od nich dostałam, musiałabym tutaj podać całą listę nazwisk, a nie chcę nikogo wyróżniać ani pominąć. Rzeczywiście najtrudniej jest na początku, kiedy ma się te 21 lat - nie wiadomo do kogo iść, do kogo zadzwonić, jak zawalczyć o swoje. Totalnie tego nie umiałam, a naprawdę zainteresował się mną i pomógł Jurek Satanowski. Do dzisiaj z nim pracuję, niedawno mieliśmy nową premierę Satanorium w Teatrze Atelier i jest bardzo mi bliskim człowiekiem, przyjacielem. A propos autorytetu, czy zdarzało się Pani zasiadać w jakimś jury, oceniać innych, młodych wykonawców? Jak się Pani czuje w takiej roli? Niedobrze, fatalnie. Ja się nie znam. Wiem sama jak łatwo można kogoś skrzywdzić. Ile bliskich mi osób, wyjątkowo utalentowanych nie zdobywało żadnych nagród, a potem okazywali się świetnymi artystami. To jest wypadkowa chwili. Tak samo egzaminy do szkół teatralnych… Nie zawsze jest to obiektywne… Najgorsze było ocenianie dzieciaków na konkursach piosenki dziecięcej, to była dla mnie tragedia. One się tak przejmują. Na PPA jest podobnie: są jakieś reguły – to wolno, tego nie wolno, to za długie, to za krótkie. Nie znam się na tym, nie potrafię tego robić, tak samo nie mogłabym uczyć kogoś, nie wiedziałabym, co powiedzieć… Ciągnie Panią w stronę szklanego ekranu? Mam malutkie doświadczenie w filmie, ale nigdy nie pracowałam przy dużych produkcjach, serialach i nigdy o to specjalnie nie zabiegałam. Nie chodziłam na castingi, nie wysyłałam nigdy swoich zdjęć. Jakoś tak… Tyle mam pracy tu w teatrze… Może też odwagi trochę za mało? Ale jakby ktoś zadzwonił i zaproponował ciekawą postać, przyjęłaby Pani taką ofertę? Myślę, że bym spróbowała.

27


Kultura

Chciałam jeszcze zapytać, o coś, co chyba wyniknęło samowolnie ze ścieżki Pani kariery: zawsze była najpierw piosenka, a potem doszedł do tego teatr? Czy myślała Pani o teatrze stricte dramatycznym, szkole teatralnej…? Oczywiście, że tak. W Kaliszu w teatrze grałam w dramatycznych przedstawieniach. Sex Machine, które ma bardzo dobre recenzje, z czego się bardzo cieszę, jest typowo dramatyczny. Ale ja dosyć późno nabrałam takiej gotowości mówienia na scenie. Śpiewanie to swoją drogą, urodziłam się z tym, ale też bardzo chciałam mówić i grać – to przyszło później. U Agaty Dudy-Gracz będę miała dużą stricte dramatyczną rolę, ale przy okazji coś tam zaśpiewam. To jest fajne, że można dobrze zagrać i w każdej chwili zaśpiewać. Dążę do tego, żeby obydwie te czynności były na równym wysokim poziomie. Samo śpiewanie by mi nie wystarczyło, od początku tak było. Mogłabym nagrać jedną, dwie, trzy płyty, tylko śpiewać i mieć lżej, łatwiej, ale… nudniej… Dopiero tutaj w Capitolu odczuwam, że się spełniam. Tak sobie myślę, że to świadczy o klasie aktora, który cały czas pracuje nad sobą i zbiera ten bagaż doświadczeń. Uczymy się na deskach. Są oczywiście tacy ludzie, którzy idąc do szkoły od razu są świetni, ale to naprawdę rzadkość. Większość wspaniałych aktorów dojrzewa z czasem poprzez ustawiczną pracę i obserwowanie siebie. Mówi Pani o tym wszystkim z niesamowitą pasją i widać, że uwielbia Pani to, co robi. Ale czy były momenty zawahania? Kiedy zadawała sobie Pani pytanie: co ja tu w ogóle robię? No pewnie. Miałam taki czas, że prawie dwa lata nic nie robiłam. Tak się złożyło, może tak miało być… Zajmowałam się chorą mamą. Nieraz przed premierą mam chwilę zawahania, pytania: czy ja się do tego nadaję? Czy to ma sens? Często mam zwątpienia, czy dobrze robię, czy jestem na właściwej drodze. Nie mam takiej pewności. No i po tych dwóch latach posuchy zadzwonił Konrad… i on troszeczkę mnie uratował. Wspominała Pani o planach: będzie płyta, spektakl Agaty Dudy-Gracz o dość intrygującym tytule Ja, Piotr Rivière, skorom już zaszlachtował siekierom swoją matkę, swojego ojca, siostry swoje, brata swojego Fot. Łukasz Gawroński / Teatr Muzyczny Capitol

i wszystkich sąsiadów swoich.... Czy ujrzymy całkowicie nowe wcielenie Justyny Szafran? Jeszcze taka nie byłam i to będzie naprawdę duża, myślę ciekawa rola. Będę starą, prostą, kłótliwą kobietą, matką głównego bohatera. To jest prawdziwe wyzwanie, mam taki olbrzymi monolog… Będzie na pewno inaczej, ta postać jest szorstka. Ciekawe, co z tego wyjdzie, jeszcze dużo pracy przede mną… Wiele znaków zapytania mam w głowie, ale z Agatą bardzo dobrze się współpracuje… A propos jeszcze Plugawego oka poety. Z tego co pamiętam po koncercie podczas PPA była Pani, nie wiem, czy to nie za duże słowo, załamana…? Na pewno zawiedziona. Bo ten koncert powinien mieć swoją samodzielną, autonomiczną premierę. To był koncert finałowy po konkursie, a na widowni w większości zasiadały rodziny uczestników, przyjaciele. Finaliści śpiewali nie jedną, ale dwie piosenki od godziny 20, weszłam na scenę po 23, skończyłam po północy. Odbiór nie był taki, jakiego się spodziewałam, ludzie byli zmęczeni, a ja miałam ciężki repertuar, trudne teksty, nie śmieszną, nie porywającą muzykę, tylko taką raczej do kontemplacji. Ludzie nie załapali, a jak już pod koniec wychodzili, to mi serce pękało. Myślałam, że na tej scenie zniknę. Nigdy tak nie miałam, było mi bardzo przykro. Długo się nie mogłam pozbierać. Na szczęście odczarowała mi to przykre samopoczucie wygrana Plugawego oka poety na Festiwalu Malta w Poznaniu. Myślałam, że to był po prostu niedobry materiał. Bardzo się bałam tego występu, było tam mnóstwo ludzi i bardzo gorące przyjęcie, w trakcie koncertu z cztery razy owacje na stojąco, bisowaliśmy ze trzy razy. Ludzi ogarnął szał… Poczułam na scenie taką energię, taką moc, że sama siebie zadziwiłam. Tak jak po PPA płakałam ze smutku, tak po Malcie ryczałam ze szczęścia. I uwierzyłam z powrotem w ten materiał. Poza tym w Poznaniu cały czas kojarzą mnie z dorobkiem z Łagodnej, piosenkami Piaf, a nie wiedzą, że robię już dalece inne, różne rzeczy, więc to było dla nich zaskoczenie, ale przyjęliśmy mnóstwo gratulacji. Świętowałam tydzień. Ma Pani duży pierwiastek szaleństwa w sobie, prawda? Trochę tak…

Nawet na wrześniowym Antykabarecie we Wrocławiu zaśpiewała Pani piosenkę, a potem… to był szał! Fikołki na scenie, wymachy… To było wspaniałe! I to jest najlepsze, że Pani może sobie na to pozwolić, porwała Pani publiczność. Nie każdy artysta tak potrafi. Lubi być Pani szalona w takim pozytywnym sensie? Lubię, lubię! Często przekraczam granice na scenie i poza nią, czasami są to granice dobrego smaku. I zawsze mówię: jak ktoś mnie lubi na scenie, za moją twórczość, to radzę żeby mnie nie poznawał osobiście, żeby się nie zrazić. I to szaleństwo jest we mnie, na które Konrad mi pozwala. Tak, Konrad też mi bardzo dużo pomógł, to tak a propos tego o czym mówiłyśmy wcześniej… On mnie jakoś tak utwierdził w tym. I czuję się tak dobrze, tak bezpiecznie tutaj. Wiadomo, takie sytuacje się wyczuwa, nie zawsze można sobie na to pozwolić, ale w Sopocie też takie fikołki na scenie robiłam i też to publiczność kupiła. Nawiązując do Antykabaretu. Jego pomysłodawca Marek Kocot zawsze przed występem zapowiada Panią słowami: „alabastrowa pierwsza dama piosenki we Wrocławiu”. Lubi Pani to określenie? Lubię. A wie Pani, że alabaster ma dwa rodzaje? Gipsowy i kalcytowy. Różnią się tym, że gipsowy można łatwo zarysować, nawet paznokciem, a żeby uszkodzić kalcytowy potrzeba już ostrego, stalowego narzędzia. Jakim alabastrem Pani jest…? Który pokazuje Pani światu? A, to bardzo ciekawe… Myślę, że na zewnątrz jestem tym alabastrem kalcytowym, sprawiam wrażenie silnej, dominującej osoby, a tak naprawdę jestem bardzo krucha, łatwo mnie zranić, szybko się wzruszam i słabiutka jestem jak motyl, jak ten gipsowy alabaster. Ta podwójność moja, jestem również zodiakalną Rybą, sprawia, że potrafię być aniołkiem, pomagać wszystkim, rezygnować z siebie, być chodzącym dobrem, ale potrafię czasem być też naprawdę okropna. Mam takie dwie natury. Nie wiem do końca, jak to ze mną jest, nie powinnam być dla nikogo autorytetem, sama cały czas poszukuję siebie.


29


Kultura

Zmyślone języki

Język służy w filmach nie tylko komunikacji, ale także wykreowaniu nowej estetycznej wartości. Wie o tym szereg reżyserów i lingwistów, którzy zaszczepili fanom nie tylko zamiłowanie do swoich dzieł, lecz także do nowo stworzonych sposobów komunikacji. Szymon Stoczek

30 Ilustr. Katarzyna Domżalska


Kultura

wyglądający na Azjatę, który mówi językiem topornie naśladującym chiński. Podobny zabieg dużo wcześniej, ale o wiele bardziej świadomie stosuje Charlie Chaplin. W Dyktatorze z 1940 roku parodiuje niemiecki sposób mówienia, zaś same Niemcy nazywa Tomanią. W latach siedemdziesiątych dwoje amerykańskich reżyserów George Coe i Anthony Lover kręci film De Düva: The Dove. Film parodiuje styl Ingmara Bergmana, a także charakterystyczny szwedzki akcent. Dialogi są wypowiadane w fikcyjnym języku, stanowiącym mieszankę niemieckiego, łaciny, angielskiego i szwedzkiego. Większość rzeczowników z The Dove kończy się na

Okrand stara się, aby jego język o ból głowy.

T

rudno w historii filmu odnaleźć moment, kiedy po raz pierwszy reżyserzy i scenarzyści zaczęli kreować nowe języki. Wymyślone słowa, imiona czy nazwy własne pojawiały się bowiem w kinie od zawsze. Miały one nadawać filmom kolorytu bądź też uwiarygodniać fikcyjne światy. Czy jednak wszystkie eksperymenty językowe były przeprowadzane zupełnie świadomie? Od błędu do mowy Nie wszyscy twórcy wprowadzając do filmu zagranicznych bohaterów dbali o to, aby ci mówili poprawnie. W brytyjskim serialu Niebezpieczny człowiek z 1960 roku bohaterowie posługują się sowiecko brzmiącymi nazwami krajów i mową nieco tylko zbliżoną do rosyjskiego. W filmie Na wskroś nowoczesna Millie Georga Roya Hilla z 1967 roku pojawia się mężczyzna

–ska, by zwiększyć brzmieniowy komizm pseudo skandynawskich dialogów. Eksperymenty z wykorzystaniem niecodziennych języków trwają w najlepsze. W 1974 roku twórcy serialu Zaginiony ląd zwracają się do lingwistki Viktorii Fromklin z prośbą o stworzenie języka Pakuni dla humanoidalnych istot. Fromkin opracowuje zręby gramatyki i około 200 słów, które pojawiają się podczas trzech kolejnych sezonów serialu. W Walce o ogień Jeana-Jacques’a Annauda z 1981 roku neandertalczycy posługują się językiem wymyślonym przez Anthonego Burgessa, autora książki Mechaniczna pomarańcza. Z tego samego roku pochodzi film Carla Gottlieba Jaskiniowiec. Na jego potrzeby wykreowano prymitywną mowę, gdzie znaczenie poszczególnych wyrazów zależało głównie od kontekstu samych wypowiedzi. Po co jednak wciąż wymyślać sztuczne języki, skoro można wykorzystać kino, by upowszechnić język już istniejący? Jacques Louis Mahé w 1964 roku robi pierwszy film, w którym wszystkie postacie mówią po esperanto. Jego kryminał Angorja przechodzi do historii jako finansowa klapa. Reżyser w ataku furii niszczy niemal wszystkie kopie swojego dzieła. Nie wiele więcej szczęścia ma Leslie Stevens, który także zajmuje się esperanto. Próbuje on wykorzystać język Ludwika Zamenhofa, by podkreślić oniryczny nastrój horro-

ru Incubus. Film nie znajduje w Stanach Zjednoczonych żadnego dystrybutora, zaś wytwórnia Leslie Stevensa popada w kłopoty finansowe. Później esperanto pojawia się głównie w produkcjach science-fiction takich jak: Czerwony karzeł Roba Granta i Doug Naylora czy Gattaca Andrew Niccolsa. Fantastyka naukowa okazują się najbardziej przychylnym polem do językowych eksperymentów. Obcy kontra elfy „Klatau barad nikto” to najczęściej cytowane słowa obcego w historii filmów sience-fiction. Tajemnicze zdanie z Dnia, w którym zatrzymała się ziemia w reżyserii Roberta Wise’a z 1951 roku do dziś nie doczekało się jednoznacznej interpretacji. Wypowiedziane przez obcego słowa mają w filmie moc niemal magiczną, powstrzymują robota Gorta przed zniszczeniem ziemi. Od tamtej pory obcy zaczynają posługiwać się własną, często niezrozumiałą dla ziemian mową. W Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia Stevena Spielberga z 1977 roku bohaterowie próbują porozumieć się z obcymi za pomocą języka zbliżonego do Solresol – wymyślonego w XIX wieku przez Francoisa Sudre’a. Budowa Solresol opiera się o skalę muzyczną, a wyrazy składają się z czterech nut. Dodatkowo w Solresol można porozumiewać się za pomocą klaskania, grania odpowiednich dźwięków, a nawet dzięki barwom tęczy. Prawdziwy przełom w kreowaniu nowych języków następuje w latach osiemdziesiątych za sprawą serii Star Trek. Do pracy przy filmach zostaje zatrudniony Marc Okrand, który tworzy podstawy klingońskiego. Okrand stara się, aby jego język przyprawiał lingwistów o ból głowy. W klingońskim naturalny szyk zdania to dopełnienie, orzeczenie, podmiot (podobny szyk jest spotykany jedynie w kilku rejonach świata: na Karaibach w języku Hixkaryana, w Peru, a także w Meksyku). Mimo, iż gramatyka klingońskiego nie należy do najprostszych, język zaczyna cieszyć się popularnością wśród fanów. Do tej pory klingoński doczekał się nakładki na przeglądarkę Google, wielu opracowań naukowych, a nawet własnego instytutu. W 2010 roku wystawiono pierwszą operę po klingońsku ‘u’ oraz kilka teatralnych przedstawień. Język Divine używany w filmie Luca Bessona z 1997 Piąty ele-

31


ment nie powtarza sukcesu klingońskiego. Stopniowo popada w zapomnienie, tak samo jak Cityspeak (język zbliżony do esperanto) znany z Łowcy Androidów Ridleya Scotta. W 2001 o fikcyjnych językach robi się głośno za sprawą Władcy Pierścieni Petera Jacksona. Reżyser wykorzystuje w swoim filmie jeden z elfickich języków opracowanych przez Tolkiena – Sindarin. Fani są zachwyceni i zaczynają uczyć się elfickigo, a Hollywood przekonuje się do radykalnych lingwistycznych eksperymentów. W ślad za Peterem Jacksonem podąża James Cameron. Avatar staje się przełomowym widowiskiem w historii kina... a także kamieniem milowym w lingwistyce. Paul Frommer na potrzebę filmu tworzy bardzo skomplikowany język Na’vi, który w krótkim czasie zdobywa szerokie zainteresowanie. Frommer zaczyna udzielać lekcji Na’vi dla początkujących, w Internecie pojawiają się zaś fora poświęcone gramatyce Na’vi i specjalne słowniki. Szaleństwo na punkcie zmyślonych języków daje do myślenia stacji HBO, która zatrudnia Davida Petersona do dopełnienia książkowej wizji R.R Martina. Zadaniem Petersona jest skonstruowanie języka dla plemienia wojowników-nomadów, Dothraków. Peterson ma doświadczenie – już wcześniej wykreował dwa fikcyjne języki: Kamakwai i Njaama. Lingwista w oparciu o kilka dothrackich wypowiedzi, jakie Martin umieścił w książkach, opracowuje 300-stronicowe zasady gramatyczne i słownik, który od tego czasu nieustanie się rozrasta. Czy bohaterowie przyszłych megaprodukcji będą mówić w językach wymyślonych specjalnie na użytek filmu? Taki wariant wydaje się prawdopodobny. Moda na tworzenie sztucznych języków powoli wykracza poza Fabrykę Snów. Twórca z Boollywood, Shiris Kunder na potrzebę filmu Joker opracował niedawno język gaalaguzi, którym posługują się mieszkańcy zapomnianej osady Paglapur. Królestwa czy getta? Stworzenie nowego języka nie jest tak proste, jak mogłoby się niektórym wydawać. Podczas pracy nie ma miejsca na przypadkowość. Należy skupić się na fonologii, morfologii i na zasobie używanego słownictwa. Kluczowe jest założenie celu powstania nowego języka. Czy ma być on dostosowany do wykreowanych Ilustr. Katarzyna Domżalska

przedtem warunków kulturowo-społecznych, a może ma stanowić raczej eksperymentalną próbę odcięcia się od już istniejących języków, bądź też stanowić podbudowę pod filozoficzną spekulacje? W każdym z tych przypadków niezwykle ważna jest konsekwencja w pisowni oraz wymowie, a także trzymanie się raz ustalonych reguł gramatycznych. Zazwyczaj twórcy fikcyjnego języka potrzebują podparcia w dialektach już istniejących. Tolkien obmyślając Sindarin bazował silnie na walijskim i fińskim, zaś twórca klingońskiego korzystał ze słów z wielu języków, aby stworzyć zupełnie nową lingwistyczną jakość. Wymyślenie fikcyjnego języka nie jest jednak ani w połowie tak trudne,

jak podtrzymanie go przy życiu. Niełatwo skłonić ludzi, aby zaczęli uczyć się języka, jakim posługuje się bardzo wąska grupa osób. Może jednak wcale nie trzeba ich do tego specjalnie przekonywać? ,,Jeśli mamy choćby grupę dwóch lub więcej osób mówiących danym językiem, to oni wkrótce stworzą swoją kulturę – własne sposoby zachowania, mówienia i postrzegania siebie nawzajem. Największą nadzieją dla nowego języka jest powierzenie go grupie ludzie i patrzenie na to, jak rujnują jego doskonałość” – mówi Arika Okrent, autorka książki In the Land of Invented Languages. Posługiwanie się dothrackim czy klingońskim przypomina dziecięce praktyki mó-


Kultura

W 2001 o fikcyjnych językach robi się głośno za sprawą Władcy Pierścieni Petera Jacksona. Reżyser wykorzystuje w swoim filmie jeden z elfickich języków opracowanych przez Tolkiena – Sindarin wienia językiem prywatnym, zrozumiałym tylko dla jego twórcy, bądź dla bardzo wąskiej grupy ludzi. W 1970 roku w USA dwie bliźniaczki Pato i Cabengo (prawdziwe imiona Grace oraz Virginia Kennedy) posługiwały się wymyśloną, tylko dla nich zrozumiałą mową aż do ukończenia ósmego roku życia. Przyczyną stworzenia nowego języka była prawdopodobnie sytuacja rodzinna. Dziewczynki nie kontaktowały się z rówieśnikami, mało czasu spędzały z rodzicami, a więcej z babcią mówiącą jedynie po niemiecku. W 1979 roku trzynastolatek Robert Ben Madison powołał do istnienia swoje państwo, królestwo Talossy, a także wymyślił język talossański. Z początku jego królestwo nie przekraczało granic jego pokoju

w domu w pobliżu jeziora Michigan, jednak za sprawą nagłośnienia sprawy przez ,,New York Times” i ,,Wired” ludzie na całym świecie zainteresowali się młodym królem. Dziś królestwo Tallosy ma własną stronę internetową (www.kingdomoftalossa.net), na której można nauczyć się ojczystego języka Talossan, a także zostać obywatelem samego państwa… Czyżby pociąg do fikcyjnych języków był tylko kolejnym przejawem infantylizacji współczesnej kultury? Wydaje się, że pod z pozoru banalnymi zabawami lingwistyką kryje się coś więcej. Być może młodzi mieszkańcy globalnej wioski nie identyfikują się tak silnie z językami narodowymi, jak czynili

to jeszcze ich rodzice. Proces liberalizacji obyczajów i zachowań dotyczy także warstwy językowej. Internet powoduje ponowne odrodzenie się plemiennych zachowań, zaś powszechna we wszelkich mediach dominacja angielskiego staje się dla wielu krępująca. W pewnych kręgach funkcja komunikacyjna języka ustępuje miejsca funkcji identyfikacyjnej. Grupy fanów serialu, gry czy filmu mogą traktować sztuczne języki jako sposób odnajdywania ludzi o podobnych do nich gustach. Ucieczka od zwyczajowej mowy może pozwolić im lepiej wyrazić swoje pragnienia, lęki, oczekiwania. Czy pozwoli im jednak otworzyć konto w banku i zapłacić za rachunki?

33


Kultura

Aleja

Berlińska

Rozmowa z Dagmar Denzin i Eckhardem Rieke o trwających 20 lat pracach na Starym Cmentarzu Żydowskim we Wrocławiu. Mar ta Śleziak Fot. Katarzyna BartłomiejDomżalska Babicz


N

iewielu z nas pamięta, że Stary Cmentarz Żydowski przy ul. Ślężnej, na którym pochowano wielkie osobistości dawnego Wrocławia, jeszcze 20 lat temu był kompletną ruiną. Aby przywrócić temu miejscu dawną świetność ważnej nekropolii, potrzebnych było kilkanaście lat wytężonych działań. Największą pracę wykonała grupa młodych ludzi pod kierownictwem Macieja Łagiewskiego, historyka, który wtedy jeszcze nie był dyrektorem Muzeum Miejskiego Wrocławia. Na cmentarzu pracowała młodzież z różnych krajów, przede wszystkim z Polski i Niemiec. Niezwykłe wydaje się już to, że młodzi Niemcy i młodzi Polacy wspólnie porządkują cmentarz żydowski – i że odbywa się to w mieście o bardzo burzliwej historii. Jeszcze bardziej niezwykły jest fakt, że w projekcie wzięli też udział przedstawiciele innych narodowości, m.in. Rosjanie, Turcy, Chorwaci. Wykorzystując marketingowe hasło Wrocławia, można powiedzieć, że rzeczywiście jest to „miasto spotkań”. 14 września w Arsenale Miejskim otwarto wystawę zatytułowaną „Aleja Berlińska”, podsumowującą 20 lat pracy na Starym Cmentarzu Żydowskim we Wrocławiu. W wernisażu wzięli udział uczniowie i nauczyciele Thomas-Mann-Oberschule w Berlinie i Społecznego Liceum ASSA we Wrocławiu, którzy angażują się w projekt. Wielu zainteresowanych z podziwem patrzyło na zdjęcia ukazujące ogrom zmian, jakie dzięki wspólnemu wysiłkowi dokonały się na cmentarzu. Jednak najważniejszymi uczestnikami spotkania byli Dagmar Denzin i Eckhard Rieke – dziś już emerytowani nauczyciele z Berlina, którzy zainicjowali rozpoczęcie prac na cmentarzu. Eckhard, długo oklaskiwany przez gości, wygłosił niezwykle wzruszające przemówienie. Wyznał w nim, że Dagmar i on od czasu do czasu czują się Polakami. Przemówienie wygłosił po polsku. O historii całego przedsięwzięcia rozmawiam dziś z dwojgiem wspaniałych ludzi, którzy mieszkają w Berlinie, ale sercem są tutaj, w stolicy Dolnego Śląska. Marta Śleziak: Czy pamiętacie swoją pierwszą wizytę we Wrocławiu? Czy już wtedy Waszą uwagę zwrócił Stary Cmentarz Żydowski przy ul. Ślężnej? Dagmar Dezin, Eckhard Rieke: Pierwszy raz byliśmy na cmentarzu w 1986 roku. W dużej grupie berlińskich socjaldemokratów (SPD), w jednym z ośmiu autokarów, jechaliśmy

wtedy do Oświęcimia. W tym czasie wizyta w Polsce była czymś wyjątkowym, choć socjaldemokraci z lewego skrzydła w Berlinie mieli specjalne stosunki z PPR. Pierwszy postój delegacji odbywał się we Wrocławiu, ponieważ na „naszym” cmentarzu jest pochowany Ferdinand Lassalle, fundator SPD, który do dziś jest bardzo poważany. Cmentarz przy ul. Ślężnej zachwycił nas. Była jesień, na wpół zniszczony cmentarz sprawiał wrażenie miejsca romantycznego i melancholijnego. Dagmar i ja od razu się w nim zakochaliśmy. Cały Wrocław był strasznie szary i prawie niewidoczny we mgle. O tym cmentarzu pisze Gregor Thum w książce Obce miasto. Wrocław 1945 i potem. Autor zauważa, że we Wrocławiu zachowały się tylko trzy nekropolie sprzed 1945 roku – oprócz cmentarza żołnierzy włoskich i cmentarza żydowskiego przy ul. Lotniczej jest to właśnie cmentarz przy ul. Ślężnej. Dlaczego to miejsce jest tak ważne na mapie Wrocławia? Powodów jest wiele. Żydowskie cmentarze są jedynymi spośród wszystkich cmentarzy niemieckich, które zachowały się po wojnie. Akt niszczenia cmentarzy uważam za barbarzyński. Rozumiem, dlaczego tak się działo, ale nie mogę tego zaakceptować. Dwa zachowane cmentarze żydowskie we Wrocławiu pokazują dziś mieszkańcom miasta i innym ludziom, kto przed wojną tutaj żył. Jest ironią historii, że to akurat żydowskie cmentarze pozostały. Żydzi stanowili bowiem mniejszość w starym Breslau i naziści tylko przypadkowo nie zniszczyli tych nekropolii. Groby na cmentarzu pokazują najbogatszy okres czasu Żydów w Niemczech. Żydzi ci byli zasymilowani, często majętni, a dokonania wielu z nich były silnikiem nauki, ekonomii i innych dziedzin. To miejsce – stary cmentarz przy ul. Ślężnej – daje okazję do refleksji na temat historii, religii, narodów. Ale i bez tego miejsce jest piękne – łączą się w nim natura, kultura, spokój, melancholia, upadek. Kiedy spotykają się tutaj Niemcy i Polacy, obie strony czują się niepewnie – Polacy na niemieckim cmentarzu, Niemcy na cmentarzu żydowskim – ale daje to możliwość otwarcia się na innych. Jak wyglądały początki Waszego projektu? Ilu było chętnych? Projekt rozpoczęliśmy w 1993 roku. Polska szkoła na Górnym Śląsku zapytała naszą szkołę o możliwość wymiany uczniów. W drodze na Górny Śląsk Dagmar i ja zatrzymaliśmy się we Wrocławiu na cmentarzu i przypadkowo spotkaliśmy Macieja Łagiewskiego, dziś dyrektora Muzeum Miejskiego we Wrocławiu.

35


Kultura

Wtedy, w czasie rozmowy zgodził się, żebyśmy pracowali z uczniami na cmentarzu. Tłem naszego projektu były doświadczenia, które zdobyliśmy w Izraelu – tam pięć razy pracowałem z uczniami w kibucu, ucząc się przy tym, że praca to najlepszy sposób na poznanie kraju, jego mieszkańców, ich problemów, historii itd. Wspólna praca powoduje zrównanie wszystkich – niezależnie od tego, czy są to nauczyciele czy uczniowie. I dopiero równość daje możliwość spotkania na tym samym poziomie. Pierwsza grupa pracująca na cmentarzu była mała, liczyła tylko 11 uczniów i 2 nauczycieli. Cztery z tych osób pracowały na cmentarzu także w następnym roku. Praca wymagała poświęceń, również finansowych, ponieważ za wszystko musieliśmy płacić sami. Pierwsza grupa z ASSY współpracowała z nami w 1995 roku. Dagmar, ja i nauczyciele z tej szkoły – Jakub Możejko i Ryszard Krauze – robiliśmy wszystko razem. Od tamtego czasu jesteśmy przyjaciółmi. W broszurze informacyjnej napisaliście, że cały projekt można porównać do drzewa, które ma trzy grube korzenie: niemiecki, polski, żydowski. Jak w zderzeniu z tak trudną historią radzili sobie licealiści? Wasz projekt był wielokulturowy i brali w nim udział nie tylko młodzi Niemcy i Polacy, ale też uczniowie z Turcji, Chorwacji, Rosji i innych krajów. Podobno młodzi ludzie w Niemczech i w Polsce nie interesują się zbytnio historią, dlatego nie znają wielu historycznych faktów. Na przykład większość naszych uczniów nie wie, że Wrocław to stary niemiecki Breslau. Dla nich to jest polskie miasto i koniec. (Dlatego też nie spotyka się rewizjonistów.) O holokauście wiedzą więcej i cmentarz daje im możliwość nie tylko dyskusji, ale też zrobienia czegoś dobrego, praktycznego. Nie mieliśmy dużo czasu, aby przygotować uczestników przed podróżą. Oni uczyli się, pracując, widząc, rozmawiając ze sobą. I to był nasz główny zamiar. Tego, co nazwaliśmy „polskim korzeniem”, nasi uczniowie nauczyli się, współpracując razem z Polakami, odwiedzając ich rodzinę i miasto. No i też pijąc piwo. Wszystko to podobało się uczniom i na końcu, kiedy widzieli efekty swojej pracy (co jest w szkole bardzo rzadkie), wielu z nich podejmowało decyzję, że przyjedzie tu znowu, w następnym roku. Nasz projekt jest wielokulturowy, ponieważ multikulturowi są nasi uczniowie. Kiedyś jedna z uczestniczek, Turczynka, powiedziała nam, że muzułmanie też szanują zmarłych. A więc jeśli ludzie nie mają Fot. Bartłomiej Babicz

przesądów, to nieważne, kto tutaj jest pogrzebany. Cmentarz to cmentarz. Na czym dokładnie polegała Wasza praca? Każdego roku sprzątamy groby, wyrywamy chwasty, drzewa z korzeniami, wyrównujemy teren, wybieramy części płyt nagrobnych i łączymy jak puzzle. Przygotujemy podłoże, żeby kamieniarze znów mogli postawić grób. Praca jest ciężka, niezwykła, ale daje satysfakcję. Na wystawie, która odbyła się w Arsenale, znalazły się nie tylko zdjęcia dokumentujące Waszą pracę. W szklanych gablotach umieściliście również przedmioty, które nie kojarzą się z cmentarzem – stare kałamarze, pióra, butelki. Dlaczego? To są rzeczy, które znaleźliśmy na cmentarzu. Obok cmentarza znajduje się duży budynek. Po wojnie były tam koszary policyjne i policjanci wszystko, co już nie było im potrzebne, wyrzucali z okien. Przelatywało to nad murem i lądowało na cmentarzu. W tym czasie nekropolia była zamknięta i totalnie zaniedbana. Małe butelki, które zgromadziliśmy, są ponadto piękne, to świadectwo czasów, z których pochodzą. Kto ze strony polskiej pomagał Wam w pracach na cmentarzu? Jak reagowali przedstawiciele władz miasta? Pan dyrektor Łagiewski pozwolił, abyśmy pracowali na cmentarzu, od czasu do czasu także nam pomagał. Dobrze się rozumieliśmy, bo dyrektor mówi po niemiecku. W pierwszych latach projektu praktyczną pomoc okazała nam wicedyrektor Ewa Wołoszyn, jednak bardzo wcześnie zmarła. Pani Ewa świetnie mówiła po niemiecku, a jej matka z pochodzenia była Niemką – to cudownie pasowało do idei naszego projektu. Na cmentarzu naszym wielkim pomocnikiem był pan Cagara, który zawsze, do ponad siedemdziesiątego roku życia, siedział przed wejściem na cmentarz. Musimy postawić mu pomnik. W jesienne słoneczne południe cmentarz robi na przechodniu ogromne wrażenie. Alejki przypominają parkowe ścieżki, inskrypcje na nagrobkach są widoczne i czytelne, a obok starych monumentalnych drzew wyrastają młode, posadzone przez Was. Co czujecie, gdy po dwudziestu latach odwiedzacie to miejsce? Dumę? Satysfakcję? Radość? Nie, nie odczuwamy dumy ani satysfakcji, ponieważ praca nigdy się nie kończy. Można ją porównać do ogrodu – każdego roku wszystko zaczyna się na nowo. Jeśli chodzi o refleksje, to na pewno czujemy coś ciepłego, bo dużo zostało w naszej pamięci. Cmentarz to wyspa

w mieście i w naszych sercach. I jesteśmy jeszcze trochę dumni z tego, że tylu uczniów z Niemiec tutaj pracowało, było w Polsce, spotkało się z Polakami i nawiązało z nimi przyjaźnie. Wy dwoje kończycie już udział w projekcie. Ale czy będzie on kontynuowany? Projekt już pięciokrotnie był kontynuowany bez nas. Nasi następcy kochają cmentarz równie mocno jak my. Mają swoje pomysły i rzadko pytają nas o zdanie. Jesteśmy z nich bardzo zadowoleni. A praca na cmentarzu będzie trwała zawsze.


Podobno młodzi ludzie w Niemczech i w Polsce nie interesują się zbytnio historią, dlatego nie znają wielu historycznych faktów. Na przykład większość naszych uczniów nie wie, że Wrocław to stary niemiecki Breslau. Dla nich to jest polskie miasto i koniec.

37


Kultura

Artyści naukowcami?

Kraków, a w nim kwitnący bioart? Dzięki festiwalowi Krakowskie Reminiscencje Teatralne przez tydzień mogliśmy obcować ze sztuką, która dopiero pojawia się w naszym kraju. Bioart, choć rozwijający się z błyskawiczną prędkością, wciąż stawia pierwsze kroki. Właśnie dzięki takim wydarzeniom ma on szansę zaistnieć naprawdę wśród odbiorców. Zuz anna Bućko

Ilustr. ER


T

egoroczna edycja festiwalu zmierzyła się z ideą zapomnianą, a w rzeczywistości aktualną jak nigdy dotąd. Miasto jutra: Masa – Maszyna – Marzenie. Czym ono jest i jaką odgrywamy w nim rolę? Czy w ogóle jest w nim dla nas jeszcze miejsce? Kto do kogo musi się dostosować? Organizatorzy wydarzenia zadali sobie oraz widzom te i wiele innych pytań. Z dnia na dzień wciąż się mnożyły, a jednoznacznych odpowiedzi nadal nie poznawaliśmy. Zaproszeni artyści językiem sztuki ukazali polskiej publiczności nie tylko czym jest bioart, lecz przede wszystkim, jak niebezpieczne pytania mogą kryć się pod tym pojęciem. Jednym z najgłośniejszych wydarzeń artystycznych Krakowskich Reminiscencji Teatralnych okazał się spektakl teatru tańca autorstwa doświadczonej tancerki i choreografki Lisbeth Gruwez. Artystka, zainspirowana postacią ultrakonserwatywnego amerykańskiego telekaznodziei Jimmiego Swaggarta, sięgnęła głęboko, aż do skrywanych lęków społeczeństwa. Władza wprowadzana siłą w coraz mniejszym stopniu interesuje artystów. Jej miejsce zajmuje ta, która może obezwładnić ludzkość poprzez podświadomość poszczególnych jednostek. To my mamy uwierzyć we wpajane nam racje. W spektaklu It’s going to get worse and worse and worse my friend tancerka buduje dramaturgię przedstawienia na bazie prostych i jednoznacznych gestów, konserwatywnego stroju i jednego snopu światła, który nieodłącznie jej towarzyszy. Lizbeth Gruwez z określonych ruchów tworzy pewien schemat. Każdy oznacza także słowo. Po ułożeniu, wydawać by się mogło, poprawnego zdania, nadchodzi kolejne. Tym razem z tych samych wyrazów powstaje twór o zupełnie innym znaczeniu. Jak my zareagowalibyśmy w takiej sytuacji? Przecież codziennie spotykamy ludzi próbujących w pewien sposób na nas wpłynąć. Wraz z rozwojem mediów takich jak radio, telewizja czy Internet zjawisko to staje się coraz bardziej powszechne, a jednocześnie paradoksalnie coraz mniej zauważalne. Czy tak wyglądać będzie nasza przyszłość? Nieświadomie staniemy się więźniami własnej świadomości? Krakowska widownia poruszona spektaklem Lisbeth Gruwez miała okazję doznać jeszcze większych emocji podczas projektu choreografa Chrisa Haringa. Wraz z zespołem Liquid Loft zaprezentował w ramach projektu The Perfect Garden spektakl Mush Room. To przerażająca, a zarazem niezmiernie fascynująca synteza dźwięku, ruchu i przestrzeni. Tan-

cerze plastycznością swoich ciał wykreowali surrealistyczną dramaturgię, zarazem tak boleśnie rzeczywistą. Widz niemalże nie myśli, widz przede wszystkim odczuwa. Manipulowany dźwięk oraz rodzący się na oczach widowni ruch, tworzą mieszankę emanującą organicznością, pierwotnością i siłą, które wręcz kuszą widza. Tancerze poruszają się w gąszczu nici, które oplatają ich ciała. Ogród pragnie ich posiąść. Jednak pozbawieni samodzielności pozostają przy życiu. Natura – pasożyt? Czy energia Ziemi może odwrócić się przeciwko ludzkości? Wraz z Chrisem Haringiem grupa Liquid Loft buduje świat nie mechaniczny (jak wielu z nas widzi go w przyszłości), lecz do granic możliwości naturalny. Ten przerażający powrót do natury w oczach artystów jawi się jako coś dla nas nienaturalnego. Być może w samej naturalności istnieją granice, których nie jesteśmy gotowi przekroczyć? Lecz właśnie przekraczanie granic jest najważniejszym celem Reminiscencji. Spróbować swoich sił mogli także sami odbiorcy. Projekt „When We Meet Again” duetu hiszpańsko-angielskiego Me and The Machine to interaktywny projekt wprowadzający widza na dziesięć minut w wirtualną przestrzeń. Po założeniu okularów oraz słuchawek gość artystów „wchodzi” w ciało zupełnie obcej osoby. Otoczony opieką wirtualnego przewodnika spotyka tajemniczą postać. Podąża za nią, a w konsekwencji traci zaufanie do własnych zmysłów. Co jest moje, a co jedynie widzę w okularach? Osoba wprowadzona w cyfrową rzeczywistość uświadamia sobie, że zmiana tożsamości jest możliwa. Ten fenomen próbują badać artyści Me and The Machine. Tworzą performanse, których zadaniem jest przekraczanie granic wyobraźni, zmysłów, oraz, co najniebezpieczniejsze, zaufania własnemu umysłowi. Program festiwalu wzbogaciły spotkania z artystami-naukowcami. Pojawił się australijski artysta, guru bioartowców – Stelarc. Znany przede wszystkim z wyhodowania na ramieniu trzeciego ucha z komórek macierzystych, własnych oraz myszy. Podczas spotkania opowiedział o swoich dotychczasowych projektach, a także przedstawił samą ideę prowadzonych przez niego badań. Ich podstawą są eksperymenty wzmacniania ciała poprzez działania polegające na łączeniu organicznego z nieorganicznym, ciała z technologią, maszyną. Kontrowersyjny artysta angażuje w swoje prace robotykę, dzięki której przekracza ograniczenia narzucone mu przez własne ciało. Zafascynowany możliwościami biotechnologii, sam dąży do stworzenia genetycznej

chimery. Stelarc głosi pogląd „body obsolete”. Przestarzałe ciało, które w obliczu wciąż rozwijającej się techniki nie spełnia wymagań, w rezultacie okazuje się zbyt słabe. Remedium w jego przekonaniu jest właśnie technologia. Krakowskie Reminiscencje Teatralne skupiły w Krakowie także wiele innych interesujących wydarzeń. Podczas kolacji performatywnej dzięki Johnowi O’Shea oraz Monice Bakke „goście” doświadczyli zupełnie odmiennego spojrzenia na pożywienie. Czy jedzenie kaszanki z krwi wciąż żyjącej świni jest bardziej moralne niż z tej, która została zabita? Pytania pojawiające się podczas gotowania naprawdę intrygowały. Artyści-naukowcy prowadzą badania nad łańcuchem pokarmowym i możliwymi jego przemianami. Jednym z wniosków wypływających z ich współpracy jest interpretacja dociekań, dotyczących moralności w przypadku wegetarian i wegan. Na przykład, prymitywny układ nerwowy małż może zakwalifikować je do stworzeń nie cierpiących podczas zabijania. Estetyczne aspekty i przyzwyczajenia kulturowe dla niektórych okazały się nie do przełamania. Transgatunkowa kolacja to z pewnością projekt zasługujący na uwagę i dalsze dociekania. Festiwalowi towarzyszyły także pokazy filmów i spacery performatywne. W trakcie trzech podróży z przewodnikiem w słuchawkach można było poznać „Miasto przyszłości” – obraz Krakowa w 2032 roku oraz ten z czasów okresu międzywojnia. Miejskie utopie mogły zmaterializować się w wyobraźni uczestników. Być może tego typu artystyczne działania mogą zachęcić społeczność Krakowa do walki o pozytywne zmiany w ich mieście? Bioart wciąż wywołuje oburzenie, niezrozumienie, ale przede wszystkim wielu odbiorcom kojarzy się jedynie z klonowaniem. Sztuka w połączeniu z nauką daje artystom narzędzia do tworzenia rzeczy, które przekraczają wszelkie granice. Dotychczasowe osiągnięcia ukazują siłę i możliwości często odrzucanej przez społeczeństwo formy eksperymentu. Oczywiście nie można zaprzeczyć istniejącym zagrożeniom. Lecz czy nie właśnie ryzyko od wieków stanowi impuls do postępu? Bioartowcy nie są szalonymi naukowcami planującymi stworzenie armii robotów. To artyści eksplorujący zupełnie nowe, jeszcze nieodkryte przestrzenie. Dopiero w dzisiejszych czasach pojawiły się narzędzia, dzięki którym jest to możliwe. W dodatku jest to naturalny postęp rozwijającej się nauki i technologii. Ich synteza jest nieunikniona, a artyści mogą odkryć to, czego naukowcy nie dostrzegają.

39


Tytuł: Podróże do Armenii i innych krajów. Z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych Autor: Krzysztof Środa Wydawnictwo: Czarne Rok: 2012

recenzuje:

Joanna Figarska

Historie jednego owada

C

zego powinien spodziewać się czytelnik sięgający po reportaż? Takie pytanie nasunęło mi się po przeczytaniu książki Krzysztofa Środy pt. Podróże do Armenii i innych krajów. Z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych. Ten niewielki w swych rozmiarach zbiór pozwala odbiorcy na nowo zdefiniować albo przynajmniej zobaczyć nieco inny sposób tworzenia historii państw, ludzi czy miejsc, w które zabiera nas reportażysta. Podróże do Armenii i innych krajów... dają czytelnikowi możliwość oryginalnego poznawania codzienności mieszkańców takich krajów jak tytułowa Armenia, Iran, Rumunia czy Chorwacja. Owo „poznanie” ma jednak inne, niż dotychczas mi znane, wytyczne – narrator nie wgłębia się bowiem w opisywane miejsce, nie skanuje ani nie wnika w głąb dusz Armeńczyków czy Irańczyków. Historie Środy mogą kojarzyć się ze snem, podróżami palcem po mapie, kiedy to w młodzieńczych marzeniach odkrywamy raczej wyidealizowaną krainę niż rzeczywisty i często szarobury świat ludzi mieszkających za horyzontem. Podróże autora, oprócz ich fragmentaryczności, wiążą się też z powtarzalnością i powrotami do miejsc, które już kiedyś odwiedził. Czytelnik wraz z narratorem odkrywa smaki i miejsca, z tą tylko różnicą, że dla odbiorców owe historie są czymś nowym, podczas gdy dla Środy stanowią jedynie pobudzenie pamięci, która wzbogaca się przez pryzmat odwiedzin starych-nowych krain. W przytaczanych opowieściach trudno znaleźć jeden punkt styczny dla wszystkich myśli i doświadczeń, jakimi dzieli się z czytelnikami

autor. Czas nie jest w tych historiach linearny, bo nawet jeśli narrator zaczyna opowieść od konkretnego miejsca i zdaje nam się, że wiemy dokąd w swej historii zmierza, to anegdotyczny charakter niektórych opowiadań wytrąca z obranego wcześniej tempa. Odbiorca może odczuć swoiste zagubienie, wynikające z braku pewności samego autora co do sensu odbywanych podróży – sam bowiem w pewnym momencie zastanawia się, dlaczego wraca do niektórych miejsc. Mimo to czytelnik może znaleźć małą ścieżynkę, dzięki której możliwe staje się patrzenie na opisywane miejsca oczami Środy. Tę dróżkę wyznacza... przyroda. Natura u reportażysty nie jest bierną częścią zastanego krajobrazu. I nie chodzi mi tutaj o zwracanie szczególnej uwagi na zjawiska atmosferyczne czy docenianie pięknych krajobrazów. Z racji powrotów do tych samych miejsc, Środa zdaje się nie zauważać pewnych czynników, na które zwróciłby uwagę każdy nowicjusz podróżujący w tamte rejony świata. Środa chce być bliżej. Jego uwagę przykuwa nieznany w Polsce okaz motyla czy ćmy. To fauna (nawet ta sztuczna, wypchana, z którą obcuje w różnych muzeach) zdaje się wprowadzać ożywienie w nieco senno-mgliste opowieści narratora. Wypatrywanie czy wyczekiwanie małego pająka tkającego swoje sieci między lusterkiem a drzwiami samochodu, którym podróżuje autor – to czynniki wzbogacające i zmieniające punkt patrzenia na znane miejsca. Nie twierdzę, że roli takiej nie spełniają osoby, ale historie o spotkanych ludziach zdają się jedynie podkreślać przemijanie, uświadamiają narratorowi, że nie da się wrócić do tego samego miejsca, nawet wtedy, gdy mieszka się

u tych samych ludzi. Wszelkie owady i zwierzęta utwierdzają podróżnika w przekonaniu, że jednak niektóre momenty są powtarzalne, są dowodem na cykliczność natury, której nie widać tak dobrze w codzienności człowieka. Czytając reportaże Środy trudno nie wrócić do jednej z moich pierwszych myśli. Książka ta traktuje o poznaniu, ale nie tylko świata zewnętrznego. Narrator nie boi się przyznać do bezcelowości swoich podróży, niezrozumienia nagle podjętej decyzji, pogodzenia się z faktem, że nigdy nie przemierzy wymarzonej trasy całkowicie i bez przeszkód. Siłą Środy jest świadomość, że powroty są nieuniknione, ale zawsze zastana rzeczywistość kontrastuje ze wspomnieniami tak mocno, że odpowiedź na pytanie: „czy tutaj chciałem dotrzeć?” staje się odległa i zamazana. A przecież „jakąś” odpowiedź trzeba sobie dać, choćby po to, by móc ruszyć dalej. Czytelnik, poprzez wytyczane szlaki i urywkowe historie poznaje nie tyle Armenię, ile samego podróżnika, w którym kumulują się obrazy ze wszystkich wypraw. Czego więc powinien spodziewać się czytelnik sięgając po książkę Krzysztofa Środy? Nie da się zaprzeczyć, że rzeczywistość, w którą wprowadza nas autor ma inny kolor niż ta spotykana u nas, za oknem. Ale opowieści podróżnika niosą ze sobą także przesłanie, że każda, nawet najmniejsza wyprawa, wymaga od nas pokory i świadomości, że zastany świat jest całkowicie inny niż tworzony przez nas obraz. Podróże do Armenii i innych krajów... to w końcu zapis spotkań, gestów oraz zachwytu nad tym, co bywa często przez nas niedostrzegalne, jak na przykład tańcząca wokół lampy egzotyczna ćma.


Tytuł: NN Autor: Jerzy Franczak Wydawnictwo: Korporacja Ha!art Rok: 2012

recenzuje:

Katarzyna Lisowska

Nic w języku

N

N, najnowsza prozatorska książka Jerzego Franczaka, to utwór złożony z kilku przecinających się narracji. Narracje te koncentrują się wokół paru zasadniczych wątków. Za najważniejszy z nich pozwolę sobie uznać język i jego niedoskonałości. Jeśli interpretacja ta nie brzmi odkrywczo, dodam, że autor ujął ów temat w oryginalny, przemyślany sposób. Powieść ta, wbrew zawartym w niej pesymistycznym spostrzeżeniom, stanowi bowiem, przynoszący wiele radości, dowód pisarskiego talentu Franczaka. Oczywiście, tak mocna teza domaga się uzasadnienia. Zacznijmy zatem od przyjrzenia się zebranym w tekście historiom. Narracje bohaterów są na pozór połączone jedynie zewnętrznymi okolicznościami, które kazały postaciom spotkać się w określonym miejscu i czasie. Jednak tym, co je naprawdę wiąże, jest wspólnota refleksji ogniskujących się wokół, nie bójmy się tak poważnego określenia, fundamentalnych kwestii dotyczących naszej egzystencji. Franczak zestawia rozważania o śmierci (wypadek bezdomnego) z zagadnieniem miłości („Autor bada zjawisko miłości jako element kultury”, s. 101), a wszechstronnie rozwinięty temat samotności (historie Marioli, Jerzaka i Niny) wzbogaca obserwacjami dotyczącymi elementarnych więzi międzyludzkich (por. odczucia bohaterów skonfrontowanych z przypadkową śmiercią żebraka). Co ważne, dywagacje te autor rozpisuje na bardzo zróżnicowane głosy. Pisarz

z dużym wyczuciem skonstruował wypowiedzi przedstawicieli kilku grup społecznych (młody przedsiębiorca, kobieta z prowincji, zaangażowany kontestator, zgorzkniały rencista, badacz humanista). Językowa wiarygodność tych narracji stanowi jeden z elementów indywidualnie wypracowanej formuły mimetyzmu. Dzięki temu mowa staje się czynnikiem charakteryzującym nie tylko postacie, ale też otaczający je kontekst społeczny. Jako przykłady wystarczy podać choćby przekonująco odtworzoną stylistykę internetowego bloga („O widze ze nikt czyta mnie niezle niezle a ja nadal czekam chociaz na jedna osobe”, s. 47) lub podbudowane subtelnym komizmem naśladownictwo anarchistycznej retoryki („[…] i zaczęło się, te wszystkie small talki, co u ciebie, long time no see, widziałem plakat, na pewno przeczytam, ja już podpisałem”). Wrażenie realizmu wzmaga też typowość dobranych sytuacji (np. urlop młodych reprezentantów współczesnej klasy średniej). Nie dajmy się jednak zwieść. Franczak daleki jest przecież od prostego odwzorowywania rzeczywistości. Skrywana za każdą z narracji autoironia kumuluje się w ostatniej części książki, formą przypominającej skrzyżowanie dramatu ze swobodnie zapisanym wierszem. Fragmenty te, złożone z podsłuchanych (a przy tym banalnych) zdań i fraz („Weźcie rosół / W taki upał / Już są rozebrane jak do rosołu / A na drugie / Flądra z zestawem albo placki ziemniaczane”, s. 161), choć pozor-

nie rozmywają nagromadzone wcześniej sensy, w istocie stanowią zwięzłe podsumowanie całości. Kropka nad „i’? Gwóźdź do trumny? Zapewne i jedno, i drugie. Zauważmy, że ów minimalistyczny dialog stanowi parodię prób nawiązania głębszego porozumienia międzyludzkiego. Próby te są zaś osią historii splecionych ze sobą w książce. Bohaterowie borykają się z samotnością i trudnością w podtrzymywaniu relacji – z rodziną, przyjaciółmi, partnerami (Arti, Mariola, Jerzak, Nina) lub ze społeczeństwem (Reszka, wujek Jerzaka). Pełną świadomość sytuacji ma tylko etnolog Jerzak, ale, niestety, wiedza ta nie ocala go od rozczarowań i porażek. Na płaszczyźnie akcji symbol tych bolączek stanowi bezdomny i opuszczony przez wszystkich Nowak. Z kolei formalny nieład ostatniej części książki można uznać za pesymistyczne, bo zakończone porażką, zwieńczenie komunikacyjnych prób bohaterów, a co za tym idzie – świadectwo ułomności języka. Czy to cecha współczesności, czy odwieczna właściwość ludzkiej mowy? Na to pytanie Franczak nie daje oczywiście jasnej odpowiedzi. Można jednak przypuszczać, że jego analiza wykracza poza diagnozę naszej teraźniejszości. Świadczyłoby o tym połączenie rozważań o komunikacji z refleksją na inne zakorzenione w kulturze tematy. O tych kwestiach autor pisze subtelnie i z wrażliwością. Pisze – własnym stylem, starając się, wbrew wszystkiemu, uciec od niedoskonałości języka.

41


Tytuł: Na krawędzi Wykonawca: Jula Producent: Adi Owsianik Wytwórnia: My Music Rok: 2012

recenzuje:

Wojciech Szczerek

Na krawędzi...

O

statnie dokonania polskiego rynku muzycznego nie zachwycają i pozostanie tak jeszcze chyba przez jakiś czas. Wykonawcy wyżsi muzycznym „stażem” dają radę – albo trzymając się swoich sprawdzonych metod na zjednanie publiki, albo szukając nowych, nieznanych oblicz swojej twórczości. Chylińska, Brodka dobrze rozpracowują ogólnoświatowe tendencje i sprawiają, że polscy odbiorcy mogą wybierać wśród rodzimych wykonawców bez żenady i poczucia, że kupując ich płyty wchodzą do muzeum w Pcimiu Dolnym. Gorzej jest z tym, co oferują nam „nowi”, chodź w gruncie rzeczy przewidywalni wykonawcy pop. Co roku pojawia się choć jedna wokalistka-debiutantka. Dwie „najświeższe” to Sylwia Grzeszczak i tajemnicza Jula. Sięgam więc po płytę tej ostatniej, aby przekonać się, czy nie mylę się w ocenie kreatywności polskiego popu. Przedsmak płyty? Najlepiej poczuć go w dwóch singlach, które już od dłuższego czasu pojawiają się we wszelakich mediach, szczególnie na stacjach od początku, co tu dużo kryć, mocno artystce „dopingujących”. Przebojowymi Nie zatrzymasz mnie oraz Za każdym razem Jula podbiła kilka ponoć coś jeszcze znaczących w Polsce festiwali i stała się idolem publiczności mieszczącej się w przedziale wiekowym 15-20. Album Juli zatytułowany Na Krawędzi zawiera dziesięć wpadających w ucho piosenek. Stylistyka to oczywiście pop

z pseudo-rockowymi wstawkami (tak, tak – „ciężkie granie”), czyli po prostu zwykły pop trochę w stylu Miley Cyrus, który najlepiej opisać można jako idealne tło do seriali o nastolatkach. Album nie daje nam odsapnąć – wszystkie piosenki mają zaznaczony beat i nadają się do puszczenia w radio. Mało tego: każda z nich mogła by zostać singlem – ba! – hitem! Mógłbym zatem omówić wszystkie po kolei, ale po co, skoro wszystkie są takie same? Inspiracją do tej recenzji stał się ogólny odbiór artystki w mediach, a ten w większości przypadków jest bardziej niż przychylny i chyba nikt nie wie, dlaczego. No właśnie: dlaczego wykonawcę miernych kompozycji opisuje się jako jeden z ciekawszych debiutów polskiej sceny ostatniego roku? W podobnym klimacie utrzymana jest opinia, iż jest to artystka, która „nie została wymyślona za biurkiem ani ulepiona z gliny telewizyjnego talent-show” (onet.pl). Zapewne nie, ale co z tego, skoro brzmi dokładnie tak, jakby właśnie tak było? Jula to marzenie każdej wytwórni – nie trzeba było jej skrajać na miarę, bo, polubiona przez użytkowników YouTube’a, sama trafiła pod adres wydawców gotowa do użycia – wystarczyło rozpakować. Tak więc nie postarała się ani wytwórnia, ani publiczność, ani Tuba, która jest ponoć kopalnią nowych talentów. Postarała się tylko Jula, choć jej przeciętny album ciężko nazwać sukcesem. Myślałem, że feralne kompozycje uratują teksty, ale niestety jest to powtórka

z Kasi Cerekwickiej. Kto pamięta słynną, stylizowaną na R’n’B, choć oczywiście zdecydowanie na lepszym poziomie muzycznym piosenkę Na Kolana, w której „czarna” Kasia wyśpiewała, najwyraźniej w „czarnym” narzeczu języka polskiego: „spełnić chciałam każde twoI-JE życzenie”? U Juli widać postęp tendencji spadkowej, jeśli idzie o inwencję twórczą polskich wokalistek: błędy typu „roździelać” to najbardziej barwne elementy treści tych tekstów, bo wśród beznadziei banału, którym operuje nasza tekściarka, nic innego tekstów nie wyróżnia. Są one powtarzalne, nieoryginalne i transparentne na tyle, że mogło by ich nie być w ogóle. Przykład? „Kolejny mija dzień,/ bo nie ma Ciebie tu,/ jak długo czekać mam,/ gdy zobaczę Ciebie znów,/ ta chwila wiecznie trwa,/ zatrzymał się dziś czas,/ ja czekam na Twój znak,/ co zmieni cały świat.” Pytania? W fenomenie Juli zastanawiające jest to, że jest to artystka, która, pomimo wspomnianej promocji krajowych mediów, została zauważona właśnie przez słuchaczy – internautów i publiczność festiwali. Jest to o tyle ciekawe, że Jula niczym specjalnym się nie wyróżnia – dość przeciętna barwa głosu, umiejętności wokalne, które może i nie są powszechne, ale nie dowiemy się o tym z zaprezentowanego zestawu radiowych 4-minutówek. Krótko mówiąc – po głosie publiczności można by spodziewać się czegoś nowego, czego komercyjne media jej nie zapewnią. Nic bardziej mylnego.


Tytuł: Chcecicospowiedziec Autor: Muchy Wydawnictwo: Universal Music Polska Rok: 2012

recenzuje:

Monika Stopczyk

300% normy

O

albumie „Chcecicospowiedziec” mówiło się sporo jeszcze na długo zanim trafił na sklepowe półki. Po dwóch świetnie przyjętych albumach, Muchom nie wypadało zejść poniżej dotychczasowego poziomu i nie sprostać oczekiwaniom słuchaczy. W ciągu dwóch lat od „Notorycznych debiutantów” zespół musiał stawić czoła m.in. zmianie wytwórni i odfrunięciu z muszych szeregów Piotrka Maciejewskiego, którego zastąpił Damian Pielka. W międzyczasie do chłopaków dołączył Krzysiek Zalewski, który jeszcze wiosną tego roku gościnnie pojawiał się na koncertach, a teraz występuje już jako pełnoprawny członek zespołu. Wypadkową tych wszystkich zmian i perturbacji jest „Chcecicospowiedziec”, czyli jedenaście kompozycji, które jako całość śmiało możemy nazwać swoistym eksperymentem. Eksperymentem momentami wybuchowym, ale bardzo udanym. Producencko Muchy znów oddały się w ręce Marcina Borsa, a cały krążek stanowi niezwykle skondensowaną, muzyczną pigułkę szczęścia, po której zażyciu mamy ochotę sięgnąć po kolejną, potem znowu i znowu... Na trwającej niewiele ponad pół godziny płycie udało się zawrzeć utwory bardzo różnorodne i co istotne, nie stało się to kosztem spójności całego wydawnictwa. Jest tu kilka miejsc, gdzie słyszymy ślady pokrewieństwa z poprzednimi albumami, choć uprzedzam, że należy darować sobie zabawę w porównywanie „Chcecicospowiedziec” z „Terroromansem” i ocenianie „co lepsze?”. Wydany w połowie września krążek cechuje bogac-

two instrumentarium, a elektronika w sposób przyjemny dla ucha przeplata się z mocnymi gitarowymi riffami i towarzyszącej im perkusji. Są tu kawałki, o które nie podejrzewałabym Much, np. najdelikatniejszy ze wszystkich Bez noży, bez karabinów, w którym dopiero w czwartej minucie pojawia się Wiraszko, półszeptem deklamując kilka krótkich zdań. Drugim momentem zaskoczenia był „numer trzy”, czyli Wróżby, które uważam za jeden z punktów zapalnych tej płyty – dodam, że wybornie brzmi na żywo. Jest świeżo, nowatorsko i śmiem przypuszczać, że niejeden słuchacz z niedowierzaniem nadstawiał uszu, gdy z głośników sączyły się Wróżby. Niewątpliwie jedna z kompozycji, odsłaniających kolejne, intrygujące oblicze poznańskiego zespołu. „(...) i kiedy myślisz, że już nic nie będzie w stanie cię zaskoczyć” (fragment z zamykającego album Łu), trafiam na Poznań, który można było usłyszeć na koncertach już w ubiegłym roku. Piosenka została przearanżowana i otrzymała drugie, moim zdaniem ciekawsze, życie. Podobnie rzecz się ma z utworem Nie mów, który lata temu otwierał demo „Galanteria”. Piosenka została odświeżona, chłopaki podkręcili tempo i postawili na robienie muzycznej zadymy. Dodatkowo przycięli numer o końcowe solo na gitarze i jeden refren. Niespełna dwie minuty, a dawka energii piorunująca. W tym miejscu warto poruszyć kwestię wokalisty, bo Michał Wiraszko na „Chceciccospowiedziec” brzmi bardziej zadziornie, ale też różnorodniej niż dotąd. Pozwala sobie na wrzask, moduluje głos, korzystając z megafonu, innym razem urzeka subtelnością. A i tekstowo lider zespołu stanął na wysokości zadania.

Krążek zapowiadały dwa single. W grudniu 2011 r. po raz pierwszy usłyszeliśmy Nie przeszkadzaj mi, bo tańczę, a tuż przed jesienną premierą Zamarzam, do którego powstał teledysk. Obie kompozycje wyposażone są w cechy radiowego samograja i całkiem nieźle radziły sobie na listach przebojów. Lada moment w rozgłośniach usłyszymy Wróżby, które kierując się sugestią fanów, zespół wybrał na trzeci singiel. To, za co nisko się kłaniam Muchom, to fakt, że nie zaliczyli żadnej wpadki zestawiając tracklistę. Pośród całej jedenastki, nie ma „numeru-pomyłki”, materiał od początku do końca trzyma poziom, a odstępstwem od dobrych kompozycji są tylko te bardzo dobre. W przypadku stosunkowo niewielkiej ilości dość krótkich piosenek, wydaje mi się to szczególnie ważne. Zwracam też uwagę na surowość tej płyty, to, że miejscami przebija przez nią klimat garażowego grania, pozornego niedopieszczenia, co nadaje całości wyrazisty charakter. Kawałki Wyjątkowo zwyczajnie, Nie mów czy Kurara to koncertowe torpedy wywołujące muzyczny „wybuch i trzęsienia ziem. Ta płyta na żywo broni się bez problemu, a przecież momentów, w których nietrudno o potknięcie jest na niej całe mnóstwo. Co tu dużo mówić, Muchy mają za sobą kawał niełatwej roboty i jej efekt,w postaci udanej i trudnej do niezauważenia płyty (także dosłownie, ze względu na wyśmienitą okładkę projektu Małgorzaty Herby). Płyty, na której zespół nie odcina się zaciekle od swoich korzeni, totalnie poddając się czemuś nowemu, ale dowodzi swoich umiejętności i tego, że muzycznie ma nam wciąż wiele do powiedzenia.

43


Fotoplastykon


Fot. Jakub Kamiński

45


Eseje

Dzisiejsze podszepty markiza de Sade’a Tekst sadystyczny Mateusz Węgrzyn A teraz, przyjacielu czytelniku, musisz przygotować swoje serce i swój umysł do opowieści najbardziej nieczystej, jaką napisano od początku świata. D. A. F. de Sade, „120 dni Sodomy“

P

roblemy stawiane przez socjologię literatury zwykle narażone są na utknięcie w mieliźnie biografizmu oraz paranaukowych anegdot i plotek. Dzieło Donatiena Alphonse‘a François de Sade’a to jeden z najbardziej wyrazistych przykładów potwierdzających to ogólne spostrzeżenie. Zarówno historia życia, jak i losy recepcji pisarstwa jednego z najsłynniejszych libertynów przysporzyły tak wielu kontrowersji, że niemożliwością jest dojście do stabilnej interpretacji i oceny tej twórczości. Problem tkwi jednak nie w chaosie literaturoznawczym, ale w specyfice samej twórczości de Sade’a, „cechach jej charakteru“ oraz w uzasadnieniu filozoficzno-społecznym. Nasuwa się w tym miejscu pytanie o aktualność literackiej propozycji sprzed ponad dwóch wieków, zwłaszcza w kontekście wzorców czytania we współczesnej, popularnej kulturze. Co dzisiaj może powiedzieć nam lektura dzieł Sade’a? Pojmować konkretne pisarstwo nie tylko jako literacki wyraz osobistych poglądów i doświadczeń, ale jako pewną sugestię filozoficzną, świadectwo czasu i człowieka – to zadanie dla czytelnika wnikliwego, oddającego się lekturze kontemplacyjnej. Jeśli styka się on z twórczością ukazującą bezmiar wyobraźni oraz subtelność erudycji, to jego postawa czytelnicza okazuje się przynosić przyjemność estetyczną. To oczywiście zarys ideału. W kraju, w którym do nieczytania książek ze swadą przyznaje się prawie 60% ogółu obywateli, a wśród osób z wyższym wykształceniem wynik ten sięga 25%, chyba rozsądniejszą reakcją byłoby bicie na czytelniczy alarm niż refleksja nad samym sposobem czytania. Jednak wychodzę z założenia, że to wzorce lekturowe, a nie „brak czasu, cena książek i dominacja nowych mediów“ wpływają na wzrost „nieczytelnictwa“. W tym artykule przez sadystyczne wykorzystanie charakterystycznej dla pisarstwa Sade’a logiki negacji i swoistej zasady przeciwieństwa, postaram się skarykaturyzować pospolite odczytanie dzieła literackiego. Zadanie to aroganckie i nieco cyniczne, aczkolwiek uzasadnia je – oczywisty, jedynie słuszny i niestety również zniechęcający Ilustr. Julian Zielonka

czytających te słowa – morał bibliofilski. Jednak wytłumaczyć go musi ironia i przekora pobieżnie zapożyczona od Sade’a. Źródła i dzieje grzechu Na późny początek zostawić jednak trzeba kilka słów o kontekście „sadologicznej“ twórczości, tak by nie zagubić się w ferworze lektury, mimo „braku czasu, pieniędzy i zniewolenia przez wszechmocne media“. Markiz de Sade jako zdeklarowany oświeceniowy libertyn miał mocno ugruntowany światopogląd. Modny w drugiej połowie XVIII w. libertynizm był sprzeczny z optymistycznym russoizmem propagującym powrót do szczęśliwej natury i w nieco mniejszym stopniu z deistycznym wolterianizmem. Wychodząc zatem z pozycji racjonalistycznej, Sade negował tradycję oraz istnienie Boga, a w jego miejsce stawiał wszechmocną i bezwzględnie okrutną Naturę. Wszelkie ludzkie popędy, pragnienia i odruchy to tylko jej nakazy. Nie może ona działać przeciw samej sobie, a więc naturalna ludzka wola i kierowane przez nią żądze nie mogą być tłumione przez społeczne nakazy i zakazy, które są jedynie wytworem osób słabych, ale mających władzę i przez to narzucających większości sztuczne wzorce. Słuszne jest swobodne zaspokajanie swoich potrzeb, dążenie do wolności rozkoszy cielesnej i intelektualnej. Nie tylko jednak społeczeństwo zniewalające jednostkę jest złe, zła jest natura samego człowieka. Niezbitą bowiem zasadą Natury jest tworzenie i późniejsze niszczenie, tak by ze zniszczonego znowu tworzyć. Zgodnie z tą logiką nie istnieje żadna transcendencja, nie ma wyższych wartości humanistycznych, które trzeba bronić (jedyną zasadą jest: „nic świętego“), nie ma jasnego podziału na dobro i zło. W istocie libertynizm łączył w sobie elementy epikureizmu, hedonizmu, moralnego relatywizmu i materializmu. Libertyński porządek rzeczy jest podtrzymywany jedynie przez impulsy i logikę sprzeczności, która pozwala zachować energię (lecz nie dzięki spontanicznemu wytracaniu siły popędów, ale przez chłodne, wolne i samoświadomościowe ich doświadczanie). Pesymistyczny pogląd libertyński zachowywał jednak dla siebie dwie utylitarne wartości: osobiste przeżywanie zmysłowej rozkoszy (la jouissance) oraz głębokie kontemplowanie piękna. Ważny dla lektury jest także kontekst społeczno-obyczajowy i literacki pisarstwa Sade’a. We Francji II poł. XVIII w. postawy libertyńskie nie należały do rzadkości, wręcz przeciwnie. Wyższe sfery propagowały ćwiczenie rozumu i rozwój osobisty zapewniane


Eseje

przez intelektualną i obyczajową swobodę... Autor „Justyny“ miał jednak liczne problemy z powodu swojego „prowadzenia się“. A to głównie ze względu na jawność i prowokacyjność buntu wobec znienawidzonego świata, a także na skutek usilnych zabiegów swojej teściowej, prezydentowej de Montreuil, która dbała o dobre imię familii. Owa prowokacyjność ujawnia się także w warstwie literackiej – w przedromantycznym okresie powieści grozy, powiastek filozoficznych i opowieści pikarejskich (opowieści wędrówek i przygód) markiz de Sade wypracował oryginalny model antyestetyczny. Ukazywanie wszelkich wynaturzeń, psychopatycznych wizji i obrazoburczych treści było jego sposobem na budzenie grozy przez prowokację, przesadę wyobraźniowej kreacji. Antysentymentalna stylistyka utworów Sade’a jest wspierana przez tok opowieści oparty na powtórzeniach, specyficznym rytmie narracji oraz schemacie zaprzeczeń, co w połączeniu miało wywoływać u odbiorcy odpowiedni nastrój. Przez wielu badaczy podkreślana jest również warstwa metafizyczna tej twórczości. Obsceniczne obrazy chorobliwej natury człowieka to nie tylko jego odwieczna walka o niemożliwe do ostatecznego osiągnięcia: wolność i nasycenie, ale także efekty wiwisekcji ludzkiej podświadomości, która dopiero ponad wiek później zostanie dokładniej zbadana przez psychoanalityków i seksuologów. Co charakterystyczne – zauważyć można także swobodne przechodzenie w narracji od swoistego realizmu do wysilonej sztuczności, nadnaturalnych kształtów i udziwnionych działań ludzkich. Autor „120 dni Sodomy“ powtarzał przecież, że ukazuje wynaturzony występek w celu ostrzeżenia przed nim świata.

Dialektyczny spór, czyli każdy kij ma dwa końce Powróćmy jednak z tej historycznej wycieczki na grunt artykułowego, przekornego dyskursu. Markiz de Sade niewątpliwie był pisarzem buntowniczym i bluźnierczym. W jego czasach otwarte atakowanie moralności chrześcijańskiej i przeciwstawianie jej wzorca swobody umysłowo-cielesnej spowodowało, że „libertynizm“ szybko stał się określeniem pejoratywnym. Propagowanie przyjemności i rozwiązłej dyskusji filozoficznej spotkało się ze zdecydowanym sprzeciwem „pewnych środowisk“. Ale z drugiej strony to przecież bardzo słuszne posunięcie grupy kościelnej. Wiemy dobrze, że parodiowanie motywów biblijnych i prowokacyjna drwina ze świątobliwej moralności katolickiej nigdy nie mogą przynieść nic poza sprowadzeniem na manowce nieprzygotowanych czytelników, a zwłaszcza łatwo poddającej się podszeptom zła młodzieży. Ośmieszenie postawy libertyńskiej było więc rozsądnym działaniem przezornych pasterzy wiary. Samego markiza spotkała zasłużona kara ponad stuletniego zapomnienia, a jego rodzina walczyła przez lata o zmazanie hańby rodowej. Kto jednak wie, czy może właśnie miłosierna nagroda w postaci katolickiego pogrzebu nie spowodowała jego późniejszej rehabilitacji...? Sodomia, koprofagia, pedofilia, zoofilia, nekrofilia i inne wynaturzenia seksualne są w powieściach markiza obrazowane po stokroć i wykorzystywane do wyrafinowanej argumentacji filozoficznej. W większości nadrealistyczne, w zwielokrotnieniu wysoce przekraczające granice prawdopodobieństwa mogą wydawać się nawet

47


Eseje

nużące lub po prostu śmieszne. Trzeba im jednak oddać niezwykłą pomysłowość, bogactwo imaginacyjnej kreacji. Na przykład w „Korzyściach z występku“ podczas pewnej uczty ma zginąć żona Noirceuila, jednego z libertynów. Zadawanie bólu kobiecie, sodomizowanie, przegryzienie piersi i powieszenie pod sufitem tak, aby świecznik spalał jej narządy płciowe to tylko wstępne zabiegi orgii. Oblanie jej spirytusem i podpalenie, podanie trucizny i uprawianie seksu ze skręcającą się w spazmach ofiarą – to dopiero rozwinięcie perwersyjnego planu. Późniejsze wyrwanie języka, przekłucie uszu i spalenie oczu to też jeszcze nie koniec. Tylko śmierć przynosi chwilową satysfakcję. Jedynie ludzie prawi wiedzą, że to, co wyniośli literaturoznawcy traktują jako alegorię i przesadę kryjącą określoną filozofię, zdrowy moralnie człowiek uznać musi za pornografię i literacką tandetę. Zepsucie etyczne jest tu doprowadzone do granic możliwości, zatem konieczne nam jest odrzucenie tych bezeceństw i całkowite ich zniszczenie, tak aby bluźnierstwa nie dostały się w niepowołane ręce. Na marginesie: autor piszący powyższe słowa zapewne ma dziką przyjemność wyobraźni, kiedy przytacza takie sprośne obrazy, niewykluczone, że również i on wkroczył na ścieżkę nieprawości, bez określonych inklinacji nie można przecież pisać o takim curiosum. Oprócz seksualnych wynaturzeń u markiza de Sade‘a spotkać można także opisy innych uzależnień. Powiadają specjaliści, że to piękna w formie, hedonistyczna pochwała wigoru i przyjemności cielesnej. Powołują się na światopogląd epoki i literackie struktury symboliczne... Jednak prawy i ubogacony właściwą nauką człowiek wie, że aprobata dla pijaństwa i rozpusty to prosta droga do demoralizacji, marnego życia w cieniu wyższej etyki. Jak inaczej, jeśli nie jako alkoholową propagandę, traktować poniżej przytoczone menu przygotowane na jeden z obiadów w „120 dniach Sodomy“: „Burgund pojawił się wraz z zakąską, bordeaux podano do pierwszego dania, szampana do pieczeni, hermitage do przystawek, tokaj i maderę do deseru (...). Raczono się sześcioma rodzajami likieru i trzema gatunkami kawy“. Podobnych przykładów nadmiernej swobody obyczajów można mnożyć tysiące. O ile dla dorosłych jest to do przełknięcia, o tyle dla niedoświadczonych młodych, a niewinnie otwartych na poznanie świata, może to być o jeden krok za daleko, o jeden szczebel za nisko na drabinie moralności... Niewątpliwie trzeba wystrzegać się podobnych pism w edukacji zawsze zbyt rozemocjonowanej młodzieży. Post scriptum moralistyczne? Powyższa próba sarkastycznego zobrazowania potocznej wykładni literatury w gruncie rzeczy nie miała na celu dowcipnego i efekciarskiego wykorzystania kontrowersyjnego tematu. Łatwość w naśladowaniu pospolitej reakcji na „niebezpieczne fragmenty“ ukazuje tylko płyciznę intelektualną owej reakcji. W przypadku podobnych dzieł niezbędne są: dystans, oczytanie, spokój i skupienie. W popkulturowym świecie, w którym kolejne medialne cytaty cytatów całkowicie gubią przesłanie i treść, a oddziałują tylko przez terror obrazów i wulgarność narracji, o zdystansowany i kontemplacyjny odbiór jest trudniej. Może również dlatego, że zazwyczaj podawany „do przeżywania“, a nie „do myślenia“ tekst, jest pozbawiony walorów nie tylko intelektualnych, ale często nawet estetycznych, bo liczy się siła sensacji, wpływu na odbiorców, zapewniająca zysk wyłącznie komercyjny.

Ilustr. Julian Zielonka

Dzisiejsza lektura dzieł klasyka osiemnastowiecznej literatury pokazuje nam, jak łatwo można ulec potocznej lekturze. Zapewne i sam Sade wliczył w rachunek bezpośrednie odczytanie swoich dzieł, więcej – może nawet i na to liczył. Pewne jest jednak, że oprócz warstwy obrazowej, „wrażeniowej“, krytyczny odbiorca dostrzeże znaki ugruntowanego systemu myślowego i estetyczną strukturę literacką, erudycjnie podaną „przyjacielowi czytelnikowi“. Oprócz potwierdzenia obiegowych morałów (jak choćby tego, że „co zakazane, jest chętniej czytane“), lektura Sade’a pozwala ponownie uwierzyć w bezgraniczność ludzkiej wyobraźni oraz piękno logicznej, rytmicznej i tylko językowej narracji. Sade uczy subtelności w argumentacji, lekkości w obrazowaniu, a przede wszystkim zaufania idei, której nie ma za grosz w pustych, komercyjnych produktach filmowego i książkowego wampiryzmu seksualnego, błędnie wywodzonego od autora „Zbrodni miłości“. Ów wampiryzm sprzedaje okrucieństwa w bezpiecznej i cukierkowej formie. A immanentne cechy „sadologicznego“ tworzywa, czyli dialektyka sprzeczności i logika negacji przypominają o tym, co pisała Susan Sontag w eseju „O fotografii“, a mianowicie, że możliwość poznania zaczyna się dopiero wtedy, kiedy jesteśmy gotowi powiedzieć choćby w myślach zastałemu porządkowi odważne „nie“. Uważnie czytać Sade’a dzisiaj, to także być ostrożnym z aktualizowaniem dawnej twórczości. Powieści markiza właściwie nie istnieją bez odpowiedniego kontekstu społeczno-filozoficznego, literackiego i obyczajowego epoki. Pochopne tłumaczenie zbrodni hitlerowskich sadyzmem intelektualnym podobnym do umysłowości bohaterów Sade’a czy prostą inspiracją zaczerpniętą z tej lektury to zbyt uogólnione i nadmiernie symboliczne wytłumaczenia. Roman Ingarden wyróżniał cztery typy odczytania: naiwną lekturę zwykłego konsumenta literackiego, lekturę człowieka zorientowanego politycznie, religijnie i szukającego propagandowych środków, lekturę czysto badawczą oraz lekturę estetyczną. Zapewne większa ilość klasycznych, acz kontrowersyjnych dzieł w kanonie literatury, mniejsza zaś moralizatorskich czytanek, zaowocowałaby przyzwoitą kompetencją czytelniczą i mniejszym skrępowaniem intelektualnym, które pozwala dzisiaj tak buńczucznie chwalić się nieczytaniem. Czytajmy Sade’a – chciałoby się zakrzyknąć. Nie zakrzyknąwszy jednak, powracam do lektury. Nie chcę, aby występek się podobał [...] chcę go ukazać tylko w piekielnych barwach, pragnę, aby był obnażony, aby budził strach i nienawiść. W celu dokonania tego nie znam innego sposobu, jak tylko pokazać występek w całej jego okropności. Biada tym, którzy skrywają go w różach! Ich spojrzenia nie są czyste i nigdy nie będę ich naśladował D. A. F. de Sade, „Myśli o powieściach”


Eseje

49


Eseje

Ironia w Vade-mecum, czyli nieznośna świadomość wpływu Katarzyna Northeast

Ilustr. Katarzyna ER Domżalska


G

dy przychodzi opisać jednym zdaniem, czym jest ironia romantyczna, można się natknąć na przeszkodę, jaką jest złożoność tego zjawiska. Powszechnie wskazuje się na Fryderyka Schlegla jako twórcę ironii romantycznej1. W jego ujęciu ironia nie stanowi zwyczajnego chwytu retorycznego, mającego zanegować dosłowną treść wypowiedzi. Maria Żmigrodzka pisze, że „aż do czasów niemieckiej ‹‹szkoły romantycznej›› ironią nazywano wyłącznie inwersję semantyczną na poziomie zdania. Jako ‹‹figura słowa›› stanowiła trop – odwrotność metafory […]. Ironię jako ‹‹figurę myśli››, realizującą się w rozbudowanych zestawieniach słownych, zaliczano do alegorii – i wówczas jednak ironiczny charakter wypowiedzi kształtowały operacje semantyczne w obrębie poszczególnych zdań”2 . To tradycyjne rozumienie ironii zostaje zastąpione nową kategorią – w miejsce epistemologii wchodzi sfera ontologiczna3, norwidowski „cień bytu”4. Agata Bielik-Robson w artykule Granice ironii albo subtelna logika farmakonu opisuje spór szkół Schlegla i Kierkegaarda dotyczący istoty ironii, który autorka do pewnego stopnia rozwiązuje, wprowadzając pojęcie farmakonu jako cechy wspólnej dla obu stanowisk 5. Można jednak podejść do problemu inaczej, zadając zasadnicze pytanie o przyczynę stosowania ironii. W jakim celu romantycy oraz (jak w przypadku Norwida) nieromantycy sięgali po tę kategorię? W sporze filozofów każda ze stron wskazuje na kluczową rolę różnie rozumianego mechanizmu obronnego. Schlegel podkreśla potrzebę obrony przed uprzedmiotowieniem podmiotu, czyli uniezależnieniem się od wpływu odczarowanej rzeczywistości6. Te abstrakcyjne pojęcia można sprowadzić na grunt rzeczywistości historycznej i przez jej pryzmat rozważać twórczość Cypriana Norwida, który jako poeta żyjący w określonych czasach, musiał zająć stanowisko wobec narzuconego kanonu literatury i zmierzyć się z „nieznośną świadomością wpływu”7. Niniejsze rozważania stanowią próbę głębszego zrozumienia ironii w rozrachunku Norwida ze współczesną mu literaturą. Sięgnięcie po ironię, rozumianą jako mechanizm obronny, wydaje się szczególnie uzasadnione w przypadku autora Vade-mecum. Dla Norwida bowiem jest to idealne narzędzie do rozprawienia się z literaturą. Jednak czy rzeczywiście ironia romantyczna w wydaniu Schlegla pokrywa się z norwidowską ironią? Czy można postawić znak równości między tymi pojęciami? W celu odpowiedzenia na to pytanie sięgniemy do kilku utworów z VM traktujących o problemach literatury.

1

Por. A . B i e l i k - R o b s o n , Granica ironii albo subtelna logika farmakonu, [w:] A. Bielik-Robson, Duch powierzchni. Rewizja romantyczna i filozofia, Kraków 2004, s. 204; M . Ż m i g r o d z k a , Ironia romantyczna, [w:] Słownik literatury polskiej XIX wieku, pod. red. J. Bachórza i A. Kowalczykowej, Wrocław 1995, s. 377.

2 3 4

M . Ż m i g r o d z k a , op.cit., s.378. Por. A . B i e l i k - R o b s o n , op.cit., s. 202. Por. C . N o r w i d , XXXV. Ironia, [w:] C. Norwid, Vade-mecum, oprac. J. Fert, Wrocław 1999, s. 66.

5 Por. A . B i e l i k - R o b s o n , op.cit., s. 253-256. 6 Por. Ibidem, s. 202. 7 Ibidem, s. 209.

Powieść – logika farmakonu Powieść8 jest wierszem z grupy utworów poświęconych problemom literatury, ocenia polską powieść narodową. Ironię w tekście cechuje wielowarstwowość – nie ogranicza się do jednego typu, lecz poprzez różne zabiegi buduje schleglowską strukturę wiersza. W pierwszych strofach zachodzi narastanie negacji formy literackiej, jaką jest powieść, przy czym temat potraktowano z komizmem. Podmiot liryczny wyśmiewa przede wszystkim schematyczność powieści, ale też czytelników od pierwszych stron „przeczuwających powieść-narodową” (bo każda zaczyna się identycznie). Najsilniej został skrytykowany schemat, na który składa się nagromadzenie charakterystycznych rekwizytów i stałych elementów, powtarzanie motywów – „Potem znów ucztę i znów rozrzewnienie!”. Jako komentarz do czwartej i piątej strofy może posłużyć traktat Norwida O Juliuszu Słowackim w sześciu publicznych posiedzeniach. W piątym posiedzeniu Norwid rozważa pojęcie epopei i zaznacza, że ani Boska Komedia, ani Odyseja nie są epopejami, gdyż opisują bierną wędrówkę bohatera, a nie czyn9. W czwartej strofie Powieści podmiot również wskazuje na pasywność i monotonną bezczynność charakterystyczną dla tego gatunku („Przechadzając tam i sam… istnienia – / Cichość… gdzieniegdzie śmiech… lub groźba batem”). Powieść jawi się jako byt bezcelowy, a więc i pozbawiony sensu. Jest jedynie odyseją, której nie ma końca i jej żywotność zapewnia jedynie ciągłość dziejowa, którą symbolizuje „krew pokoleń”. Porównanie do piekła narodowego Dantego i wykrzyknienie „Więcej toskańskim niż stara Florencja!” humorystycznie przywołuje znowu skojarzenia z negatywnymi wpływami obcych wzorców, jak również jest wyraźnym określeniem typu powieści będącej przedmiotem oceny. Epitet „piekło narodowe” jednoznacznie kojarzy się z powieścią narodową. Jednocześnie piekło zostało potraktowane tu poważnie, jako przybytek zła. Co następuje potem? Czytelnik kicha. Po całym wywodzie dotyczącym świadomego procesu twórczego, wtajemniczenia czytelnika w rzeczywistość literacką, przedstawieniu przepisu na idealną powieść narodową, reakcją czytelnika jest odruch bezwarunkowy – kichnięcie. W Powieści zatem także odnajdujemy miejsce, które można określić szczytem negacji. Ironia jest równocześnie komiczna i gorzka. Komiczna, dlatego że mimo braku zainteresowania powieścią, podmiot nie traci entuzjazmu. Gorycz natomiast pojawia się w sarkastycznym stwierdzeniu „Z tego jest respekt starszych i atencja”, co w drugiej wersji wiersza brzmi: „Z tego jest także morał: respekt, bo atencja…” Szacunek dla literatury zatem stanowi skutek powszechnie przyjętych trendów, wyrazistego podziału na dobre i złe gatunki. Co następuje po osiągnięciu szczytu negacji? Zgodnie z postulatem Schlegla należy zawiesić ją, by nie dążyć w stronę ironii subiektywnej, lecz raczej zbliżyć się do bytu negowanego. Znowu jednak nie oznacza to, że Norwid w ostatniej strofie obala dotychczasową krytykę powieści. Logika farmakonu została oparta w tym wierszu o autoironię, wybrzmiewającą w ostatnich wersach.

8 9

C . N o r w i d , XXXVI. Powieść, [w:] C. Norwid, Vade-mecum, op. cit.

C . N o r w i d , O Juliuszu Słowackim w sześciu publicznych posiedzeniach, Paryż 1860, s. 67. [źródło internetowe: National Digital Library, http://www.polona.pl/dlibradoccontent2?id=9860 ].

51


Eseje

W ostatnich słowach zostaje przywołany „dziki chłopiec”, pisarz nieskrępowany konwencją powieści, tabula rasa. Dzikość pojawia się wielokrotnie w Vade-mecum10 jako symbol wolności i co za tym idzie – podmiotowości. Znając stosunek Norwida do ówczesnej literatury romantycznej i jego demonstrowanie niezależności, można „nie-ukształconego literata” utożsamić z autorem wiersza. Wykrzyknienie: „kolega!…” zamyka wiersz jedynie z pozoru, gdyż wielokropki wskazują na niepewność przyszłości autora sięgającego po oryginalność. Z jednej strony bowiem Norwid nie zamierza uzależniać się od narzucanych trendów, z drugiej – ma świadomość bycia skazanym na klęskę, co zostaje jeszcze silniej zaakcentowane w Krytyce. Określenie „kolega” wskazuje na utożsamienie podmiotu z każdym niezależnym twórcą, a jednocześnie brzmi pobłażliwie i ironicznie. W tym zatem przejawia się gorzka ironia, negatywna samoocena, świadomość klęski. Cenzor-Krytyk – granica między podmiotem i przedmiotem Postać dzikiego łączy Powieść z kolejnym wierszem z cyklu – Cenzor-Krytyk11, któremu warto się przyjrzeć z uwagi na specyficzną konstrukcję ironii. W pierwszej strofie zarysowuje się sytuacja liryczna. Pojawiają się znane już motywy: pióro i postać dzikusa, przy czym pierwsze ponownie zostaje przywołane w dwóch znaczeniach. Tak jak w Powieści pióro służyło jako narzędzie pisania oraz (w swojej funkcji pierwotnej) część upierzenia ptaka, który zgubił je przy brzegu stawu, tak również w tym utworze reprezentuje narzędzie tworzenia literatury oraz, przeciwnie, ozdobny pióropusz na głowie dzikiego. W jednym i drugim wypadku skontrastowano sztukę z rzeczywistością w stanie naturalnym, „nieskażonym” przez konwencję12. W Cenzorze-Krytyku dochodzi do bezpośredniej relacji między adresatem a podmiotem lirycznym, który już w pierwszych słowach zwraca się do słuchającego. Cały wywód dotyczący krytyki wychodzi od wersów otwierających utwór. Wiersz wydaje się być przejrzysty – stanowi wywód logiczny pozornie prowadzący do finalnego ośmieszenia powszechnie przyjętej granicy między krytyką a cenzurą. W kontekście analizy ironii norwidowskiej, rzecz kluczową można sprowadzić do kwestii tożsamości adresata. Z treści pierwszej strofy można wywnioskować tyle, że zajmuje się on literaturą. Podmiot ostrzega, ironicznie zresztą, że jego pisarstwo będzie jedynie pozbawioną sensu powierzchowną ozdobą, jeśli nie dostrzeże różnicy między krytyką i cenzurą. W drugiej strofie podmiot, pełniąc funkcję mentora, wskazuje na zasadniczą różnicę między cenzurą a krytyką. Druga okazuje się bardziej szkodliwa, bo posługuje się tą samą bronią, co poeta, czyli literaturą13. Ten motyw wpisuje się w problem ironii romantycznej,

10

Por. C . N o r w i d , Centaury, Cenzor-Krytyk, [w:] C. Norwid, Vade-mecum, op. cit.

11

C . N o r w i d , XL. Cenzor-Krytyk, [w:] C. Norwid, Vade-mecum, op. cit., s. 76-77.

12

Przynajmniej w potocznej interpretacji postaci dzikusa. Warto bowiem pamiętać: mimo że plemiona pierwotne nie są „skażone” cywilizacją europejską, wytworzyły się tam również formy kultury i konwencji, co paradoksalnie symbolizuje pióropusz.

13

Wyraz „broń” uzasadniają liczne w tekście odwołania do walki („siła”, „rajca sporów”, „pojedynkarz”).

Ilustr. Katarzyna Domżalska

w celowość stosowania ironii. Bielik-Robson przy omawianiu filozofii Schlegla pisze o istniejącym konflikcie w sferze podmiotu i przedmiotu. Podmiot dąży do uniezależniania od wpływu otoczenia, nie chce stać się „niewolnikiem przedmiotowości”. Dlatego też dąży do ugruntowania swojej podmiotowości i temu właśnie służy ironia romantyczna14. Gdyby przenieść te myśli na grunt wiersza Norwida, można stwierdzić, że krytyka stąd właśnie czerpie siłę, że zostaje upodmiotowiona. Czwarta strofa nie stanowi prostej konkluzji utworu. „Różnica by zginęła”, ale nie między krytykiem a cenzorem, lecz raczej między krytyką a literaturą („Co? gościnny druh, a co? szynkarz; / Pamfletami byłyby dzieła”). Jednak trudno mówić o niekonsekwencji w wierszu. Gdy docieramy bowiem do złośliwego zakończenia, wzrok znowu możemy skierować na tytuł: Cenzor-Krytyk. Myślnik tutaj jednoznacznie wskazuje na tożsamość obu członów. Adresat nie widzi różnicy między cenzurą a krytyką, podmiot – też nie. W tym utworze zatem również dominantą okazuje się autoironia. Z jednej strony podmiot wyśmiewa zjawisko krytyki literackiej, ironicznie komentując utożsamianie krytyki z literaturą. Z drugiej – nabiera dystansu do samego siebie. To właśnie jego pióro w tym świetle staje się „pióropuszem noszonym na głowach dzikich”. Krytyka – gorzki uśmiech Ostatni utwór w Vade-mecum, który warto omówić, to Krytyka15– jeden z ostatnich wierszy w zbiorze. Tematycznie wiąże się z Cenzorem-Krytykiem, jednocześnie stanowi podsumowanie całego tomu. W utworze wybrzmiewa głos, nienapisanej jeszcze krytyki skierowanej do Norwida. Już pierwszą strofę charakteryzuje ironia w protekcjonalnym określeniu krytyka: „Kolega nasz (niespracowany Krytyk)”. Chodzi tu zapewne o potencjalnego recenzenta, którego Norwid uprzedza, zamieszczając ten utwór w Vade-mecum. Podobnie zostało wyśmiane czasopismo, które mogłoby opublikować (a w mniemaniu Norwida, z całą pewnością opublikuje) negatywną recenzję. Dominantę tego utworu stanowi dwugłosowość wyrażona w pierwszej osobie liczby mnogiej. Ta forma gramatyczna jest głównym sygnałem podwójnego podmiotu – potencjalnego krytyka oraz autora Vade-mecum – Norwida. Już w strofie otwierającej utwór wyraźnie zaznacza się podział na dwie osoby mówiące, przy czym każda posługuje się tą samą formą gramatyczną: „Kolega nasz” i z drugiej strony: „W niespracowanym czasopiśmie naszym,/ Zapowiedzianą przyszłością nie straszym”. W tych dwóch wypowiedziach widać konflikt, a jednocześnie obie strony są potraktowane protekcjonalnie i pobłażliwie. Recenzent bowiem nie traktuje poważnie zbioru „stu rzeczy drobnych”, autor z kolei nie uważa, żeby jakakolwiek krytyka mogła mu zaszkodzić, zwłaszcza, że sam ubiegł wszystkich możliwych krytyków. Słowa „Kwilisz? Poeto?… kwilże nad czasami” rozpoczynają fragment, który można nazwać pastwieniem się nad autorem. Recenzent domaga się od niego płaczu – naturalnego, dosłownego, romantycznie poruszającego przyrodę, będącego wyrazem żalu z powodu rzeczywistości, w której przyszło mu żyć. Krytyk miałby na myśli tragiczną sytuację Polaków, autor fatalność i zbieg

14 15

Por. A . B i e l i k - R o b s o n , op.cit., s. 211. C . N o r w i d , XCVIII. Krytyka, [w:] C. Norwid, Vade-mecum, op. cit., s. 138-139.


Eseje

53


wypadków rozumiałby jako czasy, do których jego literatura się nie przystosowała, kierkegaardowską rzeczywistość daną16, niezmienną. Tę rzeczywistość historyczną, przez którą podmiot zagrożony jest uprzedmiotowieniem. Krytyk nakazuje: „Płacz!!”, autor z kolei niewinnie odpowiada pytaniem: „lecz jeżeli ból jest gorzki?” Gorycz jest kategorią odmienną od smutku – wymaga innych metod złagodzenia. Recenzent sam podaje panaceum, jakim jest rytm wiersza. Ostatnie wersy przed post scriptum wydają się być jednym tylko głosem – Autora. Stanowią kolejne usprawiedliwienie swojego zbioru, wyrażają bezsens pisania o czymś, czego się nie doświadczyło. Dlatego też podmiot w VM można utożsamiać z autorem, przynajmniej przy omawianiu wierszy będących rozrachunkiem z literaturą. Mając świadomość niezgody Norwida na pozostawanie w cieniu „wielkoludów”, jasnym staje się, że „gorzki ból” mógł w życiu towarzyszyć poecie. Wydaje się, że w ostatniej strofie Norwidowi udaje się przekrzyczeć Krytyka. To jednak złudne wrażenie. Z jednej strony Post scriptum stanowi kolejne wyśmianie zjawiska krytyki, złośliwy komentarz do tego, co jest najważniejsze dla recenzenta – szata graficzna, druk i cena. W tym sensie koresponduje z żartobliwym tonem wiersza Cenzor-Krytyk. Z drugiej strony – burzy chwilowy triumf Autora, sprowadzając dotychczasową zażartą, lecz istotną dyskusję do pointy – jedyne co zostanie dostrzeżone, to cechy fizyczne książki. Tu ponownie jawi się autoironia jako farmakon. Wiersz nie zmienia rzeczywistości danej i pozornie nie zmienia położenia artysty. Ani logika farmakonu, ani dwugłosowość nie jest tu bowiem dominantą. W tym utworze ironię tworzy samoświadomość i autokreacja artysty, o czym pisze Fryderyk Schlegel, że jest „doświadczeniem Ja stojącego ponad swymi doświadczeniami”17. Ta samoświadomość wyraża się w zamieszczeniu krytyki VM w tym właśnie tomiku. Ironia romantyczna czy norwidowska? Na przykładzie analizowanych wierszy, dostrzec można wyraźną obecność ironii w VM. Czy pokrywa się jednak z kategorią opisaną przez Schlegla? Z jednej strony tak. Nie dochodzi bowiem w tych utworach do pełnego zanegowania otaczającego świata, do zbuntowania się przeciw powszechnie przyjętym kanonom literatury. Tym samym ironia w potocznym jej rozumieniu (jako czysta negacja) nie stanowi dominanty, mimo że jako figura retoryczna jest stale obecna. W każdym analizowanym wyżej utworze dochodzi do zablokowania ironii czy to przez zabieg złagodzenia w poincie, czy też, znaczenie częściej, przez równoczesną autoironię. Wskazuje ona na świadomość klęski, którą autor ponosi, próbując się uniezależnić. Nie dochodzi do postulowanego przez Fryderyka Schellinga zbliżenia sprzeczności18 ani do wzajemnego odrzucenia, a raczej do zawieszenia między podmiotowością a światem. Jak pisze Bielik-Robson, „ironia jako jedynie cień myśli nie zezwala […] na nieskończenie negatywną ucieczkę od wszelkiego odniesienia do rzeczywistości. Jest, jakby to określił Kierkegaard, „momentem opano-

16 17

Por. A . B i e l i k - R o b s o n , op.cit., s. 248.

P. d e M a n , „O pojęciu ironii”. Ideologia estetyczna, przeł. A. Przybysławski, Gdańsk 2000, s. 270 [cyt. za:] A. Bielik-Robson, op.cit. s. 219.

18

Por. A . B i e l i k - R o b s o n , op.cit, s. 237.

Ilustr. Joanna Krajewska

wanym”, podporządkowanym dialektyce podmiotu i przedmiotu – ich wzajemnych rozstań i zbliżeń – służącym osiągnięciu romantycznej syntezy”19. Ironię w VM należy jednak nazwać norwidowską, a nie romantyczną, charakteryzuje się wyraźną strategią retoryczną, którą filozofia schleglowska pomija. Obecna w zbiorze kategoria ontologiczna silnie wiąże się z figurami retorycznymi w tekście, budującymi strukturę tekstu. Żmigrodzka pisze, że „dzieło może być ironiczne nawet wówczas, gdy nie występuje w nim ani jeden wyraz użyty w ironicznym sensie”20. Tu jednak inwersja semantyczna jest stale obecna i stanowi podstawowy budulec całości jako struktury romantycznie ironicznej. Wydaje się jednak, że najistotniejszą cechą omawianych wierszy jest demonstracja świadomości literackiej. Na tym polega wolność autora, że potrafi dokonać samoograniczenia i poprzez to realizuje postulat Schlegla: „To, co najwyższe: albowiem człowiek potrafi ograniczyć się sam tylko w tych punktach, gdzie posiada nieskończoną siłę samostwarzania i samozniszczenia”21. W tym kontekście Norwid odnosi sukces, gdy próbuje uniezależnić się od wpływu otoczenia. To nie autoironia, ani farmakon, lecz racjonalna autokreacja stanowi faktyczne panaceum. Mimo że Norwid głęboko przeżywał chrześcijaństwo22, grzechem byłoby nie porównać go do bohatera z Raju Utraconego Miltona – Szatana, mistrza „opanowanego upadku”23, którego śmiech stanowi archetyp ironii romantycznej. Niech więc podsumowaniem norwidowskiego rozrachunku z problemami literatury będą słowa Baudelaire’a: „Śmiech wyłania się z nieustannego szoku, jaki wywołuje zderzenie […] dwóch nieskończoności. To, co komiczne, potęga śmiechu nie tkwi w przedmiocie, lecz zawsze w tym, kto się śmieje. Człowiek, który upada, nigdy nie śmieje się ze swego upadku – chyba, że jest filozofem, człowiekiem, który nabył zdolność do gwałtownego podwojenia swojej świadomości, pozwalającej mu towarzyszyć, jako bezinteresowny widz zjawiskom przydarzającym się jego Ja”24.

19 20 21

Ibidem, 203.

22 23 24

R . Pr z y by l s k i , A . Wi t k ows k a , op.cit, s. 404.

211.

M . Ż m i g r o d z k a , op.cit, s. 378. F. S c h l e g e l, Lyceum, nr 37, [cyt. za:] A. Bielik-Robson, op.cit, s.

Por. A . B i e l i k- R o b s o n , op.cit, s. 233. C. Baudelaire, O istocie śmiechu i ogólniej o komiczności w sztukach plastycznych, przeł. M. Bieńczyk, [w:] Literatura na świecie, nr 10-11, 1999 [cyt. za:] A. Bielik-Robson, op.cit, s. 243-244.


Eseje

W poszukiwaniu straconego czasu? proza Serhija Żadana Karol Moździoch

55


„J

estże się poetą, czyli raczej tylko bywa się?” – trafnie zastanawiał się Norwid. Niemal dwa stulecia temu poezja rzeczywiście odgrywała główną rolę w dziedzinie literatury, przynajmniej w Polsce. Obecnie nie ma już takiej rangi i dzięki komercjalizacji sztuki straciła znacznie na rzecz prozy. Jest się więc prozaikiem, czy tylko się bywa? Czy prozaik staje się nim z powołania, czy ma inną motywację? Zarzucenie autorom, że piszą dla pieniędzy byłoby zbyt błahe, dlatego lepiej zachować choć trochę zaufania i założyć, że pisarz pisze, bo lubi, bo miał odwagę i chęci spróbować. W ekstremalnych przypadkach można nawet stwierdzić, że tworzy z powołania. Jednak gdyby spojrzeć na pewnego wschodniego artystę (nazywam go tak umyślnie), to pojawia się pytanie – czemu on pisze prozę? Albo: po co zaczął ją pisać? Ukraina, Charków – Serhij Żadan – tamtejszy guru kulturalny w 1995 roku pojawia się na scenie literackiej i wydaje pierwszy tom poezji Цитатник (Cytatnyk)1. W 1999 roku zostaje laureatem prestiżowej nagrody za najlepszy wiersz roku ugrupowania literackiego Бу-Ба-Бу2. Dopiero w osiem lat po debiucie rozpoczyna działalność na polu epiki. Odkładając tę niechlubną sferę pisarską na później, warto najpierw czytać lirykę Żadana, bowiem to od niej zaczęły się sukcesy i to ona zasługuje na prawdziwy zachwyt. Przedmiotem mojego zainteresowania w tej pracy nie są jednak wiersze, a powieści autora, co do którego szybko zacząłem mieć żal, że nie poprzestał na poezji. Podczas czytania zbioru opowiadań Біґ Мак (Big Mac)��������������� od razu zacząłem czuć się dziwnie – usta mi zaschły, zaczęła boleć mnie głowa, a oddech miał odór skwaśniałego piwa. Tak właśnie działa poprzez swoją sugestywność ta książka – odczuwa się kaca, którego mają bohaterzy podróżujący po starej Europie. Składa się ona z sześciu drobnych rozdziałów, w zasadzie odrębnych opowieści, które łączy jedynie osoba narratora. Zaczynało się czytać dobrze, z rozpędu i z nadzieją na coś odkrywczego, pouczającego, jednak po przewróceniu ostatniej strony kąciki moich ust opadły, tworząc odwrócone „U”. Kac ogarnia całkowicie i ma się wrażenie, że siedzi się w obskurnym barze. Główny bohater – Serża, którego można utożsamić z autorem, jest włóczęgą-literatem zbijającym bruki w niemieckojęzycznych miastach, takich jak Berlin, Wiedeń, Monachium i Linz. Jego osobowość wyraźnie nie pasuje do zastanego stanu popkultury. Bunt przeciwko niej nie jest niczym nowym, a powtarzanie sloganów tępiących przysłowiową masówkę ociera się już o nudę i frazes. Karierę przecież w ten sposób zrobiła już w 1996 roku książka Podziemny krąg Chucka Palahniuka (notabene mającego

1 2

Co będzie oznaczało mniej więcej: cytatnik, zbiór cytatów Bu-Ba-Bu (Burleska, Bałagan, Bufonada) – ugrupowanie literackie założone w 1985 roku we Lwowie przez Jurija Andruchowycza (nazwanego patriarchą, z uwagi na starszeństwo), Wiktora Neboraka (noszącego w grupie tytuł prokuratora z uwagi na skłonności analizy literaturoznawczej) oraz Ołeksandra Irwańca (podskarbiego, z uwagi na fascynację numizmatyką). Działalność grupy charakteryzowała się karnawałowym stylem ironii i śmiechu, który kontrastował ze społeczną depresją związaną z upadkiem imperium Związku Radzieckiego. Grupa zaprzestała dalszej działalności w roku 2000. Należeli do niej twórcy nagrodzeni za „Najlepszy wiersz roku” – dzięki nagrodzie w 1999 roku Serhij Żadan został członkiem grupy.

Ilustr. Joanna Krajewska

przodków z Ukrainy). Kulturę alternatywną, jaką reprezentuje Żadan, nazywa się połączeniem futuryzmu, industrializmu i punku. Skupia się więc ona głównie na człowieku, jego subkulturze i otoczeniu, jakim jest przemysłowa metropolia. Autor buntuje się przeciwko kapitalizmowi i bezwiednej konsumpcji. Co proponuje w zamian? Absolutnie nic. Sama jego alternatywa jest już mocno przestarzała. Wyraźnie zamknięty jest w społeczeństwie, na które szeroko narzeka. Ale czy nie prościej byłoby po prostu od niego uciec? Przywiązanie do ludzi i chęć odzewu są chyba zbyt mocne. Pisarz więc pokazuje nam, jak działa bohema artystyczna w tak podziwianym w telewizji bogatym Zachodzie. O dziwo, według niego złożona jest wyłącznie z innych narodowości niż rodzima – należą do niej Rosjanie, Ukraińcy, Jugosłowianie, Polacy. Przywołany zostaje nawet Alexander Balanescu z Rumunii, którego awangardowy kwartet dęty przygrywa na festiwalach covery Kraftwerka. Cyganeria ukazana jednak jest tak niekorzystnie i wręcz obrzydliwie, że rozsądniej byłoby pozostać wiernym popkulturze, świadomie z niej czerpiąc, niż na siłę starać się być alternatywnym i oryginalnym. Bo mimo, że tytułowy Big Mac symbolizuje zepsuty amerykański kapitalizm (ale taki tytuł ma też autentyczna piosenka Buddy’ego Richa, wspomniana w fabule), to i tak stroniący od mainstreamu zjedzą go ze smakiem. Następna książka – Депеш Мод (Depeche Mode)��������������� , tym razem powieść, ale tylko pozorna, bo ponownie dostajemy opowieść w zasadzie o niczym. Chciano ją porównywać do Ulissesa Jamesa Joyce’a, ale jest to niestety mocno naciągane. Bardziej przypomina ona gawędę o straconym postkomunistycznym pokoleniu, które można by jedynie wrzucić do słoika i postawić obok eksponatów czarnobylskich. Mimo wszystko pisarz rzeczywiście przekazuje w jakimś stopniu prawdę o swojej generacji i uwydatnia jej groteskowy przekrój. Podobnie jak w Big Macu, również tutaj grupa znajomych wałęsa się po miastach, tym razem ukraińskich. Nie ma tu głównego wątku, jednej historii. Są natomiast scenki, dialogi i dygresje, które mają miejsce podczas wędrówki. Z początku, dla równowagi po wcześniejszej krytyce Zachodu, teraz obrywa się i Ukrainie, a w szczególności władzy i prezydentowi, którym wtedy był Leonid Krawczuk, a od 1994 do roku 2005 Leonid Kuczma, którego to Żadan krytykuje we wstępie pisanym w roku 2004. Akcja umiejscowiona jest natomiast w 1993 roku, dwa lata po odzyskaniu niepodległości. Bohaterowie uwydatniają spektrum ówczesnego społeczeństwa: Wasia Komunista, ale i Czapaj wierzą w komunizm, bracia od reklamy – Wołodia i Wowa – powiewają równie znienawidzonym wolnym rynkiem, są także karierowicze – redaktor Gosza i przemysłowiec Kakao, nieudacznik Sobaka i Karburator, którego poszukują, bo zmarł mu ojczym i trzeba go zawiadomić o rychłym pogrzebie. Postacie, mimo że nakreślone odrażająco, budzą jednak sympatię, głównie dzięki abstrakcyjnym dialogom, przez co nierzadko wywołują szczery uśmiech podczas czytania. Najlepsza scena połowicznie tłumaczy tytuł – spiker radiowy Stepan Bandera3 opowiada na antenie „historię” zespołu Depeche Mode. Wszystko jednak jest totalnie poprzekręcane – nazwiska i fakty widziane są najwyraźniej

3

Warto zauważyć, że tak samo nazywał się kontrowersyjny Stepan Andrijowicz Bandera (1909-1959) – jeden z przywódców UPA (Ukraińska Powstańcza Armia) oraz OUN-B (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów „banderowców”). To właśnie ta druga organizacja jest odpowiedzialna za zorganizowanie tzw. Rzezi Wołyńskiej oraz czystek etnicznych w Małopolsce Wschodniej.


Eseje

poprzez pryzmat haju, na którym są bohaterowie sądzący, że przez to samo radio podsłuchuje ich mongolskie KGB. Sama rzeczywistość i brak nadziei określony jest mianem pochuizmu i permanentnego rozpadu kapitału, który polega na tym, że państwo likwiduje władzę (bo w kraju żadna dotąd się nie sprawdziła), zaprzestaje jakiejkolwiek produkcji (no bo po co), a dotychczas istniejące dobra porcjuje obywatelom, co przy ówczesnym stanie ma wystarczyć na najbliższe 67 lat. To właśnie utożsamia ślimak z ostatniej strony powieści – jest nim Ukraina, która tak jak on pełznie powoli na Zachód przez całe swoje życie. I chyba tylko takie dwie rzeczy oferuje ta książka – zabawne dialogi i zarys świeżej wschodniej postkomuny. Proza eksperymentalna, zdecydowanie lepsza od debiutu, ale nazwanie jej arcydziełem ukazuje, jak zmieniło się pojmowanie talentu i geniuszu wskutek konsekwentnego rozluźniania współczesnej kultury i pojęcia autorytetu. Kolejny, trzeci tom, wydany w 2005 roku Anarchy in the UKR tytułem nawiązuje do piosenki Sex Pistols – Anarchy in the UK – i odpowiada na pytanie, jaki ustrój panował i panuje na Ukrainie przed i po upadku komunizmu. Jest to też manifest postawy twórczej i życiowej. O ile Big Mac był tylko startowym prozatorskim rekonesansem, a Depeche Mode ciągłym nabieraniem rozpędu, to Anarchy… jest już dobrze rozgrzanym silnikiem ciągnącym z rykiem do przodu. Tylko co on napędza, i po co w zasadzie pracuje? Po raz kolejny nie wiadomo, nie mniej jednak jest to powieść zaskakująco dobra, choć bardziej można by ją nazwać memuarem, zbiorem wspomnień, tworzących obraz Ukrainy radzieckiej lat 80. Ponownie nie ma tu głównego wątku, natomiast jest, jak poprzednio, czerwona mozaika przeróżnej „szwędaniny” po upadłych kołchozach i wioskach pracowniczych, na które padają cienie posągów sowieckich bohaterów. Z takich luźnych jak cegły reminiscencji, budowana jest tamtejsza rzeczywistość, która niestety po skończeniu budowy okazuje się misternie zaprojektowaną ruiną i oczywiście anarchią nie tyle społeczną, lecz co gorsza moralną. Styl jest już na szczęście wygłaskany i da się czytać bez ciągłego przerzucania kartek wstecz, by zrozumieć, o co mogło awangardowemu autorowi chodzić. Świat dzieciństwa, który zajmuje sporą część tej książki,

wspominany jest z rozrzewnieniem, bo jest to okres, kiedy psychika podlega jeszcze beztroskiej magii, która odwraca uwagę od biedy, dehumanizacji i socjalizmu. Tytułowa anarchia oznacza więc też dzieciństwo jeszcze wolne od trosk. Cofnięcie w czasie tworzy kontrast z akcją wcześniejszych książek – okres dojrzewania, a potem dorosłego życia jest już pełen rozczarowania rzeczywistością, z której satysfakcję wciąż potrafiłoby czerpać dziecko. Mimo że komunizm upadł, to sprawy na Ukrainie ciągle idą nie w tym kierunku, jakiego oczekuje społeczeństwo. Pomimo pełnej nadziei Pomarańczowej Rewolucji z przełomu lat 2004-2005, gdy w końcu do władzy doszła nieprorosyjska opozycja, życie polityczne w tym kraju zatoczyło okrąg i wróciło do punktu wyjścia. Niestety nic się nie zmieniło i nad tym ubolewa Żadan w późniejszym Odsetku samobójstw wśród klaunów. Pozostaje tylko pamięć o lepszych, bo beztroskich czasach, które gwarantuje najczęściej okres od niemowlęctwa do pokwitania. Po przeczytaniu tak rozreklamowanej prozy czuję się nieco zawiedziony i na pewno oszukany przez sugestię Jurija Andruchowycza, ale z drugiej strony wiem, że wzrasta mój poziom wiedzy o podziwianym przeze mnie wschodnim świecie. Książki Serhija Żadana, mimo że mają trend rosnący, to niestety wirtuozerią nie są. Można im zarzucać, że są niezrozumiałe i sztuczne, a nawet bez treści (w domyśle: postmodernistyczne). Mają w sobie jednak cenny obraz młodego Ukraińca, który władzy nienawidzi, ale ojczyznę kocha, bo suwerenna, czyli zupełnie „niezależna” jest dopiero od roku 1991. Pisarz, poeta, reżyser, performer, ale i osoba wykształcona (doktorat poświęcony ukraińskiemu futuryzmowi) takim gigantem ukraińskiej prozy jak Andruchowycz nie jest, a jej ogromna popularność wynika chyba z jego protekcji i ich obustronnego uwielbienia. Owszem, jest gwiazdą i jego ogromną zasługą jest przyczynianie się do rozwoju kultury poprzez działalność paraliteracką, ale na Ukrainie. W Polsce i na świecie o Żadanie mówi się mało. Czemu więc tam się go tak kocha? Bo otwarcie krytykuje wciąż czerwoną rzeczywistość, na którą jego rodacy również się nie zgadzają. Problem jest w tym, że przynajmniej w swej prozie nie proponuje na nią żadnej recepty.

57


Felietony

Masa. Lawa. Redukcja. I zupa dyniowa Magdalena Zięba

T

ak dawno nie pisałam, że muszę się poważnie zastanowić, czy nie zgubiłam gdzieś kawałka siebie niczym Quinn z City of Glass Paula Austera... Obecnie znajduję się w nowym miejscu i nowym czasie, pochłaniam najmniejsze zmysłowe sygnały i upajam się wolnością. Okazuje się, że to wcale nie takie proste, zwłaszcza jeśli ma się w planach doktorat oraz masę innych przedsięwzięć. Nie pamiętam już, kiedy i jak znalazłam się w obcym mieście. Skorzystałam z niecodziennej promocji tanich linii lotniczych, zapłaciłam dużo pieniędzy za nadbagaż, udało mi się nie zgubić w tłumie. W konsekwencji przebywam obecnie w kraju na wyspie, bezpiecznie otoczona wodami, strzeżona od złego racjonalnymi zasadami i uszanowaniem ludzkiej wolności. Obraz Wielkiej Brytanii, jaki sobie wymyśliłam, zmienia się każdego dnia, a ja się przekonuję, że granice języka naprawdę wyznaczają granice mojego świata. W związku z tym mój świat nieco się zawęził. Czasami myślę, że to bardzo źle i że pewnie skończę jako wyizolowana wariatka, a czasami uświadamiam sobie błogość tego stanu, dzięki któremu nie muszę pamiętać o godzinach spotkań ani też martwić się moim permanentnym spóźnialstwem. Z wiadomości codziennych przypomina mi się tylko afera z udziałem nauczyciela, który uciekł z nastoletnią uczennicą opalać się na egzotyczne wyspy. Przewrotnie, minimalizacja kontaktów międzyludzkich wiąże się z wielością wydarzeń dziejących się w tłumie, tak więc zdążyłam już zwiedzić wystawę Egona Schielego w Tate Modern; słuchałam cudownej (i zatrważającej) dziewczyny o czarnej jak smoła duszy, Soap&Skin; widziałam kiczowate witryny sklepu Louisa Vuittona zaprojektowane przez światowej sławy artystkę, Yayoi Kusamę, której rozsławione kropki wcale nie są takie zabawne, jak wam się wydaje (i Louisowi chyba też). Towarzyszy mi zatem swoiste pokawałkowanie – zamknięta w swojej ludzkoszczelnej komórce jestem wciąż narażona na poIlustr. Kalina Jarosz (2)

tok informacji, obrazów, słów. Przypomina mi się tekst piosenki Republiki: „z telewizorów płynie lawa / z głośników na ulicy lawa (…) // wulkany plują swoją lawą / i jeden by drugiego zalał / i żaden z nich nie słyszy cię / bo sam bulgocze / bul-bul-bul-bul-bul-bul / swoją lawą gdzieś”. Nie wiem, czy moja odporność na duże miasta systematycznie spada, czy też muszę pokonać w sobie niechęć do szarego tłumu zlanego w nieidentyfikowalną masę. Staram się odnaleźć i nie wiem, czy ktokolwiek to tutaj zrozumie, oprócz jednej jedynej osoby, dla której tutaj jestem. Może ja po prostu przypałętałam się z innej epoki, jeśli szokuje

mnie znudzenie w oczach ludzi mających wszystko, a nie pragnących już niczego. Może to jest niedzisiejsze, żeby oczekiwać, że przechadzając się po sali muzealnej, nie każdy będzie słuchał pustego głosu audioprzewodnika. Może to dziecinne, żeby gubić się w metrze i może to nienowoczesne marznąć, kiedy wszyscy noszą t-shirty. Dzisiaj ugotowałam zupę dyniową, a wczoraj upiekłam ciasto czekoladowe, przedwczoraj zrobiłam sałatkę, a jeszcze wcześniej zapiekałam ryż. Nie modlę się, odkąd zaczęłam palić, a ostatnio coraz mniej palę, więc może jednak pomodlę się, aby ten stan minął czym prędzej. Jeśli tak dalej będzie wyglądała moja wolność, to będę musiała dobudować sobie spiżarkę przydomową albo skończę jak Kim Basinger w My Stepmother Is an Alien (nie będę melodramatyczna i nie napiszę o Sylvii Plath pie-

kącej maniakalnie wielkie ilości ciast, kiedy już nie wiedziała, co ze sobą zrobić). Najzabawniejsze jest to, że jeszcze nie tak dawno miałam w głowie idylliczny obrazek: ładny domek, zazdrostki w oknach, doniczki na parapetach, w doniczkach ziółka, w piekarniku rostbef, na stole talerze w kwiatki, na moich udach kot, a w drzwiach zmęczony mężczyzna, któremu mogę przygotować wikt i miękkie posłanko na cyckach. I teraz sama się dziwię, skąd ja wzięłam taki obraz, bo chyba sama go nie wymyśliłam. Jedyne, co wymyślam sama, to elektryzujące słońca w katastroficznych wizjach świata, zatem – przepraszam, ale czy ja oglądałam w dzieciństwie za dużo komedii romantycznych i dramatów miłosnych?! Co jak co, ale nawet lubię stać nad garem pełnym zupy i wrzucać weń różne rzeczy. Nie mam ochoty na imprezy i rzyganie w stylu Lady Gagi „na raz dwa trzy!” z wymachem kończyn górnych. Wprawiam się za to w malowaniu ścian na biało w galerii sztuki oraz rozdawaniu uśmiechów na prawo i lewo oraz zapytywaniu o samopoczucie, co wydaje się tutaj kwestią kluczową we wszelkich kontaktach. Czekam na moment, kiedy uznam, że czas na kolejną orzeźwiającą zmianę, wprawiającą w stan uniesienia objawiający się skurczem w brzuchu i zawrotami głowy. Mogłabym jeszcze gdzieś pojechać, ale przecież w końcu i tak się zatrzymam. Nawet Sal Paradise w On the Road to wiedział. Problem tylko polega na tym, że czasami nie wiadomo, kiedy się zatrzymać tak, aby było to we właściwym miejscu i czasie. Ja tymczasem czekam i udaję się na poszukiwania kawałków siebie w niezidentyfikowanych jeszcze zakątkach obcego miasta... „(...) and no matter how far he walked, no matter how well he came to know it’s neighborhoods and streets, it always left him with the feeling of being lost. Lost, not only in the city, but within’ himself as well. Each time he took a walk, he felt as though he were leaving himself behind, and by giving himself up to the movement of the streets, by reducing himself to a seeing eye (...)” (P. Auster, City of Glass).


A jałowa dyskusja wciąż trwa Szymon Makuch

H

umaniści są zbędni. Ścisłowcy nie mają szerokich horyzontów myślowych. Humaniści są bezproduktywni. A ścisłowcy nie umieją składać poprawnych zdań. A humaniści nie potrafią liczyć. A ścisłowcy... Przeglądając co jakiś czas medialne wypowiedzi, można co rusz zetknąć się z kolejnym odcinkiem telenoweli pt. Ścisłowcy kontra humaniści. Tematyka ta przewija się zarówno w poważnych dyskusjach, debatach o rynku pracy, jak i na portalach z obrazkami, przedstawiającymi ścisłowca w mercedesie naprzeciw bezrobotnego humanisty lub odwrotnie. Zawsze nasuwa się jedno banalne pytanie – kto i po co wymyślił w ogóle tę całą dyskusję? Czemu ona właściwie służy? Celem rozwiązania tych trudnych problemów, proponuję zacząć od fundamentalnej kwestii – czy najpierw pojawiło się jajko czy jednak kura? (Dziś wiemy, że jajko, gdyż gady były jajorodne, a ptaki wyewoluowały znacznie później). A zatem, czy na świecie najpierw pojawili się humaniści, czy też jednak ścisłowcy. Nasz przodek schodząc z drzewa zaczął korzystać z narzędzi, tworzyć je, więc pewnie był inżynierem. Ale przecież do wytworzenia takich elementów potrzebował wyobraźni, zapewne nabytej pod wpływem intelektu i humanistycznej myśli, więc jednak był humanistą. Z argumentem historycznym będzie chyba ciężko. Może przydatna okaże się późniejsza historia. Filozofowie czy matematycy? No tak, przecież cała rzesza filozofów była jednocześnie przedstawicielami nauk matematycznych. Ciekawe, czy wtedy podejmowali kłótnie i dysputy o tym, czy bardziej czują się humanistami czy jednak ścisłowcami. Powyższe dywagacje są oczywiście co najwyżej żartem. Dzisiejsze antagonizmy są jednak jak najbardziej realne i trudno mi zrozumieć, skąd to tworzenie podziałów. Problem chyba zaczyna się na poziomie patologicznego rozumienia termi-

nów „humanista” i „ścisłowiec”. Z czasów szkolnych pamiętam, kiedy nauczyciel matematyki irytował się, że w mediach ciągle politycy z zamiłowaniem powtarzają, że są humanistami, ponieważ zawsze byli słabi z matematyki. Co więcej, był to powód do dumy, chwalono się brakiem umiejętności poprawnego mnożenia czy dzielenia, nie wspominając o działaniach na wyższym poziomie. Definicja humanisty nigdy nie brzmiała ‘człowiek słaby z matematyki’, ‘człowiek słaby z fizyki’, ‘człowiek słaby z chemii’, ale tak powoli niestety zaczęto ją rozumieć. Skoro uczeń kiepsko się uczył, a z polskiego (jakoś)

dawał radę, to zapewne był humanistą. Chciałoby się krzyknąć liberum veto! Przecież to absurd. Ale kłamstwo powtarzane tysiąc razy w końcu staje się prawdą, jak mawiał Goebbels. Miałem to (nie)szczęście, że kończyłem w liceum klasę humanistyczną. I rzeczywiście, 25 osób z 30 twierdziło, że planuje karierę w prawie, w dziennikarstwie, a jedynki z matematyki czy chemii ciągle tłumaczono: „no przecież jesteśmy humaniści, to nie możemy mieć dobrych ocen z tych przedmiotów”. Tylko dlaczego w takim razie tych 25 humanistów miało od góry do dołu oceny niedostateczne z historii, a czasem nawet z wiedzy o społeczeństwie? Wówczas człowiek zaczyna sobie uświadamiać, że w oczach wielu osób termin „humanista” nabiera znaczenia: ‘człowiek tępy ze wszystkie-

go, ale bardziej z matematyki niż z innych przedmiotów’. I wówczas przestaje dziwić krytyczny stosunek do tak pojmowanych humanistów. Powyższe argumenty mogą też działać w drugą stronę. Nazywanie kogoś ścisłowcem tylko dlatego, że nie potrafi się wysłowić lub notorycznie robi błędy ortograficzne, to takie samo nadużycie. Umysły ścisłe też powinny potrafić wyrazić myśli, łącząc umiejętności myślenia, wyrażania się oraz kompetencje matematyczne. Wydaje się, że problem konfliktu między humanistami a ścisłowcami wynika z tego, że oba te pojęcia traktuje się zbyt szeroko. Każde społeczeństwo potrzebuje jednych i drugich, ale w odpowiednich proporcjach. Produkowanie magistrów kierunków humanistycznych, którzy potem nie znajdują miejsca na rynku pracy, potęguje opinię o nieprzydatności tej grupy społecznej. Kto jest winien? Ludzie czy system? Z jednej strony naiwnie jest myśleć, że łatwo znaleźć pracę po filologii polskiej, pedagogice czy politologii, z drugiej natomiast – uczelnie przyjmują hurtowe liczby studentów, sugerując im niejako, że warto uczyć się w tych kierunkach. Doświadczenie pokazuje jednak, że również ścisłowcy nierzadko mają na rynku pracy problemy, gdyż również występuje nadprodukcja absolwentów niektórych kierunków. W tym wszystkim jednak nasuwa się prosty wniosek – formułowana w omawiany sposób dyskusja o wyższości jednej grupy nad drugą, jest po prostu jałowa i nie prowadzi do niczego. Problem polega na tym, że w dzisiejszej gospodarce wiele osób sobie nie radzi. Tylko, że dzieje się tak nie dlatego, że są humanistami czy ścisłowcami, ale dlatego, że pewnych rzeczy nie potrafią, kiepsko wybierają drogę życiową, czasem też mają zwyczajnego pecha. I może bardziej prawdopodobne jest osiągnięcie sukcesu po studiach ścisłych, ale nie brak też dobrze żyjących humanistów. Dajmy więc spokój tym sztucznym podziałom.

59


Felietony

Dydaktyka ekstremalna Michał Wolski

Ż

eby napisać ten felieton, zrezygnowałem z pójścia do teatru. Na Tytusa Andronikusa w reżyserii Jana Klaty. A dawno nie byłem w teatrze i trochę mi do tej instytucji tęskno. Doceńcie więc, że zamiast oglądać jeden z najlepszych (i najbardziej krwawych) dramatów Szekspira, postanowiłem wypełnić swój felietonistyczny obowiązek. Duża w tym rola redaktor naczelnej, która poganiać umie i z poganiania uczyniła sztukę szlachetną, sztukę wielką, sztukę przez duże esz, sztukę pełną nieskrępowanego uroku. Przyznam po cichu, że często celowo opóźniam napisanie danego tekstu, żeby usłyszeć, co tym razem ma w zanadrzu nasza cnotliwa i przedsiębiorcza redaktor naczelna. Ciepłe uczucia względem instytucji teatru wszelakiego zaszczepiło we mnie moje – do dzisiaj nieocenione – liceum, gdzie w zamierzchłych, a pięknych, czasach funkcjonował teatr młodzieżowy. Wydaje mi się zresztą, że jakaś jego inkarnacja działa tam do dzisiaj, prowadzona przez – co nie jest tylko moją opinią – wybitnego, fantastycznego, kontrowersyjnego i nietuzinkowego polonistę. Bo dzisiaj żeby dobrze uczyć polskiego, trzeba być w jakimś stopniu wybitnym, fantastycznym, kontrowersyjnym i nietuzinkowym. Trzeba wiedzieć, czego i – co ważniejsze – po co się uczy. Bo trzeba zadać sobie pytanie: komu potrzebna jest dzisiaj wiedza nabyta na zajęciach z języka polskiego? Czytanie ze zrozumieniem jest potrzebne – powiecie. Trudno się nie zgodzić. Podstawy kultury polskiej i polskiego stanu ducha – również pełna zgoda. Sprawność komunikacyjna – jak najbardziej. Tylko powiedzcie mi proszę, które z tych – jakże istotnych – umiejętności są efektem dzisiejszej edukacji polonistycznej? Nowa matura, w teorii mająca rozwijać w uczniach zdolność do kreatywnego i rozumnego przekształcania przeczytanego tekstu w jego opracowanie, w praktyce sprowadza się do uczenia się schematów, wstrzeliwania się w klucz odpowiedzi, rozpoznawania intencji nie autora tekstu, Ilustr. Kalina Jarosz (2)

a egzaminatora, który dany tekst wybrał. Inaczej mówiąc, chodzi o rozpoznanie i zastosowanie schematu myślowego, które jest procesem odwrotnym do czytania ze zrozumieniem. Uczeń więc zamiast rozumieć, co czyta, zapomina sens na rzecz utartych schematów. Nie odkrywam tu Ameryki, ta wada nowej matury została rozpoznana już przy okazji pierwszych zdających ją roczników, siedem lat temu. Dotąd jednak nikt z tym nic nie zrobił i przeciętne lekcje języka polskiego w tym kraju nie uczą, a wręcz oduczają czytania ze zrozumieniem. Podstawy polskiego ducha i kultury są równie ważne, co efemeryczne. Prawdopo-

dobnie nie znajdziemy dwóch nauczycieli polskiego, którzy mieliby identyczne spojrzenie na kwestie dotyczące kultywowania, recepcji i nauczania polskiej literatury narodowej. Dość powiedzieć, że w większości szkół ponadpodstawowych dzieła przez dziesięciolecia uznawane za kultowe są traktowane bardzo bezkrytycznie, w oderwaniu od kontekstu, w jakim powstawały i znaczenia, jakie miały pierwotnie. Takiemu Panu Tadeuszowi – którego muzeum nomen omen otwarto niedawno przy wrocławskim rynku – przypisuje się od wielu lat znaczenia, których to dzieło jako takie pierwotnie nie miało, sensy, które zyskało dopiero długie lata po śmierci Mickiewicza. Od sztucznej podniosłości poprzez pokrzepienie serc i inne takie. Wspomniany wyżej polonista z mojego liceum był takiemu podejściu stanowczo przeciwny, on to

bałwochwalcze podejście wyśmiewał, obnażał i dyskredytował, on tym bogoojczyźnianym interpretacjom stawiał krzyżyk, powołując się na nielichą i przekonującą argumentację. A Pan Tadeusz to tylko przykład. Ile można wyciągnąć analogicznych różnic dydaktycznych z innych – mniej lub bardziej uznawanych za klasykę – lektur szkolnych. Budowanie spójnej tożsamości jest w takiej sytuacji niewykonalne. O sprawności komunikacyjnej nikt już nie mówi, choć nauka języka polskiego – przynajmniej w szkołach podstawowych – polega przede wszystkim na imputowaniu uczniom pewnych kwalifikacji w tym względzie. Rezultat jest taki, że cała para idzie w gwizdek historii literatury, co samo w sobie niczym złym przecież nie jest, ale o kompetencjach komunikacyjnych przyszłych abiturientów nie można zapominać. A wielu nauczycieli konieczność takiej edukacji po prostu ignoruje. No to co z tym polskim? Po co w ogóle tego typu lekcje? Nie lepiej byłoby zastąpić je jakimiś warsztatami z komunikacji, jakąś dialektyką kulturową, która nie musi odwoływać się do całej tradycji literackiej? Jak zwykle mam w tym względzie swoje zdanie, tożsame w tym wypadku ze zdaniem mojego szacownego polonisty z liceum. A można to zdanie zamknąć w dwóch słowach: dydaktyka ekstremalna. Lekcje z języka polskiego w liceum mają jeden cel, o którym zapomina większość decydentów związanych z kuratorium oświaty, ministerstwem edukacji czy innymi instytucjami sprawczymi odpowiedzialnymi za polskie szkolnictwo. Mają one nauczyć ludzi spędzać wolny czas. Z książką czy innym tekstem kultury, ale produktywnie i kreatywnie. A do tego potrzebne są kompetencje komunikacyjne, rozeznanie zarówno w tradycji, jak i w kulturze wysokiej i popularnej. Tylko tyle i aż tyle. Problem w tym, że wspomniani wyżej decydenci nie rozpoznają jeszcze wagi i znaczenia pojęcia „wolny czas”. I kiedyś się na tym przejadą. Ale zanim to nastąpi, lekcje języka polskiego będą wyglądały, jak wyglądają.


Podążyć za Cebulą Marcin Pluskota

O

kazało się, że to nie przestępca, tylko warszawiak. Tatuaże nosił dla lansu. Do tego okazało się, że to bardzo refleksyjny warszawiak, którego gnębiło piętno. Gorszyła go łatka przyszyta mu przez resztę kraju. Warszawiak wiedział, że zła sława stolicy po części jest zasłużona. Przy piwie opowiadał anegdotę o pewnej pani, warszawiance, którą spotkał w piekarni w jakimś miasteczku – nie w Warszawie. Stał za nią w kolejce, a ona stała już przy ekspediencie i się złościła. Były świeże bułki, ale nie było ciepłych. I to wzbudziło w pani wściekłość. Zwymyślała piekarza, zwymyślała stojących w kolejce, a naszemu koledze zrobiło się wstyd. Bo oni z jednego rodzaju byli. I chociaż mój rozmówca miły i kulturalny, to właśnie takie panie z piekarni się zapamiętuje i to one wypisują stolicy świadectwo. Refleksyjnemu warszawiakowi zrobiło się smutno. Współczuł swojej Warszawie. Męczyła go jej krzykliwość, pępkowość, fałsz i zakłamanie. Wiedział, że za jej rogatkami sytuacja wyglądała inaczej. Dlatego przyjechał do Wałbrzycha. Szukać prawdziwej Polski. Takiej, jaką rysuje ją Ryszard Cebula. Zaczął chwalić moje miasto. Mówi, że się mówi, że tu syf, że do dupy. Niespodzianka! Przyjeżdża, ogląda i nadziwić się nie może. Jest prąd, kanalizacja, ludzie nie chodzą w przepaskach na biodrach. Pochwalił mnie. Pochwalił mnie, siedząc w franczyzowej knajpie znanej sieci, w złudnej zasłonie ogólnokrajowych standardów. Przyjechał sobie taki przestępca ze stolicy i mnie chwali! Jak pieska! Ja go jednak rozumiem. Ja też lubię bratać się z parobkiem. A jako że ja nie z „Wawki”, to mi do bratania nie wystarcza już jakiś tam Wałbrzych. To przecież moja Sodomia i Gomoria. Ja muszę iść dalej, zbliżyć się bardziej do dna. Podążyć za Cebulą. Odnaleźć prawdziwe wartości w tej odrobinie błotka, która zaległa w rogu stodoły. Tam właśnie moje bratanie się odbywa. Tam, gdzie nie ma tego prze-

brzydłego Wałbrzycha. Brudnego, złego, najgorszego. Tam, gdzie z rana pieje kur. Tam, gdzie „tymi rącyma” jesteś w stanie zrobić tak wiele. Porąbać drewno, zaorać ziemię, zreperować płot. „Rące” pozwalają tam zrobić o wiele więcej niż w mieście. W mieście powodzenie własne w tak niewielkim stopniu zależy od „tych rąc”. Tam zależy od tak wielu „rąc” innych. A tu jak zimno, to narąbiesz drewna. Zapalisz. Ciepło jest. Otucha jest. Wiem jednak, że to moje sioło to już się zmieniło. Zasięg praktycznie wszędzie na pięć kresek. Strumyczek nigdzie już w górę nie popłynie. GPS to wykaże.

dać, ci, co mieszkali w majątku tak mówili”. I tak słucham, i wtedy patrzę na ten las wkoło nas. Pełen wielkich drzew, pełen niewiadomo jakiego licha. I my wjechaliśmy weń samochodem. Schronieni w blasku reflektorów. Pijemy piwo Keniger. Słucham o wiejskich zabobonach. Bratam się. Warszawiak też mnie wypytywał. Też nalegał, też się podniecał. „A te biedaszyby, to tak straszne nie są, prawda?” – pytał. „Mówi się, że tu taki syf, nastawiam się, a tu patrzę, spoko, spoko” – mówił. Ja tak siedzę, ni to przytakuję, ni to się cieszę. Przecież nie będę się przy nim znęcał nad moim miastem wśród zielonych wzgórz. Nie przy warszawiaku. „Nie, nie jest tak źle” – mówię. „No, faktycznie wiele się tu zmieniło” – mówię. „Duma mnie rozpiera” – mówię. Jemu oczy się błyszczą. Brata się. I pojedzie potem do stolicy z poczuciem zbratania. I będzie naszym rzecznikiem. Matką Teresą. I powie, że on widział prawdziwą Polskę, taką, jaką ją rysuje Ryszard Cebula, i powie: „Co wy właściwie wiecie o świecie? Wy, zamknięci w złotej klatce!” Tak im powie. Tak huknie. Ja też widziałem prawdziwe oblicze Polski. Prawdziwsze niż warszawiak. W ciemnym W moim kochanym siole pijaczki spod lesie, w świetle reflektorów. Słuchałem. sklepu zniknęły. Ich ulubione miejsce za I wieś była ze mną. przystankiem PKS obsadzono świerczkami. Tak, że ich nie widać. Miejskie standardy pojawiły się i tutaj. Miejskim standardem wykorzeniono też zabobon. Razu pewnego pojechałem na piwo do lasu. W ciemną noc piliśmy piwo Keniger. Staliśmy w lesie w blasku samochodowych reflektorów. Wiejski lans. I ja się pytam, dopytuję: „Macie tu jakieś duchy?” – pytam się podjarany. I najpierw mi się boczyć moi rozmówcy zaczęli. Wykręcać się, że o głupoty pytam. A potem jeden powiedział: „Tam na zakręcie, jak się jedzie w tamtą stronę – mówią – o północy łańcuchy słychać i psów ujadanie”. A ja dulam Kenigera i pytam dalej. Jak Cebula. A on na to: „No biała dama jest w zamku, Poprawka. tak mówią, tak słyszałem. W oknach ją wiWieś była we mnie.

61


Street photo

Fot. Magdalena Oczadły

62


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.