4
Preview Publicystyka
8
pogaDUCHY - rozmowa z twórcami spektaklu „Domowe Duchy” Jakub Kasperkiewicz Japońska gałązka we Wrocławiu Barbara Rumczyk
14
Czy wiesz dokąd prowadzi ta droga? Paulina Pazdyka
16
Thanks Jimi Festival 2011 Konrad Gralec
18
Fotoplastykon
20
Kultura
ZaSKOczenie
Z
W poszukiwaniu straconego strachu Paweł Bernacki
36
Randka w ciemno Olga Górska
38
astanawiałam się ostatnio, jak nazwać cechę, dzięki której udaje nam się przez chwilę osiągnąć stan zawieszenia między tym, co zostało powiedziane a reakcją na to, co usłyszeliśmy, zobaczyliśmy, poczuliśmy. W pierwszym momencie pomyślałam o zachwycie. Szybko jednak porzuciłam tę myśl, bo o wiele bardziej odpowiedni wydawał mi się stan określany słowem „zaskoczenie”. Tak, to dobre słowo. Doskonale opisuje ostatni miesiąc. Czyż nie byliśmy zaskoczeni, gdy na początku maja, zamiast słońca i śpiewu ptaków, znów powróciła do nas zima? Czy nie zaskakują zachodzące w nas zmiany lub fakt, że sesja kolejny raz zbliża się wielkimi krokami. Zdumieniem dla Basi Rumczyk było znalezienie Japonii w jednej z części Wrocławia, zaskakujący był tegoroczny Port Literacki oraz metoda autodeskrypcji opisana przez Paulinę Pazdykę. Oszołamiająca jest różnorodność interpretacji jednego dzieła, o którym rozmawiam z Asią Winsyk. Tak, maj zdecydowanie jest zaskakujący.
Rozmowa o literaturze Joanna Winsyk, Joanna Figarska
41
Joanna Figarska
Płyty dla bogaczy Szymon Makuch
22
Opowiadanie historii to magia - rozmowa z Haley Tanner Katarzyna Lisowska
24
Poetycki zawrót głowy Joanna Figarska
25
Recenzje
28
Dział literacki
Dramat poetycki: Podróż do źródeł (I) Łukasz Zatorski
45
Felietony
48
Street Photo
52
„Kontrast” miesięcznik studentów Wydawca: Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław Adres redakcji: ul. Drukarska 35/13 53-311 Wrocław e-mail: kontrast.wroclaw@gmail.com http://www.kontrast-wroclaw.pl/
Redaktor naczelna: Joanna Figarska Zastępcy: Ewa Orczykowska, Michał Wolski Redakcja: Paweł Bernacki, Urszula Burek, Paulina Dreslerska, Adrian Fulneczek, Konrad Gralec, Szymon Makuch, Paweł Mizgalewicz, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Marcin Rybicki, Agnieszka Szewczyk, Jan Wieczorek, Joanna Winsyk, Fotoredakcja: Łukasz Frejek, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Katarzyna Bugryn-Kisiel, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Iwona Kusiak, Teresa Szczepańska Grafika: Ewa Rogalska Konsultacja: Studio gRraphique Skład: Ewa Rogalska, Michał Wolski
Herzog w Jaskini
J
askinia zapomnianych snów to film o niezwykłym potencjale edukacyjnym i historycznym. Werner Herzog pozwala oku nowoczesnej kamery zmierzyć się z prehistorią – z malowidłami w jaskini Chauvet, najstarszymi w historii ludzkości odkrytymi do tej pory obrazami . Miejsce będące źródłem wiedzy na temat przodków w epoce paleolitu i kopalnią wiedzy na temat technik rysunku, stanowi także bodziec do filozoficznej zadumy. Na wycieczkę po jaskini Chauvet w technice 3D będzie można wybrać się już 6 maja.
Ksiądz straszy w 3D
I
znów o wampirach. Nie będzie to jednak kolejna część sagi. Kto spodziewa się pogromcy Blade’a też jest w błędzie. Ale wielbiciele mrocznych komiksów Min-Woo Hyunga pod tytułem Ksiądz mogą zacierać ręce. Ich bohater, ksiądz Izaak Newton, trafi na ekrany polskich kin 3D 13 maja. Ksiądz Newton za nic nie przypomina dobrotliwego pasterza. Wypowiada posłuszeństwo kościołowi i wyrusza śladami szajki wampirów, które porwały jego siostrzenicę. W roli tytułowej Paul Bettany.
wodzi znymi zarta, nego. łaśnie zonej ć czo-
Powrót Piratów
W
ielbiciele kapitana Jacka Sparrowa (Johnny Depp) mają szansę już po raz czwarty zobaczyć go na dużym ekranie. Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach to tytuł kolejnej części przygód szalonego pirata i jego kompanów. Ci, którzy przyzwyczaili się do stałej obsady, będą musieli stawić czoła kilku zmianom. Nie będzie już pięknej Elizabeth Swan (Keira Nightily) ani jej ukochanego Willa Turnera (Orlando Bloom). Pojawi się za to Penélope Cruz w roli córki Czarnobrodego, który podąża za Sparrowem i Barbossą w poszukiwaniu Fontanny Młodości. Tym razem za kamerą stanął Rob Marshall. Premiera filmu 20 maja.
Lincz
K
rzysztof Łukaszewicz w filmie pod tytułem Lincz przenosi na ekran głośną sprawę samosądu we Włodowie z 2005 roku. Mieszkańcy małej wsi, nękani i zastraszani przez wiele lat przez sąsiada recydywistę, postanawiają sami wymierzyć sprawiedliwość. Morderstwo ściąga na nich lawinę przesłuchań. Rozpoczyna się walka oskarżonych, nigdy wcześniej nie karanych, o uniewinnienie. W rolach głównych Leszek Lichota, Agnieszka Podsiadlik, Wiesław Komasa i Łukasz Simlat. Thriller można zobaczyć w kinach już od 13 maja.
4
Alicia Keys – Songs In A Minor. Deluxe Edition
A
licia Keys, gwiazda gatunku r’n’b i soulu, ma co świętować. Minęło 10 lat od wydania jej pierwszej, sprzedanej w 12 milionach egzemplarzy płyty Songs In A Minor, za którą otrzymała 5 nagród Grammy. Artystka z tej okazji nagrała reedycję albumu: Songs In A Minor. Deluxe Edition, której premiera odbędzie się 27 czerwca. Fani przypomną sobie takie przeboje jak: A Woman’s Worth , czy Fallin. Nie zabraknie również bonusów – niepublikowanych wcześniej utworów i remixów.
Arctic Monkeys Suck it and see
B
rytyjski indie rock w wykonaniu małpek ma się dobrze, a potwierdzi to na pewno nowy, czwarty studyjny album Suck It And See. Pierwsze dwie płyty czterech dynamicznych chłopców z Wysp Whatever People Say I Am, That’s What I’m Not (2006 r.) i Favourite Worst Nightmare (2007 r.) zyskały pierwsze miejsca na brytyjskiej Album Top 40. Warto przypomnieć, że grupa istnieje od 2002 r., a w 2009 r. wystąpiła na Open’er Festival w Gdyni. Premiera: 6 czerwca.
Limp Bizkit – Gold Cobra
Various Artists – Rave On Buddy Holly
F
ani Freda i spółki mogą zacierać ręce: zespół po dwóch kompilacjach swoich przebojów (Greatest Hitz z 2005 r. i Collected z 2008 r.) oraz jednej EP-ce (The Unquestionable Truth Part One z 2005 r.) powraca z nowym albumem Gold Cobra. Jak zapowiedział Durst na serwisie Twitter, premiera planowana jest na 7 czerwca. Chłopaki z Florydy weszli na rynek muzyczny w 1994 r., grając muzykę z gatunku nu metalu i rapcoru. Gold Cobra to szósty studyjny album kapeli. Za nakład odpowiada wytwórnia Interscope Records.
G
ratka dla fanów rock and rolla w starym, dobrym stylu. Dwóch wyjadaczy tego gatunku Paul McCartney i Lou Reed (The Velvet Underground) nagrywa płytę z piosenkami Buddy’ego Holly’ego. Jest to hołd złożony tragicznie zmarłemu w wypadku lotniczym w 1959 r. muzykowi, który swoją muzyką wyprzedzał epokę. Na krążku usłyszymy również m.in.: Florence And The Machine, Black Eyed Peas i Patti Smith. Album Rave On Buddy Holly ukaże się 28 czerwca. Wytwórnia Fantasy Records/Concord Music Group.
5
Magiel w Teatrze Polskim
W
Różewicz Rozrzucony
ramach cyklu Czynne Poniedziałki w Teatrze Polskim we Wrocławiu 6 czerwca odbędzie się Magiel Sztuk z udziałem artystów młodego pokolenia – reżysera Jana Komasy i aktora Jakuba Gierszała. Będzie to rozmowa dotycząca sztuki filmowej. Obaj artyści spotkali się na planie filmowym Sali Samobójców w reżyserii Jana Komasy. Spotkanie odbędzie się na Scenie Kameralnej Teatru. Wstęp wolny.
W
ramach obchodów Roku Różewicza we Wrocławiu, Wrocławski Teatr Współczesny we współpracy z Teatrem Nowym w Krakowie i Narodowym Instytutem Audiowizualnym w Warszawie przygotował całoroczny projekt o nazwie Różewicz Rozrzucony. Na początku czerwca program projektu obejmuje pokaz prac przygotowanych przez uczniów Zespołu Szkół nr 25 we Wrocławiu, Miasto Różewicza, czyli czytanie dzieł Różewicza w różnych punktach Wrocławia przez znakomitych polskich aktorów, Filmową noc z Tadeuszem Różewiczem oraz wiele spektakli na podstawie dzieł 90-letniego pisarza, m.in. Białe Małżeństwo, Kartoteka i Pułapka. Szczegółowy program dostępny jest na stronie teatru: www.wteatrw.pl. ym, którzy myślą, że historia Jasia i Małgosi spisana przez Jana Brzechwę jest nudna i nie stanowi już więcej źródła inspiracji, Wrocławski Teatr Lalka pokazuje, jak bardzo się mylą. Bo oto Jaś i Małgosia w reżyserii Józefa Frymeta zaskakuje oprawą muzyczną. Muzykę w spektaklu tworzą dzieci, naśladując odgłosy leśnych zwierząt i zjawisk przyrodniczych. Twórcy przedstawienia nie kończą jednak na samym widowisku, pragną też przy współpracy ze studentami Akademii Muzycznej i firmie M. Ostrowski zrealizować lekcje umuzykalniające i pokazać dzieciom, jak stawia się pierwsze akordy w świecie instrumentów. Jaś i Małgosia na deskach Teatru Lalka już od 7 maja.
Jaś i Małgosia muzykalni
T
I
Flaszen o Grotowskim
nstytut im. Jerzego Grotowskiego organizuje cykl spotkań seminaryjnych o charakterze otwartym z Ludwikiem Flaszenem. Spotkania pod nazwą Na odchodnym. Rozmyślania, analizy, reminiscencje będą dotyczyć „teatru i nie-teatru w świecie współczesnym”, sztuki zapoczątkowanej przez Grotowskiego i jego rówieśników. Ludwik Flaszen był współzałożycielem Teatru Laboratorium Grotowskiego i jego dyrektorem w ostatnich latach istnienia. Spotkania z bliskim współpracownikiem ojca Teatru Laboratorium odbędą się 2 – 4 czerwca w Studiu na Grobli.
6
Miłosz w ofensywie
W
ydawnictwo Znak nie zwalania tempa. Jeszcze nie ukazała się obszerna biografia polskiego noblisty autorstwa Andrzeja Franaszka, a już w drodze jest fantastycznie zapowiadający się zbiór, gromadzący w sobie wszystkie (!) wiersze Miłosza. Ponad 1400 stron liryki na najwyższym poziomie, każdy z tomików w jednej, obszernej książce. Czy obok tego można przejść obojętnie? Oczywiście, że nie!
U źródeł feminizmu
W
wydawnictwie W.A.B. powiało feminizmem! Warszawska oficyna postanowiła wznowić klasyczny już cykl Sidone-Gabrielle Colette o Klaudynie. W czerwcu do księgarń trafia jego druga część pt. Klaudyna w szkole. Dorastanie, wielkie miasto, miłość bez tabu, poznawanie własnej seksualności, walka o równouprawnienie. Bez tej książki i jej autorki współczesny feminizm byłby znacznie uboższy.
Dotknij Oza
D
om Wydawniczy Rebis z Poznania postanowił przybliżyć polskiemu czytelnikowi twórczość izraelskiego noblisty - Amosa Oza. Już niebawem do księgarń trafi powieść tego wybitnego pisarza Dotknij wiatru, dotknij wody. Jest to przejmująca opowieść o ludzkiej samotności i szukaniu własnego miejsca w nieprzyjaznym, niszczącym indywidualność świecie. Brzmi banalnie? Może, ale u Amosa Oza banał nigdy nie gości.
J
Krytyk Leśmian?
uż niedługo Państwowy Instytut Wydawniczy wyda drugi tom Dzieł wszystkich Bolesława Leśmiana, który będzie poświęcony działalności krytycznoliterackiej poety. Jego wiersze, słynące za przebogatej wyobraźni i wrażliwości, znają wszyscy. Czy Leśmian wykazywał się podobnymi cechami, kiedy pisał o tekstach innych? Mówiąc szczerze, nie mam zielonego pojęcia, ale z wielką chęcią się przekonam…
7
poga
Y H C DU
8
Fot. Magda Oczadły
Rozmowa z Joanną Jankiewicz-Maśląkowską, Mateuszem Mirowskim i Katarzyną Pałką – twórcami spektaklu Domowe duchy. Atlas kieszonkowy., który pierwszy raz można było zobaczyć 17 kwietnia w klubie Krakowska 180. Jakub Kasperkiewicz
J
akub Kasperkiewicz: Na Waszym fanpage’u na Facebooku można znaleźć kilka ciekawych pojęć, na przykład: „paranormalne zjawiska teatralne”. Czy właśnie ich poszukiwaniem głównie się zajmujecie? Katarzyna Pałka: Autorem tego pojęcia jest Mateusz… Mateusz Mirowski: Napisałem to trochę w kategorii żartu, ale też chcąc zaznaczyć, że to co dziewczyny tworzą na scenie jest jednak rzeczą dość unikalną. J.K.: Jak się objawia ta paranormalność? M.M.: Jest związana z duchami, czyli tematem spektaklu, ale też z dosyć nietypowymi dla teatru poszukiwaniami oraz przyjętą formą. J.K.: Domowe Duchy bardzo mocno nawiązują do dzieciństwa. Czy baliście się kiedyś albo nadal boicie się duchów? Może Wasz spektakl jest sposobem na zmierzenie się z tymi lękami? K.P.: Wydaje mi się, że kiedy zaczynaliśmy pracować, naszym głównym założeniem nie było wygrzebywanie motywów z dzieciństwa. Oczywiście, w pewnym stopniu to robiliśmy, bo od początku polegaliśmy na najprostszych skojarzeniach, które chyba ma każdy z nas. Ja się do tej pory boję duchów. Ale nie tych domowych – one są fajne. Joanna Jankiewicz-Maśląkowska: Podczas tworzenia spektaklu nie przyjęliśmy podziału na dziecięcą i dorosłą wyobraźnię. Każdy z duchów, które prezentujemy, może istnieć w wyobraźni zarówno dziecka jak i osoby dorosłej. Z drugiej strony, środki, jakie wykorzystujemy – małe zabawki, obrazy, cienie padające na ścianę – przywodzą na myśl dziecięcy pokój. J.K.: Czy zarówno książka Dubravki Ugrešić jak i Wasz spektakl są tak zwanymi „rzeczami dla dzieci dla dorosłych”? Pozornie występują w nich motywy charakterystyczne dla utworów tworzonych z myślą o dzieciach,
jednak ich głębię można dostrzec dopiero wtedy, kiedy się dorośnie. J.J-M.: Myślę, że każdy – dziecko i dorosły – mogą znaleźć tam coś dla siebie. Jak już mówiłam, nie jestem zwolenniczką narzucania tego typu podziałów. W naszym zamierzeniu spektakl ma być raczej uniwersalny. K.P: Kiedy poczyta się różne fora w Internecie, można znaleźć wiele wypowiedzi rodziców o tym, że tematyka książki tylko pozornie jest dziecięca. Język, którym posługuje się pisarka oraz ilustracje – zresztą autorstwa Polki, Iwony Chmielewskiej – są bardzo specyficzne. M.M.: Fantastyczne jest to, że autorka wplotła w nie elementy ze znanych obrazów. To są smaczki, które jest w stanie odczytać osoba dorosła. W dziecku mogą z kolei, przy niewielkiej pomocy rodzica, obudzić zainteresowanie historią sztuki. Bardzo mnie cieszy takie podejście do książki dla dzieci. Myślę, że cechą każdej dobrej książki dziecięcej jest to, że jest nie tylko dla dzieci. J.J-M.: Zwłaszcza, że to opiekun podsuwa książkę dziecku, zaszczepia w nim czytanie. I to jest świetne, że pomimo dystansu wynikającego z charakteru utworu, dorosły, który go poleca, znajduje w nim również coś dla siebie. J.K.: A skąd w ogóle wziął się pomysł na stworzenie spektaklu? I jak duży wpływ miała na niego treść książki? J.J-M.: Sama propozycja zrobienia spektaklu na podstawie tego tekstu wyszła ode mnie. Od ponad roku jestem mamą małego Antka, więc obecnie znajduję się na etapie poszukiwania ciekawych książek dla dzieci. Przypadkowo natrafiłam na Dubravkę Ugrešić – intuicyjnie wzięłam ten utwór na warsztat… Zaproponowałam współpracę Kasi i wyszłyśmy od tego, że przeczytała Domowe duchy, ja podsunęłam jej pewne inspiracje, następnie ona cos dodała , na zasadzie wymiany pomysłów, i tak zaczęłyśmy pracę. J.K: Czy inspirowaliście się jakimiś konkretnymi wierzeniami albo legendami? Praktycznie każdy region ma
9
swoje własne historie o skrzatach, chochlikach, koboldach… K.P.: Dubravka o tym pisze, ale my, tworząc spektakl, w ogóle o tym nie myśleliśmy. J.J-M.: Nie, bardziej kierowaliśmy się teraźniejszością, wszystkie akcje umieszczone w spektaklu mają swoje źródło w życiu codziennym. Jemu zazwyczaj towarzyszą również wszystkie przedmioty, których używamy na scenie. M.M.: Sama książka, mimo że ma już swoje lata – chociaż w Polsce została wydana niedawno – jest wciąż bardzo aktualna. J.J-M.: Po prostu nie chcieliśmy na tekst współczesny nakładać żadnych dawnych interpretacji, wręcz przeciwnie, chcieliśmy zaobserwować, co się dzieje tu i teraz. Sama Dubravka pisze, że dziś już wszyscy patrzą na duchy z przymrużeniem oka i są przekonani o ich nieistnieniu, ale jednak nie powinni być tego tacy pewni. My także chcemy pokazać, że jest inaczej i występują w tej rzeczywistości, jeżeli się tylko w nie uwierzy i dobrze je traktuje. M.M.: Na samym początku, kiedy dziewczyny włączyły mnie do tego projektu, wyobrażałem sobie materię zakurzoną i przestarzałą. Na szczęście skutecznie wybito mi z głowy te skojarzenia. W spektaklu obok przedmiotów, które mogą się kojarzyć z jakimś starym strychem, występują równoprawnie plastykowe zabawki. K.P.: Nie chcieliśmy tworzyć na siłę bardzo teatralnego klimatu. Podstawą jest to, o czym mówimy i jak to robimy, a nie to, czego używamy. J.J-M.: Sama forma spektaklu ma przybliżyć widza do tego, co się dzieje na scenie tu i teraz, pokazać, że nie jest to jakaś fikcja z dawien dawna, tylko coś, co może spotkać każdego z nas. J.K.: Podtytuł Atlas kieszonkowy kojarzy mi się z małą formą, czymś kameralnym. Czy takie było Wasze zamierzenie? J.J-M.: Tak, sam tekst jest paraleksykonem tych duchów, rodzajem miniencyklopedii i w ten sam sposób chcieliśmy równo-
legle prowadzić tę formę. Każdy duch ma swoją partię. K.P.: Tam tak naprawdę nie ma fabuły jako takiej. Poszczególne postacie są po kolei prezentowane. Opowiadamy o nich bardzo hasłowo – jest nazwa ducha, mówimy o nim, a przy okazji dzieją się ciekawe rzeczy. M.M.: Nie wiem na ile świadomie, a na ile podświadomie, ale powstało coś na kształt wykładu – zwrócił nam na to uwagę Tomek (Tomasz Maśląkowski – przyp. red.), mąż Asi. J.J-M.: Taki quasiwykład. J.K.: I tu dochodzimy do stworzonej przez Was na potrzeby spektaklu funkcji „piątego oka”, którą pełni Tomasz Maśląkowski. Na czym ona polega? J.J-M.: Oprócz piątego oka są jeszcze cztery inne, ale to ono jest najważniejsze. Piąte oko przyszło, usiadło i z nami krytycznie porozmawiało, co było w kilku momentach bardzo pomocne. J.K.: W kontekście mistycznym mówi się o trzecim oku, a tutaj jest nawet nie czwarte, tylko piąte, więc pomyślałem o czakrach i różnych tajemniczych mocach… M.M.: Może to właśnie ta paranormalna działalność teatralna. J.J-M.: To było dla nas ważne, żeby umieścić Tomka na liście współtwórców i właśnie na początku napisałam „trzecie oko”, ale powiedział, że nie chce być trzecim okiem, tylko piątym. J.K.: W opisie projektu użyliście słów „oświetleniowczynie” i „magisterki”. To manifestacja feminizmu czy niezobowiązująca politycznie zabawa słowami? J.J.-M.: Jedno i drugie (śmiech). J.K.: Czyli jest to przekaz zupełnie innego rodzaju niż przekazy ukryte w spektaklu? J.J-M.: Tak, chodzi na przykład o to, że istnieje stereotyp, zgodnie z którym kobiety nie mogą być „techniczne”. Wielokrotnie spotykałam się z takimi sytuacjami i przy okazji naszej działalności, skoro jest taka możliwość, chcemy poruszać podobne tematy. M.M.: To też miało na celu podkreślenie, że dziewczyny na scenie wszystko robią same – nie ma tam żadnych technicznych, one pełnią te wszystkie funkcje, którymi normalnie za kulisami zajmują się inne osoby. K.P.: I najzwyczajniej brakowało nam w języku nazw na to, co robimy. J.J-M: A czy to feminizm, czy nie… pewnie tak.
J.K: Jeżeli już koniecznie chciałoby się do tego przykleić jakąś etykietkę, to myślę, że ta by była najtrafniejsza. M.M: Ja bym powiedział, że to jest „dziewczyński” spektakl. K.P., J.J-M: (śmiech) J.K.: Bardzo lubicie zabawę: zarówno tę najzwyczajniejszą, beztroską, jak i nieco poważniejszą – zabawę konwencją, formą, oświetleniem i multimediami. K.P.: Chyba lubimy… Wydaje mi się, że największą satysfakcję ma się wtedy, kiedy zrobi się coś, czego jeszcze nie było. J.J-M.: Albo nawet nie tyle, że tego nie było, ale to, że jest całkowicie nasze. J.K.: Wiele osób by powiedziało, że z zabawy się wyrasta i powinno się tłamsić w sobie tego typu sentymenty. J.J-M.: My myślimy zupełnie odwrotnie. Ten projekt od początku był zupełnie niezależny, nikt nam nie narzucał żadnych wymagających i skomplikowanych instrukcji. Po prostu to lubimy. J.K.: Zależy Wam na pokazaniu swojej twórczości szerszej publiczności, czyli również wypromowaniu się, czy liczy się dla Was przede wszystkim satysfakcja, przyjemność z tworzenia i wystawiania, niezależnie od tego, jak liczna będzie widownia? K.P.: Te dwa aspekty są ze sobą nierozerwalnie związane. Kiedy zabieramy się za robienie czegoś, to zazwyczaj z myślą o tym, że robimy to dla kogoś, żeby następnie to zaprezentować. J.J-M.: Satysfakcja jest wtedy, kiedy jest widz. Na tym polega teatr: jest scena i widownia, chociaż miło by było to kiedyś zmienić, żeby wszyscy byli sceną, (śmiech) by zniwelować tę granicę miedzy działającym a oglądaczem. M.M.: Fajnie by było tworzyć coś dla samego tworzenia, ale mimo wszystko nie wolno zapominać, jakie są realia. J.K.: Kiedy można spodziewać się następnego straszenia? J.J-M.: Gramy 28 maja na Śląsku, w Rybniku, później wracamy i dzień później wystawiamy spektakl we Wrocławiu w plenerze, na PinkPikniku, przy ulicy Ruskiej. Następnie trzeci raz, 30 maja, będziemy straszyć w Fu-Ku. Warto śledzić fanpage Domowych duchów na facebooku, na którym można znaleźć wszelkie informacje o duchowej działalności.
10
J.K.: Czy w plenerze stosowane przez Was triki oświetleniowe będą wykonalne? K.P.: To będzie nasz kolejny eksperyment. J.J-M.: Mamy taką wizję, żeby sprawdzać, czy nasz spektakl da się wystawiać w najdziwniejszych przestrzeniach. Założenie od początku było takie, by przedstawienie było możliwie jak najbardziej „mobilne”. Chcemy być niezależni od technicznych, oświetleniowców, również oświetleniowczyń… To ma być forma, którą można zaprezentować wszędzie i każdemu. Zobaczymy, czy to się uda. M.M.: Sambor Dudziński (autor muzyki do spektaklu – przyp. red.) już na początku sugerował, żeby wystawiać spektakl w domach prywatnych. J.K.: Ciekawą, choć na pewno trudną w realizacji koncepcją, byłoby stworzenie specjalnej „sceny” poprzez zaadaptowanie na przykład jakiegoś starego domu. J.J-M.: Myśleliśmy o pustostanach, ciągle próbujemy coś takiego zorganizować. M.M.: Tylko, że niestety często rozbijamy się o realia. Satysfakcja satysfakcją, ale później, kiedy już wszystko przygotowaliśmy, próbowaliśmy promować spektakl, po jakimś czasie okazało się, że… próbujemy nadal. Teraz na szczęście już skuteczniej. K.P.: Obecnie mamy do wykonania tę mniej przyjemną cześć roboty, związaną z promowaniem, szukaniem ludzi chętnych do współpracy, kierowaniem oficjalnych pism… J.J-M.: Jesteśmy na etapie poszukiwania osób, które by chciały zaangażować się w promocję. Nie żadnych profesjonalistów, ludzi „z góry”, ale młodych, początkujących, zapalonych. Bardzo by nam się to przydało. J.K.: Macie może już pomysł na jakiś nowy spektakl, czy na razie pozostajecie przy Domowych duchach? J.J-M.: Jest zaczęty projekt, ale na razie musieliśmy przerwać prace. Tytuł brzmi Meblościanka, ale nic więcej nie powiemy. J.K.: Ze względu na nazwisko nie mogę odmówić sobie tego pytania – jak odnieślibyście duchy ze swojego spektaklu – przecież sympatyczne – do stereotypowej postaci niegroźnego ducha, czyli Caspra? Jest przesłodzony, za mało tajemniczy, bez charakteru, czy może wcielilibyście go do stworzonego przez siebie panteonu?
Fot. Magda Oczadły
K.P.: On jest już chyba postacią maksymalnie wyeksploatowaną i nie wiem, czy dałoby się jeszcze cokolwiek pod niego podczepić. Może mógłby stanowić część rodziny naszych duchów jako, na przykład daleki kuzyn. J.J-M.: Oglądałam Caspra w dzieciństwie i kojarzę tylko niewielkie urywki. Pamiętam, że był przyjazny (śmiech). J.K.: Właściwie bardziej charakterystyczne były chyba inne postacie duchów występujące obok Caspra. Najbardziej zapadł mi w pamięć Fetor – duch, który wydziela bardzo nieprzyjemny zapach. K.P.: My też mamy takiego ducha, nazywa się Cuch i ma postać smrodu. Kiedy
w naszym domu ujawnia się jakiś przykry zapach, bardzo możliwe, że to właśnie Cuch się gdzieś zaplątał, na przykład śpi w skarpetach. M.M.: A może to taka wymówka dla… niezbyt porządnych ludzi. Wszystko mogą zwalić na ducha. J.K.: Z książki Dubravki Ugrešić wyłania się chyba obraz duchów, które tak naprawdę są projekcją ludzkich niedoskonałości i zaniedbań. K.P.: Kiedy czytałam Domowe duchy, to moje pierwsze wrażenie było właśnie takie, że autorka ubrała w tę formę rzeczy, które ludziom się przytrafiają na co dzień i czasem zupełnie ich sobie nie uświadamiają.
11
M.M.: Wydaje mi się, że również dlatego ten tekst tak dobrze trafia do czytelników. J.J-M.: Po prostu ułomności „ubrane” w duchy. Nie chodzi nam o zwalanie odpowiedzialności za nasze ludzkie niedoróbki na jakieś pozaziemskie zjawy. Ale nie widzę przeciwwskazań, żeby tak to sobie przyjaźnie nazywać. Na przykład kiedy mleko skwaśnieje, człowiek zamiast narzekać, że znowu go nie wyniósł – co może skończyć się zepsuciem humoru na dzień dobry – po prostu może powiedzieć „cześć!”.
Fot. Magda Oczadły
Japońska gałązka we Wrocławiu Jak to możliwe, że ulica Serbska, zamiast rozbrzmiewać dźwiękiem trąbek rodem z Gučy, drżała od tupotu stóp w tańcu para para, a osiedle Różanka, zamiast pachnieć właśnie różą, pokryło się kwitnącą wiśnią? Północna część Wrocławia, podczas pierwszego weekendu kwietnia, już po raz drugi zapachniała Japonią. A to wszystko za sprawą Festiwalu Popkultury Japońskiej FUTABA. Barbara Rumczyk
K
to przekroczył próg wrocławskiego Centrum Kultury Agora w sobotę, 2 kwietnia, lądował na innym kontynencie. Z identyfikatorów osób witających gości wynikało, że do środka zapraszają nie Małgosia i Tomek, lecz Minako i Tashiro. Już pierwsze kroki na nowym gruncie dały sposobność, by zamienić się w bohaterów Death Note, Paradise Kiss lub Czarodziejki z Księżyca. Kto orientuje się, czym jest manga, nie ma problemów z rozpoznaniem tych tytułów. Jednak tym, którzy nie spotkali się z powyższym terminem, należy się wyjaśnienie. Manga z japońskiego oznacza obraz, rysunek, szkic, komiks. Słowo to najczęściej kojarzy się z charakterystycznym komiksem japońskim, który jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli tego kraju. Organizatorzy Festiwalu Popkultury Japońskiej FUTABA zadbali o to, by odwiedzający mogli na wstępie zaopatrzyć się w koszulki, przypinki, plakaty i ozdoby przypominjace Kraj Kwitnącej Wiśni. Jednak najwięksi fani mody japońskiej pojawiali się już przebrani. Jeśli ktoś miał problem z dotarciem, mógł śmiało podążać za dziewczyną ubraną w stylu gothic lolity i być pewnym, że trafi w dobre miejsce. Okręć się kimonem, zatańcz para para i poczuj się jak bohater dramy Czego mieli szansę doświadczyć uczestnicy tegorocznego festiwalu FUTABA? Wszyscy ci, którzy do tej pory uważali, że kimono jest zwykłą podomką, po prelekcji pod tytułem Magiczny Świat Kimon prze-
stali z pewnością używać tych dwóch słów jako synonimów. Nie zapomniano też o karaoke – mikrofon był do dyspozycji odwiedzających niemal przez cały czas trwania festiwalu. Japończycy nie tylko śpiewają, lubią też tańczyć. Para para to nazwa japońskiego stylu tańca dyskotekowego, który powstał w latach siedemdziesiątych. Uczestnicy panelu mieli szansę dowiedzieć się, jak wyglądają konkretne układ. Mogli się też przekonać, że to pozornie banalne „przestępowanie z nogi na nogę” nie jest
proste, gdy w grę wchodzi synchronizacja ruchów, a dobre opanowanie techniki daje dużo radości. Ogromne emocje wzbudził Cosplay. Publiczność gromadziła się przed salą widowiskową już pół godziny przed pokazem. Cosplay łączy w sobie cechy typowego pokazu mody ze światem anime i muzycznym show. Uczestnicy, przebrani
14
za ulubionych bohaterów mangi i anime, lub – po prostu – wzorujący się na modzie japońskich ulic, pokazali specjalnie przygotowane na tę okazję show sceniczne. W świat reklam i japońskich seriali (tzw. dram) umiejętnie wprowadzała słuchaczy Magda, licealistka, ucząca się od dwóch lat języka japońskiego. O tym, że konwencja reklam polskich znacznie różni się od konwencji reklam japońskich świadczy choćby fakt, że sala wybuchała śmiechem po każdej wyświetlonej reklamie. Projekcje urywków seriali także wzbudzały niemałe emocje. Filmy o miłości licealnej nie dziwią. Nie dziwi również fakt istnienia kina o piratach osadzonych w dzisiejszych realiach. Ale opowieść o małej dziewczynce, która wierzy w boga toalet i zawzięcie czyści latrynę szkolną, może nieco zszokować (kto ciekaw, niech sprawdzi – oryginalny tytuł jednoodcinkowej dramy to Toilet no kamisama, czyli w wolnym tłumaczeniu „bogini w toalecie”). Japońscy scenarzyści zdają się wybierać tematy nietypowe, wysuwają na pierwszy plan bohaterów, którzy zwykle stoją w cieniu. Tak dzieje się w przypadku dramy pod tytułem Barman. Zwykle w filmach amerykańskich to człowiek, który rzadko kiedy wychyla się zza kontuaru. Na ogół dostarcza tylko alkohol głównym bohaterom, wysłuchuje ich i czasami zdawkowo doradza. Tym razem scenarzyści postarali się, by w centrum wydarzeń umieścić barmana i jego głęboko skrywany sekret. W postać barmana Ryu wcielił się Aiba Masaki.
Sale Centrum Kultury Agora od rana wypełnione były atrakcjami, ale najgorętszą chwilą okazał się być wieczorny koncert zespołu Shiro Room, który gatunkowo łączy różne odmiany rocka, metalu i muzyki eksperymentalnej. Grupa młodych Polaków, czerpiących inspirację z visual kei (styl, zachowanie, makijaż japońskich muzyków rockowych), dała z siebie wszystko i naładowała energią publiczność pod sceną. Sala widowiskowa drżała od ostrych riffów i podskoków rozentuzjazmowanego tłumu. Sprawcy japońskiego zamieszania Kolejna edycja festiwalu FUTABA, przeprowadzona z wielkim rozmachem, odbyła się za sprawą członków stowarzyszenia STIM (www.stim.net.pl). Organizacja istnieje od roku, a jego członkowie, studenci, pragną propagować kulturę japońską i łączyć ludzi, którzy się nią interesują, m.in. poprzez konwenty miłośników Kraju Kwitnącej Wiśni lub cykliczne spotkania mangowe. Dzięki nim Daleki Wschód staje się bliższy. Czy wydarzenia takie jak FUTABA są nam potrzebne? Według Izy, która podczas festiwalu przyjęła imię Laito, jest to fantastyczna okazja do poznania osób bardzo ciekawych i zauroczonych Japonią. Można się od nich tą pasją zarazić. Podobno słowo futaba w japońskim oznacza coś, co kiełkuje. Nasuwa się więc pytanie, czy fascynacja wrocławian kulturą wschodu przechodzi fazę nieśmiałego kiełkowania czy też głębokiego zakorzenienia? Za odpowiedź mogą służyć liczby – tuż po południu w Centrum Kultury Agora znajdowało się około 500 odwiedzających. Jak na niezbyt sprzyjające warunki atmosferyczne i umiejscowienie poza Rynkiem, to całkiem niezły wynik. Pozostaje mieć nadzieję, że organizatorzy nie zrezygnują z przeprowadzenia kolejnych edycji. Polak w japońskiej tradycji To nie wszystkie atrakcje, które czekały na uczestników festiwalu. Odpoczynek przy ciastku i herbacie zapewniało Meido Cafe i Host Club. Hołdując tradycjom Kraju Kwitnącej Wiśni, w Meido Cafe mieli szansę posilić się tylko panowie, którym w rozmowach towarzyszyły kelnerki. Natomiast Host Club przeznaczony był tylko dla pań, a obsługę stanowili sami panowie. Idąc dalej tropem
tradycji, zwolennicy metra dowiedzieli się, jakie obyczaje, niekoniecznie chwalebne, panują w japońskim metrze. Nie zabrakło też rarytasów dla fanów gier komputerowych, którzy mieli szansę dowiedzieć się czegoś więcej na temat visual novel (gatunek gier wywodzący się z Japonii) oraz wziąć udział w turnieju, wcielając się w bohaterów japońskiej gry konsolowej Soul Calibur IV.
15
Czy wiesz dokąd prowadzi ta droga? ...my też nie. Ale możemy to sprawdzić i powiedzieć innym.
O tym, że słowo ma ogromną moc, nie trzeba nikogo przekonywać. Jeśli dołączymy do niego kontakt wzrokowy, sukces komunikacji interpersonalnej jest według niektórych znawców gwarantowany. Gorzej, jeśli dotkną nas prawdziwe egipskie ciemności, bo nasze oczy zmuszone zostaną do nieustannego odkrywania tajemnicy tkwiącej między wyobrażaniem a rzeczywistością. Paulina Pazdyka
W
Polsce liczbę niewidomych szacuje się na blisko 90 tysięcy ludzi. Jedną z największych organizacji, która zajmuje się problemami takich osób jest Polski Związek Niewidomych, który w bieżącym roku obchodzi 60-lecie swojego istnienia. Zapewnia on wsparcie w adaptacji ludzi niewidomych i słabo widzących do życia w świecie, w którym, według jednej z maksym, „dzisiaj należy wiedzieć, co trzeba poznawać jutro, by radzić sobie pojutrze”. Oprócz tego w naszym kraju istnieje kilka wyspecjalizowanych ośrodków edukacyjnych, które pomagają przystosować się ludziom niewidomym, zdobyć zawód, rozbudzić w sobie chęć do życia i przede wszystkim zapewniają fachową opiekę rehabilitacyjną oraz leczniczą. O tym, że większość z nich jest w opłakanej kondycji finansowej, chyba nie trzeba nikogo przekonywać. Najlepszym dowodem na to, jak bardzo marginalizuje się potrzeby tej grupy społecznej, może być przykład chociażby największego Zakładu dla Niewidomych w podwarszawskich Laskach, któremu w ostatnich miesiącach groziła likwidacja. Na szczęście są i tacy ludzie, którym los ociemniałych nie jest obojętny. Zjednoczeni we wspólnym celu Na przełomie 2009 i 2010 roku we Wrocławiu zaczęła funkcjonować Fundacja na Rzecz Rozwoju Audiodeskrypcji KATARYNKA. Założyła ją grupa prawdziwych zapaleńców z wielkimi sercami przepełnionymi miłością i potrzebą działania na rzecz in-
nych. Inicjatorami jej powstania była grupa wrocławskich dziennikarzy, którzy za cel postawili sobie rozpowszechnienie techniki umożliwiającej osobom niewidomym i słabo widzącym poznawanie twórczości wizualnej w postaci filmów, bajek, spektakli teatralnych, seriali. Do trzonu załogi fundacji należy: Angela Halewicz odpowiedzialna za pisanie projektów oraz pozyskiwanie funduszy i sponsorów niezbędnych do realizacji zadań statutowych KATARYNKI. Współpracuje z wieloma fundacjami i organizacjami pozarządowymi w Warszawie oraz we Wrocławiu. Adam Burak to dziennikarz TV Polsat, były radiowiec, który swoim doświadczeniem lektorskim i zainteresowaniami odnośnie zależności między dźwiękiem a obrazem wspiera resztę współpracowników. W Fundacji KATARYNKA jako wiceprezes odpowiedzialny jest za sprawy ważne. Długoletnią praktyką w pracy z niewidomymi służy Beata Makuszyńska, która jest zatrudniona w Dolnośląskim Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym nr 13 dla Niewidomych i Słabowidzących im. Marii Grzegorzewskiej we Wrocławiu. Jest tyflopedagogiem, terapeutą oraz nauczycielką angielskiego. Koordynuje także polsko-norweski projekt pt. „Dostosowania do potrzeb i równowaga edukacja dzieci i młodzieży w Polsce”. Pielęgnuje w swoich podopiecznych pasje filmowe, bo według niej jest to jedno z większych wyzwań społecznych. W fundacji, jako praktyk z wieloletnim stażem, jest doradcą i specjalistą. Justyna Mańkowska to dziennikarka i prezenterka radiowa oraz telewizyjna.
16
W fundacji odpowiada za realizację audiodeskrypcji, pozyskiwanie dotacji, rozpisywanie projektów oraz kampanie PR. Ewa Kurdas to antropolog kultury i etnolog, obecnie studentka logopedii medialnej. Uczestniczka wielu projektów kulturalno-edukacyjnych w byłych krajach ZSRR. W fundacji bezpośrednio tworzy audiodeskrypcje. Drugim obok Adama Buraka, w gronie tak zacnych kobiet, jest Mariusz Trzeciakiewicz związany od początku swojej drogi zawodowej z mediami. Był m.in. dziennikarzem, redaktorem, wydawcą serwisów radiowych. Jest prezesem fundacji. Pracuje też przy tworzeniu audiodeskrypcji, rozpisywaniu projektów i koordynacji kampanii promocyjnych. Był głównym inicjatorem powstania fundacji. Co to jest audiodeskrypcja? Technika propagowana przez KATARYNKĘ jest stosunkowo młodą dziedziną sztuki, bowiem powstała w 1981 roku. Jej autorami jest amerykańskie małżeństwo Pfanstiehlów. Jako pierwsi w świecie postanowili wdrożyć system narracji opisowej dla osób niewidomych. Idea ta dotarła do Europy pod koniec lat 80-tych, początkowo rozpropagowano ją we Francji, Włoszech oraz Wielkiej Brytanii. Z czasem jej dostępność zwiększyła się w pozostałych krajach. Polska na mapie Europy okazała się być w tym zakresie (o ironio!) czarną plamą. Na szczęście znaleźli się tacy, którzy z powodzeniem przyjęli na siebie rolę przewodników. Jak sami mówią – poprzez swoją działalność chcą wyjść naprzeciw ludziom niewidomym, umożliwić im odbieranie wytwo-
rów sztuk wizualnych takich jak teatr, kino, malarstwo i wiele innych. – Robimy słowne opisy do filmów, bajek, spektakli. W planach są również audioprzewodniki po wystawach, wernisażach, muzeach i wiele innych działań. Nastawiamy się zarówno na działania lokalne jak i ogólnopolskie. Współpracujemy z twórcami i organizacjami z całego kraju. Pierwsze osiągnięcia Do pierwszych dzieł audiodeskrypcji w przypadku Fundacji KATARYNKA należy dubbing do serialu Pierwsza Miłość oraz do Shreka. Oprócz tego w „dorobku” mają Harrego Pottera, Misia Uszatka oraz Sztuczki o samochodach, kobietach i miłości. Katarynkowicze regularnie organizują pokazy dla swoich słuchaczy, którzy są uważnymi recenzentami ich dokonań. Z myślą o najmłodszych raz w tygodniu organizowane jest Kółko Filmowe, na którym wspólnie mogą oni oglądać i rozkoszować się filmami. Jednym z większych problemów, z jakim obecnie boryka się KATARYNKA jest kwestia siedziby. Będzie się ona mieścić przy ulicy Kasztanowej w budynku po dawnym Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych. Niezbędne są środki na gruntowny remont. Wartość tej inwestycji przewiduje się na blisko 5 mln złotych. Niewidomi naprawdę są wśród nas Ważnym aspektem działań, które mają ułatwić likwidację barier w życiu osób niewidomych, jest ścisła współpraca z nimi samymi. Tylko oni są w stanie dokładnie sprecyzować swoje potrzeby i wytyczać tym samym kierunek działań na rzecz ich własnego dobra. Kasia Nowak jest niewidomą od urodzenia wrocławianką. Przyszła na świat jako wcześniak, którego nie ominęła tzw. retinopatia, polegająca na odklejeniu się siatkówki oka na skutek wysokiego stężenia tlenu, jaki podawano jej, kiedy przebywała w inkubatorze.
– Nigdy nie miałam możliwości obejrzenia otaczającej mnie rzeczywistości. Od urodzenia jestem ociemniała. Nie posiadam zmysłu wzroku nawet w najbardziej szczątkowej formie, np. w zdolności dostrzegania zarysów postaci, czy cieni – opowiada Kasia. – Moi rodzice od samego początku zadbali o to, abym była bardzo aktywną osobą. Ukończyłam szkołę muzyczną pierwszego i drugiego stopnia w klasie gitary klasycznej. Po maturze zdecydowałam się zdawać na kulturoznawstwo na Uniwersytecie Wrocławskim. Ukończyłam także polonistykę – dodaje. Fakt, że Kasia świadomie zdecydowała się na kontynuowanie nauki na niezwykle żmudnym kierunku, który de facto
audiodeskrypcji my, niewidomi, możemy dokonywać indywidualnego procesu percepcji dzieła, nie będąc niczym skrępowani. Kasia sama zresztą wykonuje pracę, która w ogólnym zarysie przypomina działania podejmowane przez Fundację KATARYNKA, ponieważ w ośrodku dla osób niewidomych przygotowuje i realizuje z myślą o najmłodszych słuchowiska. – Ta praca jest właściwie kontynuacją sfery, którą badałam w ramach pisania mojej pracy magisterskiej. Jako, że na polonistyce zdecydowałam się zrealizować specjalność z literatury dziecięcej i młodzieżowej, postanowiłam opisać wpływ słuchowiska na najmłodszego odbiorcę – dodaje. Na pytanie odnośnie dostępności chociażby audiobooków we Wrocławiu, Kasia stwierdziła, że jednym z nielicznych miejsc, gdzie jest ich stosunkowo dużo, jest Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Tadeusza Mikulskiego na wrocławskim rynku. Fot. www.niepelnosprawni.pl – W ich księgow pierwszej kolejności kojarzy się z ma- zbiorze dominuje beletrystyka, brakuje lisowym czytaniem książek, od razu spo- teratury stricte naukowej. Także na samym wodował, że postanowiłam zapytać ją przykładzie audiobooków widać ogromo wszelkie udogodnienia stworzone z my- ne zaniedbanie w tej sferze, a co dopiero ślą o niewidomych, o audiodeskrypcję w przypadku audiodeskrypcji – opowiada. również. – Jednym z filmów, który miałam możliwość ostatnio obejrzeć dzięki tej technice, P.S. Wszystkie informacje zawarte był Katyń Andrzeja Wajdy. Muszę przy- w tekście są rezultatem moich poszukiznać, że film zrobił na mnie wrażenie nie wań i przeprowadzonych rozmów. Do tylko na płaszczyźnie czysto estetycznej, dzisiaj żadna z osób z Fundacji KATARYNjako dzieło sztuki, ale był także bardzo KA, mimo rozlicznych zapewnień o chęci dobrze zrobiony od strony technicznej. współpracy, nie zainteresowała się bliżej A wyglądało to mniej więcej tak, że lek- powyższym reportażem. tor opisywał pokazujące się na ekranie sceny, charakteryzując wszystko to, co się w nich działo. Po czym bezpośrednio przytaczane były dialogi bohaterów. Bardzo cieszyłam się, że po fazie opisu sceny lektor milknął po to, abym sama mogła ją sobie wyobrazić. Dzięki mądrze zrobionej
17
Thanks Jimi Festival 2011 Fani gitary już po raz dziewiąty zebrali się na wrocławskim rynku , aby wspólnie wykonać piosenkę Hey Joe Jimiego Hendrixa i pobić własny rekord Guinnessa ustanowiony w 2009 roku, wynoszący 6346 gitarzystów. Niestety, podobnie jak rok temu, rekord nie został pobity. Ale i tak jest to sprawa drugorzędna. Konrad Gralec
T
ym razem do Wrocławia przybyło 5601 gitarzystów, być może nie jest to rekordowy wynik, ale na pewno jest imponujący. Zwłaszcza, że poprzeczka sprzed dwóch lat jest ustawiona bardzo wysoko. Thanks Jimi Festival to nie tylko bicie rekordu Guinnesa, to także przygoda, wspólne szarpanie za struny i słuchanie dobrej muzyki, którą już coraz rzadziej słyszymy w radiu. W tym roku zagrali: brytyjska blusowo-rockowa legenda – zespół Ten Years After, polska trash metalowa formacja Acid Drinkers oraz znany gitarzysta amerykański Al Di Meola. Ponadto jest to okazja do wspomnienia wielkich ludzi muzyki, których już nie ma między nami. Nie chodzi tu już tylko o Jimiego Hendrixa, ale, na przykład o Garyego Moora, miał być gościem tegorocznego festiwalu, czy Ronniego Jamesa Dio. Obaj muzycy odeszli w tym roku. Z tego powodu do repertuaru wspólnie zagranych festiwalowych piosenek weszło Still Got The Blues autorstwa wymienionego już tragicznie zmarłego w lutym Moora. Warto nadmienić, że po raz pierwszy do gitarzystów zebranych we Wrocławiu dołączyli zgromadzeni w Zielonej Górze, a także w Oslo, Köln, Nybro i Chicago. Pomimo tego, że do rekordu wliczono tylko osoby zgromadzone na wrocławskim Rynku, taka inicjatywa świadczy o coraz większej popularności wydarzenia. Podobnie jak rok temu, relacje z Thanks Jimi Festival można było obejrzeć w Stanach Zjednoczonych, Australii, Egipcie oraz większości krajów europejskich. Dodatkowo cały festiwal był
transmitowany na żywo za pośrednictwem strony internetowej www.heyjoe.pl, a obszerną relacje zamieściła również polska stacja TVN oraz prestiżowy, zagraniczny magazyn gitarzystów „Guitar Player”. Nowością w tym roku był udział posiadaczy nie tylko gitar, ale i innych instrumentów strunowych, spośród których zostały nagrodzone najbardziej oryginalne. Do finału konkursu przeszły: gitara zrobiona z łopaty, przezroczysty stratocaster oraz „oldschoolowa”, posiadająca jedną strunę bluesową, gitara zrobiona z deski. Na wszystkich wymienionych instrumentach dało się grać. Wygrała jednak ta pierwsza. Nagrodą była pamiątkowa gitara akustyczna z podpisami gwiazd biorących udział we wrocławskich dniach gitary. Każdy przybyły do stolicy Dolnego Śląska mógł zauważyć, jak 30 kwietnia zmienia się krajobraz miasta. Setki ludzi grających na gitarze w parkach, na ulicy, śpiewających i udających się na miejsce bicia rekordu. Rynek już od wczesnego poranka wypełniali gitarzyści. Pomimo iż zapisy uczestników zaczynały się o 10:00 rano, a bicie rekordu zaplanowane było na godzinę 16:00, pierwsi uczestnicy pojawili się już o 6:00 rano! Wydarzenie rozpoczęło się o godzinie 10:00 koncertem zaproszonych gwiazd. Na scenie pojawili się Paweł Kukiz, a po nim polski raper L.U.C, który przedstawił hip-hopowe wersje niektórych przebojów Jimiego Hendrixa. Tuż przed biciem rekordu, swoimi umiejętnościami grania na gitarze pochwalił się Neil Zaza, amerykański solowy gitarzysta, który w prezencie od organizatorów wydarzenia otrzymał pamiątko-
18
wą, zrobioną specjalnie dla niego – gitarę elektryczną. O godzinie 16:20 rozpoczęło się granie rekordowego Hey Joe – 5601 gitar struna w strunę grających tę samą melodię, to naprawdę niesamowity widok i muzyczna uczta! W każdym uczestniku czuć było pasję nie mniejszą od Jimiego. „Tu nie chodzi o rekord, a o zjednoczenie się z innymi oraz wspólną zabawę” – mówił jeden z grających. Oczywiście, jak co roku, wstęp na koncert odbywający się na Wyspie Słodowej był darmowy, aby przyciągnąć do Wrocławia jak najwięcej fanów dobrej muzyki. W 2009 roku, żeby zachęcić gitarzystów, zaproszono legendarny zespół Deep Purple, który bardzo rzadko gra w Polsce. Podsumowując, uważam tegoroczny festiwal za bardzo udany, wspaniale się na nim bawiłem i dam głowę, że każdy z uczestników powie to samo. Jak napisał na forum heyjoe.pl pewien uczestnik „Przybyłem, zagrałem, posłuchałem, czuję się spełniony”. Myślę, że te słowa idealnie oddają tegoroczną edycję Thanks Jimi Festiwal.
www.facebook.com/pages/Gitarowy-Rekord-Guinnessa fot. Zbyszek Warzyński
19
fot. Zbyszek Warzyński
D
aria Paryła. Doktorantka Uniwersytetu Wrocławskiego. Zajmuje się szkoleniami biznesowymi, tłumaczeniami, krytyką literacką. Ma na swoim koncie trzy wystawy fotografii (2008, 2009, 2011). Mieszka we Wrocławiu. Strona fotografii Darii Paryły: www.picasaweb.google.com/dariaparyla
20
21
Płyty dla bogaczy Kupno nowej płyty z muzyką w sklepie to zwykle koszt 30-60 złotych. Wystarczy jednak czasem poczekać, aż nakład się rozejdzie, a ceny na rynku wtórnym osiągać potrafią oszałamiające wartości. Przegląd tytułów legitymujących się najwyższymi cenami na aukcjach internetowych prowadzi nierzadko do zaskakujących wniosków. Dziesiątki, a nawet setki złotych kosztują nie tylko wielkie hity legend muzyki, ale również nieznane dziś niemal nikomu zespoły. Szymon Makuch
W
błędzie jest ten, kto myśli, że w dobie Internetu i mp3 nie ma zapotrzebowania na płyty kompaktowe. Oczywiście, liczba sprzedawanych w Polsce egzemplarzy spada drastycznie, niemniej jednak wciąż na rynku jest wielu koneserów, którzy wolą świecące kółeczko od tysięcy nielegalnych plików na dysku. Są oni gotowi wydać nierzadko setki złotych na jedną, nawet nieco zniszczoną płytę. Odpowiedzi na pytanie, po co wydawać duże kwoty na nośniki muzyczne, jest wiele. Czasem to zwykła pasja, czasem wręcz uzależnienie, innym razem argumentem jest niska jakość plików skompresowanych do formatu mp3. Ponadto działa tu znana wie-
lu ludziom radość z posiadania swoistego skarbu, dostępnego dla nielicznych. Wydana w wielotysięcznym nakładzie płyta, leżąca miesiącami w sklepach muzycznych, nie jest szczególnie interesująca dla konesera. Kupić ją można niemal zawsze i wszędzie. Wielkie legendy muzyki często też wydają reedycje swoich płyt, zestawy największych hitów, przez co dostęp do ich muzyki jest bardzo łatwy, a ceny płyt niskie. Trzeba jednak dodać w tym miejscu, że wielu fanów nie zadowoli się reedycją, pragną wydania numer 1, najlepiej sprzed trzydziestu lat, z warstwą kurzu na wierzchu. Wówczas taki album wart jest, w zależności od dostępności na rynku, nawet kilkaset złotych.
22
Czego szukają polscy kolekcjonerzy? Na zadane powyżej pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Każdy ma odrębny gust, każdy szuka czegoś dla siebie. Często obiektem westchnień fanów są albumy znanych muzyków, które nie doczekały się reedycji. Do niedawna chętni na zakup pierwszej edycji debiutanckiej płyty Budki Suflera Cień wielkiej góry musieli wydać przynajmniej 200 złotych. Jednak po ukazaniu się reedycji dyskografii zespołu, która rozeszła się zresztą bardzo szybko, zainteresowanie pierwszym krążkiem grupy zdecydowanie spadło. Swoje białe kruki ma też zespół IRA. Wydana w 2002 roku płyta Tu i teraz, której nakład został wyczerpany, dzisiaj kosztuje co najmniej 100 złotych. Jeszcze więcej żą-
dają sprzedawcy za wydane w 1995 roku Ogrody. Ostatnie kilka aukcji, na których sprzedawano ten album, zakończyło się na kwocie powyżej 300 złotych. Rekordy bije jednak debiutancka płyta zespołu. Wydany w 1989 roku album (drugie wydanie pojawiło się w 1992 r.) osiągnął na jednej z aukcji cenę 999 złotych (!). Kilkukrotnie sprzedawano go również za kwoty wysokości ponad 300 złotych. Wielu fanom na usta ciśnie się oczywiste pytanie – skoro jest taki popyt na te albumy, a ludzie płacą za nie tak wielkie pieniądze, to dlaczego nie zostaną wydane nowe edycje? Odpowiedź jest prosta – Artur Gadowski w jednym z wywiadów stwierdził, że to miłe uczucie, mieć w dorobku płytę, za którą ludzie są skłonni płacić po kilkaset złotych. Głęboko do kieszeni sięgnąć muszą także fani polskiego rapu. W 2000 roku płytę Światła miasta wydała grupa Grammatik. Raperzy nie występują od 2008 roku, ale ich płyty wciąż można kupić za duże pieniądze. Używane krążki to koszt rzędu 600 złotych. W ostatnich latach na aukcjach pojawiały się także egzemplarze nieużywane, zapakowane jeszcze w folie, których ceny dochodziły nawet do 1500 złotych. O reedycji płyty jak dotąd wspominają tylko w swoich marzeniach fani. Czy wielu Polaków zna zespół Kobong? Zapewne nie. Grupa ta grała w latach 19941998, wydając po drodze dwa albumy. Za-
równo Kobong (1995), jak i Chmury nie było (1997) rzadko są sprzedawane poniżej 300 złotych, a zdarzało się nawet, że sprzedawcy uzyskiwali za któryś z albumów ponad 500 złotych. Bardzo dobre osiągnięcie, zwłaszcza jak na zespół, którego jedynym znaczącym sukcesem jest nominacja do Fryderyka w 1995 roku w kategorii muzyka alternatywna. Powyższa lista to tylko przykłady albumów, które są dziś, zdaniem fanów, warte dużych pieniędzy. Niejednokrotnie zdarza się, że ta sama płyta na jednej aukcji jest sprzedawana za 50 złotych, na innej zaś za 500. Sami artyści nie zawsze mają świadomość, że ich dzieła to takie rarytasy. Po latach przerwy znów aktywny jest zespół Lessdress, który święcił triumfy na przełomie lat 80. i 90., wydając wówczas dwa albumy – Dumblondes (1989) oraz Love Industry (1993). Albumy te są dziś bardzo trudne do zdobycia, a miłośnicy twórczości tych panów płacą nierzadko po 500 złotych za oryginalne płyty. Miałem osobiście okazję przekazać im tę informację. Wokalista i gitarzysta bardzo się ucieszyli, ale gdy wrocławski producent muzyczny zaproponował im reedycję płyt, uznali, że jednak nie mają ochoty i szkoda czasu. Fani zapewne będą z tego powodu zawiedzeni.
23
Czy warto wydawać 300 złotych na używaną płytę? Jeśli kogoś stać i uważa to za dobrą inwestycję, to z pewnością warto. Nie da się ukryć, że wysoka cena krążka podnosi w jakiś sposób prestiż wykonawcy. Inna sprawa, że dostęp do tańszych reedycji może zdecydowanie zwiększyć grono fanów. Cieszą się za to spekulanci, którzy niejednokrotnie kupują tańsze jeszcze płyty, aby potem sprzedawać je z zyskiem, kiedy nakład się wyczerpie. Zapewne mogą się odezwać głosy polemiki wobec tytułu niniejszego tekstu. Nie wszyscy, którzy kupują płyty za 200 i więcej złotych, uważają się za bogaczy. Niektórzy po prostu w ten sposób realizują swoje pasje, np. zamiast wydawać na inne rozrywki lub zamiast kupować kilka tańszych albumów. Nie zmienia to jednak faktu, że na rynku wtórnym albumy sprzedawane są nieraz i kilkunastokrotnie drożej niż w sklepach jako nowości, co powoduje, że nie każdy może sobie pozwolić na ich kupno. Ale przecież to właśnie na tym polega magia białych kruków.
Opowiadanie historii to magia Rozmowa z Haley Tanner, autorką powieści Vaclav i Lena Katarzyna Lisowska
Fot. www.kobieta.interia.pl
kategor yzacjach w pytaniu brakuje kluczowego doświadczenia akceptacji rodziców, a także uczenia się miłości do nich i kochania tego, co ci dali, bez względu na niedoskonałości twojego wychowania i bez względu na błędy, które popełnili.
K
atarzyna Lisowska: W Pani powieści dużą rolę odgrywa magia… Haley Tanner: Myślę, że magia bardzo przypomina opowiadanie historii. Na krótką chwilę musisz zawiesić swoje zwątpienie – wierzysz, że dwudziestopięciocentówka znika, choć zdajesz sobie sprawę z tego, iż to niemożliwe. Tak samo jest ze słuchaniem albo czytaniem dobrej opowieści. Uznajesz jej piękno i cudowność, a twoje uczucia są prawdziwe, chociaż wiesz, że opowieść nie jest prawdziwa. Jaką wizję macierzyństwa chciała Pani zaprezentować w powieści? Czy
zamierzała Pani przeciwstawić sobie Rasię i Ciotkę? Nie chciałam ich sobie przeciwstawiać. Dodam też, że w książce pojawia się więcej matek – Elena, która adoptuje Lenę, oraz jej naturalna matka, Yelena. Te wszystkie postacie znalazły się w książce, ponieważ jestem świadoma, jak rozmaite są style macierzyństwa na świecie oraz jak wiele trudności wiąże się z tym stanem. Są też różne sposoby tworzenia rodzin. Czy Vaclav i Lena to książka o dojrzewaniu? Powieść edukacyjna? A może historia miłosna? Nie wiem, jak oddzielić doświadczenie dojrzewania od doświadczenia bycia zakochanym. Myślę też, że w obu tych
24
Czy adresowała Pani swoją książkę do jakiejś konkretnej grupy czytelników? Nigdy nie myślę o docelowym czytelniku. Myślę tylko o moich opowieściach i to wychodzi ich bohaterom na dobre. Pani powieść ukazała się w wielu krajach. Czy jej wymowa miała być uniwersalna, czy chciała Pani raczej poruszyć pewne specyficzne, związane z życiem Amerykanów i Rosjan, zagadnienia? Mam nadzieję, że przesłanie książki jest uniwersalne. Każdy, jeśli ma szczęście, dojrzewa, zakochuje się, zmaga się ze swoim pochodzeniem. Wiem, w życiu miałam dużo szczęścia. Moje sprawy potoczyły się najlepiej, jak mogły. Czy Pani książka ma być portretem konkretnej zbiorowości, na przykład rosyjskich imigrantów albo wielokulturowego środowiska amerykańskich nastolatków? Czy w powieści znalazły się jakieś socjologiczne diagnozy? Pisałam o silnie zindywidualizowanych postaciach, a nie o symbolach reprezentujących jakąkolwiek większą grupę. Oczywiście, moje życie i doświadczenie zawsze przedostaje się do książki. Jestem mieszkającą w Nowym Jorku blondynką o irlandzko-niemiecko-rosyjskopolsko-rumuńsko-żydowskich korzeniach, więc być może z tym faktem wiążą się jakieś socjologiczne diagnozy.
Poetycki zawrót głowy
Fot. Joanna Figarska
Na kolejny Port Literacki czekałam dokładnie 11 miesięcy i dwa tygodnie. W tym roku impreza kulturalna organizowana przez wrocławskie Biuro Literackie trwała trzy dni, podczas których naprawdę wiele się działo.
B
ył
ył wszędzie. W każdym zakamarku, w powietrzu, w rozmowach przybyłych gości. To zdecydowanie był dzień wielkiego wrocławskiego poety. Choć sam poeta na Porcie się nie pojawił, to filmy i dyskusje poświęcone jego osobie doskonale pomagały w przybliżeniu postaci artystycznej Różewicza. Jerzy Jarniewicz, Julia Fiedorczuk, Jacek Gutorow, Andrzej Sosnowski, Bianka Rolando, Dariusz Sośnicki to tylko nieliczne nazwiska tych, którzy wspólnie przedstawiali utwory ze zbioru Dorzecze Różewicza. Prezentowane też były książki poety: Historia pięciu wierszy, Kartoteka: reprint, Margines, ale..., Wycieczka do muzeum. Tuż po godzinie 20.00, na trzech wiszących nad sceną wielkich ekranach, pojawił się film w reżyserii Artura Burszty oraz Jolanty Kowalskiej. Obraz zatytułowany Dorzecze Różewicza zręcznie przedstawiał postać artysty. Dość prosty schemat całe-
Joanna Figarska go projektu bazował przede wszystkim na wywiadach z przedstawicielami krytyki literackiej, poetami, wykładowcami, którzy w krótkich odsłonach dzielili się z twórcami, a w konsekwencji także z widzami swoimi wspomnieniami związanymi z Różewiczem oraz refleksjami na temat jego poezji. Świetnym rozwiązaniem było komentowanie wybranych wierszy przez m.in. Wojciecha Bonowicza, Karola Maliszewskiego, Jacka Gutorowa. Osobista interpretacja konkretnych utworów pokazywała nie tylko różnorodność podejścia do tekstów Różewicza, ale także udostępniała wejście w intymny świat interpretacji każdego z recytujących. Jedynym utrudnieniem był brak synchronizacji między obrazem a dźwiękiem, który znacznie wpływał na odbiór filmu. Po burzliwych oklaskach oznaczających uznanie dla obrazu Burszty i Kowalskiej, rozpoczęła się dyskusja pod znaczącym tytułem „Czy Nobel zasłużył na Różewicza?”. Rozmowa prowadzona między Janem Stolarczykiem, Pio-
25
trem Śliwińskim oraz Justyną Sobolewską z poukładanej i rzeczowej, szybko przeszła w pełną emocji i wzajemnego przekrzykiwania się dysputę, a prym zdecydowanie wiódł przyjaciel i redaktor tekstów Różewicza, Jan Stolarczyk. W konsekwencji ani Śliwiński, ani Sobolewska nie mogli do końca wypowiedzieć swojej opinii. Zanim cała trójka doszła do konkretnych wniosków, czas dyskusji minął. W piątkowy wieczór nie zabrakło także rozstrzygnięcia konkursu „Nakręć wiersz”. Tematem przewodnim tegorocznej edycji były utwory Tadeusza Różewicza. Spośród wielu nadesłanych filmów jury wyłoniło czternastu finalistów. Wielkim zaskoczeniem była różnorodność form i metod obrazujących wybrane wiersze poety: obok klasycznych obrazów pojawiło się klika animacji. Największym uznaniem cieszył się jednak film grupy Maszyna do ruszania. Miasteczko, czyli interpretacja wiersza Bystrzyca Kłodzka pod kierownictwem Kata-
Fot. Joanna Figarska
rzyny Gondek, zasłużenie wygrał czwartą Entertainment for the Braindead. Ja jednak już edycję konkursu organizowanego przez czekałam na niedzielne spotkania z..... Biuro Literackie. Wyróżniono także dwa inne filmy: Totentaz – wiersz barokowy zespołu Niedziela – latynoamerykański Blankmatte i Zebra oraz List do ludożerców happy end zrealizowany przez Animateriastudio. ... gośćmi zaproszonymi przez Krystynę Rodowską, autorką antologii Umocz wargi Sobota – międzynarodowe w kamieniu, w którym znajdują się tłumazadziwienia poezją czenia poezji twórców iberoamerykańOddalone od centrum Studio na Grobli, skich. Zanim doszło do spotkania z Eduardo które tak jak w zeszłym roku było miejscem Lizalde, Ambar Past i José Ángelo Leyva spotkań, stanowiło przystań dla miłośników prowadzonego przez autorkę przekładów, nie tylko Tadeusza Różewicza. Międzynaro- Biuro Literackie przygotowało także inne dowy charakter spotkań rozpoczęła prezen- propozycje. Zacznijmy więc od początku. tacja projektu literackiego Metropoetica. Już wczesnym popołudniem była nie lada Udział w nim wzięły poetki z Polski, Łotwy, gratka dla dzieci i ich rodziców – odbyła się Finlandii, Słowenii, Walii, Islandii i Danii. Nie niezwykła prezentacja książek dla dzieci auzabrakło też spotkań z brytyjskimi autorami torstwa Briana Pattena. Autor wraz z Julią – Michaelem Longley’em oraz Brianem Pat- Fiedorczuk oraz Wojciechem Bonowiczem tenem. Zwolennicy ich twórczości mogli po- w sposób bardzo ekspresywny i iście aktorsłuchać fragmentów książek w przekładzie ski czytał fragmenty Skaczącego Myszki oraz Piotra Sommera, Tadeusza Sławka i Andrze- Słonia i kwiatu. Oprócz iście aktorskiego zaja Szuby. Także dla zwolenników polskich prezentowania książeczek, dzieci miały rówtwórców znalazły się bardzo kuszące propo- nież możliwość przemienienia się w tygrysy, zycje. Już od godziny 19.30 Julia Fiedorczuk, myszki, a wszystko za sprawą pań artystek, Krzysztof Jaworski i Filip Zawada prezento- dzięki którym każdy mógł wyjść z wymawali swoje najnowsze literackie dzieła. Zaraz lowaną twarzą. Wymijając najmłodszych po nich na kameralnej scenie znaleźli się: czytelników i miłośników Briana Pattena, Wojciech Bonowicz, Roman Honet i Marta udałam się na prezentację pierwszych ksiąPodgórnik. Ci wszyscy, którzy nie zdążyli na żek z cyklu 44. Poezja polska od nowa. Inne czytania w wykonaniu swoich ulubionych oblicze Władysława Broniewskiego, Marii poetów, mogli z nimi porozmawiać tak- Konopnickiej i Adama Ważyka przedstaże później. Luz, swoboda, przeplatały się wiali Piotr Matywiecki, Andrzej Sosnowski z zachwytem nad poezją, a znacznie tańsze i Dariusz Suska. Zanim doszło do spotkania, książki wydawane przez Biuro Literackie ku- które determinowało wszystkie niedzielsiły każdego miłośnika dobrej literatury. So- ne propozycje, na scenę wkroczyli: Joanna botnią przygodę z międzynarodową załogą Mueller, Marcin Sendecki i Dariusz Sośnicki. zakończyły dwa koncerty: Indigo Tree oraz Słuchacze mogli zapoznać się z najnowszą twórczością autorów Wylinek, Pół i O rzeczach i ludziach (1991 – 2010). Parę minut przed 18.00 sala powoli zaczęła się zapełniać. Zanim bohaterowie dnia weszli na scenę, o oprawę muzyczną dbał dwuosobowy zespół JOAÕ. Miłośnicy nie tylko poezji latynoamerykańskiej, ale także kultury Ameryki Południowej, przywitali całą czwórkę gromkimi brawami. Pierwszy swoje wiersze, znajdujące się w książce Krystyny Rodowskiej, czytał José Ángelo Leyva. Ci, którzy nie znali języka hiszpańskiego, mogli śledzić tłumaczenia czytanych utworów na wielkich telebimach, znajdujących się nad sceną oraz widownią. Od czasu do czasu, sama Rodowska czytała przekłady, robiąc to z niezwykłą ekspresją. . Zupełnie
26 Fot. Joanna Figarska
inną od liryki Leyva poezję prezentowała Ambar Past, jedyna kobieta, która znalazła się wśród latynoamerykańskich poetów. Jej wiersze, pełne kobiecych odniesień, pokazały odmienne spojrzenie na kulturę Ameryki Południowej i Środkowej, w szczególności Meksyku. Pełne konkretnych obrazów zwykłych sytuacji, sprawiały, że słuchacz mógł przez chwilę zobaczyć, poczuć, jak wygląda rzeczywistość nie tylko meksykańskich kobiet. Past, która meksykanką została z wyboru, doskonale umiała przenieść odbiorców w świat tak różny, a jednocześnie tak bardzo podobny do naszego. Między występami gości, teksty innych poetów znajdujące się w książce Umocz wargi w kamieniu, prezentowała tłumaczka i autorka Krystyna Rodowska. Jako ostatni swoje wiersze czytał Eduardo Lizalde. Po dość emocjonalnym stylu Past, teksty Lizalde zadziwiały swą konkretnością i sceptycyzmem wobec kwestii, takich jak miłość czy rewolucja. Spotkanie z pisarzami z zupełnie innego kręgu kulturowego było niezwykłym doświadczeniem. Biorąc pod uwagę fakt, że książka Krystyny Rodowskiej jest pierwszą publikacją zawierającą tak obszerny wybór poezji latynoamerykańskiej, udział w czytaniach Lizalde, Past i Leyva można zaliczyć do imprez, które zdarzają się „jeden raz na sto”. Bardzo udanym zakończeniem tegorocznego Portu była prezentacja ostatniego tomu Bohdana Zadury. Sposób czytania swoich tekstów, ironiczne komentarze i lekkość, z jaką autor nawiązywał kontakt z publicznością, były bardzo dobrym przeskokiem z latynoamerykańskich klimatów wprost do polskiej rzeczywistości. I nawet fakt, że nie przybył zapowiadany wcześniej Eugeniusz Tkaczyszyn – Dycki, nie zmieniło ogólnego poczucia, że było naprawdę dobrze. Brak głosu najmłodszego pokolenia był zaskakujący, biorąc pod uwagę, że to właśnie dzięki promocji przez Biuro Literackie, miejsce na poetyckiej mapie znalazło wielu zaczynających dopiero swoją przygodę z poezją twórców. Może ich brak także był powodem jeszcze większej kameralności Portu? Ich nieobecność była nie tylko zauważalna, ale też odczuwalna, ich głos byłby znaczącym śladem na mapie współczesnej poezji. Mimo tego trudno nie odnieść wrażenia, że z polską poezją jest naprawdę nieźle. Ci, co byli, wiedzą o co chodzi. Ci, których zabrakło, niech żałują.
27
Fot. Joanna Figarska
tytuł: Sztuka politycznego mordestrwa, czyli kto zabił biskupa autor: Francisco Goldman wydawnictwo: Czarne rok: 2011 recenzuje: Joanna Winsyk
Sztuka patrzenia
R
eportaż jest bardzo spec y f i c z ny m g at u n k i e m . Pisarstwo zawieszone pomiędzy faktem a fikcją jest ciągłym balansowaniem na granicy obiektywizmu i relacją zgodną z własnym spojrzeniem. Kiedyś reportaż wpisywano w tendencje dokumentarne, próbowano oceniać go pod kątem prawdy i fałszu, wartościować weryfikując. Dziś, gdy te skrajne zabiegi w kontekście oceny literatury już się zdezaktualizowały, na półkach z reportażem mogą się pojawiać takie pozycje, jak Sztuka politycznego morderstwa, czyli kto zabił biskupa Francisco Goldmana. Reportaż Goldmana jest relacją ze śledztwa prowadzonego w Gwatemali po zabójstwie duchownego, który jednocześnie był przewodniczącym i organizatorem raportu rozliczającego wojsko i polityków z przerażającego ludobójstwa, jakim w czasie politycznych przełomów terroryzowano ten kraj. Biskup Gerardi wraz ze swoimi współpracownikami zebrał dowody obciążające osoby posiadające władzę i silną pozycję w kraju, dlatego musiał zginąć. Tragiczna śmierć zakatowanego w garażu księdza to, dopiero początek skomplikowanego śledztwa, którego kolejne, mozolnie następujące po sobie etapy, ukazują, jak mrocznym i dyktatorskim krajem jest Gwatemala i jak wiele wysoko postawionych osób jest wplątanych w te kilka uderzeń płytą chodnikową. Śledczy zmagają się z fałszem, strachem, przeszkodami ze strony rządu i wojska, personalnymi intencjami świadków,
prawem i biurokracją, by odkryć winnych śmierci biskupa Gerardiego. Nic tu nie jest pewne, jasne, w pełni zrozumiałe, a każda rozwiązana tajemnica zdaje się prowadzić do kolejnych, jeszcze bardziej niebezpiecznych punktów, fałszywych tropów, coraz bardziej przytłaczających wniosków. Gwatemala okazuje się opleciona siecią porozumień, zależności i zbrodni, siecią, która łatwo zamienia się w pętlę zaciskającą się na gardłach kolejnych osób. Wyjaśnienie śmierci biskupa okazuje się podobnie trudne, jak dotarcie do zamku, z powieści Kafki. Goldman prowadzi narrację z perspektywy osób bliskich Gererdiemu, jego współpracowników, przez co spojrzenie na śledztwo przesycone jest subiektywizmem. Autor sprzyja „słusznej” stronie, wraz z Ochaetą czy grupą „Niezniszczalnych” poznaje meandry sprawy i kolejne, coraz groźniejsze etapy dochodzenia. Jest świadkiem, a nawet ofiarą gróźb, uczestnikiem przesłuchań, zaangażowanym, choć ciągle zewnętrznym, „prawie-uczestnikiem” wydarzeń. Przez aktywny udział reportera, jego zaangażowanie chwilami narracja (szczególnie w początkowych rozdziałach) wydaje się jednostronna. Linia pomiędzy bielą a czernią zarysowana jest bardzo wyraźnie. Opowieść prowadzona jest tak, że czytelnik nie ma wątpliwości co do przyczyn i winnych śmierci Gererdiego, jednak z czasem, wraz z ujawnianiem kolejnych faktów, pewność przeistacza się w powątpiewanie, a twierdzenia w pytania. Podział na dobrą i złą stronę upada, a kraj sprawia wrażenie mrocznego labiryntu,
28
gdzie niewielu okazuje się ludźmi, którymi byli na początku (np. bezdomny jest agentem wywiadu, a to tylko jedna z licznych metamorfoz pojawiających się w tym tekście). Wraz z rozwojem narracja przeradza się z jednogłosowej w polifonię. Autor przytacza lub referuje artykuły prasowe oraz teksty znanych pisarzy (np. Maria Vargasa Llosy), którzy patrząc na zdarzenia z komfortowej, zagranicznej perspektywy, oskarżają bohaterów o manipulację czy szykanowanie oskarżonych. W końcu jako centralny punkt narracji stawia dziennik kluczowego świadka morderstwa. Polifonia sprawia, że biało-czarny mur upada, a w jego miejsce powstaje szare bagno, w którym niewielu wie, kim jest i dokąd dąży. Sztuka politycznego morderstwa, czyli kto zabił biskupa przeraża tym bardziej, że jest to opowieść prawdziwa, osnuta na faktach i potwierdzana przez liczne dokumenty, raporty czy zeznania.
tytuł: Jeszcze dzisiaj nie usiadłam autor: Agnieszka Drotkiewicz wydawnictwo: Czarne rok: 2011 recenzuje: Katarzyna Lisowska
Irytująca perfekcja
J
eszcze dzisiaj nie usiadłam, czyli zbiór rozmów przeprowadzonych przez Agnieszkę Drotkiewic z z rozmaitymi przedstawicielami polskiej kultury i popkultury, mógłby posłużyć jako przyczynek do refleksji nad tym, jakie cechy powinien mieć dobry wywiad. Książka ta jest bowiem oparta na wielu paradoksach, wobec których trudno pozostać obojętnym. Największy z nich polega na tym, że całość lektury daje bardzo dużo satysfakcji. Dlaczego ten pozytywny efekt miałby być paradoksem? Dlatego że wynika z zastosowania bardzo nierównych środków. Zacznijmy od początku. Delikatnie różowa okładka i wstęp autorki rozpoczynający się pytaniem „Jak żyć?” nieco zbijają z tropu. Podobnie jest z prywatnością niektórych wypowiedzi Drotkiewicz, skierowanych już bezpośrednio do rozmówców (na przykład: „Ja też nie lubię osób, które umawiają się ze mną po to, żeby zająć sobie godzinę”). Uderza też obiegowość wielu sformułowań (tęsknota współczesnego człowieka za wsią, bylejakość masowego stylu życia), a o wyczerpywaniu się inwencji inicjatorki dyskusji mogłoby świadczyć powtarzanie w pytaniach odniesień do tych samych nazwisk i tekstów kultury (Michel Houellebecq, Seks w wielkim mieście). Te wszystkie wady nie mogą jednak przeszkodzić rozmówcom w udzielaniu bogatych odpowiedzi. To właśnie oni stanowią istotę książki. Nawet proste pytanie może przecież wywołać strumień refleksji
profesora Rocha Sulimy albo Doroty Masłowskiej. Drotkiewicz wprowadza tylko temat, który jej interlokutorzy rozwijają w niemal eseistyczne passusy. Autorce nie chodziło przy tym o zebranie samych wysoce zintelektualizowanych rozmów, dlatego zaprosiła do dyskusji przedstawicieli różnych dziedzin i sfer kultury. Obok Basila Kerskiego i Hanny Kowalczyk znalazły się więc Monika Richardson i Agata Kozak, co zapewniło książce różnorodność nie tylko rejestrów mowy, ale też poruszonych tematów. Znów można by zżymać się na to, że wiele wywiadów polega w dużej mierze na stawianiu partnerce lub partnerowi prostych pytań na temat jej lub jego profesji (na przykład w rozmowie z Tessą Capponi-Borawską, antropologiem kuchni: „Zajmuje się Pani antropologią kuchni?”). Jednak nie warto, bo ta strategia zapewnia dialogowi charakter swobodnej wymiany myśli. Co więcej, jest ona częścią proponowanego przez Drotkiewicz projektu kultury, który obejmuje między innymi refleksję nad umiejętnością rozmowy. Lektura wywiadów przeprowadzonych przez nią wywołuje niedające się zweryfikować wrażenie, że autorka wie, jak zachęcić drugiego człowieka do dialogu. Trzeba jeszcze wspomnieć o innej stronie zawartego w zbiorze programu. Chodzi o różnorodność i wszechstronność naszych kulturowych doświadczeń. Postulat otwartości i włączania się w różne formy aktywności widoczny jest nie tylko w rozmaitości dziedzin, z którymi związani są dyskutanci,
29
ale także w konkretnie sformułowanych kwestiach. Agata Kozak i Tessa Capponi-Borawska piętnują zatem tradycyjną polską niechęć do pozwolenia sobie na przyjemność w codzienności, Sylwia Chutnik przeciwstawia się bierności i marazmowi współczesnych ludzi, a Monika Richardson prezentuje bardzo szerokie rozumienie spełnienia zawodowego. Czy to model rodem z powracającego jak echo serialu Seks w wielkim mieście? Być może. Nie musimy jednak zgadzać się z propozycją Drotkiewicz, by – nawet wbrew własnej woli – docenić jej książkę. Na podstawie jej lektury nie sposób jasno powiedzieć, jakie warunki musi spełniać dobry wywiad, ale chyba taka powinna być konkluzja – piękno rozmowy rodzi się bowiem między wierszami i nie daje się uchwycić. To może irytować, ale, zapewne, nie może nie uwodzić.
tytuł: Zły porucznik reżyseria: Werner Herzog dystrybutor: Monolith Films rok: 2011 recenzuje: Paweł Bernacki
Bezzębny porucznik
P
onoć, gdy Abel Ferrara usłyszał o pomyśle zrobienia remake’u Złego porucznika, wściekł się nie na żarty. Jestem szczerze przekonany, że gdy zobaczył końcowy efekt owego przedsięwzięcia złapał się za klatkę piersiową z obawy, że zaraz stanie mu serce, a jego trup jeszcze przez wiele lat będzie przewracał się w grobie. Zły Porucznik Wernera Herzoga bowiem to nie próba oddania hołdu legendarnemu poprzednikowi – to nieudolnie zrobiony film niszczący jego mit. Przypomnijmy: kultowy obraz Ferrary opowiadał historię granego przez Harve’a Keitela – przeciętnego policjanta, który stacza się na samo dno, popadając w kolejne nałogi: alkohol, hazard, narkotyki, seks. Porucznik jest chamski, wulgarny, na wskroś odrażający. Nie ma w nim choćby jednej cechy, która budziłaby pozytywne uczucia. Tymczasem w mieście dwóch nastolatków brutalnie gwałci zakonnicę. Do sprawy zostaje przydzielony grany przez Keitela bohater. Bestialska zbrodnia staje się dla niego impulsem do moralnego odrodzenia, na które jest już za późno. W tym właśnie miejscu objawia się cały tragizm i jednocześnie siła filmu Ferrary. To nie tyle obraz o moralnym upadku człowieka, ile o nawróceniu, na jakie nie ma już czasu. – to opowieść o zmartwychwstaniu, które nie może się dokonać. Co z tego wziął do swojego obrazu Herzog? Zdaje się, że niemal wszystko. Choć przeniósł akcje do spustoszonego przez huragan Cathrina Nowego Orleanu, a gwałt
na zakonnicy zastąpił brutalnym morderstwem rodziny imigrantów, to zasadniczo próbuje nam opowiadać tę samą historię – o upadku i niemożliwym odkupieniu. Mimo to jego opowieść nie jest nawet w niewielkiej części tak sugestywna i mroczna, jak dzieło Ferrary. Pierwszy Zły porucznik epatował swoją gęstą atmosferą, ciasnotą, w której obracali się jego bohaterowie, poczuciem ciągłego uwięzienia. Wszystkie przestrzenie sprawiały wrażenie zamkniętych, takich, z których nijak nie można się wyrwać: małe, klaustrofobiczne mieszkania, zadymione knajpy, nawet ulice ciemne, niby pełne ludzi, a jednak puste, bo żadnego z przechodniów nie obchodziło nic poza czubkiem własnego nosa. W nich miotał się Porucznik, dokonując jednego wykroczenia za drugim, upadając coraz niżej i niżej. Jego klęskę, ale i zagubienie, doskonale ilustrowały genialne sceny słynnej masturbacji na ulicy, ekshibicjonistycznego tańca nago przy dźwiękach łzawego Pledging my love Johnny’ego Ace’a, w końcu momentu nawrócenia w kościele, gdy Porucznik płaszczył się przed stojącym w pozie rewolwerowca Chrystusem. Wszystko to budowało atmosferę filmu – mroczną, niemal nieznośną, ale niepozwalającą się od niego oderwać. Tego klimatu brakuje obrazowi Herzoga. Nie jest w nim tak gęsto, tak „ciemno”. Brakuje poczucia uwięzienia Porucznika. Przestrzenie Nowego Orleanu nie mają w sobie tej ciasnoty, nie potęgują uczucia zagubienia. Brakuje mocnych scen, które krok po kroku prowadziłyby głównego bo-
30
hatera od upadku do, skazanej z góry na porażkę, próby odkupienia win. Inny jest też sam porucznik: bezzębny, nijaki. Nie potrafi wzbudzić ani sympatii, ani antypatii. Ot po prostu jest, bo skoro był w tytule to i na planie winien się pojawić. Duża w tym „zasługa” Nicolasa Cage’a. Tak, jak Keitel swoją absolutnie genialną grą pociągnął pierwszą wersję Złego porucznika i stworzył kreację kultową, tak Cage położył remake swą nieudolnością. Nie wytrzymał on ciężaru, który spadł mu na barki, przez co zawaliła się główna kolumna stanowiąca o sile filmu. Bez niej gmach nie mógł ustać. Na szczęście swoje wsporniki miał pierwowzór. Byli nimi: Abel Ferrara i Harvey Keitel. Pierwszy z nich stworzył mroczny, wciągający widza klimat filmu, drugi ożywił go przez wykreowanie tak sugestywnego bohatera, że chce się za nim podążać do samego końca, nawet tragicznego. Porucznik bowiem, chociaż odrażający i wstrętny, ma w sobie coś, co sprawia, że mimo całej tej ohydnej maski czujemy, że gdzieś tam jest w nim dobro, które nie może się przez nią przebić. Coś, co czaruje widza, a czego zabrakło remake’owi. Drugi porucznik jest nijaki, bezzębny – ani nas odrzuca, ani pociąga. Nie mówiąc już o tym, by robił to równocześnie. Prawdziwy Zły porucznik to potrafił.
tytuł: Sprawca autor: Bartosz Porczyk wytwórnia: LUNA Music rok: 2011 recenzuje: Monika Stopczyk
Długo wyczekiwany Sprawca
N
ie od dziś wiadomo, że Wrocław śpiewającymi aktorami stoi. Konrad Imiela, Kinga Preis, Mariusz Kilian czy Cezi Studniak, ale także wielu innych, nieraz dowiedli, jak oszałamiające efekty może dać synteza talentu aktorskiego i wokalnego. Od 12 kwietnia na regałach sklepów płytowych można znaleźć kolejne tego świadectwo. Otóż w tym dniu premierę miał debiutancki krążek Bartosza Porczyka – aktora wrocławskiego Teatru Polskiego, laureata PPA z 2006, wreszcie autora kultowego już monodramu Smycz. Całe pięć lat fani talentu Bartosza musieli wytrwale czekać na narodziny Sprawcy. Moim zdaniem – było warto. Do zamieszczonych na płycie jedenastu utworów muzykę skomponował artysta wraz z Łukaszem Damrychem, który ze swoim zespołem towarzyszy Bartoszowi na scenie w Smyczy. Współautorką tekstów jest natomiast Patrycja Babicka. Kiedy w mediach pojawiły się pierwsze zapowiedzi Sprawcy, wielu zastanawiało się, czy na krążku znajdą się utwory wykonywane w Smyczy i jak bardzo – jeśli w ogóle – będzie to zbliżona do niej stylistyka. W ostatecznym rozrachunku na płytę trafiła jedynie Promocja, jednak w nieco innej aranżacji niż ta znana ze spektaklu, a sam krążek jest tak różnorodny muzycznie, że z powodzeniem umyka wszelkim kategoryzacjom. Właśnie muzyka jest tym, co na Sprawcy robi największe wrażenie. Niezwykłe aranżacje, doskonale dostosowane do tematów poszczególnych utworów oraz bogate in-
strumentarium sprawiają, że tych jedenaście kompozycji to naprawdę zaskakująca podróż muzyczna. Rozpoczyna ją piosenka tytułowa, która w pewien sposób przybliża nam osobę Sprawcy. Niemal wyrecytowane zwrotki połączono z melodyjnym refrenem, co w efekcie dało bardzo klimatyczny, trochę niepokojący utwór. Zaraz po nim wspomniana wcześniej Promocja i swoiste slow motion, które moim zdaniem wyszło tej piosence na korzyść. Numer trzy Sprawcy to Rosolanka, czyli „co człowiek z kurą ma wspólnego?”, a zaraz po niej Rzezipospolita – kompozycja, w której wiele się dzieje zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej. Warto poświęcić nieco więcej uwagi tekstom duetu Porczyk & Babicka. Otóż pokazali oni jak precyzyjne potrafią tworzyć bogate słowotwórczo konstrukcje, pełne takich „perełek”, jak chociażby: bzdurnota świata, sprawcorzezijebcy głowizna, czy brzuszynio. Wracając do tracklisty, kolejnym utworem jest Nieruchoma okupacja. Ci, którzy znają Smycz, bez problemu zauważą nawiązanie do tekstu Nieruchomo Samuela Becketta. Pełen energii, rytmiczny utwór, który zupełnie nie zwiastuje tego, co słyszymy tuż po nim… Kołysankowa Rozczulanka to moim zdaniem jedna z dwóch najpiękniejszych kompozycji, jakie trafiły na krążek. Niezwykle wzruszający tekst i subtelny akompaniament gitary Wojciecha Orszewskiego sprawiają, że człowiekowi szklą się oczy i miękną kolana. Podobny, choć opiewający zupełnie inną tematykę, poziom liryzmu Porczyk osiągnął także w piosence Do-
31
palacze. Muzyka w niej sprawia, iż naprawdę ma się wrażenie, że „półkosmos mojego stanu opiera się na wzlatywaniu”. Dzieje się tak m.in. za sprawą pięknych partii instrumentów smyczkowych w wykonaniu The Film Harmony Quartet. Na płycie te dwa utwory oddziela od siebie Botox – popowy, rytmiczny, idealny to tańca, poświęcony zamiłowaniu ludzi do poprawiania natury. Żartobliwy ton słyszalny jest też w nieco funkowej kompozycji W(i)ara od gara. Dwa ostatnie utwory to Persona z muzyką rodem z westernu, w której Porczyk rozprawia się z tym, jak powszechnie postrzegany jest aktor oraz Blaski podpaski, gdzie ponownie ton nadają smyczki, a finał jest dość zaskakujący. O Sprawcy długo można by mówić, bo treść będąca nierzadko gorzkim komentarzem realiów, w jakich przyszło nam żyć, przybiera tu formę bardzo atrakcyjną. Porczyk okazał się sprawcą „płyty kompletnej” – dopracowanej w warstwie tekstowej, muzycznej, wreszcie wizualnej, bo za fotografie ilustrujące piosenki tego albumu Bartoszowi Mazowi należy się niski ukłon i równie gromkie brawa jak te, które Bartosz Porczyk otrzymał podczas prapremierowego koncertu.
tytuł: Wasting Light reżyseria: Foo Fighters dystrybutor: Sony Music rok: 2011 gatunek: rock recenzuje: Paweł Mizgalewicz
Stypa z przytupem
N
iektórych artystów trudno nie oceniać przez pryzmat ich przeszłości. Uwierzycie, że właśnie mija 20 lat od momentu nagrania Nevermind Nirvany, być może ostatniej „wielkiej” płyty w historii rocka? Będę się upierał, że największy wkład w jej popularność miała potężna i dynamiczna perkusja Grohla, robiąca ogromne wrażenie od pierwszego wejścia na Smells Like Teen Spirit. To tego brakowało i ówczesnej muzyce pop, i innym kapelom „alternatywnym”. Nevermind miało zacząć rewolucję, ale raczej ją skończyło – po śmierci Kurta Cobaina żaden zespół grający surowego rocka nie odniósł już tak dużego sukcesu. Ironia losu, że najbliżej takiego statusu znalazła się kapela założona przez samego Grohla. Foo Fighters nie otworzyli żadnej nowej ery, ale udaje im się łączyć klasyczne brzmienie z przebojowymi wokalami, co zapewnia obecność w radiostacjach i przy rozdawaniu Grammy. Wasting Light dała im zaś wreszcie pierwsze miejsce w rankingu Billboardu, co jest o tyle ciekawe, że to płyta o wyjątkowo ciężkim brzmieniu. Jak widać, nie wszyscy fani przesterowanych gitar jeszcze umarli. „Nowi Fajtersi” to gratka dla każdego z nich. Przy pierwszym przesłuchaniu trudno o inną refleksję: jak to brzmi, jak to brzmi! Wreszcie w muzyce FF widać wpływy dwóch wielkich zespołów, w których bębnił Grohl. Producent Butch Vig (ten od Nevermind) zadbał, by nagrana w garażu płyta była akustyczna i „brudna”. Znajomych
z Nirvany jest więcej: nie tylko na jednym utworze pojawia się basista Chris Novoselic, do zespołu powrócił też Pat Smear. Tak, te proste popowe melodie odgrywają teraz trzy gitary, tworząc ścianę skompresowanego dźwięku, która uderza w uszy dość mocno, zagłuszając nawet nieco wokal. I tutaj widać wpływ drugiego zespołu, który miałem na myśli, czyli Queens of the Stone Age. Wasting Light można wręcz nazwać mieszanką starych „Fajtersów” i stoner rocka. Wspomniana ściana jest na tyle solidna, że niektórych zmęczy, „przymuli”, zwłaszcza w spokojniejszych utworach, w których bas i talerze nadal dudnią w najlepsze, nie pozwalając na relaks. Oczywiście najpierw wpadają w ucho utwory żwawsze, od których zaczyna się płyta. Już intro do pierwszego utworu – Bridge Burning – przedstawia nam Foo Fighters agresywniejszych niż kiedykolwiek. Grohl wrzeszczy, Taylor Hawkins molestuje membrany, wzmacniacze eksplodują. White Limo brzmi zaś zupełnie jak zaginiony utwór z Rated R Queensów. Zabrzmi to jak slogan, ale nie z naszej epoki: dostajemy rockową płytę z zacięciem i siłą, przeznaczoną na dobre głośniki. Nie myślcie jednak, że Grohl porzucił swoje zamiłowanie do chwytliwych refrenów – tych jest tu pod dostatkiem. Mamy wręcz do czynienia z pierwszą płytą zespołu, w której wszystkie piosenki są dobre. W każdej jest co najmniej jeden fragment, którego trudno nie nucić. Arlandria czy Back & Forth różnią się od sztandarowych utworów FF tylko tym, że nie czekają z „bum” na refren, ale się od niego zaczynają, pod-
32
wyższając poprzeczkę dla całego utworu. Miss the Misery przypomina kawałki z One by One, ale uwagę bardziej przyciąga wzruszająca ballada I Should Have Known. Teksty Grohla są w oczywisty sposób pisane na kolanie, a jednak facet ma talent do ujmowania uniwersalnych tematów w ładne słowa. Cała płyta ciągle wraca do tematu przemijania, straty. Przykładowe refreny: „mosty za tobą płoną”, „jednego dnia ktoś złamie ci serce”, „młodość nie zmieni tego, że umrzesz”. I Should... okazuje się celem tej drogi. Trudno byłoby mi wychwalić ten utwór wystarczająco. Album kończy się niezwykle klasycznym (i udanym) Walk. „Uczę się chodzić na nowo”, śpiewa Grohl. Jego nowa płyta nie odkrywa nowych horyzontów, nie przyciągnie nowych fanów, ale jest cudowną kompilacją tego, za co kocham taką muzykę. Jeśli rock już nie zmartwychwstanie, zapamiętam Wasting Light jako jego najlepszą stypę.
tytuł: All You Need Is Now autor: Duran Duran wytwórnia: Tapemodern/Allido/S-Curve rok: 2011 gatunek:new wave, pop rock recenzuje: Wojciech Szczerek
All you need is... Synth-Pop!
D
uran Duran jest jedną z najbardziej znanych grup popowych pochodzących z Wielkiej Brytanii. To ich księżna Diana ogłosiła swoimi ulubieńcami, zaś ich single w najlepszym okresie świetności podbijały brytyjski Top Ten przez pięć kolejnych lat, niczym ABBA dekadę wcześniej. Spotkał ich także zaszczyt napisania piosenki do jednego z Bondów (co wiązało się z przewidywalnym sukcesem). Obchodząc swoje trzydziestolecie zespół wydał trzynasty album studyjny. Numer nie jest jednak pechowy, bo pomimo słabej formy i niewielkiej popularności zespołu w ciągu praktycznie całych dwóch ostatnich dekad, wracają oni z dosyć chwytliwym, popowym repertuarem, na który bardzo rzadko stać młodsze zespoły. All You Need Is Now ukazał się najpierw w wersji elektronicznej, a na półki ostatecznie trafił w marcu. Nie można zaprzeczyć faktu, że na najnowszym krążku wyraźnie dominuje stylistyka lat osiemdziesiątych (szczególnie new wave i new romantic ze zgrabną perkusją i pląsającym basem), a elektronika wypełnia frazy śpiewane przez Simona Le Bona tak, jak to wyglądało na albumach Rio oraz Seven and the Ragged Tiger. W tym przyjemnym synth-popie sporo jest jednak pop rocka (szczególnie w wydaniu amerykańskim) podobnego do tego, co zaprezentował legendarny zespół Blondie na dwóch ostatnich albumach The Curse of Blondie i Panic of Girls, i co Duran Duran próbowało
już wcześniej inkorporować, jednak jak do tej pory bezskutecznie. Bardzo dobrze słucha się wokalisty, zakładając, że lubi się Duran Duran. W przeciwnym razie jego głos może drażnić. Jednak co ważne, drażni on z taką samą siłą, jak w niezapomnianych Rio, Wild Boys czy wspomnianym już bondowskim A View to a Kill. Nie jest to głos rockowy, tylko popowy – wysoki, przenikliwy i, co najważniejsze, w dobrej formie. Krążek otwierają dwa energiczne kawałki: tytułowy singiel i Blame the Machines. Ten drugi to chwytliwy (w zasadzie nawet bardziej niż singiel) up-beat z mnóstwem elektroniki – zarówno w instrumentacji, jak i w pojawiających się tu i ówdzie mechanicznych jękach i piskach. W wielu utworach na płycie nie zabrakło też elementów disco (z lat 70-tych i 80-tych w Being Followed oraz z 90-tych w Safe, In The Heat of the Moment)) wspaniale połączonych ze świeżymi rozwiązaniami muzycznymi. Oczywiście na płycie znajduje się zarówno trochę kiczowatych „świecidełek” (Other People’s Lives), których pomimo pretensjonalności, jaką zespół zawsze epatował, nie da się po prostu nie kochać, jak i bardziej ambitnych, spokojniejszych, typowych dla grupy ballad (Mediterranea i Leave A Light On). Całości zaś dopełniają łączniki symfoniczne, nawiązujące do innych piosenek na płycie. Album promowany jest przez dość obfitą trasę koncertową, zaś do jej ciekawszych elementów należy z pewnością rejestracja koncertu w Los Angeles przez samego Davida Lyncha – rezultat można zobaczyć we
33
fragmentach na YouTubie. Wobec tego, co mistrz surrealizmu filmowego zrobił z występem synth-popowej gwiazdy nie pasuje stwierdzenie, że to zwykłe nagranie z koncertu. Podsumowując, trzeba przyznać, że najnowszy album Duran Duran to kawał dobrej roboty. Do najtrudniejszych zadań, które udało się zespołowi wykonać, należy przede wszystkim to, że skutecznie udało im się przenieść muzykę lat osiemdziesiątych, jaką chcąc nie chcąc reprezentują, na grunt współczesnego radiowego popu. Dziś wielu wykonawców nieudolnie stara się nawiązywać do tamtego stylu. Pomimo że retro to przecież tylko wybieranie pewnych cech gatunku czy okresu i przekształcanie w coś nowego, trudno jest znaleźć kogoś, kto przeniósłby to, co trzeba tak, jak trzeba. Udało się to Duran Duran: prosta forma, czasem dekadencki klimat i oczywiście trochę mrocznej tandety tamtych lat działają tak jak trzydzieści lat temu.
tytuł: 02 reżyseria: Niwea wytwórnia: Qlturap rok: 2011 gatunek: rock recenzuje: Jakub Kasperkiewicz
Słuchać po ciemku, w samotności
S
iła projektu Niwea tkwi w tym, że jego twórczość jest na tyle oryginalna, wręcz wyjątkowa, że całkowicie wymyka się próbom zaszufladkowania na modłę: „brzmi jak zachodnie”. I bardzo dobrze, bo to już dawno przestało być komplementem. Surowość i chłód tej muzyki oraz jej (chwilami aż bolesny) autentyzm mocno dzieli ludzi w opiniach na jej temat. Shoutbox zespołu na portalu społecznościowym Last.fm jest w tej chwili agregatem zarówno superlatywów, jak i opinii wyrażających odczucia tak jednoznacznie negatywne, że ich autorom trudno obejść się bez wulgaryzmów. Głównym źródłem kontrowersji są oczywiście teksty i maniera Wojciecha Bąkowskiego. Użytkownicy o bardziej pokojowym nastawieniu ostrzegają, że może stać się to samo, co w shoutboksie zespołu Coma – permanentna wojna, flamewar zwolenników z przeciwnikami. Zresztą, jednym ze sposobów dyskredytowania Niwei jest porównywanie tego zespołu do Comy. Zdecydowanie nietrafione – bombastycznym i nadętym tekstom Piotra Roguckiego daleko do neurotycznych, niepokojąco bliskich codziennym perypetiom szarych ludzi „nawijek” Bąkowskiego. Muzyka na 02 wciąż służy głównie uwypukleniu przesłania i spotęgowaniu klimatu, ale stała się też, w większym stopniu niż na debiucie, „słuchalna” sama w sobie. Materiał jest wymagający pod tym względem, że słuchacz musi się skupić na odbiorze i niczym więcej – taka muzyka zdecydowanie nie
sprawdza się jako tło dla innych czynności. Otwierające Duchy są to dobrze spełniające swoją rolę intro – mroczna polska odpowiedź na lo-fi, ze zdesperowanym Bąkowskim i natarczywą, infantylną melodią. Jest bardziej nowofalowo niż na 01. W utworach Tańcz i Miasto średnie podkładom perkusyjnym patronuje Stephen Morris, a basowi w Mocno – Peter Hook. Ten ostatni kawałek jest przy okazji chyba jedynym godnym następcą utworu Miły, młody człowiek pod względem „przebojowości” i „piosenkowości”. Nie zabrakło też elementów hip-hopu, takich jak bity i wokal w Ksera wiszą i w Złym człowieku, przy okazji wywołującym skojarzenia z gatunkiem hardcore psycho rap, który w połowie lat dziewięćdziesiątych na krótko rozbłysnął na jednym z katowickich blokowisk. Bąkowski zastosował kilka nowych środków – w Chmarze jest bardziej emocjonalny niż kiedykolwiek, a we wspomnianym już Ksera wiszą można przez chwilę usłyszeć chórki. W Tańcz wraca tematyka traumatycznego dzieciństwa, poruszona wcześniej w Generale Hermaszewskim. Wsłuchując się w Dafnie dochodzę do wniosku, że sesja z 02 przydałaby się tym, którzy słuchają Czesława Mozila z przeświadczeniem, że mają do czynienia z czymś pokręconym. Wojciech Bąkowski oraz Dawid Szczęsny kontratakują z impetem i nie mają zamiaru szczędzić nam brutalnej prawdy serwowanej prosto w twarz, a właściwie w uszy. To, co robią, wciąż nosi silne znamiona eksperymentu artystycznego – ich twórczość nie jest na tyle foremna, aby dało się ją zmieścić
34
w i tak bardzo dziś rozluźnione ramy szeroko rozumianej „muzyki rozrywkowej”. Sofomor projektu Niwea jest jeszcze mroczniejszy niż debiut, o czym niezawodnie świadczy okładka albumu przedstawiająca czerń i nic poza nią. Jeżeli dodać do tego komentarz Bąkowskiego, że „tematem płyty jest nic”, otrzymamy miarodajną zapowiedź tego, co czeka słuchacza po odpaleniu plików muzycznych, ewentualnie umieszczeniu ramienia gramofonu nad płytą. Wytwórnia Qulturap i panowie z Niwei wyzbyli się złudzeń co do roli płyt kompaktowych na początku drugiej dekady XXI wieku. Na stronie internetowej zespołu można kupić muzykę w postaci plików mp3 lub FLAC, albo na płycie winylowej – robią więc ukłon zarówno w stronę współczesności, jak i coraz liczniejszych kolekcjonerów wracających do łask „czarnych płyt”. Pierwszy z wymienionych wariantów kosztuje 10 złotych. Zaręczam, że warto.
tytuł: Thor (znany też jako THOR 3D) reżyseria: Kenneth Branagh dystrybutor: UIP rok: 2011 recenzuje: Paweł Mizgalewicz
Lodowe olbrzymy i latające młotki
N
iektóre filmy sprawiają, że płaczesz ze śmiechu. Inne – że płaczesz ze wzruszenia. Jeszcze inne zaś... że płaczesz, bo oczy bolą cię od 3D. Dystrybutor Thora od razu zdobył moje uznanie, wprowadzając film do kin tylko w wersji trójwymiarowej. Uwielbiam płacić więcej za coś, czego nie chcę! Każdy ma swój własny problem z 3D – mój jest taki, jak u Christophera Nolana: otóż obraz przepuszczony przez okulary jest za ciemny. Nie tylko czyni to film brzydszym, w szybkim kinie akcji prowadzi wręcz do sytuacji, gdzie po prostu nic nie widać. Nie wiem, co zrobił James Cameron, że z Avatarem tego problemu nie miałem – wiem tylko, iż inni filmowcy ciągle tego tricku nie znają. Dzieło Kennetha Branagha rozgrywa się w większości albo w nocy, albo w przestrzeni kosmicznej. Jest koszmarnie ciemne. Co chwila zdejmowałem okulary i delektowałem się rozpapcianą mazią, która przynajmniej była wystarczająco jasna, żebym zorientowałsię, co w ogóle dzieję się na ekranie. Aha, ten podskoczył, zrobił pirueta i strzelił laserem z różdżki. Tamten kogoś ciachnął mieczem. Okej, zrozumiałem, zakładam okulary z powrotem. Narzekam na technikalia, bo cóż innego jest priorytem w adaptacji (na szczęście luźnej) Marvelowskiego komiksu Thor, może jeszcze bardziej niż Iron Man, wypełniony jest tzw. rozpierduchą. Każdy dylemat – rodzinny, osobisty, polityczny czy też miłosny – zawiązywany i rozwiązywany jest tutaj w feerii eksplozji i/lub wymierzanych ry-
walowi ciosów. Bohater przechodzi kryzys w momencie, gdy wielki robot strzela laserami z oczu, a symbolem jego przemian wewnętrznych jest latający, trzaskający piorunami młotek. Twórcy zmieścili tu tyle konwencji, że trudno wszystkie wymienić. Tytułowy bohater (Chris Hemsworth) nie jest żadnym bogiem, tylko zwykłym... mieszkańcem innego wszechświata. Bywalcy Asgardu dostają się na Ziemię poprzez coś w rodzaju tunelu czasoprzestrzennego – objawili się nam np. kiedyś w Norwegii, by pokonać armię lodowych gigantów (którzy to pochodzą z jeszcze innego świata). Styl graficzny jest więc bardzo zróżnicowany: nordycko-mediewalne pancerze i miecze, magia rodem z fantasy, futurystyczne fortece wyjęte z science-fiction, okazjonalnie także wielkie roboty. Graficy komputerowi mieli trochę roboty. Nie da się ukryć, że miszmasz jest momentami komiczny. Część audytorium na pewno będzie zachwycona, „ile tu się dzieje”, ale osobiście reaguję na komiksowe klimaty inaczej. Otóż czuję się starym człowiekiem. Thor to w stu procentach bajeczka, kreskówka wcielona w życie. Pomimo nazwiska reżysera, język filmu trzyma się blisko Power Rangers czy produkcji Disneya. Albo po prostu: innych komiksowych filmów. Proste żarty, prosty montaż (pierwsze pół godziny filmu to cały „background” bohatera podawany słowo po słowie), proste emocje. Na szczęście historia, którą potraktowano tak mało subtelnie, ma parę całkiem ciekawych warstw. Szekspirowskie wręcz relacje dwóch synów króla, Thora i Lokie-
35
go – to jedna (bez wątpienia najciekawszy wątek filmu). Druga – wprowadzenie grupki ziemskich naukowców (na czele z Natalie Portman), próbujących nadać nieco sensu tej szalonej mieszance religii i fantastyki. Te zgrabnie ustawione szyny sprawiają, że fabuła... nawet trzyma się kupy. Kiedy nie „podziwiamy” kolejnej chaotycznej sceny akcji, film bywa przyjemny. Portman nie dostała wiele do zagrania, ale cieszy oko bardziej niż tysiąc kosmicznych wybuchów. Hemsworth, znany do tej pory głównie z australijskich seriali, to coś więcej niż mięśnie – facet zagości w Hollywood na dłużej. Na deser parę odniesień do innych postaci Marvela oraz nadchodzącego filmu Avengers. Nie mogę powiedzieć że Thor to „dobry film”, ale myślę, że fani tego typu przebojów będą zadowoleni.
W poszukiwaniu straconego strachu Paweł Bernacki
P
amiętam, że gdy byłem małym dzieckiem, horrorem, który przeraził mnie do szpiku kości, była czwarta odsłona serii The critters. Film wystraszył mnie do tego stopnia, iż przez kilka kolejnych nocy zaglądałem pod łóżko, by sprawdzić, czy nie kryją się tam małe, kuliste, mięsożerne kreatury, które pragną urządzić sobie z mojego dziecięcego ciała iście niebiańską ucztę. Oglądając tę produkcję kilka dni temu, starszy od dobre piętnaście lat, nie czułem nic poza rozbawieniem. Mało tego, ze zdziwieniem stwierdzam, że ogromna większość filmów grozy, z którymi miałem sposobność obcować, wzbudza raczej śmiech niż strach. Szczególnie jeśli chodzi o produkcje względnie nowe. Nie ma strachu. Kino, mimo przecież świetnych ku temu środków, nie wywołuje we mnie przerażenia. Dlaczego? Przez to, że przybyło mi kilka lat i mój umysł buntuje się przeciwko brakowi realizmu i naiwności fabularnych rozwiązań? A może sam horror, jako gatunek, już się wyczerpał i jest w stanie operować tylko zużytymi schematami? Zacznijmy od pierwszej możliwości – czyżby ogarnęła mnie całkowita znieczulica na wyzuty z zakorzenienia w rzeczywistości strach? Po krótkim namyślę, stwierdzam, że zdecydowanie nie. Przecież istnieją nie tylko filmy, ale inne teksty kultury, które sprawiają, że naprawdę trzęsę się ze strachu. Oto po przeczytaniu Bereniki Edgara Allana Poe przez kilka miesięcy bałem się pójść do dentysty, a finalna scena, gdy z rozbitego pudełka wysypują się trzydzieści dwa zęby nieboszczki sprawiła, że kilkakrotnie sprawdziłem stan swojego uzębienia. Albo inny przykład – Płonąca Żyrafa Stanisława Grochowiaka. Krótki wiersz, a jakże sugestywny, jak niedający spokoju! Końcowe, wygłaszane z niemal perwersyjnym namaszczeniem wyliczenie, zaczynające się do słów „Bo życie znaczy ćwiartować mięso”, wstrząsnęło mną tak mocno, że dziś wiem już, jak czuje się podchodząca z tego samego wiersza „biedna konstrukcja człowieczego lęku”. Rzecz jasna „straszyła mnie” nie tylko literatura. Weźmy muzykę. Tytułowy utwór debiutanckiej płyty zespołu Black Sabbath – Black Sabbath. Spadające krople deszczu, bijące dzwony, rytmiczna, ciężka gitarowa muzyka, niemal realnie wwiercająca się w czaszkę, no i oczywiście paniczny wręcz krzyk Ozzy’ego Osbourna – tak, to było coś. Za każdym razem, gdy słucham tego utworu, mam wrażenie, że moje plecy są muskane lodowatymi szponami siedzącego za mną szatana… Skoro jesteśmy już przy diable – przejdziemy do filmu. Bez większych problemów wynajdę w pamięci kilka horrorów, które przeraziły mnie naprawdę mocno. Choćby Omen – zacięta, mroczna twarz Damiena, przerażające (mimo że nieociekające krwią i flakami)
36
obrazy śmierci i moja ulubiona scena z czarnym, warczącym rottweilerem… A wszystko to potęgowane psychodeliczną muzyką Jerry’ego Goldsmitha. Ave satani brzmi mi w uszach do dzisiaj i nieustannie przeraża. Tak samo, jak głośny debiut Tobe’a Hoopera – Teksańska masakra piłą mechaniczną. Film, który poziomem czarnej groteski sprawia, że z jednej strony zupełnie zdegustowani i zszokowani mamy ochotę od razu przerwać seans i poszukać wiadra, w które moglibyśmy zwymiotować obiad, ale z drugiej – za nic nie możemy się oderwać, uzależniając się od płynącej z ekranu, ścinającej krew w żyłach psychodeliczności. Właśnie psychodeliczności, bo nie potrafię znaleźć innego słowa, by określić choćby scenę, w której rodzina kanibali wkłada rzeźniczy młot w rękę martwego, otoczonego kultem dziadka, żeby za jej pomocą rozbić głowę jednej z ofiar… Wszędzie krzyk, krew, obłąkańcze śmiechy… Żadna inna wersja Teksańskiej masakry nawet nie zbliżyła się do swojej almae matris. Na koniec zaś tego krótkiego, wybiórczego i wyłącznie przykładowego przeglądu pozwolę sobie przywołać kultowe już horrory o zombie Georga A. Romero. Mam tu na myśli dwa pierwsze filmy serii: Noc żywych trupów i Świt żywych trupów. Oba stare (pierwszy jeszcze czarno-biały), zrobione z wykorzystaniem naprawdę niskich środków finansowych, a jak przerażające i jednocześnie dające do myślenia. Snujące się po ekranie sylwetki mięsożernych zombie, ich przenikliwe wycie i grupka żyjących ukryta czy to w małym domku na odludziu, czy w centrum handlowym. Niby proste, niby schematyczne, niby naiwne, a jednak miało w sobie to coś, co sprawiało, że człowiek we Wszystkich Świętych lękał się pójść na cmentarz, by nie zastać dziadka obiadującego wraz z grupą nieboszczyków na grobowej płycie i przypadkiem nie stać się deserem dla tej wesołej gromadki. Czym jednak jest ten horrorowy pierwiastek wywołujący lęk? A może coś takiego nie istnieje? By to sprawdzić należałoby zrobić kolejny przegląd – tym razem horrorów, które ze strachem mają tyle wspólnego, co Zmierzch z filmem grozy. Jak już zostało napisane, horror – od przynajmniej trzydziestu lat - powiela tylko zużyte schematy, nie chcąc wysilić się na stworzenie czegoś, co byłoby swoistym novum. Zamiast tego woli kopiować to, co zostało wyeksploatowane gdzieś między latami sześćdziesiątymi a osiemdziesiątymi ubiegło stulecia, a więc w dekadach, gdy filmy grozy przeżywały swój rozkwit. To właśnie wtedy powstały nie tylko trzy wspomniane już klasyki, ale także inne niezwykle ważne dla fana horroru produkcje, jak: Piątek 13, Halloween, Wzgórza mają oczy, Egzorcysta, Martwe zło, Amilityville, czy niewiele późniejszy Koszmar z ulicy wiązów. Można chyba, bez większego ryzyka, stwierdzić, że lwia część powstających aktualnie filmów grozy to tylko li-
che wariacje na temat wymienionych obrazów, które dostarczyły potrzebnych schematów. Jednym z nich byłby horror satanistyczny rozsławiony przez Egzorcystę i Omen, a dziś reprezentowany choćby przez żałosne Wrota do piekieł czy Nienarodzonego (by nie wspominać gniotów w rodzaju Constantine’a). Najlepszym doń komentarzem niech będzie wpis przeczytany przeze mnie na jednym z portali internetowych pod recenzją Wrót do piekieł. Brzmiał on mniej więcej tak: „Uwaga! Uwaga! Wybieramy najśmieszniejszą scenę filmu!”... Nic dodać, nic ująć. Z cienia swoich wielkich poprzedników nie są w stanie wyjść także filmy ambitniejsze, jak Egzorcyzmy Emily Rose albo Dziewiąte wrota, które mimo niezłego poziomu, nie potrafią wyeliminować poczucia, że to już gdzieś było. Bo rzeczywiście było. Najlepszym dowodem niech będzie fakt, że od trzydziestu trzech lat, a więc od nakręcenia Egzorcysty nie powstał mogący się z nim równać horror satanistyczny.
A może sam horror, jako gatunek, już się wyczerpał i jest w stanie operować tylko zużytymi schematami?
Podobnie rzecz ma się z tak zwanymi slasherami, a więc horrorami o seryjnych mordercach posiadających nadprzyrodzone możliwości i dosłownie zarzynających wszystko, co się rusza. Chyba żadnemu współczesnemu reżyserowi nie udało się stworzyć mordercy tak sugestywnego, by mógł choć próbować mierzyć się z legendami: ukrywającym twarz za papierową torbą, a później hokejową maską Jasonem Voorhees’em; obłąkańczym, posiadającym noże zamiast palców u jednej z rąk Freddym Krugerem; i chyba najmroczniejszym z nich wszystkich, trupiobladym Mike’em Myersem. Serie z ich udziałem doczekały się nieraz kilkunastu kontynuacji, z których każda kolejna wywoływała coraz to większe salwy śmiechu, brutalnie burząc legendy swoich bohaterów, oraz kilku remake’ów. Z tych ostatnich warto wspomnieć chyba tylko o Halloween w reżyserii Roba Zombie z 2007 roku. Mimo iż Zombie filmowcem nie jest i na reżyserce zwyczajnie się nie zna, horrory kocha całym sercem i to widać w jego produkcjach. Widać tę szczerą miłość do filmu grozy i tęsknotę za lękiem podczas seansu. Jak pisze o nim w swojej recenzji Krzysztof Michałowski: „To coś więcej niż remake, coś więcej niż hołd - to akt miłości. Facet [Zombie – dop. P.B.] być
może jest dziwaczny, ale naprawdę kocha to, co robi i potrafi tym uczuciem obdarzyć każdy kadr. Każdy ekranowy mord, każda scena tortur, znęcania się i masakry nasycona jest prawdziwą czułością, jaką tylko sadysta może ofiarować masochiście.” Lepiej tego opisać się nie da – trzeba zobaczyć. Mimo że to Halloween nie wywołuje takiego strachu jak pierwowzór, nie wywołuje i śmiechu. Sprawia raczej, że w oku widza kręci się tęskna łza, a na usta ciśnie się zdanie: „Pamiętamy, Rob, my też to pamiętamy”. Innych remake’ów nie ma co wspominać. Podobnie jak kolejnych kontynuacji, które sięgają takich absurdów, jak wyprodukowanie filmów Freddy vs Jason i Freddy vs Jason 2, po których obejrzeniu miliony amerykańskich nastolatków zadają sobie pytanie, który sławny rzeźnik dokopał mocniej swojemu koledze po fachu. Czego jednak oczekiwać skoro jedyne, czym raczy nas reżyser to mniej więcej dziewięćdziesięciominutowa masakra, podczas której dzielni herosi dziurawią swoje ciała metalowymi prętami, nabijają się na włócznie, miażdżą sobie nawzajem kończyny, obcinają głowy, a wszystko to tylko po to, by móc się dalej finezyjnie kaleczyć? Naprawdę wolę Dragon Balla. Co jednak z innymi slasherami końcówki XX wieku i początku XXI, tymi które próbowały stworzyć coś nowego? Ano nic. Od dłuższego czasu staram się sobie przypomnieć jakichś seryjnych kilerów wykreowanych przez współczesny horror i mam z tym niemały problem. Przypomina się Fisherman z serii Koszmar minionego lata, może Mahogany z Nocnego pociągu z mięsem, górnik biegający po korytarzach kopalni i rozbijający kilofem głowy głupawych nastolatek z Krwawych walentynek. Jednym słowem, straszna posucha. Nikogo, kto ma choć szansę na obrośnięcie legendą, żadnej serii, która mogłaby wprowadzić choćby zefirek zmiany. A ileż można oglądać uciekających i zdzierających gardło, aby osiągnąć coraz to wyższe tonacje krzyku, nastolatków? Gdzie sceny mogące się równać z tymi, w których Jason podglądał swoje, niczego niespodziewające się ofiary z szopy i widz na samą myśl o tym, co się z nimi stanie, czuł gęsią skórkę? Gdzie szalony, perwersyjny, zacierający granicę między jawą a snem Kruger? Gdzie zawsze milczący, lodowato zimny Myers? Gdzie ten klimat niepewności i strachu? Parafrazując Danutę Rinn mógłbym zaśpiewać Gdzie ci rzeźnicy? I odpowiedzieć sobie słowami tej samej piosenki Nie ma, nie ma, nie ma. Po przeczytaniu powyższego akapitu ktoś mógłby mi wypomnieć przemilczenie serii Krzyk. Proszę się wstrzymać – o Krzyku nie pisałem, bo w moim prywatnym odczuciu, ma on tyle wspólnego z horrorem, co Straszny film. Jedyną jego siłą jest miejscami udana próba sparodiowania horrorowych schematów, niestety tylko miejscami, przez co mamy do czynienia z niezbyt udaną hybrydą. Ni to pies, ni wydra można by powiedzieć, a że i pies, i wydra straszne nie są – nie ma się czego bać. Idźmy jednak dalej – kolejnym typem horrorów byłyby horrory o mutantach, czerpiące na równi chyba ze Wzgórza mają oczy, Teksańskiej masakry i tradycji slasherów. Z reguły mamy w nich do czynienia z żyjącą na kompletnym odludziu (czy to głęboka puszcza, czy pustynia) rodzinką, a często całą społecznością mutantów, której główną rozrywką, a jednocześnie sposobem zdobywania pożywienia jest polowanie na ludzi. Oczywiście, zupełnym przypadkiem zawsze na owo odludzie trafia grupka niczego nie spodziewających się „normalnych” homo sapiens. Ci zaś, jak wiadomo, w starciu ze swoimi zmutowanymi odpowiednikami szans żadnych nie mają. Przez kolejną godzinę więc mamy bez przerwy do czynienia z tryskającą krwią, odpadającymi kończynami, krzykami, znowu odcina-
37
nymi kończynami, wypruwanymi flakami i znowu krwią... Mówiłem flakami? Ogólnie rzecz biorąc – obrzydlistwo do kwadratu. Małym urozmaiceniem, jakie serwują nam ostatnio twórcy najpopularniejszych serii tego typu, a więc Wzgórza mają oczy i Droga bez powrotu są dodawane sceny seksu między mutantami lub gwałtów na ludziach – ani się śmiać, ani płakać. Co gorsze, filmy te (zarówno stare, jak i nowe) poza potężnym nasileniem brutalności i nowym typem morderców, do samego gatunku nie wniosły zupełnie nic. I cóż – bardziej śmieszą i obrzydzają niż straszą. Skoro zaś jesteśmy przy horrorach o mutantach, nie można nie napisać o tych, które traktują o zombie. Te ostatnio ograniczają się do dopisywania kolejnych, coraz słabszych części do klasycznych filmów Romero lub naiwnych wariacji na ich temat. Ich fabuła zamyka się na opisaniu historii grupy śmiertelników, która musi przeżyć w świecie opanowanym przez krwiożercze zombie. Na tym samym schemacie opiera się także coraz mocniej zbliżająca się do filmów akcji (a może komedie byłyby lepszym porównaniem?) seria Resi-
dent Evil oraz czarne komedie: jedna, którą obejrzeć można: Shaun of the dead oraz druga, którą należy omijać szerokim łukiem – Noc żywych frajerów. Warto także wspomnieć o horrorach o nawiedzonym miejscu, których pierwowzorem mogłaby być chyba seria Martwe zło (szczególnie dwie pierwsze części) i cykl Amityville. Jak sama nazwa wskazuje – mamy tu do czynienia z przestrzenią (dom, bunkier, las), w której wcześniej miała miejsce jakaś straszliwa zbrodnia, budząca zło, które zaczyna mordować przebywających w nim gości. Fabuła, poza nielicznymi wyjątkami (np. Pokój 1408 na podstawie prozy S. Kinga) przypomina zwyczajne slashery – to prostu mordowanie w finezyjny sposób kolejnych bohaterów. Wpisał by się tutaj na przykład remake Domu na przeklętym wzgórzu oraz: Mgła, Bunkier SS, Klątwa, Amityville i zdecydowanie wybijające się na tym tle, świetne Lśnienie. Poza nim jednak – nihil novi sub solem.
Randka w ciemno Olga Górska
„Moja fikcja literacka należy do wszystkich. Ja nie1”
D
zień 1. Ja: Piszę o Kosińskim. Bardzo znany w latach 60. i 70. w Ameryce. Tak, pisał po angielsku. Najsłynniejsza powieść to Malowany Ptak. W skrócie? Dużo brutalnego, obscenicznego seksu, II wojna światowa, kwestia żydowska, nienawiść i aberracje. Zresztą, wszystkie jego książki takie są. Ciężkie, ciemne, przygnębiające. Średnie literacko. To nie są czytanki do kawy po południu. Ona: Czy można uchodzić za intelektualistę, nie czytając go? – uśmiechnęła się. Ja: Spokojnie. Dzień 2. Ona: Jak tam Kosiński? Ja: Jego książki są złe. Czytasz je i masz ochotę zwymiotować. On sam był poprzestawiany. Przyklejał sobie penisa taśmą do ud i wmawiał kobietom, że jest bezpłodny, a potem kochał się z nimi. Miał największą kolekcję pejczy w Nowym Yorku. Utrzymywał, że sypiał ze swoją matką. Ona: To skąd te nagrody? I prezesowanie w Pen Clubie? Ja: Ameryka choruje na polityczną poprawność. Żyd, survivor z Holocaustu1, emigrant z biednej Polski. Pokazali jak bardzo są otwarci i przejęci historią współczesną. Ona: God bless America. Perwersyjny, podrzędny pisarz, z zapędami ekshibicjonistycznymi? Po co pisać takie książki? Po co ta brutalność i wulgarność? Ja: Nie wiem. 1 J. G ł o w a c k i, Good Night, Dżerzi, Warszawa 2010, s. 26.
38
Dzień 3. Ona: Znalazłaś w nim coś więcej? Czy przestałaś szukać? Ja: Nie przestałam. Ale ciężko przebić się przez ten gąszcz kłamstw i legend na jego temat. Zakładał i zdejmował maskę za maską. Raz był inteligentem, raz prostakiem. Raz żydowskim nacjonalistą, raz obywatelem świata. Raz perwersyjnym seksoholikiem, raz nierozumianym wrażliwcem. Ona: Nie skupiaj się na jego życiu. Nie odkryjesz prawdy. Poszukaj tego w jego książkach. Dzień 4. Ja: Wiesz, krytycy wynieśli go na piedestał, a nowojorska socjeta traktowała jak Jerzego, po którym wszystkiego można się spodziewać. Zabawiali się jego oryginalnością i intelektem, których sami nie mieli. Ona: Będziesz go bronić? A co z tymi kiepskimi książkami? Ja: Nie jest Dostojewskim, aleteż idiotą też nie. Jego książki przerażają. Ale nie uda się nikomu uniknąć pytań, które w nich stawia. Ona: Jakich pytań? Ja: Gdzie kończy się człowiek, a zaczyna potwór? Gdzie kończy się dosłowność, a zaczyna metafora? Ona: W Twoich ustach brzmi to poważnie. A co jeśli nie miał nic takiego na myśli? Nie boisz się, że zaczyna Ci się robić go szkoda i będziesz go bronić? Ja: Nie wiem. Dzień 5. Ja: Okej, miałaś rację. Jest mi go szkoda. Nie był ignorantem. Był prowokatorem. Zapłacił wysoką cenę za uznanie i sławę, którą potem, po jednym stracił. Ona: A skąd wiesz, że to, że Ci go
szkoda, nie jest kolejną jego prowokacją? Ja: Nie wykluczam tego. uchronić przed wojenną zawieją i oddali pod opiekę na wieś. Chłop, który miał się nim zajmować, nie dotrzymał umowy i odtąd mały Jeśli to prawda… to nawet zza grobu jest mistrzem autofikcji. chłopiec wędrował z wioski do wioski. Był bity, poniżany, wyzwany, samotny i zagubiony. Patrzył na gwałty, kazirodztwo, morderstwa, „New York, New York” Kiedy myślę o Nowym Jorku, widzę Billy’ego Joela za pianinem, zacofanie. Utracił niewinność dziecka. Po wszystkim, co przeszedł, z papierosem w ustach, który gra New York State Of Mind. Ta piosen- stracił mowę i został komunistą. W Ameryce czytano tę powieść doka mówi o Nowym Jorku wszystko, bo „miasto, które nigdy nie śpi” słownie. Kosiński wszystkie swoje książki pisał w pierwszej osobie. takie właśnie było: dekadenckie, szybkie, cynicznie, pełne samotno- Tragicznych scen, jak bohater jego książki, nie przeżył osobiście. Ale ści, znoszone jak koszule Woody’ego Allena. Nowy Jork to miasto, jako Żyda (co podkreślał) doświadczyły go boleśnie. Może nie utracił w którym czuje się cały świat. Nie było tam Amerykanów, a świado- mowy, jednae w obliczu ogromu tej tragedii milczał świat i ofiary. Milczenie chłopca jest metaforą niemożności opowiedzenia mość klasowa była i jest kształtowana przez wysokość dochodów, nie urodzenie. Dlatego dla tak wielu był Ziemią Obiecaną. American o doświadczeniu wojny i Holocaustu. Poszukiwanie spokoju, powrodream był śniony przez wiele osób w powojennej rzeczywistości. tu do niewinności, to jedna z obsesji Kosińskiego. Szuka go, a z druW czasie, gdy młody, nieznany Kosiński, z dwoma dolarami w kie- giej strony obśmiewa jako wygodną iluzję, któri karmią się niezdroszeni, przybył do Nowego Jorku, mieszkała tam Elżbieta Czyżew- wo otyli, obrzydliwie grubi od pieniędzy i wygód – ludzie. Kosiński ska, później Zbigniew Rybczyński, Urszula Dudziak wraz z Michałem nie zaprasza do świata swoich książek, a brutalnie ciągnie za włosy Urbaniakiem, wreszcie młody Janusz Głowacki. I wielu innych: Pola- w najczarniejsze, dosłownie śmierdzące rejony człowieczeństwa. ków, Rosjan, Żydów, Chińczyków. Nowy Jork był centrum mediów I każe nam patrzeć – na gwałt, ohydę, brud, patologiczną brzydotę. i reklamy oraz artystyczną stolicą świata. Lata 40. i 50. ubiegłego Nie analizuje motywacji psychologicznej swoich postaci, jego bostulecia okazały się szokujące dla mieszczańskiej Ameryki. Niekoń- haterowie nie maja psychiki. Mają instynkty, potrzeby, jakieś przeczące się orgie, strumienie alkoholu, narkotyki i obrazoburczy wte- konania magiczne, z których tworzą drogowskazy nie mające nic dy jazz z jednej strony. Z drugiej, kontrkultura bitników: anarchistów wspólnego z naszą wymuskaną pokantowską etyką. W jego książi antymieszczańskich nonkonformistów. Prym wiodła jednak high kach silny jest motyw ocalenia – nie tylko od Zagłady. Chodzi też class – z jednej strony politycznie poprawna i otwarta, z drugiej –- o ocalenie przed utratą niewinności i przed sztucznością oraz dopodskórnie chora na inność: homofobiczna, rasistowska, seksistow- rosłością – dorosłym językiem i sprawami. W końcu ocalenie przed używkami i szaleństwami: alkoholem, narkotykami, sadystycznym ska i obojętna na wszystko, prócz pieniędzy. Kosiński, choć przez wiele lat kochany i przyjmowany, nigdy nie seksem. Na samym końcu przychodzi, a raczej nie przychodzi, ocabył swój. Oglądali go jak ciekawostkę, dzikie zwierzę. Nowy Jork, do lenie przed samym sobą. którego trafił 24-letni pisarz,był brudny i hałaśliwy jak ten ukazany Samotność w Taksówkarzu. Jednak kiedy pisarz dostaje National Book Award „Gdybym mógł stać się jednym z nich, gdybym mógł rozstać się i zostaje prezesem Pen Clubu obraca się w najwyższej warstwie nowojorskiej bohemy. Jednak stacza się i krąży po Nowym Jorku z moją mową, sposobem bycia, z tym co posiada.”4. Kosińsk, w pe–- zboczonym, wyrafinowanym w perwersji. Roztacza wokół sie- wien sposób był „malowanym ptakiem”. Odmieńcem, kimś nieprzybie aurę tajemniczości. Jego książki są brutalne, a życie dziwaczne. stającym. Jego ekscentryczność tolerowano, bo był sławnył inny Dwie żony. Mnóstwo kobiet na boku. Niejasna sytuacja rodzinna, i jego książki były inne. Jego pisarstwo to pomieszanie lekkiego historie o sypianiu z własną matką. Opowieść o tragicznym dzieciń- stylu nie tylko telewizyjną sensacyjnością, ale i ogromną erudycją. stwie i powojennej, wielomiesięcznej utracie mowy. W końcu oskar- Wszystkie powieści napisał w pierwszej osobie, łatwe do przeczytażenie o plagiat, (jego Wystarczy Być uznano za przepisanie Kariery nia. Jedyne, co oddzieli je cienką linią od makulatury to bohaterowie Nikodema Dyzmy Dołęgi-Mostowicza), zboczenie i zlecanie pisania podszyci samotnością. Przejmującą samotnością. Bogacze, którzy swoich książek anonimowym redaktorom (stąd miała brać się jego mogą mieć wszytko i wszystkiego próbują , jak bohater Diabelskiego różnorodnośw stylu). Ani jeden z jego prominentnych przyjaciół nie Drzewa y Randki w Ciemno. Jeżdżą na narty w Alpy, wypoczywają na ujął się za nim. Zaczęto przebąkiwać o jego grafomanii. Ameryka francuskiej Riwierze. A są sami, bo ich kobiety udają miłość, a przynie mogła wybaczyć mu kłamstw. Byli przekonani, że mały, biedny, jaciele szacunek – by być bliżej ich pieniędzy. Są samotni również żydowski chłopiec z Malowanego Ptaka, tak brutalnie odarty z dzie- dlatego, że pochodzą ze Wschodu. Bo wyglądają i mówią inaczej. ciństwa, to on – oryginalny literat. Rozczarował ich fakt dość spokoj- Kosiński opisuje jak trudna jest nieprzystawalność. Jego bohateronego dzieciństwa. Amerykanie lubią tajemnice, dramat i happy end. wie nie chowają się i nie płaczą. Za to piją, biorą ogromne ilości narGłowacki nazwał to wprost w Good Night, Dżerzi: „Dżerzi wydymał kotyków, uprawiają brutalny seks. Pławią się w luksusie, by po orgii Amerykę”2 – a Ameryka nie była w stanie mu tego wybaczyć. Kosiń- znów obudzić się samotnie. ski w Pustelniku z 69. Ulicy napisał: „Moja proza to fikcja. Fikcja może naruszyć wyobraźnię, ale nie prywatność”3. Maska Kosiński ciągle kogoś udawał, coś grał. Przez swoich bohaterów Niewinność pokazywał umownośi nazw, jakimi siebie określamy – kochanek, Głównym bohaterem jego najbardziej znanej powieści, Malowa- młodzieniec, starzec. Gra była w jego książkach albo doskonałą iminego Ptaka, jest kilkuletni chłopiec, wyglądający na Żyda lub Cyga- tacją kogoś, albo aktem kreacji własnej rzeczywistości. Jego bohatena, którego rodzice, inteligenci z dużego polskiego miasta, chcieli rowie prowokują: udają szpiegów, gdy spotykają się z KGB, aktorów, gdy ktoś kręci film, impotentów, gdy mają iść z kimś do łóżka. Wyko2 op. citIbidem., s. 16. 3
J. K o s i ń s k i, Pustelnik z…, op.cit.s. 122.
4
39
J. K o s i ń s k i, Kroki, Wrocław 1989, s. 119.
rzystuje ludzkie przywiązanie do etykietowania. Jeden z krytyków jego prozy zarzucił mu, że „psychologia to najsłabsza strona jego książe.”5 Też odnioiłam takie wrażenie, ale Kosiński zauważył i opisał jedno z podstawowych ludzkich zachowań: odgrywanie ról. Pokazywał też drugą stronę – tych, którzy dali się nabrać. Opisywał, jak w przeciągu paru minut zmieniają się reakcje, gdy odrapany pisarz okazuje się gwiazdą filmową, a zwykły turysta – rosyjskim szpiegiem. Jego postaci zabawiają się maskami. Sprawdzają jak ludzie zachowują się w różnych sytuacjach. Prowokuje bohaterów (i czytelników) do zajęcia stanowiska, a potem ich wyśmiewa. Jednak ten ironista również się bał: po pierwszego tego, że język, w którym się wychował, ogranicza go, po drugie, że jest pisarzem miernego talentu. Miał obsesję na punkcie Conrada (którego ścieżkę Polaka piszącego tylko po angielsku powtórzył) i Dostojewskiego (bo czuł, że nigdy nim nie będzie). Wszystkie swoje lęki i obsesje opisał w Pustelniku z 69. Ulicy. Ta książka, ostatnia jego powieść (nad którą pracował siedem lat), to karuzelr znaczeń i cytatów, natrętny miszmasz erudycji i powiązań. Irytuje, nudzi, wciąga, męczy, A po przeczytaniu całości – smuci. To historia niejakiego Norberta Kosky (Kosiński bez ‘sin’), jak nazwał ją sam Kosiński, autofikcja. Szalona przejażdżka po popkulturze, miejscami męczące zmagania autora z krytykami literackimi i pstryczki w nos, nieznośne w swej dosłownej symbolice i nachalności. Ale to tez przejmujący, ostatni manifest „malowanego ptaka”. Kosiński, według mnie, opowiedział w Pustelniku szczerze o swoich obsesjach. Żydowskim pochodzeniu i losie; intelektualnej atmosferze przedwojennej i powojennej Polski. O zachłyśnięciu się Ameryką i o swoim rozczarowaniu oraz żalu. Niepotrzebnie jednak wdaje się w polemikę i tłumaczy swoim krytykom. Widzimy człowieka zniszczonego, przez tę samą grupę ludzi, która wyniosła go na piedestał. Człowieka, którego notowania spadają, dokonania są deprecjonowane, a on sam – zapomniany. Nie jest jeszcze ani stary, ani bezpłodny intelektualnie. Jednak nie chcą go już, złamał zasady amerykańskiej gry. Oszukał wszystkich. Nie uwierzyli, ze wystarczy, by jedna scena z Malowanego Ptaka była prawdziwa, jego własna, a on na niej zbuduje fikcję i napisze powieść. Nie zrozumieli, że zdarzenie jest prawdziwe, choć nie zdarzyło się naprawdę. Prawdziwość bowiem nie bierze się z realnego istnienia, ale realnego wpływu na kogoś. Mógł nie być nigdy zgwałcony przez radzieckiego żołnierza, ale gwałty radzieckich żołnierzy zdarzały się. A my, jako cywilizacja, musimy z tym żyć – i to jest prawdziwe. Często w Pustelniku podkreślał rolę milczenia. Ale zamiast milczeć, zaczął się tłumaczyć. I to razi. Tłumaczył, że więksi od niego również korzystali z pomysłów innych, kłamali i ze całkowita oryginalność w sztuce nie jest możliwa. Jednocześnie obśmiewa sławę, by po chwili o nią walczyć. Czasami nawet żebrać. Bawi się słowami, ale momentami nosi to znamiona szaleństwa albo sztuczności. Nadużywa przypisów, łamie zasady narracji, zmienia czcionki, tytułuje się Homo Judens – rzuca rękawicę czytelnikom, ale przede wszystkim krytykom. Cytaty z „wielkich pisarzy” mają pokazać jak literatura, którą wyrwie się z kontekstu, jest bełkotliwa – nie tylko jego, ale Prousta, Dostojewskiego, Stendhala. Próbuje powiedzieć: wielcy są wielcy, bo są wielcy. Bo ktoś ich takimi nazwał. Ta książka to rozliczenie Kosińskiego z całym światem. Oprócz siebie – i to jest jej wada. W swoich książkach próbował dowieść, że w każdym z nas są mroczne zapędy – na gwałciciela, onanistę. Czy miał rację? 5
Idem
, Pustelnik z…, op.cit.s. 65.
40
Nie wiem, ale warto to przemyśleć. Na pewno rację ma w jednym. Nie ważne, czy jest „malowanym ptakiem”, czy nie, czy przeżył choć jedną sytuację ze swoich książek. Powinien być rozliczany za literaturę, a nie za kłamstwa na swój temat. Absurdem jest wymaganie od niego prawdy. Koniec „The New York Times” z 4 maja 1991 roku: „Miał 57 lat. To prawdopodobnie samobójstwo. Świadkowie, którzy tego samego wieczoru widzieli go na przyjęciu, podają, że urodzony w Polsce pisarz sprawiał wrażenie osoby zadowolonej. Czternaście godzin później jego żona, Katherina von Fraunhofer, znalazła go nagiego w wannie wypełnionej wodą, z plastikową torbą zawiniętą wokół głowy”. Jedna z kochanek Kosińskiego, dziennikarka „New York Magazine”
Kiedy myślę o Nowym Jorku, widzę Billy’ego Joela za pianinem, z papierosem w ustach, który gra New York State Of Mind.
napisała po jego śmierci: „jego samobójstwo było śmiercią z przyczyn naturalnyc.”6. Nie wytrzymał napięcia. Odkąd w 1982 r., po dwóch latach dziennikarskiego śledztwa, tygodnik „The Village Voice” opublikował tekst Tainted Words, Kosiński był ignorowany przez nowojorską elitę. Artykuł to długi reportaż o tym, że pisarz byt kłamcą. Dowodzono w nim, że wojnę przeżył na wsi, w rodzinie katolickiej, która ani go nie torturowała, ani nie zadenuncjowała. Po drugie, Malowanego Ptaka prawdopodobnie napisał po polsku, a potem ktoś, kogo nazwiska Kosiński nie podał, przetłumaczył na angielski. Miażdżąca krytyka Pustelnik, wzbudziła w nim poczucie, że jako autor jest skończony, a wydawcy i krytycy są przeciw niemu. Gdy przyjechał do Ameryki, spostrzegł, jak dobrze sprzedaje się zło. Widział wokół siebie ogrom kłamstwa i manipulacji. W pewnym momencie zamienił siebie w kreację, nie wiedząc, gdzie prawda, a gdzie kłamstwo. Za sukces w Ameryce płaci się straszną cenę. I on ją zapłacił. Nie był niewiniątkiem, ale niewielu pamięta o tym, 6 L .a u r i e S t e i b e r, New York Magazine. http://nymag.com/ nymetro/arts/features/1063/
że był najlepszym prezesem amerykańskiego Pen Clubu w historii: po cichu wyciągał pisarzy z reżimowych więzień w Ameryce Południowej. Upomniał się też o pisarzy więzionych w Iranie i Europie Wschodniej. Wiek XX w kulturze europejskiej to wiek kryzysu: tożsamości, kultury i wartości. Postmodernizm, w który wpisuje się pisarstwo Kosińskiego, był tworem wybitnie kryzysowym i ciągłą grą z konwencją i stereotypami. Ale ten postmodernistyczny świat nie pozostawia złudzeń. Nie ma miejsca na wiarę w romantyczne ideały. Nie wiemy, gdzie kończy się sztuka, a zaczyna kicz. Możemy wystawić
worek ziemniaków w galerii sztuki i dowodzić jego zasadności bez poczucia obciachu. To świat nie-niewinności. Nie możemy udawać, ze nie wiemy, co to są śmierć, fekalia, masochizm. Nie możemy uciec od zwierzęcej strony ludzkiej natury. Kosiński nie był moralizatorem. Nie płakał nad kondycją rodzaju ludzkiego. Był brutalny. Pytanie: po co? Po nic. Albo po to, by podrażnić trochę tłuste pośladki naszego przejedzonego świata. Czytanie tego autoro nie jest rozrywka z rodzaju popołudniowego delektowania się słowem przy winie. Można się bez niego obejść. Ale od brutalności świata, który nas otacza, nie uciekniemy.
Rozmowa o literaturze Joanna Winsyk Joanna Figarska
J
oanna Winsyk: American Psycho jest książką, która w chwili powstania, czyli na początku lat 90. XX wieku, wzbudzała bardzo silne kontrowersje. Bret Easton Ellis zbudował fabułę na dość niekonwencjonalnym koncepcie: bogatego yuppi, którego głównym zajęciem, obok robienia zakupów i rzeźbienia sylwetki, jest zabijanie wszystkiego, co nawinie się pod rękę, a raczej pod nóż, czyli włóczęgów, psów, „pedałów”, dziwek i zakochanych w nim panienek. Krew, wyłupione oczy, odcięte kończyny czy wnętrzności wypełniają kolejne strony książki. Patrick Bateman, główny bohater, biega umazany krwią, przetrzymuje fragmenty ciał swoich ofiar w zamrażarce, w mieszkaniu, pierze zakrwawione ubrania i pościel w publicznej pralni, a pomimo takiej nonszalancji, pozostaje bezkarny. Jego zbrodnie, choć mówi o nich otwarcie, uznawane są przez towarzystwo, w jakim się obraca, za żart bądź są zupełnie ignorowane. Zastanawia mnie, kto w tej książce jest winien zbrodni: Patrick, środowisko, w jakim się obraca, kultura yuppies? Co o tym sądzisz? Joanna Figarska: Winni są wszyscy! To znaczy i środowisko i kultura yuppie i sam Pat Bateman. Rzeczywiście, bardzo dokładne opisy wszystkich zbrodni, wyszukane i makabryczne wręcz sposoby zabijania mogą przysporzyć czytelnika o zawrót głowy. Jednak mimo wszystko, widzę tutaj problem, na który – moim zdaniem – stara się nam zwrócić uwagę autor. Tym problemem jest.... samotność. Samotność, wynikająca z zagubienia, ze świadomości, że świat, w którym zdecydował się żyć Bateman, pozbawiony jest jakichkolwiek wartości. A jak nie ma wartości, nie ma też emocji. Piszesz o jednym z dwóch aspektów tej książki. Nocne zabójstwa
doskonale kontrastują z elegancją i wytwornością dnia. Co jest bowiem podstawowym zajęciem głównego bohatera? Dbanie o siebie, jednak tylko w sensie fizycznym. Kultura yuppies stawia takie a nie inne warunki. Nie wydaje Ci się, że Bateman zaczął „dusić się” w tym świecie, stąd popadł w skrajności, jakimi były brutalne zabójstwa? J. W.: Pamiętaj o jednym, wszyscy znaczy nikt. Gdy mówimy o ogóle, bardzo łatwo jest nam przeoczyć prawdopodobne przyczyny zdarzeń. Powodów morderstw dokonywanych przez Batemana można znaleźć wiele, jeśli spojrzy się na przedstawione w k siążce zdarzenia pod różnym kątem, nawet dość absurdalne, przynajmniej na pierwszy rzut oka. To taka jedna uwaga. Myślę, że o perspektywach spoglądania na ten tekst i interpretacjach porozmawiamy później. Wspomniałaś o duszeniu się bohatera w świecie, w jakim żyje, braku wartości pozamaterialnych, samotności... ja dodałabym jeszcze jedno – słabość. A tą ukrywa skrzętnie za stalowymi mięśniami, garniturami, jedwabnymi krawatami i innymi akcesoriami, a siłę udowadnia sobie poprzez zabójstwa. To jednak też powierzchowne rozpoznanie, bo malujemy portret klasycznego psychopaty, a chyba nie można tej książki sprowadzić tylko do profilu psychologicznego głównego bohatera, nie sądzisz? J.F.: Według mnie to nie jest żadna słabość. To strach. Strach przed nudą, powtarzalnością, stagnacją. Wybierając zabijanie, Pat Bateman liczył na to, że uda mu się „ożywić” jego senne życie. Niestety, nawet mordowanie po pewnym czasie zaczęło go nudzić.... Już Ci to kiedyś mówiłam, ale jeszcze raz to powtórzę – mnie jest go szkoda, mimo wszystko wzbudza we mnie litość. Masz jednak rację. Nie można sprowadzić całej książki tylko i wyłącznie do por-
41
tretu psychologicznego głównego bohatera. Dla mnie równie ważnym jak sam Bateman jest Nowy Jork. Miasto, które raz jest okrutne i w zakamarkach swych ciemnych ulic niemo przygląda się tragediom, innym razem jest potęgą, na widok której zamiera dech w piersiach. Jest centrum świata, który wypełniają samotni bogacze... Myślisz, że umieszczenie akcji w tym właśnie miejscu może determinować całą powieść? J. W.: Wątpię, żeby Nowy Jork determinował całą powieść, starczyłaby każda większa metropolia. Zgodzę się jednak z tym, że jest to miasto symboliczne, swoiste centrum nowego wspaniałego świat. To miasto wielokrotnie pojawia się w literaturze, jest przecież miejscem akcji nie tylko American Psycho, ale także Wojny, wojny Lászla Krasznahorkaia, czy Good night Dżerzi Janusza Głowackiego. Co ciekawe, za każdym razem miasto to jest przedstawiane jako mroczne, niebezpieczne, wręcz lepkie od rozkładu, zarówno dosłownego (obrazy zwłok u Ellisa, szczurów u Krasznahorkaia), jak i metaforycznego (psychiki – Głowacki), jaki w nim następuje. Z drugiej strony, tak jak mówisz, zachwyca, zniewala... Nie wiem, czy nie można by traktować obrazu miasta w tych pozycjach, jak metafory, oddania sposobu postrzegania świata przez bohaterów. Szczególnie, że w American... i Wojnie, wojnie narratorem jest główny bohater i świat poznajemy przez pryzmat jego narracji. J.F.: Wielka metropolia daje coś jeszcze... anonimowość. I może chodzi w tej powieści właśnie o nią? Wspólne spotkania ludzi o tych samych zainteresowaniach, obiady, kodeksy moralne. Po co to wszystko? Moim zdaniem właśnie po to, by nie być anonimowym, by nie być jedynie częścią ogromnej, bezimiennej masy. Zobacz, że główny bohater, który początkowo współtworzy subkulturę, potem wykorzystuje bezimienność swoich ofiar, ma świadomość, że nikt ich nie będzie szukał – przynajmniej od razu. Sam przybiera jedno imię – morderca. W tym ogromnej rzece ludzi, w ich nieuważnym mijaniu się, Pat Bateman okazuje się dobrym obserwatorem. Dostrzega w ludziach bierność, brak chęci działania spowodowaną, czy to próżnością czy ubóstwem, czy chciwością. I doskonale umie ją wykorzystać... J. W.: Anonimowość... wiesz, nie do końca mnie to przekonuje, bo faktycznie chow-chow czy chłopiec w zoo były przypadkowymi anonimowymi ofiarami, ale np. Paul Owen lub była dziewczyna Pata, Bethany... Nie zgodzę się z Tobą, anonimowość nie wydaje mi się ostatecznym kluczem... J.F.: I właśnie o to chodzi! To jest najgorsza z możliwych anonimowości! Co z tego, że Paul Owen był znany w środowisku, miał świetną opinię, skoro jego zniknięcie wywołało tylko chwilową burzę. To jest największe okrucieństwo tej książki - obojętność przechodząca w paradoksalną anonimowość. J. W.: Jeśli chodzi o przejmowanie się ofiarami Batemana, najbardziej poruszyła mnie scena, w której zabija psa. Kilka początkowych morderstw też zrobiło na mnie wrażenie, ale z czasem zaczęło mnie to po prostu nużyć, a nawet chwilami dostrzegałam tam bardzo czarny humor. Szczególnie, że zabójstwa robiły się coraz bardziej groteskowe. Powiedz mi, jak Ty odbierałaś te kolejne sceny morderstw? J.F.: U mnie było zupełnie inaczej... każde kolejne morderstwo było dla mnie testem. Przebrnięcie przez te sceny były niezłym wysiłkiem. Jak one mogły Cię bawić?! I widzisz! Autor osiągnął coś strasznego... dochodzimy do kresu,wtedy gdy śmierć zaczyna nas bawić i wydaje się groteskowa. Nie przeraża Cię to? Twoja reakcja?
42
J.W.: Dlaczego miałoby mnie przerażać dostrzeganie groteski, szczególnie, że mamy do czynienia z fikcją literacką. Gdybym oglądała dokument, czytała reportaż o takich sytuacjach, owszem, przeraziło by mnie to, ale American Psycho, choć wielokrotnie próbowano w książce dostrzec diagnozę środowiska, przestrogę, jest przede wszystkim literaturą. To co przedstawia Ellis może być różnie
Wielka metropolia daje coś jeszcze... anonimowość. I może chodzi w tej powieści właśnie o nią? interpretowane, każdy ma prawo ubrać ten tekst we własny kontekst, ale nie można zapominać, że autor stworzył bohatera, świat itp – stworzył, nie odtworzyła. A w znacznym stopniu oparł go na grotesce – no bo czym innym, jak nie groteską są wielokrotnie powtarzane, szczegółowe opisy ubrań, czym, jak nie groteską, są sceny morderstw, opisane tak szczegółowo i perfekcyjnie, że trudno traktować je na poważnie. Bo potrafisz tak potraktować np. opisy, gdy tłuszcz z piersi prostytutki „zanieczyszcza” Batemanowi żaluzje, lub gdy Pat biega po pokoju z odciętą głową Tiffany zatkniętą na „sterczącym chuju”? Toż to groteska rodem z horrorów klasy F. J.F.: Dobrze, świat przedstawiony przez autora jest światem iluzji, ale jest to również element „gry”, w jaką wciąga nas konkretny autor. I my jako czytelnicy się na to godzimy, biorąc w nawias fakt, że jest to jedynie świat przedstawiony. Po przeczytaniu książki możemy odetchnąć z ulgą, że to jest jedynie fikcja literacka, ale czy nie masz niepokojącego odczucia, że skądś autor zaczerpnął inspirację. Wybacz, ale nie uważam, że wielokrotne powtarzanie, szczegółowe opisy ubrań, wszelakich gadżetów i dokładnych planów na konkretne dni to wynik groteski. O nie! Czy nie widzisz w tym jedynej stabilizacji, którą ma i którą rozumie główny bohater? To jest namacalne, to wytycza rytm jego dnia i życia – z początku dzięki temu młody biznesmen może czuć, że jego codzienność jest uporządkowana – każdy człowiek potrzebuje takiej świadomości. Dopiero z czasem, także to, co wydawałoby się swego rodzaju pasją Batemana prowadzi do irytacji i nudy. I tu jest prawdziwy dramat bohatera – jego życie jest nudne i powtarzalne, zaczyna robić coś, by odzyskać – nie wiem jak to nazwać – energię? Niestety, wybiera taki a nie inny sposób, który jest jedynie początkiem... no właśnie: czyż to nie morderstwa doprowadzają Batemana do... prawdy? A dokładniej do potrzeby jej wyrażenia?
J. W.: Owszem, zgadzam się z Tobą, ale jedno pozostaje dla mnie dyskusyjne, no może nie jedno... Powracasz ponownie do Batemana, wprowadzasz kategorie prawdy, dobra, zła... a tego tu nie ma. Moim zdaniem te szczegółowe opisy ubrań, kosmetyków, sprzętów są sposobem, na opis tego świata, świata subiektywnego, oczami bohatera. Nie możemy zapominać, że to on jest tu narratorem, to on pokazuje czytelnikowi świat takim, jakim go widzi... Stawiasz diagnozę mu, yuppis, Nowemu Jorkowi... ale pamiętaj, że Twoja diagnoza też jest subiektywna. Ellis daje nam możliwość zderzenia kilku sposobów patrzenia na rzeczywistość, naszego (czytelniczego) z „patrzeniem” bohatera. Niezgoda, bunt czy śmiech w zderzeniu z opisywanymi zbrodniami są reakcjami równouprawnionymi, o nich decydują prywatne preferencje i nie widzę konieczności rozpatrywania American Psycho w kategoriach moralnych. Wówczas każdy horrorek należałoby tak rozpatrywać, potępiać za ukazany obraz. Autor napisał kawał dobrej, dynamicznej, momentami groteskowej, momentami niezwykle sugestywnej literatury, i za to go cenię, nie za potencjalną reakcje etyczną, jaką może wywołać ten tekst. Żeby jednak nie było niedomówień, fakt, że takowe reakcje wywołuje, też jest silną i ważną cechą tego tekstu. J.F.: To nie jest horrorek! Widzisz, Ty to rozpatrujesz pod zupełnie innym kątem niż ja. Mnie ta książka przerażała. Po jej przeczytaniu zastanawiałam się właśnie nad kondycją moralną ludzi młodych, wkraczających w rozpędzony świat mamony. Przecież oni tylko udają, kurcze! Kreują siebie samych! Powtarzane co klika stron szczegółowe opisy ubrań i dań są ich obsesją, która stanowi o ich jestestwie. Nie rozumiem dlaczego oddzielasz moralność od świata przedstawionego! Dlaczego nie mówić o tej książce w kategoriach prawdy i złudzenia, konsumpcjonizmu i zepsucia? Ja tam żadnej groteski w tym nie widzę... co najwyżej karykaturalne sceny wypływające z tragiczności. O! J. W.: Widzę groteskę, nie komizm – groteskę, która dodatkowo operuje elementami horroru. A oddzielania świata przedstawionego od prawdziwego, fikcji od diagnozy – dla mnie to naturalne. O faktach, diagnozach mogę mówić w przypadku literatury faktu, dokumentu, reportażu, ale nie w przypadku powieści, która może pewne symptomy wskazywać, pewne problematyczne w społeczeństwie kwestie wyostrzać, ale nie obrazuje świata. To, że skłoniła Cię do refleksji – to dobrze, ale Twoje refleksje są prawdą, a treść książki fikcją. J.F.: Ale ta prawda wynika z treści książki! Więc co to jest twoim zdaniem? Nie można tak traktować świata przedstawionego! Wierzysz w niego czy nie podczas czytania? Może „wiara” to złe słowo, akceptujesz go? A jeśli tak, to dlaczego z dystansem? Bo tak to, moja droga, wygląda! O! J. W.: Tylko dlaczego Twoja prawda ma być tą prawdą właściwą, dlaczego narzucasz mi takie konkretne odczytanie książki. Moja „prawda” płynąca z tej książki jest inna od Twojej, ale czy dlatego gorsza? Bo tak wynika z Twoich wypowiedzi. Chcesz American Psycho rozpatrywać w kategoriach prawdy, moralności, proszę Cię bardzo, ale pozwól istnieć też innym interpretacjom. J.F.: Ja autorytarna? No co Ty! Nie rozumiem twojego spojrzenia. Chodzi mi o ważną kwestię: czy świat przedstawiony może być “odskocznią” do naszej rzeczywistości? J. W.: Jest fikcją, więc jest odskocznią, W tekście jest jakaś prawda pisarza, jego wizja świata, w którym funkcjonuje spleciona z wyobraźnią i zabiegami artystycznymi, ale to nie świat realny.
Co innego kwestia interpretacji, odczytywania i przenoszenia tej „prawdo-fikcji” na swoje prywatne podwórko, ale zawsze na swoje, a nie wspólnotowe. A odchodząc od tych agrarnych metaforek, chodzi o to, że to, co Ty odczytasz, jest Twoje, a moje odczytanie może być inne. A ja odczytuję prozę Ellisa jako sprawnie napisaną, dobrą i ważną książkę, ale nie jako diagnozę rzeczywistości. J.F.: Gdybyśmy tak podchodzili do literatury, wszelka dyskusja byłaby tylko jakąś pomyłką, bo nigdy nie doszlibyśmy/doszłybyśmy do żadnych wniosków. Dobrze, to może w takim razie odejdźmy od tej kwestii, w której nie znajdziemy porozumienia. Powiedz mi, dlaczego według Ciebie, ta książka może być ważna dla literatury? I czy w ogóle jest? J. W.: Właśnie przez takie podejście do literatury możemy o niej dyskutować, nie zabijając się przy tym. Zadałaś jednak ciekawe pytanie. Czy książka jest ważna dla literatury. Proza Ellisa bardzo mi się podobała. Dynamiczna, ciekawa, rozwojowa, subiektywna narracja wciągała w świat wewnętrzny bohatera, pozwalała na spojrzenie na świat go otaczający jego oczyma. Niewiele mam jej do zarzucenia, bo sądzę, że nawet chwilowe dłużyzny są zabiegiem celowym – wyolbrzymieniem pewnych akcentów. Pomimo tego nie nazwałabym jej ważną dla literatury. Nie jest, moim zdaniem, kamieniem milowym, pozycją, która kształtowała rozwój pisarstwa, która wielokrotnie pojawiałaby się w zabiegach intertekstualnych innych autorów. Jest to dobra książka, ale chyba świat literatury mógłby się bez niej obejść. A Ty jak sądzisz? J.F.: Dokładnie tak! Ta książka jest specyficzna... co to znaczy? Otóż, z jednej strony trudno o niej zapomnieć, autor doskonale opanował umiejętność, by za pomocą przedstawianej treści wejść do głowy czytelnika. Z drugiej jednak, traktowanie jej jako kamienia milowego – jak to ładnie napisałaś – nie ma uzasadnienia. Nie dzieje się tam nic takiego – zarówno jeśli chodzi o narrację, dialogi jak i o formę – czego nie możnaby było odnaleźć u innych autorów. Pojawia się więc kolejne pytanie: dlaczego w ogóle o niej rozmawiamy? J. W.: A dlaczego rozmawiamy czy piszemy o tysiącu innych książek? Dziwne pytanie, jest na tyle ciekawa, by o niej rozmawiać. Nie
Nie każda warta uwagi książka jest kamieniem milowym, gdyby tak było, to byśmy się krytycko o te kamyczki potykali i nóżki połamali.
43
każda warta uwagi książka jest kamieniem milowym, gdyby tak było, to byśmy się krytycko o te kamyczki potykali i nóżki połamali. Zależało mi, by o niej porozmawiać, bo jest dobrą, ciekawą literaturą, dodatkowo jest pozycją, która chyba w Polsce nie zyskała zbyt dużej popularności, raczej dominuje obraz filmowy, a książka moim zdaniem jest warta poznania i przedyskutowania. To są moje powody chęci rozmowy o niej, a Twoje? J.F.: Moimi są emocje, jakie wywołuje u czytelnika. Fabuła niby jest prosta, ot, taka dobra literatura grozy, a jednak nie można jej tak traktować. Czytając ją, czułam, że narrator wystawia mnie na coraz cięższe próby, że mnie zwodzi, zmusza do czytania, bo skoro zabrnęłam tak daleko, to grzechem byłoby nie skończyć. Przeraża mnie to, że brutalność jest wciągająca. Może to jest jeden z powodów sukcesu Ellisa? Bardzo obrazowo przedstawiał nie tylko sceny mordu, ale także specyficzne środowisko Pata Batemana. Tak. Obrazowość. J. W.: Którą ja postrzegam jak przerysowanie, karykaturę. Owszem, sceny mordu początkowo są przerażające, ale z czasem robią się nużące. Powtarzalność, taka sama, jak przy opisach strojów. Ciągle to samo. Przyznam Ci, że to mnie chyba najbardziej urzekło, umiejętność oddania przez autora takiego ciasnego, dusznego klimatu świata opowiadanego przez Batemana. Wiesz, jeśli już się upierać przy jakiejś diagnozie, to ja raczej byłabym za tym, że ukazany został nie świat, a chora psychika. Idealnie oddany subiektywizm z perspektywy psychopaty. J.F.: Przy jakiej ja diagnozie się upieram? J. W.: Przez „diagnozę” rozumiem wpisywanie jakichś zewnętrznych znaczeń w tekst. Może źle to ujęłam, bo jednak sądzę, że tekst Ellisa przepełniony jest obrazami, subiektywnym spojrzeniem i okrucieństwem, to tam jest ewidentne. Ty jednak, z tego co rozumiem, chcesz w tej książce widzieć jakieś ostrzeżenie, przerażający obraz odczłowieczenia, który odnieść można do współczesnego społeczeństwa. Ja, jeśli już wpisywać tam zewnętrzne wartości, wpisałabym psychopatię, której pryzmat, w postaci narracji głównego bohatera, wykrzywia i odrealnia ten świat. J.F.: Nie, nie, nie! To nie tak! Jeśli już mówimy o mnie, to chcę jedynie pokazać, że Ellis stwarza świat, w którym można dostrzec pewne odbicie konkretnego środowiska! Nie mam zamiaru pokazywać i definiować, co ostatecznie jest dobre a co złe! W książce tej jest jakiś ładunek obrazów, które znacząco mogą wpływać na czytelnika. I nie uważam, że branie pod uwagę tylko i wyłącznie faktu, że jest to „świat fikcyjny” możne nas zwalniać od pewnych refleksji na temat tego, co się dzieje w tej powieści. Bo to też jest jej jakieś przejaw. Bardzo kategoryzujesz, Asiu!
44
J. W.: Ale ja w żadnym momencie nie powiedziałam, że prywatne refleksje są nietrafne, mało tego, mówiłam, że każdy może mieć swoje, każdy może w tej książce znaleźć, co chce... prawo wolnej interpretacji. Trochę wcześniej wspominałam, że wywoływanie reakcji emocjonalnych czy skojarzeń etycznych jest ważną cechą tekstu. Spierałam się z Tobą w kwestii wpisywania tu tylko jednego, zewnętrznego znaczenia, o którym tyle mówiłaś wcześniej. Nigdzie też nie napisałam, że skoro jest to świat fikcyjny, to refleksji ma nie być – takie twierdzenie zabiłoby urok literatury. Pisałam tylko, że z tego względu, ze jest to fikcja literacka, dodatkowo podana z perspektywy jednej osoby, daje w efekcie bardzo subiektywny obraz świata, który może być odczytywany w wielu kontekstach i na wiele sposobów, a nie tylko na ten jeden – ideologiczno-moralny – przy którym, jak mi się zdaje, dość mocno się upierałaś. Większość moich wypowiedzi dążyła do tego, by właśnie obronić inne perspektywy, świat fikcji i urok tej fikcji przez narzuceniem jej rzeczywistości i ograniczeniem jedynie do rozpatrywania w kontekście kultury yuppies, dążenia do bogactwa czy zaniku moralności. Chodzi mi tylko o to, że jest tu dużo więcej możliwości, które czasami nawet się wzajemnie wykluczają. J.F.: Nie chcę wyznaczać jednej prawdziwej ścieżki interpretacyjnej, nie martw się. Pokazuję Ci jedynie, jak struktura tego dzieła, poruszane wątki wpłynęły na mój odbiór tej książki. Dla mnie podłoże moralne, a właściwie jego brak wynikający bezpośrednio z trybu życia, jaki wiedzie Bateman, jest podstawą do odczytywania tej powieści, a w konsekwencji dostrzeganie zmiany jaką pragnie osiągnąć główny bohater w momencie, gdy chce się do wszystkiego przyznać. To jest moje pole interpretacyjne. Pokaż mi swoje, to może znajdziemy jakąś wspólną płaszczyznę. J.W.: Nie mam jednej interpretacji, podobnie jak nie potrafię tej książki jednoznacznie odczytać. Dla mnie, o czym kilkakrotnie już wspominałam, jednym z ważniejszych elementów jest groteska, która wykrzywia historię Batemana, jego morderstw. Sądzę, że Ellis przedstawił świat z perspektywy psychotyka. Pierwszoosobowa narracja bohatera, która daje wrażenie oglądania tego środowiska przez sposób jego patrzenia, pozwala spojrzeć na przedstawioną rzeczywistość, ale tylko przez pryzmat jednych oczu. Tak, chyba najbliżej mi do takiego odczytania American Psycho, dla mnie to zapis jednostkowego, psychotycznego spojrzenia.
Dramat poetycki: Podróż do źródeł (I) Łukasz Zatorski
O
bserwując wśród wielu kreatywnych ludzi wzmożone zainteresowanie twórczością poetycką, postanowiłem przyjrzeć się bliżej historycznej koncepcji dramatu poetyckiego, aby móc zapytać siebie, czy jego założenia i duchowe dziedzictwo może mieć dla nas, odbiorców i twórców kultury XXI wieku, jakieś znaczenie warte odkrycia i pogłębienia. A nuż będzie z tego śladowy pożytek dla fanów poezji bądź ludzi uczących się teatralnego alfabetu (choćby w postaci odruchu wymiotnego – to też jest oznaka przejęcia danym zagadnieniem). Kategoria „dramatu poetyckiego” jest stosowana zarówno w praktyce recenzenckiej i interpretacyjnej, jak i w dyskursie historycznoliterackim badającym ewolucję form dramatycznych. Szeroki zakres stosowania tego terminu sprawia, że jest on pojęciem nieostrym i problematycznym, a jego częste używanie rzadko idzie w parze z dokładnym określeniem składowych elementów, które świadczyłyby o poetyckości bądź niepoetyckości danego tekstu dla teatru. Trudno przez to mówić o jednoznacznym modelu dramatu poetyckiego. Jeżeli odniesiemy go zbiorczo do poszukiwań nowego dramatycznego języka przez twórców teatralnych XIX i XX wieku, to jego opis będzie możliwy przede wszystkim wobec trzech czynników: 1) dominujących wówczas poetyk i tendencji tekstów dramatycznych, 2) ustalonych konwencji scenicznych i praktyk inscenizacyjnych, 3) wizji teatru i sztuki, jaka wyłaniała się z postulatów twórców tworzących dramat poetycki. Poetyckość nie będzie zatem wyłącznie ekwiwalentem stylistycznej i kompozycyjnej organizacji tekstu dramatycznego, ale przede wszystkim sumą postawy autora wobec artystycznych
Poetyckość nie będzie zatem wyłącznie ekwiwalentem stylistycznej i kompozycyjnej organizacji tekstu dramatycznego, ale przede wszystkim sumą postawy autora wobec artystycznych prądów własnej epoki oraz wyrazu własnego poglądu na funkcję artysty, istotę człowieka i naturę świata.
prądów własnej epoki oraz wyrazu własnego poglądu na funkcję artysty, istotę człowieka i naturę świata. Dramat symbolistyczny nie chciał już być lustrem odbijającym życie i naturę, analogonem pozascenicznej rzeczywistości. Powstał w czasie dominacji realizmu i naturalizmu w europejskim teatrze XIX wieku i rozwijał się w negacji do jego hegemonii i funkcji edukacyjno-rozrywkowych. Sprzeciwiał się upowszechnieniu języka potocznego w dramacie, konstrukcji akcji z logicznym wynikaniem i kulminacją napięć fabularnych, realizmowi psychologicznemu budowanych postaci oraz krytyce społeczno-politycznej, która przyświecała tezom naturalistycznych sztuk. Była to również reakcja na popularność teatru bulwarowego, skonwencjonalizowaną formę melodramatu, relieficzność jego postaci i fabularny schematyzm. Genealogię dramatu poetyckiego wywodzi się najczęściej od zjawiska literackiego symbolizmu, nasilonego i rozpowszechnionego za sprawą francuskich poetów (Ch. Baudelaire’a, P. Verlaine’a, A. Rimbaud) pod koniec XIX wieku. Postulowanym przez nich celem poety było użycie takich środków wyrazu, aby, odbiegając od niewystarczającej mowy potocznej, mogły one adekwatnie wyrazić uczucia, idee i wzruszenia zawarte w sensach przekraczających bezpośrednie znaczenie pojedynczego symbolu. Technika poetycka miała w tym celu czerpać ze źródeł mistycyzmu i okultyzmu, również rzeczywistości snów i halucynacji, by w tych przestrzeniach szukać dla siebie uniesień zdolnych przekroczyć ograniczenia kondycji ludzkiej i umożliwić dosięgnięcie rzeczywistości transcendentnej. Aby sprostać temu zdaniu, sztuka winna być autarkiczna, wolna od krytyki stosunków społecznych, chociaż samo życie cyganerii, czyli sięganie po narkotyki i uskutecznianie powszechnie tabuizowanych praktyk, było gestem wymierzonym wyraźnie w krągłą twarz mieszczańskiego filistra. Mamy tu więc do czynienia z założeniami o charakterze ontologicznym, antropologicznym i epistemologicznym, warunek istnienia tychże założeń stanie zaś u podstaw kolejnych ewoluujących koncepcji dramatu poetyckiego, który reprezentowali William Butler Yeats, Thomas Stearns Eliot i Christopher Fry. Ogólnie rzecz ujmując, warunek ten zakłada istnienie pewnej tajemnicy bytu, do której dostęp ma artysta, a użycie strategii estetycznych jest warunkiem uobecnienia tej tajemnicy na scenie, tym samym umożliwiając obecnym w teatrze widzom, jej dosięgnięcie i odczucie związanych z tym metafizycznych doznań. Tak jest u założycieli nowoczesnej koncepcji dramatu symbolicznego, Richarda Wagnera i Friedricha Nietzschego. Autor Pierścienia Nibelungów podbudowuje własną teorię estetyczną filozofią Schopenhauera i koncepcjami neoromantycznymi, uznając mit za źródło artystycznej mocy, która wyzwala się w dramacie muzycznym, stanowiącym magiczne przenikanie słów i brzmień instrumentów. Wagner
45
w manifeście Arcydzieło przeszłości (1849) uznaje sztukę za ekspresję prawdziwego życia, cofając się w swym myśleniu do początków ludzkości, kiedy melorecytacja towarzyszyła człowiekowi w chwili narodzin tańca i poezji. W jej rytmie i melodii oraz harmonijnym połączeniu słów oraz ruchów ciała ujawnia się prawdziwa istota człowieczeństwa. Mit jest kreacją pierwotnej wyobraźni, a jego niewyczerpana energia duchowa winna być wyrażona w akcji dramatu. Libretto nigdy nie może być użyte tylko w charakterze środka do produkcji widowiska muzycznego, gdyż jego kompozycja i treść uczą widzów doznawania uczuć. Najgłębszym ich wyrazem jest połączenie chóru i orkiestry – wówczas forma muzyczna i środki poetyckie stają się jednym, na kształt dzieła sztuki istniejącego pradawnie w starożytnej Grecji, zdolnym wyrazić to, czego nie uniesie codzienna mowa, a jest dla człowieka zarazem tajemnicze i istotowo najbliższe. To właśnie mity, archetypy, sny i mistyczne wizje zdominują późniejszy dramat symboliczny w XX wieku. Podobnie jak Wagner, Nietzsche w Narodzinach tragedii z ducha
Autor Pierścienia Nibelungów podbudowuje własną teorię estetyczną filozofią Schopenhauera i koncepcjami neoromantycznymi, uznając mit za źródło artystycznej mocy, która wyzwala się w dramacie muzycznym.
muzyki (1872) odtwarzał rytualne i mistyczne źródła teatru greckiego, rozciągając swe konkluzje do teorii współczesnego dramatu. Wywodzi on starożytną tragedię z dytyrambu tańczonego na misteriach kultu Dionizosa, podczas których człowiek doświadczał „wiecznej rozkoszy istnienia” za pomocą eksterioryzacji własnego jestestwa w postać, którą odgrywał na potrzeby obrzędu. Wielka tragedia wytwarza się w napięciu między irracjonalnym instynktem, a harmonijnym rozumem, symbolizowanych w dychotomii żywiołu dionizyjskiego i apollińskiego. Mamy tu do czynienia z kolejnym projektem teorii estetycznej budowanym na mocnym antropologicznym założeniu, twierdzącym, że walka tych dwóch żywiołów odzwierciedla i wyraża wewnętrzną istotę człowieka, stapiającą się z pradawną „rozkoszą płodzenia”. Późniejsi dramatopisarze zawdzięczają Wagnerowi i Nietzschemu to, że za ich sprawą na czele gatunków symbolistycznych stanął dramat, który będzie ujmował rzeczywistość w sposób bezpośredni i najdoskonalszy. Równie istotne dla rozwoju dramatu poetyckiego są innowacje scenograficzne Adolphe Appi i Gordona Craiga, wysuwające postulaty zharmonizowania wszystkich elementów spektaklu, co znalazło później swój wyraz w projektach inscenizacji, wpisanych w dramaty poetyckie. U Appi idealny teatr znajdował wyraz w pojęciach formy
46
muzycznej; wizualny symbolizm scenografii był dla niego najwyższym ideałem, zdolnym wyrazić wewnętrzne treści dramatu za pomocą skorelowania przestrzeni, dekoracji, kostiumu, aktora (wraz z jego rytmicznymi ruchami i gestami) oraz całości przestrzennych i czasowych elementów inscenizacji. Ujednolicenie tych elementów miało wydobyć z ich współdziałania ekwiwalent formy muzycznej, sprzeciwiając się w ten sposób werystycznemu odtwarzaniu rzeczywistości. Craig w swojej Sztuce teatru (1905) również postulował odwrót od realizmu w stronę dramatu poetyckiego, traktując spektakl jako dążenie wszystkich elementów inscenizacji do podporządkowania sensowi dramatu. Jego zdaniem, artyści (scenograf, reżyser czy aktor) nie powinni imitować czy odtwarzać natury, lecz tworzyć na scenie nową jakościowo rzeczywistość. Stąd też postulował zastąpienie żywego aktora postacią sztucznej nadmarionety, wolnej od cielesnych i gestycznych przyzwyczajeń, zdolnej zatem, aby w doskonały sposób przedstawić antymimetyczny świat spektaklu. Mamy u Craiga również powrót do teatralnego rytuału antycznego, który unieważniłby osobowość podmiotu przedstawiającego dane dzieło sztuki – scena w jego wizji była pojmowana jako atmosfera, nie zaś miejsce; linie, kolor, rytm, światło i ruch były zespolone w celu osiągnięcia jednego wszechogarniającego doświadczenia. Również w teorii statycznego dramatu Maurice’a Maeterlincka, autora takich sztuk jak Ślepcy (1890), Wnętrze (1894) czy Pelleas i Melisanda (1893), alegoryczny styl i odczucie tajemnicy miały tworzyć irracjonalną atmosferę i doświadczenie mistyczne. Belgijski dramatopisarz osiągał to poprzez tworzenie symbolicznych sytuacji i tajemniczych postaci, stosowanie gry ciszą lub dialogów pełnych powtórzeń i zapętleń. Jego zdaniem, twórca nie może pisać w sposób realistyczny, gdyż winien ujawnić pozapojęciowe i nieuchwytne jakości życia, stąd musi odwołać się do bytu istniejącego w ukryciu, przekraczającego jednostkowy i ziemski horyzont, w tym także snów i fantazji, aby poznać prawdziwy sens egzystencji, jej tragicznego przeznaczenia oraz obezwładniającej śmierci. Symbolizm w teatrze mógł dążyć do wyrugowania realizmu bądź też z nim współistnieć. Tacy pisarze jak Henrik Ibsen, August Strindberg, Antoni Czechow czy Gerhard Hauptmann, tuż po odniesieniu sukcesu jako rygorystyczni naturaliści, sięgają w późniejszych okresach twórczości z przenikliwą lubością po symboliczne środki wyrazu. Przykładem może być Dzika kaczka (1887) Ibsena, w której za pomocą regulacji oświetlenia atmosfera miała gęstnieć i mrocznieć z każdym kolejnym aktem, a tytułowy symbol był twórczo pojemny i wieloznaczny. Podobnie rzecz się miała z tytułowym bohaterem Małego Eyolfa (1894) czy portretem ojca w Heddzie Gabler (1899). Dramat poetycki zatem nie chciał bawić ani pouczać, lecz dostarczać widzowi narzędzi poznania rzeczywistości. Przedstawia sobą funkcję kognitywną, polegającą na eksploracji przyczyn i wzajemnych związków rzeczywistości fizycznej i metafizycznej. O poetyckości nie będzie tu zatem decydowało posługiwanie się symbolami czy użycie mowy wiązanej, lecz założenia filozoficzne, fundujące kształt określonej teatralnej wizji. Podsumowując: rzeczywistość kreowana w dramacie poetyckim oparta jest na silnych założeniach antropologicznych, posiada ontologiczną złożoność, świat w niej przedstawiony jest otwarty na relacje z transcendencją, a słowo i znaki pozajęzykowe mają na celu uobecnienie metafizycznej tajemnicy bytu. Pod ekstensję tej definicji zalicza się twórczość W.B. Yeatsa, Ch. Frya i T. S. Eliota, których sylwetki pokuszę się przybliżyć następnym razem.
Rzeczywistość kreowana w dramacie poetyckim oparta jest na silnych założeniach antropologicznych, posiada ontologiczną złożoność, świat w niej przedstawiony jest otwarty na relacje z transcendencją, a słowo i znaki pozajęzykowe mają na celu uobecnienie metafizycznej tajemnicy bytu.
47
O hienach i nieukach Ewa Orczykowska
C
zy dziennikarstwo przestaje mieć sens? Wiem, że zadając takie pytanie na łamach studenckiego miesięcznika, narażam się na śmieszność i od razu zaprzeczam swojej tezie. Jednak taka myśl naszła mnie wczoraj, kiedy to zostałam przez pewną osobę, nazwijmy ją X, zobligowana do zastanowienia się nad istotą zawodu, którego, według niej, wykonywać nie potrafię. Nie potwierdzam i nie zaprzeczam. Dlaczego? Bo sama nie wiem czy to, co robię każdego dnia jest uprawianiem dziennikarstwa zgodnego z ogólnie przyjętą definicją. Czy taka definicja jednak istnieje? To pytanie zadawałam sobie, wybierając kierunek studiów. Zdecydowałam się na taki, który powinien był mi udzielić na nie odpowiedzi. Podkreślam – był – bo po czterech latach zawirowań i krążenia wokół istoty tematu, mętnych dyskusji o wyznacznikach, etyce, misji i o tym, jak niewielu z nas zdoła się przebić w tym zawodzie, nie udało się gronu wykładowców niczego mi rozjaśnić. Sięgałam po proponowaną przez nich literaturę – ta, pełna teoretycznych rozważań, tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że szukam nie tam, gdzie trzeba. Udałam się więc do źródła – do redakcji, w międzyczasie ciągle dokształcając się zwyczajnym czytaniem gazet. Nie wypada mi zdradzać sekretów i mechanizmów, jakimi współcześnie rządzą się media. Nie są na pewno, co stale się im zarzuca, fabrykami kontentu czy młynkami do mielenia treści z internetowych wyszukiwarek. Nie są też jednak, jak mogą jeszcze sądzić idealiści, żywymi organizmami, do których wniknięcie jest nobilitacją, a dla których praca to pełna ekscytujących zwrotów akcji przygoda. I tu przychodzi pierwsze rozczarowanie młodego dziennikarza, bo pracę w dużym medium zamiast do owej przygody można raczej porównać do intelektualnego kopania dołów: niewiele w tym zabawy, za to sporo zmęczenia, choć na pewno więcej różnorodności niż przy machaniu łopatą. I na dostęp do tej
48
różnorodności trzeba sobie jednak solidnie zapracować, do czego potrzebna jest cecha raczej obca dzisiejszemu pędzącemu za karierą światu cierpliwość. Bo medium, jak dziki zwierz, wymaga oswojenia i przystosowania do warunków ludzkich. Wchodzi się przecież na teren chroniony i obcy, gdzie nie dość że jest się intruzem, w każdej chwili można natknąć się na tykającą bombę w postaci starszego wiekiem i doświadczeniem redaktora. Ci czasem służą radą, a czasem po prostu pokazują, gdzie są drzwi. Ale nie tylko o nich krążą legendy. Równie wiele bajkowych opowieści dotyczy wesołych stażystów, którzy nie wiedzą, kto jest prezydentem miasta czy też krzywią się na wieść o tym, że po tygodniu pracy nie napiszą płomiennego reportażu na ważki, kontrowersyjny temat. Osoba X, o której wspomniałam na początku, a która stała się przyczyną moich wątpliwości, zapewne nigdy dziennikarstwem się nie parała. Nic więc dziwnego, z jak zaskakującą lekkością przyszło jej zbombardowanie mnie swoim krytycznym spojrzeniem na mnie, media, ludzi i współczesny świat w ogóle. Co mogę w takiej sytuacji zrobić ja, urodzony w wolnej Polsce młokos, który nic o życiu nie wie, a swoją arogancją i niekompetencją burzy i tak już mocno nadszarpnięty wizerunek dziennikarza? Spuścić wzrok, wyżłobić stopą dziurę w ziemi, ręce schować za plecami i przepraszać dopóki nie zostanie mi przebaczone? Wolę raczej cierpliwie wysłuchać głosu poprzedniego, sfrustrowanego pokolenia i wyciągać wnioski. Dzięki takim doświadczeniom warto być dziennikarzem. Nawet nie znając definicji tego zawodu, nawet nie do końca wierząc w jego przyszłość. Bo dopóki jest choć jeden człowiek czy sprawa, o których warto byłoby napisać, dopóty powinien się znaleźć przynajmniej jeden, który z chęcią to zrobi.
Tajemnica dziadka Michał Wolski
M
atka zawsze prosiła, żebym nie pytał dziadka o to, gdzie pracuje. Więc nie pytałem. Za każdym razem, gdy szliśmy na grzyby albo do kościoła, rozmawialiśmy o wszystkim innym: ostatnio przeczytanych książkach, pogodzie czy moich zabawach na podwórku. Zwłaszcza grzybobrania były znakomitym pretekstem do długich dyskusji na przeróżne tematy; dziadek bardzo dobrze czuł się w lesie i zawsze miałem wrażenie, że odnajduje tam dziwny spokój. Byłem przekonany, że zamieszkałby tam, gdyby tylko mógł. Zawsze ceniłem te nasze wyprawy na grzyby. Poza wielogodzinnymi i pasjonującymi rozmowami – podczas których zwykle to ja mówiłem najwięcej – była to świetna okazja, żeby liznąć trochę dziadkowej mądrości. A miałem wtedy wrażenie, że dziadek znał się na wszystkim; potrafił ni z tego, ni z owego zatrzymać się i nasłuchiwać, by potem cicho i spokojnie oznajmić mi, że gdzieś w okolicy znajduje się gniazdo pustułek. Innym razem pochylał się i pokazywał, którędy przeszedł dzik albo jeleń, jak odróżnić ślady kuny leśnej od domowej i czym te zwierzęta się różnią. Z największym zamiłowaniem słuchałem jednak jego opowieści o grzybach; które są jadalne, które trujące i gdzie należy szukać takich, a nie innych gatunków... zadziwiające, ale nadal to wszystko pamiętam. Nadal mam przed oczami jego smukłą sylwetkę, ostrożnie i bez pośpiechu przechadzającą się wśród drzew, czy też nieliczne promienie słońca odbijające się od jego łysiny. Miałem wtedy wrażenie, że dziadek jest istotą trochę nie z tego świata. O tym, ile prawdy kryło się w tym przeczuciu, przyszło mi się dowiedzieć wiele lat później. W domu dziadek był bardziej ponury, mówił jeszcze mniej i rzadziej się uśmiechał, zawsze jednak mogłem liczyć na to, że będzie moim wiernym słuchaczem. Często przynosił mi też wspaniałe książki, po które nigdy bym nie sięgnął, gdyby nie on. To dzięki dziadkowi mogłem przeżyć mło-
dzieńcze fascynacje Tomkiem Sawyerem, Markiem Piegusem czy Tolkiem Bananem. Później przyszła pora na powieści Alfreda Szklarskiego, Tadeusza Konwickiego i Stanisława Lema, a nawet – choć nie miałem pojęcia, skąd dziadek to wydobył – na Hobbita autorstwa Tolkiena. Po każdej lekturze rozprawialiśmy godzinami, wydobywaliśmy sensy, doszukiwaliśmy się ukrytych znaczeń... a wszystko to w pełnej ciszy i zadumy atmosferze. Taka zresztą panowała zawsze w gabinecie dziadka, pełnym obrazów, map, figurek religijnych i półek wypchanych opasłymi tomami. Tam też przyjmował wszystkich gości, których z rzadka miewał; co jakiś czas przychodził do niego ksiądz proboszcz, co było dla mnie wtedy dość dziwne, bo – chociaż chadzaliśmy razem do kościoła – dziadek nigdy nie jawił mi się jako osoba szczególnie religijna. Przychodzili też do niego różni mężczyźni, z reguły w garniturach i pod krawatami, raz – to pamiętam – pojawił się nawet milicjant. Poza tym jednak dziadek nie miewał wielu gości, a sam wychodził rzadko, tylko do sklepu albo na spacer, ewentualnie wieczorem do teatru lub opery. Raz nawet mnie ze sobą zabrał, ale tak śmiertelnie się wynudziłem, że już nigdy więcej tego nie powtórzyliśmy. Dziadek zmarł w wieku siedemdziesięciu czterech lat, kiedy ja miałem lat dwanaście. Matka i babcia otrzymały wtedy sporą rentę, jak się potem okazało – kombatancką. Minęło parę lat i choć pamięć o dziadku zawsze wiązała się z radosnymi wspomnieniami, to stosunkowo rzadko do nich wracałem. Moją głowę wypełniały wtedy sprawy szalenie wówczas ważne i aktualne: szkoła, koledzy, pierwsze dziewczyny, przemiana ustrojowa, praca... to wszystko zaprzątało moją głowę tak bardzo, że rzadko myślałem o rodzinie. Zmieniło się to w momencie, w którym – skutkiem pomyłki jakiegoś urzędnika – mojej babci wycofano rentę po dziadku. Pojechałem do urzędu marszałkowskiego, żeby to jakoś odkręcić, i wtedy wszystkie wspomnienia o dziadku wróciły do mnie ze zdwojoną siłą. Niestety, w zupełnie innym świetle. Okazało się, że dziadek był faktycznie
49
kombatantem; przez wiele długich miesięcy walczył z Niemcami, ukrywając się po małopolskich lasach. Czego jednak nie wiedziałem, to fakt, że był członkiem Armii Ludowej. To samo w sobie już było zastanawiające, bo dziadek utrzymywał dobre relacje z księdzem i ani razu nie powiedział słowa w kwestiach politycznych, zupełnie jakby był ponad to wszystko. Prawdziwym szokiem była informacja na temat realnego zatrudnienia mojego dziadka. To zresztą – jak się okazało – stanowiło podstawę wycofania renty kombatanckiej. Otóż dziadek był do końca życia aktywnym funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa, znanym pod kryptonimem „Straszak”. To było coś, w co naprawdę nie mogłem uwierzyć. Zacząłem więc drążyć temat, pisać podania, składać wnioski o odtajnienie dokumentów zawierających informacje o moim dziadku, lecz przez wiele lat odprawiano mnie z kwitkiem. Okazja pojawiła się dopiero po publikacji słynnej już listy Wildsteina, na której jednak nazwiska mojego dziadka nie było. To mnie zastanowiło jeszcze bardziej. Kiedy tylko otwarto archiwa w IPN, mogłem wreszcie dotrzeć do prawdy. Po długich poszukiwaniach dotarłem do jednej, jedynej notatki, która brzmiała następująco: Funkcjonariusz „Straszak” zajmuje się okazjonalnymi, ale witalnymi dla bezpieczeństwa Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej działaniami mającymi na celu wyeliminowanie zagrożeń ezoterycznych i/lub mających charakter paranormalny. Ich wpływ na bezpieczeństwo ustroju oraz obywateli PRL oceniono jako wysoce negatywny, dlatego zadania „Straszaka” i innych funkcjonariuszy zrekrutowanych ze względu na zdolności mediumiczne należy uznać za esencjalne dla dalszej konserwacji ustroju socjalistycznego. Dlatego zadania o charakterze prewencji paranormalnej powinny być finansowane ze środków skarbu państwa, tak jak to ma miejsce do tej pory. Teraz już naprawdę nie wiedziałem, co mam myśleć.
Ginsberg nie jest w nastroju, Ameryko Adrian Fulneczek
Z
daje się, że cały świat czytał Skowyt – ale czy to dobrze dla Ginsberga? Cóż, jeśli większość z czytaczy nie sięgnęła po tym sztandarowym manifesto po nic innego, to pan brodaty ojciec całego pokolenia ma problem. Szczęśliwie, trafiła mi się mała książeczka (mieści się do kieszeni) Skowyt i inne wiersze, z bardzo dużą czcionką – więc się rozejrzałem. Mam po tych oględzinach wrażenie, że o ile na Howl (ang. ‘skowyt’) patrzymy dziś tylko z pobłażaniem, o tyle jest tam (wśród tych może 7-8 w całej książce) też jeden taki, na który patrzy się z zachwytem.Nazywa się to Ameryka i jest właściwie o tym samym, co Skowyt, tylko lepiej. Skowyt jest właściwie jednym 28-stronnicowym krzykiem i niby wiadomo dlaczego i po co, ale z perspektywy czasu trudno, żeby nas to ruszało. Ok, są momenty doskonałe: jak linijka o ludziach kilka razy z rzędu próbujących podciąć sobie żyły, ale robiących to nieskutecznie (w ang. gra słów successively i unsuccesfully), ludziach, którzy w końcu poddali się, założyli antykwariaty, a tam wydawało im się, że się starzeją i płakali. W jednej linijce brzmi i wygląda to znacznie ładniej. Ale wracając: poza perełkami Skowyt nie porusza tak, jak w momencie, w którym pisał go Ginsberg. Nikt też nie czuje po nim, że G. wielkim pisarzem był. Bo zapewne nie był, ale czytając Amerykę łatwo zakwalifikować go co najmniej do dobrych. Tam panuje nad swoim krzykiem. Nie musi rzucać emocjami, jest właściwie doskonale (sztucznie) spokojny, czym doprowadziłby pewnie do szału Amerykę, do której się w tym wierszu zwraca. Tam wchodzi na jeszcze wyższy poziom monologu pełnego zaskakujących, autoironicznych komentarzy, które stosował już w Supermarkecie w Kalifornii (np. „dotykam twojej książki – Walcie Whitmanie – i marzę o naszej wspólnej odysei po supermarkecie; jakie to absurdalne”). Ameryka jest ciekawym tekstem. Jest wyrzucaniem win, ale nie przez poetę skowyczącego nad grobem
„najlepszych umysłów swojego pokolenia. W Ameryce to Ginsberg panuje nad sytuacją. W dialogu ze swoim krajem cytuje tylko swoje kwestie, więc jest mu łatwiej. Mówi np.: „Pieprz się ze swoją bombą atomową Ameryko. Nie czuję się dobrze, nie zawracaj mi głowy. Nie napiszę mojego wiersza dopóki nie będę w nastroju”. Po tym, jak wyrzucił już Ameryce, że przez panujący w niej system (jej „maszynerię”) oszalał, bo ona sprawiła, że chciałby, musiałby chcieć zostać świętym – zaczyna ośmieszać ją, pokazując „jak jestem zły, a ty nic możesz mi zrobić, nie obchodzisz mnie (...) Ameryko ja tutaj próbuję dojść do konkluzji. Odmawiam porzucenia mojej obsesji. Ameryko przestań naciskać, wiem co robię. (...) Ameryko byłem komunistą jako dziecko i nie jest mi z tego powodu przykro. Palę marihuanę, gdy tylko mam okazję. Kiedy wychodzę do Chinatown zawsze się upijam, ale nigdy nikogo nie zaliczam. (...) Powinnaś widzieć jak czytam Marxa. Mój psychoanalityk uważa, że mam całkowitą rację”. Fragment z komunizmem jako dziecko lubię szczególnie, bo w zbiorze utworów Ginsberga był rozbity na dwie linijki, tak jak tutaj. Później robi się jeszcze ciekawiej, bo Ginsberg zaczyna fantazjować. „Wydaje mi się, że jestem Ameryką. Znów mówię do siebie. Azja buntuje się przeciwko mnie. Powinienem przejrzeć swoje zasoby naturalne. Moje zasoby naturalne, to dwa jointy marihuany milion genitaliów nie-nadająca się do publikacji prywatna literatura ciągnąca się na 1400 mili i godzinę i dwadzieściapięćtysięcy instytucji zdrowia psychicznego”. Pod koniec wraca do komunizmu i wymówek Ameryki na wszystkie problemy (zresztą już wcześniej wbija jej dyskretnie kilka szpilek). „Ameryko ty tak naprawdę nie chcesz iść na wojnę. Ameryko to wszystko przez tych złych Rosjan. Tych Rosjan tych Rosjan i tych Chińczyków. I tych Rosjan. Ta Rosja chce nas pożreć żywcem. Potęga Rosji oszalała. Chce zabrać nasze auta z naszych garażów. Chce zabrać Chicago. Ona potrzebuje czerwonego Reader’s Digest. (...) Nic z tego. Ugh. Ona
50
chce żeby Indianie uczyli się więcej. Ona potrzebować dużych czarnych murzynów. Heh. Ona zmusić nas pracować szesnaście godzin dziennie. Pomocy”. I wreszcie, końcówka. Ameryko, to jest całkiem poważne. Ameryko, to jest wrażenie, które mam oglądając telewizję. Ameryko, czy mam rację? Lepiej przejdę od razu do rzeczy. To prawda że, nie chcę dołączyć do Armii ani pracować przy tokarce w fabryce części zamiennych, tak czy inaczej jestem krótkowzroczny i psychpatyczny (...). Opowiedziałem cytatami, ale może tak będzie bardziej przekoująco. Tłumaczenie moje własne nocne i pospieszne, więc wiadomo, że może niższych lotów niż wizje pana Allena w chwilach natchnienia/narkotyzacji. PS. nie żebym nudził się na zajęciach z literatury, na których niemrawo dyskutowaliśmy nad Ginsbergiem, ale w antologii Nortona przypadkiem wpadłem na Sylvię Plath i taki oto fragment: Dying „Is an art, like everything else, I do it exceptionally well. - «Lady Lazarus»”. To tak tylko, żeby Pan wiedział, czemu dalej już nie słuchałem. Brak nastroju, jak u Ginsberga.
Gastro Story Marcin Pluskota
C
zuję głód. Wstaję i ruszam. Czas na żer. Wspinam się po schodach. Ratuszowy zegar bije północ, doskonała pora na łowy. Oczywiście kluczowy pozostaje Rynek, tutaj przecinają się wszystkie nocne szlaki, w Rynku można całkiem nieźle zjeść. Jakiś czas temu był tylko bar H. Serwowany tam kebab mięsny pozbawiony był paskudnych, zdrowych warzyw. Było to jedno z najważniejszych odkryć pierwszego roku studiów – gigantyczne ilości alkoholu, które wlewaliśmy w siebie wzbudzały głód wręcz pierwotny, tylko MIĘSO było w stanie się z nim zmierzyć. H. oferował odpowiednie rozwiązanie. Ostatecznie przegrał jednak z S., który otworzył podwoje około II roku mojego studiowania po lewej stronie tamtego. Robił furorę nie z powodu jakiegoś szczególnie wyszukanego kebaba, a raczej ze sposobu jego odbioru. Ekspedientka wołała petenta po imieniu. Imię podawało się przy zamówieniu. Zabaw w wymyślanie pseudonimów nie było końca (uszanowania dla kolegi P. – przedstawił się jako Picasso). Ostatecznie S. pokonał H., którego zamknięto – miało to moim zdaniem związek z (początkowo) niższymi cenami w S., a do tego w płaty mięsa powbijane były małe ozdobne pomidorki – kiedy w opiekaczu obracały się razem z mięsem, robiły niezwykłe wrażenie. Rynek nie był początkowo podstawowym polem mojego manewru. Był nim Plac Grunwaldzki. Kręciliśmy się tam z powodu P., o którym więcej nie powiem. Wiem, że nostalgia z niejednego Czytelnika byłaby w stanie wycisnąć łzę. W tamtych rejonach liczyła się przede wszystkim K. Pracował tam Imed – Egipcjanin. Nie każdy sprzedawca kebabów przedstawia cię swojej żonie i zaprasza na imprezę do siebie. Imed przedstawił i zaprosił. Nigdy go nie zapomnę. Niestety K. był otwarty tylko do północy, a w P. zdarzało nam się przesiadywać znacznie, znacznie dłużej. Po godzinie zero podejmowaliśmy szaleńczą decyzję, by iść pod Kredkę. Z P. pod Kredkę było dość daleko,
a ryzyko, że tamtejsza kebabiarnia zamknięta, duże. Bardzo często alkohol i głód przejmowały stery i wlekliśmy się pod akademik. Nie jestem w stanie słowami opisać, co czuliśmy, kiedy okazywało się, że pod Kredką zamknięte. Nie jestem też w stanie opisać tego, co czuliśmy, kiedy okazywało się, że otwarte. Były to chwile gastronomicznej ekstazy. Tyle powiem. Smak i jakość kebaba nie była ważna – działały tam jakieś siły magiczne. Naprawdę. Powrócimy teraz w okolice Rynku. Konkretniej w Pasaż Niepolda. Tam dopiero to jest śmiesznie. Z jednej strony mamy filię znanego nam z Rynku, S. Zwłaszcza w sezonie oblega go gigantyczna kolejka, większa nawet od tej przy macierzystym barze. Jeżeli wszystko odbywa się sprawnie, kolejka nie przeszkadza mi zbytnio. Niestety w Pasażu jakieś tajemnicze siły sprawiają, że ludzie zaczynają zachowywać się dziwnie. Chcą zamówić hamburgera, chociaż nie ma go w menu, trzydzieści minut szukają w portfeliku dziesięciu groszy, by ostatecznie wyłożyć dwadzieścia albo dopiero co otrzymane zamówienie upuszczają na ziemię. Bywa to denerwujące, ale ćwiczy cierpliwość i empatię względem innych. Jeżeli chcielibyśmy zjeść z drugiej strony Pasażu, czyli na św. Antoniego, to można wejść do takiego jednego baru, nie pamiętam nazwy. Kebabiarnia ta dodaje niezwykłego kolorytu uliczce słynnej z ponurego, pochówkowego biznesu. Zwłaszcza jej wystrój. Ulokowana w narożniku tropikalna fontanna, której wody biją bezpośrednio ze ściany i po paru kamieniach, z pluskiem wpadają do sporawego baseniku robi niesamowite wrażenie. Nie jadam tam często. Przez szacunek dla zmarłych. Zdawało mi się, że nic nie będzie w stanie zagrozić pozycji S. – kolejki były bardzo długie, nie zwątpiłem nawet kiedy podniesiono ceny, a sporawe niegdyś porcje nagle dramatycznie się skurczyły. Ostatecznie pokonał S. lokal, który powstał na zgliszczach dawnego H. Polska od jakiegoś czasu zaczęła płakać nad wałkami tłuszczu i liczyć kalorie. Y. W. oferuje tortille, które uchodzą
51
za posiłek zdrowszy, S. musiał więc polec. Nie upadł, jakoś zipie, z zazdrością patrzy jednak na sąsiada. – W Y.W. jest tak pysznie, chodźmy tam! – mawiają ludzie, a sędziwy S. wzdycha, wspominając chwile swojej świetności. Kiedy wydawało się, że żołądki Wrocławian zostały podzielone i żadna nowa gwiazda nie zabłyśnie już na gastronomicznym panteonie, pojawił się on – Rewolucjonista. Ulokował się świetnie – w połowie drogi z Niepolda na Rynek, ciągną więc do niego z dwóch stron. Rewolucjonista obdarza hojnymi porcjami. Niestety, przewrót drogo kosztuje, porcje nie są tanie. Można się jednak spytać, czy pełna satysfakcja ma swoją cenę? Zjadłem w tym mieście już sporo, szanowny Czytelnik też pewnie niejedno pochłonął. Myślę, że jeść warto. Naukowcy udowodnili przecież, że jedzenie potrzebne jest nam do życia. Podzielam zdanie naukowców, nigdy nie przestanę jeść. Pewnej zimowej nocy, idąc z kolegą M. poślizgnąłem się i upadłem na plecy. Ból nie był ważny, kebaba z ręki nie wypuściłem.
Street Photo Fot. Joanna Winsyk Street Photo