Kontrast maj czerwiec 2012

Page 1

Nr 5 (32)/2012 maj-czerwiec 2083 - 1322



...i kropka.

8

Nie czekam. Biegnę. Rozmowa z Michałem Przybyszem Joanna Figarska

12

Kłam, kochanie! Barbara Rumczyk

14

Gościnni, choć nie zawsze tolerancyjni Alicja Woźniak

18

Doświadczenie jest w cenie Agata Wachowiak

20

Nie oceniaj książki po okładce Joanna Michta

24

Statek z literaturą Relacja z Portu Literackiego Katarzyna Lisowska, Paulina Pazdyka, Szymon Stoczek

28

Zmyślona prawda Szymon Stoczek

32

Bogactwo koncertowe Szymon Makuch

O

statni, przedwakacyjny numer „Kontrastu” zawsze wzbudza największe emocje, nie tylko wśród naszych czytelników, ale także w samej redakcji. Dlaczego? Można powiedzieć, że jest to numer zamykający pewien intensywny okres pracy. Wakacje, wolny czas, dłuższe dni są idealnym czasem na złapanie oddechu, przeanalizowanie tego, co się działo w ciągu tych dziecięciu ostatnich miesięcy. A trzeba przyznać, że działo się niemało. Do naszej redakcji dołączyło kilku nowych dziennikarzy, redaktorów, fotografów, ilustratorów oraz... informatyk. Parę osób także postanowiło rozstać się z miesięcznikiem. Bardzo chciałabym podziękować za współpracę Konradowi Gralcowi, Katarzynie Bugryn-Kisiel oraz Elizie Orman. Oddajemy w Wasze ręce majowo-czerwcowy numer, mając nadzieję, że po raz kolejny znajdziecie w nim artykuły interesujące, ba, inspirujące do działania, poszukiwania i poznawania ciekawych osób, miejsc i inicjatyw, bo tych we Wrocławiu na pewno nie brakuje. W 32. numerze znajdziecie m.in. tekst Szymona Makucha, który przybliża historie legendarnych zespołów i wokalistów, będących gwiazdami wrocławskich wakacyjnych scen muzycznych czy interesujący materiał Joanny Michty o tym, czym są i czym mogą stać się wkrótce Żywe Biblioteki. Nie brakuje też ilustracji Kasi Domżalskiej i Kaliny Jarosz oraz relacji z tegorocznego Portu Literackiego stworzonej przez ciekawy kolektyw: Stoczek-Lisowska-Pazdyka. Idealnie z tym tekstem komponuje się esej Łukasza Zatorskiego poświęcony Krystynie Miłobędzkiej. Wakacje to inspirujący czas. Mamy nadzieję, że po tych trzech, miejmy nadzieję gorących miesiącach, nadal będziecie z nami. A szykujemy dla Was wiele ciekawych niespodzianek... Joanna Figarska

42

Napisać esej?! Paweł Bernacki

44

Od matki pędem na podwórko Łukasz Zatorski

48

A teraz coś z zupełnie innej beczki: obrona tłumacza Katarzyna Northeast

51

Literatura nadopiekuńcza Michaela Crichtona Karol Moździoch

„Kontrast” miesięcznik studentów Wydawca: Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław Adres redakcji: ul. Drukarska 35/13 53-311 Wrocław e-mail: kontrast.wroclaw@gmail.com http://www.kontrast-wroclaw.pl/ Redaktor naczelna Joanna Figarska Zastępca Joanna Winsyk, Ewa Fita Redakcja Paweł Bernacki, Zuzanna Budźko, Jakub Kasperkiewicz, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Joanna Michta, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Szymon Stoczek, Wojciech Szczerek, Jan Wieczorek, Alicja Woźniak, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska Fotoredakcja Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Kalina Jarosz, Magda Oczadły, Sebastian Spiegel, Agnieszka Zastawna Korekta Katarzyna Brzezowska, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Iwona Kusiak, Teresa Szczepańczyk, Monika Mielcarek, Alicja Urban Grafika Katarzyna Domżalska, Kalina Jarosz, Ewa Rogalska DTP Ewa Rogalska

Projekt okładki (w oparciu o zdjęcia i ilustracje z numeru) Ewa Rogalska


Kryzys według Cronenberga

P

o średnio udanej Niebezpiecznej Metodzie, Cronenberg wraca do bardziej sprawdzonych klimatów. W nowym filmie Cosmopolis (premiera 22 czerwca) reżyser Crashu i Nagiego Lunchu zabiera widzów na przejażdżkę po pogrążonym w chaosie ekonomicznym Nowym Yorku. Perwersja, wielkie pieniądze, intryga na Wall Street, a do tego jeszcze gwiazda Zmierzchu – Robert Pattinson – jako młody milioner. Zaufać zamysłom reżysera czy wyśmiać? Złotej Palmy w Cannes film nie dostał, ale na uwagę może i zasługuje.

Serbskie zwycięstwo

P

iłkarski zapał udziela się nie tylko kibicom, ale także filmowcom. Może więc warto pomiędzy jednym a drugim meczem wybrać się do kina i zobaczyć serbski film Dragan Bjelogrlić Montevideo, smak zwycięstwa (premiera 15 czerwca)? Oparty na faktach film opowiada o pierwszych mistrzostwach światach w piłce nożnej. W Montevideo serbską drużynę do zwycięstwa poprowadził inżynier Boško Simonović na trwałe zapisując się w historii footballu.

Trochę inne

zawody

C

zy można zrobić dobrą i niebanalną komedię o rzadkich ptakach? Howard Franklin, reżyser takich filmów jak Człowiek, który wiedział za mało i Miłość Szmaragd i Krokodyl, stara się z całych sił udowodnić, że tak. Jego Wielki Rok (premiera 22 czerwca) ma szansę zostać ciekawym urozmaiceniem przedwakacyjnego repertuaru. Troje rywalizujących ze sobą ornitologów bierze udział w konkursie na jak największą ilość obserwacji najrzadszych okazów ptaków w całej Ameryce. Film może być doprawdy zabawny, jeśli w szranki z sobą staną Jim Parsons, (niezapomniany Sheldon z serialu Big Bang Theory) Owen Wilson (O północy w Paryżu) i Jack Black (Szkoła rocka).

4

Przygotował Sz. Stoczek


Rozgrzewka przed

koncertem G ratka dla fanów grupy Kasabian. Kto wybiera się na koncert grupy 27 lipca na Impact Fest na warszawskie Bemowo, może zrobić sobie małą rozgrzewkę nowym, już drugim w artystycznym dorobku, koncertowym albumem Kasabian – Live! Live At The O2, który jest zapisem zeszłorocznego, grudniowego występu w londyńskim O2 Arena. Płyta DVD zawiera 19 kompozycji oraz dodatkowo film dokumentalny o trasie zespołu zatytułowany I Hear Voices. Tylko dla m a n i a k ó w. P r e m i e r a 25 czerwca, nakładem Eagle Vision.

The Offspring Days Go By

26

czerwca ukaże się nowy album zakręconej pop-punkowej grupy The Offspring – Days Go By. Jak zaznaczają frontman Dexter Holland i jego spółka, płyta będzie zawierać parę radiowych, chwytliwych kawałków (takim jest niewątpliwie zapowiadający krążek singiel Cruising California, który pretendować może do wakacyjnych hitów), ale także poważniejsze kompozycje. Wydawca: Columbia Records.

Powalające

dynie powracają

T

he Smashing Pumpkins powracają z długo wyczekiwaną, nową płytą. Premiera siódmego albumu w karierze zespołu spod znaku szeroko pojętej rockowej alternatywy, odbędzie się 18 czerwca. Wokalista Billy Corgan zapewnia, że krążek Oceania będzie najlepszą płytą od 1995 roku, kiedy wydali Mellon Collie & The Infinite Sadness oraz swoistym testem kondycji zespołu. Wytwórnia Emi.

5

Przygotowała K. Żurowska


Lato

Dyplomy

ASP

w Synagodze

P

2012

oszukiwań kulturowych ciąg dalszy. Fu n d a c j a B e n t e Kahan zaprasza do Centrum Kultury i Edukacji Żydowskiej na cykl spotkań, wystaw i koncertów w ramach Lata w Synagodze pod Białym Bocianem. Cykl rozpocznie się 24 czerwca koncertem charytatywnym zespołu Sygit Band. Do końca, czyli 26 sierpni a w klimat yc z nych murach Synagogi oprócz rodzimych artystów zaprezentują się m.in.: goście z Japonii, Norwegii, Hiszpanii i Słowacji.

Brave Festival

T

o festiwal nie o dziełach sztuki, ale o sztuce, dzięki której można ocalić i ochronić tysiące zapomnianych, porzuconych, osamotnionych kultur i ludzi” – mówił o Brave Festivalu jego były dyrektor artystyczny Grzegorz Bral. W dniach od 2 do 7 lipca we Wrocławiu odbędzie się już ósma edycja artystycznych spotkań z niezwykłymi ludźmi, którzy zabiorą nas w podróż po interkulturalnej galaktyce. Tegoroczne spotkania będą pod hasłem „wtajemniczenia kobiet”. Nie zabraknie trudnych tematów. Dla ludzi wyjątkowo wrażliwych i o otwartych umysłach.

Z

godnie z tradycją, jak co roku będziemy mieli okazję zapoznać się z twórczością świeżo upieczonych absolwentów Akademii Sztuki Pięknych na wystawie prac dyplomowych w trzech oddziałach wrocławskiego BWA (Awangarda, Studio, Galeria Szkła i Ceramiki). Studenci zaprezentują prace z dziedziny malarstwa, grafiki, rzeźby, szkła, ceramiki, nowych mediów, wzornictwa przemysłowego i architektury wnętrz. Warto odwiedzić galerie kilka razy, ponieważ ekspozycja będzie się zmieniać co tydzień, a wstęp na wystawy dyplomowe jest bezpłatny. Uroczyste otwarcie odbędzie się 23 czerwca w galerii Awangarda.

Strzępka i Demirski biorą na warsztat Courtney Love

N

iepokorny i najbardziej nagradzany duet teatralny w Polsce”, jak określani są przez media Monika Strzępka i Paweł Demirski, przygotowują na specjalne zamówienie Teatru Polskiego sztukę o Courtney Love. Love – rockowa wokalistka, aktorka, ale przede wszystkim wdowa po Kurcie Cobainie, jest świetną inspiracją dla takiego tandemu jak Strzępka-Demirski. Możemy się spodziewać mocnych wrażeń. W obsadzie świetne nazwiska, m.in. Katarzyna Strączek, Adam Cywka, Michał Opaliński i Mariusz Kiljan. Prapremiera światowa 21 czerwca, Scena Na Świebodzkim.

Tanita zamiast Sinead

W

ramach WrocLove Fest nie wystąpi zapowiadana Sinead O’Connor, która odwołała swoją europejską trasę. Jako zastępczynię zobaczymy na scenie Tanitę Tikaram, wokalistkę obdarzoną niskim, chropowatym głosem, kojarzoną głównie z ponadczasowym hitem Twist In My Sobriety. Tikaram na długo zniknęła ze sceny muzycznej, by powrócić dopiero w 2005 roku. Kto nie przepada za takimi klimatami, ucieszy się na support angielskiej piosenkarki – 19 czerwca przed Tanitą wystąpią: zespół Mikromusic, który w tym roku świętuje dziesięciolecie swojej działalności i promuje najnowszy album Mikromusic w Eterze oraz królowa polskiej piosenki – Renata Przemyk. Start: godz.18.00, Wyspa Słodowa.

6

Przygotowały K. Żurowska, A. Olejniczak


Kolejne zmartychwstanie Zadury

W

niespełna dwa lata po wydaniu nagrodzonego Silesiusem Nocnego życia Bohdan Zadura powraca z kolejnym tomem poetyckim. Zmartwychwstanie ptaszka, bo o nim mowa, to kolejny rozdział w lirycznej biografii jednego z najważniejszych polskich poetów. Dużo tu, jak zwykle, zamiłowania do szczegółu, mitologizowania rzeczywistości, doszukiwania się poezji tam, gdzie pozornie być jej nie powinno. Czy ta taktyka „zaskoczy” i tym razem? Niebawem się przekonamy i mam nadzieję, że nie będziemy chcieli zaśpiewać „Trzeba wiedzieć kiedy...”.

R

Korczakowy pamiętnik

ok Korczaka pędzi pełną parą. Kolejnym tego efektem jest planowana przez wydawnictwo W.A.B. książka Pamiętnik i inne pisma z Getta i zbierająca wiele pism najsłynniejszego chyba polskiego pedagoga. Znajdziemy w nim mnóstwo strachu, smutku, emocji, ale przede wszystkim ogromnego uczucia, jakim Korczak darzył swoich podopiecznych. Warto zajrzeć. Choćby po to, żeby przekonać się, że również w czasie pogardy możliwa jest wielka i czysta miłość, nawet do obcych.

Ulisses powraca

W

ydawnictwo Znak wznawia w swojej prestiżowej serii jedno z najważniejszych dzieł światowej literatury – Ulissesa Jamesa Joyce’a. Zapis zwykłego dnia przeciętnego Dublińczyka czy wielka narracja o ludzkim doświadczeniu? Za pewne i jedno i drugie. Bo czym innym są wypełnione marzeniami, tęsknotami 24 godziny, jeśli nie przejmującą opowieścią właśnie o życiu. Joyce’a można lubić bądź nienawidzić, ale znać wypada.

Hinduskie solo

S

eria Proza świata wydawnictwa Czarne przekracza kolejne granice. Tym razem zaprezentowany nam zostanie urodzony w Anglii pisarz o hinduskich korzeniach – Rana Dasgupta i jego powieść Solo, która została nagrodzona Commonwealth Writers’ Prize. To kolejna opowieść o niezwykłości zwykłego życia, które choć toczy się solo, co rusz splata się z innymi, tworząc swoisty koncert na wiele głosów. Czy określenie „filharmoniczna powieść” jest tu odpowiednie? Odpowiedź już niedługo.

7

przygotował P. Bernacki


Nie czekam. Fot. Magda Oczadły

Biegnę.


Wrocławską PWST skończył dwa lata temu. Od tego czasu gra i to w teatrze wyjątkowym. O uzależnieniach, filmowych inspiracjach oraz pracy z osobami niepełnosprawnymi opowiada Michał Przybysz, aktor Teatru Arka. Joanna Figarska

J

oanna Figarska: „Zapamiętaj, tylko wariaci są coś warci” — wiesz z jakiego filmu pochodzi ten cytat? Michał Przybysz: Nie... To cytat z filmu Alicja w krainie czarów w reżyserii Tima Burtona. On i Aronofsky są Twoimi ulubionymi twórcami. Czy są dla Ciebie też inspiracją? Utożsamiam się z ich receptą na życie! A świat wykreowany przez którego reżysera jest bliższy Twojej artystycznej przestrzeni? Mojej? Żaden, ale pracuję nad tym. To jaki jest świat artystyczny Michała Przybysza? Chyba jestem jeszcze za młody, by mieć jakiś własny... Dobra, nie bądź taki skromny! Jestem za młody, by mój świat artystyczny był „jakiś”. Dopiero uczę się być „jakimś”. A jakie filmy, lektury, muzyka pomagają Ci w odnalezieniu Twojej drogi aktorskiej? Aktualnie przerabiam Houellebecqa, który nie jest łatwym autorem, ale odnajduję w nim coś dla siebie. Podoba mi się w nim pewna prawda, z którą się przecież zgadzamy, ale zazwyczaj się do niej nie przyznajemy. Nawet przed samymi sobą. Lubię oglądać nowe kino hollywoodzkie i patrzeć, jak dzisiejsi twórcy śmieją się z samych siebie sprzed kilkunastu lat. No i często chodzę do DCF-u, który jest jedną z lepszych inwestycji ostatniego czasu, jeśli chodzi o kulturę! Zawsze, gdy ktoś zadaje mi pytania typu: „jakiej muzyki słuchasz?”, ”jakie książki czytasz?”, czy „jakie filmy oglądasz?”, odpowiadam, że dobre. Wiem, że nie ma żadnego klucza, żeby powiedzieć, co jest dobre. Sam lubię też się zrelaksować przy jakimś hollywoodzkim gniocie lub kolejnym sezonie serialu produkcji HBO. Ale, jak mawia moja babcia, „żeby się odmóżdżyć, trzeba się zamóżdżyć!” Każde „dzieło”, które się ogląda, czyta, słucha, rozszerza pole widzenia, daje kontrast i kontekst, a bez tego… Dobra, to już wiem, co może kształtować młodego polskiego aktora. Teraz porozmawiajmy o teatrze. Golizna, pokazywanie pupy jako znak prote-

stu przeciw metodom pracy reżysera, przenoszenie problemów społecznych na scenę, wielogodzinne spektakle. To jeszcze wariactwo czy już norma, jeśli chodzi o polską scenę? Zebrałaś to wszystko do jednej kupy, a to jest kilka zupełnie odrębnych tematów, problemów, które powinny być rozpatrzone osobno. Ale sądzę, że jesteśmy w Polsce w takim momencie, że jedno takie wydarzenie, o którym wspomniałaś, czyli pokazanie tyłka reżyserowi przeciw jego twórczości, staje się normą. Tylko jeden epizod ustali normę. Jeśli ktoś to powtórzy, to nasz świat teatralny już tego nie zauważy. Tym bardziej, że było to zrobione w jednym z największych teatrów w Polsce. Powtórzenie tego da bardzo mały efekt. To skoro nie można już szokować takimi zachowaniami lub np. nagością, to czym teatr współczesny może zaskoczyć widza? Ostatnio sobie pomyślałem, że najbardziej zszokowałby mnie normalny spektakl. Właśnie coś, co paradoksalnie by mnie nie zszokowało. Dobrym przykładem jest kultowy ostatnio film Nietykalni. Jest to najprostszy film na świecie, średnio zrobiony, o normalnej fabule, przy której ktoś nie wiadomo jak się nie napracował. Jest to obraz oparty na wartościach, takich jak przyjaźń, potrzeba bliskości, przyznawanie się do nieporadności, czyli na podstawowych motywach, którymi żyje człowiek. I nagle ten film stał się niewiarygodnym hitem. Dlaczego? Dlatego, że cały świat potrzebuje normalności. Myślę, że teraz normalność, wśród tego całego przepychu, nagości, tryskającej krwi, flaków, profanacji największych wartości, jest szokiem. No tak, ale w tym wszystkim warto zastanowić się, czym jest ta normalność. Jeden z moich kolegów teatrologów, powiedział, że coraz częściej w teatrze mamy to samo, co w telewizji. Więc skoro na scenie pokazywane są sprawy „normalne”, „codzienne”, to czego jeszcze można chcieć od teatru?

9

Ale przecież to telewizja pierwsza skopiowała teatr! I dlaczego nie zadamy pytania, „czego jeszcze można chcieć od telewizji, skoro w teatrze mamy to samo? Tylko na żywo!”. Nie będę się zatracał w wartościowaniu pomiędzy opowieścią, książką, teatrem i telewizją. Każdy robi i ogląda to, co lubi. Co w takim razie można zobaczyć w Twoim teatrze? W Teatrze Arka staramy się poruszać problemy społeczne, ale raczej z kategorii tolerancji, akceptacji przez społeczeństwo mniejszości, jaką stanowią osoby niepełnosprawne lub po prostu inne (w szerokim tego słowa znaczeniu) a także problemy jednostki upośledzonej, nieporadnej. Czy w naszym społeczeństwie i z naszą świadomością jednostki odrzucone, inne, są w stanie żyć wśród ogółu, czy my je akceptujemy i czy oni akceptują samych siebie. Spektakle przez Was wystawiane cieszą się dużą popularnością, ale też wzruszają i pobudzają do refleksji. Jak buduje się rolę w takim zespole? Myślę, że na początku najłatwiejsze i zarazem najtrudniejsze było zaprzyjaźnienie się z innymi aktorami, ale to jest kwestia każdego teatru. To pierwsza rzecz, jaką trzeba zrobić. Następnie należy sprawdzić, kim jest ten człowiek stojący obok, jakie ma możliwości na scenie, czego można od niego wymagać. A potem wystarczy płynąć z nurtem i bawić się! Myślę, że odnalezienie swojego miejsca obok niepełnosprawnych jest jedną z największych trudności. Nie można się tam pogubić. Być wyżej lub niżej. Czy jako osoba współpracująca na stałe z osobami niepełnosprawnymi, jesteś wrażliwszy na reakcje społeczeństwa lub widowni na teatr tworzony także przez osoby upośledzone? Czy jesteśmy tolerancyjni, bo w XXI wieku niepełnosprawność wciąż jest spychana gdzieś na margines... Zacznę od gorszej wiadomości. Otóż z przykrością muszę stwierdzić, że część naszej „kochanej młodzieży”, „kwiatu naszej Polski” nie zdaje sobie sprawy, że niepełnosprawni czują, w jaki sposób dzieci z podstawówki, gimnazjum i starsza mło-


dzież z liceum na nich reaguje. I często zachowują się wręcz karygodnie. Z drugiej jednak strony, spotykam się z bardzo ciepłymi reakcjami. Ludzie wychodzący ze spektakli mówią, że nie spodziewali się, iż ludzie niepełnosprawni mogą tak wiele zdziałać na scenie. W naszym społeczeństwie stereotyp osoby upośledzonej, to marionetka, którą się wprowadza na scenę, macha jej ręką i wyprowadza za kulisy. No, trochę wyolbrzymiam, ale niewiele się mylę. A przecież moi koledzy i koleżanki, adepci z pracy, są prawie pełnosprawni, a nie niepełnosprawni. I tylko pewnych rzeczy nie mogą zrobić. Ja też byłem osłem z fizyki i tylko przez spryt zdałem ją w liceum. Wymaga to większej pracy, ale mamy na to czas, bo w teatrze jest go zawsze więcej do pracy z niepełnosprawnymi. Zwykło się mówić, że „sztuka zmienia człowieka”. Powiedz mi, czy to prawda? Oprócz tego, że pracujesz z osobami niepełnosprawnymi, prowadzisz też warsztaty z trudną młodzieżą. Sztuka ich zmienia? Owszem, sztuka ma taką funkcję. Ale uściślając, moim zdaniem większość ludzi ma potrzebę wychodzenia przed innych i mówienia im, do nich, chce być w centrum uwagi a teatr im na to pozwala. My dajemy im – mówię jako „pan nauczyciel warsztatowy” – możliwość wyjścia na scenę i bycia zauważonym chociażby jednorazowo. I nawet, gdy się krępują, choć do tego się nie przyznają, sprawia im to pewną wewnętrzną radość. Po prostu takie zabawy pokazują możliwości kontaktów i nawiązywania relacji z innymi ludźmi, bo jak już staniesz przed setką ludzi, to łatwiej ci będzie otworzyć się przed mniejszą grupą lub jedną osobą, ponieważ wykrzyczałeś swoje problemy licznej widowni. Skoro i tak już wszyscy słyszeli, to po co się krępować? To kim jest współcześnie aktor? I to aktor teatralny? Wariatem, bo pienię-

Fot. Magda Oczadły

dzy raczej z tego nie ma, nauczycielem pomagającym innym się otworzyć? Kim jesteś? Obserwując siebie, przychodzi mi do głowy jedna odpowiedź. Bez względu na to, czy po studiach czy bez, dobry lub zły, aktor to człowiek, który jest uzależniony od adrenaliny, od pracy na scenie. Ona daje mu spełnienie fizyczne, emocje związane z odbiorem publiczności i konfrontacją z nią; pozwala rozwinąć swoją osobowość. Myślę, że wystarczy aktora odciąć od pracy na scenie na kilka miesięcy i będzie mu bardzo źle. Uschnie. Często moi koledzy mówią, że to misja, może coś niewytłumaczalnego, co dostajemy od Pana B. i musimy to wykorzystać. Pewnie, że można tak mówić, ale nie lubię patosu i nie wierzę, że ktoś tu coś robi dla innych! Zejdźmy na ziemię. A gdzie w tym uzależnieniu miejsce na prywatność? W tym uzależnieniu jako pracy? No z tym mam ostatnio problem. Seniorzy teatru mówią wciąż o pełnym poświęceniu się. Oczywiście, ale poza teatrem jest świat, który trzeba oglądać. Przecież to o nim mówimy w teatrze. A druga sprawa, seniorzy już mają ułożone życie. My jesteśmy w trakcie tego procesu. Poza tym każdy nałóg jest „męczący”, czasem trzeba odpoczywać. Chociaż prawdą jest, że gdyby nie teatr, nie poznałbym mojej aktualnej sympatii życiowej! „Teatr jako środek do szczęścia prywatnego” – brzmi rewelacyjnie! Polecam filmy Aronofsky’iego. On jest monotematyczny. Mówi, żeby cieszyć się z biegu za króliczkiem, a nie z jego złapania. Teatr to także spotkania z ludźmi. Które z takowych wspominasz najlepiej, a na jakie jeszcze czekasz? Jestem dwa lata po studiach i tych spotkań jest kilkakrotnie więcej przede mną niż za mną. Z dotychczasowych najlepiej wspominam pana Pawła Miśkiewicza, którego poznałem w trakcie pracy nad dyplomem. Lubię, kiedy podczas pracy nad

10


spektaklem, zyskuje się coś dla siebie, coś więcej niż praktykę aktorską. Kiedy dzięki jednemu człowiekowi wskakuje się na kolejny poziom świadomości otaczającego nas świata. Na co czekam? Nie czekam. Biegnę. A czy biegnąc, dopuszczasz do siebie myśl, że z aktora teatralnego mógłbyś stać się aktorem filmowym? Oczywiście, a czemu nie? Bo niektórzy aktorzy teatralni od razu wykluczają się z telewizji czy filmu.

Jeśli ktoś nie chce grać w filmie z powodu jakichś wyższych idei, to niech nie gra! Jak coś jest dobre, to warto w tym zagrać. Czy to spot reklamowy, program telewizyjny czy event. Myślę, że żyjemy w takich czasach, iż dane jest nam tyle możliwości, że ograniczanie się do „desek teatru” jest ograniczaniem swojego rozwoju. Dodatkowo wiadomo, że z czegoś trzeba żyć. Sama powiedziałaś, że „pieniędzy z tego nie ma”. Trzeba się z tym pogodzić i nie wstydzić się o tym mówić. Wracając jeszcze do Twojej pracy. Czego uczysz się od swoich niepełnosprawnych kolegów? W skrócie, tego, że każdego dnia można przychodzić uśmiechniętym do pracy. Wbrew brzydkiej pogodzie, konfliktom, problemom prywatnym. Cieszyć się z rzeczy prostych. Najczęściej tylko oni je zauważają. W spektaklach przez Was wystawianych grasz same główne role. Czy Ty, Przybysz, jesteś już gwiazdą? Figarska! Sama jesteś gwiazdą! Idź już sobie stąd, bo idę na randkę i nie mam czasu!

Normalność, wśród tego całego przepychu,

nagości,

tryskającej krwi,

profanacji największych wartości, jest

szokiem. 11


Podobno kłamcy powinni mieć dobrą pamięć. Oprócz tego zdradzić. Ci, którym wydaje się, że owijanie w bawełnę m

M

ikroekspresja to przebłysk emocji, który zdradza, co tak naprawdę w danej chwili czujemy, wyjaśnia autorka bloga eyesforlies.com. Jeżeli mówimy prawdę, ciało współgra z tym, co słyszy nasz rozmówca. Jeżeli na pytanie: Czy jesteś obrażona?, odpowiadamy: Nie, ale w rzeczywistości czujemy wściekłość, ciało może nas zdradzić. Każdy z nas jest swoistym wykrywaczem kłamstw i jeżeli nauczymy się rozpoznawać odpowiednie symptomy, możemy odczytywać komunikaty przekazywane nieświadomie przez innych ludzi. 44 mięśnie, które nie pozwolą Ci skłamać Za pioniera nauki o mikroekspresjach uznawany jest Paul Ekman, amerykański profesor psychologii. Profesor Ekman badania nad ekspresją twarzy rozpoczął w 1954 roku. Jak przyznał w wywiadzie dla The Times, samobójcza śmierć jego matki spowodowała, że zajął się tą dziedziną, by pomóc innym osobom z zaburzeniami psychicznymi.

12


o, muszą umieć kontrolować swoje ciało. Inaczej jeden gest, jedno spojrzenie mogłoby ich mają opanowane do perfekcji, powinni się jednak zacząć obawiać. Oto nadciągają specjaliści od mikroekspresji. Barbara Rumczyk Ekman od dwunastego roku życia interesował się fotografią. Fotograficzna pamięć przydaje się w sprawdzaniu każdego z 44 mięśni odpowiedzialnych za mimikę. Pomimo tak skomplikowanej budowy ciała, wszyscy jesteśmy tacy sami, przynajmniej jeśli chodzi o emocje. Już Karol Darwin odkrył, że reakcje na te same bodźce, wypisane na każdej twarzy, są do siebie podobne. Ekman wyodrębnia siedem, tak zwanych, podstawowych emocji, których sygnał z łatwością możemy zindentyfikować – gniew, strach, smutek, zdziwienie, zniesmaczenie, pogardę i szczęście. Jak jednak rozpoznać to, co ktoś stara się przed nami skrzętnie ukryć? Paul Ekman, wiedząc, że nie wszystko jesteśmy w stanie kontrolować i niektóre gesty wykonujemy nieświadomie, wspólnie z kolegą po fachu, Wallacem Freisenem, przyporządkował każdej ekspresji cyfrę, bazując na setkach zdjęć osób z całego świata. Dzięki temu stworzyli system zwany F.A.C.E. Training, który pozwala na nauczenie się rozpoznawania symptomów emocji. Ponieważ ułamki sekundy mogą zdradzić prawdziwe zamiary i odczucia, zdjęcia podczas treningu F.A.C.E. wyświetlane są jako migawki, a do każdego z nich uczący się musi dopasować właściwą emocję. Za zautomatyzowanie systemu odpowiedzialny był Frank Mark, psycholog społeczny, uczeń Ekmana. Jego technika stosowana jest między innymi podczas przesłuchań osób podejrzanych o zbrodnie w Stanach Zjednoczonych, jak podaje sciencedaily.com. Obejrzyj serial i sprawdź polityków Popularność badań nad mikroekspresją wzrosła po wyemitowaniu serialu telewizyjnego pod tytułem Magia Kłamstw (ang. Lie to Me). Pierwowzorem doktora Cala Lightmana, w którego postać wcielił się Tim Roth, jest sam

Paul Ekman (stacja FOX konsultowała z profesorem naukową zawartość filmu). Lightman jest specjalistą w wykrywaniu oszustw. Po pomoc do doktora i jego podwładnych zwraca się policja, rządzący i zwykli ludzie, którzy szukają drogi do prawdy. Ponieważ bohater Magii Kłamstw ma tupet i niecodzienne metody pracy, przez internautów porównywany jest często do głównej postaci serialu Dr House. Czy Tim Roth wykorzystuje wiedzę zdobytą na planie? W wywiadzie opublikowanym przez Fox Source przyznaje, że nie chce wiedzieć, co myślą inni, bo to może się okazać dla niego zbyt trudne. Scenariusz traktuje rzemieślniczo, odgrywa rolę i stara się zapomnieć o tym, czego się nauczył. Chyba, że chodzi o sprawdzanie, czy dzieci odrobiły pracę domową lub oglądanie polityków w telewizji, wtedy dla zabawy można próbować to wcielić w życie – opowiada aktor. Uważaj na botoks, internet i łakomczuchów Tym, którym nie wystarcza fabuła Magii Kłamstw i chcieliby zaczerpnąć więcej wiedzy na temat emocji, pozostają ćwiczenia w systemie F.A.C.E. i literatura. Na polskim rynku wydawniczym dostępna jest, między innymi, książka Ekmana pod tytułem Emocje ujawnione. Odkryj, co ludzie chcą przed Tobą zataić i dowiedz się czegoś więcej o sobie. Próbując jednak rozszyfrowywać otoczenie, powinniśmy mieć na uwadze słowa Marka Franka cytowane przez portal sciencedaily.com, który ostrzega, że jedna mikroekspresja lub ich cała kolekcja nie jest jeszcze dowodem. Nabiera ona znaczenia dopiero w kontekście wskazówek wynikających z zachowania. Ale nawet wtedy nie może stanowić o oskarżeniu, pozostaje tylko bardzo dobrym tropem. Czasami mogą zmylić nas własne przekonania albo… środki uspokajające czy obecność botoksu pod skórą obserwowanego.

13

Komunikacja w internecie nie pozwala na przyjrzenie się rozmówcy tak dokładnie, jak rozmowa twarzą w twarz, dlatego ludzie czują się swobodniej, kłamiąc na forach i w rozmowach za pośrednictwem komunikatorów. Wiedząc to, naukowcy starają się zbadać, czym przejawiają się kłamstwa on-line. Michael Woodworth, psycholog w zakresie medycyny sądowej, bada język używany przez internautów, także tych oskarżonych o najcięższe zbrodnie. Jak podaje sciencedaily.com, sprawdzając archiwa komputerów morderców, naukowiec doszedł do zaskakujących wniosków. Psychopaci rozmawiają dwa razy częściej o jedzeniu i znacznie częściej nawiązują do pieniędzy niż ich koledzy z więzienia, którzy nie wykazują psychopatycznych skłonności. Dużo łatwiej przychodzi im również opisanie tego, w co byli ubrani podczas popełniania przestępstwa. Współczesny Pinokio Na tak skrajne badania należy jednak patrzeć z dużą dozą dystansu. Przecież przyjaciel, który stale mówi o jajecznicy, nie musi mieć morderczych myśli, nawet jeżeli wspomina o tym, że zjadłby konia z kopytami. Wiedza o mikroekspresji może przydać się nie tylko w wykrywaniu kłamstw. Jeżeli przyjrzymy się dokładnie naszym bliskim, możemy odgadnąć, co ich trapi i, na przykład, zrobić szybko jajecznicę przyjacielowi, zanim zacznie narzekać na burczenie w brzuchu. Historia badań nad ekspresją twarzy pokazuje, że przygody Pinokio wcale nie kończą się z zamknięciem książki Carla Collodiego. Prawdopodobnie każdemu z nas nos rósłby codziennie po kilka razy. Ale czy słusznie? Przecież czasami odpowiadając na pytanie, Jak się masz? krótkim i wymijającym „W porządku”, próbujemy uspokoić samych siebie… Ilustr. Kalina Jarosz


Gościnni choć nie zawsze tolerancyjni

W oczach obcokrajowców Polacy uchodzą za miłych i otwartych, choć jednocześnie zarzuca się nam niechęć do ludzi o innym kolorze skóry. Socjologowie wyjaśniają zmiany wizerunku kraju, a Polacy na co dzień próbują obalać krzywdzące stereotypy. Alicja Woźniak

M

istrzostwa Europy w 2012 r. stanowią dobrą okazję do refleksji nad obrazem Polski i Polaków w oczach obcokrajowców. Podczas niezbyt długiej wizyty w naszym kraju być może będą mieli możliwość porównania swoich wyobrażeń i rzeczywistych cech gospodarzy. Nawet jeśli tak krótki pobyt nie spowoduje zmiany poglądów na nasz temat, to już teraz warto zastanowić się nad tym, co pozytywnego, a co negatywnego widzą w nas obcokrajowcy. Wśród narodów, których opinie na temat Polaków są najbardziej wiarygodne, należy, naturalnie, wymienić sąsiadów. W ostatnich latach przeprowadzono na Ilustr. Katarzyna Domżalska

Ukrainie, Białorusi i w Niemczech badania dotyczące wizerunku Polski i Polaków. Oto jak przedstawiają się wyniki. Dane opisujące obraz Polaków wśród Ukraińców są przeważnie pozytywne. Jesteśmy postrzegani jako naród przyjazny, o podobnej historii. Wiele osób pamiętających socjalizm wskazuje na współistnienie obu krajów w bloku radzieckim. Dominuje jednak podejście pragmatyczne. Ukraińcy traktują zazwyczaj Polskę jako cel wyjazdów zarobkowych i turystycznych. Spore ograniczenie stanowi, niestety, polityka wizowa, utrudniająca podróżowanie na zachód. Socjologowie uważają, że gdyby przekraczanie granicy było łatwiejsze, więcej obywateli Ukrainy przyjeżdżałoby do Polski i w większym stopniu by się nią interesowało. Pomimo politycznych uwarunkowań, które często komplikują życie, najbardziej budująca wydaje się specyficzna (wręcz romantyczna) więź, często wymieniana przez Ukraińców. Jest to wspólnota słowiańskich narodów, która sprawia, że powinniśmy trzymać się razem, nawet jeśli w przeszłości dochodziło do konfliktów. Podobnie postrzegają Polaków mieszkańcy drugiego kraju ościennego – Białorusini. Młodzi ludzie ze szkół w Pińsku biorący udział w teście socjologicznym zatytułowanym Białorusini o Polakach. Stereotypy, w ponad 30 procentach uznali

14

Polaków za Europejczyków, którzy serdecznie wychodzą naprzeciw sąsiadom. Ponad 70 procent uznaje nas za naród gościnny, co może napawać dumą. Kraj nasz z kolei jest postrzegany jako bezpieczny i nie odbiegający pod względem poziomu przestępczości od innych w Europie. Można odnieść wrażenie, że w oczach Białorusinów Polacy są społeczeństwem idealnym. Niestety, za naszą największą wadę wschodni sąsiedzi uważają słabość do alkoholu. Ponad trzydzieści procent ankietowanych uznało, iż każdy Polak lubi wódkę. W tej sytuacji pozostaje doceniać cechy zdecydowanie pozytywne, które rekompensują wstydliwe przywary. Idąc tropem nieco stereotypowego rozgraniczania Europy na wschód i zachód, warto zastanowić się nad wizerunkiem Polaków i Polski w oczach sąsiadów zza Odry. Niemcy mają bowiem z nami tym więcej wspólnego, im większa liczba Polaków przyjechała do nich w celach zarobkowych, szczególnie od maja ubiegłego roku. Media w obu krajach chwalą przybyszów znad Wisły za solidną pracę, umiejętność i chęć asymilacji oraz determinację w nauce języka niemieckiego. Coraz częściej jesteśmy postrzegani jako nowocześni i otwarci na świat. Mimo tego, jak wykazały badania przeprowadzone przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej, Polacy kojarzą się przede wszystkim z narodem, dla którego bardzo ważny jest system wartości. Religia, rodzina, tradycje i umiłowanie ojczyzny odgrywają tutaj ogromną rolę.


15


Ilustr. Katarzyna DomĹźalska

16


Mimo wątpliwych doznań estetyczO ile Polacy często patrzą na Niem- chodzących z krajów całkowicie odmiennych, jakich przy pierwszym kontakcie ców przez pryzmat odpowiedzialności nych kulturowo jesteśmy postrzegani dostarcza obcokrajowcom nasza mowa za II wojnę światową (według sondażu niezbyt przyjaźnie. Mieszkający w Polce ojczysta, wielu z nich decyduje się na na54 procent Polaków prezentuje to sta- Palestyńczycy czy Egipcjanie dostrzegają ukę naszego języka. Trudno ocenić, na nowisko), o tyle mieszkańcy Niemiec uprzedzenia związane z odmiennością reile skłania ich do tego zmiana zdania lub uważają wschodniego sąsiada za kraj ligijną, a nawet spotkali się z agresją wosympatia, a na ile konieczność. Niestety, o wysokim wskaźniku przestępczości bec siebie. Warto pracować nad zmianą mimo powszechnego dostępu do na(52 procent) i wysokim poziomie korup- tego obrazu pośród ludzi z różnych konuki, dla wielu z nas polski wciąż pozostaje cji (47 procent) oraz znacznych różnicach tynentów, szczególnie wtedy, gdy mamy jedynym komunikatywnym językiem. między bogatymi a biednymi (55 pro- już coraz lepsze noty w Europie. Inną płaszczyznę porozumienia mogą cent). Pomimo tych niezbyt optymistyczPrzeprowadzanie ankiet i badań stanowić tradycje kulinarne. Jeśli chcemy nych danych, pocieszający wydaje się mających na celu ustalenie wizerunku być wierni zasadzie przez żołądek do serciągły (dwudziestoletni już) wzrost sym- jednej narodowości w oczach innych ca, to obcokrajowcy powinni się do nas patii Niemców do Polaków. Pozostaje za- jest niewątpliwie poważnym i w pełni szybko przekonać. Nie ma chyba gościa tem mieć nadzieję, że krzywdzące dow- uzasadnionym zadaniem. Wymiana doz zagranicy, który nie polubiłby schabocipy o niemieckich samochodach, które wego, gołąbków czy pierogów. Wyjątsukcesywnie kradną Polacy, stopniowo kiem bywają osoby pochodzące z krazaczną przechodzić do historii. jów bardzo egzotycznych, gdzie Wiedza o nas wśród sąsiednich naw kuchni stosuje się dużo odmienrodów wynika przede wszystkim Polska nych sposobów przyrządzania z bliskiego położenia geograficzrozumiana jako kraj i składników nieznanych w tej nego trwającego od wieków. szerokości geograficznej. PrzyO wiele ciekawiej zatem może bardzo zimny, w którym kładowo, bardzo popularny rysować się kwestia skojarzeń wąsaci ludzie mówią jakąś u nas napój, kawa po turecku, dotyczących Polaków wśród był sporym zaskoczeniem dla ludzi z państw bardzo odledziwną odmianą rosyjskiego to Mariko, nauczycielki z Japogłych. Polska rozumiana jako na szczęście coraz słabszy stenii, gdyż w jej ojczyźnie takiekraj bardzo zimny, w którym go sposobu parzenia w ogóle wąsaci ludzie mówią jakąś reotyp. W dużej mierze do się nie praktykuje. Zapewne dziwną odmianą rosyjskiego obalania go przyczyniają się pomimo różnic kulturowych, to na szczęście coraz słabszy obcokrajowcy doceniają nastereotyp. W dużej mierze do ludzie młodzi, coraz częsze, jakże wyborne, połączenie obalania go przyczyniają się luściej odwiedzający smacznej kuchni i gościnności. dzie młodzi, coraz częściej odwieNa budowanie wizerunku dzający Polskę. Głównie dotyczy to Polskę. (szczególnie pozytywnego) chyba studentów przyjeżdżających do nas najbardziej składają się nienaganz różnych zakątków świata. ne maniery. Co najciekawsze, kobiety Badania przeprowadzane dwadziez innych krajów dostrzegają je u naścia lat temu, w których wizerunek Polszych mężczyzn. Paolę, studentkę z Norski i Polaków rysował się negatywnie, powoli tracą aktualność. Wtedy, prze- świadczeń i zwykłe rozmowy na temat wegii, szczególnie urzekł, zanikający już ważnie młodzież z biedniejszych krajów, codziennych spraw wydają się jednak nieco, zwyczaj całowania kobiet w rękę. określała Polaków przede wszystkim jako bliższe i bardziej miarodajne w sytuacji, Podobnie Lin, pochodząca z Chin, chwali ponurych, nieżyczliwych i uprzedzonych gdy chcemy wiedzieć, co rzeczywiście Polaków za zwyczaj przepuszczania pań ze względu na inny kolor skóry. Najnow- myśli o naszym społeczeństwie kolega/ w drzwiach. Widać zatem, że w oczach kosze dane, między innymi pochodzące koleżanka z Francji, Japonii czy Pakista- biet z zagranicy panowie są prawdziwymi z raportu opublikowanego w 2010 roku, nu. Istnieje wiele drobiazgów, dla nas dżentelmenami. Właśnie dzięki takim drobiazgom, dotyczącego życia przybyszów z Afryki często oczywistych, które dziwią, śmiejak miłe przywitanie czy ugoszczenie w Polsce pokazują, że Afroamerykanie szą albo bulwersują przedstawicieli inobiadem, w oczach innych stajemy się czują się zdecydowanie bardziej powa- nych narodowości. Dociekliwość nakazuprzyjaznymi, otwartymi ludźmi. Wielkie żani – szczególnie, jeśli wykonują elitar- je przyjrzeć się również im. oficjalne gesty władz na arenie międzynane zawody, jak np. lekarz albo zajmują Niezwykle trudnym do zrozumienia elerodowej nie mają aż tak wielkiej wagi. się sportem wyczynowym. Jednak nadal mentem charakteryzującym Polaków dla wielu obcokrajowców pytanych o Polskę wielu obcokrajowców jest oczywiście nasz wskazuje na brak tolerancji dla ludzi o in- język. Dla kogoś, kto go nie rozumie, brzmi nym kolorze skóry i cechujący nas strach jak szelest. Pierwsze słuchowe wrażenie przed obcymi. Przez cudzoziemców po- może nie należy do najlepszych, ale…

17


Doświadczenie Są wśród braci studenckiej osoby, którym nie wystarczy samo dążenie do wiedzy. Poszukują nowych wyzwań, chcą się usamodzielnić, zmierzyć z własną ambicją, a czasem po prostu potrzebują środków, które pozwolą im korzystać z wielu przyjemności. Niezależnie od motywacji, finał jest przeważnie ten sam: rezygnują z beztroskiego, studenckiego życia i zasilają szeregi „ludu pracującego”. Agata Wachowiak

Z

roku na rok sukcesywnie zwiększa się liczba pracujących studentów. Jeszcze kilka lat temu podjęcie pracy w pełnym wymiarze godzin przy równoczesnym stacjonarnym trybie studiów było prawie niemożliwe, a przynajmniej bardzo rzadko spotykane. Można zastanawiać się, czy ponadprogramowy „czas wolny”, jakim dysponujemy, nie świadczy przypadkiem o upadku szkolnictwa wyższego – w końcu teoretycznie całe dnie powinniśmy spędzać nad książkami. Nie zmienia to jednak faktu, że dziś nikogo już nie dziwi oferta pracy wzbogacona o adnotację, iż wymagany jest status studenta. Równie powszechny jest widok kolegi biegnącego zaraz po zajęciach na tramwaj, żeby zdążyć na swoją zmianę. Poniekąd znakiem czasu jest, że na studiach już nie dorabiamy, ale zarabiamy. Nie da się ukryć, że kiedy decydujemy się na podjęcie pracy, perspektywa chałupniczego skręcania długopisów już nam nie wystarcza. Ewa ma 23 lata. Studiuje na czwartym roku filologii polskiej – oczywiście dziennie. Codziennie powiela ten sam schemat: rano jedzie na uczelnię, uczestniczy w zajęciach, odwiedza czytelnię albo bibliotekę, a po południu kieruje się w stronę Pasażu Grunwaldzkiego, gdzie od X lat/miesięcy pracuje w sklepie Mohito. Dzięki tej pracy utrzymuje się sama, zna słodki smak satysfakcji i niezależności. Ale pytana o wady takiego stylu życia przyznaje, że nie zawsze jest różowo. Życie w ciągłym biegu najbardziej odbija się na jej kontaktach ze znajomymi. Kiedy większość grupy umawia się na zimne piwo, ona jest już w połowie drogi do pracy. Mimo to Ewa nie narzeka. Musiała znacznie ogra-

niczyć codzienne przyjemności, ale była to w pełni świadoma decyzja. Rozważając takie przypadki, możemy się zastanawiać, czy finalnie ambicja nie okaże się zgubna. Jest to kwestia relatywna i trudna do rozstrzygnięcia. Z jednej strony, osoby, które pracują nie dlatego, że muszą, ale dlatego, że chcą, wzbudzają nasz szacunek – taka postawa świadczy o dojrzałości i skonkretyzowanych priorytetach. Z drugiej natomiast, nie możemy zapominać, że świadomie nadwyrężają swój organizm. Tempo życia, brak snu i stres mogą zaowocować bardzo przykrymi konsekwencjami. Mimo to studenci, z którymi rozmawiałam, jednogłośnie podkreślają, że z pracy czerpią przede wszystkim nieprawdopodobną satysfakcję. Ponieważ w zdecydowanej większości nie pracują w branży związanej bezpośrednio z kierunkiem studiów, mają szansę na poszerzenie horyzontów. Często zdarza się też, że realizowanie kolejnych zadań dostarcza im autentycznej przyjemności. Po „grupie ambitnych”, warto wspomnieć o tych, spośród naszych kolegów, którzy pracę traktują jako inwestycję w przyszłość – i nie chodzi tu bynajmniej o względy finansowe. Dla wielu z nich czas studiów jest jedyną szansą na zdobycie doświadczenia. Szukają ofert, które pozwoliłyby im realizować się niejako „w zawodzie”. Tutaj także możemy dopatrywać się trudności – pracodawcy niekoniecznie chcą mieć w swoim zespole osoby niedoświadczone, posiadające jedynie częściową wiedzę teoretyczną. Dlatego często zdarza się, że dla wymarzonej oferty pasjonaci są w stanie poświęcić wiele: godzą się na nieadekwatne do wykonywanej pracy pensje, nadgodziny, a momentami nawet brak

18

um ow y. Mają nadzieję, że te poświęcenia zaowocują w przyszłości – najgorszym wypadku w postaci niezwykle bogatego CV. W życiu każda nowa sytuacja posiada zarówno dobre, jak i złe strony – nie inaczej jest w przypadku godzenia pracy i studiów. Wiele pracujących osób nie ma już czasu na studenckie przyjemności, nie ma też możliwości odkładania zarobionej gotówki. Zdecydowana większość naszych pracujących kolegów wypłatę przeznacza na codzienne utrzymanie. Wbrew pozorom, im dalej w las, tym łatwiej pogodzić wszystkie obowiązki. Wielu pracodawców pozwala swoim podwładnym na dostosowanie grafiku do planu uczelnianych zajęć, dzięki czemu już nawet pierwszoroczni mogą znaleźć pracę. Jednak dopiero studia magisterskie pozwalają w pełni rozwinąć skrzydła – ograniczona siatka zajęć umożliwia studentom podjęcie bardziej wymagającej, ale i lepiej płatnej pracy. W takich okolicznościach możliwe jest również wygospodarowanie w planie dnia kilku chwil na relaks. O zaletach pracy na czwartym i piątym roku, opowiedział mi Konrad, dwudziestoczteroletni polonista. Jest przekonany, że dzięki takiemu trybowi życia po obronie dyplomu nie będzie miał najmniejszych problemów ze znalezieniem pracy w zawodzie. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że Konrad już teraz potrafi odpowiednio wykorzystać zdobyte na studiach informacje: „Wie-


jest w cenie dzę, którą zdobywam na zajęciach, automatycznie wdrażam w codzienne obowiązki w pracy. Dzięki temu niczego nie zapominam, a nowy materiał utrwalam w pamięci”. Oczywiście, w kwestii podjęcia pracy, zdecydowanie łatwiej sytuacja rysuje się dla studentów, którzy wybrali tryb niestacjonarny. Dzięki weekendowym zajęciom, wachlarz potencjalnych ofert jest dla nich znacznie szerszy. Nie można jednak zapomnieć, że z tego samego powodu są zmuszeni do wysiłku siedem dni w tygodniu. Kiedy nadmiar zajęć i innych zobowiązań nie pozwala na podjęcie pracy w trakcie roku akademickiego, wielu z naszych kolegów, tak jak dwudziestoletnia Ania, decyduje się na wakacyjne wyjazdy zarobkowe. Najczęściej kierują się zagranicę – do Anglii, Niemiec, Stanów Zjednoczonych czy Hiszpanii. Niestety, większość tego typu inicjatyw łączy podstawowa reguła: dumę należy schować do kieszeni. Przeważnie nie ma się szans na zdobycie nad wyraz rozwijającej posady – jest za to gwarancja godziwej płacy. Dlatego młodzi ludzie podczas wakacji decydują się na podjęcie prac fizycznych, porządkowych, polowych. Pomocne często okazują się programy skierowane bezpośrednio do studentów, jak np. Work and Travel. Mimo że niejednokrotnie taka wakacyjna praca sama w sobie nie zawsze daje satysfakcję, stwarza świetne warunki do szkolenia języka i poznania wielu nowych osób – przedstawicieli różnych kultur i narodowości. Są wśród braci studenckiej osoby, którym nie wystarcza samo dążenie do wiedzy... Chęć podjęcia pracy już na studiach jest w pełni uzasadniona – motywuje nas przede wszystkim możliwość zdobycia doświadczenia i obietnica stałego dochodu. Niezależnie od faktycznej potrzeby, własne pieniądze dają nam wszak poczucie niezależności. A ponieważ w dzisiejszych realiach doświadczenie zawodowe jest absolutne niezbędne, podjęta podczas studiów praca może przyczynić się do tego, że nie opuści nas ono już nigdy.

19

Ilustr. Kalina Jarosz


Nie oceniaj książki po o

I

dea Żywej Biblioteki zrodziła się w Danii. To tam,w 2000 roku w czasie festiwalu muzycznego grupa przyjaciół przeprowadziła akcję, podczas której można było porozmawiać z „żywą książką”. Do stworzenia księgozbioru zaproszono ludzi spotykających się ze stereotypowym myśleniem o nich. W ten sposób organizatorzy stworzyli uczestnikom festiwalu możliwość nawiązania bezpośredniego kontaktu z osobami, z jakimi nie spotykają się na co dzień, i z których poglądami niejednokrotnie się nie zgadzają - przyczyniając się tym samym do szerzenia tolerancji. Księgozbiór liczył 75 pozycji, które zaczęły od czytania siebie nawzajem. Jak informuje jedna ze stron organizatorów, policjant rozmawiał z grafficiarzem, feministka z kibicem, polityk z młodym aktywistą. Całość okazała się wielkim sukcesem, więc akcja szybko rozprzestrzeniła się na inne kraje Europy takie jak Austria, Czechy, Islandia, Grecja, Finlandia, Litwa, Irlandia, Serbia, Słowenia, Rumunia, Szwajcaria, Wielka Brytania, Ukraina, Węgry, ale także na Stany Zjednoczone, Australię czy Japonię. W Polsce pierwsza Żywa Biblioteka została zorganizowana w 2007 roku w Warszawie. Wkrótce dołączył Wrocław, Kraków, Bydgoszcz, Opole, Rzeszów, Gdańsk, a także inne miasta. Pierwszym organiIlustr. Katarzyna Domżalska (2)

zatorem było Stowarzyszenie LAMBDA, które zajmuje się kształtowaniem akceptacji społecznej wobec osób homoseksualnych, biseksualnych i transpłciowych. Inicjatorami Żywych Bibliotek zazwyczaj są organizacje pozarządowe czy młodzieżowe, na co dzień zajmujące się walką na rzecz praw człowieka, praw mniejszości, sprzeciwiające się przemocy, szerzące tolerancję. Jedna z najnowszych bibliotek w Polsce (18 kwietnia) została zorganizowana przez Opolski Zespół ds. Edukacji działający w ramach Amnesty International oraz Związek Młodzieży Mniejszości Niemieckiej. Do najtrudniejszych zadań z jakimi musieli zmierzyć się organizatorzy można zaliczyć, jak wspominały w rozmowie Sabina Złotorowicz i Iwona Gałązka z opolskiej AI, zgromadzenie „księgozbioru”. „Czasami, nawet gdy już udało nam się skontaktować z interesującym >>tytułem<<, okazywało się, że danej osobie nie odpowiada termin. Spotkałyśmy się także z prośbą o przesunięcie daty Żywej Biblioteki, tak aby zapraszana przez nas >>książka<< mogła w niej uczestniczyć”. Oczywiście „księgozbiór” różni się w każdym państwie, a nawet mieście. W Opolu, ze względu na specyfikę regionu, nie mogło zabraknąć przedstawiciela Mniejszości

20

Niemieckiej. Można było porozmawiać także m.in. z katoliczką, ateistką, osobą chorą na stwardnienie rozsiane, wegetarianką, Romką, gejem, osobą transseksualną oraz osobą niewidomą. Wielu odwiedzających Żywą Bibliotekę po raz pierwszy miało szansę rozmowy z reprezentantami grup niejednokrotnie dyskryminowanych przez społeczeństwo. Zjawisko to bardzo dobrze ilustruje przykład Bartosza - zdeklarowanego geja. Już w szkole spotykał się z odtrąceniem, również ze strony nauczycieli. Dlatego wielu homoseksualistów, aby chronić się przed nieprzyjemnościami, decyduje się na ukrywanie swojej orientacji. Kiedy lista „żywych książek” przestała być tajemnicą, wiele osób zadawało sobie pytanie, czy udział w Żywej Bibliotece nie będzie miał dla nich przykrych konsekwencji. Szczególnie obawiano się tego, w jaki sposób odebrana zostanie obecność homoseksualisty. Sabina i Iwona zaznaczają jednak, że Bartosz, który zdecydował się na udział w projekcie, miał już swój coming out na łamach prasy. Poza tym: czy ciągłe chowanie się w cieniu i nieprzełamywanie tabu nie prowadzi w konsekwencji do nawarstwiania się krzywdzących stereotypów? Podczas Żywej Biblioteki panuje specyficzna atmosfera otwartości, dialogu, zrozu-


Joanna Michta

okładce

Z pozoru Żywa Biblioteka nie różni się wiele od ‘martwej’. Czytelnicy, bibliotekarze, rejestracje, karty biblioteczne, katalogi, godziny otwarcia. Tylko księgozbiór trochę inny. Nie leży na półkach. Książki to ludzie, którzy siedzą przy stolikach i czekają na zainteresowanych nimi czytelników.

mienia. Sabina i Iwona z zadowoleniem opisywały klimat, jaki wytworzył się podczas wydarzenia w Opolu. „Do Żywej Biblioteki przyszły osoby rzeczywiście zainteresowane poznaniem książek. Nikt nie szukał afery. Wytworzył się bardzo fajny klimat szczerej rozmowy. Zarówno książka jak i czytelnik byli nią prawdziwie zainteresowani”. Wiele ”książek” podkreślało, że zależy im na tym, aby ludzie poznali ich życie i kulturę, i przestali oceniać ich stereotypowo. Inga, Romka, która zgodziła się zostać jedną z „książek”, swoją motywację tłumaczyła chęcią zmiany sposobu myślenia o Romach. Wielu ludzi nazywa ich złodziejami i nierobami, nie znając przy tym w ogóle ich tradycji i kultury. Indze bardzo zależy, żeby społeczeństwo otwarło się na to, co inne. Nad harmonijnym przebiegiem imprezy czuwali wolontariusze, którzy opiekowali się „książkami”, przynosili im kawę, herbatę, a gdy powierzony ich opiece „tytuł” był zajęty, proponowali inny. Także „książki” dbały o to, żeby „czytelnicy” się nie nudzili. Wegetarianka zaprezentowała się od strony praktycznej, przygotowując przekąski dla czytelników. Tłumaczyła im także, że ugotowanie zupy brokułowej zajmuje dużo mniej czasu niż gotowanie rosołu, w ten prosty sposób odkryła przed ludźmi zalety wegetarianizmu.

Idea Żywej Biblioteki cieszy się rosnącą popularnością. W Holandii w 2005 roku powstał nawet specjalny Bibliobus, który woził „żywe książki” na różne wydarzenia i festiwale. W Polsce rośnie liczba organizowanych imprez, a co najważniejsze, widać zmiany w nastawieniu otoczenia. W Opolu poprzednia biblioteka miała miejsce cztery lata temu. Towarzyszyła jej atmosfera skandalu. „Kiedy były wiceprezydent Opola, Arkadiusz Karbowiak, dowiedział się, że współorganizatorem wydarzenia jest stowarzyszenie LAMBDA działające na rzecz osób homoseksualnych, a jedną z żywych książek jest gej, nie pozwolił nam zorganizować biblioteki w ówczesnym Miejskim Ośrodku Kultury, dziś NCPP. Dowiedzieliśmy się o tym na kilka dni przed wydarzeniem, więc trudno nam było znaleźć nowe miejsce. Musieliśmy zmieniać informacje na plakatach. To była decyzja podjęta na ostatnią chwilę, co znacznie utrudniło nam organizację. Bardzo nieprzyjemna była reakcja pana prezydenta, który obraził wszystkie >>książki<< nazywając je >>dewiantami<<” – wspomina Sabina Złotorowicz. Jednak biblioteka doszła do skutku, miejsca użyczył Uniwersytet Opolski, a na spotkanie przyszły tłumy „czytelników”. Także koordynatorka wrocławskiej edycji projektu – Dorota Mołodyńska-Küntzelz – w swoich wypowiedziach wspominała o problemach,

21

jakie spotykały ją jeszcze kilka lat temu. Wszelkie imprezy promujące prawa człowieka spotykały się z dezaprobatą władz i, co za tym idzie, brakiem dofinansowania. „Minęły 4 lata i nastąpiły duże zmiany” – zauważa Sabina. „Pierwszy projekt był potraktowany ze strony urzędu z niechęcią, nienawiść to może jednak za duże słowo. W tym roku prezydent Opola, Ryszard Zembaczyński, bez wahania objął imprezę patronatem honorowym. Działaliśmy na zasadzie zrozumienia i współpracy. Była to dla nas ważna informacja zwrotna, wiedzieliśmy, że nasz projekt nie będzie traktowany tak, jak wcześniej”. Współorganizatorkom marzy się Żywa Biblioteka, podczas której żadna z „książek” nie będzie wzbudzała kontrowersji – niezależnie od wyznania, orientacji seksualnej czy koloru skóry. Inicjatorzy podobnych przedsięwzięć coraz rzadziej narzekają na trudności, które napotykali jeszcze kilka lat temu. Choć niektórzy ludzie nadal sceptycznie podchodzą do wielokulturowości, idea Żywej Biblioteki doczekała się aprobaty ze strony władz i społeczeństwa. Okazuje się, że wspólne egzystowanie ludzi różnych kultur i poglądów jest możliwe. Ważne jest jednak, aby zwyczaj „czytania żywych książek” wyszedł poza mury biblioteki i stał się częścią naszego życia.


Fotografii uczyłem się we Wrocławiu, obecnie odkrywam Warszawę obserwując tutejsze sceny z życia ulicy. Więcej prac: www.igorhaloszka.wordpress.com - nie zapraszam.

Igor Haloszka

22


23


Statek

z literaturą Tegoroczny Port Literacki zachował wypracowaną w ciągu kilku lat formułę. Choć zabrakło debat na okołoliterackie tematy, odbyło się wiele spotkań z autorami wydawanymi przez Biuro Literackie. Przez trzy dni śledziliśmy pilnie to, co działo się w Studiu na Grobli. Paulina Pazdyka Szymon Stoczek Katarzyna Lisowska


F

estiwal rozpoczął się czytaniami książek Krystyny Miłobędzkiej. Atmosfera otwarcia różniła się od nastroju pozostałych wydarzeń oficjalnym charakterem (patrz: Rafał Dutkiewicz, wprowadzający poetkę na scenę i wręczający jej kwiaty). Na szczęście ceremonialne konwencje nie stłumiły siły wyrazu pisarstwa autorki, która podczas ponadgodzinnego spotkania potrafiła skupić uwagę publiczności na swoich tekstach. Prawdziwie „portowy” klimat zapanował w dalszej części wieczoru. Leontia Flynn i Eiléan Ní Chuilleanáin odczytały wiersze ze zbioru Sześć poetek irlandzkich… Towarzyszył im tłumacz, Jerzy Jarniewicz, dzięki czemu całe wydarzenie zyskało odrębną wartość jako przyczynek do refleksji nad problemami translatologicznymi. Podobne rozważania można było snuć po spotkaniu z tłumaczami książek Laury (Riding) Jackson i Jane Bowles, czyli z Julią Fiedorczuk i Andrzejem Sosnowskim, choć w tym wypadku, ze względu na oczywistą nieobecność autorów, uwagę zwracał przede wszystkim sam sposób odczytania tekstów – jak zawsze, w przypadku Sosnowskiego, znakomity. Cennym urozmaiceniem był także udział Eweliny Paszke-Lowitzsch, która zaprezentowała kilka szkiców i esejów pani Jackson. Drugi dzień Portu od początku należał do debiutantów. Główny atut tegorocznego ,,Połowu” to różnorodność sylwetek. Młodzi poeci wyłowieni przez Biuro Literackie zaprezentowali zestawy niebanalne, w większości obiecujące, a co najważniejsze, pisane świeżym językiem. Trudno byłoby jednak wybrać zdecydowanego zwycięzcę. Wiersze wymagałyby powtórnego odczytania, tym razem w ciszy. W pamięć zapadły występy Kamila Brewińskiego, Macieja Taranka, a także kontrowersyjna, przesadnie teatralna, prezentacja Katarzyny Fetlińskiej. Tego samego dnia swoje pięć minut miał także poeta Andrij Bondar i ciekawy, choć mało znany, słowacki pisarz Balla. Niestety, jego twórczości nie udało się dobrze zaprezentować na Porcie. Mocną Prozę Środowej Europy skradł w całości Bondar, jednak nie za sprawą swoich zdolności, lecz z powodu kłopotów związanych z wyświetlaniem tłumaczeń tekstów Balli. Po raz pierwszy na Porcie Literackim byliśmy świadkami tak nieprzystających do rangi imprezy problemów technicznych, które zupełnie zepsuły występ słowackiego autora.

25

Fot. Magda Oczadły


Z Ballą, dzięki uprzejmości tłumacza Jacka Bukowskiego, mieliśmy okazję porozmawiać prywatnie. Ten skryty, intrygujący człowiek zaczytany w Schulzu i Witkacym, niechętnie opowiadał o swojej twórczości, nietrafiającej, z powodu kiepskiej promocji, do wielu odbiorców. Wielka szkoda, że Port Literacki zmarnował szansę zmiany tego stanu rzeczy.

Rozmach organizacyjny

powinien iść w parze

z artystycznym. Pozostaje czekać na

kolejny festiwal, który,

miejmy nadzieję, przyniesie pewne

odświeżenie.

Ostatni dzień festiwalu zakończył się spotkaniem z Laurie Anderson, amerykańską pisarką i performerką, która nakładem Biura Literackiego wydała w kwietniu 2012 roku prozatorską pozycję pt. Języki przyszłości. Autorka ta słynie z oryginalnych, szczegółowo przemyślanych występów publicznych, wzbogaconych o elementy muzyczne, np. w postaci symfonii muzycznej odgrywanej na samochodowych klaksonach. Mówiąc o niej, nie należy bać się określenia „artystka totalna”, bowiem trudno przypisać jej działalność do jednej dziedziny sztuki. Anderson to przede wszystkim artystka eksperymentalna, zajmująca się muzyką, rzeźbą, plastyką, reżyserią, performancami. Tym razem wystąpiła w roli niebanalnej pisarki, która zaprezentowała publice opowiadania zawarte w tomie przetłumaczonym przez Julię Fiedorczuk. Anderson ograniczyła środki wyrazu do minimum. W niedzielny wieczór operowała wyłącznie słowem. Postanowiła wyzbyć się struktury, którą obudowywała do tej pory swoje występy. Sama wielokrotnie przyznaje, że dominantą w jej twórczości jest muzyka, zatem w naturalny sposób pojmuje ona swoFot. Magda Oczadły

je teksty w kategoriach piosenek. Te zaś są dla niej przede wszystkim śpiewną opowieścią. Publiczność zgromadzona na wrocławskiej Grobli miała przyjemność wysłuchania kilku opowiadań, zainspirowanych osobistymi doświadczeniami pisarki, np. pracą w Mc Donald’s albo życiem z koczowniczym plemieniem, z którego wywodzili się Majowie. Anderson z radością, w prosty, wymowny sposób kreowała na oczach publiki żartobliwe niekiedy narracje. Z wdziękiem potrafiła rozczulić, bawić i jednocześnie wzbudzić refleksję, obnażając banalność, a czasem grozę dzisiejszych czasów. Widać wyraźnie, że jest ona zafascynowana kulturą i literaturą Dalekiego Wschodu, bowiem skondensowana forma jej tekstów i wystąpień przypomina chociażby japońskie haiku. Języki przyszłości są pierwszą polską książką, która umożliwia poznanie twórczości Anderson, usiłującej w sferze słowa pisanego zakotwiczyć kategorię „zawodowej opowiadaczki”. Jej wrocławski występ pokazał, że dzieło niekoniecznie musi być produktem skończonym. Może dziać się tu i teraz, na oczach odbiorców. Anderson udowodniła, iż artyzm w połączeniu z najnowszą technologią, stanowi coś innego, interesującego, bez zbędnie nadbudowanej symboliki. Rzetelna i przekrojowa prezentacja literatury to duży atut Portu Literackiego. Kwestia oprawy muzycznej i plastycznej (czy też designerskiej) też nie jest pomijana. Mimo tego, o czym wypada wspomnieć na koniec, formuła spotkań nieco się wyczerpuje i wymaga urozmaicenia. Rozmach organizacyjny powinien iść w parze z artystycznym. Pozostaje czekać na kolejny festiwal, który, miejmy nadzieję, przyniesie pewne odświeżenie.

26


27

Ilustr. Katarzyna DomĹźalska


Zm

28


myślona prawda

Mock-documentary to ostatnio modny gatunek, którym interesuje się wielu reżyserów a także teoretyków. Historię zafałszowanych (a może tylko nie do końca prawdziwych?) dokumentów przybliża człowiek uważający się za autorytet w dziedzinie zmyślonych dokumentów, czołowy specjalista mock-documentary, Peter Mock.

S

zymon Stoczek: Skąd wywodzi się nazwa mock-documentary? Peter Mock: Nazwa gatunku pochodzi rzecz jasna od mojego nazwiska, które po angielsku oznacza także ,,kpinę”. W mock-documentary fikcyjne i nieraz nieprawdopodobne wydarzenia prezentowane są w formie dokumentalnej. Twórcy dokumentów tego typu często uciekają się również do ironicznych komentarzy serwowanych na poważnie lub do jawnie komediowej formuły. Fikcyjny dokument często zaznacza przy tym swoją własną nieprawdziwość, puszczając miejscami oczko do widza. Zdarzają się jednak i takie produkcje, które bazują na całkowitym wymieszaniu zdarzeń prawdziwych z tymi zmyślonymi. Mock-documentary nie należy mylić z fałszywymi dokumentami, których głównym celem jest wprowadzić widza w błąd, co do natury dokumentowanych zjawisk. W praktyce odróżnienie mock-documentary od fałszywych dokumentów jest bardzo trudne do zrobienia. Widzowie i krytycy nie mają bowiem wglądu w intencje, jakie stoją za powstaniem każdego filmowego dzieła. Czy mógłby pan powiedzieć kilka słów na temat powstania samego gatunku? Proszę bardzo. Do pierwszych filmów

Szymon Stoczek tego typu często zalicza się David Holzman’s Diary z 1967 roku, opowiadający o młodym człowieku, który kręci o sobie dokument, a także No Lies z 1973, będący fikcyjnym wywiadem ze zgwałconą kobietą. Mock-documentary zyskał swoją nazwę po projekcji filmu Oto Spinal Tap w 1984 r. Jego reżyser, Rob Reiner, miał użyć po raz pierwszy tego określenia w jednym z wywiadów. Jego film opowiadał historię zmyślonej grupy heavy metalowej Spinal Tap, która swoimi występami parodiowała znane zespoły rockowe. Film mimo niedociągnięć warsztatowych, okazał się sporym sukcesem. Wkład Roba Reinera w rozwój mock-documentary jest niekwestionowany, nie należy zapominać jednak o podobnym projekcie telewizyjnym o nazwie Bad News Tour, który, choć o rok młodszy, nie wywarł takiego wpływu na wykształcenie się gatunku. Oba projekty stały się na tyle popularne, że ich aktorzy zdecydowali się założyć wzmiankowane w nich zespoły. O ile wiem, Spinal Tap grywa do dziś. To bardzo ciekawy mechanizm – kiedy coś czysto fikcyjnego jest odbierane jako prawdziwe wydarzenie. W rzeczy samej, chociaż to zjawisko nienowe. Wystarczy wspomnieć o słuchowisku radiowym Wojna Światów Herberta George Wellesa, po którym ludzie zaczęli paniko-

29

wać obawiając się ataku UFO, a także o primaaprilisowym żarcie stacji BBC, która pokazała plantacje makaronu, jaką zachwycali się później widzowie, czy o słynnym filmie Petera Jacksona i Costa Botes Zapomniane Srebro opowiadającym historię zapomnianego pioniera kinematografii wywodzącego się z Nowej Zelandii – McKenziego. W materiale twórca Władcy Pierścieni użył fragmentów zmyślonej biografii McKenziego, przeprowadził także wywiady z prawdziwymi celebrytami i krytykiem filmowym. Gazety i telewizja oszalały na punkcie McKenziego, zmuszając obu twórców do złożenia wielu wyjaśnień. Takie dokumenty mogą więc być zarówno motorem popularności jak i przyczyną wielu nieporozumień. Mogą także być niebezpieczne dla aktorskiej kariery. Joaquin Phoenix, nominowany wcześniej do Oskara za rolę w Gladiatorze, w 2008 roku ogłosił, że zrywa z karierą gwiazdy kina i pragnie zostać raperem. Dwa lata później na festiwalu w Wenecji został zaprezentowany dokument Caseya Afflecka, I’am still here, opowiadający o upadku aktora, który z porządnej gwiazdy stał się obrośniętym tłuszczem erotomańskim narkomanem i kiepskim raperem. Amerykańscy terapeuci nawoływali do pomocy Phoenixowi, a rada etyki uznała, że Affleck posuIlustr. Kalina Jarosz


nął się za daleko, dokumentując upadek dawnej gwiazdy. Tuż po projekcji I’am still here w Wenecji Phoenix wyznał jednak, że cały dokument był tak naprawdę zainscenizowany po to, aby skłonić ludzi do refleksji nad prawdziwością mediów i pogonią za tanią sensacją. Dawnemu aktorowi/raperowi nie wszyscy jednak uwierzyli, zwłaszcza, kiedy dwie kobiety, biorące udział w filmie wyznały, że podczas zdjęć miały być molestowane seksualnie. Ich wyznanie do reszty zdezorientowało media i fanów gwiazdy. Wygląda na to, że granica dobrego smaku została tu zupełnie przekroczona. Fikcja zmieszała się z dokumentalną prawdą uniemożliwiając ustalenie, jak było w rzeczywistości. To ryzyko zabawy taką formułą filmu. Mock-documentary działa o tyle, o ile wykorzystuje wszelkie elementy prawdziwego dokumentu w sposób przekonujący. Jeśli od razu każdy widz wiedziałby, że ma do czynienia z fikcją, nie angażowałby się zbyt mocno w sam film. Kwestie te do-

datkowo komplikuje rozwój technologii. Według badaczy takich jak Izod i Kilborn w latach 90. istniał jasny kod pozwalający wyróżnić produkcje dokumentalne: słabe światło, trzęsąca się miejscami kamera, minimalna ingerencja w materiał. Dziś taki kod trudniej wyróżnić z powodu o wiele lepszych kamer, a także dominującego dokumentalnego stylu produkcji Discovery Channel. Sfingowanym dokumentom trudno postawić pytanie ,,jak było naprawdę” tak, aby uniknąć paradoksu kłamcy. Pozorne doku-

menty mają prowokować do namysłu nad prawdziwością medialnych przedstawień. Często mock-documentary są krytyczne wobec samej kluczowej idei dokumentu: podawania obiektywnej prawdy. Według twórców monografii Mock-documentaries Roscoe i Highta, charakter każdego dokumentu jest nieuchronnie arbitralny, zaś obiektywny, jakoby, przekaz, jest często wynikiem konstrukcji. W pewien sposób temat fikcji towarzyszył filmowi niemal od zawsze. Już początek Obywatela Kane’a, którego życiorys był po części inspirowany


życiorysem Williama Randolpha Hearsta, wpisuje się przecież w formułę zmyślonego dokumentu. Cały film zarazem w warstwie fabularnej, jak formalnej obraca się wokół pytania o prawdę. Wnioski Orsona Wellesa nie są zbyt budujące. Reżyser nie daje swoim bohaterom poznać odpowiedzi na to, co oznacza ,,różyczka”. Orson Welles pozostaje na etapie sceptyka, który nie wie i wiedzieć nie może, jaka była prawda. Zastanawia mnie dzisiejsze zainteresowanie tym problemem. W ramach tegorocznego festiwalu Nowe Horyzonty zostanie pokazane wiele mock-documentów czołowych światowych reżyserów. Czy jednak ten gatunek jest czymś więcej poza zabawą z konwencją dokumentu i z relatywizmem? Fikcyjne dokumenty to nie tylko dobra rozrywka i jeszcze jeden przykład intermedialnej gry interpretacyjnej – to także narzędzie do badań nad reakcją ludzi na dane wydarzenie. Jego fikcyjny status nie jest tu kluczowy, jeśli weźmiemy pod uwagę realne reakcje, jakie może wywołać wiadomość o zamachu na Billa Gatesa i toczącym się wokół niego śledztwie, podsycane dodatkowo doniesieniami w sieci (film Macarthur Park) czy też otwarcie fikcyjnego supermarketu (Czeski Sen). Mock-documentary może służyć zburzeniu pewnego mitu dokumentalisty. Eliot Weinberger powiedział

31

kiedyś, że istnieje plemię ludzi, zwanych filmowcami, którzy wierzą, że są niewidzialni lub, w najgorszym razie, że obserwujący szybko o nich zapomną. Sądzę, że idea mock-documentary obnaża naiwność tego typu myślenia. Stwierdzenie, że obserwator, uczestnicząc chociażby biernie w danym zdarzeniu, wpływa na jego przebieg nie jest niczym nowym. Upierałbym się, że chodzi tu o coś więcej. Mock-documentary sięga do źródeł myślenia o faktach jako takich. To pytanie o obiektywną możliwość sprawozdania z wydarzeń. Badania naukowców wykazały, że świadkowie zdarzeń nie tylko widzą je w inny sposób, ale mogą także inaczej je słyszeć, czuć czy odbierać rozmaite bodźce dotykowe, które potem mogą mieć wpływ na kształt ich zeznań. Nie chodzi tu już więc tylko o przyjęty punkt widzenia – o narrację, ale o sam status dokumentowanego obiektu czy zdarzenia. Mówiąc filozoficznie: bardziej ontologia niż epistemologia. Mock-documentary w moim mniemaniu ostatecznie nie zajmują się prawdą, a bardziej kłamstwem, które może powiedzieć coś o świecie w jakim żyjemy. Jak powiedział Michael Moore, krytykując prezydenturę Busha: ,,Żyjemy w czasach, kiedy mamy fikcyjne rezultaty wyborów i fikcyjnego prezydenta. Żyjemy w czasach, kiedy ktoś wysyła nas na wojnę z fikcyjnych powodów”. Wydaje mi się, że ta wypowiedź wykracza daleko poza rejony amerykańskiej polityki. Jak rozumiem jest pan pesymistą, jeśli chodzi o możliwość dotarcia do prawdy poprzez film dokumentalny. Bez przesady. Mieszanka faktów i fikcji to wcale nie jakiś nowy postmodernistyczny wybieg. Proszę spróbować spojrzeć na mock-documentary jak na współczesny rodzaj mitów i legend. Ludzie od zawsze pragnęli opowieści przekraczających granice logiki i prawdopodobieństwa. Nie jestem pewien, czy powinniśmy ich za to winić. Być może potrzebujemy po prostu czegoś pomiędzy prawdą a fałszem, jakiegoś niebezpiecznego, ale pociągającego miksu. Derrida miał powiedzieć: ,,nie ma faktów, są tylko interpretacje”, mi wydaje się jednak, że są fakty, ale to my po prostu bardziej pragniemy interpretacji. Doskonale rozumiem pana stanowisko. Czy chciałby pan coś jeszcze dodać? Koniecznie. Pragnę zapewnić, że poza moim imieniem i nazwiskiem, mówiłem prawdę i tylko prawdę. Ilustr. Kalina Jarosz


bogactw

Koncertowe

Fot. grans.art.pl

32


wo

Na koncertowej mapie świata Polska raczej nie zajmuje czołowego miejsca. Podobnie jest z Wrocławiem na tle całego kraju. Największe gwiazdy muzyki rzadko odwiedzają stolicę Dolnego Śląska w celu zagrania koncertu. Rok 2012 wydaje się przynosić pewną poprawę w tym zakresie, gdyż w najbliższych miesiącach czeka nas kilka ciekawych występów. Szymon Makuch

33


K

ażdy zna zespół Europe. A jeżeli nie słyszał o nazwie, to z pewnością melodia The Final Countdown nie jest mu obca. Założona w 1979 r. szwedzka kapela ma na swoim koncie całkiem pokaźny dorobek, a szczyt popularności osiągnęła w 1986 r. po wydaniu trzeciego albumu ze wspomnianym przebojem w tytule. Trudno sobie dziś wyobrazić rankingi najbardziej znanych utworów lat 80., a czasem nawet i całego XX w. bez The Final Countdown, które na powrót pojawiło się na listach przebojów i w rozgłośniach radiowych przy okazji jubileuszu roku 2000. Sam zespół w 1992 r. przerwał działalność, reaktywując się dopiero po 11 latach. Od tego czasu Szwedzi wydali trzy dobre albumy, które jednak znane są przede wszystkim miłośnikom grupy, bowiem do sukcesów z poprzednich dekad było im bardzo daleko. Jak dotąd Europe zagrało w Polsce trzy koncerty – pierwszy w 1992 r. w katowickim Spodku, a kolejne dwa w czerwcu 2010 r. na Placu Defilad w Warszawie oraz w lipcu tego roku na Placu Zamkowym w Lublinie. 1 maja 2012 r. panowie po raz pierwszy zagrali we Wrocławiu z okazji Thanks Jimmi Festiwal. Występ ten był pierwszym koncertem zespołu w tym roku. Faktem jest, że szwedzka grupa nie jest dziś wymieniana w gronie największych legend rocka. Trzeba jednak pamiętać, że kilka ich utworów z lat 80. mocno

namieszało na ówczesnym rynku muzycznym i dzięki temu do dziś Europe ma wielu fanów, dla których występ we Wrocławiu to na pewno doskonała okazja do dobrej zabawy. Ścięta na zapałkę skandalistka Niektórzy muzycy mają wielu fanów. O niektórych znowu słyszy się także dzięki skandalom. Właściwie do obu tych grup należy Irlandka Sinead O’Connor, która zagra 19 czerwca na Wyspie Słodowej. 45-letnia wokalistka na rynku muzycznym funkcjonuje już od lat 80., a chyba wszystkim miłośnikom romantycznych ballad jest znana od 1990 r. dzięki hitowi Nothing Compares 2 U, będącemu zresztą coverem utworu Prince’a. Z jednej strony Sinead to zdobywczyni serc fanów, a także nagród Grammy (za płytę I Do Not Want What I Haven’t Got z 1991 r.), z drugiej natomiast – skandalistka, która zbulwersowała środowiska katolickie, gdy w 1992 r. w programie Saturday Night Live podarła zdjęcie papieża Jana Pawła II. Był to protest przeciwko tuszowaniu przez Watykan molestowania dzieci przez księży w Irlandii, o czym jednak nie zawsze się wspomina, wymieniając ją wśród muzycznych skandalistów. Na złożony wizerunek piosenkarki mają wpływ także jej seksualność oraz publicznie ogłaszane poglądy. Mówiła o sobie jako o homoseksualistce, biseksualistce, ale jednocześnie chrześcijance, identyfikującej się z ruchem rastafariańskim. Popierała również działania Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Wizerunek Sinead O’Connor jest niewątpliwie kontrowersyjny, ale nie można odmówić jej obecności w kanonie szczególnie ważnych artystów ostatnich dwóch dekad. Stąd

też można się spodziewać pokaźnego grona fanów na jej czerwcowym koncercie, choć nie da się ukryć, że seksualność i poglądy religijno-społeczne kobiety w katolickim kraju, jakim jest Polska, wzbudzać mogą nienawiść wielu środowisk. Niemcy z Polakiem w składzie Polak w składzie rockowej legendy to rzadkość. Stąd też kiedy w trakcie nagrywania wydanej w 2004 r. płyty zespołu Scorpions Unbreakable do składu przyjęto Polaka Pawła Mąciwodę, w kraju zapanowała duma. Historia niemieckiej kapeli sięga 1965 r., kiedy rozpoczęła ona w Hanowerze swoją działalność. Dokładnie 40 lat temu wydano debiutancką płytę zespołu Lonesome Crow, wpisującą się w nurt progresywnego rocka. Szczyty popularności Scorpions osiągnęli w latach 80., kiedy wydano albumy Blackout (1982) oraz Love at First String (1984). W połowie tej dekady Niemcy koncertowali z AC/DC, występowali na największych imprezach, takich jak Rock in Rio czy Monsters of Rock. Największy sukces komercyjny przyniosła jednak, jak to zwykle bywa, ballada. Pochodząca z płyty Crazy World (1990) piosenka Wind of Change z melodyjnym gwizdaniem i tekstem o spacerze przez Moskwę, to dzisiaj jeden z najważniejszych utworów w historii rocka, a także największy hit zespołu. W 2010 r. Scorpions ogłosili zakończenie kariery, które ma nastąpić po kilkuletniej trasie promującej ostatni album Sting in the Tail, gdzie znów pobrzmiewają ostre, hardrockowe nuty. 31 sierpnia 2012 r. w ramach tej trasy zespół zagra w Zajezdni MPK na ulicy Grabiszyńskiej. Biorąc pod uwagę, że może to być ich ostatni koncert w naszym mieście, z pewnością warto będzie go zobaczyć.

* Tekst ten był pisany gdy Sinead O’Connor miała zagrać we Wrocławiu. Z powodu odwołanego koncertu w stolicy Dolnego Śląska będzie można zobaczyć Tanitę Tikaram. Fot. grans.art.pl (2)

34


W rytmie jazzu W 2012 r. we Wrocławiu nie będą się nudzić fani jazzu. 5 lipca w Hali Orbita zagra Bobby McFerrin. Amerykański wokalista znany jest przede wszystkim z przyjemnego i pozytywnego utworu Don’t Worry, Be Happy, nuconego przez wielu słuchaczy od lat. Dorobek artysty jest oczywiście o wiele bogatszy, choć na szerszą skalę jest on znany głównie miłośnikom gatunku. McFerrin grał już w Polsce kilkakrotnie, m.in. na Warsaw Summer Jazz Days w 2002 r., a ostatnio również w 2010 r. w Zabrzu, Częstochowie i Legnicy. Muzyka dobrze wspominają szczególnie organizatorzy występów, chwalący go za niewygórowane wymagania. Co ciekawe, w Częstochowie zażyczył sobie pokoju na Jasnej Górze zamiast w hotelu. Trudno jednak stwierdzić, gdzie postanowi zamieszkać przed występem we Wrocławiu. Amerykanin w tym roku odbywa ciekawą trasę koncertową. W marcu odwiedził Indonezję, Makau, Koreę Południową, potem grał m.in. w Niemczech, Turcji, Izraelu, Szwajcarii, Francji. W Polsce czekają go jedynie dwa występy – w Sali Kongresowej w Warszawie oraz właśnie we Wrocławiu. Dla fanów jazzu niewątpliwie ważnym dniem będzie 16 listopada, kiedy w Hali Orbita

zagra Diana Krall. Środowisko fanów gatunku usłyszało o pianistce, kiedy w 1996 r. jej płyta All for You została nominowana do Grammy. Album When I Look in Your Eyes sprzedał się natomiast w nakładzie ponad miliona egzemplarzy, co jest znaczącym wynikiem w przypadku muzyki jazzowej. Właściwie przez ostatnie kilka lat Diana Krall regularnie utrzymuje się na szczycie hierarchii muzyków jazzowych, będąc regularnie nagradzaną. Na jej koncerty potrafiło przybyć nawet 15 tysięcy fanów. Hala Orbita zapewne takich tłumów nie pomieści, niemniej jednak wydaje się, że na Dolnym Śląsku zapewne znajdzie się rzesza miłośników pianistki. W tym roku Krall zagra w Polsce tylko trzy koncerty (również w Warszawie i Gdańsku). Progresywni Brytyjczycy Trudno być fanem rocka progresywnego i nie znać grupy Marillion. Każdy, kto miał okazję poczytać o historii zespołu, ma świadomość, jak skomplikowane były losy Brytyjczyków, zwłaszcza w latach 80., gdy wokalistą był Derek Dick, znany jako Fish. Od czasu odejścia charyzmatycznego muzyka niezmiennie w zespole śpiewa Steve Hogarth, a skład Marillion od ponad 20 lat pozostaje niezmieniony.

35

Faktem jest, że twórcy hitu Kayleigh grywają w naszym kraju dość często, jednak zawsze gromadzą wielu chętnych do oglądania ich na żywo. 27 listopada czeka nas ich występ również w Hali Orbita, po którym zagrają jeszcze w krakowskim klubie Studio i warszawskiej Stodole. Zespół ma w naszym kraju wielu fanów, organizujących się w fankluby, a także zjeżdżających na zloty, możemy więc być pewni, że i Hala Orbita zgromadzi parę tysięcy widzów. I tylko grubego portfela brak… Rok 2012 jest całkiem niezły, jeśli chodzi o liczbę koncertów we Wrocławiu. Oczywiście wiele osób nie będzie odczuwało zadowolenia, gdyż dla nich Scorpions, Europe czy Bobby McFerrin to mało interesujący muzycy. Wydaje się jednak, że warto oszczędzić trochę grosza i wybrać się na ostatnią trasę niemieckiej grupy czy też pierwszy występ w naszym mieście Szwedów, jeżeli odczuwamy choć odrobinę sentymentu do tych artystów. Inna sprawa, że ceny biletów to jak zawsze niezły wydatek, gdyż kształtują się w okolicach 100 zł, co dla niektórych może być barierą trudną do pokonania. Ale jest jeszcze trochę czasu, więc może warto odkładać pieniądze.


Tytuł: EduFactory. Samoorganizacja i opór w fabrykach wiedzy pod red. Jana Sowy i Krystiana Szadkowskiego Wydawnictwo: Korporacja ha!art Rok: 2011

recenzuje: Katarzyna Lisowska

Akademickie pytanie o styl

E

duFactory. Samoorganizacja i opór w fabrykach wiedzy to opracowany przez korporację Ha!Art zbiór gromadzący teksty dotyczące przemian współczesnego uniwersytetu. Autorzy poruszyli najważniejsze kwestie obecne w debacie. Całość rozważań spaja sformułowane we wstępie pytanie o „język, który mógłby posłużyć do opisu sytuacji, w jakiej się dzisiaj znajdujemy” (s. 16). Przyznam, że mnie również zagadnienie to wydało się bardzo istotne, dlatego postanowiłam podporządkować mu moją recenzję. Naczelną myśl książki stanowi, zapożyczone od Karola Marksa, porównanie uniwersytetu do fabryki, zaś jej tytuł odnosi się do działalności „transnarodowego kolektywu” zrzeszającego aktywistów z różnych stron świata. Grupa opublikowała pracę Towards Global Autonomous University, której przetłumaczone fragmenty znalazły się w analizowanym zbiorze. Uzupełniony on został artykułami opublikowanymi na polskim portalu EduFactory. Synteza ta ma dostosować wypracowane przez zachodnich badaczy kategorie do ujęcia krajowej rzeczywistości. Obok mówienia kolektywnym głosem, ważną cechą proponowanego języka jest jego profesjonalizacja. Autorzy tekstów to naukowcy specjalizujący się w rozmaitych dziedzinach nauk humanistycznych, a konkretnie – społecznych. Nie powinno zatem dziwić nasycenie artykułów fachowym, lewicowo zorientowanym, słownictwem, takim jak „kapitalizm kognitywny i industrial-

ny”, „finansjalizacja” czy „kognitariat”. Poza terminologią, powagę i wiarygodność przekazu mają także wzmacniać przywoływane często statystyki i wyniki badań. Zamiarem redakcji tomu było jednak trafienie do większego grona odbiorców, nieobeznanego z hermetycznym dyskursem akademickim. Świadczy o tym powszechna (przynajmniej teoretycznie) dostępność zamieszczonego w Internecie zbioru. Niekomercyjny charakter przedsięwzięcia potwierdza widoczna na okładce cena – 0 złotych. Poszerzeniu horyzontu czytelniczego sprzyja emocjonalny ton większości tekstów, często nawiązujący do radykalnej lewicowej stylistyki („Właśnie! A co z badaczami? Rynek pracy ogromnie się zmienia, wciąż jednak opiera się na strukturach klasowych dzielących akademię”, s. 72). Redaktorzy dążyli do tego, by zbiór był otwarty nie tylko na odbiorcę, ale też na różnice między autorskimi koncepcjami. Mówienie kolektywne nie zakłada unifikacji poszczególnych głosów. Wspólnota problemów nie prowadzi do tożsamości rozwiązań, zaś luźna kompozycja książki zapewnia swobodę interpretacyjną. Niestety, to założenie ma również swoje złe strony, którymi są brak spójności i niedopracowanie. Pierwsza wada dotyczy ułożenia artykułów, które nie sprzyja niefachowemu czytelnikowi. Wyjaśnienia niektórych pojęć pojawiają się dopiero w dalszych partiach książki (np. definicji kapitalizmu kognitywnego, por. na 167 stronie), a teksty poruszające ogólne, uniwersalne problemy

36

sąsiadują z opracowaniami konkretnych, lokalnych zagadnień. Większe znaczenie ma jednak druga ze wspomnianych cech. O pewnym niedopracowaniu świadczyć może bardzo zróżnicowany poziom referatów. Obok przejrzystych akademickich rozprawek (np. Mikołaja Ratajczaka czy Magdaleny Nawisielskiej) znajdziemy emocjonalne wypowiedzi polemiczne (np. Oskara Szwabowskiego), a nawet manifesty (por. odezwę gańskich doktorantów), choć trzeba przyznać, że tę niejednorodność można tłumaczyć chęcią naszkicowania jak najszerszego kontekstu poruszonych problemów. Nie da się tego powiedzieć o tłumaczeniowych usterkach, psujących odbiór niektórych zagranicznych tekstów (por. dokonany przez Piotra Juskowiaka przekład artykułu Anny Curcio i Gigi Roggero). Oczywiście, trudno zaprzeczyć doniosłości problemów poruszonych przez autorów zbioru. Na uwagę zasługuje przede wszystkim próba wypracowania języka, pozwalającego mówić o współczesnej sytuacji. Nie jest on jednak zupełnie nowy, o czym świadczą odwołania do zakorzenionej w lewicowym dyskursie rewolucyjnej stylistyki. Brak mu również spójności. Niechęć do formułowania jednoznacznych rozwiązań wynika zapewne z, dostrzeżonej przez Szwabowskiego (por. s. 246), akademickiej nieufności wobec zdecydowanych działań. Nieufność ta stanowi źródło heterogeniczności zbioru. Jego największy atut to wartość poznawcza. O sile sprawczej nie śmiem rozstrzygać.


Tytuł: Mężczyzna z lasu Autor: Scott Spencer Wydawnictwo: Muza Rok wydania: 2012

recenzuje: Joanna Winsyk

Zbyt trudne pytania, zbyt łatwe odpowiedzi?

T

rudno określić, co tkwi w człowieku. Z czego składa się ludzka natura i ile w niej „boga”, a ile „zwierzęcia”. Powieść amerykańskiego pisarza Scotta Spencera Mężczyzna z lasu porusza odwieczny problem natury człowieka, łącząc problem z kwestią winy i kary oraz konsekwencji podejmowanych działań. Psychologiczno-kryminalna mikstura o ludzkich słabościach i ułomnościach jest eksperymentem artysty badającego kondycję i granice moralności współczesnego człowieka. Powieść rozpoczyna się od historii drobnego księgowego – hazardzisty, Willa Claffa, który, przegrywając sporą sumę i zadłużając się u tzw. „niebezpiecznych ludzi”, podróżuje po całych Stanach w strachu przed konsekwencjami. Zmienia miejsca pobytu, nazwiska, historie swojego życia. Jedynymi stałymi są dla niego strach, gniew i żal. Podczas krótkiego pobytu w kolejnym anonimowym zakątku poznaje młodą kobietę i jej psa, którego, po zakończeniu powierzchownej znajomości, kradnie. Stary psiak, choć wydaje się niewiele znaczącym rekwizytem, okazuje się elementem łączącym drogi Claffa z losem Paula, stolarza i tymczasowo ujarzmionego przez kobietę, wolnego ducha. Spotkanie w lesie prowadzi do tragedii, która odmienia życie drugiego z wymienionych bohaterów. Paul, stając w obronie bitego przez Claffa psa, przypadkowo zabija przyjaciela i ucieka z miejsca zbrodni. Od tej chwili musi żyć

ze śmiercią na rękach, którą jednocześnie wnosi w życie Katy. 40-letnia alkoholiczka, która podczas terapii spotkała Boga i teraz pisze o tym książki, dorobiła się sporego majątku oraz 9-letniej córki, Ruby. W książce obecna jest więc dominująca triada: zbrodnia – religia – kara. Pomiędzy tymi trzema punktami rozpina się problematyka powieści i zarazem większość wątków pojawiających się w fabule. I w tym tkwi największa siła i zarazem słabość powieści Spencera. Niestety autorowi, pomimo obiecujących portretów psychologicznych bohaterów, skomplikowania sytuacji i ucieczki od schematów (Paul, choć zabija, robi to w imię dobra innej istoty, nieświadomie, dlatego budzi sympatię; Kate, choć sprawia wrażenie idealnej pani domu, matki i kobiety sukcesu, ma za sobą przeszłość mroczną niemal tak samo, jak Paul teraźniejszość) nie udało się uczynić postaci – ludźmi, fabuły – opowieścią. Książka pozostała książką i to jej największa wada. Trudno historii zaufać, trudno w nią uwierzyć, przez co obiecująco zapowiadająca się problematyka przybiera kolejny raz papierowy ton przypowieści. Sytuacji nie ułatwia autorytarna, wszechwiedząca pozycja narratora, który równie łatwo zagląda w dusze bohaterów, co w listę zakupów. Takie odarcie z intymności, sekretów bohaterów powoduje, że chwilami powieść okazuje się dość przewidywalna. Narrator przypomina Boga Kate, ale trudno, by stał się czułym opiekunem czy partnerem czytelnika w literackiej podróży. Zastosowany przez

37

autora styl, obcość sprawiają, że powieść przybiera z czasem charakter bardziej kojarzący się z traktatem moralnym lub przypowieścią, niż z literatura piękną. Sprowadzenie tej książki jedynie do „moralizatorstwa” byłoby jednak wielką niesprawiedliwością. Autor bada bowiem ludzką kondycję, przedstawiając portrety wielu bardzo niejednoznacznych, trudnych w ocenie postaci, biorąc pod uwagę zdarzenia, z jakich są uplecione. Niewielu autorów dzisiaj ma odwagę poruszyć problematykę moralności współczesnego człowieka, niewielu potrafi przekonująco, ale nienatarczywie i fanatycznie, pisać o wierze, poszukiwaniu Boga, celu czy sensu życia. Wydaje się, że Scott Spencer, pisząc Mężczyznę z lasu, chciał jednocześnie ukazać mroczne zakamarki ludzkiej natury, jej słabości i stworzyć poczytną współczesną powieść z wątkiem kryminalnym. Tak jak pierwsze uznać mogę za udane, tak w powodzenie z realizacją drugiej składowej niestety wątpię.


Tytuł: Baton III Taltosz Autor: Sławomir Shuty Wydawnictwo: Korporacja ha!art Rok: 2012

recenzuje: Jan Wieczorek

Baton III Taltosz – sylwa nie dla każdego

S

ławomir Shuty przez wiele lat raczył czytelników Ha!artu kolażami o zbiorczym tytule Baton. Cykl ten jest kontynuowany na oficjalnej stronie wydawnictwa oraz znalazł swoją wersję papierową w postaci Batona III Taltosza. Stali odbiorcy Ha!artu znają więc dobrze konwencję tej specyficznej twórczości Shutego, a pozostałym czytelnikom należy ją nieco przybliżyć. Baton jest zatem kolażem różnorakich form i treści. W tej pierwszej perspektywie łączy w sobie fotografię, fotoreportaż, komiks oraz znaną z Bravo poetykę fotostory. Autor przyznaje się również we wstępie do inspiracji szmatławymi wydawnictwami włoskimi o charakterze pornograficznym. Ten stylistyczny miszmasz może spowodować odrazę estetyczną czytelnika, przy jego pierwszym kontakcie z broszurą Shutego. Mój egzemplarz również musiał poczekać kilka dni, abym oswoił się z przyjętą przez autora formą. Konieczność kwarantanny estetycznej nie jest tutaj jednak zarzutem, a co najwyżej ostrzeżeniem, które brzmi: Baton to lektura nie dla każdego! Hermetyczna forma, użycie przywodzącej na myśl twórczość zinową maszyny do pisania (niemal wszystkie napisy są na niej wykonane), ponure zdjęcia i ich surrealistyczne połączenia z innymi elementami graficznymi z pewnością od razu zrażą kilku czytelników. Jednak ci niezrażeni szybko zorientują się, że przyjęte rozwiązania graficzne w całości ko-

respondują ze złożoną tematyką Batona. A jest nią twórcza anemia bohatera opowieści – pisarza, który dodatkowo postawiony zostaje w perspektywie nowej roli społecznej – ojcostwa. Bohater nie radzi sobie zupełnie z codziennymi problemami, związanymi z koniecznością tworzenia nowej literatury na potrzeby upominającego się o wywiązanie się z terminów wydawnictwa. Nie potrafi również pogodzić się z nadciągającą wielkimi krokami, nową odpowiedzialnością. Ma on także problemy z nawiązaniem bliższego kontaktu ze swoją partnerką, mającą niebawem zostać matką. Mówiąc kolokwialnie: łapie permanentnego doła. W twórczej malignie wpada na pomysł nowej opowieści. Jej tematem miałby być historia fałszywego proroka–sekciarza Taltosza. Taltosz, jak dowiadujemy się ze wstępu, to dawny węgierski szaman, pełniący podobną rolę, co czarownicy w plemionach syberyjskich. Stał on na pograniczu świata doczesnego oraz świata duchów i sił natury. Shuty również stawia szamana między jawą i snem, czyniąc zeń wrota do chaotycznego świata mistyki i narkotyków. Dalsze streszczanie nie ma sensu, ponieważ Baton to opowieść o charakterze eseistycznym, trochę felietonowym, innymi słowy – niestreszczalna. Znajdziemy tu wiele odniesień do wczesnej twórczości Sławomira Shutego, wątki autotematyczne a nawet ekshibicjonistyczne. Takie odsłonięcie się autora powoduje wpisanie jego kolażu w nurt twórczości sylwicznej, gdzie sam proces tworzenia artystyczne-

38

go staje się tematem literackim. I taka jest właśnie ontologia Batona – surrealistyczne studium rozbitego twórcy. W moim subiektywnym odbiorze studium to jest zdecydowanie udane, pozwala spojrzeć na proces tworzenia z innej perspektywy oraz pokazuje mroczną stronę rzemiosła artystycznego. Może nie jest ono zbytnio odkrywcze, jednak awangardowa forma przyjęta przez Shutego nadaje całości dodatkowego waloru. Muszę przyznać, że kompozycje i zestawienia kolejnych grafik dają efekt bardzo ciekawych przejść, które awansują poetykę fotostory do rangi utworu artystycznego. Sadzę, że dla stałych czytelników pisarza z Nowej Huty oraz miłośników marki Ha!art. Baton III Taltosz jest pozycją może nie obowiązkową, ale wartościową, a lektura tego dzieła może okazać się zaskakującą przygodą. Z kolei dla osób mniej zorientowanych w tym środowisku, lub nieprzepadających za eksperymentami formalnymi Baton może być zupełnie niestrawny. Może jednak warto spróbować?


Tytuł: Niemiecka Jesień – Reportaż z podroży po Niemczech Autor: Stig Dagerman Wydawnictwo: Czarne Rok: 2012

recenzuje: Szymon Stoczek

Lekcja z jesieni

O

samym przebiegu wojny i bestialskich zbrodniach Hitlerowców wiemy sporo z lekcji historii, gier czy filmów. Wojna może być efektowna, można też ją obśmiać, odsuwając traumę ofiar lub też potraktować ją na poważnie. Co jednak zrobić, kiedy wojna się skończy? Wyłączyć komputer, wyciszyć telewizor na napisach końcowych? W 1946 roku niemiecki koszmar trwał dalej. Koszmar mniej popularny, o którym rzadziej się pamięta. Czy za Hitlera było lepiej? Za Hitlera był chociaż chleb, a teraz jest zimna, deszczowa jesień. Nazizm w Niemczech żyje, piszą zagraniczni dziennikarze, ale żyje on tylko widmem śmierci i nostalgicznych wspomnień ludzi, którzy bardziej niż za swastyką, tęsknią za worami ziemniaków i niedziurawym dachem nad głową. Tej jesieni ,,dzieci, zbierajcie się do szkoły” to eufemizm na kradzież. Szkoły nie ma – tej jako budynku i jako nauki wyniesionej z wojny, bo czego może nauczyć się ofiara przemocy, najpierw tej propagandowej, nazistowskiej, potem tej, która zostawia za sobą leje po bombach i zrujnowane domy? Pyta retorycznie Stig Dagerman i zaraz odpowiada: jedyna nauka dla takich ludzi to bolesna lekcja strachu i umierania. Nie nowe to spostrzeżenia, zważywszy na okropieństwa wojny, które odbijają się historyczną czkawką na dawnych ziemiach Rzeszy. Dagerman, jeden z najbardziej cenionych szwedzkich pisarzy XX wieku w swo-

jej książce Niemiecka Jesień – Reportaż z podróży po Niemczech portretuje ludzką beznadzieję i moralną degrengoladę, która ogarnęła kraj w roku 1946. Jego osobista relacja nie wionie jednak tylko chłodem rozkładu, lecz posiada także literacki pazur. Szwed umiejętnie wybrnął z pułapki przesadnej estetyzacji cierpienia i skupił się na nieszczęśliwych losach mieszkańców miast i wsi, ich problemach i maleńkich nadziejach. Swoją osobę autor odsunął na bok, dając mówić faktom i tylko czasem komentując obserwacje. ,,Stig Dagerman nie wyssał tego wszystkiego z palca, jak mówi się o tym, co zmyślone. Nie wziął z własnego ciała. Ma dość innych ciał, tyle że prawie bez krwi” – komentuje Elfierede Jelinek w przedmowie do książki, najdoskonalej oddając to, co czasem zwykło się nazywać dziennikarskim obiektywizmem. Dagerman wydobywa z powojennych historii coś bardziej porażającego od banalnej prawdy, iż wojna najbardziej dotyka cywilów. Szwed kreśli przed czytelnikiem złożoną mozaikę niemieckiego społeczeństwa, które w różny sposób próbuje radzić sobie z denazyfikacją. Reporter pokazuje kulisy procesów nazistowskich zbrodniarzy, które upodabniają się do spektakli. Z ich przebiegu zadowoleni są co najwyżej spragnieni rozrywki widzowie, bo na pewno nie antyfaszyści ani łaknące sprawiedliwości ofiary czy sami oskarżeni. Opis groteskowych rozpraw przywodzi na myśl absurdy Procesu Kafki. Polityczny paraliż i niemożność poradze-

39

nia sobie z niewesołą historią to druga oś książki – dopełnienie jesiennego pejzażu, widzianego na chwilę przed nadejściem bardzo długiej, niemieckiej zimy. Czy jednak książka Szweda stanowi coś więcej poza opisem powojennych realiów, które mogą zainteresować grono pasjonatów II wojny światowej? Można czytać reportaż Dagermana jak historyczną relacje, ale można także spróbować spojrzeć przez pryzmat samej lektury na te bliższe konflikty i zadać sobie wciąż aktualne pytania o losy społeczeństw tuż po wojnie. Czy po przeżyciu piekła ludzie będą pragnąć demokracji, czy raczej chleba, jak odróżnić zbrodniarzy od osób biernych, ale siłą umieszczonych w morderczej machinie systemu władzy? Te trudne pytania domagają się i dziś namysłu. Skomplikowana relacja ofiar konfliktów i prawdziwych zaborców nie powinna umknąć współczesnemu człowiekowi. Historia mści się często nie tylko na katach, jak pokazuje Dagerman opisując stłoczonych i wycieńczonych Niemców – obrazek prawie jak z Auschwitz – którzy walczą ze sobą byle tylko dostać się do wagonu i z jednej ruiny przenieść się ku innej. Ironia Ducha Dziejów, od jakiej i dziś świat nie jest wolny. Gdzieś, w którymś kraju na świecie trwa i teraz okrutna jesień, a o jesieni należy zawsze mówić głośno. Brać przykład z Dagermana.


Tytuł: Ssss Autor: VCMG Wytwórnia: Mute Rok: 2012

recenzuje: Wojciech Szczerek

Ssss... pocko płyta

I

nicjały VCMG niewiele komukolwiek mówią, bo ów twór istnieje od niecałego roku. Kryją się pod nimi jednak znane nazwiska: Vince’a Clarke’a, założyciela zespołu Depeche Mode i duetu Erasure oraz Martina L. Gore’a, obecnego lidera pierwszej ze wspomnianych formacji. Dawni koledzy i współdepesze uznali, że ich obecna działalność kompozytorsko-didżejska, którą parają się między głównymi zajęciami, ma sporo wspólnego i że warto ten potencjał wykorzystać. Plany stworzenia całego albumu przeszły chyba najśmielsze oczekiwania fanów, bo z biegiem czasu muzyczne drogi dwóch kompozytorów rozeszły się całkowicie. O ile Depeche Mode to pseudo-rockowa brytyjska legenda, dość popularna wszędzie poza swoim ojczystym krajem, to Erasure są konsekwentnymi propagatorami kiczowatego, ale szczerego synth-popu, znanymi głównie na Wyspach. Geneza debiutanckiego albumu duetu mogłaby być kluczem do zrozumienia zawartej na nim muzyki, jednak nic bardziej mylnego – fani jednej i drugiej formacji nie będą w pełni usatysfakcjonowani. Ssss jest pod względem muz ycznym lekko ek sper ymentalną, elektroniczną techno-zabawą dwóch weteranów muzyki pop. Jako że panowie od dawna bawią się w tworzenie muzyki innej poza swoją działką, dla fanów sięgających po Ssss zaskoczenie stylistyką płyty jest umiarkowane. Muzyka VCMG to elektronika

z wyraźnym beatem, często nawiązująca do różnych epok rozwoju muzyki tanecznej, głównie do lat dziewięćdziesiątych, ale też osiemdziesiątych. Mimo iż krążek raczej niewiele ma wspólnego zarówno z Depeche Mode, jak i z Erasure, nie sposób nie wyczuć tu charakterystycznych cech stylu twórców – rozklekotanych, tandetnych beatów Clarke’a i trochę mrocznie brzmiących syntezatorów Martina. Te dwa zjawiska można na płycie usłyszeć jednocześnie, co znaczy, że nie jest to współpraca oparta na poprawnym skompilowaniu kilku nie mających ze sobą nic wspólnego kawałków. Dwa pozornie odległe światy organicznie przenikają się w każdej sekundzie krążka. Muzyka na płycie bywa różna – czasem wspaniale wciąga surowymi syntezatorami, niekiedy zaś przypomina imprezę wiksiarską w jednym z prowincjonalnych klubów. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że po dobrym początku niektórych kawałków, rozwinięcie bywa rozczarowujące. Mimo to, momentów słabych jest mało i są one do przełknięcia. Całość zdaje egzamin, bo panowie VCMG swój projekt traktują z dystansem (o czym świadczą takie tytuły utworów jak Skip This Track czy Recycle). Te dwa zresztą, wraz z singlowym Spock oraz otwierającym Lowly, stanowią lepsze fragmenty płyty. Słuchanie całości również należy traktować z przymrużeniem oka – muzyka porywa do tańca, choć niekiedy dzięki swojej infantylności i prostocie. Zdradza to forma budowania napięcia utworów,

40

gdzie pojawiają się tzw. „napięciówy” typowe dla techno i house’u. Muzyka oprócz tego jest też ciekawa pod względem czysto instrumentalnym. Ilustracyjne tytuły utworów (Windup Robot, Single Blip) skłaniają raczej do zastanawiania się nad samymi brzmieniami, które często bywają naprawdę unikalne, głównie dzięki rozbudowanym syntezatorowym motywom, którymi panowie bawią się w najlepsze. Ssss to płyta dobra, zaskakująca, choć nie przełomowa. Dla mnie, fana Depeche Mode, wciąż interesujące jest to, że z tych samych powodów, z których zespół rozpadł się w oryginalnym składzie, trzy dekady później dwóch muzyków umie stworzyć coś naprawdę dobrego. Mało tego – efekty ich pracy udowadniają, że sporo ich łączy. VCMG to projekt koleżeński, który przyciąga świeżością pomimo długiego stażu twórców w przemyśle muzycznym. Zamiłowanie Vince’a do dopracowanych acz paździerzowych beatów oraz skłonność Martina do tworzenia ciężkostrawnego przekazu zlepiły się w godzinną dawkę przyjaznej dla ucha elektroniki.


Tytuł: Galaxy Garden Producent: Lone Wytwórnia: R&S Records Rok: 2012

recenzuje: Jakub Kasperkiewicz

Pstre techenko

N

a początku 2011 roku label R&S był już legendą powstałą – głównie chyba dzięki Jamesowi Blake’owi – z martwych. Od tamtej pory ze stajni (w końcu w logu jest czarny koń) belgijskiej wytwórni wypływa praktycznie samo dobro. Firma wypuszcza w tej chwili wspaniałe, cieszące ucho wydawnictwa elektroniczne – niedawno wydał u nich singiel sam Juan Atkins jako Model 500. O tym, że R&S na początku zeszłego roku poważnie wrócili do gry, dobitnie świadczyła EPka Echolocations Matta Cutlera, zwanego Lone’em. Artysta miał już wtedy na koncie cztery albumy studyjne i kilka krótszych wydawnictw, którymi zaskarbił sobie sympatię wielu osób – Bibio chwalił go za to, że rozpoznaje jego muzykę po dwóch taktach, a niedługo później został doceniony przez Radiohead, poprzez zaoferowanie mu zremiksowania jednego z utworów z The King Of Limbs. Przed Echolocations Matt romansował trochę z lo-fi i hip-hopowymi beatami, jednak zawsze było słychać u niego nostalgię za starymi, dobrymi czasami, czyli w tym wypadku przełomem lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. To właśnie wtedy swoje najlepsze momenty przeżywała kultura rave, przez niektórych uważana za ostatni subkulturowy ruch chcący na serio zmieniać świat. To właśnie ona uczyniła muzykę klubową pewnym zjawiskiem społecznym o szerokim zasięgu i dużej sile oddziaływania. Lone jest za młody, żeby to pamiętać, więc pewnie dodatkowo idealizuje te

czasy, zasłuchując się w powstałe wtedy utwory. Efektem tego zauroczenia był zwrot w jego twórczości. Porzucił lo-fi i wziął się za bardziej wyraziste, bezkompromisowe beaty. Zaczął robić techno – tak stare i dobre, jak mityczne (choć nie tak dawne) czasy, z których pochodzi. Tak powstało Echolocations, jedno z moich ulubionych zeszłorocznych wydawnictw. Energia, klarowność, czasem wręcz surowość i fantastyczne, charakterystyczne brzmienia – to wyczerpująca charakterystyka tych 30 minut muzyki. Na szczęście na początku maja otrzymaliśmy od Matta świeżą, prawie godzinną porcję retro-techno-manii. Założę się, że Galaxy Garden zebrał już trochę słów krytyki za to, że „Lone się powtarza”. Moim zdaniem nie można jeszcze wysuwać takich oskarżeń – chłopak nagrał w jednej stylistyce na razie tylko EPkę, remiks Radiohead i longplaya. Powtarzanie zacznie się, kiedy wyda jeszcze jeden, może nawet dwa albumy, wykorzystując tę samą bazę brzmień i sposób komponowania. Do jego ostatnich dokonań bardziej pasuje słowo „spójne”. Najważniejszą cechą muzyki jest dla mnie faktura brzmienia i nie jestem w stanie tego zmienić – prawdopodobnie właśnie dlatego Lone tak przypadł mi do gustu. Jeżeli też to lubicie, nie zawiedziecie się. Ale fakt, że Matt używa tych samych brzmień, co na EPce, wcale nie znaczy, że muzyka się nie zmieniła. Na Echolocations mieliśmy techno, momentami dosyć ortodoksyjne. Kawałki z Galaxy Garden nato-

41

miast mają więcej wspólnego z house’em, chociaż nie mam tutaj oczywiście na myśli beatów – bo one są z jeszcze innej bajki. W warstwie rytmicznej płyty dominują breaki – są naprawdę wszechobecne i nadają utworom swoisty ADHD feel, dzięki czemu cechują się specyficzną nadpobudliwością, wprost tryskają energią. A dlaczego house? Przede wszystkim harmonie są mniej „techno” – czuć w nich wyraźniej klimat imprezy odbywającej się wśród palm na Balearach, a nie w mrocznym berlińskim klubie. Decydują o tym „przeszkadzajki”, których też jest sporo – odgłosy instrumentów perkusyjnych funkcjonujących obok beatów, wypełniających przestrzeń między nimi w maksymalnym stopniu, również w dużej mierze przyczyniają się do egzotyczności tego materiału. Podczas słuchania Galaxy Garden uwidacznia się „przewaga” EP nad LP. Dzisiaj wszystkie wydawnictwa – jak krótkie by nie były – traktuje się praktycznie na równi, więc artyści robią zdecydowanie lepszy interes wydając EPkę z czterema świetnymi kawałkami, niż longplay’a, na którym nawet pięć kawałków może należeć do „tych słabszych”. Tak więc o ile Echolocations zachwyca w całości, tutaj mamy kilka słabszych momentów i, o dziwo, zaliczają się do nich utwory nagrane z Machinedrumem. Najlepsze, bo zawierające najwięcej świeżych pomysłów są Lying in the Reeds i Earth’s Lung. Reszta jest bardzo dobra, dobra, a w najgorszym wypadku niezła. Nie bójcie się techno, kupujcie Lone’a!


Napisać esej?! Paweł Bernacki

N

apisać esej. Wydawałoby się nic prostszego. Znaleźć temat, oczytać się i w zasadzie można siadać do komputera, maszyny, kartki, czy na czym tam kto werbalizuje swoje myśli. Kilka godzin i już – gotowe, po wszystkim, tekst stworzony. Jeszcze parę czytań, poprawek i można oddawać do publikacji. Nic banalniejszego dla osoby z odpowiednią lekkością pióra. Rzecz w tym, że to w końcu musi zacząć nużyć. Co to za frajda pisać esej, który doprowadzi nas do wcześniej zaplanowanych wniosków albo, co jeszcze gorsze, wniosków wysnutych przez innych? Po czymś takim czuć przecież niedosyt, że nie my, a jak my, to i tak jakoś nijak, stereotypowo, nudno… Jakby wtórnie, bo przecież w piosenkach, książkach, na ekranie wszystko zostało już sprzedane. Och, owszem! Słowa będą nasze, dygresyjki, meandry także. Tylko co z tego, skoro wcześniej wiedzieliśmy, że tutaj i tutaj skręcamy, a potem jedziemy prosto, następnie w lewo i potem już gaz do dechy do celu? Nie ma przygody, nie ma zaskoczenia, radości z pisania tekstu. Esej nie pomaga nam znaleźć miejsca, w którym możemy zamieszkać, bo już mamy takie miejsce. Okopane przyzwyczajeniami, rozpisane, przewidywalne do bólu. Takie klasyczne mieszkanko – dwa pokoje, łazienka i kuchnia – z którego boimy się wyjść, nawet, gdy Bóg woła nas jak Abrahama. Jak on mamy stada, co nas niewolą. To przecież także do nas kieruje swoje przesłanie Adaś Miauczyński, gdy mówi – Towarzyszu podróży! Zbudowałeś byt swój, zasklepiając jak termit wyloty ku światłu i zwinąłeś w kłębek w kokonie nawyków, w dławiącym rytuale codziennego życia. I choć przyprawia Cię on co dzień o szaleństwo, mozolnie wzniosłeś szaniec z tego rytuału przeciw wichrom, przypływom, gwiazdom i uczuciom. Dość trudu Cię kosztuje, by za dnia zapomnieć swej kondycji człowieka. Teraz glina, z której zostałeś utworzony wyschła i stwardniała. Nikt już się nie dobudzi w Tobie astronoma, muzyka, altruisty, poety, człowieka, którzy zamieszkiwali może Ciebie kiedyś. Smutne i poważne. Może za smutne, za poważne na ten luźny przecież tekst, ale potrzebne. Potrzebne! Bo co nam po eseju zbudowanym z rytuałów, po eseju bez wichrów, przypływów i gwiazd, po eseju wyschłym i stwardniałym? No nic! Nuda tylko! Esej żyć musi, błąkać się, sam tworzyć na nowo. To nie my jego piszemy, lecz on sam się rozwija za pomocą naszych rąk. On sam prowadzi nas tam, gdzie chce, a my tylko biec za nim musimy, tylko dawać się prowadzić i za nic nie próbować dominować. Taki właśnie, taki tylko esej ma sens – nieokiełznany i wolny, esej tworzący dwa światy: swój i nasz.

Tylko jak? Tylko skąd brać to wszystko, te meandry, te dygresje, tę wolność tekstu? A choćby z telewizji! Tak zwyczajnie pisząc – włączyć, przelecieć po kanałach i czekać na ukłucie, na to Barthesowskie punctum. Ono przyjdzie, jako przychodzi teraz, gdy trafiłem na kanał DiscoTV i program poświęcony klasyce polskiego disco polo. Tandeta niby. Eseju to niegodne, te wszystkie szalone majteczki w kropeczki i inne Shazzy. Mimo to kłuje, boli, domaga się tekstu i słów, bo jest fragmentem dzieciństwa. I dlatego warto, i dlatego trzeba. Dla tych wszystkich niedziel, kiedy wracając rano z kościoła siadałem z prababcią przed telewizorem w jej małym, podłużnym pokoiku i oglądałem Disco Relax na starym telewizorze. Patrzyłem na Janusza Laskowskiego, który nie wierzył łzom. Słuchałem tak idiotycznych tekstów, jak Bierz, co chcesz nawet deszcz i z włosów wiatr albo O Karo, Karo, Karolino – dziewczyno z moich snów Tyś mej miłości jest przyczyną, do Ciebie wołam znów. I jedno tylko mam życzenie – pozostań ze mną już. Ty jesteś moim przeznaczeniem, a ja Twój anioł stróż… Potem jadłem knedle z mięsnym sosem i ćwikłą, a w uszach ciągle dźwięczały mi nazwy: Mister Dex, Topless, Skaner, Boys,

42


Milano…. I byłem szczęśliwy w tej tandecie. Na pewno byłem szczęśliwy i prababcia też była szczęśliwa. Gdy patrzę na nią teraz – pisząc te słowa – mam co do tego wątpliwości. Patrzę jak siedzi sama na ławce i wygrzewa się w słońcu. Z silnej kobiety, którą kiedyś była, zmieniła się w obciągnięty brązową pomarszczoną skórą szkielet kanarka. Taka drobna, przygarbiona, z kilkoma siwymi włosami i tą pomarszczoną, brązową skórą, w niebieskim fartuchu wygląda, jakby na kogoś czekała. Dzień po dniu, bo i dzień po dniu wychodzi na tę ławkę i siedzi, i patrzy przed siebie. Czasem myślę, że tak podglądając ją z okna będę świadkiem sceny jak z Traktatu o łuskaniu fasoli Myśliwskiego, że przyjdzie do niej jakiś tajemniczy przybysz, usiądzie obok, a ona opowie mu całą historię swojego życia. Nawet to, o czym mi nie mówiła. Będzie przy nim wspominała wojnę, przesiedlenia i śmierć dziadka – zdarzenia tak odległe w czasie, że zapomniałem, że je przeżyła, a przecież musiała. Wynika to z jej biografii… Ale, ale… może powinno być inaczej? Może powinna spełnić się scena z innej powieści Myśliwskiego? Tym razem pierwszej – Nagiego sadu – kiedy podenerwowany,

wystraszony syn szuka ojca, wykrzykuje jego imię, błądzi tylko po to, żeby upewnić się, że ojciec jest. Czyżbym i ja miał tak wybiec? „Babciu, babciu!” wołać, a na pytanie „Tu jestem, chciałeś czego?”, odpowiedzieć po prostu „Nic, tylko czy jesteś…” Bo chyba potrzebuje potwierdzenia jej ontologii. Tego, że jest tu i teraz. Potrzebuję doświadczyć jej bycia nie tylko swoimi oczami, tym podglądaniem przez okno, ale i słuchem, i dotykiem, i węchem. Chciałbym poczuć jeszcze jej smak, ale babcia już nie gotuje. Od wielu lat nie jadłem jej knedli z mięsnym sosem i ćwikłą, nie siedziałem przy białym stole zasłanym ceratą w tym małym, podłużnym pokoju, nie słuchałem disco polo. Boję się, że i ona, jak wiele esejów, zamknęła mi się w skorupie przyzwyczajeń, szańcu codzienności, wiecznej obecności na ławce, że już tak trudno dostrzec mi w niej astronoma, muzyka, poetę… człowieka? Czasem mam wrażenie, że stała się zjawą, czymś metafizycznym, zawieszonym między dwoma światami – bytem i niebytem. Najwyraźniej widać to właśnie teraz – na wiosnę. Za nią kwitną wiśnie, cały horyzont się bieli, ćwierkają ptaki, trawa zielenieje, każdy centymetr świata pachnie nowym początkiem, którego dla niej już nie ma. Babcia znika, a jednocześnie jest. Jest napomnieniem, że któreś z rozdań będzie ostatnim, że w pewnym momencie nie będzie już można wziąć kart do ręki i ostatnią partię trzeba będzie rozegrać z tym, co się ma. Nawet jeśli to dwójka i siódemka w różnych kolorach… To ostatnia lekcja, jaką mi daje przed przyjściem śmierci – grubego kocura lubującego się w kanarkach. Potem zostanie już tylko pusta ławka i choćbym nie wiem jak szukał i wrzeszczał, nie będę mógł zapytać „Czy jesteś…?” To dziwne jak ten esej się zmienił… Jak zwolnił, jak język się uspokoił, przestał pędzić, droczyć się, przytaczać fragmenty tandetnych piosenek. Ludowość spod znaku disco polo zamienił na ludowość spod znaku Wiesława Myśliwskiego, a co najbardziej intrygujące – jedna wypłynęła z drugiej. Tak naturalnie jak łączą się dwie rzeki. Zmieniły się nazwy, kierunki, koryta, ale woda pozostała wodą, ciągle była, przemieszczała się, dążyła do morza albo kolejnej dużej rzeki. Jakiej? Nie mam pojęcia, ale siadając do tego eseju nie przypuszczałem nawet, że znajdzie się w nim moja prababcia, disco polo i Adaś Miauczyński. Są jednak, a teraz pojawia się jeszcze Edyta Geppert, która śpiewa „Jakie życie, taka śmierć”, przez co esej musi raz jeszcze zakręcić, raz jeszcze wrócić do babci, jej siedzenia na ławce, spokojnego jak jej życie, przynajmniej to, które pamiętam. Właśnie tutaj powinien dorwać ją kocur i połknąć w całości. Na tej ławce powinna zniknąć, rozmyć się jak Weiser Dawidek… Jestem już trochę zmęczony. To znak, że czas kończyć. Mógłbym oczywiście zrobić przerwę i wrócić do tekstu, ale wtedy bym o nim myślał, zaczął planować, szukać. Zatraciłbym gdzieś jego wolność i szczerość. Esej zrobił swoje – powiódł mnie w kilka miejsc, pokazał pewne zakamarki i stanął. Lekcja skończona. Nie chcę już pchać go dalej, wątpię, żebym coś jeszcze odkrył. Tylko tyle dziś dla mnie przygotowano i za to też powinienem być wdzięczny, za to też. W końcu coś napisałem, gdzieś mnie zaprowadzono, coś powstało. Coś, co ważne jest dla mnie, przede wszystkim dla mnie. Wszystkim innym powinienem na koniec pozostawić złośliwy cytat, że bawiłem ich dla draki albo koniec i bomba, kto czytał ten trąba, bo tak przecież de facto jest… a jednak jakoś nie mogę, coś mi nie pozwala. Dlatego skończę tak po prostu, zwyczajnie, nijak – postawię kropkę. Już.

43

Ilustr. Ewa Rogalska


Od matki pędem na podwórko Łukasz Zatorski

G 1.

dzie baba siała mak Krystyny Miłobędzkiej to wznowienie zbioru z 1995 roku o bliźniaczym tytule Siała baba mak, zawierającego pisane przez autorkę teksty dla dziecięcego teatru. Ówczesny kontekst i rezonans tamtej publikacji pozostawiam historykom literatury, sam natomiast, jako dramatolog, postaram się zgłębić zamysł ponownego wydania tej książki poprzez określenie jej miejsca na twórczej drodze poetki oraz zadanie jej do lektury naszym współczesnym czasom. Używając określenia „teksty dla teatru”, nie uczyniłem tego tylko z wyuczonej ostrożności wobec dzisiejszych kłopotów z definiowaniem pojęć „sztuki” czy „dramatu”, lecz sugerowałem się także podpowiedzią samej autorki, która zawarła wskazówkę w podtytule tego zbioru: Gry słowne dla teatru. W dalszej części niniejszego tekstu postaram się przybliżyć odpowiedź na pytanie, co też owe „gry” mogą znaczyć, jaka jest ich specyfika i uniwersum odniesień, a będę to czynił mniej na poziomie genologicznych powiązań, a bardziej w posłuchu dla osobności autorskiej intencji, jaką u Miłobędzkiej znajduję i poważam. Pomocne w tym zadaniu okaże się sięgnięcie także do innych książek tej twórczyni, a będzie to rozsądne tym bardziej, że Gdzie baba siała mak wkracza na rynek czytelniczy, będc kolejną odsłoną większego wydawniczego projektu. Biuro Literackie od lat przybliża nam Miłobędzką jako autorkę wszechstronną, wieloimienną, która naraz pielęgnuje i rozciąga własny język, szukając wciąż okazji do zaznaczenia swej obecności w kolejnych „pismach” kultury. Mamy w ten sposób do czynienia z konsekwentnym budowaniem przez autorkę własnej figury pisarskiej, pozostającej z dala od literackich mód i krytycznych klisz, której docenienie nie polega na włączeniu do duumwiratu „nobliwych” i „popularnych”, lecz na wyczekiwaniu przez czytelników pracowitych artykulacji jej osobliwego głosu i towarzyszącej mu palety egzystencjalnych barw. Owoce tak pilnej postawy to m.in. eseje W widnokręgu Odmieńca (2008), rozmowy z poetką i Andrzejem Falkiewiczem Szare światło (2009), zebrane wiersze zbierane, gubione (2010), zapis wieczorów autorskich znikam jestem (2010), i wreszcie teraz, na początku 2012 roku, reedycja tomu „gier słownych” dla najmłodszych widzów. Wydaje mi się, że obfitość tych pozycji sprawia, że im bardziej jako czytelnicy jesteśmy przekonani, że wiemy o Miłobędzkiej „więcej”, znamy ją „bardziej” i staramy się rozumieć „lepiej”, tym wzrastają w nas oczekiwania i nadzieje, by coś w jej głosie nas zdziwiło, oszołomiło, wytrąciło ze spokoju i przerwało oczywiste potakiwanie. Paradoksalnie, im mniej miejsca na półce zostawiają kolejne tomy z jej nazwiskiem, tym trudniejszą pozycję w negocjacjach o miejsce w naszym myśleniu o świecie i losie posiada każde kolejne dzieło. Czy w obliczu takiego przeczucia Gdzie baba siała mak zdoła obronić własną wartość i ważność, będąc reedycją książki sprzed prawie dwóch dekad? Zechciejmy się przekonać.

44

2. Tom W widnokręgu Odmieńca zawiera wiele cennych wskazówek, przybliżających sposób widzenia teatru dziecięcego przez Krystynę Miłobędzką, tego, w czym poetka upatruje niezbywalną istotę grania przed najmłodszą widownią. Obfituje także w autokomentarze własnej twórczości scenicznej oraz opisy spektakli bliskiego jej twórcy, Jana Dormana. Wydaje mi się wobec tego, że przypomnienie kilku ważnych myśli tego zbioru będzie dobrym teoretycznym wstępem do analizy praktyki scenicznej autorki wszystkowierszy. Teatr dla dzieci to dla Miłobędzkiej miejsce naznaczone szczególną ambicją uchwycenia sposobu myślenia i odczuwania świata przez najmłodszych, przy jednoczesnym otworzeniu w ich wirujących wyobraźniach kolejnych poziomów tworzenia, odgrywania i przedstawiania. Ma to zostać dokonane w taki sposób, aby każde odwiedziny świata sceny prowadziły do doświadczeń wzmacniających doznania dziecięcych zmysłów, niepowtarzalnych wspomnień i postaw premiujących kreatywne działania. Zdaniem autorki Imiesłowów, najpierw należy zrozumieć, kim jest dziecko, a dopiero później, na bazie tej wiedzy, rozpocząć proces tworzenia teatru dla jego ciekawskich oczu. Dziecko, jak przypomina poetka, jest najdonioślejszym odkryciem współczesnych czasów. Dyskurs psychologii rozwojowej i psychoanalizy odkrywa dla ludzi XX wieku jego nowe oblicze, refleksyjne i twórcze, domagające się poszanowania własnej autonomii i praw małego, alogicznego świata. Początek każdego człowieka tkwi przecież w jego dzieciństwie, doświadczeniach i przeżyciach zbieranych tuż przed przekroczeniem progu świadomego rozwoju. Jeżeli na powrót nie staniemy się „jako dzieci”, nie będziemy w stanie zrozumieć nie tylko rosnących pokoleń, ale i samych siebie, zaś teatr tworzony z myślą o najmłodszych stanie się dla nich nieczytelną, pozbawioną życia i głębi kazalnicą. By uniknąć tej wizji, musimy cofnąć się do źródeł, do początku naszego istnienia w świecie, jego doświadczania i nazywania, aby bogatsi o tę podróż móc na nowo spojrzeć na to, kim jest i co robi bawiące się obok nas dziecko. A przeważnie nie robi nic innego, jak momentalny, dopracowany i jedyny w swoim rodzaju teatr. Może on być tworzony ze wszystkiego, co tylko wpadnie akurat w ręce. Tekturowa rurka, zmięta kartka papieru czy kawałek ułamanego plastiku - każdy z tych przedmiotów staje się funkcjonalnym rekwizytem, rządzonym przez plastykę wyobraźni, porządkującej i poszerzającej granicę wewnętrznego świata dziecka. Młody umysł nieustannie i bez wytchnienia stara się zapanować nad rzeczywistością poprzez narzucanie jej dziwacznych z dorosłego punktu widzenia praw, które tylko on dostrzega i umie się wśród nich poruszać. Trzyletni Wojtek wchodzi do pokoju trzymając zaciśniętą rękę, myśląc, że ciągnie za sobą parę lwów. Jakaś dziewczynka wskakuje na stół i wygłasza przemówienia w sobie tylko znanym języku. Inny chłopczyk codziennie wznosi wieżę z klocków tylko po to, aby wykrzyknąć jedną


sylabę zachwytu i zaraz zburzyć pieczołowicie budowaną konstrukcję. Dzieci bawią się na podwórku w Króla Lula, odpowiadając improwizowanymi kwestiami na pytania: „Gdzieście były, coście robiły?” Miłobędzka wszystkim tym zabawom nadaje charakter teatralności, tj. wyrażania własnej osoby poprzez indywidualne symbole, gesty i reguły, tak samo, jak to czynią aktorzy na scenie z dramatyczną partyturą. Niestety, jak konstatuje Miłobędzka, wciąż zbyt wielu twórców, zamiast przybliżać, utrudnia dzieciom nawiązanie dialogu z naturalnym dla nich światem sceny. Oferta artystyczna podporządkowana jest produkcji końcowego morału w celu kształtowania pożądanego wzorca zachowań. Owe wzorce rozkładają się zazwyczaj tak, że pozytywny bohater jest wręcz ponadludzko dobry, zaś negatywny - pozbawiony jakiegokolwiek moralnego odruchu. W kwestii formy teatr pomija środki wyrazu właściwe dziecięcym zabawom, tracąc przez to wiele ze swej atrakcyjności i komunikatywności. Na polu tej twórczości przeważa forma teatru lalek, wystawiająca bajki lub baśnie, podawane dzieciom jako mniej lub bardziej wartka akcja, pełna wychowawczych formułek, która przepychem i feerią barw stara się wykonać większość pracy za wyobraźnię dziecka. Nie należy podążać tym utartym szlakiem. Praktycy dziecięcej sceny powinni już u zarania spektaklu zatroszczyć się o to, by jego poszczególne części i elementy były dla dziecka tak samo atrakcyjne, jak i ogólny sens zwieńczający akcję. Co najważniejsze, podstawową strukturą przedstawienia powinny być wariacje na temat form dziecięcych zabaw, a zatem zjawiska, które są najmłodszym znane z ich codziennej, kreatywnej aktywności. Podpierając się poetyką „dzieła otwartego”, Miłobędzka postuluje, aby zaufać zdolnościom dziecka i nie podsuwać mu obrazów linearnie domkniętych i nachalnie wymownych. Przeciwnie - zebrać należy materiał nieuporządkowany, pozornie niespójny i przypadkowy, aby mały widz mógł się wykazać i dokonać jego scalenia podług własnych, indywidualnych zasad sensowności. Nikt przecież nie tłumaczy bawiącemu się w rycerza dziecku szczegółowych zasad fechtunku. Zamiast sztywnej struktury przyczyny i skutku, konwencjonalnych znaczeń i czarno-białych postaci, powinniśmy mieć w teatrze do czynienia z takimi słowami i działaniami, które są — jak to sama poetka ujmuje — „żywymi organizmami, które rodzą się, łączą, dzielą - jak ludzie, zwierzęta, rośliny i rzeczy”. Tak Miłobędzka odpowiada na pytanie kim jest dziecko i jaki powinien być teatr krojony na jego nieograniczoną miarę. 3. Powyższe życzenia wobec dziecięcej sceny, których spełnienie dostrzega Miłobędzka w teatrze wspomnianego już Dormana, znajdują swoje konkretyzacje przede wszystkim w twórczości samej autorki. Żywiołem organizującym formę tych tekstów jest język, jego giętkość i nieodzowność, możliwości i prawa, składające się na intymną więź z wypowiadającym słowa. To właśnie słowa, jak zauważa poetka, mają „własne gry”, natomiast my, poprzez działanie i uczestnictwo w tych grach - „wypowiadamy siebie”, kondycję ludzką i własną osobność. Z języka, którego używamy na co dzień i w święto, prześwituje nasze istnienie. W takim spojrzeniu Miłobędzkiej, charakteryzującym język jako dominantę naszej egzystencji, nie trudno dopatrzeć się związku z jej twórczością poetycką, i właśnie tak należy rozpatrywać tworzone przez na scenę nią teksty. Wyrastają w sposób organiczny z pisanych przez nią wierszy, zwłaszcza z wczesnego okresu, jako że w tym samym duchu eksplorują symbiozę językowego genesis z kształtem ludzkiej praxis.

45

Ilustr. Ewa Rogalska


Tytułowa „gra słowna” tomu, czyli Siała baba mak, podąża tropem tego językowego modus vivendi. Miłobędzka, zgodnie z tym, czego się domaga od teatru, stara się oddać w niej „logikę dziecięcej zabawy”. Jak informują wstępne didaskalia, poszczególne role winno się zagrać bez parodii i przedrzeźniania, lecz tak, jakby był to naturalny sposób istnienia ożywianych na scenie postaci. Tak oto autorka zbliża się do perspektywy dziecka, starając się wyeliminować wyższość i dystans w postawie grających względem kreowanych przez siebie postaci, gdyż to właśnie z nimi dzieci winny odczuć powinowactwo i dać się prowadzić temu uczuciu aż do zapadnięcia kurtyny. Poetce najbardziej zależy na tym, aby dzieci zauważyły, że postaci na scenie odczuwają świat tak samo, jak i one, przeciwnie niż poważni, stonowani i wiedzący rodzice. Po uzyskaniu tego efektu, werystyczne oddawanie rzeczywistości czy też drobiazgi machiny teatralnej, jak np. podanie rekwizytu, powinny zostać wyeliminowane na rzecz wykreowania zupełnie nowego, scenicznego świata, który, jak to się zaraz okaże, wcale taki nowy do końca nie jest. Podstawowa scenografia ogranicza się tu do trzech szarych ekranów, służących do odmalowywania potrzebnych elementów, których nie będzie można pokazać gestem. Autorka Pamiętam nie przewiduje przerw pomiędzy poszczególnymi częściami tekstu, nie chcąc zapewne wytrącać dzieciaków ze stopniowo budowanej atmosfery i nimbu iluzji. Sam początek akcji od razu przemawia do dziecięcej pamięci: dwaj Pajace ze Skarżypytą przechodzą przez scenę, deklamując „Siała baba mak, nie wiedziała jak, a to było - tak!”. Scenka ta zostaje za chwilę porzucona dla sekwencji kolejnych, efemerycznych figlów, luźno związanych ze sobą logiką kontynuacji. Dalej obserwujemy, jak przy wejściu postaci Króla Lula pozostali wytwarzają dźwięki, tworząc mini-zespół jazzowy, grający muzyczne sekwencje dziecięcych piosenek, takich jak Wlazł kotek czy Ta Dorotka. Widzimy więc już od samego początku, jak Miłobędzka, usiłując oddać na scenie charakter dziecięcej zabawy, podstawową strukturę tej rzeczywistości buduje wprost z wyliczanek, powiedzonek, muzyki, postaci czy zachowań, które dzieci świetnie znają ze swojego doświadczenia. Jest to prosty i zarazem skuteczny chwyt przykucia ich uwagi przez tak znaczące, mimetyczne ułomki. Zaczarowane w ten sposób spojrzenie dziecka można dalej wystawiać na kolejne atrakcje. Czas pomiędzy działaniami wyjętymi z popularnych zabaw wypełniają purnonsensowe zbitki wyrazów, przypominające świeżość i dystans, z jaką najmłodsi podchodzą do materii języka, modelując go podług chwilowych potrzeb bądź zachwycając się samym brzmieniem układanych ciągów sylab, tak po prostu, dla samej hecy. (Bryluje w tym także umieszczony w tym tomie, kilkujęzyczny tekst Na wysokiej górze, mający nawet podtytuł commedia della lingua). Częstokroć powstałe w ten sposób sekwencje dźwięków służą postaciom do wzajemnej komunikacji, stając się okazją do przyjęcia przez dziecko swego sensotwórczego zadania. Nadawanie indywidualnego znaczenia jest bardzo ważne także podczas improwizowanych części Siała baba mak, kiedy np. przy akompaniamencie muzyki spadają różne przedmioty, Pajace ogłaszają „zabawę w państwo”, a na scenie pojawia się „wielka kapusta”, która w rytm cichnących dźwięków zrzuca swoje liście. Innym tekstem interesującym pod względem zastosowanych w nim środków jest Ojczyzna. Postacie w nim występujące nie mają „odgrywać” swoich ról, leczy być tylko animatorami klocków, za pomocą których przekazują publiczności swoje myśli i uczucia. Klocki, jak wiadomo, są następną rzeczą przynależną od samego początku do dziecięcego świata, jednym z jego pierwszych rekwizytów, a także narzędzi, dzięki

46

którym dziecko ćwiczy swoją wyobraźnię i daje wyraz własnej pomysłowości. Miłobędzka po raz kolejny przenosi element dziecięcej rzeczywistości na scenę, aby rozgrywać zdarzenia na podstawie pamięci i żywionych do niego uczuć. Akcja składa się tutaj z budowli, przechodzących płynnie od jednej do następnej, opalizując się dzięki działaniom postaci zaskakującymi kształtami i wcieleniami, jak choćby drzewo, ptak, kamień czy piłka. Bajka o... nawet bardziej przypomina zabawę, aniżeli tekst sceniczny: pięć osób wraz z widownią siadają w okręgu, tworząc w ten sposób przestrzeń do improwizowanej walki o zdobycie tajemniczej walizki. W jej wnętrzu znajdują się maski Niedźwiedzia, Lisa, Zająca i Sowy, dzięki którym zabawa przeistacza się w wyliczankę Stary niedźwiedź mocno śpi, jazdę na walizce, grę w łapki, pościg za Niedźwiedziem czy quiz tabliczki mnożenia. Wiele tu miejsca dla inicjatywy samych aktorów oraz korygowania kierunku akcji zgodnie z reakcją i zachowaniami publiczności. Podobnie rzecz ma się z Gdybym dał Ci koraliczek (quiz), będącym udramatyzowaną formą zgadywanki, której pytania i odpowiedzi mogą się kształtować dowolnie, gdyż najważniejsze tu jest uczestnictwo i przeżycie, nie zaś zdobycie wiedzy czy oczekiwanie nagrody. Serdeczny stary człowiek opiera się na koncepcie wrzucenia dzieci w sam środek toczącej się już zabawy, gry „w człowieka”, której reguły i przebieg znane są aktorom, a w toku zdarzeń mogą być przez dzieci odkryte i przyjęte na własne sposoby. Występuje tutaj Człowiek w postaci wielkiej makiety narysowanej przez dzieci, nie posiadający twarzy ani żadnej wyróżniającej go cechy. Jego pojawienie się wzbudza szereg pytań, wyliczanek i okrzyków, kryjących w sobie zdziwienie, ciekawość i filozoficzną zagwozdkę. Ptam to ukazanie relacji pomiędzy Matką, Ojcem, Ciotką i Wujem, których animuje Chłopiec, trzymający na sznurku Dużą Lotną Konstrukcję i marzący o szybowaniu po niebie. Autorka na wstępie nie dookreśla


statusu wydarzeń mających rozegrać się za chwilę: „Rodzina i Chłopiec >>przeglądają się<< w sobie. Sen? Pragnienie? Sekunda marzenia? Chwila prawdy? Czym jest to co się dzieje między nimi, między dorosłymi i dzieckiem?” Świat dorosłych i dzieci przenika się w jednostajnym rytmie zabawy, unieważniając hierarchie i stosowności. W kolejnej odsłonie mamy do czynienia z grą w szkołę, w której mali widzowie są przepytywani w formie zabawy w kalambury, mogąc tak dodać własną cząstkę do spektaklu, która zostanie przez aktorów pochwycona, zwielokrotniona i umuzyczniona. Dalej znajdziemy scenę zatytułowaną „Gdzieś”, podczas której odbywa się „leczenie obrażeń” tuż po nieudanych próbach wzbicia się w powietrze na rozbitej Lotnej Konstrukcji Chłopca. „Ulica” oddaje pośpiech codziennego dnia, „Wesołe miasteczko” to interludium mieszające we wspomnieniu szarość z kolażem głosów, „Teatr” to miejsce gdzie wszyscy występują jako aktorzy, zaś „Lot” to finałowe wzbicie się chłopca w powietrze na zespolonej z sobą konstrukcji. Odmienną specyfiką cechują się Głosy, rozpoczynające się czymś na kształt mini-słuchowiska zza opuszczonej kurtyny. Do publiczności dobiegają dźwięki zamieszkanego wnętrza domu, takie jak skrzypnięcie drzwi, dzwonienie łyżeczką, szorowanie podłogi czy przesuwanie mebli. Na tle tych głosów wchodzi na scenę Dziewczynka, zachowując się tak, jakby żaden gest nie był skierowany do widowni. Pojawia się Wszystkowiedzący Ojciec i rysuje na ścianie widoczny dla wszystkich wielki czarny rebus, wyjaśniając w rozmowie z Dziewczynką kolejne części swojego malunku. Matka i Ciotka tłumaczą najmłodszej tajemnice robótek ręcznych, zwijając włóczkę z jej wyciągniętych rąk. Nieco później za plecami tych kobiet zostaje wyświetlona Pani z Gwiazdą, ubrana na czarno i z klejnotem nad czołem. Wuj i Ciotka drylują wiśnie szpilkami wyciągniętymi z włosów. Te i podobne wydarzenia, wraz z towarzyszącymi im słowami, budują w tej sztuce nastrój właściwy dla dramatu poetyckiego pokroju W. B. Yeatsa czy W. Stevensa. Mniej tu fi-

glarności i wygłupu, za to więcej sugestywnego obrazowania i ważkiego gestu. Jak można w tym miejscu zobaczyć, Miłobędzka nie boi się eksperymentu z formą swych „gier słownych” nie tylko wtedy, gdy ta ma zbliżyć się w kształcie do dziecięcej zabawy, ale i wówczas, gdy owa zabawa przechodzi na scenie w poetycką wizję. 4. Jak gromią obserwatorzy współczesnej kultury, żyjemy ponoć w „wieku zdziecinnienia” (F. Nietzsche), który naszą egzystencję i los „zabawia na śmierć” (N. Postman). Wraz z rozbrojeniem antymodernistycznych dogmatów, przywróciliśmy dziecko jego własnej autonomii, sami przy tym ulegając wciągającej tęsknocie za latami niewinności i beztroski. Mit wiecznej młodości nie tylko przestał być nietaktem, ale stał się wzorcem starań i zabiegów, przyprawiając nasze spojrzenia w lustro o nieskończony niedosyt. Nie czas i miejsce, by dociekać zasadności tych jeremiad, lecz warto je mieć w pamięci podczas lektury Gdzie baba siała mak. Trudno dzisiaj o mądry powrót do krainy dzieciństwa, pośrednią drogę między jego traumatycznym a idyllicznym obliczem. Sztuka tworzona z myślą o najmłodszych z pewnością zbliża nas do najlepszych cnót tego okresu: otwartości, wrażliwości, sztuki dziwienia i bycia wśród innych. Teksty sceniczne Miłobędzkiej to zarówno kawałek historii teatru dziecięcego w Polsce, jak i kolejne świadectwo przypominające o jej niespożytej poetyckiej wyobraźni. Ich wznowienie może być ważnym impulsem do kompleksowego przemyślenia jakości edukacji teatralnej w naszym kraju, ale także — bo czemu nie? — po prostu zachętą dla artystów, amatorów czy pań przedszkolanek, by nie bać się ukazać dziecięcym oczom innego, niesamowitego i wciągającego świata, bez używania do tej przygody ekranów komputera. Zatem, drogie dzieci, pędem od mam na podwórko, gdzie ludzie, teatr i dziwy.

47

Ilustr. Ewa Rogalska


A teraz coś z zupełnie innej beczki:

Obrona tłumacza Katarzyna Northeast

48


Będę wdzięczny za wskazanie każdego błędu, jaki znajdziecie w tłumaczonych przeze mnie filmach

B

Tomasz Beksiński1

ez wątpienia znalazłoby się wielu krytyków-translatologów, którzy z przyjemnością spełniliby życzenie Beksińskiego. Nam, odbiorcom anglojęzycznych filmów, bardzo łatwo przychodzi wytykanie tłumaczowi błędów, gdy siedzimy wygodnie w fotelach przed telewizorami z satysfakcją i tonem rzeczoznawców możemy wykrzyknąć: „O! Kalka językowa!” lub „Ha! Dirty dancing jako Wirujący seks! Ależ przetłumaczyli”. Rzeczywiście wiele filmów i książek doczekało się słabych, niezręcznych tłumaczeń lub tłumaczeń osłabionych przez sztywny ton lektora. Z drugiej strony jednak trzeba przyznać, że z zawodem tłumacza wiąże się ogromny trud, wynikający zarówno z potrzeby posiadania niezwykłego wyczucia językowego, jak również z wymagań stawianych przez rozwijające się od dwóch dekad społeczeństwo dwujęzyczne. Tłumaczenie Latającego cyrku Monty Pythona2 jest szczególnym wyzwaniem, głównie ze względu na zróżnicowanie humoru i jego wielowymiarowość. Mamy do czynienia z komizmem sytuacyjnym, grami słownymi, piosenkami, nonsensowymi animacjami Terry’ego Gilliama, parodiami tekstów kultury, ale również z bogactwem tematycznym – w skeczach wyśmiewa się społeczeństwo, poszczególne warstwy społeczne, literaturę, kulturę, historię, filmy, religie, różnego rodzaju tabu; itd. Przy tak olbrzymim zróżnicowaniu treści oraz środków ich przekazywania tłumacz staje przed trudnym zadaniem przełożenia tego na język polski, czy raczej na język Polaków. W przypadku Latającego cyrku Tomasz Beksiński czy Elżbieta Gałązka-Salamon mają zadanie utrudnione, gdyż łączą dużo elementów budujących sytuację komiczną. Są jednak motywy w Monty Pythonie, w których humor został skonstruowany w taki sposób, że sens (lub nonsens) jest wręcz nie do przełożenia. Zapewne te motywy skłoniły Gałązkę-Salamon do stwierdzenia, iż najlepiej oglądać całość w oryginale3. „Nieprzetłumaczalny humor” stanowią niektóre gry słowne pod warunkiem, że występują nierozłącznie z motywem wizualnym. W Latającym cyrku nonsens świata przedstawionego oparty jest na grach słownych i w dużej mierze tłumacze radzą sobie z przekładem tak, żeby zachować (non)sens i komizm. Dla przykładu w skeczu Nagość w sztuce Michale Palin występujący w roli krytyka sztuki mówi: „Good evening. I’d like to talk to sou tonight abort the place of nude In my bed… um… in the history of my bed… of art, of art, I’m sorry. The place of nude in the history of tart… call-girl… I’m sorry. I’ll start again…

1 Patetyczny bękart, [online], [dostęp 14 kwietnia 2012], dostępny w Internecie: http://krypta.whad.pl/html/opowiesci_z_ krypty/patetyczny_bekart.htm [14.04.2012] 2 Podstawą poniższych rozważań są: tekst oryginalny skeczy Monty Pythona oraz tłumaczenia Tomasza Beksińskiego oraz Elżbiety Gałązki-Salamon. 3 Elżbieta Gałązka-Salamon, Latający cyrk Monty Pyhtona – tylko słowa, t. 1, Warszawa 2004, [tu:] Od tłumaczki.

Bum… oh what a giveaway.”, co Beksińskie tłumaczy następująco: „Opowiem dziś państwu o dziejach nagości w moim łóżku… w historii mojego łóżka… w historii sztuki. Przepraszam. Dzieje nagości w historii sztuki kochania. Kurtyzana… Przepraszam. Zacznę od nowa. Goła pupa. Wydało się.”, natomiast Gałązka-Salamon w taki sposób: „Dobry wieczór. Dziś chciałbym porozmawiać o roli aktu w moim łóżku… Em… w dziejach mojego łóżka… sztuki! sztuki! Przepraszam. O roli aktu w dziwkach sztuki… w call-girls! Przepraszam. Zacznę jeszcze raz. Pupa. Ale się wkopałem…” W obu przekładach gra rymu słownego „art-tart” została oddana poprzez zestawienie słów o podobnym brzmieniu: „kochania-kurtyzana” oraz „dziejach-dziwkach”. Nie może ona być zbyt banalna, zbyt oczywista. Dlatego krytyk stwierdza z niesmakiem, iż żart uwodzicielskiej dziewczyny („I’m not your Grace. I’m your Elsie”4) jest koszmarny. Inaczej rzecz się ma, gdy tłumaczony tekst łączy się bezpośrednio z wizualizacją na ekranie. Taką sytuację widać w Hiszpańskiej inkwizycji. Problem stwarza słowo „rack”, które w języku angielskim oznacza kratę do suszenia naczyń, ale także koło będące narzędziem tortur. Ponownie zatem Monty Python zastosował dwuznaczność. Gdy Ximenez dramatycznie żąda koła do tortur, Cardinal wyciąga suszarkę do naczyń. W jaki sposób tłumacze radzą sobie z taką sytuacją? Beksiński robi przekłady dla telewizji, dlatego używa określenia „krata”. Komizm zostaje osłabiony, ponieważ wyraz „krata” nie wywołuje tak jednoznacznego skojarzenia z torturami, jak „koło”5. Tkest zatem pozostaje w zgodzie z tym, co aktorzy przedstawiają, jednak wywołuje to zmniejszenie komizmu oraz nieścisłości logiczne – np. nie wiadomo dlaczego Cardinal kręci niewidzialną korbką. Gałązka-Salamon tłumaczy skecze do wydania zbioru w postaci książki. Dlatego też nie podlega ograniczeniom wizualnym. Pozostawia określenie „koło”, dopasowując do niego nowy rekwizyt: koło od roweru. Komizm zostaje zachowany w stu procentach, dwuznaczność słowa – także. Problemem jest jednak nieprzystosowanie do telewizyjnego tłumaczenia Latającego cyrku, ponieważ tekst nie współgra z obrazem. Sama tłumaczka pisze, że „w takiej wersji 75% uciechy diabli biorą”6. Skeczem, w przekładzie zupełnie pozbawionym komizmu jest Sąd Najwyższy (Angielska zgadywanka). Kalambury w Sądzie Najwyższym również bazują na dwuznaczności słów. Znów tłumacze przekładają tekst zgodnie z funkcją, jaką ma on pełnić. Beksiński zaznacza w tytule, iż jest to angielska zgadywanka. Dlatego tłumaczy dosłownie i w nawiasach poniżej w komentarzach objaśnia komizm (na marginesie można by zapytać, czy humor wymagający wyjaśnienia jest nadal śmieszny). W wersji telewizyjnej z udziałem lektora niestety nie ma czasu na objaśnienia i tekst pozostaje surowy. Zupełnie inną strategię przyjęła Gałązka-Salamon, która nie miała tych samych ograniczeń, co Beksiński. Pisząc wersję książkową, wymyśliła nowe kalambury – polską zgadywankę.

4 W angielskiej wersji wykorzystuje się dwuznaczność wyrażenia „your grace”, które tłumaczy się jako „wasza łaskawość” lub „twoja Grace”. 5 Wydaje się, że w obiegu bardziej powszechne jest określenie „łamanie kołem” niż „rozciąganie na kracie” 6 Elżbieta Gałązka-Salamon, op. cit..

49

Ilustr. Ewa Rogalska


Powyżej wspomniano o ograniczeniach stwarzanych przez różne systemy syntaktyczne języka polskiego i angielskiego. Pythonowcy niejednokrotnie bawią się składnią. Taką zabawę widać chociażby w pierwszym odcinku w skeczu Słynne śmierci, w którym Eric Idle wymieniając kraje pochodzenia słynnych nieboszczyków określa Stany Zjednoczone mianem „US of A”, co jest logicznie poprawne (United Stated of America), ale niezgodne z normą językową, według której mówi się „USA”. Wprawdzie nie jest to główny element komiczny w tym skeczu, ale świadczy o tym, że humor w jednej wypowiedzi może mieć wiele wymiarów. Ze względu na fleksyjność języka polskiego oraz brak angielskich prepositions, tłumaczom nie udało się oddać tego motywu, przez co humor pozostał przy jednym wymiarze. Poza powyższymi przykładami „nieprzetłumaczalnego humoru” istnieją też trudności związane z tłumaczeniem angielskiem kultury odzwierciedlonej w warstwie tekstowej. Intertekstualność skeczy jest oczywista i wykształcony Europejczyk potrafi zdekodować odniesienia do kultury kontynentalnej. Inaczej rzecz się ma z kontekstami w pełni zrozumiałymi dla każdego Brytyjczyka, a będącymi pustymi frazesami dla Europejczyka, np. w aluzjach do nursery rymes. Dla Brytyjczyka znajomość tych krótkich form wierszowanych jest oczywista. Dlatego też w skeczu Mysi problem wypowiedź Cleese’a dotycząca wchodzenia po zegarze oraz postać żony farmera może nie wywołać śmiechu. Nawiązuje do dwóch piosenek: Hikory-dickory-dock” oraz „Three blind mice”. Przekład okazuje się trudny, dlatego że skecz wymaga od widza znajomości kontekstu kulturowego, skojarzenia z nursery rhymes. Tłumacze wybierają opcję dosłownego przekładu – próba poszukania własnych kontekstów byłaby daremna, ponieważ tekst znów nie współgrałby z tym, co widzimy na ekranie. Kolejny przykład odzwierciedlenia języka Anglików w warstwie tekstowej odnaleźć można w skeczu Pan Hilter. Widzowi ukazują się naziści po wojnie: Hitler (Hilter), von Ribbentrop (Ribbentrop) oraz Himmler (Blimmler) ukrywający się w brytyjskim miasteczku i udający angielskich dżentelmenów. Komizm odzwierciedla absurd sytuacji, w której naziści pozostają nierozpoznani, mimo naiwnej zmiany nazwisk, ciągłego wtrącania niemieckich wyrazów oraz mówienia z silnym niemieckim akcentem. Został on bardzo ciekawie oddany w tekstach Beksińskiego i Gałązki-Salaon. Proponują oni zmiękczenie spółgłosek twardych, niemiecką wymowę literki „z” jako „c” oraz brak rozróżnienia między głoskami „sz” i „ś” (wszystkie realizowane są jako „sz”). Po czym poznajemy, że Hitler udaje angielskiego dżentelmena? Z jednej strony naziści przedstawiają się jako Anglicy, a z drugiej – bardzo charakterystyczne jest wtrącanie typowo angielskich słów: old chum, chap, jolly. Tych słów wraz z ich wydźwiękiem nie sposób przetłumaczyć na język polski. W przekładach odnajdujemy określenia staruszku, druhu, szefie. Mają one ciekawe, „swojskie” brzmienie, lecz nie oddają tego pierwiastka angielskości obecnego w wersji oryginalnej. Przez to tłumaczenie humoru angielskiego traci jedną warstwę, szczęśliwie pozostawiając resztę tak, że polski widz nie traci uciechy. Powyżej wspomniano o roli, którą odgrywają dialekt i akcent w budowaniu komizmu. Język angielski jest regionalnie niezwykle zróżnicowany i pythonowcy wielokrotnie wykorzystywali to w swoich skeczach. Poprzez zmianę akcentu nie tylko sygnali-

50

zowali, jakiej narodowości jest dana postać, lecz także z jakiej części Anglii czy grupy zawodowej pochodzi. Wyróżniam cztery podstawowe kategorie akcentów charakterystycznych dla różnych typów bohaterów: akcent obcy (Włosi, Francuzi, Szkoci, czasami Rosjanie), południowy, północny oraz cockney. Rozróżnienie w Angii na północny i południowy akcent wynika z silnego podziału na wykształcone południe oraz przemysłową północ. Dlatego też osoby z wyższych warstw, politycy, maklerzy, właściciele firm oraz klasa średnia mówią akcentem południowym, natomiast północnym posługują się głównie przedstawiciele klasy robotniczej, górnicy wraz z żonami, tzw. house wives, w których role wcielają się głównie Terry Jones i Eric Idle. Cockney stanowi styl mówienia charakterystyczny dla mieszkańców wschodniego Londynu. W Latającym cyrku charakteryzuje klasę robotniczą, ale także policjantów (zwłaszcza niższej rangi), sportowców oraz oszustów (np. gangsterzy w skeczach Bracia Pirania, Prośba o zwolnienie z wojska, Uczciwi gangsterzy lub też postać bibliotekarza udającego goryla). Akcentu nie da się przełożyć na żaden język, tymczasem humor w Latającym cyrku wielokrotnie na nim bazuje. Za przekład może służyć skecz Wiertła wolframowe, w którym podstawą komizmu jest odwrócenie sytuacji. Syn powracający z kopalni w Yorkshire (północ) posługuje się angielszczyzną południową, natomiast ojciec będący pisarzem – północną. Wyraża się to w słownictwie mężczyzn, ale przede wszystkim w melodii ich mowy. Nonsensowość sytuacji konstruuje odwrócenie ról i odwrócenie dialektów. Podobny zabieg można zaobserwować w skeczu Lekcja włoskiego, w którym nauczyciel (Terry Jones) nie tylko słabo mówi po włosku, ale też, w przeciwieństwie do swoich rodem z Italii uczniów, zdradza silnie angielski akcent. Pythonowcy idą o krok dalej, gdy włoscy alumni powtarzają po Jonesie „Sono Inglese di Gerrards Cros”, starając się narzucić sobie akcent angielski. Powyższe rozważania nie są spełnieniem prośby Beksińskiego, lecz przeciwnie – wzięcem w obronę tłumaczy (wraz z ich pracą), którzy mieli za zadanie przełożenie Latającego cyrku Monty Pythona. Stopień złożenia komizmu występującego w skeczach oraz różnorodność sposobów budowania absurdalnych, nonsensowych sytuacji sprawia, iż pewne motywy pozostaną nieprzetłumaczone. Niekiedy niemożność przekładu nie wpływa znacząco na skecz, jednak w pewnych przypadkach może ona całkowicie pozbawić tekst elementu śmieszności i nonsensu (co nie oznacza, że nadaje mu sens). Zamknięciem tych rozważań niech będą słowa Stanisława Barańczaka: […] Jedno tylko ostrzeżenie pod adresem krytyków-translatologów: wszelki zarzut nieścisłości, odbiegania od litery oryginału, itd. zbijać będę jednym prostym argumentem, a raczej żądaniem: Skoro uważa Pan(i), że można było ten a ten wiersz [a w naszym przypadku skecz] przełożyć dosłowniej, to proszę mi pokazać jak to zrobić. Tylko jeden warunek: przekład nie może być mniej śmieszny niż moja wersja7.

7 S. Barańczak, Fioletowa krowa. Antologia angielskiej i amerykańskiej poezji niepoważnej, Kraków 2007, s.21


Literatura nadopiekuńcza

Michaela Crichtona Karol Moździoch

S

tatystyki – patrząc z tabel, już od dawna nas szacują, obchodzą dookoła, jak doktor na komisji wojskowej, postawią tu i ówdzie krzyżyk i już każdy z nas umieszczony jest w odpowiedniej szufladce. Nie przepadamy za nimi, bo się sprawdzają. Przed napisaniem tego tekstu sprawdziłem szybko tabele najpopularniejszych imion męskich w Stanach Zjednoczonych w ostatnim dziesięcioleciu1. Na pierwszym miejscu jest nie za piękne imię Jacob. Ale na drugim – to, którego szukałem – Michael. Dlaczego mówię o szacunkach? – bo u autora, o którym jest ten tekst, statystyka jest bardzo ważna. To niewidoczny i wiodący prowodyr całego zamieszania w jego książkach. Michael Crichton2 – zmarły niecałe cztery lata temu powieściopisarz, reżyser, scenopisarz i producent filmowy – zadebiutował w 1966 roku powieścią Odds On3, wydaną pod pseudonimem John Lange, która opowiada o kradzieży planowanej za pomocą Meto-

1 Top names of 2000s, [online], [dostęp 30 kwietnia 2012],

dostępny w Internecie: http://www.ssa.gov/OACT/babynames/ decades/names2000s.html 2 właściwie: John Michael Crichton, (czyt. krajton) 3 ang. odds-on – mający duże szanse na wygraną, odniesienie sukcesu

dy Ścieżki Krytycznej4, czyli narzędzia służącego do efektywnego zarządzania projektem. Od momentu wydania pierwszej książki, można więc zauważyć zainteresowanie autora nowymi technologiami, które będzie mu towarzyszyć z przerwami przez całą drogę jego twórczości. Dzieła następne – Scratch One (1967) oraz Easy Go (1968) – to wciąż powieści kryminalne. Dopiero Syndrom Andromedy5 jest w zasadzie pierwszą typową dla autora książką, wydaną w końcu pod prawdziwym nazwiskiem. Wpływ na pomysł i fabułę tej opowieści z pewnością miał fakt pionierskiego okresu eksploracji kosmosu – zapoczątkowany wysłaniem na orbitę okołoziemską satelity Sputnik 1 w roku 1957, i kończący się lądowaniem Apolla 11 na księżycu w roku 1969, który był rokiem wydania powieści. Akcja rozpoczyna się lądowaniem wojskowej satelity na pustyni w stanie Arizona. Członkowie zespołu, który został wysłany, by ją zabrać, z nieznanych przyczyn nagle giną, podobnie jak mieszkańcy okolicznego miasteczka, ale pilot przelatującego odrzutowca znajduje za pomocą kamery termowizyjnej dwóch ocalałych – starca i niemowlę. Przyczyna katastrofy biochemicznej jest oczywiście dla sztabu, jak i NASA zrozumiała – satelita został zaprojektowany, by pozyskiwać w przestrzeni ko-

4 ang. Critical Path Method 5 ang. The Andromeda Strain, (ang. strain – szczep bakterii), tytuł

tłumaczony na język polski również jako Andromeda znaczy śmierć

51

Ilustr. Ewa Rogalska


smicznej nieznane mikroorganizmy dla celów broni biologicznej, śmiercionośność „złapanego” wirusa jest jednak tak duża, że natychmiast należy izolować teren i dowiedzieć się, jaka cecha organizmu jest odpowiedzialna za odporność na ten patogen. Fabuła książki, mimo że lekko schematyczna, jak większość historii tego gatunku, ma jeden istotny cel – zauważenie zagrożenia jakie niesie ze sobą bezmyślne oddawanie się przez człowieka zdobyczom najnowszych technologii. Powieść ta zapoczątkowała nowy gatunek – techno-thriller i ustanowiła Crichtona jako jego prawodawcę. Jako współtwórcę tego rodzaju literatury często podaje się także Toma Clancy’ego i jego Polowanie na „Czerwony Październik”. Wydaje się to jednak nieco naciągane, dlatego, że książka ukazała się dopiero w roku 1984, czyli aż 15 lat po publikacji Andromedy, która dość szybko doczekała się ekranizacji (w 1971 roku wyreżyserował ją Robert Wise, na podstawie scenariusza napisanego przez samego autora6) Akcja powieści crichtonowskiej wynika przeważnie właśnie z obaw, jakie sam pisarz żywił wobec zbyt szybkiego rozwoju nauki, podkreślając przy tym, że samo życie psychiczne i społeczne człowieka już do tego tempa nie przystaje. Człowiek Terminal — pierwszy człon tytułu nie mówi tylko o jednostkowym przypadku, ale człowieku jako istocie. Główna postać tej opowieści – Harry Benson, cierpi na epilepsję psychomotoryczną, często kończącą się zanikiem pamięci. Podczas jednego z ataków ciężko pobił dwie osoby – postanowiono więc na nim przeprowadzić eksperyment i wszczepić mu elektrodę, która będzie tak stymulować mózg, by nie doszło do kolejnych napadów. Wzbudziło to słuszne obawy grona profesorskiego nadzorującego projekt – podkreślają oni, że Benson jest chory psychicznie (pacjent twierdzi, że nie ma różnicy pomiędzy człowiekiem a maszyną) i pacemaker nie zakończy popełniania przez niego zbrodni. Jak wiadomo nie byłoby historii, gdyby nie zo-

6 W roku 2008 powstała kolejna dwuczęściowa ekranizacja powieści w reżyserii Mikaela Salomona.

52

stał poddany operacji, zostaje mu więc wszczepione aż czterdzieści elektrod, niejasne bowiem jest, z uwagi na pionierskość zabiegu, która z nich znajduje się w ośrodku inicjującym paroksyzm. Podczas badania okazuje się, że jedna z nich stymuluje podniecenie seksualne. Mimo że każdy z nas chciałby szczytować siłą woli jak wspomniany bohater, Crichton tłumaczy, jak źle może się coś takiego skończyć. Benson ma coraz częstsze ataki, bo sam je bezwiednie inicjuje, by odczuwać przyjemność, a psychoza tak naprawdę po operacji tylko się pogłębia, wszczepienie implantów zwielokrotnia zaburzenia świadomości i utwierdza go w przekonaniu, że jest maszyną. To więc nie on jest postacią negatywną książki, ale zespół lekarzy-technologów, jakkolwiek mający dobre intencje, to grający w niebezpieczną grę z naturą. Stworzony przez nich człowiek-terminal jest symbolem człowieka skomputeryzowanego, który pod koniec próbuje jeszcze w desperacji i chęci uwolnienia się od własnej mechanizacji wyłączyć główny komputer szpitala, niezwykle nowoczesny jak na tamte czasy. Wspomniana na wstępie statystyka jest ważna dlatego, że Crichton wydaje się wyśmiewać zaufanie, jakim darzy ją człowiek i wytyka mu naginanie prawdopodobieństwa: szansę określaną na 90% zajścia jakiegoś zdarzenia często jesteśmy skłonni brać za pewną i zaokrąglamy ją do 100%. Choćby nawet wynosiła ona 99%, to pozostały jeden zawsze ma prawo głosu i to właśnie on rządzi światem przedstawionym w utworach powieściopisarza, pamiętając przy tym o żelaznych prawach logiki. Koncept fabularny i chwyt powieści sensacyjnej, tzw. cliffhanger, czyli zawieszenie akcji w punkcie jej największego napięcia, wpływają ogromnie na popularność książek autora i przyczyniają się do publicznego ogłaszania jego obaw co do wizji społeczeństwa technokratycznego. Koncepcję tę jeszcze w latach dwudziestych ubiegłego wieku przedstawił William Henry Smyth. Miała ona doprowadzić do zbudowania społeczeństwa idealnego, bo korzystającego szeroko z nauki i techniki. Wcześniej takie idee upowszechniał pozytywizm, a w Polsce okre-


su dwudziestolecia międzywojennego kult Miasta, Masy i Maszyny głosili Tadeusz Peiper i Julian Przyboś. Warto przytoczyć jeszcze jeden tytuł – Park Jurajski. Mało kto zdaje sobie sprawę, że to Michael Crichton jest jego autorem i głównie kojarzy się ekranizację. Fabuły raczej nie trzeba przytaczać, bo swojego czasu historia tabiła rekordy popularności – ale wynikałoby to raczej z błędu jej odczytania. Za sprawą filmu skłonni jesteśmy bardziej podziwiać dinozaury, a nie zastanawiać się, jakie zagrożenie chciał uwydatnić autor. Zabawa biologią i genetyką (co niektórzy nazywają poważną pracą naukową) doprowadza ostatecznie do upadku parku rozrywki, gdzie prastare zwierzęta, odtworzone z krwi zawartej w prehistorycznym komarze uwięzionym w bursztynie, ukazują jaką siłę niegdyś posiadała natura. Jako porównanie często przytacza się Frankensteina, którego historia również zdobyła telewizję i fascynuje odbiorcę nie tym, że jest „człowiekiem” stworzonym przez człowieka, ale swoją grozą i niezwykłością pomysłu. Zdecydowanie zwycięża koncepcja zabawy, a nie etycznej wątpliwości. Sama postać autora jest wyjątkowa – jego ambicją było zostanie pisarzem, rozpoczął więc studia na wydziale literatury Harvard College, ale słabe oceny nie podobały się dydaktykom i ostatecznie zmusiły go do zrobienia dyplomu z antropologii biologicznej. Następnie podjął naukę na wydziale medycznym. Uzyskaną na obu fakultetach wiedzę wyraźnie widać w fabułach jego powieści, a jej kult odznaczał się skrupulatnym zbieraniem materiałów naukowych, którymi je popierał. Można by więc nazwać go scriptorem doctusem, poetą bowiem Crichton nie był. Znajomość najnowszych osiągnięć nauki autor nierzadko wykorzystywał w celu uwiarygodnienia świata przedstawionego, który dzięki temu stawał się świeży i interesujący. Park Jurajski korzysta z matematycznej teorii chaosu, którą laicy nazywają „efektem motyla”. Człowiek Terminal porusza rodzącą się wówczas kwestię przydatności wszczepiania implantów mózgowych. W Syndromie Andromedy sfabrykowana została koncepcja nazwana hipotezą Odd-Mana, czyli nieżonatego męż-

czyzny, który w momencie największego stresu podejmie lepszą decyzję niż głowa rodziny. Innym wymiarem twórczości jest zainteresowanie autora sprawami społecznymi i ekonomicznymi – powieść System, znana również pod tytułem W sieci, opowiada o biznesmenie fałszywie oskarżonym o molestowanie seksualne, gdy tak naprawdę to on był jego ofiarą. Poruszony tu został stereotyp mężczyzny-oprawcy, który próbuje być przełamany wysunięciem kontroskarżenia przez głównego bohatera, powieść jednak doczekała się płytkiego odczytania jako proza antyfeministyczna. Z kolei Wschodzące słońce opowiada o rosnącej dominacji ekonomicznej Japonii w Stanach Zjednoczonych. Twórca techno-thrillerów poprzez skupianie się na nieprawdopodobności, budzi często skojarzenie z postacią nadopiekuńczego rodzica, który zamartwia się niezdrowo o swoje dziecko myśląc „co by było, gdyby”. Pozornie bezpieczną codzienność ignoruje, by przy najbliższym nieszczęściu powiedzieć: „a nie mówiłem?!”. Rozdmuchanie zagrożeń wynikających ze zbyt ufnego współżycia z coraz szybciej rozwijającą się techniką ma jednak istotny cel – nie tyle ostrzeżenie, co zaalarmowanie. W ojczyźnie pisarza, którą ze względu na ekspansję można nazwać wzorem kultury światowej, dorobił się miana alarmisty (może więc taki typ literatury nazwać alarmistyką?). Jego twórczość uczy nas samodzielnego krytycznego spojrzenia na poczynania człowieka industrialnego, który ostatnio podał do wiadomości publicznej informację o stworzeniu urządzenia do obrazowania myśli ludzkiej. Idea oczywiście piękna, ale niesłychanie groźna dla ostatniego prawa człowieka – prawa do prywatności własnej myśli. Maszyneria ukazująca nasze osobiste wyobrażenia ogołoci nas nie tylko z intymności, ale również z wiary w perfekcyjność naszych marzeń. Wyidealizowane obrazy z dzieciństwa, pierwsza miłość, czy zapamiętany zachód słońca może pokazać się na ekranie aparatu jako parę już nic nie znaczących plam, bo w końcu nic tak nie odziera nas z iluzji, jak chłodne spojrzenie z boku na samego siebie .

53

Ilustr. Ewa Rogalska


Jestem chaosem, którym nie jestem Magdalena Zięba o czym? o sobie. Jak zwykle a o czym o sobie?

O

tym, że jestem chaosem. Właściwie to mogłabym też powiedzieć ci o tym przez telefon, ale ja wolę pisać. Pisanie jest prostsze i nie trzeba być dosłownym i można pisać głupoty, a nikt się nawet nie zorientuje, że to brednie

trzone wolne miejsca w tramwajach, są faceci w swetrach w różowe paski o tępych spojrzeniach. Jest też dużo zmian pogody. Spod ulicy wychodzą dzieci rzucające w przechodniów kulkami z lodów, a z głośników rozmieszczonych na ulicach dochodzi muzyka z mojego mp3. Nic nie składa się na spójną całość, ale za to jest dużo zwrotów akcji. W pewnym momencie jest tak chaotycznie, że zaczyna mi się to podobać i już wcale nie chcę wprowadzać żadnego porządku. chciałabym pojechać na jakiś koncert i skakać w tłumie

a co jak ktoś się zorientuje? to już nie mój problem Nieuchronnie nadchodzi era piknikowania, sprzyjająca nie tylko opaleniźnie, ale i całowaniu się na ławce, rozmowom o niczym na wilgotnej trawie, bieganiu do sklepu po lody, szaleńczej jeździe na rowerze i rozmyślaniom o rzeczach niepotrzebnych. Chodzenie po chodniku też jest całkiem twórcze – zawsze pojawi się ktoś albo coś inspirującego, niosącego skojarzenia, przypominającego kogoś lub coś, albo tak nadzwyczajnego, że ma się ochotę o tym napisać. Tyle, że ja mam problem z zapamiętywaniem. Już wielokrotnie obiecywałam sobie, że będę ze sobą nosić jeden z notesów zakupionych specjalnie do celów dziennikarsko-piśmienniczych, tymczasem zawsze, kiedy w myślach formułuję jakąś świetną kwestię, nie mam czasu na jej zapisanie, nie mówiąc już o rozwinięciu w sensowną całość możliwą do utrwalenia w pamięci. W książce, którą pisze moja głowa, pojawiają się postaci z kosmosu lądujące na dachach tramwajów, koty na dwóch łapach ubrane w sukienki haute couture oraz przystojniacy podnoszący mnie z chodnika po upadku z roweru. Są też stare baby, rozmawiające za głośno przez swoje wielkie telefony komórkowe i zbyt nachalnie wpychające się na upa-

dzisiaj rozkwitł jeden goździk śniło mi się też, że obcinam głowy pstrągom bardzo ostrym nożem a mi się śniło, że wypadł mi ząb i że zburzyłem piaskową głowę faraona Ze snami jest podobnie – teoretycznie nie powiązane ze sobą obrazy przechodzą płynnie jeden w drugi. Pytanie, czy nieuporządkowanie jest rzeczywiście chaosem, czy to tylko złudzenie podobnie, jak porządek, który codziennie próbujemy wprowadzać w swoje życie aż do momentu, kiedy rutyna staje się nie do wytrzymania. Moją obsesją są pudełka, wkładam do nich porozrzucane w szufladach i na półkach przedmioty, po czym nigdy nie mogę ich nigdzie znaleźć.

54

I dopiero niedawno odkryłam, że właściwie wcale nie lubię porządku i że zostałam stworzona do chaosu. Ostatecznie wszystko samo odnajduje swoje właściwe miejsce i łatwo to znaleźć, nawet jeśli nie jest w swoim pudełkowym domku. A poza tym lubię mieć ładnie poukładane kwiatki na parapecie (dlatego rzadko je przestawiam, na szczęście nie trzeba ich nosić w torebce, jak zapalniczki albo lusterka). Zastanawiam się teraz, czy nie warto znaleźć jednak jakiejś jednej małej kieszonki na notes z ołówkiem, takie narzędzie pierwszej pomocy w chwilach, kiedy wydaje mi się, że powinnam wiedzieć, czego chcę i dlaczego zrobiłam wczoraj na śniadanie jajecznicę, a nie niskokaloryczną sałatkę z owoców z nasionami słonecznika. Powinnam chyba czytać więcej klasycznej literatury, w której kiedyś odnajdywałam odpowiedzi na swoje pytania, bez konieczności zbyt częstego komunikowania się ze światem. Przypomniał mi się Wilk stepowy, gdzie Hermann Hesse stwierdził, że: W rzeczywistości żadne „ja”, nawet najbardziej naiwne, nie jest jednością, lecz bardzo zróżnicowanym światem, małym gwiaździstym niebem, chaosem form, stopni i stanów, dziedzicznych obciążeń i możliwości. Każda jednostka dąży do uznania tego chaosu za jedność i mówi o swoim „ja”, jak gdyby ono było zjawiskiem prostym, zdecydowanie ukształtowanym, jasno nakreślonym; ale jest to złudzenie, właściwe każdemu człowiekowi, nawet najdoskonalszemu, jest – jak się zdaje – pewną koniecznością, postulatem życia, tak jak oddychanie i jedzenie. Tymczasem wniosek z lektury tego tekstu jest jeden – autorka ma problem. Drogi czytelniku, autorka cię pozdrawia i życzy miłego dnia, choć sama nie jest pewna, na czym polega wspomniany problem. Może na tym, że go nie ma.


Medialna monotematyczność Szymon Makuch

P

olacy ponoć uwielbiają telenowele. Może nie wszyscy, ale na pewno znaczna część z nich. To dlatego niegdyś tłumy oglądały produkty w stylu Zbuntowanego anioła, Luz Marii czy dawniejszej Niewolnicy Isaury. I pewnie też z tego powodu ktoś wpadł na pomysł stworzenia rodzimych odpowiedników w postaci Złotopolskich, Klanu czy M jak miłość, gromadzących przed telewizorami dziesiątki milionów widzów. W dzisiejszej telewizji, gdy człowiek ma dostęp przynajmniej do kilku, jeśli nie do kilkuset kanałów, przeciwnikom tego gatunku telenowele w zasadzie nie powinny przeszkadzać. Jeżeli ktoś chce, to je ogląda, a jeśli nie ma na to ochoty – przełącza na coś ciekawszego. Osobiście mam jednak wrażenie, że formuła telenoweli wyszła już z okowów fikcyjnych seriali. Dzisiaj ten gatunek jest nam serwowany również przez media informacyjne. Każdy internetowy portal informacyjny dzień w dzień huczy na temat Madzi z Sosnowca i jej rodziców. Nie zamierzam dyskutować o tej tragedii, nie w tym rzecz, ale niech ktoś mi powie, po co w kółko relacjonować to, że matka Madzi wyszła do sklepu, matka Madzi przefarbowała włosy, matka Madzi powiedziała to i tamto, matka Madzi puściła bąka w trakcie kazania na mszy w kościele… Nie dostać szału przy tym natłoku informacji, z których połowa jest w zasadzie bzdurna, to naprawdę sztuka. Wcześniej mieliśmy telenowelę smoleńską, czyli codzienne przerzucanie się doniesieniami, czy to jednak Tusk z Putinem rozpuszczali sztuczną mgłę, czy to może zjawisko naturalne, a może jednak, jak stwierdził pan Józek z nieznanej wsi, to efekt jego proroczego snu. Ta historia zresztą wciąż się nie skończyła. W kościele pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny na warszawskich Bielanach w trakcie świąt wielkanocnych zawisł obraz pt. Smoleńsk, na którym wierni mogli oglądać wy-

trzeszczone ludzkie oczy i powyrywane serca na tle płonącego samolotu. Oczywiście większość gazet zaprezentowała to dzieło czytelnikom w ramach kolejnego odcinka telenoweli. Ktoś może powiedzieć, że ludzie chcą dokładnego wyjaśnienia danej sprawy i trzeba im to dostarczyć, stąd też media muszą dzień w dzień pisać o każdym szczególe danej tragedii. Ale czy naprawdę zmiana koloru włosów przez bohaterkę ostatniej medialnej telenoweli to taka ważna sprawa? Czy kolejna wypowiedź polityka oparta na pomówieniach czy fantazjach na temat katastrofy smoleń-

skiej wniosła coś do wyjaśnienia sprawy? Zapewne nie. Czasem myślę, że media lubią iść na łatwiznę. Po co szukać nowego tematu, ciekawej historii, skoro możemy wydalić zjedzonego kotleta, zmielić go raz jeszcze, dodać trochę przypraw i zaprezentować ludziom raz jeszcze. Dla dobra sprawy i celem spełnienia medialnej misji! (zakładając oczywiście, że w tym kraju ktoś jeszcze w ogóle wierzy w coś takiego jak „misja” mediów). Kolejne pytanie brzmi: Czy Polacy rzeczywiście chcą medialnych telenowel? Mają one swoje zalety. Znamy już zarys fabuły, więc nie trzeba przy każdym nowym tekście poznawać historii na nowo. Być może media uznają, że statystyczny obywatel Rzeczypospolitej nie jest w stanie ogarnąć swoim ptasim móżdżkiem zbyt wiele, więc lepiej w kółko pisać o tym sa-

55

mym. Nie brak jednak narzekań, że mamy dość wleczenia w nieskończoność takich historii. Akcja „Dzień bez Smoleńska” była najlepszym tego dowodem. Tysiące sfrustrowanych internautów pragnęło, żeby zaprzestano tej dyskusji i skupiono się na czymkolwiek innym, zwłaszcza że kraj ma obecnie wystarczająco dużo problemów. Oczywiście poszły za tym krzyki ze strony wielu środowisk, że takiej tragedii nie można zbyć milczeniem, a wszystko musi zostać wyjaśnione. Tak czy inaczej, chętnie podpiszę się pod akcją „Dzień bez tematów wleczonych przez media dłużej niż to potrzebne”. Właściwie nie wiem, czy narzekanie na monotematyczne media jest uzasadnione, skoro sam przyznałem, że w telewizji jest duży wybór i można po prostu zmienić kanał. Niby tak, ale już sam fakt, że codziennie gazety, portale i wiadomości telewizyjne ciągną i ciągną jakąś fabułę, jest niezmiernie męczący. Najprzyjemniejszym rozwiązaniem byłaby możliwość ustawienia w przeglądarce internetowej filtra, ukrywającego strony i artykuły, traktujące o niechcianych tematach. Z telewizji i prasy natomiast można zrezygnować. Ktoś może stwierdzić, że narzekanie na wleczenie tematów przez media to czepianie się oczywistych zjawisk, które są niezbędne dla funkcjonowania środków masowego przekazu. Może bowiem zdarzać się, że ludzie kupują gazety i włączają wiadomości właśnie w poszukiwaniu „prawdy smoleńskiej” czy prawdy o Madzi. Niewykluczone, choć czym innym są konkretne informacje, wyjaśniające pewne problemy, a czym innym nieistotne zdarzenia i wypowiedzi osób mniej lub bardziej związanych z tematem. A na koniec właściwie mógłbym skrytykować sam siebie, ponieważ również piszę o tym samym, co inni, zamiast znaleźć sobie nowy, świeży temat. Cóż, ja też mam swoją misję poszukiwania prawdy o telenowelach prasowych, telewizyjnych czy internetowych.


Ks. Adam Boniecki Michał Wolski

W

szyscy znają tę sprawę, ale dla przypomnienia: z racji nieprawomyślnych i zbyt rewolucyjnych wypowiedzi – dotyczących głównie publicznych wystąpień Adama „Nergala” Darskiego – ksiądz Adam Boniecki został przez swoich przełożonych obłożony zakazem wystąpień w mediach, które nie są „Tygodnikiem Powszechnym”. Tym samym miano go w jakiś niepojęty dla reszty społeczeństwa sposób ukarać, ale też wyzwolić media spod jego jakże zgubnego wpływu. Ksiądz Boniecki do zakazu się zastosował i jego medialne życie – można powiedzieć – dobiegło końca. Zaczęło się jednak coś innego, rozpoczął on żywot – jak sam to określa – „niedorżniętej ofiary inkwizycji”. Żeby była jasność: ksiądz Boniecki nie mówi tego z żalem czy zgorzknieniem, ale z właściwą sobie pogodą ducha i pokorą, w której – znów powołam się na jego słowa – „prześcignąć nie da się nikomu”. A że jest on jednym z najmądrzejszych współcześnie żyjących Polaków, warto chyba, by jego słowa dotarły do ludzi, którym „Tygodnik Powszechny” nieczęsto wpada w ręce. Sam ksiądz Boniecki nie może się wypowiadać medialnie, ale mogą to za niego robić inni. I wciąż robią. Spotkania z byłym redaktorem naczelnym owego „Tygodnika” są bowiem sumiennie relacjonowane przez inne media. Chyba nadszedł czas, by i „Kontrast” znalazł się wśród nich. Wszelkie cytowane tu wypowiedzi księdza Bonieckiego nie są rzecz jasna autoryzowane. Nie sądzę jednak, żeby się on ich jakoś szczególnie wstydził. Do autora książki Lepiej palić fajkę niż czarownice ludzie przychodzą z najprzeróżniejszymi pytaniami. Co jednak symptomatyczne i bardzo dla księdza Bonieckiego charakterystyczne, w kwestiach światopoglądowych, w których – jak się wydaje – jedyną możliwością jest stanięcie po jednej albo po drugiej stronie sporu, on jakimś

cudem zawsze wyraża trzeci pogląd. Z reguły spokojny, pełen namysłu, empatii i zdrowego rozsądku, w pewnym stopniu ekumeniczny, a w pewnym liberalny. Pełen pokory, pogody ducha, a jednocześnie poprzedzony głębokim i sumiennym przemyśleniem tematu. Nikogo nie potępia, nikogo nie odrzuca, nikogo nie ocenia, i to niezależnie od światopoglądu czy powierzchowności. „Jestem pewien – mówi Boniecki – że pierwszym człowiekiem, jakiego spotkam w niebie, będzie mason”. I jest w tym stwierdzeniu zarówno dużo szacunku dla – wydawałoby się – opozycyjnej względem Kościoła katolickiego formacji

wolnomularzy, jak i zrozumienia dla innych dróg do prawdy czy Boga. Dla Bonieckiego jest ważne, żeby „mieć swoją drogę prawości. Czasem na tej naszej drodze spotkamy kogoś dążącego do innej prawdy, ale kawałek przejdziemy razem, może uda się wspólnie zrobić coś dobrego, potem nasze drogi się rozejdą. Jeżeli to dążenie do prawdy jest szczere, to jest dokładnie tym, do czego zachęca nas Chrystus”. Z tego samego powodu ksiądz Boniecki przekonuje innych katolików, żeby „zostawili już w spokoju tych ateistów”. To, że ktoś deklaruje ateizm, że kościoły się wyludniają, to nie jest żadna tragedia. Oczywiście pod warunkiem, że ów ateizm czy antyklerykalizm, nie jest efektem szeroko pojętej koniunktury, ale wynikiem poszukiwania wspomnianej już wyżej prawdy. To, że ludzie odchodzą od Kościoła, jest

56

natomiast w równym stopniu wynikiem laicyzacji życia społecznego (która nie jest niczym nowym, jak przekonuje ksiądz Boniecki), jak i błędów popełnianych przez „personel Kościoła”, a więc szeroko pojęty kler. Wprawdzie „myśląc o Kościele, często myślimy o tym personelu, ale to nie jest cały Kościół”. Błędy personelu nie powinny rzutować na samą ideę proponowaną przez Chrystusa – twierdzi Boniecki. Być może więc rozwiązaniem dobrym dla Kościoła katolickiego będzie przejście w sferę, w której powstał: w opozycji, jako propozycja nonkonformistyczna. „Ta hipokryzja, ten powszechny, wielki, tryumfalistyczny Kościół zaczyna się kruszyć”. I to widać. Zdaniem księdza Bonieckiego to oczywiście musi spowodować zmiany, reformy, które powinny doprowadzić nie tyle do nadgonienia współczesnego świata, ile oczyszczenia samych kościelnych struktur. Odchodzenie ludzi od Kościoła może być jednym z symptomów tego oczyszczenia. „Niektórzy bronią się przed zmianą, bo się boją podziałów, ale te podziały są nieuniknione”. Zmiany są dobre – to rzadkie przekonanie wśród środowisk konserwatywnych, w szczególności księży. A szkoda. Zdaniem księdza Bonieckiego przyszłością katolicyzmu jest „człowiek wierzący, ale...”. Wielu księży boi się takiego podejścia. „Ja nie wiem, czy to takie straszne... – mówi autor Lepiej palić fajkę niż czarownice – To jest w sumie coś szalenie wartościowego, taka wiara, która szuka zrozumienia. Bez klepania mechanicznych formułek jak podczas niektórych spowiedzi: «Szczypię, pluję, kłuję, drapię, więcej grzechów nie pamiętam» «Ile ty masz lat, dziecko?» «Sześćdziesiąt». Zamiast tego jest katolik-pielgrzym”. To dobrze – mówi ksiądz Boniecki. I mądrze mówi. Tylko uznania księdza Bonieckiego dla środowiska „Frondy” jakoś nie potrafię zrozumieć. Choć może wychodzi on tu z założenia, że jak wszyscy atakują, to on z poczucia obowiązku będzie bronił... ale to inna historia.


Woźnico, woźnico, mój drogi woźnico Marcin Pluskota

M

oja motywacja zobaczenia Janusza Palikota w Krakowie była taka sama jak reszty zebranych przy ul. Franciszkańskiej (pr z y Papie skim Oknie) dziennikarzy. Trzeba o czymś napisać, a że nie ma o czym i do tego jest się leniwym, to korzysta się jak dają. Otrzymana mailem albo zawieszona na stronie internetowej informacja prasowa precyzuje całą sprawę. O tej godzinie trzeba być tu i tu i będzie się działo to i to. W omawianym przypadku: poseł Palikot wystąpi z kościoła katolickiego, przywiesi oświadczenie na drzwiach kurii krakowskiej o 13.00 przy ul. Franciszkańskiej w Krakowie. Na miejscu byłem przed 13, mogłem popatrzeć sobie na przygotowania do tego wszystkiego (trzymany w ręku kubek z kawą miał świadczyć o mej kontestacji). Kilku fotoreporterów zastanawiało się, z której strony najkorzystniej będzie robić zdjęcia, zwolennicy posła Palikota przynieśli tabliczki z wypisanymi hasłami i biało-czerwoną flagę. Kiedy otoczony ciasnym kordonem mikrofonów i obiektywów Główny Aktor przemawiał, jego zwolennicy umiejętnie machali flagą albo unosili tabliczkę, żeby ładnie komponowała się w kadrze. Warto odnotować, że takich szeregowych zwolenników posła Palikota było raczej niewiele. Akurat na jedną flagę i dwie tabliczki. Taki polityk z pierwszej ławki to jest naprawdę coś ciekawego. Pod Papieskim Oknem pojawił się niewiadomo skąd (cud?). Wywołał nagłe poruszenie, wszyscy ruszyli w jego stronę. Ja też ruszyłem. Wspiąłem się na murek i stamtąd chwilę patrzyłem. Zrobiłem nawet zdjęcie posła Palikota. Wysłałem je siostrze i jednemu koledze. Fotoreporterzy wyczaili, że mam dobrą miejscówkę, też zaczęli się wspinać na murek i bezkompromisowo zasłaniać mi wszystko (bo takie są maniery fotoreporterów, którzy walczą jak wilki o jak najlepsze zdjęcia). Zeskoczyłem więc z murku i wcisnąłem się pomiędzy otaczających posła Palikota dziennikarzy. Polityk pierwszej kategorii wie, jak rozma-

wiać z mediami. Dla wygody mediów poseł Palikot oświadczenie o odejściu z kościoła wydrukował dużymi literami na kartce formatu A3. Tak żeby wszystko było widoczne. Chwilkę poopowiadał też, co myśli o kościele. Nie poczułem się zaskoczony. Przyznam szczerze, że najbardziej w całej tej sytuacji intrygował mnie zapowiadany lutrowski gest przybicia dokumentu do drzwi krakowskiej kurii. Przecież to zabytek a do tego takie działanie zakrawa na niszczenie cudzego mienia. Troszkę się zawiodłem. Poseł Palikot powiedział, że chce dokument tylko „powiesić” albo „przykleić”. Po chwili zdecydował się też swój śmiały

gest wykonać nie na drzwiach kurii, ale stojącego nieopodal kościoła. Logistycznie było to łatwiejsze i bezpieczniejsze. Żeby z miejsca, w którym staliśmy dostać się pod kurię trzeba byłoby pokonać ruchliwą ulicę pełną samochodów, tramwajów i bryczek. Któryś reporter albo fotoreporter mógłby nie zdążyć na drugą stronę, poseł Palikot musiałby z uniesionym dokumentem czekać na niego, wiekopomność chwili szybko by się rozpłynęła. Poseł podszedł do drzwi. Taśma klejąca poszła w ruch. Strzeliły flesze aparatów. I już. Nie było piorunów, nie było głosu z nieba, portret papieża wiszący w oknie na pierwszym piętrze uśmiechał się tak jak się uśmiechał. Głupi byłem, że liczyłem na więcej. A potem jakiś pan, przy tych wszystkich zebranych, podbiegł, dokument z drzwi zerwał i oddalił się. Raczej spokojnie się odda-

57

lił i widocznie. Nawet kawałek poszedłem za nim. Zatrzymał się kilkadziesiąt metrów dalej. Mam wrażenie (a to jest tylko wrażenie ), że reprezentował środowisko prawicowe. Z mediów dowiedziałem się później, że poseł Palikot nie powiesił oświadczenia na drzwiach kurii, ponieważ to samo środowisko zatarasowało przejście. Na portalu tvn24 obejrzałem sobie relacje z tego całego przedsięwzięcia. Wbrew temu co się mówi, informacja nie została jednak zmanipulowana, pani reporterka właściwie oddała ducha sprawy. Odnotowała nawet fakt zdarcia dokumentu z drzwi. Dobra reporterka. Byłem tylko troszeczkę zawiedziony, że nie pokazali mojej główki w TV. Stałem tuż za lewą granicą kadru. No cóż. Przyznam szczerze, że poseł Palikot dostał wymarzoną pogodę na swoje działania (od Pana Boga?). Niebieskie niebo i słońce. Jak się okazało, nie tylko on uznał, że takie warunki są idealne do manifestowania swoich poglądów. Przez krakowski rynek przetaczała się tego dnia bardzo prawicowa manifestacja, która wykrzykiwała swoje hasła. Popatrzyłem na idących w tym pochodzie ludzi (chyba się ich bałem) i poszedłem do domu. Jak dowiedziałem się z mediów owa demonstracja dziesięć minut później starła się na pobliskim placu Szczepańskim z organizowanym tego samego dnia Marszem Równości. Nastąpiło starcie poglądów. Poleciały petardy i inne argumenty. Żal mi, że urodziłem się tak późno i nie miałem szans zobaczyć choćby troszkę tych wspaniałych wielkich manifestacji, o których czytam w książkach historycznych (czy nie są oby zmitologizowane?). Muszą mnie zadowalać działania posła Palikota czy prawicy. Rynek opuściłem ulicą Floriańską. Zobaczyłem tam największą tego dnia manifestację. Uczestniczyło w niej więcej osób niż w jakiejkolwiek innej, którą tego dnia spotkałem. Była spokojna i szurająca. Kupowała lody w rożku i suweniry na straganie. Nie krzyczała, nie biła. Całkiem miło przedzierało mi się przez tą manifestację.


Street Photo Fot. Magda Oczadły



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.