Nr 2 (38)/2013 marzec ISSN 2083 - 1322
4
Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka?
8
Muzycy od zadań specjalnych
16
Król Nowego Jorku
Mają swój „Problem” i są z niego bardzo dumni. Niestraszne są im wybuchające opony i śnieżyce, ale rękami i nogami wzbraniają się przed graniem z playbacku. Monika Stopczyk „Zarób swój pierwszy miliard dolarów, a potem startuj w wyborach” – radzi Michael Bloomberg. I wie, co mówi, bo w ten sposób został burmistrzem Nowego Jorku. Barbara Jelonek
20 Reżim z Myszką Miki w tle W kraju, gdzie większość PKB przeznacza się na potrzeby armii, żyją zwykli obywatele, którzy muszą zmagać się z koszmarną codziennością. Alicja Woźniak 24
Na kozetce u szarlatana
28
Mister Magister
Terapia anielska, uzdrawianie duszy pierwotnym krzykiem, programowanie neurolingwistyczne. Głód alternatywnych terapii jest coraz większy. Agnieszka Tkaczyk Wszędzie aż roi się od żartów na temat magistrów pracujących w kebabie lub na zmywaku za granicą. Sami studenci śmieją się z takich tekstów, ale z biegiem czasu ich śmiech staje się coraz bardziej gorzki. Barbara Rumczyk
30, 46 Piotr Spigiel www.piotrspigiel.com
32
34 Wyższy poziom wtajemniczenia Teatr to dla niej bardzo zaawansowana komunikacja, nie rozrywka. Sam język, tak zwane metody, to tylko użyteczne narzędzia. A chodzi o bliższy kontakt duchowy. Rozmowa z Renate Jett. Mateusz Węgrzym
40
Libertyni inaczej, Lost Sirens, Django, Atlas Chmur, Drabina Jakubowa
48
Światłem po oczach Ger Thijs, Pocałunek. Sztuka w sześciu scenach
50
O tym, co tłumacz odkrywa po drugiej stronie lustra
Spotkanie należy do tych najciekawszych, bo niespodziewanych. Na górskim szlaku Kobieta siada ze zmęczenia na tej samej ławce, do której zmierzał Mężczyzna. Może stała tam tylko jedna, a może spośród wielu mijanych po drodze czekał właśnie na tę, na której mógł się do niej zbliżyć? Łukasz Zatorski
Neologizmy, hybrydy leksykalne i wieloznaczność słów sprawia, że zanim tłumacz zabierze się do przekładania wiersza na swój język, zmuszony jest przede wszystkim dokonać tłumaczenia z języka Lewisa Carrolla na angielski. Katarzyna Northeast
54
Nie da się nie zauważyć, że produkcje Tima Burtona posiadają wiele wspólnych wyróżników. Wydaje się zasadne, by mówić o indywidualnym stylu amerykańskiego reżysera. Stylu, którego podstawy da się odnaleźć w tradycji filmowej, jak i w tym, co próbujemy nazwać kulturą. Artur Wiśniewski
58
Magdalena Zięba, Szymon Makuch, Michał Wolski, Marcin Pluskota
62
Maciej Margielski
Z piekła rodem bajka na dobranoc
Niemy klasyk Griffith’a
Nietolerancja – najdroższy film w dotychczasowej historii kina. Griffith podjął się tego, czego nie próbował robić przed nim nikt wcześniej. Ewa Gładzikowska
„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW Kamienna 116/10, 50-545 Wrocław
WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław
eMAIL kontrast.wroclaw@gmail.com
WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/
REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Paweł Bernacki, Zuzanna Bućko, Dominik Kamiński, Wiktor Kołowiecki, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Joanna Michta, Karol Moździoch, Katarzyna Northeast, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Szymon Stoczek, Monika Stopczyk, Wojciech Szczerek, Alicja Woźniak, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Magda Oczadły, Agnieszka Zastawna KOREKTA Katarzyna Brzezowska, Magdalena Dziekońska, Joanna Kochel, Alicja Kocik, Iwona Kusiak, Marcelina Naskręt, Monika Mielcarek, Karolina Słabolepsza, Teresa Szczepańska, Dominika Tokar, Alicja Urban GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Joanna Krajewska, Ewa Rogalska, Wojciech Świerdzewski, Julian Zielonka DTP Karol Moździoch, Ewa Rogalska
Człowieku, idź do lasu! Joanna Figarska
T
ak mam ochotę krzyknąć, gdy myślę o wszystkich sporach, aferach, pytaniach bez odpowiedzi, dyskusjach na temat przyrody, jej praw, niebezpieczeństw wynikających z jej natury i natury człowieka. Czy nie lepiej byłoby gdyby ludzie, którzy nie rozumieją istoty problemów związanych z wycinaniem lasów czy porzucaniem i zabijaniem zwierząt, posiedzieli w cieniu drzew w jakimś zakątku swojej najbliższej zazielenionej przestrzeni? Przecież od dawna nie wierzymy w nic na słowo, potrzebujemy dowodów potwierdzających nasze racje. W tym numerze także o naturze – często złej i niejasnej. Mateusz Węgrzyn rozmawia z aktorką Renate Jett, grającą jedną z głównych ról w spektaklu Kotlina, który powstał na podstawie
powieści Olgi Tokarczuk Prowadź swój pług przez kości umarłych. Wyraźne stanowisko aktorki może być przyczynkiem do refleksji na temat relacji człowiek-przyroda. Ekologia to jednak nie jedyny temat tego numeru. Warto wspomnieć o debiutanckim tekście Agnieszki Tkaczyk, która bardzo ciekawie pisze o coraz większym zapotrzebowaniu alternatywnych terapii. Potrzeba korzystania z niekonwencjonalnych metod zapobiegania problemom jest tak wielka, że wkrótce może się okazać, iż psychologowie i psychiatrzy pójdą w odstawkę. Czy jednak całkowicie można zawierzyć takim metodom? Ja mam na to jedną odpowiedź: Człowieku, idź do lasu! Bo jak las przyjdzie do Ciebie...
3
Prawdziwe kłamstwa
F
ilm Polowanie miał światową premierę w zeszłym roku i od tamtego czasu zdołał otrzymać pokaźną liczbę nagród – m.in. na festiwalu w Cannes oraz od Europejskiej Akademii Filmowej. Dzieło Thomasa Vinterberga opowiada historię mężczyzny pełniącego funkcję opiekuna w przedszkolu, który zostaje oskarżony przez nieletnią córkę swojego przyjaciela o molestowanie. Żyjąca dotychczas w spokoju społeczność duńskiego miasteczka jednoczy się we wspólnej paranoi, swą nienawiść do bohatera opierając głównie na świadectwie małej dziewczynki. „Kłamstwo nie staje się prawdą tylko dlatego, że wierzy w nie więcej osób” – powiedział Oscar Wilde. Thomas Vinterberg zdaje się mieć inne zdanie. W kinach od 15 marca.
F
Miłość jest niema
riedrich Wilhelm Murnau to wybitny reżyser kina niemego – twórca m.in. Nosferatu – symfonia grozy. Ostatnim jego dziełem było Tabu, do którego częściowo odwołuje się najnowsza produkcja portugalskiego reżysera Miguela Gomesa, nosząca dokładnie taki sam tytuł. Film Gomesa nawiązuje do twórczości Murnau przede wszystkim formą, wszak Portugalczyk zdecydował się przyjąć specyficzną konwencję czarno-białego kina niemego. Tabu opowiada prostą historię tragicznej miłości, choć, dzięki swej archaicznej i subtelnej zarazem stylizacji, ma szansę – paradoksalnie – by nawet w hałaśliwych multipleksach zostać usłyszanym.
Fot. Materiały prasowe
Egzorcyzmy Cristiana Mungiu
C
ristian Mungiu jest autorem dzieła 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni, któremu w 2007 roku jury na festiwalu w Cannes przyznało główną nagrodę. 1 marca odbyła się polska premiera jego najnowszego filmu Za wzgórzami. Podstawę dla historii, opowiadającej o niejednoznacznej miłości dwóch kobiet, stanowił cykl reportaży o tragicznym w skutkach egzorcyzmie przeprowadzonym w mołdawskim monastyrze. Scenariusz autorstwa Cristiana Mungiu’a uhonorowano w ubiegłym roku Złotą Palmą.
Elektroniczne ukojenie
1
kwietnia ukaże się nowy krążek angielskiego muzyka i DJ’a Bonobo, a naprawdę Simona Greena, zatytułowany The North Borders. Artysta spod szeroko pojmowanej muzyki elektronicznej uważany jest za jednego z czołowych przedstawicieli stylu down tempo, który miesza z trip-hopem i chilloutem. W swojej twórczości łączy elektronikę z tradycyjnymi, szlachetnymi brzmieniami, np.: skrzypiec czy trąbki, co nadaje utworom aksamitnego wydźwięku. Poprzedni album, Black Sands, DJ Bonobo wydał w 2010 roku.
L
Stara Skarpeta Claptona
egenda rocka, świetny gitarzysta i wokalista Eric Clapton 26 marca wydaje nową płytę. Album Old Sock będzie zawierał 12 utworów, wśród których usłyszymy gościnnie Steve’a Winwooda, JJ Cale oraz Paula McCartney’a. To już dwudziesty krążek w karierze autora niezapomnianych Tears In Heaven czy Layli. Przypominamy, że Clapton wystąpi 7 czerwca na łódzkiej Atlas Arenie. Wydawnictwo Bushbranch Records.
D
Gdzie jesteś teraz Bowie?
avid Bowie, jeden ze światowej sławy wokalistów, którzy na zawsze zmienili oblicze muzyki, powracił z nową płytą. 12 marca ukazał się The Next Time – dwudziesty czwarty album w dorobku tego brytyjskiego artysty (warto zaznaczyć, że w styczniu ukończył 66 lat), ale pierwszy od 10 lat z całkowicie nowym materiałem. Krążek promuje rewelacyjny, melancholijno-sentymentalny utwór Where Are We Now. Wydawca Columbia Records.
5
Cała ta Piosenka Aktorska…
W
dniach 15-24 marca już po raz 34. odbędzie się jedno z najważniejszych wydarzeń kulturalnych w Polsce, czyli Przegląd Piosenki Aktorskiej. W tym roku, oprócz corocznego Konkursu Aktorskiej Interpretacji Piosenki, zobaczymy na różnych wrocławskich scenach m.in.: koncert z piosenkami Lecha Janerki – Niekoniecznie jest źle, czy ciekawie zapowiadający się projekt Matyldy Damięckiej w repertuarze Davida Bowie’go pod kierownictwem muzycznym Wojciecha Waglewskiego. Nie zabraknie zagranicznych gwiazd formatu Asafa Avidana czy sensualnej wokalistki Meow Meow.
Nowe City Sounds
T
o właśnie dzięki City Sounds wrocławska publiczność miała przyjemność odkrycia i posłuchania takich świetnych wykonawców jak Olafur Arnalds czy skandynawski zespół Team Me. 17 marca w Klubie Puzzle odbędzie się kolejny koncert otwierający nowy sezon muzycznych poszukiwań – tym razem amerykańskiego zespołu, a właściwie duetu, Arms&Sleepers. Dwóch panów z Bostonu zaprezentuje swoją twórczość pod szyldem szeroko rozumianego trip-hopu, ambientu i post-rocka.
Do widzenia, Króliku!
G
aba Kulka ruszyła w trasę, która będzie pewnym zwieńczeniem etapu w jej karierze i pożegnaniem z materiałem z ciepło przyjętej cztery lata temu płyty Hat, Rabbit. Charyzmatyczna wokalistka wystąpiła na scenie wrocławskiego klubu Alibi 14 marca. W trakcie trasy przewidywane są różne atrakcje, m.in.: występy z zaproszonymi gośćmi.
Fot. Materiały prasowe, biuro literackie
Myślenie i piękno
W
dzięczny jestem Wydawnictwu Znak , że pró b uje z w r ac ać uwagę czytelników na nieco chyba już zapominanego księdza Tischnera. Kolejnym owocem tych starań jest książka „Myślenie w żywiole piękna”, która niebawem trafi na księgarniane półki. Co w niej takiego pociągającego? Ano to, że ksiądz-filozof jak mało kto rozumiał bolączki XX wieku, a jego tezy ciągle są niezwykle wręcz aktualne. Szukacie odpowiedzi na współczesność? Radzę zacząć od Tischnera.
Baśń z tysiąca i jednej nocy
W
ydawnictwo Literackie proponuje czytelnikom podróż w świat Baśni tysiąca i jednej nocy, w którą zabierze ich jedna z największych literackich sław znad Bosforu – Elif Shafak i jej powieść Sufi. Dręczony nieznaną zgryzotą Derwisz, pełen magii świat orientalnych legend, miłość, odrobina gnozy – to wszystko miesza się w tej smakowitej opowieści, tworząc danie, któremu trudno się oprzeć. Szczególnie, jeśli ma się ochotę na małą ucieczkę z szarej rzeczywistości.
Amos Oz powraca wśród swoich
P
o w ycieczce do świata orientalnych baśni, czas powrócić do realizmu. W drogę powrotną zabierze nas zaś Amos Oz i zbiór jego ośmiu opowiadań zatytułowany Wśród swoich. Lata pięćdziesiąte, Izrael, zaznaczone samotnością pierwsze wtajemniczenia i literackie kroki, przekraczanie smugi cienia… W tej wydanej przez Dom Literackie Rebis książce znajdziemy wszystko, co jest istotne dla prozy słynnego żydowskiego pisarza. Choćby dlatego – warto!
Bargielska i lisy
N
a koniec zaś proponuję powrót nad Wisłę. Jedna z najlepiej z ap o wiadających się polskich pisarek, laureatka prestiżowych nagród (Nagroda Literacka Gdynia, finalistka Nagrody Literackiej Nike 2011) i po prostu czysty talent – Justyna Bargielska – wraca z kolejną prozatorską książką pt. Małe lisy. Czym będą? Na pewno zaskoczeniem. Czym jeszcze? Trudno powiedzieć, ale wydawca – Czarne – obiecuje solidny kawałek drapieżnej prozy i ja mu wierzę.
7
Muzycy
od zadań spe
W marcu na scenach całej Polski pojawiają się aż szesnaście razy. Mają swój „Problem” i są z niego bardzo dumni. Nie straszne są im wybuchające opony i śnieżyce, ale rękami i nogami wzbraniają się przed graniem z playbacku. Monika Stopczyk Fot. Magda Oczadły
ecjalnych
Osoba numeru
M
o n i k a St o p c z y k : Chciałabym, żebyśmy zaczęli naszą rozmowę od tego, co miało miejsce stosunkowo nie dawno, c z yli koncer tu w Studiu im. Agnieszki Osieckiej, które dla muzyków jest szczególnym, wręcz magicznym, miejscem. Opowiedzcie trochę o tym koncercie. To był dla Was ważny dzień? Przemek Mikołajczyk: Wiesz co, wchodzisz do tej sali i czujesz niezwykłą atmosferę, przesyconą wszystkim, co działo się w tym miejscu w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Jesteś tam i czujesz, że dziś wieczorem będzie naprawdę dobrze. Trójka to stacja, na której ja się wychowałem i to było moje wielkie marzenie, żeby tam zagrać. Piotr Wojniusz: Już sama świadomość, że występujesz na tej samej scenie, na której zagrały już prawdziwe sławy, to bardzo duży prestiż. Fantastycznie, że ktoś uważa, że jesteś godzien tego, żeby właśnie tam zagrać. Podobnie odbierałem występ w opolskim amfiteatrze, który przecież też
9
jest historycznym miejscem, jeśli chodzi o polską muzykę. Niedzielny koncert poprowadził Mariusz Owczarek, o którym można powiedzieć, że jest Waszym dobrym duchem w Trójce, bo postawił na Janka i zespół już jakiś czas temu i to teraz fajnie procentuje. Janek Samołyk: Obie płyty wydało Polskie Radio, ale same stacje nie mają żadnego obowiązku, by nas promować. Tak się składa, że pierwszy album objęła patronatem Czwórka, jednak ten materiał zainteresował też kilku dziennikarzy w Trójce. W swoich programach puszczał nas Piotr Stelmach, Marek Niedźwiecki, Piotr Baron i wspomniany Mariusz Owczarek, który zaprosił mnie na wywiad i w ten sposób się poznaliśmy. Otrzymaliśmy patronat Trójki nad Problemem z wiernością. Co do samego koncertu w Studiu im. Agnieszki Osieckiej, to zależało na tym nam, wydawcy, ale też duża w tym zasługa dziennikarki Trójki – Zofii Sylwin. Kolejka wykonawców, którzy chcą tam zagrać jest długa, więc tym bardziej cieszymy się, że nam się udało. Te koncerty to kameralne wydarzenia, studio mieści niewiele ponad 100 osób. Na widowni na pewno nie zabrakło Waszych bliskich, którzy towarzyszyli Wam tamtego wieczora. Jak zostaliście odebrani? Obserwowaliście, co dzieje się przed sceną? Patrycja Stefanowska: Ja zwróciłam uwagę na pierwszy rząd i znajomych, będących najbliżej nas, którzy świetnie się bawili i bardzo nas wspierali. W dostrzeżeniu pozostałych osób trochę przeszkadzały skierowane na nas mocne światła. To jest dla Was ważne – widzieć znajome twarze podczas koncertów? P.W.: Jest to ważne, ale myślę, że bez względu na to, kto znajduje się przed sceną, to liczy się sposób, w jaki reaguje. To się nam bardzo udziela i pozytywne reakcje powodują, że dajemy z siebie więcej i więcej. Miło jest też widzieć osoby, które przychodzą nas posłuchać po raz kolejny. To dla nas znak, że im się podobało i że robimy coś fajnego. Zawsze też lepiej móc zerkać na kogoś znajomego. To się wydaje takie oczywiste, że muzyk patrzy w publiczność, ale gdy mamy skupić wzrok na konkretnej osobie, to bywa to krępujące i wcale nie takie proste. J.S.: Ten koncert był dla mnie ważny i zależało mi, żeby były na nim obecne osoby, które od początku nam kibicowały. Jeszcze w czasach zanim powstał zespół i występowałem Fot. Magda Oczadły
tylko z Przemkiem. Zaprosiliśmy ich i to było bardzo miłe, że wielu z nich przyjechało. P.S.: To też nie była typowa atmosfera koncertowa. Mieliśmy świadomość, że koncert leci w eter i chyba nie byliśmy tak do końca spontaniczni, przez maksymalne skupienie i to, że bardzo nam zależało, żeby wszystko poszło jak najlepiej. Mateusz Brzostowski: Ja byłem bardzo zaskoczony ilością braw, bo biorąc pod uwagę, że na sali było około 140 osób, to reakcje na nasz występ były bardzo żywe. Zdarzają się koncerty, na których gramy dla większej publiczności, a odbiór jest znacznie słabszy i ludzie się po prostu nie bawią. P.W.: To nie jest też tak, że graliśmy tylko dla swoich znajomych, bo oni stanowili może 1/5 wszystkich zgromadzonych. Poza tym, mieliśmy świadomość, że gramy dla tysięcy słuchaczy i naprawdę byliśmy w stanie ogromnej mobilizacji. J.S.: Mnie udało się o tym nie myśleć. Owszem, miałem świadomość, że trzeba pilnować liczby utworów, bo mamy ograniczony czas antenowy, ale sam fakt, że był to koncert radiowy z udziałem publiczności podziałał na mnie tak, że się wyluzowałem i świetnie bawiłem. Podczas wcześniejszych radiowych występów, graliśmy tylko dla radiosłuchaczy i było dziwnie, pusto. Jest koncert, który szczególnie zapadł Wam w pamięć? Ze względu na reakcje publiczności albo z innego powodu? P.W.: Trudno jest wskazać jeden taki koncert. Sporo było takich, podczas których dopisała frekwencja, doskonale się bawiliśmy, a do tego była świetna akustyka. Ja będę długo wspominał nasz ostatni lubuski tour – Nowa Sól, Świebodzin, Wołów. Podczas tych koncertów byliśmy niesamowicie zaskoczeni, zwłaszcza w Nowej Soli, gdzie do klubu, który mieści 40 osób przyszło trzy razy tyle, a my się spodziewaliśmy strasznego dramatu, że publiczność nie dopisze, a akustyka będzie do niczego. Okazało się, że to był świetny występ. Na pewno będziemy długo pamiętać także koncert w Białymstoku, pomimo tego, że spóźniliśmy się na niego 1,5 godziny i po drodze zepsuły nam się spryskiwacze do szyb. Zima, sypie śnieg, ledwo co widzimy przez przednią szybę, a przed nami kawał drogi – zwłaszcza, że po drodze zahaczaliśmy jeszcze o Katowice. Po 13 godzinach podróży udało nam się dotrzeć na miejsce, gdzie czekała na nas sala pełna ludzi i zagraliśmy naprawdę dobry koncert.
P.M.: Nie zapominajmy o koncercie w Stodole. Wprawdzie graliśmy tam przed happysad i pożyczyliśmy sobie na trochę ich, liczącą 2 tysiące osób, publiczność, która sprawdziła się wyśmienicie. Wtedy miałem jeszcze w zwyczaju siedzieć przy klawiszach, ale od tamtego czasu zawsze stoję. Po prostu jest we mnie taka energia, że nie potrafię usiedzieć. To jest klasyczne sprzężenie zwrotne, a w Stodole, przy tak licznej publice, skala tego zjawiska była naprawdę niesamowita. Patrycjo, a jak Ty wspominasz swój pierwszy koncert z tym składem? P.S.: Taki zupełnie pierwszy zagrałam tylko z Jankiem, w Opolu na Songwriters Festival. Pozostałych chłopaków poznałam trochę później. Gra mi się z nimi naprawdę świetnie i nie mówię tego dlatego, że wszyscy tu teraz siedzimy, ale naprawdę, jak stoję na scenie, to czuję, że mam mocne „plecy” i to jest fantastyczne. Atmosfera, jaka towarzyszy naszym spotkaniom przed i po koncertach znacząco wpływa na to, jak czujemy się ze sobą podczas występów. Nawet jak się po raz piętnasty pomylę, to wiem, że wszyscy będą się z tego śmiać, a nie robić mi wyrzuty. Zastanawiam się też, co ta zmiana oznaczała dla Was, panowie? Czy szukaliście kogoś, komu będzie jak najbliżej do tego, co prezentowała Agnieszka Bednarz, czy może towarzyszyła Wam chęć wprowadzenia do zespołu nowej jakości? J.S.: To chyba pytanie do mnie. Po rozstaniu z Agnieszką trzeba było szybko kogoś znaleźć, bo był do zagrania kameralny koncert w Opolu. Otwierałem nowy, świetny festiwal i bardzo zależało mi, żeby chociaż na ten jeden występ mieć zastępstwo. Zadzwoniłem do skrzypka, który kiedyś z nami grał, ale nie miał czasu, a moja przyjaciółka skrzypaczka, o której w pierwszej kolejności pomyślałem była akurat w podróży poślubnej. Patrycję poznałem już wcześniej przez Agnieszkę i postrzegałem ją jako bardzo sympatyczną osobę o niestandardowym poczuciu humoru. Zadzwoniłem do niej i mimo dzielących nas kilometrów – zgodziła się! Koncert wypadł jak należy, a zagraliśmy go praktycznie bez próby. Potem na dworcu powiedziałem Patrycji, że szukamy kogoś i zdaję sobie sprawę, że Dąbrowa Górnicza jest daleko, ale może chciałaby z nami pograć. Zgodziła się spróbować
Osoba numeru
i jak widać, od kilku miesięcy całkiem fajnie nam się to wszystko kręci. P.M.: Patrycja ma jeszcze jedną fajną cechę – jest w stanie nas znieść. Przy czwórce tak popieprzonych gości jak my, taki „element” jak Patrycja jest w tym całym zestawie nieoceniony. Pozwala zachować równowagę psychiczną. Dużo czasu zajęło Ci przepracowanie wszystkich utworów z repertuaru zespołu, by opanować je w stopniu pozwalającym bez większego stresu wychodzić na scenę? P.S.: Do tej pory nie wychodzę na luzie na scenę. Mam taki system pracy, że uczę się na ostatnią chwilę, na dzień przed koncertem, więc siłą rzeczy przygotowania do występów z zespołem nie zajęły mi dużo czasu. Nawet gdybym miała dwa miesiące na naukę utworów i próby, to robiłabym to na ostatnią chwilę. W tym szaleństwie jest metoda.
P.S.: Nie wiem, ale ja już przestałam z nim walczyć. P.W.: Ja jeszcze dodam, że z Mateuszem i Przemkiem poznaliśmy Patrycję dzień przed naszym występem w programie „Kawa czy herbata”, a zwracam na to uwagę, bo był to bardzo ciekawy początek znajomości. Spotkaliśmy się jakoś o 01:00, do 04:00 trwało nasze spotkanie integracyjne, a z samego rana wyruszaliśmy do TVP na nagranie. Po drodze mieliśmy masę przygód, np. wybuchła nam opona w samochodzie, zapomnieliśmy zabrać Patrycję z hotelu, potem na ostatniej prostej utknęliśmy w korku. W pewnym momencie już nam się wydawało, że nie dotrzemy na czas. Był nawet pomysł, żeby Janek wysiadł, wziął gitarę i pobiegł do telewizji – miał jakieś 12 minut, ale coś się ruszyło i udało nam się trochę pojechać chodnikiem, potem ze dwa razy przejechaliśmy na czerwonym świetle i byliśmy przed gmachem telewizji.
P.M.: Ostatecznie dojechaliśmy na miejsce, ale było tak późno, że nie było szans, by się przygotować do występu. Usłyszeliśmy, że mamy jakieś 6 minut, co wystarczyło na złapanie oddechu i szybki make-up. M.B.: Z Jankiem mieliśmy ręce całe czarne po zmianie opony, która podczas pompowania nam wybuchła. J.S.: I teraz już wszyscy będą wiedzieć, jak wiele jesteśmy w stanie zrobić, żeby pokazać się w telewizji… P.W.: A tak zupełnie serio, chodzi o to, że jak podpisujemy z kimś umowę, to robimy wszystko, żeby wywiązać się ze swoich zobowiązań. Owszem, fajnie że mamy okazję wystąpić w telewizji, ale jakiegoś strasznego ciśnienia na to nie mamy. A sporo Was ostatnio w mediach. Najpierw „Kawa czy herbata”, „Dzień dobry TVN”, Janek był też gościem „Pegaza” w Esce Rock. To oczywiście jest świetny sposób na powiększenie
11
grona odbiorców Waszej muzyki, bo docieracie do mnóstwa telewidzów czy słuchaczy, ale czy wyznaczacie sobie w tych medialnych poczynaniach jakąś granicę? Jest coś, czego byście nie zrobili albo program, w którym występ Was totalnie nie interesuje? I pytanie, co z reklamami? P.S.: „Gwiazdy tańczą na lodzie”! J.S.: Jest jedna reklama, w której chciałbym wystąpić – 2KC albo Alka-Seltzer. Z firmami wytwarzającymi te produkty chętnie wszedłbym w długotrwałe relacje. Chyba Piotr Bałtroczyk Cię ubiegł. J.S.: Na pewno będzie jakiś rebranding i wierzę, że wtedy mi się uda. A tak poważnie, to jak dotąd nie zaproponowano nam niczego, z czego musielibyśmy z jakichś względów rezygnować. Ani razu nie wystąpiliśmy z playbacku i myślę, że nie wystąpimy. Nie wiem, jaka musiałaby paść propozycja, żebyśmy zgodzili się na taki zabieg. W telewizjach śniadaniowych jest taki zwyczaj, że zespoły udają, że grają i trzeba się nieźle naprosić, żeby wystąpić live lub chociaż przeforsować półplayback. P.M.: Kiedy pojawiliśmy się z Jankiem pierwszy raz w „Kawie czy herbacie”, tylko z gitarą i klawiszami, to ekipa programu była mocno zdziwiona, że podpinamy sprzęt Fot. Magda Oczadły
i gramy na żywo. Nie wyobrażamy sobie, żebyśmy mogli postąpić inaczej. Chciałam teraz zagadnąć Was już konkretnie o płytę. Jak wybieraliście utwory na single? Jaki był klucz? J.S.: Codziennie wybrała wytwórnia płytowa, Problem z wiernością wybrałem ja, ponieważ widziałem, jak reaguje na niego publiczność podczas koncertów i jak szybko zwraca on ich uwagę. Nie wiadomo jeszcze, co będzie trzecim singlem. Do Along the Way nakręciliśmy teledysk, więc prędzej czy później ta piosenka trafi do Internetu czy mediów, ale nie jest powiedziane na 100%, że będzie singlem. Skąd wzięły się pomysły na powstałe już klipy? Oba są zupełnie różne, ale każdy na swój sposób ciekawy i przykuwający uwagę. Na ile to są Wasze wizje, a na ile pomysły osób, które pracowały przy ich realizacji? P.M.: Przy Problemie z wiernością nie musieliśmy się dużo zastanawiać. Jasne, trzeba było całość jakoś ogarnąć, ale tu dużo leżało w rękach grupy Endorfina, która realizowała projekt. J.S.: Mnie zawsze podobał się teledysk do piosenki Charmless Man zespołu Blur, w którym głównemu bohaterowi na każdym kroku towarzyszy zespół muzyczny
– w windzie, w salonie, w łazience. Podrzuciłem pomysł chłopakom z Endorfiny i został on wykorzystany. Reszta to już całkowicie ich inwencja. Przy pracy nad klipami zwykle zdajemy się na realizatorów, sami ewentualnie tylko stopujemy w momentach, gdy ewidentnie coś nam nie pasuje. P.W.: Za każdym razem bardzo dobrze nam się współpracowało z Pawłem Krawczykiem, który potrafił nas pozytywnie zaskoczyć swoimi pomysłami i jest naprawdę świetnym reżyserem. Zdradzicie jakieś szczegóły związane z trzecim klipem? J.S.: Drogi teledysk. Albo odwrotnie. Dużo śniegu, w rolach głównych ja i Patrycja. P.M.: Pojawia się nawet nasz koncertobus... Widzę, że nic więcej z Was nie wyciągnę, zatem nie pozostaje mi nic innego, jak poczekać na jego premierę. A powiedzcie mi, macie jakieś obserwacje dotyczące tego, które utwory z nowej płyty publiczność szczególnie sobie upodobała i podczas koncertów żywiołowo na nie reaguje, długo oklaskuje albo domaga się ich na bis? P.W.: About Time, Anybody Home i Springtime in my Heart, choć tego numeru akurat nie ma na krążku.
Osoba numeru
P.S.: A ja mam wrażenie, że najbardziej oklaskują covery, np. Białą flagę. J.S.: Które można policzyć na palcach jednej ręki. Bardzo dobrze ludzie odbierają piosenkę Sit by me, co jest miłym zaskoczeniem – to bardzo spokojna piosenka wymagająca skupienia. W moim odczuciu utwór Biała Flaga w Waszym wykonaniu brzmi z koncertu na koncert coraz lepiej. Kilka razy słyszałam go na żywo, oglądałam występ w Opolu i przyznam, że przy pierwszym razie nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia. Natomiast z czasem bardzo zyskuje na jakości. P.W.: Przed koncertem w Opolu mieliśmy taki okres, kiedy na próbach ćwiczyliśmy tylko ten numer, bo bardzo, ale to bardzo nam zależało, żeby zagrać go najlepiej, jak tylko się da. Z tym wiąże się zabawna historia, kiedy na krótko przed festiwalem graliśmy go w salce, w sąsiedztwie której znajdują się miejsca prób innych zespołów. Obok nas imprezkę zrobili sobie muzycy jakiejś punk rockowej kapeli. W pewnym momencie otwierają się drzwi, a oni wchodząc mówią „Wow – to jest najlepsze wykonanie Białej flagi ever! Dlaczego Wy tyle ćwiczycie?”. No to odpowiadamy, że jedziemy do Opola na festiwal. W tym mo-
mencie chłopakom trochę miny zrzedły, ale dodali, że mamy tam pojechać i dać czadu, bo to fenomenalne wykonanie, a oni będą nas oglądać w TV. To była bardzo miła sytuacja. Z coverami bywa różnie i nie jest trudno potknąć się przy przearanżowaniu dobrze znanego słuchaczom numeru. Wam na szczęście udało się tego uniknąć. P.M.: Baliśmy się go grać, ale jak dostaliśmy nagrodę na festiwalu Grzegorza Ciechowskiego w Tczewie, to poczuliśmy się tak, jakby nam pozwolono. Tam w skład jury wchodzili muzycy Republiki, przedstawiciele oficjalnego fanclubu, była też mama pana Grzegorza i stwierdziliśmy, że skoro ci ludzie nas docenili, to możemy na koncertach wykonywać Białą flagę. J.S.: Uważam, że ważne jest też, że covery, które gramy to zawsze są nasze wersje. W przypadku żadnego z nich nie są to wykonania 1:1. Zawsze kiedy gramy coś nie naszego, to staramy się w tym zostawić coś swojego. Myśleliście, żeby na trzecim albumie znalazły się jakieś covery? J.S.: Nie można całkowicie wykluczyć płyty złożonej wyłącznie z coverów. A coś więcej na ten temat?
J.S.: W tej chwili trudno cokolwiek powiedzieć. Jest kilka pomysłów, ale teraz skupieni jesteśmy na trasie i tym, żeby z materiałem z Problemu z wiernością dotrzeć do jak największej liczby słuchaczy. Jesteśmy tym totalnie zaabsorbowani i tak naprawdę nie mamy nawet czasu, żeby zrobić na spokojnie próbę. Natomiast, gdyby w tym momencie ktoś do mnie przyszedł i powiedział: „Słuchaj Janek, tu masz budżet, zbieraj zespół i za trzy miesiące wydajecie krążek”, to znalazłoby się w mojej szufladzie dziesięć, dwanaście piosenek, które spokojnie moglibyśmy nagrać. Ale obawiam się, że byłaby to płyta dosyć mocno niespójna stylistycznie, dlatego zależy nam, żeby popracować jeszcze nad nowymi numerami i zgromadzić materiał, który pozwoliłby nam pokazać kierunek, w którym chcemy zmierzać. Od kilku lat myślę o wydawnictwie koncertowym, ale w składzie kameralnym, z gitarą akustyczną, kiedy występuję z Patrycją, a czasem też z Przemkiem. Mam nadzieję, że taki krążek kiedyś ujrzy światło dzienne. À propos samych koncertów. Gracie ich niesamowicie dużo – jak radzicie sobie z pogodzeniem takiej ilości występów z pracą, nauką? Co na to Wasze rodziny, przyjaciele? J.S.: Nie jest to łatwe, ale staramy się tak ustalać terminy, żeby intensywnie koncer-
13
tować w weekendy, a dni od poniedziałku do czwartku poświęcać na regenerację i sprawy pozazespołowe. Zobaczymy, jak to będzie wyglądało za dwa, trzy miesiące, ale póki co znajdujemy na wszystko siły. P.M.: To wszystko jest po to, żeby któregoś dnia nie posadzić tyłka przed telewizorem i powiedzieć sobie, że nie zrobiliśmy wszystkiego, co mogliśmy czy też nie wykorzystaliśmy różnych możliwości. P.W.: Dokładnie tak. Muzykowanie nie jest lekkim kawałkiem chleba i nie daje nam nie wiadomo jakich pieniędzy. P.M.: To jest czerstwy kawałek bułki. P.W.: Tak można to określić. Ale też jest taki okres w życiu, kiedy trzeba się poświęcić i podążać do zamierzonego celu. Myślę, że Fot. Magda Oczadły
nasi bliscy to rozumieją i są świadomi tego, że robimy to, co kochamy, na czym nam zależy i chcemy najlepiej jak to możliwe wykorzystać naszą szansę. J.S.: Pierwszemu albumowi zabrakło takiej promocji koncertowej i przed nagraniem Problemu z wiernością uczulałem zespół, że nie możemy powtórzyć takiej sytuacji. Na ten moment jestem bardzo zadowolony, bo gramy mnóstwo koncertów, na które przychodzą ludzie, nasza muzyka dotarła do licznej grupy odbiorców. No i też finansowo nie jesteśmy stratni, więc jeśli w tych wszystkich kwestiach dalej będziemy posuwać się do przodu, to nie pozostaje nic innego, jak tylko się cieszyć. Graliście parokrotnie koncerty z innymi zespołami – z Myslovitz, Muzyką
Końca Lata, Big Day czy Generałem Stilwellem. Z kim koncertowa współpraca układała Wam się szczególnie fajnie? J.S.: Fantastycznie wspominam granie z MKL. Jest to zespół, który bardzo lubię i dużo słucham ich piosenek. Mieliśmy przez ostatnie lata kontakt internetowy albo jakoś przez wspólnych znajomych, ale okazja, żeby poznać się osobiście i zagrać na jednej scenie nadarzyła się dopiero w listopadzie ubiegłego roku. Bardzo sympatycznie nam się razem występowało, ich publiczność pozytywnie przyjęła nasz występ i odwrotnie. To był bardzo dobry początek trasy promującej Problem z wiernością, który dał nam sporo energii do dalszych działań. Na stopie towarzyskiej koncert z Big Day był przeuda-
Osoba numeru
ny i super, że będziemy mieli okazję jeszcze wystąpić z nimi tej wiosny. Jest wykonawca, z którym występ Wam się marzy? Albo scena, na której bardzo chcielibyście zagrać? P.W.: Na pewno takimi imprezami są Open’er i Woodstock z koncertami na dużej scenie. J.S.: O dziwo na festiwalach graliśmy, gdy nie mieliśmy w dorobku żadnej płyty. To chyba jest tak, że osoby ustalające line-upy wyszukują mało znane, ale obiecujące zespoły, ale potem jak już im się coś uda, nagrają płytę, to się ich nie zaprasza. P.W.: Może dlatego, że potem trzeba już im płacić. J.S.: Będąc bez longplay’a w dorobku wystąpiliśmy na OFFie, w Jarocinie i na SLOT
ART Festivalu. Póki co w tym roku nie zapowiada się raczej, żebyśmy pokazali się na imprezach większego kalibru, bo już byśmy coś na ten temat wiedzieli. Mamy początek 2013 roku, jeździcie po Polsce z Problemem. Na jak długo macie zaplanowaną wiosenną trasę? J.S.: Staramy się odwiedzić te miejsca, gdzie nas wcześniej nie było. Zawitamy np. do Koszalina, Żywca, Szczecina, Olsztyna – tam nigdy wcześniej nie koncertowaliśmy. Zobaczymy, jak zostaniemy przyjęci w tych miastach. P.W.: Ale wracamy też do Trójmiasta czy Bydgoszczy. Jeśli jest okazja, to gramy. Na pewno zależy nam też na tym, by mieć co robić latem i dawać koncerty.
mua: Monika Berlińska Autorka zdjęć bardzo dziękuje Anecie Cieślarczyk, Magdalenie Mierzejewskiej, Januszowi Czyżewiczowi i Wojciechowi Bosiowo za pomoc w sesji.
15
U
Król Nowego Jorku
rodził się w 1942 r. w żydowskiej rodzinie w stanie Massachusetts. Studiował na Johns Hopkins University, który ukończył w 1964 r. z tytułem inżyniera elektryka. Na studia zarobił sam pracując jako parkingowy w Bostonie. MBA (ang. Master of Business Administration – Magisterskie Studia Menadżerskie) zrobił już na Harvard Business School. Swoją karierę rozpoczął w banku inwestycyjnym Salomon Brothers na Wall Street, gdzie bardzo szybko awansował i w 1972 roku stał się ich partnerem. W niespełna dziesięć lat później Salomon Brothers został wykupiony przez Citigroup, a on sam – zwolniony. Jego „złoty spadochron” – odprawa, jaką otrzymał po odejściu, miała wartość 10 mln USD. To wtedy przyszedł mu do głowy pomysł, by stworzyć firmę dostarczającą informacje finansowe, aby ułatwić inwestorom podejmowanie decyzji. Było to coś, czego brakowało mu w poprzedniej firmie. Swoją fortunę zbił dzięki założonemu przez siebie przedsiębiorstwu Bloomberg L.P., które zajmuje się zbieraniem, analizowaniem, dostarczaniem oraz sprzedawaniem informacji finansowych za pomocą systemów komputerowych dla podmiotów biznesowych z Wall Street. Przez wiele lat był członkiem Partii Demokratycznej. W 2001 roku postanowił zostać burmistrzem Nowego Jorku, kandydując już jako republikanin. Kampanię wyborczą sfinansował z własnych środków, przy poparFot. Patryk Rogiński
„Zarób swój pierwszy miliard dolarów, a potem startuj w wyborach” — radzi Michael Bloomberg. I wie, co mówi, bo w ten sposób został burmistrzem Nowego Jorku. To jeden z najbogatszych ludzi świata, którego wpływy dotyczą takich stref życia jak: polityka, media oraz filantropia. Barbara Jelonek
ciu przyjaciela, Rudolfa Giulianiego. Zwycięstwo w wyborach kosztowało go 41 mln USD (choć niektórzy twierdzą, że faktyczne koszty wynosiły ponad 90 mln USD). W trakcie kampanii podkreślał, że nie zamierza domagać się pensji za pracę na stanowisku burmistrza – jego status majątkowy z pewnością mu na to pozwala. Od tamtej pory Bloomberg pracuje za symbolicznego dolara. Do biura dojeżdża metrem, czym zjednał sobie sympatię wielu nowojorczyków. W 2005 roku ponownie wygrał wybory – tym razem z dużo większą przewagą. Po dwóch latach zrezygnował z członkostwa w Partii Republikańskiej, co nie przeszkodziło mu w przedłużeniu urzędu i kolejną kadencję wygrał, mimo że był kandydatem niezależnym. Przez te działania naraził się i demokratom, i republikanom – pojawiły się spekulacje, że w ten sposób chciał przygotować się do wyborów prezydenckich w 2008
roku. Jako kandydat niezależny stanowiłby alternatywę dla wyborców rozczarowanych partiami Republikańską i Demokratyczną. Bloomberg zdecydował się jednak pozostać w Nowym Jorku. W tej chwili sprawuje swoją trzecią kadencję jako burmistrz najludniejszego miasta w Stanach Zjednoczonych. Piastując swój urząd wprowadził wiele spektakularnych i kontrowersyjnych zmian. Jego osiągnięcia są nie do przecenienia. Postanowił zmienić podejście do już znanych koncepcji zarządzania miastem i zaczął kierować nim jak wielką korporacją. Właśnie w tych działaniach można dopatrywać się źródła niesamowitych wyników, jakie osiągnął na polu zmian kształtujących nowojorskie społeczeństwo. Według statystyk, odkąd Bloomberg po raz pierwszy został burmistrzem, przestępczość w mieście spadła aż o 30%. Z pewnością ma to związek z fak-
17
Fot. Patryk Rogiński
Do wzięcia Mówi się, że mimo zaawansowanego wieku, Bloomberg nadal pozostaje najlepszą partią w Nowym Jorku. Z żoną, Susan Brown, rozwiódł się w 1993 roku. Z tego związku ma dwie córki. Młodsza z nich, Georgina, jest autorką rodzinnej sagi. Twierdzi w niej, że nie czuje przed ojcem żadnego lęku, chociaż doskonale wie, że boi się go połowa Wall Street.
tem, iż wprowadzone przez polityka zmiany umożliwiają mieszkańcom natychmiastowe poinformowanie władz o każdym niepokojącym wydarzeniu – wystarczy, że zatelefonują pod numer 311. Kolejne dane są równie optymistyczne: dzięki Bloombergowi o jedną czwartą spadła liczba rodzin potrzebujących socjalnego wsparcia miasta; wzrosła natomiast liczba absolwentów wyższych uczelni. Nowy Jork zyskał kolejne 70 hektarów parków, a od października 2009 roku powstało tam tyle miejsc pracy, ile w dziesięciu kolejnych największych miastach Ameryki łącznie. Wszystkie te innowacje były jednak bardzo kosztowne. Mieszkańcy NYC zapłacili za nie między innymi ponad 18% podwyżką podatku od nieruchomości. Autorski plan rewitalizacji miasta, będący częścią programu Bloomberga, pomógł ściągnąć do Nowego Jorku słynnych artystów. W konsekwencji, wybitna nowojorska artystka polskiego pochodzenia, Leokadia Makarska-Cermak, portretująca ludzi „pozytywnie zmieniających świat”, uwieczniła podobiznę burmistrza na jednym ze swoich obrazów. Olejny portret polityka został odsłonięty w 2009 roku podczas 45. Kongresu Włosko-Amerykańskich Organizacji (CIAO). Dzięki fanatycznej wręcz trosce o zdrowie obywateli, jaka bez wątpienia wyróżnia Bloomberga, w Nowym Jorku jako pierwszym mieście na świecie, wprowadzono zakaz palenia w miejscach publicznych. Choć pierwsze reakcje mieszkańców na ten pomysł nie były w pełni pozytywne (burmistrz
otrzymał wtedy przydomek „Gloomberg” – od słowa gloomy [ang. ponury]), koncepcja została skopiowana w innych amerykańskich metropoliach. Oczywiście, nie wszystkie rewolucyjne idee polityka zostały zrealizowane. Nie zdołał między innymi przeforsować przepisów ograniczających dostęp do broni palnej czy zakazujących podawania słodkich napojów gazowanych w kinach, na stadionach sportowych, tudzież w restauracjach. Powszechnie uważa się, że po zakończeniu obecnej kadencji Bloomberg zdecyduje się wziąć udział w wyścigu o fotel prezydencki. Tezę tę mogą potwierdzać informacje opublikowane niedawno przez New York Times. Według nich Bloomberg zachęcał obecną sekretarz stanu USA, Hillary Clinton, do startu w najbliższych wyborach na stanowisko burmistrza NYC. Sam zainteresowany na razie zapewnia, że po opuszczeniu aktualnie piastowanego urzędu przeniesie się do Waszyngtonu, gdzie planuje stworzenie demokratyczno-republikańskiej koalicji, która zajmie się odbieraniem nielegalnie posiadanej broni, zreformuje prawo imigracyjne oraz ułatwi inwestycje w infrastrukturę. Na temat dalszych planów milczy. Jednak z pewnością nikt nie spodziewa się, że tak charyzmatyczny polityk mógłby zniknąć z życia publicznego. Spektakularna kariera polityczna to nie jedyne, z czego słynie Bloomberg. Przez lata dał się również poznać jako jeden z największych filantropów na świecie. Jest prezesem i sponsorem Johns Hopkins University (uczel-
ni, na której sam studiował). Udało mu się tam stworzyć jeden z najnowocześniejszych na świecie medycznych ośrodków badawczych – Bloomberg School of Public Health. Mówi się, że mimo zaawansowanego wieku, Bloomberg nadal pozostaje najlepszą partią w Nowym Jorku. Z żoną, Susan Brown, rozwiódł się w 1993 roku. Z tego związku ma dwie córki. Młodsza z nich, Georgina, jest autorką rodzinnej sagi. Twierdzi w niej, że nie czuje przed ojcem żadnego lęku, chociaż doskonale wie, że boi się go połowa Wall Street. Sam miliarder o swojej pozycji mówi: „Jeśli jest się człowiekiem wykształconym, można zacząć od niczego. Nie miałem pojęcia o mediach i stworzyłem formę medialną. Nie miałem pojęcia o polityce i zostałem burmistrzem największego miasta w Stanach Zjednoczonych”. Bez wątpienia lista jego osiągnięć jest imponująca. W rankingu Najbogatszych Ludzi Świata magazynu Forbes z 2012 roku znajduje się na 20. miejscu, z majątkiem szacowanym na 25 mld USD. Tym samym awansował o dziesięć pozycji w porównaniu do poprzedniego zestawienia. Z kolei w rankingu Najpotężniejszych Ludzi Świata 2013, ze swoją działalnością burmistrza Nowego Jorku, ulokował się na 16. pozycji. Jego nazwisko znajduje się również na liście Najbogatszych Amerykanów 2012 roku – Michael Bloomberg zamyka tam pierwszą dziesiątkę. Nikt już dzisiaj nie wątpi, że jego wpływy znacznie przekroczyły granice Nowego Jorku.
19
Fot. Patryk Rogiński
Reżim z Myszką Miki w tle O Korei Północnej mówi się zazwyczaj w kontekście zagrożenia bronią atomową. W kraju, gdzie większość PKB przeznacza się na potrzeby armii, żyją jednak zwykli obywatele, którzy muszą zmagać się z koszmarną codziennością. Alicja Woźniak
21
K
orea Północna to jeden z najbardziej odizolowanych krajów świata. Oficjalne informacje, jakie do nas docierają, są skromne i zawsze kontrolowane przez władze. W demokratycznej części świata Korea rządzona przez Kim Ir Sena i jego syna – Kim Dzong Ila stała się synonimem skrajnego ubóstwa, głodu i łamania praw człowieka. Taka sytuacja skłania wielu ludzi do tego, by poznać historię Półwyspu Koreańskiego i jego mieszkańców. Dzieje opisywanego państwa sięgają II wojny światowej, kiedy po kapitulacji Japonii Armia Czerwona zajęła część Półwyspu Koreańskiego. W 1948 roku zarówno będąca w strefie wpływów USA Korea Południowa, jak i rządzona przez komunistów Korea Północna ogłosiły niepodległość. Mimo tych deklaracji nie mogły się porozumieć i obie rościły sobie prawo do administrowania całym półwyspem. Z tego powodu doszło do wybuchu wojny koreańskiej w latach 1950–1953. Konflikt został przerwany zawieszeniem broni, które trwa do dziś. Mimo że od ustania działań zbrojnych minęło tyle lat, oba państwa formalnie ciągle są w stanie wojny. We współczesnym świecie, w którym media dysponują dużą siłą i łatwo jest uzyskać informacje dotyczące innych krajów, ciągle za jeden z wyjątków uchodzi właśnie Korea Północna. Często publikuje się zdjęcia przedstawiające stolicę kraju – Pjongjang, której ulice charakteryzują się praktycznie zupełnym brakiem samochodów. Częstym motywem takich fotografii są też państwowe uroczystości i tłumy wiwatujące na cześć przywódcy. Informacje dotyczące największych społecznych i humanitarnych problemów Korei docierają do opinii międzynarodowej jedynie za pośrednictwem działaczy walczących o prawa człowieka i uciekinierów z totalitarnego kraju. Koreańską Republikę Ludowo-Demokratyczną zamieszkują niespełna 23 miliony ludzi. Pomimo tej niemałej liczby obywateli, próżno szukać tam społecznej różnorodności czy pluralizmu politycznego. Całe życie rezydentów, od dzieciństwa aż do śmierci, jest podporządkowane wszechobecnej ideologii. W jej centrum od początku dyktatury stawiano przywódcę: najpierw Kim Ir Sena, później Kim Dzong Ila, a od roku jego syna, Kim Dzong Una. Wszystko, co współcześnie kojarzy się z kultem jednostki, jaki istniał w ubiegłym wieku w Europie, funkcjonuje ciągle na północy Półwyspu Koreańskiego. Obywatele uczestniczą w uroczystych defiladach, pokazach tańFot. Patryk Rogiński
ca, a wszystkie elementy kultury (takie jak np. sztuka i prawo) służą gloryfikowaniu przywódcy i rządzącej partii komunistycznej. W przypadku braku entuzjazmu ze strony obywateli biorących udział w propagandowych wydarzeniach, wyciąga się surowe konsekwencje: można trafić do obozu koncentracyjnego lub pracy przymusowej. Opisywanie każdego systemu totalitarnego zawsze łączy się z podawaniem przykładów mechanizmów zastraszania społeczeństwa i zbrodni, jakich dopuszcza się dyktatura. Brzmi to jednak nieco abstrakcyjnie i dosyć uniwersalnie, dlatego warto przyjrzeć się sytuacjom z codziennego życia Koreańczyków. Bogatym źródłem takich wiadomości stał się ostatnio zbiór reportaży autorstwa Barbary Demick zatytułowany Światu nie mamy czego zazdrościć. Reporterka zebrała relacje ludzi, którzy stali się trybikami w społeczeństwie, gdzie zupełnie nie liczy się jednostka, tylko ogół. Jednymi z bohaterów są państwo Song – zagorzali działacze partyjni. Dzięki wysokiej pozycji społecznej otrzymali od władz telewizor, który rzecz jasna odbierał tylko oficjalne kanały. Mimo to nowoczesny sprzęt szybko stał się atrakcją wśród sąsiadów. W jednym z nadawanych programów rodzina miała okazję oglądać materiał o produkcji ogromnej liczby par nowych kaloszy. Pan Song pozwolił sobie wtedy na głośny komentarz, zauważając że choć wyprodukowano tyle butów, nie starczyło już dla jego dzieci. Zapewne za sprawą sąsiedzkiego donosu, to niepozorne zdanie ściągnęło niebezpieczeństwo na całą rodzinę. Wkrótce mężczyzna musiał tłumaczyć się z krytyki przed policją polityczną, która mu groziła i zastraszała. Historia skończyła się szczęśliwie, ponieważ pan Song, dzięki swojej elokwencji i inteligencji, zdołał się wytłumaczyć. Podobne historie pokazują, jak powszechne za czasów Kim Ir Sena, ale również dziś, jest donosicielstwo. O sprawach, które władza może interpretować jako niebezpieczne dla siebie, informują sąsiedzi, koledzy z pracy, a nawet członkowie rodziny. Przekazywane dzieciom opowieści opisują wielu małych bohaterów, donoszących na swoich rodziców. Sytuacja od razu przywołuje skojarzenia z postacią obecną w propagandzie ZSRR, Pawlikiem Morozowem. Najdrastyczniejsze jednak wydają się przekazy dotyczące połowy lat 90. XX wieku, kiedy Koreańczyków dotknęła ogromna katastrofa – wielki głód i epidemia tyfusu. Złożyły się na nią skrajne warunki pogodowe, takie jak fale upałów, ostre mrozy zimą i wielkie ulewy, ale także bardzo niski stan higieny. W szpitalach, gdzie
brakowało nie tylko lekarstw i opatrunków, ale przede wszystkim żywności, zaczęło umierać z głodu coraz więcej dzieci. Układ pokarmowy kilkulatka jest bowiem zbyt wrażliwy, by strawić takie „dodatki” do kukurydzy (jedzonej zamiast ryżu), jak np. łodygi czy kolby. Opowieści lekarzy, którzy pracowali wówczas z najciężej chorymi, przepełniają obrazy ludzi wyniszczonych głodem, bez szans na przeżycie. Tak dramatyczna sytuacja kraju skłoniła władze do upublicznienia sprawy na forum międzynarodowym. Jesienią 1995 roku do Korei Północnej zaczęła docierać pomoc humanitarna. Pojawili się także przedstawiciele ONZ. Komunistyczne władze oszacowały straty na 15 miliardów dolarów. Z głodu mogły umrzeć ponad trzy miliony ludzi. Pomimo, że największy kryzys wydaje się zażegnany, kondycja kraju nadal jest bardzo trudna. Ciągle
przypuszcza się, że (szczególnie na prowincji) panuje głód. Praktyczny brak opieki medycznej to stały, wciąż nierozwiązany problem. Jedynie najbogatsi funkcjonariusze partyjni mogą sobie pozwolić na leczenie w Chinach. Zwykli obywatele są zdani na samodzielne wytwarzanie lekarstw (przede wszystkim z ziół) i zdobywanie żywności. Główną cechę koreańskiej gospodarki stanowi samowystarczalność. Z założenia kraj ma pozostać całkowicie niezależny ekonomicznie. W rzeczywistości jednak Korea importuje bardzo wiele towarów i korzysta z zagranicznej pomocy. Pewną nowością w tym centralnie kierowanym modelu gospodarki stały się elementy wolnego rynku wprowadzone na początku tego wieku. Zostały one jednak częściowo wycofane przez Kim Dzong Ila jako zagrażające suwerenności. Podobne posunięcia
reżimu udowadniają, że nie należy spodziewać się wprowadzenia głębokich reform. Kim Dzong Un chce sprawiać wrażenie przywódcy z jednej strony nieco bardziej otwartego na świat, ale wciąż groźnego z powodu prowadzonego przez siebie programu nuklearnego. Niedawno media obiegły informacje o otwarciu pierwszego w KRLD baru szybkiej obsługi i publikacji wizerunku Myszki Miki. Podobne wiadomości dają nadzieję na odmianę sytuacji. Ze sporą dozą prawdopodobieństwa można jednak twierdzić, że są to tylko zabiegi propagandowe, mające na celu ocieplenie wizerunku totalitarnego państwa, które lwią część środków przeznacza na zbrojenia. Próby nuklearne przeprowadzono w kilku ostatnich latach dwukrotnie. W grudniu ubiegłego roku Pjongjang dokonał próby rakiety dalekiego zasięgu. Niewykluczone, że reżim
będzie dalej udoskonalał swoją broń atomową. W tej sprawie nie istnieją żadne pewniki, ponieważ władze Korei Północnej cechuje nieprzewidywalność. Należy przypuszczać, że partia komunistyczna będzie brać pod uwagę zdanie ONZ i Chin, potężnego sąsiada sprzyjającego Korei. Społeczność międzynarodowa musi jednak traktować poważnie sygnały dochodzące z Pjongjang, gdyż działania reżimu mogą stać się groźne dla całego świata. Trudno ocenić, jak potoczą się losy tego kraju. Obserwując poczynania komunistycznego reżimu, odnosi się wrażenie, że jakiekolwiek poważne zmiany społeczno-polityczne nie wchodzą w grę. Kim Dzong Un kontynuuje linię poprzedników i rozwija nuklearną technologię. Z tego powodu ewentualna groźba wybuchu rewolucji czy wojny na Półwyspie Koreańskim niesie ze sobą globalne ryzyko.
23
Terapia anielska, uzdrawianie duszy pierwotnym krzykiem, ustawienia rodzinne Hellingera czy programowanie neurolingwistyczne to tylko niektóre z niekonwencjonalnych metod radzenia sobie z problemami. Głód alternatywnych terapii jest coraz większy. Czy jednak do końca zdajemy sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie ze sobą niosą?
C
oraz więcej Polaków decyduje się na pomoc psychoterapeutów. Zgodnie z badaniem przeprowadzonym przez Akademickie Centrum Psychologii i Rozwoju Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej spada wiek pacjentów – średni to 26 lat, lecz ponad 60% to osoby poniżej 26. roku życia. Dane te dotyczą osób korzystających z usług terapeutów praktykujących w sposób klasyczny. Jednak wielu ludzi szuka pomocy u pseudopsychologów, którzy z powodzeniem prowadzą prywatne praktyki, nie posiadając odpowiedniego wykształcenia. Niebezpieczne metody Dlaczego wolimy zaryzykować powierzanie naszych osobistych spraw komuś, komu bliżej do szarlatana niż do psychologa, zamiast spróbować klasycznej, długotrwałej terapii? W Zakazanej psychologii dr Tomasz Witkowski, prezes Klubu Sceptyków Polskich, pisze o nagminnym przenoszeniu odpowiedzialności za życiowe niepowodzenia na zewnętrzne czynniki, m.in. trudne dzieciństwo, nieokiełznane libido, a nawet działanie sił kosmicznych. Pseudoterapeuta oferuje wybawienie od takich problemów. „To oczywiste, że taki rodzaj terapii będzie wybierany częściej i chętniej niż te, gdzie terapeuta wskazuje na brak wystarczającej motywacji pacjenta lub brak siły woli” – pisze dr Witkowski. Jakich terapii należy więc unikać, aby nie stać się ofiarą nadużyć? Pewne metody terapeutyczne stały się obiektem szczególnie mocnej krytyki środowisk naukowych. Przykładem może być NLP, czyli programowanie neurolingwistyczne. Zgodnie z jego zasadami sposobem na lęki, depresje, niepowodzenia w pracy i życiu osobistym są różne techniki komunikacyjne, np. afirmacje, czyli powtarzanie pozytywnych twierdzeń na temat własnej osoby. Naukowcy zarzucają NLP skupianie się jedynie na powierzchownej warstwie problemu oraz bardzo częste wykorzystywanie manipulacji. Ilustr. Katarzyna Domżalska
Agnieszka Tkaczyk Obecnie modną, ale równie wątpliwą w swej rzetelności terapią, są ustawienia rodzinne Hellingera. „Ustawiający” rozmieszcza po sali nieznane sobie wcześniej osoby. Rozstawia je w dowolny sposób, który okazuje się kluczem do zrozumienia problemu istniejącego w rodzinie. Ustawieni odczuwają emocje, których doświadczają członkowie rodziny pacjenta. Dzieje się tak za sprawą „wszechwiedzącego pola” – bliżej nieokreślonej energii, w której tkwi nasz system rodzinny. Wszelkie zachwiania jedności rodziny (wykluczenie z niej, morderstwo) skutkują problemami potomków. Polski rynek pseudoterapii ma w tej kwestii także sporo do zaoferowania. Regresing (ang. regress – cofnąć się) to autorska metoda terapeutyczna Leszka Żądły, w czasie której pacjent odbywa niehipnotyczną podróż w przeszłość, a nawet odwiedza poprzednie wcielenia. Równie magiczna wydaje się terapia anielska, której celem jest kontakt z naszymi aniołami stróżami. To od nich pacjent dostaje wskazówki dotyczące tego, jak ma w życiu postępować. W USA natomiast zaskakująco dobrze mają się terapie mające leczyć zespół stresu pourazowego wywołany porwaniem przez kosmitów, które oparte są na podobnych zasadach jak terapia klasycznego zespołu stresu pourazowego. Sławę zyskały liczne pozwy pacjentów, którzy czują się ofiarami wszczepienia fałszywych wspomnień. Podobnie rzecz ma się w przypadku terapii skupionych na przywoływaniu wydarzeń wypartych z przeszłości. Istnieją również metody, których celem jest przede wszystkim nauczenie ludzi uwalniania emocji. Pierwszą z nich jest EFT – Technika Emocjonalnej Wolności – terapia zaliczana do nurtów takich jak energopsychologia (ang. Energy Psychology) i energomedycyna (ang. Energy Medicine), skupione na związkach ciała z duszą. Rozwiązaniem wszelkich problemów jest przywrócenie wewnętrznej równowagi energetycznej. Innym, krytykowanym przez naukowców, sposobem na uwolnienie nagromadzonych złych emocji
może być terapia pierwotnego krzyku. W jej trakcie mamy wydobyć z siebie emocje krzycząc, czyli tak jak robią to dzieci. Potem pacjent uczy się wyrażać swoje uczucia w mniej neurotyczny sposób. Tę metodę stosował m.in. John Lennon. Pseudopsychologiczne terapie znajdują zarówno swoich zagorzałych zwolenników, jak i krytyków. Głównym argumentem przeciw ich praktykowaniu jest brak kompetencji terapeutów i trudność w zmierzeniu efektów terapii. Co jednak należałoby zrobić w sytuacji, kiedy nawet najbardziej niedorzeczna terapia pomaga pacjentowi? Czy mimo skuteczności powinno się odradzać jej stosowania? „W pewnym momencie zacząłem wstydzić się swojego zawodu” – odpowiada dr Witkowski. – „Zawodu, który powinien być oparty na nauce i eksperymentach, a nie na autorskich pomysłach pseudonaukowców. Korzystanie z ich »pomocy« może mieć tragiczne skutki. Mój znajomy leczył się na depresję u kilku psychoanalityków. Analizowali jego dzieciństwo, skupiali się na przeszłości. W wyniku takich działań próbował popełnić samobójstwo, skacząc z budynku. Cudem przeżył, ale w bardzo ciężkim stanie trafił do szpitala na dwa lata. Podczas leczenia okazało się, że cierpiał na zaburzenie niedoczynności tarczycy, której jednym z objawów jest popadanie w stany depresyjne. Wykształcony psycholog prawdopodobnie rozpoznałby to zaburzenie”. Moda na problemy Stowarzyszenie „Stop manipulacji” tropi tego rodzaju nadużycia. Pomysł założenia stowarzyszenia powstał w grupie osób, których dorosłe dzieci skorzystały z pomocy psychoterapeutki zajmującej się tzw. „rozwojem osobistym”. Osobom, które korzystały z tego typu terapii, psychoterapeutka indukowała przekonanie, że mieli toksycznych rodziców, którzy w dzieciństwie znęcali się nad nimi psychicznie i molestowali ich seksualnie. Klienci na początku nie przypominali sobie takich zdarzeń, ale pseudoterapeutka zdoła-
Na kozetce u szarlatana
25
Ilustr. Katarzyna DomĹźalska
ła ich przekonać, że wyparli swoje wspomnienia ze świadomości. Po takiej terapii pacjenci całkowicie zrywali kontakt z rodziną. W ciągu trzech ostatnich lat do stowarzyszenia zgłosiło się kilkadziesiąt osób poszkodowanych przez psychoterapeutów. Ze względu na wysokie koszty psychoterapii, ofiarami takich nadużyć są w większości osoby zamożne. Prezes „Stop manipulacji”, dr Barbara Gujska, zauważa, że od kilku lat panuje moda na niesłuszne oskarżanie o przemoc domową. Są to rzadkie sytuacje, ale tego typu zgłoszenia zakłócają realny obraz problemu. „Kobiety korzystające z terapii przyjmują coraz częściej tożsamość ofiary przemocy. Zdarza się, że terapeuci wmawiają takim klientkom nieuświadomioną traumę i dążą do jej »przepracowania«” – dodaje dr Gujska. Stowarzyszenie opublikowało na swojej stronie internetowej materiały, na podstawie których przeprowadzany jest test Rorschacha, tzw. test plam atramentowych, w czasie którego psycholog każe interpretować pacjentowi różne obrazy. Stosowanie go należy do standardowych procedur sądowych, badających poczytalność i mających za zadanie stwierdzać ewentualne zaburzenia. Zdaniem stowarzyszenia test ten w żaden sposób nie spełnia kryteriów rzetelności, a jego wyniki nie zostały potwierdzone empirycznie. Publikacja najlepszych odpowiedzi na pytanie „co widzisz na obrazku?” ma uchronić badane osoby przed błędnym diagnozowaniem u nich zaburzeń. Hellinger jako narzędzie Zdaniem Jacka Rydlewskiego, pracownika Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, psychologii nie da się tak łatwo „zmierzyć”, a terapii poddać rygorystycznej klasyfikacji. Rydlewski wykorzystuje w swojej praktyce terapeutycznej elementy ustawień rodzinnych Hellingera – jednej z najmocniej krytykowanych przez środowiska naukowe metod. Powodem krytyki jest skupienie terapii na działaniu „wszechwiedzącego pola”. „Rzeczywiście, z naukowego punktu widzenia jego działanie jest trudne do zaakceptowania, chociaż nic nie stoi na przeszkodzie, aby je badać. W krytyce metody Hellingera pomijany jest natomiast kontekst systemowo-rodzinny tej metody – jej główna wartość. Skądinąd ››terapia systemowa rodzin‹‹,
która opiera się na podobnych założeniach, jest znana i poważana w środowiskach naukowych. W swojej pracy nie skupiam się na badaniu skuteczności ustawień. Jak miałbym to zmierzyć? Co zrobić w sytuacji, kiedy terapia pomogła komuś bardziej, a komuś mniej? Jest wiele czynników, które wywołują zmiany: główny to praca pacjenta, czasami inspirowana przez doświadczenia z terapii. Ważne, by ustawień nie traktować jako sposobu na natychmiastowe rozwiązanie problemu. To tylko narzędzie, często prowokujące pacjenta do rozpoczęcia dłuższej terapii” – opowiada Rydlewski. Krytycy zarzucają „hellingerowcom” przede wszystkim brak odpowiedzialności za los pacjenta. Zdaniem Jacka Rydlewskiego odpowiedzialność terapeuty powinna być ograniczona ze względu na zagrożenie nieuprawnionego ubezwłasnowolnienia człowieka. „Sens terapii polega na czymś odwrotnym. Nie zgodzę się natomiast na robienie ustawienia osobie bez kontaktu, która jest w aktywnej psychozie lub nie jest w stanie być za siebie odpowiedzialna. Nie mogę za nią odpowiadać, to jej własne życie. Mogę ją jedynie skierować do odpowiedniego specjalisty. W czasie terapii obchodzą mnie przede wszystkim fakty, chcę, aby pacjent znalazł sposób rozwiązania problemu. Nie skupiam się na całej historii życia pacjenta, tylko na jej wybranym odcinku”. Jest lepiej Pocieszające wydają się dane przedstawione w raporcie Janusza Czapińskiego dotyczącym strategii radzenia sobie Polaków z problemami. Wbrew pozorom jesteśmy coraz szczęśliwsi. Wzrosła liczba tych, którzy kłopoty traktują jako motywację do zmian. Rzadziej też uciekamy w myślenie magiczne, używki i bierność wobec kłopotów. Wśród Polaków, którzy mają przyjaciół i do problemów podchodzą zadaniowo, odnotowuje się coraz mniej samobójstw. Są to również osoby cieszące się największym dobrobytem. Okazuje się, że liczba naszych przyjaciół, po krótkotrwałym załamaniu na przełomie wieków, powróciła do stanu z czasów, gdy uchodziliśmy za społeczeństwo towarzyskie. Może więc aktywne życie społeczne i skupienie na rozwoju osobistym są kluczem do bycia szczęśliwym? I niekoniecznie potrzebne są do tego jakiekolwiek terapie.
27
Mister
Magister Wszędzie aż roi się od żartów na temat magistrów pracujących w kebabie lub na zmywaku za granicą. Sami studenci śmieją się z takich tekstów, ale z biegiem czasu ich śmiech staje się coraz bardziej gorzki. Gdy przychodzi moment poszukiwania pracy, okazuje się, że rzeczywistość wcale nie musi różnić się od tej przedstawionej w dowcipach. Ile dziś znaczy tytuł magistra? Barbara Rumczyk
N
a przełomie 2010/2011 r. w Polsce studiowało 1 841 251 osób. To imponujący wynik, zwłaszcza, gdy porównuje się go z danymi sprzed dwóch dekad, nawet, jeżeli mamy na uwadze wpływ niżu demograficznego. W latach 90. XX w. grono osób zasiadających w akademickich ławach było niemal pięć razy mniejsze, jak podaje portal studenckamarka.pl.
ny i zmiany na rynku pracy. Dobrą wskazówką przy wyborze kierunku są często podpowiedzi absolwentów, którzy weszli na rynek pracy i mogą podzielić się własnymi doświadczeniami. Dzięki wzrostowi zapotrzebowania na dyplomy, rozwinął się rynek uczelniany. Młodzież może wybierać nie tylko w specjalizacjach, ale i rodzajach szkół. Na stronie Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego można znaleźć wzmiankę o tym, że Polska może pochwalić się największą liczbą tego typu instytucji w Europie. Od 2000 r. powstało 160 nowych uczelni. Dane statystyczne o szkolnictwie wyższym pokazują, że aż 70% placówek stanowią szkoły niepubliczne. Jednak w 2011 r. powstało tylko pięć placówek prywatnych, jak donosi Dziennik Gazeta Prawna. Ministerstwo Nauki wprowadziło przepisy, według których przyszłe władze uczelni niepublicznych muszą m.in. pokazać, że mają opracowany system, który gwarantowałby wysoką jakość kształcenia oraz dokładne rozplanowanie kadry nauczycielskiej. Te i inne wymogi mają zwalczać powstawanie miejsc, które mogłyby zaniżać poziom oświaty, odstraszając „twórców” nastawionych na szybki zysk i krótkofalowy biznes.
Rynek dyplomów Dziś wpisywany w CV tytuł ukończenia uczelni wyższej traktuje się prawie jak pozycję oczywistą. Młodzież nierzadko wybiera szkoły wyższe z przekonaniem, że „trzeba mieć papier”. Pozostaje tylko podjąć dezycję, który kierunek studiów jest tym odpowiednim. Jeśli ktoś chciałby sprawdzić, jakie ma szanse na zatrudnienie po danym kierunku, może zajrzeć do statystyk sporządzanych przez urzędy pracy w poszczególnych województwach i miastach. Najczęściej pokazują one zawody i specjalizacje, których absolwenci zasilają rzeszę bezrobotnych. Przykładowo, w pierwszej dziesiątce listy najbardziej „nasyconych” profesji w Warszawie do marca 2011 r. znalazł się zawód technika ekonomisty. Takie rankingi podsumowują tylko sytuację, która miała Prawnik z licencjatem miejsce, nie obrazując dokładnej prognozy Przy wyborze kierunku liczy się też czy są to na przyszłość. Potrzeba nowych narzędzi, studia dwu- i trzyletnie. W Polsce są wyniktóre uwzględniałyby postęp technologicz- kiem realizacji Procesu Bolońskiego, porozuIlustr. Julian Zielonka
mienia zawartego między państwami Europy w związku z edukacją wyższą. Podział jednolitego programu na licencjat i magisterkę ma zmniejszyć ilość studentów niezadowolonych z wyboru kierunku. Wprowadza także różnorodność, pozwalając na łączenie kilku dziedzin nauki. Ponadto taki system ujednolica naukę w Europie, a studenci mogą próbować swoich sił w różnych krajach, nie martwiąc się, że w Polsce zostawili studia, które muszą skończyć w ciągu pięciu lat. Takie rozwiązanie budzi wątpliwości co do kwalifikacji studentów. Niektóre kierunki, jak prawo czy medycyna, wydają się niepodzielne. A jednak w życie wszedł pomysł, by wprowadzić dwustopniowe nauczanie prawa. Tytuł licencjata na tym kierunku na uczelniach w Poznaniu i Warszawie będzie można uzyskać już w 2,5 roku. „Na Zachodzie prawo można studiować po wcześniejszym uzyskaniu tytułu licencjata na innym
kierunku, np. ekonomii. Dzięki temu prawnik ma szersze horyzonty.” – wyjaśnia profesor Teresa Gardocka, prorektor Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w wypowiedzi dla Gazety Wyborczej. Nadwyżka mgr Jak podaje Rzeczpospolita, dyplom ukończenia studiów licencjackich i magisterskich odbiera rocznie średnio 387 tysięcy osób, w tym ponad 50% uzyskuje świadectwo pierwszego stopnia. Trudno nie odnieść wrażenia, że z perspektywy rynku pracy wygląda to trochę jak masowa produkcja. Co więcej, produkcja z nadwyżką. Młodzi ludzie uczą się pięć lat i nie potrafią znaleźć pracy w zawodzie. Mogą dostać zatrudnienie, ale zupełnie niepowiązane z ich kierunkiem studiów. Zdarza się, że jest to zajęcie poniżej ich kwalifikacji. Przed takim problemem stają przede wszystkim absolwenci pedagogiki, marke-
tingu, ekonomii, handlu, socjologii i politologii, jak wylicza Janusz K. Kowalski w tekście na łamach Dziennika Gazety Prawnej. „Powinniśmy odstąpić od tego stereotypu, że mając wykształcenie zawodowe, jestem pracownikiem drugiej kategorii.” – tłumaczył Piotr Krawczyk z Powiatowego Urzędu Pracy w Częstochowie w wypowiedzi dla Radia Jura (http://www.radiojura.com.pl/ za-duzo-magistrow-za-malo-fachowcow. html, 17 stycznia 2013). Studiowanie jest modne, ale nie można postawić znaku równości między absolwentem a szczęśliwym zatrudnionym. Jak donosi „Gazeta Olsztyńska”, w tamtejszym Miejskim Urzędzie Pracy można najczęściej znaleźć oferty dla szwaczek, elektryków, kierowców czy telemarketerów. Potrzeba więc osób przygotowanych do konkretnego fachu. Unia Europejska szuka rozwiązań, które zwiększyłyby liczbę pracowników w sektorze usług. Jednym
z nich jest wprowadzenie i dofinansowanie szkoleń zawodowych. Magister dobrze zaplanowany Czy to znaczy, że dyplom nie jest już niczego wart? Kasia, która studiowała jednocześnie matematykę oraz finanse i rachunkowość, zaprzecza takiemu stwierdzeniu. Swoje obecne zatrudnienie znalazła dzięki temu, że miała dwa kierunki. „Szef docenił moją organizację czasu. Chodziłam na większość zajęć, zaliczałam egzaminy w terminie i jeszcze znajdowałam kilka godzin na to, by dawać korepetycje.” – podsumowuje. Młodzi ludzie, którzy wybierają dalszą drogę kształcenia mają przed sobą nie lada wyzwanie. Nie powinno się ich ograniczać, stawiając wyłącznie na tytuł naukowy lub na zdobywanie fachu bez studiów. Nie powinno się im także zostawiać złudzeń. Magister? Tak! Pod warunkiem, że dobrze przemyślany.
29
Fotoplastykon
Piotr Spigiel Absolwent kierunków Dziennikarstwo na UWr oraz Fotografia i Multimedia na wrocławskiej ASP, przebywał również na stypendium w Ecole des Arts St. Luc w Liege w Belgii. Zajmuje się fotografią ślubną, reklamową, portretową i artystyczną. Ma na swoim koncie udział w wystawach w Polsce i za granicą. Jest członkiem międzynarodowego kolektywu fotograficznego Le Photographe Europeen.
31
Niemy klasyk Griffith’a Czy film mający bronić tolerancji może być jednocześnie źródłem buntu i zamieszek w świecie jak najbardziej realistycznym? Nietolerancja – film Dawida W. Griffitha nakręcony w 1915 roku, dziś, mimo aktualności tematu, może wzbudzać wśród widzów zniechęcenie oraz kontrowersje. I to nie tylko ze względu na to, iż jest to film niemy. Ewa Gładzikowska
W
latach I wojny światowej kino jako sztuka znajdowało się jeszcze w powijakach. Ruchome obrazy zyskiwały co prawda coraz większą popularność, niemniej jednak kinematografia uchodziła powszechnie za sztukę jarmarczną, niegodną uwagi ludzi światłych. Co prawda trafiały się jednostki (np. nasz rodak Karol Irzykowski), które widziały w kinie zadatki na bycie prawdziwą sztuką, ale pozostawały one wyjątkami. W 1916 r. publiczność zdążyła już zapoznać się z dokonaniami pierwszego reżysera i twórcy fantastyki w dziejach kina, Georgesa Mélièsa (Podróż na Księżyc), włoskim kinem sandałowym (Quo vadis?, Cabiria), nieśmiałymi początkami ekspresjonizmu niemieckiego (Student z Pragi) oraz pierwszymi krótkometrażówkami Charliego Chaplina (Bójka na deszczu, Charlie w Music-Halu itp.). Filmy były w zdecydowanej większości (poza nieznanymi szerokiej publiczności eksperymentami technicznymi) nieme i czarno-białe. Długi metraż pojawił się zaledwie kilka lat wcześniej. W tych prymitywnych z naszego punktu widzenia warunkach pojawił się jeden z pierwszych wielkich twórców kina amerykańskiego – David Wark Griffith. Urodzony w 1875 r. reżyser kręcił setki (sic!) filmów już od 1908 r., ale dopiero powstałe w 1915 r. Narodziny narodu, których akcja rozgrywa się podczas wojny secesyjnej, przyniosły mu rozgłos, niestety nie tylko ze względu na wyZdj. Materiały prasowe
bitność tego dzieła pod względem artystycznym. Otóż, w drugiej części filmu Griffith przedstawił czarnoskórych (granych przez białych w czarnych maskach) jako nieinteligentnych i agresywnych względem białych ludzi, zaś Ku Klux Klan jako chwalebną organizację broniącą swych współbraci przed zagrożeniem ze strony Afroamerykanów. Film wywołał liczne protesty przeciwko treściom weń zawartym, niektóre kina nie chciały go umieszczać w repertuarze. Czy obawy przeciwników Narodzin narodu były słuszne? Faktem jest, że film katalizował ataki białych gangów na czarnoskórych, zaś pewien biały mężczyzna po obejrzeniu dzieła Griffitha zamordował czarnego nastolatka. Z kolei Ku Klux Klan zaczął używać Narodzin... jako środka pomocniczego przy rekrutacji nowych członków nieprzerwanie aż do lat 70. Griffithowi nie podobało się odczytanie jego filmu jako rasistowskiego (chociaż można się dziwić, iż nie spodziewał się takiego obrotu sprawy). Z tego względu postanowił nakręcić film krytykujący uprzedzenia różnej maści, czyli Nietolerancję właśnie. Nietolerancja – najdroższy film w dotychczasowej historii kina (kosztował 2 miliony dolarów, co po uwzględnieniu inflacji da nam 46 milionów dolarów budżetu) –– była realizowana z wielkim rozmachem. Griffith podjął się tego, czego nie próbował robić przed nim nikt wcześniej. Zamierzał przedstawić w paralelny sposób skutki nietolerancji (przede wszystkim na tle religijnym, ale również
i o podłożach majątkowych czy społecznych) na przestrzeni dziejów, od upadku Babilonu przez życie Jezusa Chrystusa i noc świętego Bartłomieja do czasów widzowi współczesnych. Przykładał wielką wagę do scenografii, kostiumów i pracy z wieloma statystami. Pragnąc przedstawić wesele w Kanie Galilejskiej zgodnie z tradycją żydowską, zaangażował do nadzoru pracy nad nią rabina Meyera. Wszystko w ramach szczytnego celu przekazania widzom w atrakcyjny wizualnie sposób, iż tolerancja jest niezbędna do dobrego funkcjonowania ludzkości. Na nieszczęście dla Griffitha Nietolerancja poniosła kompletną klęskę finansową. Odbiorcy nie byli w stanie usiedzieć w miejscu przez cały czas projekcji (163 minuty seansu to wyzwanie nawet dla dzisiejszego widza), mieli problemy również z percepcją równolegle rozwijających się czterech historii (zapewne najwięcej trudności sprawiało im to pod koniec, gdy montaż między scenami jest najbardziej dynamiczny), połączonych ze sobą motywem matki kołyszącej dziecko. Ponadto ludzie żyjący w atmosferze I wojny światowej i rychłego przystąpienia Stanów Zjednoczonych do niej nie byli zbyt chętni do oglądania filmu wzywającego do pokoju. W porównaniu z wynikami finansowymi Narodzin narodu (które do momentu premiery Przeminęło z wiatrem były najbardziej dochodowym filmem w dziejach) rezultat komercyjny Nietolerancji prezentował się zatem wprost tragicznie. Griffith stracił niemal
wszystkie pieniądze wyłożone na monumentalne dzieło. Nie był w stanie nawet rozebrać scenografii służącej jako Babilon, która rozpadała się sama przez cztery lata. Pieniądze wzięte na produkcję filmu musiał spłacać do końca życia. Mimo tego, już za jego życia Nietolerancja spotkała się z ciepłym przyjęciem znawców kina. Obecnie jest uważana za jedno z pierwszych filmowych arcydzieł i jeden z najważniejszych filmów Griffitha. W 1995 r. została wpisana na watykańską listę 45 znaczących filmów, opracowaną przez Filmotekę Watykańską i Papieską Radę do spraw Komunikacji Społecznej. Osobiście podejrzewam, że mimo wielkiego wkładu w historię i rozwój kina, film może nie być jednak już dzisiaj – podobnie jak wiele innych niemych filmów, niezależnie od ich poziomu – w pełni znośny dla przeciętnych widzów. Niektóre fragmenty mogą się dłużyć, zbyt ekspresyjna gra aktorska razić, zaś samo przesłanie – choć aktualne – może się wydać przedstawione w zanadto naiwny sposób. Nietolerancję obejrzeć wręcz trzeba, jeśli chcę się być uważanym za osobę obeznaną z kinem. W końcu to ten film jest często omawiany jako pierwszy w książkach filmoznawczych, zaś samo przesłanie o konieczności tolerancji i zgubnych skutkach jej braku jest nadal aktualne. Po prostu wypada, aby człowiek pozbył się uprzedzeń względem pierwszych przypadków nadania kinematograficznym tworom głębi i poświęcił mu prawie trzy godziny. Na pewno nie będzie to czas stracony.
Wielkim plusem dzieła Griffitha jest jego rozmach i dbałość o szczegóły (o czym wspominałam już wcześniej). Jeśli widz da się porwać dziełu, może poczuć – mimo czarno-białego obrazu i braku dźwięku – jakby faktycznie przebywał w starożytnym Babilonie, Palestynie z czasów Jezusa bądź w szesnastowiecznym Paryżu. Sceny batalistyczne oraz reszta warstwy wizualnej z epizodu babilońskiego robią wrażenie i dzisiaj. Grająca weń górską dziewczynę, Constance Talmadge, może uchodzić za pierwszą kobiecą bohaterkę kina akcji. Prawie wszystkie wątki angażują emocjonalnie głównie dzięki odpowiednio dawkowanemu napięciu i wspomagającemu je dynamicznemu montażowi (na kilka lat przed powstaniem przełomowej dla dziejów kina radzieckiej szkoły montażu). W historii współczesnej reżyser odważnie podjął tematykę wyzysku robotników przez pracodawców, obłudy niektórych organizacji filantropijnych oraz niekiedy pochopnej działalności sądów. Poza tym w aż trzech opowieściach Griffith dotknął problemu nietolerancji religijnej (aczkolwiek w najdłuższej z nich – w wątku babilońskim – zostaje on przyćmiony przez historię głównej bohaterki oraz przepych scenografii i kostiumów). Niestety same przejawy nietolerancji wypadają najjaskrawiej i najbardziej wpływają na postawę widza w wątkach najkrótszych, dotyczących Jezusa i – przede wszystkim – paryskiej rzezi hugenotów. Trudno również na pierwszy rzut oka wyczuć (mimo porównań
członkiń organizacji filantropijnej do nietolerancyjnych faryzeuszy), na czym polega nietolerancja w opowieści dziejącej się współcześnie (według założeń reżysera chodzić miało o nietolerancję na tle społecznym, wyrażającą się przez nierówne traktowanie biednych przez bogatych i przestępców). Wielka szkoda, że to właśnie tym wątkom Griffith poświęcił najwięcej miejsca – gdyby głównymi historiami uczynił epizody palestyński i paryski, przesłanie jego filmu na pewno oddziałałoby na widza w silniejszy sposób. Trzeba wspomnieć, że o ile wątek hugenocki wypada nader dobrze, o tyle wątek Jezusa jest opowiedziany najsłabiej (co nie znaczy, że źle) ze wszystkich czterech historii. Pomijając faryzeuszy, nie ma w nim wyrazistych postaci, zaś nagły przeskok z publicznej działalności Jezusa do Jego męki i śmierci nie wpływa dobrze na odbiór wątku przez widza. Jeśli dołożyć do tego fakt, że reżyser nie dodaje żadnych scen od siebie, trzymając się ściśle przekazu biblijnego, raczej nie zdziwi fakt, iż ta historia – w porównaniu z innymi – może nieco nużyć. Ponadto z dzisiejszej perspektywy razić może nieco czarno-biały obraz świata, aczkolwiek trzeba przyznać, że w kreacji kilku postaci (głównie w wątku współczesnym) te granice się zacierają, co bynajmniej nie wyszło Griffithowi przypadkowo. Powyższe minusy nie równoważą jednak plusów sprawiających, że Nietolerancja jest bardzo dobrym filmem, z którym wypada się zapoznać, nie tylko ze względu na wagę historyczną dzieła.
33
Wyższy poziom wtajemniczenia Rozmowa z Renate Jett.
M
Mateusz Węgrzyn
ateusz Węgrzyn: Do Wrocławia powracasz po 12 latach od premiery Oczyszczonych w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego. Jakie zmiany zauważasz w mieście i Teatrze Współczesnym? Renate Jett: ������������������������ Nie mogę za wiele powiedzieć, bo kiedy byłam tutaj pierwszy czy ostatni raz, skupiałam się tylko na pracy. Spacerowałam po mieście, wokół panowała zima, padał śnieg – to był grudzień. Było pięknie. Naprawdę nie potrafię o tym rozmawiać. Ludzie byli sympatyczni, ale ja nic o nich nie wiedziałam, nic nie rozumiałam. Oczywiście – przede wszystkim ja się zmieniłam. Nie wiem, jak zmieniło się miasto. Widzę Sky Tower, widzę centra handlowe, galerie i myślę: mój Boże, kapitalizm zawitał tu już na dobre. Okropne, ale to jest wszędzie. Myślę jednak, że ludzie w końcu się obudzą... Bo jak jest teraz? Pracują po to, żeby pójść na zakupy do galerii, które zazywyczaj były wykorzystywane dla sztuki. Teraz są one bardzo blisko i bywają, czym się chce, wystarczy wybrać. To nasz fatalny konsumpcjonizm... Tak, całkowicie się zgadzam. Może ludzie w końcu zrozumieją, że to jest niewolnictwo, nic innego. Banki itd. Podsumowując – zauważam zmiany głównie w sobie. WięZdj. Krzysztof Bieliński
cej rozumiem, więcej sama poruszam się po mieście – teraz jest to o wiele łatwiejsze. Częściej rozmawiam z ludźmi na ulicy. Natomiast w tym teatrze dalej jest mnóstwo osób, które poznałam już wtedy, w czasie podróży z Oczyszczonymi. I to jest bardzo miłe. Właściwie nie ma większych zmian. Oczywiście, wtedy była pani Krystyna Meissner, teraz jest pan Marek Fiedor – ale nie mam z nim dużej styczności w pracy. Myślę, że teraz ten teatr odkrył nową twarz, jednak na razie nie mnie to oceniać. Na 9 marca zaplanowana jest premiera Kotliny, spektaklu w reżyserii Agnieszki Olsten, opartego na książce Olgi Tokarczuk Prowadź swój pług przez kości umarłych... I jestem szczęśliwa, że nazwali to Kotlina, bo tamten tytuł jest za trudny. Ale co skłoniło Cię do pracy „na wyjeździe“? Problem poruszany w spektaklu, współpraca z reżyserką czy może sam Wrocław? „Przeczytaj książkę“ – powiedziała mi Agnieszka Olsten. Tak więc przeczytałam niemieckie tłumaczenie i stwierdziłam, że jest tam wiele tematów, które naprawdę mnie zajmują. Bardzo interesuje mnie świadomość zwierząt, to jeden z moich głównych powodów. Naprawdę chciałabym odkrywać to zagadnienie na całym świecie, w Polsce i gdziekolwiek jestem. Myślę, że zwierzęta czekają
Połączenie ze świadomością Teatr to dla niej bardzo zaawansowana komunikacja, nie rozrywka. Sam język, tzw. metody to tylko użyteczne narzędzia. A chodzi o bliższy kontakt duchowy. Podkreśla, że skoro jesteśmy połączeni ze zwierzętami wspólnotą pochodzenia i bytowania, to należy im się szacunek i uznanie, że mają swoją świadomość. Z bezdusznością ludzi wobec duszy zwierząt chce walczyć, mówiąc o tym m.in. w teatrze. Na zdj.: Santos, Venna i Kollo z Fundacji 2plus4 pomagającej niechcianym i porzuconym psom.
35
na to, aż ludzie w końcu się opamiętają. To, jak są traktowane, jest straszne. Chcę pracować na rzecz zwierząt – to jest obecnie część mojego życia i moje ważne zadanie. Poza tym bardzo lubię astrologię, to ogromnie interesujące. Właściwie wszystkie religie wzięły swoje opowieści z obserwacji nieba. Jeśli zdasz sobie z tego sprawę, to wiele zrozumiesz. Tak więc astrologia i oczywiście powrót do teatru, w którym rozpoczęłam moją niezwykłą podróż po Polsce – to dodatkowe powody. To swego rodzaju domknięcie koła – powrócenie do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Myślę o tym jako o początku i końcu jakiegoś rozdziału w moim życiu. A czy książki Olgi Tokarczuk są znane w Austrii? Tego nie wiem, chociaż sądzę, że nie na szeroką skalę. Są tłumaczone, więc chyba ludzie je czytają. Bardzo lubię tytuł tej książki, bo w niemieckim jest to Der Gesang der Fledermäuse, czyli... Jak to będzie w języku polskim? Zdaje się Śpiew nietoperzy. Tak, Śpiewanie.... No, tak dalej. Agnieszka Olsten jest znana jako reżyserka, która w swoich spektaklach redefiniuje przestrzeń teatralną, a zwłaszcza pozycję widzów. Kotlina jest umiejscowiona w lokalnym, widmowym krajobrazie. Na czym polega specyfika pracy z Olsten w tym spektaklu? Nie znałam wcześniej Agnieszki, nie widziałam jej przedstawień. Rozmawiałyśmy kiedyś przez telefon i w końcu zetknęłyśmy się na pierwszej próbie. To była dla mnie miła niespodzianka, móc spotkać ją i jej zespół. Ale czymś musiała Cię przekonać do tego projektu, sam temat chyba nie wystarczył. Lubię subtelny sposób, w jaki Agnieszka otwiera tę historię kobiecości, człowieczeństwa i wspólnoty zwierząt. Czuję, że ona wie, co chce powiedzieć i komunikuje to w bardzo osobliwym języku. Nie musiała mnie przekonywać. Wszystko wydarzyło się naturalnie. Mamy podobny sposób rozumienia tych kwestii, wzajemnie to odczuwamy. Teraz pracujemy nad nowym paradygmatem. Prawdziwie artystyczne porozumienie. Oczywiście. W jakiś sposób moje życie, to w jakim momencie teraz jestem – wszystko przystaje do tego, nad czym z Agnieszką pracujemy. To jest spotkanie fascynujące na wielu poziomach. Często warszawscy aktorzy powtarzają, że wrocławska publiczność jest wyraźnie inna niż stołeczna. Żywiej Zdj. Krzysztof Bieliński
reaguje, odważniej wchodzi w dialog z aktorami, traktuje teatr jako ważną wypowiedź społeczną. To prawda czy zwykłe uogólnienie? Nie wiem, jak jest teraz, ale pamiętam, że spektakl Oczyszczeni był pod tym względem niesamowity. Przychodziło mnóstwo ludzi młodych, rozumiejących nas, bardzo zaaferowanych. Nie mogę o tym wiele powiedzieć, ale czuję, że jest pewna różnica. Oczywiście ten teatr jest mniejszy niż wiele miejsc, w których gramy w Warszawie, może dlatego ludzie łatwiej reagują. Ale z drugiej strony – myślę, że to zawsze zależy od przedstawienia. Nie można mówić, że z jednego pokazu na drugi nic się nie zmienia. Ale też prawie nigdy nie mam czasu, żeby zobaczyć inne spektakle, nie mogę ich przywoływać, więc nie powinnam oceniać. Natomiast na pewno polska publiczność jest dla mnie wyjątkowa, naprawdę bardzo ją lubię. Dlaczego? Oni mówią do nas, dotykają... Czasem przychodzą po dziesięć razy, żeby zrozumieć więcej i głębiej! To jest rzeczywiście niezwykłe. Nie znam podobnej publiczności do polskiej, dla mnie to niespotykane. I to jak kochają aktorów... Faktycznie, to jest miłość! Miałam i nadal mam wielką przyjemność grać ze świetnymi polskimi aktorami. Wiem, jak bardzo są kochani, bo publiczność widzi, jak na to pracują, na jakim poziomie duchowości. Oczyszczeni to spektakl przełomowy dla polskiego teatru. Szerzej otworzył drzwi dla sfer gender, queer i teatralnego brutalizmu. W tamtym czasie były to tematy przemilczane, nieobecne. Dzisiaj podobne mechanizmy tabu działają w sferze ekologii i stosunku do zwierząt. To całe dyskursy, poważne problemy, które wciąż są nieprzepracowane w polskim społeczeństwie. Czy Kotlina może być takim odważnym gestem otwarcia na te sprawy? Mam taką nadzieję. Takie jest założenie spektaklu? Tak, jest cześcią tej pracy. Dlatego też tutaj przyjechałam. Jak mówiłam wcześniej – naprawdę chcę pracować teraz na rzecz zwierząt. Oczywiście, nie jest to jedyny powód, są jeszcze inne aspekty tego projektu – sprawa kobiecości, astrologia, wiele innych. A zwierzęta? Kto o nich rozmawia w dziedzinie sztuki? Są ludzie, którzy opowiadają o zwierzętach ze świadomością ich statusu. Ale w większości słychać tych, którzy niby za Biblią mówią, co chcą. To niewiarygodne, przecież zwierzęta mają duszę! Dlatego mam nadzieję, że to coś zmieni, że choć część ludzi to zrozumie.
Zdaje się, że jednym z przesłań powieści Tokarczuk jest to, że stosunek do zwierząt definiuje nasze człowieczeństwo. Zgadzam się z tym. Ale nasuwa się tutaj wielokrotnie omawiany przykład Adolfa Hitlera, który swojego psa rozpieszczał w uwielbieniu, a poza tym był zbrodniarzem-ludobójcą. Czy jest jakieś wyjście z tego absurdu? Zgadzasz się z tym, że można kochać zwierzęta i jednocześnie być złym człowiekiem? Oczywiście, że to możliwe. I to jest powszechne. Hitler... Już wystarczy o tym panu, naprawdę. A więc nie jest prawdą to, że relacja ze zwierzętami określa nasze człowieczeństwo? Myślę, że to określa nie nasze człowieczeństwo, ale społeczeństwo. Oczywiście nie w całości, zawsze są ludzie myślący i czujący, nigdzie nie można wszystkich wrzucać do jednego worka. Ale w każdym kraju ludzie zapominają o godnym traktowaniu zwierząt, to rodzaj holocaustu. Hmm, Blondi...[imię psa A. Hitlera – przyp. red.]. O mój Boże, ten Hitler... Nie chciałabym bardziej wchodzić w tę kwestię. Ale jak już mówiłam – to bardziej opisuje społeczeństwa. Sama pochodzę z kraju, gdzie o zwierzętach się zapomina, może tak jest wszędzie, niestety. Ostatnio byłam zaszkowana, kiedy usłyszałam, że gdzieś tam w górach działała „fabryka przerobu saren“... Widziałam kiedyś na lotnisku jednego mężczyznę, był z Wrocławia albo z Warszawy, nie pamiętam. To było w zeszłym roku. Trzymał pięć albo sześć paczek amunicji. Spytałam: „Oo, co to?“. A on: „Tak, jestem łowcą“. Nie pamiętam, dokąd leciał, ale chyba do Ameryki. Udawał się tam, bo to jest cały przemysł! To jest turystyka na skalę przemysłową! Pieprzona turystyka myśliwych! Wtedy zrozumiałam, co to jest. Ci ludzie chyba postradali zmysły! To jest zabijanie dla rozrywki... Tak, tak. Gdyby ci ludzie wiedzieli, że każdy strzał zabija cząstkę egzystencji w nich samych, to może zaczęliby o tym myśleć. Nie mogę tak po prostu zaakceptować tego, co robią. Ze wszystkimi zwierzętami – sarnami, psami, krowami, końmi, a nawet tymi najmniejszymi; ja nie zabijam nawet muchy czy komara, niech mają swój lot. Kiedy ludzie zrozumieją, że właściwie jesteśmy związani ze sobą? To nie jest kłopot dla zwierząt, one to czują. Ale my musimy to w końcu pojąć. Ubolewam nad tym, jak wiele osób krzywdzi
37
zwierzęta, jakie to rozpowszechnione. Ale sądzę też, że większość nie zdaje sobie sprawy, jaka jest skala tego zjawiska, jak wielki jest przemysł łowiecki w Polsce. W Polsce jest to bardzo popularne, uznawane za naturalne, a dla mężczyzn wręcz nobilitujące. Wiem i to jest straszne. Na to właśnie godzi się społeczeństwo. Oczywiście, znam myśliwych z Austrii, Niemiec, Szwajcarii, ale nigdy nie słyszałam tam o przemyśle łowieckim. Natomiast ludzie o tym nie wiedzą, bo nie chcą wiedzieć. Dlatego muszę wyrazić swoje zdanie, bo dla mnie to nie jest w porządku, to niezgodne z moim poglądem na życie. Stąd wydaje mi się, że Kotlina może być ważnym przedstawieniem w tej sprawie, kto wie, czy nawet nie potrzebnym. Zdj. Krzysztof Bieliński
Mam nadzieję. Tego byśmy chcieli. Kiedyś przez długi okres miałam psa, którego bardzo kochałam. Niestety już zmarł. Z kolei teraz przyjmuję psy od innych ludzi. Nie mogę przejść obok zwierząt, które cierpią. A tak na marginesie: łowcami są przeważnie mężczyźni, choć oczywiście kobiety też się zdarzają. Nie chcę wchodzić głębiej w ten temat, bo jest to dla mnie odrażające. Ale to głównie męska sprawa, a wszystko jest tak bardzo połączone z nowoczesnymi rozrywkami – już małe dzieci grają w gry polegające na zabijaniu, polowaniu. Na tym przykładzie najlepiej widać, skąd się bierze społeczna zgoda. Naprawdę wierzę, że może dzięki temu spektaklowi uda nam się podnieść rangę świadomości zwierząt do należnego stopnia. Tak wielu ludzi w Polsce,
m.in. moich przyjaciół, pomaga zwierzętom. Tylko jest to niezauważane. Od ponad dziesięciu lat pracujesz w polskim teatrze, choć język polski znasz tylko w podstawowym wymiarze. Z tym jest coraz lepiej. Trochę jednak mówię, ale nie mogłabym udzielać wywiadu w języku polskim, to już zbyt skomplikowane. Dawniej uczyłam się tylko gotowych tekstów, nie całego języka. Teraz jest łatwiej. Czyli nieznajomość języka nie jest żadną barierą w pracy teatralnej? Nie, radzę sobie. Charakterystyczny akcent, pewnego rodzaju wysiłek językowy często zapewnia tzw. „drugie dno“ w sztuce. Świetnie sprawdziło się to np. w Twojej roli Kalibana w Burzy.
Renate Jett Ur. w Bludenz (Austria), aktorka, piosenkarka i reżyserka, absolwentka studiów aktorskich w Los Angeles i Wiedniu. W polskim teatrze współpracuje najczęściej z Krzysztofem Warlikowskim, u którego zagrała m.in. w spektaklach: Oczyszczeni, Burza, Dybuk. Między dwoma światami, (A)pollonia, Tramwaj. W 2011 r. w Nowym Teatrze wyreżyserowała spektakl Wyspy, którego scenariusz oparła na książce Michela Houellebecqa Możliwość wyspy oraz Dzienniku Wacława Niżyńskiego. Za rolę Teresy w filmie Italiani (2011 r.; reż. Łukasz Barczyk) była nominowana do nagrody Złota Kaczka. W 2003 r. odebrała Nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza dla najlepszej aktorki za rolę Kalibana w Burzy Shakespeare’a z Teatru Rozmaitości.
Tak, ale musisz zwrócić uwagę, że to był naprawdę mój początek. Nie znałam języka, chociaż rozumiałam wiele. W tamtym czasie tak było. W (A)pollonii trochę podobnie, bo tam nie mówię. Ale Dybuk, Burza i Oczyszczeni to wydarzenia, które miały miejsce już dawno. Teraz mój język jest na o wiele wyższym poziomie. Natomiast owszem, zgadzam się – to nadaje roli więcej metafizyki. Jakie są metody na ogrywanie tej nieumiejętności językowej? Nie mam żadnych metod. Nie myślę o nich. To jest po prostu integralny element mojego aktorstwa, jakaś część mnie. Jaki jest dzisiejszy teatr austriacki? Tego nie wiem, nie mam pojęcia. Nie chodzę do austriackiego teatru i nie mieszkam w Austrii. Spędziłam dużo czasu w niemiecko-
języcznym teatrze, ale zostawiłam go z pewnego powodu. W������������������������������� ������������������������������ ogóle nie jestem za bardzo zainteresowana teatralnością jako taką, nie lubię idei fałszywego grania. Bardziej ciekawi mnie realność. Dlatego zwierzęta, kobiecość, gwiazdy – to jest rzeczywistość, która bezpośrednio mnie dotyczy. Nie lubię oglądać tzw. „grania czegoś“. Wolę coś, co głęboko mnie dotknie. I we wszystkich moich polskich przedsięwzięciach tak właśnie było. Nie przyjechałam tu dla „grania“... Dla mnie ważne jest zwiększanie świadomości, nie traktuję teatru jako rozrywki. Grasz w różnych językach. Posługujesz się niemieckim, angielskim, francuskim, polskim i włoskim (np. w filmie Italiani). Czy jako aktorka dzielisz języki na mające większy i mniejszy potencjał teatralności? Nie wiem, to zależy od sztuki. Chodzi Ci o język polski? Nie tylko. Jeśli pytasz ogólnie, to nie potrafię odpowiedzieć. Różnice są widoczne. Ale zauważ – jeśli sztuka jest prawdziwa, to nieważne w jakim jest języku. Być może czegoś nie rozumiem, ale mam okazję osiągnąć bardziej zaawansowany poziom komunikacji. Język może być nawet najbardziej nonsensowny, bo liczy się to, że ktoś przekazuje mi prawdę. Większość ludzi tylko coś gra, udaje. I są kompletnie odcięci od bycia sobą, odłączeni od ciała i prawdziwych myśli. A kiedy odnajdziesz właściwe połączenie ze swoją świadomością, to sam język staje się tylko pewnym narzędziem. Tego nauczył mnie George Tabori, którego byłam asystentką, a potem aktorką.
Niewątpliwie polski jest dla mnie trudniejszy niż np. angielski. Ale z drugiej strony dla polskich aktorów trudniejszy będzie choćby chiński. Dla mnie teatr to dotykanie i mówienie na wyższym poziomie wtajemniczenia, język to ostatnia warstwa. A wiele osób właśnie na niej się zatrzymuje i nieważne, o jakim konkretnym języku myślimy. Dla Ciebie to jeden z elementów, a dla niektórych aktorów-retorów pewna metoda grania. Ja nie mam żadnych metod. Ty ich szukasz? To jest tylko moje, wszystko zależy od tego, jak się postrzega teatr. Sytuacja się oczywiście zmienia, teraz jest zupełnie inaczej niż kiedyś. Ale jeśli ludzie nie mają nic do powiedzenia i robią teatr, to jest nieznośne. A jeśli chcą coś przekazać, wejść głęboko, to inna historia... Wtedy dziwnie znajdują swoją formę wyrazu. To jest właśnie ta metoda. Kiedy wyższy poziom komunikacji staje się widoczny, teatr jest naprawdę interesujący. Jak oceniasz kondycję polskiego teatru? Powiem jedno: aktorzy są źle opłacani. I to naprawdę nie jest OK. A przecież komunikują w teatrze wszystko – całą ideę reżysera. Uważam, że to wielka wada systemu, nawet największy błąd. Reżyserzy, dźwiękowcy robią swoje, a ci, którzy żyją na scenie, zarabiają źle. Mówię to w imieniu wszystkich aktorów, może nie filmowych. Chociaż jest wielu, którzy grają w serialach, żeby po prostu godnie żyć, a bardzo kochają teatr... To w końcu musi się zmienić. Większość tych systemów opłacania i tak upadnie, ale to dotyczy wartości tych ludzi i nie można o tym zapomnieć.
39
Tytuł Libertyni inaczej Autor Vittorio Tondelli Wydawnictwo Korporacja Ha!art Rok 2012
Recenzuje Katarzyna Lisowska
Libertyńskie wezwanie, afirmatywna odpowiedź
D
ebiutancki tom Piera Vittoria Tondellego zatytułowany Libertyni inaczej można potraktować jako przeznaczoną dla czytelnika łamigłówkę. Jest to jednak zagadka, która bardziej niż do poszukiwania jednoznacznego rozwiązania zachęca do włączenia się w uruchamianą przez tekst wielopłaszczyznową grę. Zabawa ta ma szansę rozwijać się w kilku kierunkach jednocześnie. Oto kilka subiektywnie wybranych i celowo niedomkniętych szlaków lektury. Warto zacząć od kontekstu historycznoliterackiego, sytuującego powieść (w ten sposób książkę określał sam autor) w obrębie kanonu literatury europejskiej dwudziestego wieku. Tondelli okaże się wówczas zarówno spadkobiercą twórczości wielkich poprzedników, jak i prekursorem nowych zjawisk w prozie. Co więcej, jego utwór ujawni swoje związki z określonym tłem historycznym i kulturowym. Zaplecze to, ukazujące kryzys ideowy, w którym znaleźli się na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia młodzi intelektualiści, stanowi bowiem istotny element powieści. Lektura nastawiona na tropienie tych wątków będzie się zatem odwoływała przede wszystkim do zewnętrznych uwikłań dzieła, ograniczając jednak, niestety, toczącą się na przestrzeni tekstu grę. Więcej dynamiki znajdziemy w kolejnej interesującej mnie strategii, czyli w interpretacji skoncentrowanej na śledzeniu napięć między rozmieszczonymi w powieści opozycjami. Tondelli konstruuje kilka par przeciwstawnych pojęć, ale – co szczególnie Fot. Materiały prasowe
ważne – nie ustanawia między nimi hierarchicznych zależności. Występujące w powieści postacie są więc rozdarte między beztroską młodością a zbudowaną na bogatym doświadczeniu dorosłością (por. np. historię narratora-bohatera fragmentu Podróż: „[…] dochodzi do ciebie, że cena jest naprawdę wysoka, i że wszystko sprowadza się do rezygnacji z pragnień i zastąpienia ich jakimiś zamiennikami […]. Przychodzi wrzesień, mam dwadzieścia dwa lata i jestem sam”, s. 118–119). Odwołania do opisanego wyżej kontekstu społeczno-politycznego łączą się z wyraźnie zaznaczoną prywatnością wypowiedzi. Poszczególne części książki zaludnione są przecież przez bohaterów tworzących małe, oparte na silnych więziach kręgi towarzyskie (Mimowie i komedianci, Libertyni inaczej). Natomiast w świecie przedstawionym, a co za tym idzie – w kształtującym go języku – naiwność („No i leżę tak w śpiworze z pilotem pod ręką i kubkiem wrzącej mięty, również po południu, kiedy lecą Ufo Roboty, jedna z tych kreskówek, które naprawdę mi się podobają”, s. 151) przeplata się z brutalnością („Giusy zaczyna bluzgać. […] Po chwili słyszy charkot, zbliża się do ostatniej kabiny […]. W środku znajduje Bibo – gapiącego się przed siebie błędnym wzorkiem i Rina, który przeklinając, podtrzymuje go pod pachami”, s. 26). Zaproponowane wyżej myślenie w kategoriach opozycji jest zatem dalekie od strukturalistycznego dążenia do porządkowania tego, co wymyka się wszelkim rygorom. Tendencję tekstu do „wymykania się” można zaś uchwycić, stosując trzecią
strategię lektury. Chodziłoby o podążanie za chaotyczną linearnością utworu. To pozornie oksymoroniczne określenie pozwala, moim zdaniem, uchwycić wielokierunkową dynamikę utworu, najlepiej widoczną w tekstach zbudowanych na motywie podróży (Autobahn, Pod prąd, Podróż). Podobna zmienność cechuje postacie, które podlegają ciągłym, a zarazem płynnym przemianom (Mimowie i komedianci, Podróż). Równie niestabilne są kulturowa płeć i seksualność narratora-bohatera, przybierającego w każdym z fragmentów inną, otwartą na przekształcenia maskę. Zarysowawszy trzy możliwe podejścia do prozatorskiego debiutu Tondellego, zamierzam jednak przekornie i nieco po derridiańsku argumentować, że na tom włoskiego autora warto odpowiedzieć własną kontrasygnaturą, czyli osobistą, wynikającą z zanurzenia w tekście lekturą. Jeśli o mnie chodzi, to zaufałam energii i wielokierunkowości płatającej figle narracji. Owszem, czytałam, uwzględniając kontekst historycznoliteracki. Nie mogłam też zrezygnować z szukania, wprowadzających mimo wszystko minimalny porządek, opozycji. To jednak tylko kilka oplatających utwór osi, które pozwalają go oswoić, nie odbierając mu jego odrębności. Odrębności – prywatnej, niejednoznacznej, ale także mojej.
Tytuł Lost Sirens Wykonawca New Order Wytwórnia Rhino Rok 2013
Recenzuje Wojciech Szczerek
Syreny przeszłości
Ż
adnemu co wnikliwszemu melomanowi nazwa New Order nie jest obca. Jednak zespół nigdy nie był szerzej rozpoznawalny, mimo posiadania wiernej rzeszy fanów i swojego komercyjnego sukcesu. Ich muzyka zawsze pozostawała gdzieś między elektronicznym popem a eksperymentatorstwem, w czym bardzo przypominają Depeche Mode. Piosenek obydwu grup zwykle na szczytach list nie znajdziemy, za to ich koncerty sprzedają się wyśmienicie. W swojej historii New Order przeszedł kilka transformacji: o ile kiedyś kojarzony był głównie z elektronicznymi beatami (Blue Monday) i długimi kawałkami instrumentalnymi, o tyle poprzedni oraz najnowszy album zatytułowany Lost Sirens to pop-rock z elementami elektronicznymi. New Order powraca po sześciu latach przerwy w nieco zmienionym składzie, ale robi to w nietypowy sposób. Geneza powstania krążka Lost Sirens jest dość interesująca. Otóż fani zespołu na nowe piosenki czekali już od dawna, bo te nagrane w trakcie sesji do bardzo udanego Waiting for the Sirens’ Call (2005) przeleżały na półce... prawie dziesięć lat! Zaraz po nagraniu zespół planował ich wydanie, jednak rozpad grupy skutecznie to opóźnił. Album więc nie jest regularnym wydawnictwem, a swoistym dopełnieniem poprzednika, co nie oznacza, że mu w czymkolwiek ustępuje. Otwierające I’ll Stay With You i Sugarcane są najlepszymi miernikami nastroju płyty oraz jej ogólnego muzycznego stylu, jakim jest pop-rock z wyraźnie brytyjskim, trochę
Oasisowym brzmieniem, wsparty oczywiście dźwiękami elektronicznymi. Podobnie jest z utworem Hellbent (wydanym zresztą wcześniej na kompilacji Total: From Joy Division to New Order), który uznać można za moment najbardziej drapieżny, najbardziej popowy, ale też najlepszy z całej płyty. Tu też chyba najbardziej da się odczuć upływ czasu, a nader sentymentalni słuchacze mogą się łatwo rozmarzyć. Na płycie występuje jeden wyjątek od reguły, jaka obowiązywała w pozostałych kawałkach, bo mimo że wiele z nich ma w sobie wstawki synthowe i elektro-beat, to nie było ich aż tak dużo jak w Shake It Up. Utwór ten jest jednocześnie jednym z niewielu, w których pobrzmiewa echo dawnych charakterystycznych brzmień New Order (np. w motywach gitarowych) i którego też było więcej na Waiting for the Sirens’ Call. Jest to jednak kompozycja nieco zbyt rozbudowana melodycznie, więc nie wszystkim może przypaść do gustu. Cały album zamyka nowy, bardzo udany miks I Told You So, który na piosenkę rzuca zupełnie nowe światło – posunięcie zastosowane chyba dla zachowania stylistycznej konsekwencji na Lost Sirens. Podsumowując – Lost Sirens to dobry album z dobrymi piosenkami, który broni się jako samodzielne wydawnictwo, a niekoniecznie jako dodatek do poprzednika. Mimo że zespół wydał go raczej dla świętego spokoju niż w celu podbicia list przebojów, bardzo dobrze się go słucha bez względu na wiek utworów. Trudno zresztą zrozumieć, czemu nie zostały one uwzględnione na poprzednim wydawnictwie. Jedynym man-
kamentem muzycznym, jaki można wskazać jest to, że większość piosenek powiela ten sam schemat, jakim jest rozpoczynanie większości z nich brzmieniami elektronicznymi. Te, choć płynnie, to jednak szybko zostają porzucone na rzecz pop-rockowego grania i rzadko kiedy zostają gdzieś później w piosence powtórzone. To takie obiecanki-cacanki, które dezorientują i lekko frustrują tych, którzy oczekiwali więcej. Można zaryzykować stwierdzenie, że wydanie tych ośmiu piosenek jako albumu premierowego to lekkie dziwactwo, skoro zespół powracający po prawie dekadzie raczy nas identycznym, nieco muzealnym stylem muzycznym, zamiast zafundować comeback z prawdziwego zdarzenia. Uznać należy to jednak za dobre wyczucie czasu i smaku. Świeżość samych piosenek dziś odczuć da się dużo łatwiej przez to, że tak bardzo odbiegają od tego, co słyszy się na co dzień. Mało jest tu elektroniki i to z jednej strony wada dla tych, którzy spodziewali się choćby cienia powrotu dawnych czasów New Order, ale i ogromna zaleta, bo płyta daje odpocząć od sztucznych brzmień, których mamy ostatnio w muzyce pop za dużo. Lost Sirens można traktować jako domknięcie jednego rozdziału i zapowiedź kolejnego. Jak bowiem można przypuszczać, trzeciej płyty w takim stylu New Order już raczej nie wyda.
41
Tytuł Django Reżyseria Quentin Tarantino Dystrybutor United International Pictures Rok 2012
Recenzuje Paweł Bernacki
Pimp my Django
T
rudno oceniać film, w którym niby wszystko jest dobrze, tak jak być miało, a jednak coś nie zaskoczyło i efekt końcowy daleki jest od oczekiwań. Taką właśnie produkcją, przynajmniej w moim odczuciu, jest Django Quentina Tarantino. Już na początku wciąga nas świetnie dobrana tytułowa piosenka, towarzysząca obrazowi wędrujących przez Dziki Zachód czarnoskórych niewolników, zakończona genialnym wprowadzeniem Waltza na ekran. Dalej również jest ciekawie – jak to u największego dzieciaka Hollywood – dużo groteski, szczypta absurdu, dobrze skrojone dialogi, czarny humor, tabun krwi i trupów, miejscami świetne kreacje aktorskie, a jednak… A jednak książęta moich zmysłów mówią „nie”. Sam nie wiem dlaczego. Nie do końca rozumiem, co sprawiło, że moje spotkanie z najnowszym filmem Tarantino nie było tak owocne, inspirujące, emocjonujące, jak dajmy na to dwie godziny spędzone z Bękartami wojny. Przecież śmiałem się z niektórych scen tak, że mało nie spadłem z fotela, zachwycałem się rolami Christopha Waltza i Samuela L. Jacksona, zapadło mi w pamięci kilka genialnych scen i dialogów, jak choćby kłótnia członków Ku Klux Klanu o źle wycięte otwory na oczy w białych workach, które zakładali na głowy. Przecież do dziś słucham ścieżki dźwiękowej z tego filmu! A tu ten niedosyt, a tu to ciągle pohukujące w głowie „Nie, to nie to, no nie, nie, nie!”. Irytujące to było, nie powiem. Miało jednak i zalety – skłaniało do refleksji. Zmuszało do zajrzenia w głąb siebie i jednocześnie w głąb filmu, by Fot. Materiały prasowe
znaleźć odpowiedź. I chyba po kilku takich seansach wreszcie się udało. Otóż Django można by podsumować w taki sam sposób, w jaki Agnieszka Holland oceniła Artystę – jako wydmuszkę. Całą powierzchnię tej skorupki pokrywają fantastyczne, finezyjne wzory, szlaczki (i Bóg jeden wie, co jeszcze), nad których rysowaniem Tarantino i jego ekipa spędzili zapewne długie tygodnie, wylewając przy tym hektolitry potu. Rzecz w tym, że chyba wszyscy oni zapomnieli o tym, iż kiedy zajrzy się do środka przez ową maleńką dziurkę, którą wcześniej wypłynęło zmieszane z białkiem żółtko, dostrzeże się tam wyłącznie identyczny otworek z drugiej strony. Nic więcej. Pustka. Żadnej substancji, która tchnęłaby życie w te wszystkie fantastyczne malunki na zewnątrz. Innymi słowy Tarantino użył wszystkich znanych sobie sztuczek i powielił wszelkie używane do tej pory chwyty i schematy, by zrobić film w swoim stylu. I to mu się udało. Nie dodał jednak nic nowego, niczym nie zaskoczył. Przeniósł historię Bękartów wojny na Dziki Zachód, doprawił krwistym sosiwem rodem z Kill Billa i na tym poprzestał. Dopieścił oczywiście swoje dzieło w każdym calu, zadbał o najdrobniejszy szczególik, tyle że wyłącznie z zewnątrz. To tak, jakby w starym aucie polakierować karoserię, założyć złote felgi, obić skórą siedzenia, wstawić do środka genialny sprzęt audiowizualny, a nawet pełną po brzegi lodówkę, ale zapomnieć wymienić silnika. Samochód wyjedzie oczywiście na miasto, wzbudzi zachwyt niczym dzieła autorstwa chłopaków z Pimp my ride, lecz w pewnym momencie stanie na
środku skrzyżowania, po czym zostanie odholowany do najbliższego warsztatu, gdzie mechanik bezradnie rozłoży umazane smarem ręce. W międzyczasie zaś gapie rozejdą się do innych spraw. Tak właśnie czułem się oglądając Django. Na początku dałem się przyciągnąć zjawiskowości tej odpicowanej bryki, ale z każdą kolejną spędzoną przy niej minutą czekałem na zbliżającą się awarię. Ta oczywiście nie przyszła nagle. Powoli kolejne śrubki luzowały się, a silnik przegrzewał. W końcu wszystko stanęło, a z ekranu zaczęło wiać nudą i dało się czuć zapach nieco podstarzałych pomysłów i schematów. Wreszcie karoseria odpadła i moim oczom ukazał się stary, ledwo zipiący silnik, domagający się odpicowania. Mam nadzieję, że następnym razem Tarantino o nim nie zapomni, bo mogłoby się to skończyć straszliwym karambolem.
Tytuł Drabina Jakubowa Reżyseria Adrian Lyne Dystrybutor TriStar Pictures Rok 1990
Recenzuje Mikołaj Szafraniec
Gdy boisz się śmierci...
W
ietnam. Pluton amerykańskich żołnierzy wyrzynający w pień swych kolegów z armii komunistów. Wszechobecna krew, wrzaski i walające się po ziemi ludzkie kończyny. Przebudzenie. Prawie puste, nowojorskie metro i zupełnie opuszczona, odcięta od zewnętrznego świata podziemna stacja. Nieludzkie, zdeformowane twarze wyglądające z okien wagonów. Takie obrazy na wstępie (zgodnie z receptą Hitchcocka na dobry początek filmu) serwuje nam Adriana Lyne w Drabinie Jakubowej. Potem jest już tylko mroczniej i groźniej, zaś atmosfera stopniowo się zagęszcza. Nic dziwnego, że roboczy tytuł filmu brzmiał Piekło Dantego. Alternatywna nazwa tego świetnego obrazu angielskiego reżysera (9 ½ tygodnia, Fatalne zauroczenie) odnosi się do dantejskich scen pojawiających się w filmie, ale ma także wymiar symboliczny. Głównym bohaterem filmu Lyne’a jest Jakub Singer (w tej roli Tim Robbins), weteran wojny w Wietnamie. Dręczony jest on przez nocne koszmary, które są retrospekcjami tego przerażającego konfliktu. Na jawie zaczyna dostrzegać demony, zdające się czyhać na jego życie. Każdego dnia bohatera nawiedza uczucie bycia obserwowanym, a po krótkim czasie dowiaduje się, że tego samego doświadczają jego dawni koledzy z wojska. Wspólnie rozpoczynają śledztwo, które nie przypadnie do gustu smutnym panom w czarnych garniturach... Tak w dużym skrócie zarysowuje się fabuła filmu, a to dopiero wierzchołek góry lodowej, której pozostała część kryje w sobie mnóstwo
niespodzianek. Lyne, znany dotychczas głównie z filmów dotyczących cielesnej natury człowieka, w dziele z 1990 r. dokonał zwrotu o 180 stopni i zwrot ten wyszedł mu jak najbardziej na dobre. Skupiając się w Drabinie Jakubowej na zawiłościach psychiki bohatera, zbudował mroczną, psychodeliczną atmosferę, niemającą chyba precedensu w historii współczesnej kinematografii. Poznając stopniowo życiorys Singera i zagłębiając się w jego osobowość, wraz z nim zaczynamy gubić się w zaistniałej chorej sytuacji. Zaskakujące zakończenie da do myślenia z pewnością niejednemu widzowi. Obraz Lyne’a niełatwo zakwalifikować po prostu jako ,,horror”, szczególnie w okresie, kiedy pojęcie to uległo niejako pewnej dewaluacji, stopniowo zawężając się do estetyki kina gore. W przeciwieństwie do większości współczesnych filmów grozy strach i napięcie nie są tworzone w nim za pomocą hektolitrów krwi i ,,potworów wyskakujących nagle zza węgła”, lecz poprzez misternie skonstruowaną atmosferę zagubienia, osaczenia i lęku – aczkolwiek mocnych scen również tutaj nie brakuje. Muzykę skomponował Maurice Jarre, współtwórca takich obrazów jak Stowarzyszenie umarłych poetów, Ghost, czy też Doktor Żywago. Doskonale oddaje ona i jednocześnie pogłębia mroczny klimat filmu. Wcielający się w rolę Jakuba Tim Robbins perfekcyjnie wypełnił powierzone mu zadanie, odgrywając skrajne emocje, które targają głównym bohaterem, jego rozpacz, zagubienie i lęk. Obok roli w Skazanych na Shawshank jest to z pewnością jedna z jego najlepszych kreacji. Zdjęcia i efekty specjalne wykonane zostały na wysokim poziomie i pomimo upływu czasu
momentami dosłownie powalają na kolana. Jeśli chodzi o ciekawostki, to Drabina Jakubowa z pewnością przypadnie do gustu fanom gry Silent Hill, ponieważ jej twórcy inspirowali się filmem, czerpiąc z niego liczne motywy. Czy o obrazie Lyne’a można mówić wyłącznie w samych superlatywach? Niestety nie. Być może osobom nieprzepadającym za tym gatunkiem, Drabina Jakubowa może wydawać się momentami nużąca, znajduje się w niej bowiem kilka scen rozciągniętych ponad miarę, jednak zaręczam, że warto dotrwać do końca, który okazuje się sporą niespodzianką. Z pewnością atutem filmu jest fakt, że należy on do tego gatunku, który nie poddaje się jednoznacznej interpretacji, wypełniony jest symboliką (już sam tytuł i imiona głównych bohaterów odsyłają nas do Starego Testamentu) i daje do myślenia. Tego typu dzieła nie tylko dostarczają nam rozrywki, ale także zapewniają prawdziwą, intelektualną ucztę. Pewną wskazówką, pomagającą zrozumieć przesłanie obrazu, jak i samą fabułę, są słowa średniowiecznego mistyka Johannesa Eckharta, przytoczone przez jednego z filmowych przyjaciół Jakuba, które warto zacytować na zakończenie: „Jedyną rzeczą, jaka płonie w piekle, jest ta część ciebie, która nie chce rozstać się z życiem. Twoje wspomnienia, rzeczy, z którymi jesteś związany. Wypalają się. Lecz nie, by cię ukarać. Uwalniają twą dusze. Jeśli boisz się śmierci i trzymasz się kurczowo życia, zobaczysz diabły, które ci je wydzierają. Ale jeśli się z tym pogodzisz, demony okazują się aniołami, które uwalniają cię od ziemskiej egzystencji. Wszystko zależy od tego, jak to postrzegasz”.
43
Tytuł Atlas chmur Reżyseria Tom Tykwer, Lana Wachowski, Andy Wachowski Dystrybutor Kino Świat Rok 2012
Recenzuje Krzysztof Kula
Tworzysz Matrixa tylko jeden raz
Z
rosnącym zaciekawieniem chłonąłem kolejne doniesienia na temat produkcji Atlas chmur. Film miał stanowić pośrednio powrót w chwale Wachowskich do czołówki twórców „Fabryki marzeń”. O tym, jak ryzykownego zadania podjęli się twórcy Matrixa, stanowi powszechnie panująca opinia, że materiał źródłowy Atlasu chmur zalicza się do książek z gatunku „nieprzetłumaczalnych na język taśmy filmowej”. Niezrażeni potencjalnymi przeszkodami Wachowscy postanowili do spółki z Tomem Tykwerem utkać swoją baśniową wizję świata, w którym, w myśl hasła promującego epopeję: „Rodzisz się nie jeden raz”, każda twoja decyzja niesie za sobą szereg mniej lub bardziej przewidywalnych konsekwencji. Epos Wachowskich to moloch w doborowej obsadzie. Fabuła ukazana w Atlasie chmur składa się z sześciu historii snutych równolegle, osadzonych w różnych przedziałach czasowych. Począwszy od wydarzeń mających miejsce w początkach XIX w. aż do dalekiej przyszłości, w której świat stoi na krawędzi zagłady. Losy kolejnych bohaterów stanowią konsekwencje działań zarówno ich samych, jak i innych ludzi z nimi związanych. Jak bowiem rzekł kiedyś pewien myśliciel: „Trzepot skrzydła motyla na jednym krańcu ziemi może spowodować tajfun w przeciwległym zakątku świata”. Gdy tworz y się film naszpikowany wzniosłymi ideami, a przy tym pełen życiowych prawd podszytych rozważaniami Fot. Materiały prasowe
filozoficznymi, istnieje spore ryzyko pożarcia własnego ogona. Niestety, jak pokazuje historia, geniusz jest zazwyczaj dziełem przypadku, popartego odpowiednią dozą kreatywności i samozaparcia. Podczas seansu Atlasu chmur ma się zaś nieodparte wrażenie, iż Wachowscy usilnie próbowali stworzyć dzieło epokowe, które stanowiłoby przedmiot nieskończonych dysput i analiz. Przesadnie rozbudowana symbolika, gros zabiegów filmowych (pomieszana chronologia, narracja skacząca z jednej osi czasowej na drugą) i podkreślana niemal na każdym kroku epickość produkcji z początku mogą mocno męczyć widza rzuconego na głęboką wodę bez słowa wyjaśnienia. Jeśli jednak odbiorca, początkowo oszołomiony, upora się z niebanalną konstrukcją filmu, będzie mógł powoli chłonąć wizję łańcucha wzajemnych powiązań, spajających ze sobą kolejnych bohaterów epopei. Wizualny przepych, świetna scenografia i odpowiednie oddanie realiów następujących po sobie epok to jedna strona medalu, przyćmiona, niestety, przez nierówny poziom realizacji wszystkich historii zawartych w filmie. Moim zdaniem najgorzej pod tym względem wypada wątek Sonmi-451, będącej futurystyczną wersją niewolnicy, egzystującej jedynie w celu usługiwania innym jako kelnerka w restauracji. Ta właśnie „opowieść”, m.in. ze względu na konwencję science fiction, zbyt mocno odwołuje się do poprzednich dokonań rodzeństwa Wachowskich. Zarówno w swej formie (efektowne w zamierzeniu pojedynki i wymiany ognia, cuchnące sztucznością na kilometr,
momentami siermiężne blue-boxowe tła) jak i w przekazie (mocny ukłon w stronę V jak Vendetta, również w reżyserii Wachowskich) mówiącym o poświęceniu jednostek dla dobra ogółu i przyszłych pokoleń. Mikstura, jaką jest przedostatni chronologicznie kawałek misternej układanki, ma lekki posmak sfermentowanej potrawy. Z drugiej zaś strony ucieleśnienie tragedii ciemiężonych ludzi, zmuszanych do katorżniczej pracy, z fałszywą iskierką nadziei kołyszącej się zwodniczo na horyzoncie przywodzi na myśl spory kawałek historii obozów zagłady, gdzie jednostka nie stanowiła żadnej wartości, będąc zaledwie parą rąk do wyeksploatowania. Najlepiej zrealizowane wydają się wątki obejmujące XIX-wieczną ekspedycję i świat najbardziej odległej przyszłości. Ich przesłanie jest klarowne (niemalże „łopatologicznie” przez twórców wyłożone), co jednak absolutnie nie przeszkadza w ich pozytywnym odbiorze. Zarówno historia zapadającego na tajemniczą „chorobę” podróżnika, jak i wątek Zachariasza nieustannie nagabywanego do czynienia zła przez nieustępliwego demona podają konsekwencje prawa „przyczyny i skutku” jak na tacy. Mimo wszystko reżyserzy unikają prostego moralizatorstwa i wartościowania (vide zachowania ww. Zachariasza). Do tego wspomniane wcześniej wierne oddanie realiów morza targającego statkiem nieszczęsnych podróżników wraz z typowymi dla epoki strojami i charakterystycznym wysublimowanym językiem pozwalają poczuć klimat XIX-wiecznego świata.
Odległa przyszłość zaś toczy się głównie w dziewiczej przestrzeni nieskalanej skutkami ubocznymi nowoczesnej technologii. Teren ten zamieszkuje prymitywny lud kultywujący stare bóstwa i „snujący bajdy” o czynach przeszłości. To właśnie do tej kolebki cywilizacji wysłana zostaje przedstawicielka zaawansowanej części społeczeństwa z misją odszukania remedium na postępującą degradację ich części świata. Główne przesłanie dwóch innych wątków Atlasu chmur nie jest aż tak klarowne i jednoznaczne. Jedna z historii ukazuje losy młodego homoseksualnego artysty, który opuszcza swego kochanka, by trafić pod „opiekuńcze” ramiona kompozytora o mocno przebrzmiałej sławie, usilnie próbującego odzyskać utracony blask. Druga zaś skupia się na postaci zaawansowanego wiekiem wydawcy, który popada w tarapaty finansowe, w wyniku których trafia do… „domu wypoczynkowego”. O ile pierwsza historia dość sprawnie balansuje na granicy powagi i humoru, tak druga zbyt mocno popada w tony slapstickowej komedii. Takie sceny jak przymusowe czyszczenie twarzy toaletową przepychaczką czy bliskie spotkanie z kotem na modłę American Pie z jednej strony bawią, z drugiej jednak zupełnie nie pasują do tonacji całej opowieści. Można przyjąć, że losy niedołężnego redaktora miały stanowić element niejako rozładowujący napięcie, niemniej, moim zdaniem, ów zabieg nie był w ogóle konieczny, zaś jego wprowadzenie niepotrzebnie zburzyło tylko misternie budowany klimat filmu.
Gdzieś pośrodku, zarówno jakościowo, jak i chronologicznie, znajduje się wątek młodej i ambitnej dziennikarki, której śledztwo wokół korporacji prowadzonej przez wpływowego Hooksa zaczyna zataczać coraz węższe kręgi. Zwroty akcji, macki władzy zaciskające pętlę na gardle dociekliwej reporterki i dynamiczna końcówka (pościg pieszo-samochodowy przy akompaniamencie wymiany ognia) również nadają temu włóknu pieczołowicie utkanego płótna, jakim jest historia ukazana w Atlasie chmur, własnego charakteru, stanowiąc ciekawą zmianę klimatu na kino quasi-kryminalne. Obsada obfitująca w gwiazdy światowego formatu stanęła przed ambitnym zadaniem. Jak bowiem stwierdzili krytycy: Atlas chmur to produkcja-marzenie dla każdego szanującego się artysty. Możliwość wcielenia się w bagatela sześć różnych postaci (tak pod względem aparycji, jak i charakteru) stanowi wyzwanie, pozwalające oddzielić przysłowiowe ziarno od plew. Występujące obok siebie nazwiska takich gwiazd jak Tom Hanks, Halle Berry, Hugh Grant czy Hugo Weaving to nie tylko gwarancja dobrze wykonanej ekranowej roboty, ale również i mocny wabik na publiczność. Na pewno wieloletnie aktorskie doświadczenie wspomnianych osób odegrało niemałą, nomen omen, rolę w ich dobrych występach, w jednym, niestety, przypadku stanowiąc cierń wbijający się w bok (oko?) widza. Jakkolwiek dobrym artystą nie byłby Weaving, jego poprzednia rola demonicznego Smitha w trylogii Matrix nadal odbija mu
się czkawką. W momencie gdy odgrywany przez niego diabeł nakłania jednego z bohaterów do czynienia zła, swą gestykulacją, mimiką i diabolicznym głosem, wygląda jak wypisz-wymaluj niesławny agent, kalecząc nieco odbiór niektórych wątków filmu. Tworząc Atlas chmur, Wachowscy wraz z asystą Tykwera z pewnością dokonali jednej rzeczy – stworzyli dzieło, które można rozłożyć na czynniki pierwsze, doszukując się przy powtórnych seansach nowej symboliki, kolejnych interpretacji i innych smaczków niewidocznych na pierwszy rzut oka. Co jednak wydaje się być więcej niż prawdopodobne to to, że obraz nie zapisze się w kanonach przełomowych filmów XXI w. tak ze względu na momentami zbyt szarpaną i pogmatwaną narrację, jak i nierówny poziom jakościowy wszystkich historii snutych przed widzem na ekranie. Film z pewnością wywołać może szereg różnych emocji, mnie jednak najbardziej zaskoczyło jedno odczucie – gdy po blisko trzygodzinnym seansie i ujrzeniu napisów końcowych w asyście stopniowo rozjaśniających salę świateł, miałem nieodparte wrażenie brutalnego wyrwania z innej, baśniowej i naznaczonej symboliką rzeczywistości, w której „każdy rodzi się nie jeden raz”. Tak mocna immersja w dzieło filmowe zdarza się coraz rzadziej, zaś Atlas chmur pozwala jej doświadczyć z niespotykaną intensywnością. Dzieło tak przełomowe jak wywoływany wielokrotnie do tablicy Matrix tworzy się zapewne tylko jeden raz w życiu, dobry film jednak może zostać wydany na kinematograficzny świat wielokrotnie.
45
Fotoplastykon
W ramach dwuosobowego kolektywu Animateria Studio tworzy również krótkie formy video — klipy, animacje, spoty festiwalowe (m.in. dla festiwali Sacrum Profanum, Selector Festival, Transatlantyk). Uwielbia podróże, góry, snowboard i koszykówkę, lecz nad wyraz pasjonuje go kino, które pozostaje jego wciąż niezrealizowanym marzeniem. www.piotrspigiel.com | www.facebook.com/piotrspigiel www.facebook.com/animateriastudio
Fot. Piotr Spigiel
47
Eseje
Światłem po oczach
Ger Thijs, Pocałunek. Sztuka w sześciu scenach Łukasz Zatorski
G
er Thijs to holenderski aktor, reżyser, dramatopisarz i scenarzysta (a z piszącymi aktorami to wiadomo, na dwoje babka wróżyła: oby Tracy Letts, a nie Dario Fo). Wystawiał z popularnością i powodzeniem zarówno klasykę dramatu norweskiego, jak i współczesnych autorów: Thomasa Bernharda, Edwarda Bonda, Christophera Hamptona czy Larsa Noréna. Pisuje także powieści: Nieopodal rzek (2002) czy Światłem po oczach (2003), nietłumaczone na język polski, a szkoda, bo mają ładne, obiecujące tytuły. Przypomina z wyglądu prezesa giełdy papierów wartościowych. Sztuka Pocałunek to jesienne spotkanie Kobiety i Mężczyzny. Początkowo nie wiemy o nich nic oprócz tego, że są już starsi, po pięćdziesiątce. Ona to mieszkanka Limburgii, historycznej krainy Niderlandów, podzielonej w 1839 roku granicą, dzielącą do dziś tę prowincję na belgijską Flandrię ze stolicą w Hasselt i południe Holandii ze stolicą w słynnym Maastricht. Istnieje tam także język limburski, uznany za jeden z oficjalnych języków regionalnych Holandii, którym włada ok. 1,6 miliona ludzi.
ujrzała, jak jej mąż znika z sąsiadką i bardzo długo nie wracają. Speszona wstaje, musi już iść, ale zaraz wraca, bo zapomniała torebki. Zdąży jeszcze dodać, że udaje się do Heerlen, bo ma tam ważne spotkanie.
Scena 2. Kolejny etap wędrówki. Na szlaku rozpostarto w niewdzięcznym miejscu drut kolczasty, przed którym stanęła Kobieta. Mężczyzna poszedł inną trasą i jest teraz po drugiej stronie. Po co istnieją takie granice? Oferuje jej pomoc w przejściu, ale ona początkowo odmawia. Musi się groteskowo przeczołgać pod zagrodzeniem, brudząc sukienkę i narażając na szwank kobiecą dystynkcję. Jego pomoc tylko pogarsza sprawę: zaczynają się kłócić, po raz pierwszy przełamują do końca maskowaną obojętność i kurtuazję. Próbował tylko pomóc albo może od początku robił wszystko, by mogła się przed nim otworzyć. Hobby jej męża to myślistwo: z zapałem strzela do zwierząt, podczas gdy ona jest wegetarianką. Zmierza do Heerlen do szpitala, pragnąc całą trzygodzinną drogę przejść pieszo. „Już wiem! Mają pani amputować obie nogi. Chce pani po raz ostatni je porządnie wykorzystać”. To najprawdopodobniej rak. Mężczyzna jest komikiem, „pisarzem na głos”, jak precyzuje. Nie jest to dla niej forma pielgrzymki, pogodzenia z Bogiem czy losem. Nie traktuje poważnie religijnych nawróceń ludzi w podobnych granicznych sytuacjach. Ale może Bóg ześle jej anioła, który wymaże wszystkie plamy na jej ciele? Przeprasza, że patrzy się jej w biust. Po takiej otwartości w słowach to już nie jest śmiałość, tylko przejaw więzi. Łatwo przejrzeć dno jego wygłupów: „O, za tą całą gadaniną kryje się głęboka melancholia, którą bystry obserwator natychmiast wypatrzy”. Oczy mu niezauważalnie wilgotnieją. Opowiada historię, jak to miał zameldować się w recepcji schroniska, gdzie przywitał go mężczyzna przebrany za maskotę – wielkiego pluszowego niedźwiedzia. Gdy tylko go rozpoznał, zaczął uciekać. Musiał to być jakiś kolega ze studiów aktorskich, który wstydził się tego, że zamiast być teraz na planie filmowym albo deskach teatru, musi zarabiać w ten sposób na życie. Było ich na roku kilkunastu – o większości z nich nigdy później nie usłyszał. Kobieta przed dojściem do szpitala planuje zrobić zakupy; chciałby jej towarzyszyć, mówi że żona chwaliła go zawsze za dobre rady. Ma Pan żonę? „Tak jakby”.
Scena 1. Spotkanie należy do tych najciekawszych, bo niespodziewanych. Na górskim szlaku Kobieta usiadła zmęczona na tej samej ławce, do której zmierzał Mężczyzna. Może stała tam tylko jedna, a może spośród wielu mijanych po drodze czekał właśnie na tę, na której mógł się do niej zbliżyć? Ledwo starcza miejsca na początkową nieśmiałość i budowanie pozorów – Mężczyzna ustala reguły gry między nimi, aby już na starcie pozbyć się możliwych nieporozumień. Jej słowa: „Dopiero przed chwilą na niej usiadłam” negują te starania, chcąc znaczyć: nie czekałam na ciebie, ani nie chciałam cię obserwować, ani nie pragnęłam, żebyś usiadł koło mnie. Ale zaraz łagodzi: „Proszę, niech pan usiądzie bliżej”. Cały dramat składa się z podobnych przypływów i odpływów. Wywiązuje się rozmowa, podczas której ona raczej milczy. To już jest wspólnota. Mogą nawzajem milczeć, mówić, patrzeć i słuchać. Ponieważ Mężczyzna pochodzi ze stron, gdzie się akurat znajdują, zwraca uwagę na zmieniający się krajobraz górski, oznaczenia słupków czy nowe pocztówki w centrum turystycznym. Dawniej po prostu „szło się przed siebie”, dzisiaj wszędzie wytyczane są granice. Kobieta jest z Heerlen, uznawanej powszechnie za „gorszą” część prowincji. Mieszka w domu, który można zobaczyć z miejsca, gdzie akurat siedzą. Właśnie jej mąż rozgania liście hałaśliwym urządzeniem. Scena 3. Może to pierwszy raz, gdy ma okazję usiąść i spojrzeć na swój dom Kobieta zaczyna przejmować jego język, gesty i bezpośredniość. z pouczającego dystansu. Mężczyzna pyta, co by zrobiła, gdyby nagle Mężczyzna otwiera notes, w którym zapisuje swoje wiersze i pomysły Fot. Flickr, Ilustr. Joanna ER (na Krajewska podstawie mapy A. Leroi-Gourhan)
na skecze, czytając historię o niej samej. Spotkał pewną kobietę, która w bardzo katolicki sposób szukała uzdrowienia. Po sprzedaniu apteki żyła z mężem jak dostatni emeryci, przyjemnie i beztrosko. „Ale czasem bywa ciężkawo, na przykład, gdy po śniadaniu okazuje się, że żadne z nas nie musi nigdzie iść. Wtedy pani wychodzi na spacer… On na polowanie, ale nie pani jest jego zwierzyną…”. Żyją pełnią życia, działają społecznie, uprawiają sport. Mają usamodzielnioną już córkę. Czego może brakować w życiu farmaceutki? Zasuwania wielkich szuflad od aptecznej komody? Kobieta dopowiada: „Gdy człowiek przestaje pracować, nigdzie już nie przynależy”. Jej mąż nigdy nie chciał dołączyć do miejscowej elity, ludzi sytuowanych i poważanych. To chłopski syn, który pragnął tylko polować i pracować w ogrodzie. Gdy wychodzi czasem na spacer, patrzy na niego z daleka i pyta sama siebie: kto to jest? „Jeśli mąż chodzi na polowania, a żona jest wegetarianką, to wszystko jasne: już nie chcą być razem”. Żona Mężczyzny jest scenarzystką teatralną, już nie pracuje. Ich syn także jest samodzielny, chociaż nie do końca. Co jakiś czas dzwoni pożyczyć pieniądze, gdyż wpadł w nałóg hazardu. Dziecko wiąże człowieka ze światem, dlatego trzeba się dobrze zastanowić, zanim się zdecyduje powołać je na świat. Jej córce nic złego się nie przytrafiło. Piękna, mądra, kierownicze stanowisko, kochający narzeczony. Za to jej mąż nigdy nie chciał stąd wyjechać. Zawsze był na nie, ale sama była nie dość stanowcza i odważna, przez co zrzucała na niego gorycz za jednostajny rytm ich życia. Co ma się sobie do powiedzenia po 30 latach? Tuż po żarcie Mężczyzny, że jest „komikiem-mordercą”, który łatwo mógłby ją zamordować w tym odludnym miejscu, Kobieta ucieka. Od samej siebie.
Scena 4. Przecież to był niewinny wygłup: taki jest jego zawód, mówienia na głos tego, co wszyscy inni mogą tylko pomyśleć. „I gadanie bredni”. Wielokrotnie w myślach zamordował swoją żonę, podobnie jak innych ludzi: sprzedawcę, kioskarza, turystę pytającego o drogę. Dziwne, że nie powiedziała o chorobie mężowi, ale nieznajomemu już tak. „Niech pan nie myśli, że czuję się nieszczęśliwa”. Żyje z nadzieją, że coś ją jeszcze czeka. „Potem wszystko się ułoży. Nagle stanie się jasne, po co to wszystko było, czemu służyły te trwające całe życie przygotowania”. Może po to właśnie jest ta choroba? Gdy ogarnia ją lęk, kładzie jej rękę na ramieniu. „Dobrze, że pana spotkałam. Cieszę się, że nie jestem teraz sama. Dziwne, że tak się poznaliśmy”.
Scena 5. Na kolejnej ławce – dla nastroju – miało być narysowane przebite serce, a znajdują zużytą prezerwatywę. Wpatrują się w nią, myślą o młodych, którzy nie mogli znaleźć kąta, żeby się kochać. Mogą już teraz mówić wszystko. Jej pierwszy raz był ze starszym bratem koleżanki. Nagle obnaża pierś, którą Mężczyzna głaszcze i całuje. Mo-
ment jest pełen napięcia, chociaż z nerwów robi to niezręcznie. Kłótnia, przekomarzanie się, pretensje. Chciał dać jej „coś, co łapy jej męża już dawno jej nie dają”. Wszystko wychodzi na jaw, przejrzała go na wskroś: to on jest tym komikiem, który poci się w recepcji w śmierdzącym kostiumie, a potem idzie w wolny dzień na spacer i oszukuje ludzi, że jest kimś wyjątkowym. Ona też nie jest bez winy: często wyobrażała sobie własnego męża w wannie pełnej krwi albo w garażu z kulą w głowie. Zdominowała go i wdeptywała w ziemię przez te wszystkie lata, chociaż nie robiła tego umyślnie. Przynajmniej chciałaby być o tym przekonana.
Scena 6. Mężczyzna nie chce, żeby doszła do miejsca, do którego od początku zmierzała. Powinna zostać z nim. „Chodzenie do szpitala robi z nas chorych; siedzenie w domu, przy kominku, sprawia, że jest nam zimno; nasza tęsknota za towarzystwem czyni nas samotnymi…”. Objęcie i pocałunek. Wiadomym było od początku, że zmierzają do wielkiej radości i wielkiego rozczarowania. Mają do przeżycia tylko ten jeden dzień – kilka chwil tylko dla siebie. Po co pytać, czy to musi mieć jakiś sens. Przynajmniej wszystko dzięki temu będzie łatwiej znieść. * Motyw niespodziewanego i nieobliczalnego spotkania dwojga ludzi ogrywany jest w dramacie współczesnym i dawniejszym na wielorakie sposoby, urastając do rangi toposu. Związany jest często z wrzuceniem postaci w sytuację przymusowego mówienia (niewielka przestrzeń, zamknięcie, niespodziewane zdarzenie), prowadzącej do opowiedzenia swojej historii, najczęściej z bagażem skrywanych dotąd przykrych doświadczeń i rozczarowań. Supłane w takich okolicznościach relacje pozwalają postaciom na nowo przyjrzeć się zarówno temu, co do tej pory nazywali własnym życiem, jak i sposobowi, w jaki (i komu) pragną się nim podzielić. Pocałunek Thijsa nie jest rzecz jasna wybitnym tekstem dla teatru; jest to poprawna, dobrze skrojona dialogowo i sytuacyjnie sztuka, nieprzegadana, którą para średnio zdolnych aktorów jest w stanie przekuć w zadowolenie widza z dobrze oglądanej historii. Najważniejsze dla polskiego odbiorcy będą „uniwersalne”, zapewne banalne, prawdy o granicach przebiegających w nas samych; wątek podzielonej prowincji Holandii, z której pochodzi dwójka protagonistów, bez zgłębienia historycznego kontekstu będzie pewnie nieczytelny. Teatr psychologizujący, sentymentalny i prostolinijny, dla niektórych zapewne „nazbyt mieszczański”, przypomina raz po raz, w seryjnych produkcjach sztuk podstawowe prawdy i oczywistości, na które my, ponowocześni, nauczeni jesteśmy reagować prychnięciami niczym psy Pawłowa. Niektóre spotkania odmieniają nasze życie na zawsze, reszta tylko na chwilę. Nie wierzcie tym, którzy upierają się, że te pierwsze są ważniejsze.
49
Eseje
O tym, co tłumacz odkrywa po drugiej stronie lustra Katarzyna Northeast – Wydaje się bardzo ładne – powiedziała, gdy skończyła czytać – ale trochę trudno to zrozumieć! – (Widzicie, nie chciała przyznać się nawet sama przed sobą, że w ogóle tego nie może pojąć.) – Nasuwa to jakieś myśli… ale nie wiem dokładnie jakie! Bądź co bądź, ktoś zabił coś: to jest oczywiste w każdym razie…1
S
łowa Alicji wydają się w pełni oddawać odczucia czytelnika po lekturze wiersza Jabberwocky Lewisa Carolla, stanowiącego fragment powieści Alicja po drugiej stronie lustra. Ogólny sens, jak słusznie stwierdza Alicja, można wychwycić, jednak zrozumienie całości wymaga dokładnego wczytania się w tekst. Neologizmy, hybrydy leksykalne i, co za tym idzie, wieloznaczność słów sprawiają, że zanim tłumacz zabierze się do przekładania wiersza na swój język, zmuszony jest przede wszystkim dokonać tłumaczenia z języka Lewisa Carrolla na angielski. Mimo tego wiersz doczekał się wielu polskich wersji, które zostaną tutaj omówione. Tytuł Rozważania warto zacząć od samego tytułu. Nazwę mitycznego stwora Jabberwocka można etymologicznie wywieźć od słowa jabber, co oznacza ‘ożywioną rozmowę, bełkot, gadanie’. Można jednak potraktować kontekst semantyczny drugorzędnie – zdecydowanie większą rolę odgrywa brzmienie słowa i charakterystyczny fonem /dż/ pojawiający się w utworze wielokrotnie (Jubjub, jaws, frabjous, joy). Ponadto ze względu na wielką literę można przypuszczać, że stwór jest jedyny w swoim rodzaju i określenie „Jabberwocky” stanowi nazwę własną. Dlatego tłumacze będą raczej dążyli do spolszczenia niż do bezpośredniego przełożenia tytułu. Stąd mamy różne realizacje angielskiego fonemu /dż/ (Żabrołak, Żabrołaki, Dziaberliada, Dziaberlak oraz Dżabbersmok, Dżabrokłap). Cząstkę wock szczęśliwie daje się spolszczyć w taki sposób, by była dodatkowym nośnikiem znaczenia: przyrostek -łak w wersji Roberta Stillera może nawiązywać do innych stworów mitycznych, takich jak wilkołak. Te odniesienia realizowane są również przez innych tłumaczy: Dżabbersmok w wersji Macieja Słomczyńskiego, Żubrowołka Juliusza Wiktora Gomulickiego oraz Dżabrokłap Bogumiły Kaniewskiej, w którym druga część określenia może nawiązywać do kłapania zębami. Zupełnie odrębnie należy potraktować przekłady Stanisława Barańczaka i Antoniego Marianowicza. W pierwszym wypadku (Dziaberliada) tłumacz nadaje tytułowi dodatkowy sens, nawiązując do 1 L. Carroll, O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra, przeł. M. Słomczyński, Warszawa 1972, s. 22-23. Ilustr. Wojciech Świerdzewski
eposu heroicznego, przez co również podkreśla przynależność utworu do nurtu literatury pure nonsense, odnoszącej się wielokrotnie do tego gatunku. Przekład Marianowicza z kolei (Dziwolęki) wydaje się bardziej parafrazą niż bezpośrednim tłumaczeniem wiersza. W tekście znajduje się wiele określeń budujących napięcie i grozę sytuacji. Stąd też tytuł stanowi raczej nawiązanie do ogólnego charakteru tekstu w przekładzie, aniżeli do wersji oryginalnej. Neologizmy Kolejną kwestią wartą omówienia są neologizmy będące jedną z głównych części składowych wiersza. Najwięcej znajduje się w pierwszej strofie, która powstała najwcześniej, niezależnie od powieści2. Na szczęście autor daje Alicji, czytelnikowi oraz tłumaczom, odgrywającego rolę objaśniacza, Humpty Dumpty’ego. Sam Carroll także objaśniał sens pierwszej strofy. Większość słów pojawiających się w niej to z reguły złożenia leksykalne dwóch wyrazów, niekiedy nawiązujące fonetycznie do kolejnego leksemu. Dlatego jedno słowo może być nośnikiem znaczenia nawet trzech różnych określeń. Pierwszy neologizm: brillig tłumaczy się jako ‘godzinę 16:00, gdy zaczyna się gotowanie (ang. broil) potraw do obiadu’3. Stiller, jak i Słomczyński pozostają konsekwentni temu objaśnieniu. W wypadku pierwszego wyraz „mrusztławy” odnosi się do rusztu4, a w wersji drugiego – „smaszno” nawiązuje do smażenia. Podobnie czyni Gomulicki, który jednak rezygnuje z neologizmu na rzecz słownikowego leksemu „podpiekać”. Inni tłumacze odchodzą zarówno od wyjaśnień autora, jak i tych zawartych w powieści. Janusz Korwin-Mikke na przykład sugeruje: błyszniało, a Kaniewska – dzionek błyskliwy. Oboje wywodzą morfem błys/błysz od angielskiego bril-, przywodzącego na myśl zarówno brylant, jak i przymiotnik „błyskotliwy” (ang. brillant). Kolejnym dyskusyjnym neologizmem występującym również w pierwszym wersie jest wyraz: slithy. Znowu mamy dwa objaśnienia. Humpty Dumpty wskazuje na dwie części tej zbitki wyrazowej: slimy (‘oślizgły, pokryty śluzem’) i lithe (wskazujący według postaci na pewną aktywność, a dosłownie oznaczający ‘gibkość’); Carroll z kolei podaje trzeci związek semantyczny: smooth (‘gładki’)5. Większość tłumaczy (łącznie ze swobodnie interpretującym Barańczakiem) 2 3 4 5
L.Carroll, The Annotated Alice – The Defenitive Edition, Introduction and Notes by M. Gardner, New York 1990, przyp. 16 do rozdziału I. Ibidem. Por. L. Carroll, Po drugiej stronie Lustra, przeł. R. Stiller, Warszawa 1990, s. 121. Jabberwocky Glossary, dostępny w Internecie: http://pw1. netcom.com/~kyamazak/myth/alice/jabglossary-e. htm [dostęp 16.01.2013].
Eseje
51
Eseje
zawiera w swoich spolszczonych neologizmach cząstkę śli- kojarzącą się z czymś śliskim, oślizgłym, ale także ze śliną. „Wzorcowy” jest przekład Stillera, który wyznaje swego rodzaju „puryzm translatorski”, proponujący rozwiązanie ślibki, zawierające „śliskość” i „gibkość”. O pierwszej strofie utworu można by napisać dłuższą pracę, poświęconą tylko i wyłącznie neologizmom. Dwa powyższe przykłady wystarczą jednak, by sformułować ogólne wnioski dotyczące problemu tłumaczenia neologizmów i gier lingwistycznych. Przede wszystkim nasuwa się pytanie o podmiot. Kto definiuje świat przedstawiony: autor czy narrator? W dyskusji dotyczącej strategii tłumaczenia Lewisa Carrolla, Stiller z przekonaniem twierdzi, że neologizmy należy tłumaczyć według intencji autora. Powyższe przykłady potwierdzają to stanowisko – tłumacz rzeczywiście pozostaje wierny intencjom autora. Ostro krytykuje przekład Korwin-Mikkego6, odzwierciedlającego zupełnie inną postawę: oparcia własnego tekstu na wolnej interpretacji oryginału. Jak wykażę w dalszej części niniejszych rozważań tłumacze wielokrotnie wzbogacają tekst własnymi wstawkami, dodają nowe elementy świata przedstawionego. Ponadto warto zastanowić się, czy tekst nie tworzy własnej rzeczywistości niezależnej od pierwotnych intencji autora. Dziwne stwory Wyzwaniem dla tłumacza jest uporanie się z nazwami stworów wymyślonych przez Carrolla. W wierszu można wyróżnić dwie podstawowe kategorie: nazwy genologiczne oraz nazwy własne. Do pierwszych zaliczają się: toves, borogoves oraz raths. Znów z pomocą przychodzi zarówno Humpty Dumpty, jak i ilustrator – John Tenniel, który przygotował rysunki do pierwszego wydania. Zarówno Słomczyński, jaki i Stiller bezpośrednio tłumaczą objaśnienia Humpty Dumpty’ego, następnie przekładają wyraz, żeby nawiązywał albo do części składowych wersji angielskiej, albo do wyglądu zwierzęcia. Dla przykładu Słomczyński tłumaczy toves jako jaszmije („jaszczurka” i „żmija”) oraz mome rath jako zbłąkinia („zbłąkana” i „świnia”). Ważniejsze dla niego jest semantyczne upodobnienie neologizmu do znaczenia podanego przez Humpty Dumpty’ego, czego nie ma w oryginale. Określenie peliczapla z kolei odnosi się bezpośrednio nie do słów Lewisa, lecz raczej do ilustracji Tenniela. Świadczy to o kluczowej roli ilustracji w pracy tłumacza tekstu Carrolla. Barańczak przyjmuje inną strategię. Dąży do oddania brzmienia wyrazu, stąd borogoves tłumaczy jako borogowie. Być może znów chodzi o oddanie atmosfery sytuacji lirycznej przez środki fonetyczne, czyli nagromadzenie w pierwszej strofie spółgłosek szumiących: brzdęśniało, prztowie, gulbieży, zmimszałe, mrzerzy. Możliwe że Barańczak próbował zbudować napięcie, oddać grozę sytuacji, szeleszczących i szumiących drzew ciemnego lasu za pomocą onomatopei. Wówczas sens staje się drugorzędny, a ważniejsza jest warstwa brzmieniowa. Naturalnie znaczenie także odgrywa istotną rolę. Określenie rcie może nawiązywać do wyrazu „ryć” i w taki sposób odnosić się do znaczenia podstawowego (rodzaj zielonej świni). Drugą grupę stworzeń mitycznych tworzą te opisane w kolejnej strofie, których adresat wiersza ma „strzec się i unikać”. Wielka litera na początku wyrazu (Jabberwocky, Jubjub, Bandersnatch) sygnalizuje z jednej strony nazwę własną i unikalność, z drugiej zaś – być może hiperbolizuje zagrożenie, które niosą stwory. Nie wszyscy tłumacze trzymają się zasady wielkiej litery. Dla przykładu Stiller 6
Por. R. Stiller, Dyletant w skłopie porcelany, „Literatura na Świecie” nr 7/1980, s. 360.
Ilustr. Wojciech Świerdzewski
przekłada nazwę ptaka jako dziubdziub, nie sygnalizując przy tym, że Jubjub jest ptakiem7. Czyni to jednak Barańczak („Omiń Dziupdziupa, złego ptaka”), Słomczyński („Lub Dżubdżub ptakojęk”) oraz Jolanta Kozak, która znalazła bardzo ciekawe rozwiązanie, wpisując w nazwę cechę charakterystyczną dla tego rodzaju zwierząt i jednocześnie zachowując podobieństwo fonetyczne do oryginału – Dzióbdziób. W większości przekładów analogia do wersji angielskiej została zachowana – powtórzenie pierwszej sylaby. W wypadku kolejnego stwora (Bandersnatch) tłumacze mają jeszcze większe pole do popisu. Wyraz oryginalny można podzielić na dwie części: bander (archaizm oznaczający przywódcę) i snatch (‘porywać’). W większości tłumacze w pierwszej części neologizmu nawiązują do warstwy brzmieniowej: Bander-, Banda-, Bandro-; w drugiej zaś tworzy się przyrostki, które umieszczają (podobnie jak w przypadku Jabberwocka) w kategorii zwierząt: -zwierz, -chłap, -smok. Zupełnie inaczej carrollowskie stwory nazywa Marianowicz: Trupior i Krwilkołak. Są to słowa odnoszące się do znanych postaci świata fantastycznego. Pierwszy przywołuje na myśl żyjącego trupa (zombie), drugi – wilkołaka. Aluzje są tu bardzo wyraźne i zdecydowanie odciągają czytelnika od świata Alicji, przez co świat przedstawiony, mimo że mroczny i groźny, staje się bardziej oswojony. Przy kwestii świata przedstawionego można się zatrzymać. Najbardziej odległa od rzeczywistości carrollowskiej pozostaje wersja Antoniego Marianowicza. Jak wyżej wspomniano, jest to niemal parafraza tekstu. Wystarczy przytoczyć chociażby pierwszą strofę: Rozeszły się po mrokolicy/ Smokropne strasznowiny:/ Dziwolęk znowu smokolicy/ Ponurzył się w grzęstwiny. Gdyby autor chciał tłumaczyć całą książkę Carrolla, Humpty Dumpty miałby duży problem albo raczej okazałby się „bezrobot7
Tym razem ilustracja nie przyjdzie czytelnikowi z pomocą, gdyż nie występuje na niej ptak Jubjub.
Eseje
ny”. Tekst Marianowicza jest niewątpliwie ciekawy, melodyjny i pomysłowy. Brakuje jednak zwierząt carrollowskich, a neologizmy, mimo że błyskotliwie skonstruowane, są o wiele bardziej przezroczyste niż wyrazy oryginalne. Biorąc pod uwagę rozmowę Alicji z Humpty Dumptym, autorowi raczej zależało na skonstruowaniu wiersza niezrozumiałego dla odbiorcy. Być może odbiorca dziecięcy miałby problem z tłumaczeniem Marianowicza. W przekładzie tym pierwsza strofa nie jest największym zaskoczeniem. Zmieniono całą fabułę. W oryginale Jabberwock pada martwy wskutek dosłownego stracenia głowy. W wersji Marianowicza głów tych jest „od groma” (odgrombano smoczych głów sto), a Dziwolęk nie ginie, lecz śpi. Strofa otwierająco-zamykająca z kolei przestaje pełnić funkcję klamry kompozycyjnej, lecz raczej sygnalizuje cykliczność wydarzeń. Taki efekt uzyskano przez niedomknięcie przedostatniej strofy. Wersja Marianowicza zatem stanowi raczej odległą interpretację wiersza Lewisa Carrolla, przeniesienie sytuacji lirycznej w inny wymiar i metaforyzację świata. Dziwolęk bardziej kojarzy się ze złem drzemiącym gdzieś w świecie, któremu można „odrąbać sto łbów”, ale nie można go pokonać.
Zastosowanie jambu jest szczególnie istotne w strofach V i VI, gdyż oddaje dynamikę walki i radość z odniesionego zwycięstwa. Tłumacze radzą sobie z tym rytmem przez wprowadzenie okrzyków w zestawieniach z krótszymi formami leksykalnymi (przyimkami, spójnikami, zaimkami) – I rach! I ciach!; Na wskroś!; Na śmierć go w ziem!; O wielny dniu!. Podobnie zachowują wersyfikację analogiczną do wersji oryginalnej, w której rozkład sylab jest stały: 8-8-8-6. Korwin-Mikke tworzy identyczną strukturę, a Barańczak w większej części swojego przekładu utrzymuje analogiczny rozkład 9-9-9-7. W zdecydowanej większości realizacji można zauważyć dbałość o rytm i melodię utworu. Wyjątkiem jest przekład Stillera, co zostało skrytykowane przez Mikkego. Zresztą spór Stillera z Mikkem8 przywołuje kolejny istotny problem tłumacza: czy należy pozostać wiernym rytmowi oryginału, czy rytmowi języka, w którym się pisze? Stiller postuluje wierność rytmowi polskiemu i rymom męskim, jako że melodia oryginału brzmi nienaturalnie. Tłumacz decydujący się na przełożenie Jabberwocky Lewisa Carolla musi uwzględnić wiele aspektów utworu: neologizmy, elementy świata przedstawionego, m.in. nazwy stworów wymyślonych przez autora, fabułę oraz warstwę brzmieniową. Każdy tłumacz ma własny sposób podchodzenia do problemu. Marianowicz parafrazuje sytuację liryczną, zachowuje jednocześnie zasadę budowania na hybrydach leksykalnych. Stanisław Barańczak swobodnie traktuje fabułę oraz przemyca własne wyobrażenia świata przedstawionego. Widać dużą różnicę w podejściu do tekstu w zależności od tego, czy znajduje się ono w kontekście powieści, czy niezależnie. Kozak i Kaniewska osadzają swoje przekłady w świecie Alicji, dlatego też pamiętają o odbiorcy dziecięcym. W wielu wypadkach widać także korespondencje przekładów (wersja Korwin-Mikkego bezpośrednio pozostaje w związku z Żabrołakami Stillera, gdyż jej celem było ukazanie „lepszych rozwiązań”). Każdy jednak jest na swój sposób oryginalny i przede wszystkim realizuje cel oryginału: zaskakuje, dziwi, bawi, rozśmiesza.
Rytm i melodia Kwestią, o której tłumacz powinien pamiętać, gdy pracuje nad wierszem Lewisa jest rytm i melodia. W tym utworze odgrywają one ważną rolę. W rytmie szczególny trud sprawiają jamby charakterystyczne dla tekstu angielskiego (dzięki krótkim formom wyrazowym), a mniej naturalne w języku polskim z powodu dominacji akcentu paroksytonicznego. Najbardziej charakterystyczny jest tu wers otwierający piątą strofę: One, two! One two! And through and through, z którym tłumacze doskonale sobie radzą. Bardzo ciekawe rozwiązanie proponuje Barańczak, który Raz-dwa! zastępuje wyrażeniem Ba-bach. Czy jest to jedynie kaprys tłumacza, który tak często odchodzi od oryginału, podkreślając swoją obecność? Raczej chodzi o wierność rytmowi. Podczas gdy Raz-dwa można akcentować zarówno oksytonicznie, jak i paroksytonicznie, to w wersji Ba- 8 rańczaka nie ma takiej alternatywy.
Por. J. Korwin-Mikke, Stiller i inni… oraz R. Stiller, Dyletant w skłopie porcelany, „Literatura na Świecie” nr 7/1980, s. 349–368.
53
Z piekła rodem bajka na dobranoc Artur Wiśniewski
Ilustr. Katarzyna Domżalska
Eseje
N
ie da się nie zauważyć, że produkcje Tima Burtona posiadają wiele wspólnych wyróżników. Mają one swoją kontynuację w kolejnych jego filmach. Wydaje się zasadne, by mówić o indywidualnym stylu amerykańskiego reżysera. Stylu, którego podstawy da się odnaleźć w tradycji filmowej, jak i w tym, co próbujemy nazwać kulturą. Jednym z elementów, które podczas oglądania szybko rzucają się w oczy, są fantastyczne, często bazujące na kontraście, dekoracje. Należy zaznaczyć, że kreowane przez Burtona światy są znaczące, tzn. wspomagają narrację filmową. Można również zaryzykować twierdzenie, że bogata wyobraźnia reżysera w połączeniu z konsekwentnie dobieraną grupą współpracowników, począwszy od autorów scenariusza, twórców scenografii, kompozytorów muzyki, kończąc na obsadzie głównych ról, prowadzi do powstawania rozpoznawalnych obrazów filmowych1. Niniejszy tekst poświęcony jest Edwardowi Nożycorękiemu. A dokładniej temu, co składa się na wspomniany obraz Burtona, i co wykorzystane zostało, by opowiedzieć, jak wspomnienia mogą stać się podróżą w świat naszych marzeń. Zaproszenie dla nas przychodzi wraz z czołówką filmu. W tym momencie stajemy się uczestnikami historii, której skrawki zostają przed nami odkryte przy pomocy wyselekcjonowanych obrazów, jakie będą powracały w trakcie oglądania filmu. Charakter pierwszej sceny każe szukać odwołań do bajki. Taki kierunek interpretacji potwierdzają słowa Wojciecha Burszty, antropologa kultury: „(…) bajka narodziła się w momencie, kiedy ludzie usiedli przy ogniu i zaczęli opowiadać o wydarzeniach ze swojego życia. Twórczość ustna ma to do siebie, że zawsze jest wariantowa. Każda kolejna opowieść coś dodaje, a coś odejmuje2”. W pierwszych piętnastu minutach filmu poznajemy miejsce pochodzenia Edwarda. Jest nim opuszczony zamek, kryjący w sobie ekspresjonistyczne wnętrza. Już w planie ogólnym, po tym jak Diana Wiest dojeżdża do bramy, za którą odkryje magiczny ogród, prezentuje się jako miejsce opuszczone, niebezpieczne, straszne. Zamek otoczony jest wysokimi, szarymi murami. Posiada strzeliste wieżyczki utrzymane w stylu gotyckim. Z murów wyrastają nienaturalnej wielkości postacie zwierząt, pochodzących jakby z zaświatów. Sama obecność gotyckiej architektury, przestrzeni zniszczonego zamku będącego miejscem prawdopodobnie przeklętym, jak i towarzysząca jej aura grozy i tajemniczości, jest sygnałem odwoływania się do gotycyzmu. Podobne zabiegi można zauważyć już w Batmanie, gdzie budowle Gotham City przypominają te z Metropolis Fritza Langa. Film o nieustraszonym bohaterze w masce konstruowany jest w pewnym stopniu na opozycji kolorystycznej. Dotyczy to Jokera oraz Batmana. Pierwszy wygląda pstrokato, drugi – to ponury gość w ciemnym kostiumie3. Podobny kontrast, choć o odmiennym znaczeniu, znajdziemy również w Edwardzie Nożycorękim. Wyjątkowość Edwarda wynika m.in. z czarnego stroju. Demoniczny wygląd głównego bohatera w połączeniu z niesamowitymi przestrzeniami zamku są kolejnymi cechami wyróżniającą postaci gotyckie4. Scena w ogrodzie ukrytym za brzydotą zamku wypełniona jest niesamowitymi postaciami zwierząt pokazywanymi w zbliżeniach. Wszystko jednak jest poprzedzone zmianą narracji poprzez wprowadzenie kamery subiektywnej, co nadaje obrazowi dodatkowy walor emocjonalny. Dla lepszego przedstawienia gigantycznych rozmiarów roślinnych figur kamera filmuje je lekko z dołu, dokonując jednocześnie niepełnych obrotów. Wszystko jest kadrowanew
taki sposób, by na drugim planie budować kontrast z ruinami zamku. Wśród filmowanych rzeczy można rozpoznać m.in. najeżonego kota, jaki wystąpił w kreskówce Vincent (1982), czy też pterodaktyla, który posłużył jako rekwizyt głównemu bohaterowi z filmu Frankenweenie (1984), jak i olbrzymiego węża, budzącego skojarzenia z tym, który pojawił się w Soku z żuka (1988). Piękno ogrodu i jego niezwykłość podkreślana jest przez muzykę. Należy zaznaczyć, że motyw przewodni ścieżki dźwiękowej jest stałym elementem scen o poetyckich walorach. Omawiana scena opiera się na wielowarstwowym kontraście: po ujęciach w kolorowym ogrodzie przenosimy się do wnętrz zamku, gdzie główną funkcję budowania dramaturgii pełnić będzie światłocień, monumentalność, deformacja tła, w czym znaleźć można odwołania do filmów grozy (np. Gabinet doktora Caligari [1919], Nosferatu [1922], Dracula [1930], Frankenstein [1931]). W samym zamku naszą uwagę skupiają ogromne schody, kolumny oraz wielkie okna. Pomieszczenie pokazywane jest w kadrach ascetycznych, pozbawionych zbędnych rekwizytów. Parokrotnie użyte plany ogólne służą tu nie tylko wyeksponowaniu monumentalnego charakteru budowli, ale też wspomagają budowanie nastroju grozy. Podobne kadry można zobaczyć w Draculi Toda Browninga. Próba określenia zasad konstruowania przestrzeni filmowej w dziełach Burtona wiedzie do pojęcia groteskowości. Realizuje się ona przede wszystkim na płaszczyźnie dekoracji filmowej. Przykładem tego jest ornamentyka zamku czy też monstrualne, baśniowe figury zwierząt. Posągi na murach i przed bramą przypominają apokaliptyczne istoty. Ich immanentną cechą jest obcość oraz tajemniczość. Podobną funkcję pełnią przedmioty znajdujące się w laboratorium wynalazcy (w tej roli Vincent Price). Dokładniej można je poznać w momencie wspomnień Edwarda, wprowadzanych za pomocą montażu analogii. Towarzyszy temu najpierw najazd na nieruchome oczy bohatera, a potem przenikanie. Groteskowość maszyn, notabene podobnych do tych, które można zobaczyć w fabryce z Metropolis, polega na łączeniu ich mechanicznej natury z ludzkim wyglądem. Symboliczną sceną, która porusza w poetycki sposób powyższe kwestie, jest moment, w którym Vincent Price zbliża do robota pierniczek w kształcie serca. Omawiana groteskowość bliska jest pojęciu niespodzianki, cechuje się także raptownością. W Edwardzie Nożycorękim wymienione składniki realizuje m.in. układ kolorystycznie kontrastujących ze sobą scen. Wyraźne zmiany w tej płaszczyźnie są konsekwencją obecnych przez cały film dwóch przestrzeni – zamku i amerykańskiego miasteczka. Efekt ten uzyskuje się na skutek „przerywania” pobytu Edwarda w miasteczku retrospekcjami z zamku. Wraz ze zmianą przestrzeni zachodzi zmiana narracji. Wspomniany już komizm oraz karykaturalny wizerunek mieszkańców dopełniają kategorię groteski5. Świat, do którego trafia Edward, jest dla głównego bohatera czymś obcym. Sytuacja Edwarda przypomina losy potworów występujących w filmach grozy. Zdobywane przez Edwarda doświadczenia powodują zewnętrzną przemianę bohatera. Poza tym tytułowy twór o bladej twarzy pełnej blizn, w czarnym kombinezonie i nożycami zamiast rąk, musi zmierzyć się z prawami obowiązującymi w społeczeństwie, zgoła odmiennymi od tych, które panowały w zamku. Marek Haltof zauważa, że istotnym elementem filmów grozy jest relacja monstrum – społeczeństwo: „Analiza zmian, jakim podlegają zaludniające filmowy ekran [monstra] (przyp. A.W.), jest więc próbą obserwacji zmian zachodzących
55
w społeczeństwie, czyli próbą analizy społecznej6”. Podobieństwo między Edwardem a potworami, takimi jak Frankenstein czy Dracula, polega na niespełnieniu podstawowych potrzeb emocjonalnych. Nie ich natura, lecz brak zrozumienia oraz bliskości czyni z nich potworów. Los wszystkich monstrów determinuje materia, z którą muszą zmagać się na co dzień. Dobrym tego przykładem jest chociażby Edward w scenie kolacji. Filmowany jest on w planie półpełnym, stara się chwycić swoimi nożycami groszek. Warto dodać, że częste przedstawianie tytułowego bohatera w planie półpełnym, jak i w półzbliżeniach, z kamerą ustawioną prosto na niego, ma na celu wyeksponowanie monstrualnych rozmiarów nożyc. Początkowo Edward może jawić się jako ucieleśnienie zła i brzydoty. Efekt taki daje filmowanie postaci w ciemnościach zamku (na początku filmu wyłania się z mroku, by pokazać sprzedawczyni kosmetyków swe oblicze). Główny bohater, podobnie jak Frankenstein7, uczy się reagować na otoczenie. Dokonuje się powolna przemiana mentalna, jak i estetyczna Edwarda. Odrębność bohatera – monstrum zdeterminowana jest przez jego twórcę – „ojca”. W przypadku Frankensteina jest nim szalony naukowiec pozbawiony wszelkich wartości etycznych. Bohater Burtona stworzony jest również przez naukowca, ale naukowca kochającego poezję i dostrzegającego piękno własnych wynalazków. Sposób, w jaki został wychowany Edward, o czym dowiadujemy się w retrospekcjach, tłumaczy posiadaną przez niego naturę artysty. Uzmysławiają to sceny, w których główny bohater tworzy finezyjne figury roślinne, obcina włosy, strzyże psy, rzeźbi anioła w bryle lodu. Podczas aktu kreacji postać Edwarda filmowana jest w półzbliżeniach. Wyeksponowane zostaje w ten sposób narzędzie, za pomocą którego powstaje dzieło. Na pierwszym planie znajdują się wówczas także emocje artysty, widoczne na jego twarzy. Scena finałowa filmu, w której główny bohater ucieka przed mieszkańcami, przypomina tę z Frankensteina, gdzie monstrum broni się przed ludem z pochodniami. Los obu jest podobny, gdyż szansa na całkowitą przemianę nie została im dana, czego winą jest postawa tych, których spotkali na swojej drodze. Problem ten dosadnie określają słowa Jerzego Prokopiuka: „(…) odrodzenie się czy przebudzenie ‹‹światła, piękna i dobra››>> w potworze dokonuje się dzięki postawie ludzi, którzy go spotykają: ich zrozumienie i współczucie pozwala im zapomnieć o jego powierzchowności i dotrzeć do jego jasnej istoty, a co więcej, jest w stanie tę istotę obudzić8”. Film Burtona opowiada o losach Edwarda – dziele wynalazcy, którego intencją było stworzenie robota czującego podobnie jak człowiek. Tajemnica, jaka towarzyszy historii tytułowego bohatera, jest utrzymana do ostatnich scen filmu. Konwencja bajki, wprowadzona na samym początku utworu, oraz szereg scen nadających ton komediowy obrazowi sygnalizują, że w warstwie fabularnej odbiorca może natrafić na nieprawdopodobne zdarzenia. Akcja filmu zorganizowana jest wokół perypetii Edwarda. Proces adaptacji tytułowego bohatera do nowej rzeczywistości, zakończony ostatecznie niepowodzeniem, staje się w filmie źródłem wielu humorystycznych sytuacji. Zarazem skłania do refleksji. Postać Edwarda służy również przedstawieniu prawdziwej natury mieszkańców. Dokonuje się to podczas licznych, bezpośrednich konfrontacji głównego bohatera z poszczególnymi przedstawicielami miasteczka. Fascynacja wyjątkowością tajemniczego gościa, która jest tak bardzo akcentowana podczas pierwszych scen w miasteczku, kontrastuje z tym, co dzieje się po powrocie Edwarda z komisariatu. Wówczas Ilustr. Katarzyna Domżalska
następuje nagła, wyraźna zmiana stosunku mieszkańców wobec głównego bohatera. Tworzenie tak jasnej do odczytania opozycji powoduje, że negatywna ocena zachowań mieszkańców nie budzi żadnych wątpliwości. Obraz ludzi w Frankenweenie (1984) jest podobnie skonstruowany. W utworze tym, opartym na klasycznym dziele Jamesa Whale’a, dokonuje się jednak pozytywna przemiana mieszkańców. Jest ona warunkiem szczęśliwego zakończenia opowiadanej historii. Odwrotnie dzieje się w Edwardzie Nożycorękim. Rytm filmu wyznaczony jest przez schemat, który swoje podstawy ma w podobieństwie zachodzącym między kolejnymi zdarzeniami. Sytuacja ta wynika z zachowania związku przyczynowo-skutkowego oraz treści, a więc składowych poszczególnych sytuacji. Ów schemat zachodzi w następujący sposób – w przestrzeni miasteczka za sprawą wyjątkowych zdolności artystycznych głównego bohatera pojawia się coś, co się wyróżnia z otoczenia, np. roślinna figura w kształcie dinozaura, co skutkuje zainteresowaniem ze strony mieszkańców. Następnie figury o fantazyjnych formach pojawiają się przed większością domków w miasteczku. Oczywiście taka konstrukcja akcji nie obowiązuje przez cały film. W drugiej części utworu rozwijać się będzie przede wszystkim wątek miłosny, którego zwieńczeniem jest scena finałowa w zamku. Warto zwrócić uwagę na znaczenie scen retrospektywnych. Pierwsze dwie pojawiają się w początkowej fazie filmu, ostatnia – w finalnej. Wszystkie służą przedstawieniu prehistorii głównego bohatera. O ile dwie pierwsze budują realizm psychologiczny postaci Edwarda, o tyle ostatnia stanowi metaforyczny komentarz do toczącej się akcji. Jej pojawienie się umotywowane jest znaczeniem, jakie ze sobą niesie. Występujący w niej element krwi zapowiada dramatyczne zakończenie opowiadanej historii. Wskazuje także „niedokończenie” Edwarda jako piętno, które ma przesądzić o losach głównego bohatera. Tim Burton w Edwardzie Nożycorękim operuje światem stylizowanym. Można doszukać się w nim nawiązań do poetyki bajki i uczynić ową poetykę za punkt wyjścia do interpretacji utworu. Ważnymi składnikami konstytuującymi wykładnię omawianego obrazu są widoczne odniesienia do dekoracji niemieckich ekspresjonistów. Tim Burton pełnymi garściami czerpie również z właściwości estetycznych, jakie daje pojęcie groteski. Odwołania do gotycyzmu i filmów grozy determinują przede wszystkim konstrukcję tytułowego bohatera. Wszystkie wymienione elementy służą budowaniu opozycji na płaszczyźnie mentalnej i fizycznej między Edwardem a resztą postaci. Strona wizualna utworu, jak wynika z powyższych przemyśleń, ma istotny wpływ na interpretację filmu. Jednak w moim przekonaniu wartość Edwarda Nożycorękiego wynika nie tyle z cudownych dekoracji, co z obecnych w nim odwołań do powszechnych doświadczeń, takich jak miłość, samotność, przyjaźń, współczucie czy smutek. 1
Do częstych współpracowników Tima Burtona należałoby zaliczyć m.in.: Caroline Thompson (brała udział przy pisaniu scenariusza do Edwarda Nożycorękiego, Gnijącej panny młodej, Miasteczka Halloween), Bo Welcha (scenografia do Soku z żuka, Edwarda Nożycorękiego, Powrotu Batmana), Stefana Czapskiego (zdjęcia do Edwarda Nożycorękiego, Powrotu Btamana, Ed Wooda), Danny’ego
Eseje
Elfmana (muzyka do Edwarda Nożycorękiego, pozostałe filmy Burtona prócz Ed Wooda), Johnny'ego Depp'a (role w Edwardzie Nożycorękim, Ed Woodzie, Jeźdźcu bez głowy, Charliem i fabryce czekolady, użyczał również głosu, np. w Gnijącej pannie młodej). 2 W. Burszta, Bajki te lubię ogromnie, rozmawiała E. Ciapara, „Film” 2006, nr 12, s. 41–42. 3 Zob. J. Szyłak, O świecie Batmana, „Kino” 1991, nr 6, s. 11–13. 4 Zob. Gotycyzm, [hasło w:] Słownik literatury polskiej XIX wieku, pod red. A. Kowalczykowej i J. Bachórza, Wrocław 2002, s. 323–325. 5 Zob. W. Kayser, Próba określenia istoty groteskowości, „Pamiętnik Literacki” 1974, z. 4, s. 272–275. 6 M. Haltof, O ewolucji ekranowych monstrów. Natura jako źródło cierpienia, „Kino” 1990, nr 4, s. 34. 7 J. Prokopiuk, „Potwór” Frankensteina: Stworzenie, które cierpi i wzdycha do odrodzenia, „Kino”, nr 4/1995, s. 13–14. 8 Tamże, s. 14.
57
Społeczeństwo, społeczeństwo Dyscyplina, posłuszeństwo Psychopaci i zboczeńcy Społeczeństwo, społeczeństwo… (T. Love, Karuzela) Magdalena Zięba
N
ie każdy to wie, ja za to bardzo dobrze, że czasami warto powrócić do czasów dzieciństwa, aby zweryfikować swoje wartości moralne. Nie chodzi bynajmniej o freudowską psychoanalizę, nic z tych rzeczy! Dobrze jest po prostu czasami zdobyć się na niewinność dziecka i połączyć ją z mądrością nabytą w ciągu dotychczasowego życia. Oliver Tate z książki Submarine Joe Dunthorne’a stwierdza bardzo mądrze, że dorośli zwykli mawiać, iż dzieci bywają okrutne, ale mówią to tylko po to, aby usprawiedliwić własne okrucieństwo z tego okresu życia, kiedy wszystko wydawało się dozwolone. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby niektórzy z nich nie zatrzymywali się na etapie tego, pozornie niewinnego, przekonania. Nad czym to posłowie toczą ostatnio zażartą dyskusję, wylewając przy okazji pomyje na siebie nawzajem i zwykłych ludzi, których, zdaje się, mają reprezentować? Myślałam, że dysputa dotyczyć miała ustawy o związkach partnerskich, tymczasem przerodziła się w dyskusję nad tym, czy równe prawo do wolności istnieje rzeczywiście i czy dotyczy tylko osób hetero- czy również homoseksualnych. No tak, to przecież poważna kwestia, zastanówmy się nad nią głęboko – przy okazji obrażając każdą inność i odmawiając jej prawa do bycia częścią „zdrowego”, w pełni sprawnego (czyżby więc jednowymiarowego?) społeczeństwa. Dziwnym jest fakt, że związki partnerskie zostały utożsamione z „lesbijstwem” i „gejostwem”, podczas gdy przecież dotyczą również tradycyjnego modelu rodziny, opartego na mamusi, tatusiu i dzieciach Ilustr. Kalina Jarosz (2)
(byle nie z in vitro!). Skoro jednak już tak się stało, to bardzo bym chciała, aby najgłośniej krzyczący parlamentarzyści opamiętali się i przestali zachowywać jak rozwydrzone bachory. Widząc niektórych z nich wygłaszających w pocie czoła nasączone nienawiścią słowa, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że oto właśnie rozgrywa się przed nami ponury spektakl walki o uprzywilejowane miejsce w stadzie. Zupełnie niczym we Władcy Much Williama Goldinga, kiedy to dzieci sprawujące samotne rządy na bezludnej wyspie, zapominają o swojej cywilizowanej części osobowości i dają się opanować pierwotnym instynktom. W Wielkiej Brytanii toczy się polemika nad małżeństwami homoseksualnymi – poziomem absurdu nijak się ma do naszej polskiej, przaśnej debaty… Właśnie tutaj również nie tak dawno odrzucono kościelny projekt mający dopuszczać kobiety sprawujące urząd pastora do funkcji biskupiej. W prasie zawrzało, uznano kościół anglikański za zacofany i nie idący z duchem zmieniającej się rzeczywistości. Co się tymczasem dzieje w Polsce? No właśnie, w tym świetle nie dziwią najnowsze doniesienia, że polski to w Londynie drugi (po angielskim) najczęściej używany język. Wracając jednak do „kwestii homoseksualnych”... Świat sztuki (nie tylko wizualnej) naprawdę byłby uboższy, gdyby nie istnieli wysoce kreatywni artyści, czasami wręcz obnoszący się ze swoją seksualnością. Nie twierdzę bynajmniej, aby stanowiło to jakąkolwiek uprawnioną formę klasyfikacji, wręcz przeciwnie – chciałabym pokazać, że orientacja seksualna, podobnie jak płeć, jest zupełnie nieistotna, jeśli chcemy widzieć w każdej ludzkiej jednostce osobę: ze wszystkimi jej negatywami i pozytywami, do których nie powinniśmy zaliczać osobistych preferencji (i nie mówię tutaj o dewiacjach, choć i te zajmują w świecie sztuki ważne miejsce). Wystarczy, że wspomnę chociażby biseksualne ekscesy Fridy Kahlo, postać uwielbianego nie tylko przeze mnie Freddy’ego Mercury’ego albo brytyjskiego mistrza ekspresjonizmu, Francisa Baco-
na, czy też genialnego projektanta mody, Marca Jacobsa. Niestety, wygląda na to, że życie polityczne znajduje się daleko za życiem gwiazd kultury, wśród których również w Polsce dochodzi do mniej lub bardziej spektakularnych coming-out’ów. Nie oszukujmy się, w Polsce nawet Billy Elliot byłby tematem tabu, bo jakże tak – chłopiec tańczący w balecie?! Niepodobna! A w filmie The Kids Are All Right (pol. Wszystko w porządku), z wyśmienitymi rolami Annette Bening i Juliane Moore, rodzinę tworzą dwie lesbijki i ich dwoje dzieci: dziewczynka i chłopiec poczęci metodą in vitro z nasienia wspólnego ojca. Rodzi to co prawda pewne komplikacje, ale rodzinie udaje się pokonać przeciwności losu i nadal być cudownie szaloną, kochającą się, podstawową jednostką struktury społecznej. Postmodernistyczna metoda dekonstrukcji, stworzona przez Jacques’a Derridę, doprowadziła do rozpadu wielu dotychczasowych schematów w badaniu tekstu literackiego, a architektów zainspirowała do igrania z zasadami geometrii. Na polu poststrukturalnych badań nad seksualnością i płcią wyróżnia się natomiast postać pionierki teorii odmienności, Judith Butler. Według badaczki, wszystkie kategorie tożsamościowe związane z płcią, gender, są wtórne względem naszych działań, postaw czy oczekiwań. Wprowadzając pojęcie performatywności płci, Butler pokazała, że ich pierwotność i naturalność jest iluzją. Wielka szkoda, że w polskim życiu publicznym wciąż dochodzi do bitew o takie właśnie iluzje: narodowościowe, płciowe, religijne etc. Chciałabym doczekać dnia, kiedy nawet współczesny Billy Elliot mógłby poczuć się dobrze, paradując po ulicy jednego z polskich miasteczek w pięknych baletkach.
Sadzenie głupa Szymon Makuch
K
rążył kiedyś taki stary dowcip: „Co robi ogrodnik przyłapany na gorącym uczynku? Sadzi głupa”. Abstrahując od ewentualnej śmieszności tego żartu, można stwierdzić, że ostatnio zabawa w sadzenie głupa staje się coraz częściej widoczna. Złapana na plagiacie kobieta zajmująca się średniowieczną filozofią argumentuje, że przesiąknęła ówczesnymi zwyczajami, kiedy przepisywano i kopiowano na potęgę; studentka na egzaminie natomiast po nakryciu jej na wczytywaniu się w gruby plik kartek formatu A4 krzyczy na egzaminatora, że przecież niczego nie spisała, zatem nie powinna zostać ukarana. Przykłady można by mnożyć i znajdować je w świecie sportu, polityki, kultury i wielu innych. Za współczesną krainę głupoty uchodzi w oczach wielu sieć internetowa. Jak mantrę powtarza się na setkach stron z cytatami zdanie Stanisława Lema: „Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów”. Z drugiej strony można by przytoczyć inny pogląd, opublikowany na którejś ze stron pokroju demotywatory, kwejk itp., który w uproszczeniu stwierdza, że 90% użytkowników Internetu to idioci. Jednocześnie jednak 90% uważa, że zalicza się do tych 10% inteligentnych. Powstaje więc pytanie, jaki jest ogólny poziom głupoty użytkowników Internetu? Czy to rzeczywiście banda debili, czy może jednak tylko statystyczni przedstawiciele społeczeństwa, wcale nie głupsi od reszty. Po prostu w czasach rozpowszechniania informacji drogą tradycyjnych mediów, takich jak radio, prasa czy telewizja, trudno było się im uzewnętrzniać poza napisami na
murach, listami do redakcji lub telefonami w trakcie określonych programów. Sytuację komplikuje chyba jeszcze dodatkowo niezwykle dziś popularne zjawisko trollowania. Jak wiadomo, pierwotnie słowo troll oznaczało pochodzące z mitologii skandynawskiej postacie zamieszkujące góry, zwykle nieprzychylne ludziom. Często można je spotkać w grach RPG, które obficie korzystają z mitologicznych motywów. Współczesne trollowanie to problem doskonale widoczny i dostrzegany również przez badaczy mediów, którzy poświęcają im uwagę w swoich pracach z zakresu dziennikarstwa internetowego czy psychologii. Definicja sformułowana przez Patricię Wallace, odnotowana również w Wikipedii, mówi: „Trollowanie polega na zamierzonym wpływaniu na innych użytkowników w celu ich ośmieszenia lub obrażenia (czego następstwem jest wywołanie kłótni) poprzez wysyłanie napastliwych, kontrowersyjnych, często nieprawdziwych przekazów, czy też poprzez stosowanie różnego typu zabiegów erystycznych. Podstawą tego działania jest upublicznianie tego typu wiadomości jako przynęty”. Rozważania terminologiczne nie są tu istotne. Ważne jest, że trollowanie powoduje, iż czytając w sieci wiele treści, nierzadko człowiek zastanawia się, czy dany użytkownik forum czy innej formy komunikacji jest rzeczywiście skończonym idiotą, czy też po prostu prowadzi jakąś grę. Także wśród trolli bowiem nie brak osób inteligentnych, które bawią się późniejszym zacietrzewieniem pozostałych użytkowników. Ewentualnie dążą do publikacji screenów z danej strony na portalach wyłapujących największe absurdy z sieci, najciekawsze cięte riposty itp. Przyznaję, sam dałem się nabrać przynajmniej kilkakrotnie trollom, wdając się w niepotrzebne dyskusje. W ten sposób jednak postrzeganie tego rzekomego całkowitego zidiocenia sieci internetowej nieco zmieniłem. Z drugiej strony rodzi to wszystko straszną nieufność – zlokalizowanie prawdziwego debila na jakimś forum nie jest już takie proste. Przecież to może być jakiś stu-
dent psychologii, który w ramach pracy magisterskiej analizuje wpływ trollowania na reakcje internautów. Albo jakiś doktor, który analizuje funkcjonowanie nowych mediów. Czy jeżeli daję się im nabierać, ja, młody, inteligentny, uznający się za ponadprzeciętnie uzdolnionego człowiek z wyższym wykształceniem, to powinienem już uznać się za internetowego idiotę? Czasem odnoszę wrażenie, że Internet może napędzać w nas obsesje na punkcie własnego rozumu. „To nie może być prawdziwe, to musi być troll” – myślę sobie czasem. W końcu, będąc człowiekiem rozsądnym i wykształconym, nie mógłbym dać się nabrać czwartoklasiście ze Skoroszyc. „A jeżeli on jest jednak rzeczywiście tak głupi, by zadać pytanie, dlaczego skoro Jezus był Żydem, to nadano mu hiszpańskie imię? W Hiszpanii pełno Jesusów” – tak brzmiało jego pytanie. Zimny pot oblewa głowę – komentować czy nie komentować. Potem ktoś mi wypomni, że dałem się nabrać znanemu trollowi, a to przecież tak obniża prestiż i samoocenę. Można po prostu nie komentować – racja. Ale nie pozbawia mnie to wyrzutów sumienia i nie daje odpowiedzi na fundamentalne pytanie – troll czy nie troll? Idiota czy nie-idiota? Mądry czy głupi? Ilu takich w Internecie? A może dla świętego spokoju uznam jednak, że zaliczam się do tych durnych 10% internautów? Nie, tak być nie może – to uwłaczałoby mojemu poczuciu oryginalności, ponadprzeciętności i nieulegania masowym modom. A w dodatku przez to myślenie prawie zapomniałem podlać ogórki w Farmville.
59
Nostalgia Michał Wolski
W
zeszłym miesiącu broniłem czegoś, co wielu uważa za synonim współczesnej tandety i wszechogarniającego, landrynkowego kiczu. Otrzymałem przy okazji – chyba po raz pier wszy od czasów nekrologu Andrzeja Leppera – całkiem pokaźny feedback z Waszej, drodzy Czytelnicy, strony. Postanowiłem więc trochę dłużej przytrzymać się tematów kiczowo-tandetnych tekstów kultury i wziąć na warsztat coś, co każdy zna, ale też prawie każdy wyśmiewa: serial Power Rangers. W tym wypadku nie stoję samotnie na polu bitwy, broniąc ostatniej chorągwi, jak miało to miejsce w temacie Zmierzchu, mam wokół siebie bowiem niewielką garstkę geeków (najczęściej w wieku 26+), którzy, tak jak ja, widzą w Power Rangers coś więcej niż tylko przerysowany, wtórny i robiony po kosztach serial dla dzieci. Owszem, w tym wieloodcinkowym, niemal tasiemcowym serialu jest to wszystko, o co jest oskarżany: absurdalne i totalnie liniowe fabuły poszczególnych odcinków, papierowe postacie grane w dość pretensjonalny sposób przez półamatorskich aktorów, tandetne sceny walki wycięte z japońskich odpowiedników, surrealistyczna nieraz fabuła, której założenia są same w sobie irracjonalne. Oto bowiem mistyczny, przypominający Czarnoksiężnika z Oz wojownik/mędrzec/ /geniusz/wizjoner/co tam chcecie – znany też jako Zordon – zbiera drużynę nastolatków, coś tam może wiedzących o życiu, ale przepełnionych naiwnym, pozytywistycznym dobrem, po czym łączy ich energię z energią dinozaurów, aby byli w stanie odeprzeć atak złowrogich, straszliwych mocy reprezentowanych Ilustr. Kalina Jarosz (2)
przez skrzekliwą Ritę Repulsę. Jak się okazuje w późniejszych odcinkach, to nie pierwsza drużyna nastolatków połączonych z siłami natury, jaką stworzył Zordon, będący funkcjonalnie duchowym przewodnikiem, mentorem, a także opiekunem (wielokrotnie zrąb fabuły osadza się na tym, że „na wszelki wypadek” Zordon pochował, poukrywał, poopracowywał jakieś bronie/machiny/kryształy/okręty itp., gdyby światu groziło niebezpieczeństwo). Powstaje pytanie, dlaczego nie wykorzystał ich od razu, a zasłaniał się nastolatkami (casus Jacksonowskiego Gandalfa, który przecież mógł wezwać orły, żeby przeniosły Froda do Mordoru, aby drużyna nie musiała iść całą drogę)? Ale zostawmy to. Mamy pretensjonalnych bohaterów, mamy pretensjonalnych i irytujących antagonistów, mamy sceny walki z japońskich kreskówek. Ulepek i brak wody do popicia – powiecie zapewne. I generalnie rzecz biorąc będziecie mieli rację. Jest jednak ta grupa zapaleńców, która broni honoru Power Rangers, a za nią stoją wyniki oglądalności, które wciąż (!) każą kręcić kolejne serie przygód nastolatków z mocą. Grupa ta oczywiście zdaje sobie sprawę z naiwności i niedoróbek – także fabularnych – prezentowanych przez ten serial, stara się jednak poza nimi dostrzec i inne rzeczy. Oto na przykład motyw mędrca zbierającego drużynę poświęconą jakiemuś wzniosłemu celowi jest stary jak świat i zawsze atrakcyjny fabularnie (casus Gandalfa...). Wybór nastolatków na głównych bohaterów, choć może się wydawać nielogiczny, po „wgryzieniu się” w serial ma jednak uzasadnienie: oto bowiem w uniwersum Power Rangers nie ma – podkreślam, bo to ważne – sił policyjno-wojskowych, które mogłyby poradzić sobie z zagrożeniem z kosmosu. To znaczy, jest policja, ale raczej w funkcji naszej straży miejskiej, a armia formuje się dopiero w późniejszych sezonach. Wybór jednostek obdarzonych wyjątkowymi przymiotami jest więc uzasadniony, bo też motywowany mitami i podaniami bohaterskimi (tam – przypominam – nawet jak jest jakaś armia, to wyjątkowa postać ma moc, dzięki której może ją rozgromić bez większego trudu; casus Gan-
dalfa...). Nie mówiąc o tym, że nastoletnią postać łatwiej uformować, żeby była atrakcyjna dla młodego odbiorcy. Osnowa fabularna też wbrew pozorom się rozwija, wątki się przeplatają i domykają, a towarzyszy im również rozwój postaci (gdyby nie dość irracjonalna zamiana bohaterów w Power Rangers Turbo, w ogóle byłoby super; tam jednak przeważyły czynniki finansowe). W efekcie szósty sezon Power Rangers in Space to już niemal pozbawiona jednoodcinkowych historii space opera o zdradzie, przebaczeniu, odkupieniu, pokonywaniu własnych słabości i, oczywiście, walce dobra ze złem. A kończy ją epicka bitwa między mieszkańcami Ziemi a najeźdźcami z kosmosu, w której najlepiej widać dojrzałość i rozwój charakterologiczny poszczególnych postaci. Oczywiście nie byłoby porządnej bitwy bez nagłych zwrotów akcji i epickich, pompatycznych monologów (casus Gandalfa...), dlatego tutaj też takowe dostajemy. I to w całkiem niezłej formie. Oczywiście za bardzo cenię swój i Wasz czas, żeby nakłaniać do oglądania wszystkich odcinków Power Rangers. Tym bardziej, że są w Internecie całkiem dobre wideostreszczenia poszczególnych sezonów; zapaleńcy już się postarali, żeby zsyntetyzować w nich to, co ich zdaniem najbardziej wartościowe. A co nimi kierowało? To samo, co jest immanentną cechą zachodniej popkultury: chęć przeżycia jeszcze raz tego, co nam się kiedyś przydarzyło i dobrze to wspominamy. Nazywamy to nostalgią. Dorośli potrafią dać bardzo dużo, byleby jeszcze raz poczuć się jak dzieci, przywołać odczucia i doznania, jakie towarzyszyły im w tzw. lepszych czasach. W tym chociażby frajdę związaną z oglądaniem Power Rangers. Bo, nie oszukujmy się, wszyscy to oglądaliśmy. I bardzo wielu z nas to nawet cieszyło. Złudą dorosłości jest przeświadczenie, że to, co nas cieszyło, gdy byliśmy dziećmi, teraz jest infantylne i niegodne naszej uwagi. Zachodnia popkultura pokazuje, że niekoniecznie, że jakie by nie było, nostalgia pozwala nam dostrzec w tym coś wartościowego i – jeszcze raz – móc się tym cieszyć. Mówi się, że dziecięce emocje są najbardziej autentyczne. Może to jest dowód...?
Malutki, autorytety i więźniowie użyteczności Marcin Pluskota
W
październiku zeszłego roku po raz pierwszy w życiu zobaczyłem na własne oczy zsyp na śmieci. Nigdy wcześniej nie mieszkałem w bloku, w którym zainstalowano takie urządzenie. Moje pierwsze wrażenia były całkiem pozytywne – wreszcie jakaś odmiana od kubłów i kontenerów. W malutkim wiadereczku, takim jak dla dziecka do piaskownicy, które znalazłem pod zlewem w kuchni, nie rozpoznałem od razu zwiastuna przyszłych niebezpieczeństw. Jejku jej! Tak jakoś zawsze na samym początku zadamawiania się w nowym miejscu, otępieni rozległością ogólnego obrazu, nie zwracamy uwagi na szczegóły. A tam podobno tkwi diabeł. I właśnie tak było z tym wiadereczkiem. Podniosłem je wprawdzie, obejrzałem ze wszystkim stron, podrzuciłem i na koniec uśmiechnąłem się. – O jakie malutkie. Hi, hi! – pomyślałem sobie. Po tym zabawnym epizodzie nastąpił fragment życia, w którym zaczęły pojawiać się śmieci. W Tesco kupiłem imponujące wory na odpadki – jakieś 120 litrów pojemności! Wrzucam więc tam wszystkie śmieci i idę do zsypu. Zsyp ma wlot malutki. Za nic w świecie nie wepchnąłbym do niego tego wielkiego wora! Nareszcie mój lotny umysł połączył, co było do połączenia. Pod zlewem nie stało wiadereczko do piaskownicy. Wór upadł na posadzkę. Śmieci zachrzęściły. Osunąłem się na kolana. To małe wiadereczko to jest mój śmietnik! Jejku jej! Od tego dnia życie moje podporządkowało się zsypowi. Worki 120 litrów wyrzuciłem. Do zsypu. Kolejne dni pozwoliły mi na zrozumienie znaczenia słowa „malutki”. Człowiek wypije
półlitrową buteleczkę coli i pustą wrzuca do śmietnika. Do tego karton po nektarze Caprio i już trzeba biec do zsypu! Można zapomnieć o zamawianiu największych pizz – puste pudełko, nawet złożone na pół jest za duże, żeby wepchnąć je do zsypu! Zgroza, zgroza, zgroza. I jejku jej! Podniecam się owym zsypem, gdyż wpłynął na moje postępowanie w sposób niewyobrażalny. Żaden autorytet, żadna wzniosła idea czy system religijny nie były w stanie w moim dotychczasowym życiu w tak przemożny sposób na mnie wpłynąć. Bo dzięki zsypowi nauczyłem się na przykład segregować śmieci. Co większe butelki i puszki trzeba było nosić do pobliskich kolorowych kontenerów. Z tego wynikła kolejna śmieszna historia. Zreferuję ją w tym miejscu. Rozchodzi się trochę o moją aparycję. A dołączona do tego felietonu podobizna autora nie jest w stanie w pełni oddać subtelności problemu. W skrócie, tak jak, powiedzmy, Clark Kent, kiedy sytuacja tego wymagała, przebierał się za Supermana, tak ja, kiedy nie golę się zbyt długo, przybieram postać kloszarda. Kiedy taki niedogolony brałem w obie ręce po siatce butelek i puszek i drałowałem przez osiedle, tzw. stali rezydenci spod sklepu przyjęli mnie z otwartymi rękoma. Teoretycznie powinienem to potraktować jako nauczkę i golić się regularnie, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Wieczorem złożyłem obietnicę, zasnąłem, rano już się wykręciłem, nie podniosłem maszynki do golenia. Broda została nietknięta. Wierny pozostałem tylko zsypowi. Jejku jej! Chociaż może nie tylko. Gdy się tak zastanowić, to sporo jest przedmiotów, które w relacji ze mną (czy z Tobą, drogi czytelniku) przejawiają taki efekt zsypu. Owszem mówi się, że to z powodu użyteczności, że zaplanował to sam człowiek. Postarajmy się wyobrazić sobie np. obiad konsumowany bez sztućców. Ostatecznie do zrobienia, ale ręce brudne i poparzone. Sztućce w tym momencie są użyteczne – ręce się nie wybrudzą i nie poparzą. Niemniej wydaje się, że nadal istnieje możliwość zjedzenia kotleta przy pomocy pal-
ców. Nie do końca. Takiej możliwości nie ma. Kiedy ci patrzą na ręce, musisz mieć w nich sztućce. Atakujesz zupę widelcem? Inni powiedzą: – Patrz, jaki głupi! Nikt nie lubi być nazywany głupim. Dlatego wszyscy jedzą zupę łyżką. Drugi przykład. Portfel więzi nas swoją użytecznością całkowicie. W duże poprzeczne kieszenie pakujemy banknoty – nie w zamykaną na zamek – bo się pomną. Nikt nie lubi pomiętych banknotów. Drobnych nie wrzucisz do dużej kieszeni – bo wypadną. Musisz zrobić tak, jak ci każą – tak, jak do tego „zachęca” sam portfel. Teoretycznie masz wybór, ale inni cię pilnują. Zobaczy jeden z drugim, jak tak robisz i powiedzą – Patrz! Pakuje banknot tam, gdzie powinny iść drobne, ale głupi! Nikt nie lubi być nazywany głupim. I tak samo więził mnie zsyp. Nie wepchnę tam przedmiotów ze zbyt dużym gabarytem. Inni powiedzieliby, żem głupi! Dlatego godzę się na jego hegemonię i przystałem na jego zasady. Jejku jej! Ale coraz bardziej mnie ten zsypowy kaganiec uwierał, coraz bardziej miałem ochotę się zbuntować i pokazać, kto tu jest panem. Przecież zsyp jest dziełem rąk ludzkich, to on powinien być mi podległy, a nie ja jemu! Tylko po to, żeby pokazać zsypowi, gdzie jego miejsce – zamówiłem razu pewnego MEGA GIGA PIZZĘ, z kartonem wielkim jak płyta boiska. Oczywiście po skonsumowaniu pizzy (która była całkiem smaczna) musiałem drałować na drugie osiedle, gdzie stały stare, dobre kontenery i mogłem wyrzucić opakowanie. Sklepowi rezydenci zamachali do mnie przyjaźnie. Kiedy tak szedłem z tym ogromnym kartonem pod pachą, ludzie się na mnie gapili. – Patrz, jaki głupi! – wołali za moimi plecami i pili colę z puszek. Widziałem puszki, z których pili. Były malutkie. Ja wolę pić colę z dwuipółlitrowych butli! Malutcy niech się trzymają zsypów, ja mam większe potrzeby.
61
Street photo
Fot. Maciej Margielski
62