preview
4
Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka? publicystyka
8 Poszukiwacze Rozmowa z Tomaszem Bednarczykiem
i Tomaszem Mreńcą.
14
Pojęcie zaburzeń psychicznych jeszcze do niedawna stanowiło tabu. Rozwój medycyny oraz medialne akcje uświadamiające społeczeństwo przyczyniają się do zmiany tego nastawienia.
Tajemnice w chorym umyśle
Krystyna Darowska
Science fiction in religion
„Pisanie, za które płacą centa od słowa, jest śmieszne. Jeżeli człowiek chce zarobić milion dolarów, to najlepszym sposobem jest założenie własnej religii” stwierdził kiedyś L. Ron Hubbard.
Pluton, Terminator, Edward Nożycoręki czy Fargo. Filmy, które zna każdy miłośnik kina. Jednak ich twórcy musieli się sporo napracować, zanim wielkie wytwórnie dały im zielone światło do popuszczenia wodzy fantazji i zaniwestowały w te produkcje.
Mateusz Stańczyk
kultura
40
„Kto »pedałem« wojuje...” W Lubiewie Sieklucki pokazując homoseksualistów takimi, jakimi widzą ich przeciwnicy, i robiąc to w sposób bezsprzecznie zabawny, reżyser wyśmiewa polityczno-medialną nagonkę na środowisko gejowskie.
Ewa Fita
43
„Pisanie piosenek to pestka...” powie każdy, kto nigdy żadnej nie napisał. Sukces utworu, zarówno komercyjny, jak i nie tylko, zależy także od jego odpowiednio wyważonej budowy.
Magiczna ósemka
46
Rozmowa z Tomaszem Różyckim.
Wojciech Szczerek
Nie róbmy bożka z literatury
Elżbieta Pietluch
Paula Wełyczko
recenzje fotoplastykon
24
Prawdziwe debiuty 1971–1984
Aleksander Jastrzębski
18 A seksualność? Jacy są aseksualiści i czy na pewno da się ich zdefiniować, wiedząc jedynie, że nie potrzebują seksu? Monika Ulińska 21
36
Sfotografuj wiersz – zwierszuj fotografię cz. II
50
Nieskończoność Toma Cruise'a; Małpa małpie wilkiem; Be Cool; N; Sztuka miejskiego przetrwania; Pierwszy lot Kruka.
film
28
20 stycznia 2008 roku stacja AMC wyemitowała pierwszy odcinek Breaking Bad. Wśród licznych recenzji, analiz i artykułów podsumowujących Breaking Bad coraz częściej zaczęło również padać pytanie: „gdzie jest kobiecy odpowiednik Waltera White’a?”.
Kobiece barwy Waltera White'a
32
Artykuł o Leosie Carax – epigonie stylu filmowych autorów piszących w założonym przez André Bazina „Cahiers du Cinéma”, a jednocześnie reżyserze dzieł, które wyznaczyły główne jakości postmoderny.
Karolina Kopcińska
felietony
56
Magdalena Zięba, Filip Zawada, Michał Wolski, Marcin Pluskota street
58
Joanna Figarska
Sztuczne światy Pana X
Adam Cybulski
„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław
WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław
E-MAIL kontrast.wroclaw@gmail.com
WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/
REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Agnieszka Barczyk, Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Aleksandra Drabina, Aleksander Jastrzębski, Agata Karaś, Karolina Kopcińska, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Mateusz Stańczyk, Szymon Stoczek, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Monika Ulińska, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Magdalena Zięba FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Maciej Margielski, Patryk Rogiński KOREKTA Iwona Brzezowska, Katarzyna Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Karolina Słabolepsza, Weronika Szkwarek, Dorota Toman GRAFIKA Bogumiła Adamczyk, Katarzyna Domżalska, Dawid Janosz, Joanna Krajewska, Marta Kubiczek, Ewa Rogalska, Róża Szczucka, Wojtek Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska
SŁÓW KILKA Joanna Figarska
N
a początku tego roku byłam na spotkaniu jedną z ikon polskiego kina, aktorką wybitną – Danutą Stenką. Oprócz tematów związanych z jej filmową i teatralną karierą, prowadzący poruszył również bardzo ważną kwestię, związaną z chorobą, z jaką przez lata borykała się bohaterka rozmowy. Aktorka długo walczyła z depresją i dopiero niedawno przyznała się do tego publicznie. Choroby i zaburzenia na tle psychicznym czy psychologicznym od wieków postrzegane były jako tabu. Do dziwnych zachowań nawet wybitnych (a może przede wszystkim wybitnych) osób odnoszono się z dystansem, a często tych, którzy borykali się z takim problemem, uważano za jednostki dziwne i traktowano ich z przymrużeniem oka. Publiczne wystąpienia znanych figur i przyznanie się do zmagania się z chorobą oraz coraz głośniejsze kampanie
społeczne, mające na celu uwrażliwić społeczność na problemy poważne, aczkolwiek zwykle fizycznie niewidoczne, sprawiają, że współczesne pokolenia inaczej zaczynają traktować zarówno specjalistów, jak i chorych. W najnowszym numerze w problem ten zagłębia się Krystyna Darowska. W październikowym „Kontraście” warto zwrócić również uwagę na dwie rozmowy. O muzycznych początkach projektu Venter z jego twórcami – Tomaszem Bednarczykiem i Tomaszem Mreńcą – rozmawia Aleksander Jastrzębski. Natomiast o rolę miejsca i przestrzeni nie tylko w najnowszej książce Tomasza Różyckiego pyta Elżbieta Pietluch. Jesienne fotoplastykony zaczynamy od prezentacji drugiej części zwycięskich prac II edycji ogólnopolskiego konkursu Sfotografuj wiersz – Zwierszuj fotografię. Powoli zaczynają się prace nad III odsłoną.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
3
preview film
21
Niesprzyjający los
listopada swoją premierę będzie miał jeden z najbardziej oczekiwanych filmów roku. Jego główna bohaterka, pionek w systemie, dzięki łukowi i jagodom staje się wreszcie twarzą
rebelii. Druga część trylogii pozostawiła za sobą frustrujące zakończenie, przez które rok oczekiwania na Igrzyska Śmierci: Kosogłos. Część I był prawdziwą udręką. Do premiery zostało już niewiele czasu. Damy radę.
Spod lady
T
ak naprawdę nigdy nie wiadomo, co znajdziemy, otwierając śmietnik przy pubie – krążą legendy o nietkniętych słoiczkach Nutelli czy innych zdobyczach. W przypadku barmana Boba jest to szczekający pitbul. Przygarnięcie go nie jest chyba dobrą decyzją, gdy wkrótce zgłasza się po niego właściciel, a do tego dochodzi jeszcze Brudny Szmal. Kto wie, może też z kubła. Premiera 14 listopada.
Tylko co ludzkie nie jest nam obce
F
ascynacja kosmosem towarzyszyła ludziom od zawsze. Nie ogarniamy go umysłem, nie znamy większości jego tajemnic. Może jednak, z Christopherem Nolanem, odkryjemy jedną więcej podczas podróży nowym tunelem czasoprzestrzennym przez dystanse międzygwiezdne. Interstellar w kinach od 7 listopada.
Fot. materiały prasowe
Polskie pudełko czekoladek
P
o szwedzkim Stulatku, który wyskoczył przez okno i zniknął przyszła pora na polskiego Forresta Gumpa. Co tu pisać o fabule: autoironiczny Jan Bratek jest wielokrotnie świadkiem historii zmieniającej swój bieg. Od 7 listopada będzie szansa sprawdzić, jak wyszła kolejna inspirowana Hollywoodem rodzima produkcja. Może nawet damy się zaskoczyć.
Red. Agata Karaś
preview muzyka
Sonic Highways
N
owy album grupy Foo Fighters trafi na sklepowe półki już 10 listopada. 8. studyjny krążek zespołu nosi tytuł Sonic Highways i wzbogaci nas o 8 nowych utworów, trwających łącznie około 44 minuty. Dave Grohl – lider zespołu – w wypowiedziach dla mediów przekonuje, że płyta ta to nie tylko Foo Fighters, ale coś znacznie więcej. Każdy z utworów został nagrany w innym mieście i to właśnie miejsca i żyjący w nich ludzie mieli zainspirować brzmienie i kształt całości. Wydawnictwo RCA.
Kolorowo
P
o dwóch latach od wydania albumu z coverami – Boys Don’t Cry – urodzona w Pakistanie wokalistka Rumer powraca z autorskim materiałem. Nowa płyta zatytułowana Into Colour ukaże się 10 listopada i usłyszymy na niej 11 utworów. W sieci dostępny jest już utwór Dangerous, opowiadający o strachu artystki przed powrotem na muzyczną scenę po zdiagnozowaniu problemów zdrowotnych niedługo po sukcesie debiutanckiego albumu Seasons of My Soul z 2010 roku. Wydawnictwo Atlantic Records.
Zmartwychwstanie
D
obre wieści dla wszystkich, którzy tęsknią za Queen z Freddiem Mercurym. 10 listopada zostanie wydany album Queen Forever, na którym znajdą się trzy niepublikowane dotąd utwory z Mercurym na wokalu. Co więcej, w utworze There Must Be More to Life Than This usłyszymy także Michaela Jacksona. Kawałek nagrano jeszcze w latach osiemdziesiątych, ale ostatecznie nie został ukończony i jego inna wersja ukazała się w 1985 roku na solowym albumie Mercury`ego Mr. Bad Guy. Reszta płyty to kompilacja znanych już utworów. Wydawnictwo Virgin EMI.
P
Powrót zza rzeki
rzeszło 20 lat przyszło czekać fanom na nową płytę legendarnego zespołu Pink Floyd. Na Endless River złożą się głównie ambientowa i instrumentalna muzyka nagrana podczas sesji do ostatniego studyjnego albumu – Division Bell z 1994 roku. Jest to swego rodzaju hołd dla zmarłego na raka w 2008 roku Ricka Wright`a – klawiszowca i jednego ze współzałożycieli grupy. 5 lat po tym smutnym wydarzeniu David Gilmour i Nick Mason powrócili do nagranej wtedy muzyki i przez rok pracowali nad dopracowaniem materiału. Na płycie znajdzie się tylko jeden utwór z wokalem – Louder Than Words. Krążek ukaże się 10 listopada nakładem wydawnictwa Parlophone/Warner Music. Red. Aleksander Jastrzębski
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
5
preview teatr
Seks komedia
S
eks nocy letniej to sztuka Woody’ego Allena inspirowana jedną (łatwo się domyślić którą) z komedii Szekspira. Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie, posiadający już w swoim repertuarze Sen nocy letniej, postanowił przygotować również swoją interpretację komedii amerykańskiego reżysera. Trzy pary spotykają się w domu na wsi z okazji ślubu jednej z nich. Podczas gorącej nocy, kierowani namiętnościami i pożądaniem, bohaterowie pozwalają sobie na sytuacje, których sami się nie spodziewali. Spektakl wyreżyseruje Paweł Aigner. Premiera odbędzie się 29 listopada.
Wobec systemu
W
rocławski Teatr Współczesny przygotowuje adaptację powieści Jakuba Żulczyka Radio Armageddon, której prapremiera zaplanowana jest na 16 listopada. Główni bohaterowie to czwórka licealistów, którzy założyli tytułowy zespół muzyczny. Młodzi ludzie robią zawrotną karierę, a popularność wykorzystują do przeciwstawienia się zastanemu systemowi, w którym wszystko można kupić. „System” to słowo-klucz spektaklu, a reżyser Tomasz Hynek próbuje odpowiedzieć na pytanie, w jakiej relacji do systemu i buntu przeciwko systemowi jest współczesny człowiek. Do realizacji spektaklu zaproszone zostały zespoły: Kultura Upadła, Evidence Based Medicine, People of the Haze.
Fot. materiały prasowe
Interpretacja wolności
W
dniach 8–15 listopada w Katowicach odbędzie się XVI Ogólnopolski Festiwal Sztuki Reżyserskiej „Interpretacje”. Od lat celem jego organizatorów jest promowanie najzdolniejszych młodych polskich reżyserów żywego planu oraz przybliżenie katowickiej publiczności najciekawszych przedstawień sezonu. Podczas wydarzenia przyznawany jest „Laur Konrada”, czyli główna nagroda imienia Konrada Swinarskiego dla najlepszego reżysera. Co roku w jury zasiadają twórcy uznawani za mistrzów tej dziedziny sztuki teatralnej. Tegoroczna edycja skupiać będzie spektakle podejmujące tematykę wolności.
Po metaforach
W
VII edycji konkursu poświęconego polskiej dramaturgii współczesnej „Metafory Rzeczywistości” dramatem Oblężenie zwyciężył Piotr Rowicki. Zwycięski tekst zostanie wystawiony w Teatrze Polskim w Poznaniu, a prapremiera zaplanowana jest na 22 października. Sztuka opowiada o toksycznej relacji matki i syna – misjonarza. Bohater wraca do kraju po tym, jak został oskarżony o pedofilię. W obliczu oskarżeń i medialnej nagonki jego relacja z matką zostaje wystawiona na próbę. Dramat oparty jest na historii księdza, który pracował na Dominikanie. Spektakl wyreżyseruje Joanna Zdrada, wystąpią Teresa Kwiatkowska i Michał Kaleta. Red. Marta Szczepaniak
preview książki
Alkohol, kobiety i hazard
Zrozumieć architekturę
W
itold Rybczyński w zbiorze esejów Jak działa architektura. Przybornik humanisty objaśnia idee powstania słynnych realizacji architektonicznych, zastanawia się nad stosunkiem współczesnej architektury do przeszłości oraz przytacza wypowiedzi architektów od Le Corbusiera przez Renzo Piano do Franka Gehry’ego. 6 listopada Wydawnictwo Karakter zadedykuje tę książkę zarówno adeptom dziedziny, jak i tym, którzy po prostu nie pozostają obojętni na estetykę przestrzeni.
Grey’s Anatomy po norwesku
W
jesienne wieczory można schować się z książką pod kocem i przyjrzeć się sali operacyjnej w towarzystwie Christera Mjåseta, który doskonale łączy kunszt literacki z wiedzą lekarską. Białe kruki to nie tylko żywe i wnikliwe studium specyficznego miejsca pracy, lecz powieść przedstawiająca przeżycia i dylematy natury moralnej, przed którymi musi stanąć każdy lekarz. Ekscytujący thriller medyczny ukaże się 3 listopada nakładem wydawnictwa Smak Słowa. Red. Elżbieta Pietluch
W
listopadzie Oficyna Literacka Noir Sur Blanc wypuszcza wznowienie Faktotum Charlesa Bukowskiego – literackiego rozrabiaki, świntucha i gorszyciela. Przygody głównego bohatera jego powieści koncentrują się na ciągłym poszukiwaniu zajęć i wpisywaniu tych samych fraz w kwestionariuszach kolejnych pośredniaków: „dwa lata college’u, specjalność: dziennikarstwo i sztuki piękne”. Książka fascynuje niezwykłą, niemal magiczną realnością.
Polska, mieszkam w Polsce
18
listopada dzięki Wydawnictwu Czarne przekonamy się, że w klimat zaduszkowych wspominek nie wpisują się reportaże o Polsce, o której wolelibyśmy jak najszybciej zapomnieć. Najlepsze buty na świecie to zbiór tekstów Michała Olszewskiego ukazujący, że pod powierzchnią małej stabilizacji, na obrzeżach zwyczajności nie brakuje wydarzeń wstrząsających, a pamięć o wojnie i jej ostatnich świadkach przybiera coraz bardziej groteskowe formy. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
7
PPoszukiwacze oszukiwacze
Fot. Bartłomiej Babicz
osobowość numeru
Z Tomaszem Bednarczykiem i Tomaszem Mreńcą, współtworzącymi projekt Venter, o muzycznych początkach, planach wydawniczo-koncertowych, braku powiązań z przemysłem farmaceutycznym i współpracy z teatrem rozmawia Aleksander Jastrzębski.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
9
Tworzenie, a nie odtwarzanie – to miałem w głowie. Zrezygnowałem ze szkoły muzycznej. Tomasz Mreńca
Zawsze próbujemy znaleźć coś unikalnego w danym instrumencie. Dla mnie nagrywanie muzyki jest czymś naprawdę spontanicznym. Tomasz Bednarczyk
Fot. Bartłomiej Babicz
A
leksander Jastrzębski: Jak zaczęła się Wasza przygoda z muzyką? Wiem, że Tomek Mreńca, mając 6 lat, trafił do szkoły muzycznej. A jak było w Twoim przypadku? Tomasz Bednarczyk: Byłem trochę starszy. Kiedy kończyłem podstawówkę, dostałem od rodziców gitarę i zacząłem uczyć się grać. W tak zwanym międzyczasie pojawiło się kilka kapel, w których rozwijałem swoje umiejętności. Później odkryłem muzykę elektroniczną, przed którą zresztą bardzo długo uciekałem. Słuchałem głównie zespołów gitarowych i nie przepadałem za składami, w których był choćby śladowy posmak elektroniki. Interesowały mnie tylko instrumenty strunowe.
Zatem co sprawiło, że przesiadłeś się z muzyki gitarowej na ambient? T.B.: Po kilku latach, gdy grałem w różnych zespołach i tworzyłem wspólnie z innymi muzykami, doszedłem do wniosku, że chciałbym spróbować zrobić coś samodzielnie. Być może było to też po prostu zmęczenie kompromisami w twórczości, bo pracując z kimś, jest to nieuchronne. Ambient wydawał mi się wówczas najprzystępniejszy do rozpoczęcia samodzielnej podróży. Nie chcę powiedzieć, że ta muzyka jest prosta i łatwo się ją nagrywa, ale wtedy ta forma wyrazu przychodziła mi najłatwiej oraz najpewniej. Dopiero później pojawiły się elementy rytmiczne, które poznaję do dzisiaj. Ty natomiast poszedłeś do szkoły muzycznej w wieku, w którym raczej nie podejmuje się zbyt wielu poważnych decyzji. Rozumiem, że w podjęciu tej ktoś Ci pomógł? Tomasz Mreńca: Mój brat poszedł do szkoły muzycznej przede mną. Obserwowałem jego początki i bardzo mi się to podobało. Później rodzice postanowili, że mnie też zapiszą i właściwie sami zdecydowali, na czym mam grać. Dobrze pamiętam dzień, w którym pojechaliśmy do szkoły muzycznej i dostałem swój pierwszy instrument. Byłem tym bardzo podekscytowany. Chyba nawet przez tydzień spałem z tymi skrzypcami. Nie było natomiast takich sytuacji, że rodzice zmuszali mnie do ćwiczeń. Było to dla mnie naturalne, że po prostu muszę to robić. Czasem oglądałem bajki, grając, albo obserwowałem kuchenne poczynania mamy. Do dziś lubię ćwiczyć, kręcąc się po domu. Relaksuje mnie to. Masz za sobą tylko pierwszy czy także drugi stopień szkoły muzycznej? T.M.: Drugi też, ale w drugim zaczął się także okres dojrzewania, własnych myśli i poszukiwań. Zacząłem odchodzić od szablonu, jaki wpajają szkoły muzyczne. Początkowo zacząłem przerabiać na własny sposób utwory, których uczyłem się podczas zajęć. Później zacząłem trochę improwizować. Strasznie mnie to pochłonęło i zainteresowała mnie możliwość wypowiedzenia się za pomocą instrumentu, a nie tylko odgrywanie melodii. Stwierdziłem, że ta ścieżka bardziej mnie interesuje, sprawia mi więcej radości. Tworzenie, a nie odtwarzanie – to miałem w głowie. Zrezygnowałem ze szkoły muzycznej. Po roku całkowitej przerwy od grania na nowo rozpoczęły się
poszukiwania. I nadal trwają, bo projekt Venter jest jednym wielkim poszukiwaniem. Wiem, że Wasza współpraca zaczęła się od tego, że zostałeś poproszony przez Tomka Bednarczyka, żebyś dograł skrzypce do Jego utworu. Jak to się stało, że skontaktował się właśnie z Tobą. Znaliście się już wcześniej? T.B.: Tak, mijaliśmy się na różnych imprezach. Wiedziałem, że Tomek nagrywa, on wiedział, że ja także, ale nigdy wcześniej nie było iskry. Wydaje mi się, że wspólnie nagrany utwór na Przegląd Piosenki Aktorskiej zadecydował o powstaniu Venter. Dlaczego Venter? T.B.: Początkowo chcieliśmy nazwać projekt swoimi nazwiskami, ale stwierdziliśmy... Co my stwierdziliśmy, Tomek? T.M.: Kiedy zaczęła się nasza współpraca, myśleliśmy, że będzie to jednorazowa przygoda i stąd pomysł z nazwiskami jako nazwą. T.B.: Jednak później okazało się, że może wyjść z tego coś więcej. T.M.: Parę osób dowiedziało się o naszej współpracy i już na jej początku padały różne propozycje, co zasugerowało nam, że w tym projekcie może tkwić potencjał. T.B.: Chodziło o wspólne komponowanie, a nie o to, żebym zrobił część elektroniczną, a Tomek później tylko dograł skrzypce. Natomiast samej nazwy Venter szukaliśmy długo. W wyborze pomogła nam też ostatnia płyta Bena Frosta, na której jest utwór o takim tytule. Stwierdziliśmy, że to idealnie pasuje. Zrobiliśmy też research, czy nie ma przypadkiem już 10 projektów o tej nazwie. Ja z kolei znalazłem lek osłonowy o tej nazwie. Stosuje się go przy leczeniu wrzodów żołądka i dwunastnicy. T.M.: Tak? To przypadek. Chodziło nam też o brzmienie samej nazwy. Jest krótka i konkretna. Stwierdziliśmy, że to jest to. Zastanawia mnie, jak wygląda u Was proces twórczy, jakie są proporcje między chociażby samplowaniem a nagrywaniem? T.B.: Czasami samplujemy, ale generalnie wszystko opiera się na nagrywaniu instrumentów. T.M.: Nagrywaliśmy różne rzeczy: brzmienie tarki do sera albo szum drzew, ptaki, ulice. T.B.: Świadomie rezygnujemy z używania wtyczek i gotowych presetów. Zawsze próbujemy znaleźć coś unikalnego w danym instrumencie. Dla mnie nagrywanie muzyki jest czymś naprawdę spontanicznym. Nagrywam i coś albo działa, albo nie.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
11
Rozumiem, że nagrywacie na setkę? T.M.: Utwory powstają na różne sposoby. Jeden z utworów jest nagrany całkowicie na setkę, Tomek grał na moogu, a ja na skrzypcach. Często na początku rejestrujemy luźne pomysły, żeby później godzinami siedzieć nad nimi i je szlifować. Ostatnio staliśmy się też fanami syntezatorów. Lubimy nowe brzmienia, ale i odkopywanie starych zabawek, które można kupić za grosze w sieci i wycisnąć z nich ciekawe dźwięki. 22 września wyszła Wasza epka, którą można chyba nazwać niejako rozpoznaniem przed wydaniem albumu długogrającego. T.B.: Trochę tak. Na początku był plan, by nagrać całą płytę, ale stwierdziliśmy, że jest na to zbyt wcześnie. Chcieliśmy doszlifować materiał. Epka okazała się idealnym rozwiązaniem. Planowaliśmy udostępnić ją sami, ale potem poznaliśmy chłopaków z Sensefloor, którzy zaproponowali nam wydanie utworów pod ich szyldem. Jest pomysł na dalszą współpracę i rozwinięcie tego zaczątku do pełnego albumu, ale jeszcze trochę za wcześnie, by o tym mówić.
Fot. Bartłomiej Babicz
Reakcje na epkę będą miały wpływ na kształt longplaya? T.B.: Nie. To będzie raczej kwestia tego, w którą stronę pójdziemy, bo nagrywamy bardzo różne rzeczy. Na przykład remixy, które ostatnio wypuściliśmy, są w estetyce housowej, a na epce jest więcej elementów eksperymentalnych, skrzypiec, ambientu czy noise’u. Teraz pracujemy nad kolejnym minialbumem, który będzie zupełnie inny i podąży raczej w stronę techno. Osobiście chciałbym, żeby Venter było projektem, którego odbiorcy nie będą do końca spodziewali się tego, co dostaną z każdym kolejnym wydawnictwem. Natknąłem się też na wzmiankę, że poza albumem długogrającym planujecie również muzykę do spektaklu teatralnego. T.M.: To prawda. Dostaliśmy propozycję od Pii Partum i w grudniu będziemy realizować spektakl, który odbędzie się w teatrze w Jeleniej Górze. To też będzie dla nas coś nowego. Wcześniej realizowaliśmy podobne rzeczy, ale nigdy razem.
A jaki jest jego tytuł? T.M.: Na razie może wstrzymajmy się ze szczegółami dotyczącymi spektaklu. Póki co mamy ogólne wytyczne od reżyserki, pewne rzeczy kodujemy już w głowie. Być może są one też pewnym impulsem i wywierają wpływ na to, co teraz tworzymy. Niewykluczone, że część utworów wykorzystamy w spektaklu. Uczestniczyłem już w jednym i jest to wspaniała przygoda. Chodzi o Z piasku tej samej reżyserki? T.M.: Tak. Nie mogę się już doczekać, bo praca w teatrze ma zupełnie odmienny wymiar. To coś innego niż nasze normalne spotkania, podczas których jamujemy i nagrywamy. W teatrze będziemy musieli podporządkować się wytycznym. Nie będziemy filtrować muzyki jedynie przez swoją emocjonalność. W planie jest tylko rejestracja muzyki czy będziecie grali na żywo? T.M.: W planach jest tylko nagranie. Jesteśmy na tyle zapracowani, że nie moglibyśmy spędzić tyle czasu w Jeleniej Górze. Natomiast w poprzednim spektaklu za
każdym razem byłem częścią przedstawienia. Uczestniczyłem w nim i grałem. To też było ciekawe. T.B.: Ale nie za 20 razem. T.M.: To prawda. To były inne emocje niż na koncertach. Zwłaszcza, że planujemy dać sobie z Tomaszem miejsce na improwizację, a w spektaklu wszystko musi być odegrane co do nutki. Skoro jesteśmy już przy koncertach – podobno planujecie trasę jesienią. Z tego co wiem, na Waszej epce nie znalazła się typowa muzyka klubowa, a coś znacznie więcej. Jaką formę koncertów planujecie? T.B.: Zależy mi na tym, żeby nasz projekt, pomimo że nie jest klubowy, poszedł w tę stronę, a live’y były zupełnie nowym zjawiskiem w porównaniu z materiałem, który jest przeznaczony do słuchania na przykład w domowym zaciszu. Chciałbym równocześnie, żeby Venter było projektem, który sprawdzi się w charakterze koncertu, na którym ludzie siedzą i słuchają, ale także zdającym egzamin podczas imprezy. Potrzebuję energii płynącej z grania w klubie. Grałem koncerty ambientowe i one są zupełnie inne. Uważam, że to będzie atrakcyjne, jeśli podczas takich występów klubowych pojawią się skrzypce. Jednocześnie nie chcę, żeby
wyglądało to jak granie live music, gdzie jest didżej i muzyk, który wchodzi dwa razy podczas wieczoru. Chcemy, żeby to było spójne. Udzielacie się też w innych projektach – The Frozen Vaults [Mreńca], Harrison Chord [Bednarczyk]. Czym jest Venter na Waszej muzycznej drodze? T.M.: Jest czymś istotnym. Na pewno nie jest tak, że Venter to tylko nasze spotkania raz na miesiąc i bardzo rzadkie nagrywanie. Z tym projektem wiąże się ciężka praca i częste spotkania. Właściwie to jakby druga praca, ale znacznie przyjemniejsza. T.B.: Dążymy do momentu, kiedy będziemy zajmować się tylko tym. T.M.: To byłaby idealna sytuacja. To nasza walka o marzenia – żyć z grania. Według Was w polskich realiach utrzymanie się z działalności w tej gałęzi muzyki jest realne? T.B.: Tak. Wiele osób, które znam, gra i utrzymuje się z muzyki. Robią też oczywiście dodatkowe rzeczy, w postaci choćby tworzenia muzyki do reklam. Czasami trzeba pójść na kompromis i robić właśnie takie projekty. T.M.: Owszem, ale nie wyobrażam sobie, żeby Venter szedł na kompromis i żebyśmy robili rzeczy, z których nie bylibyśmy zadowoleni lub których byśmy się wstydzili. Na szczęście
wydaje mi się, że dzięki temu, że nasza muzyka nie jest zamknięta w obrębie jednego gatunku, mogą pojawić się różne sytuacje, które pomogą w realizacji naszego planu. Porzućmy na koniec teraźniejszość i przejdźmy do przyszłości. Opowiedzcie o swoich muzycznych marzeniach. T.B.: Dla mnie jest to ciągły rozwój, doskonalenie się, konsekwencja działania oraz pokonywanie kolejnych wyzwań. T.M.: Mamy pewne wyobrażenia o przyszłości. Zmieniają się one dość często. Raz naszym pragnieniem jest zaliczyć wszystkie festiwale muzyczne w ciągu roku, a następnego dnia marzymy o trasie zagranicznej. Mamy duży apetyt i nasza piramida potrzeb się nie zamyka. Mamy też świadomość, że dużo pracy przed nami i nic nie pojawia się tak po prostu. Bardzo ważną rzeczą jest też to, żeby projekt był aktywny, byśmy dzięki temu mogli jak najwięcej grać. Muzyka daje mi niesamowicie dużo wolności. Totalną swobodę w realizowaniu siebie. Pracuję też w dużej firmie projektującej meble, ale kreowanie fizycznych przedmiotów nie daje mi tyle radości i zadowolenia, co rzeczy metafizycznych. Właśnie to jest tą siłą i interesuje mnie najbardziej: tworzenie obiektów niematerialnych, wynikających z emocji, przemyśleń, nastroju i doświadczenia.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
13
Tajemnice
w chorym umyśle
Pojęcie zaburzeń psychicznych jeszcze do niedawna stanowiło tabu, kojarząc się z czymś niezrozumiałym i niebezpiecznym. Wiązało się to z niską świadomością społeczną. Wizyta u psychologa lub psychiatry budziła obawy oraz wstyd u pacjenta i jego rodziny. Rozwój medycyny oraz medialne akcje uświadamiające społeczeństwo przyczyniają się do zmiany tego nastawienia. Krystyna Darowska
Z
aburzenia psychiczne wiążą się z odmiennym sposobem przeżywania rzeczywistości. Chorzy nie mają poczucia niedomagania, innego sposobu myślenia i postrzegania. Często odczuwają wielkie i niewytłumaczalne cierpienie. Emocje takie jak lęk czy wahanie u osób z dysfunkcjami są bardziej intensywne, a rozterki trwają dłużej. Ważne jest stwierdzenie klinicznego znaczenia objawów przez lekarza, jako zjawisk nieprawidłowych. Mogą one mieć różny przebieg: postępujący, przewlekły albo krótkotrwały, przemijający. Zaliczamy do nich depresję i manię, czyli zaburzenia nastroju, zaburzenia osobowości i odżywiania, różnego typu schizofrenie oraz nerwice. Czasami u chorych występują myśli i próby samobójcze.
ROZPOZNANIE SCHORZEŃ OD STAROŻYTNOŚCI PO WSPÓŁCZESNOŚĆ Od zarania dziejów ludzkość doznaje różnych chorób – somatycznych (czyli fizycznych) i psychicznych. Pierwsze wzmianki o problemach umysłowych można znaleźć w Starym Testamencie – człowiek dotknięty rozpaczą w Księdze Joba lub w „Księdze serc”, rozdziale staroegipskiego papirusu Ebersa z XVI wieku p.n.e. Z kolei ojciec medycyny, Hipo-
Ilustr. Róza Szczucka
krates, połączył teorię płynów ustrojowych z koncepcją czterech temperamentów. I tak temperament sangwiniczny powiązany jest z krwią, choleryczny – z żółcią, flegmatyczny – z flegmą, a melancholiczny – z czarną żółcią. Słynny szwajcarski lekarz Paracelsus w XVI stuleciu przedstawił natomiast obniżenie spiritus vitae, tworząc pojęcie „niewolnik smutku”. Wkrótce oksfordzki duchowny Robert Burton wydał w 1621 roku książkę Anatomia Melancholii zawierającą dokładny opis depresji. Jest ona oddzielnym zaburzeniem, ale może współwystępować we wszystkich typach problemów psychicznych. W ostatnich wiekach precyzowano definicje i klasyfikacje zaburzeń psychicznych. Dopiero w 1896 roku Emil Kraepelin uporządkował całość wiedzy z zakresu psychopatologii, sprowadzając ją do dwóch wielkich obszarów: pierwszym były procesy otępienia (nazwane schizofrenią przez Eugena Bleulera w 1911 roku), a drugim – choroby afektywne, w tym również depresja. Ta ostatnia ma trzy zasadnicze znaczenia: życiowe przygnębienie, smutek w ramach normy zdrowotnej, stan przygnębienia i bezradności, nierzadko wymagający pomocy psychologicznej, będący wynikiem zarówno życiowego stresu, jak i swoistych cech osobowości oraz choroba, której jednym z kluczowych objawów jest depresyjna zmiana nastroju. Więcej jest
między nimi różnic niż podobieństw. I tak depresję określa się jako przypadłość całego organizmu, jego funkcji i zdolności. Czasami pacjent odczuwa bóle mięśni, jest osłabiony i wyczerpany. Jego stan umysłowy i fizyczny zależy nie tylko od życiowych przeżyć, stresów i doświadczeń, ale jest też regulowany przez ośrodki mózgu. Proces, który prowadzi do depresji, może się zacząć z chwilą poczęcia i trwać bezobjawowo przez wiele lat. Organizm podlega różnym czynnikom, które stopniowo zakłócają jego funkcjonowanie. Szczególną rolę odgrywa odmienne funkcjonowanie osi stresu niż u osoby zdrowej. Oś ta składa się z połączonych ośrodków w mózgu: podwzgórza, przysadki oraz nadnerczy. Wzrost jej aktywności, czyli wydzielanie substancji hormonalnych o bardzo dużej aktywności biologicznej jest niezbędny, aby organizm poradził sobie z bodźcami zakłócającymi jego podstawową równowagę. Te bodźce to stresory. Chory nie radzi sobie z wpływem stresorów. W depresji występuje rozregulowanie dotyczące takich funkcji, które błędnie są postrzegane jako „duchowe” – na przykład nastrój, aktywność, zdolność do odczuwania przyjemności i chęć do życia. Rzekomo nie mają one nic wspólnego ze związanymi z ciałem regulatorami. Są to funkcje, które zależą od ludzkich doświadczeń, sukcesów życiowych, a nawet świato-
publicystyka ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k
15
Ilustr. R贸偶a Szczucka
poglądu. Problem w tej chorobie polega na na tym, że człowiek rozumie psychiczność jako strefę wolności. Według niego „duch” nie może być czymś skrępowany i leczony lekami. Chory nie rozumie, co jest nieprawidłowego w tym, że będąc w niełatwej sytuacji niepokoi się, mniej je i śpi. Przestał interesować się sportem, książkami, a także płcią przeciwną. Szuka pomocy księdza czy guru. Myśli, że wystarczyłaby zmiana otoczenia, środowiska, a może rozwód. Nie panuje nad płaczliwymi reakcjami, narastają w nim kompleksy. Jest to niezależne od całej przeszłości, płci, wieku, wykształcenia i dotychczasowych umiejętności.
JAK ZMIENIAŁY SIĘ METODY LECZENIA W średniowieczu w leczeniu melancholii stosowano takie środki jak kamfora, chinina, związki fosforu i arsenu, środki przeczyszczające i wymiotne. Chorym doradzano zmianę klimatu, lekką dietę i długi sen. Zygmunt Freud pod koniec XIX wieku stosował natomiast opium i kokainę. Prawdziwa rewolucja w farmakoterapii nastąpiła jednak dopiero w latach pięćdziesiątych XX wieku. W roku 1957 wprowadzono do leczenia depresji imipraminę, pierwszy środek psychotropowy. Później powstała wenlafaksyna – lek o nowej strukturze i ukierunkowanym działaniu przeciwdepresyjnym. Nowoczesne leczenie uwzględnia fakt, czy pacjent jest pobudzony czy apatyczny. Istnieją leki przeciwdepresyjne mające działanie uspokajające, na przykład Trazodon, które są skuteczne w depresji z pobudzeniem i bezsennością, lub Fluoksetyna, która wykazuje łagodny wpływ pobudzający. Gdy pacjent ma tendencję do nadmiernego tycia związanego z „zajadaniem” smutku i napięcia emocjonalnego, sięga się po Fluoksetynę, Sertralinę lub przeciwnie, gdy apatia i przygnębienie powodują, że pacjent w ogóle nie je – skutecznie działa Mirtazapina. Inną grupą leków są IMAO inhibitory monoaminooksydazy stosowane w leczeniu nietypowych depresji, w których dominują stany lękowe, lęk o typie fobii społecznej, objawy obsesyjne czy też histeryczne. W XVII wieku do leczenia wprowadzono elektrowstrząsy, co wszystkim kojarzy się z wygiętym w łuk ciałem, kołkiem w zębach i strasznym bólem. Do dzisiaj stosuje się tę metodę, ale w ostateczności – dla osób lekoopornych i przy bardzo głębokich stanach choroby. Jednak obecnie zabieg nie ma nic wspólnego z opisywanym powyżej. Pacjent
dostaje lek zwiotczający mięśnie i znieczulenie ogólne. Podczas zabiegu bada się serce za pomocą EKG oraz, by mieć kontrolę nad czasem trwania wstrząsu, przeprowadza się przy tym zapis fal mózgowych EEG. W zwalczeniu epizodu choroby pomocna jest również terapia prowadzona przez psychologów. Współpraca z psychoterapeutą powinna być kontynuowana stale lub okresowo. Cele psychoterapii w zależności od podejścia terapeuty mogą być zgodne z nurtem behawioralno-poznawczym – pomoc ludziom w identyfikacji, zrozumieniu i modyfikacji ich systemu przekonań – lub zgodne z podejściem psychodynamicznym, gdy celem jest wzrost samoświadomości pacjenta i wgląd w naturę mechanizmów rządzących zachowaniami objawowymi. Intencje psychologa zależą od tego, z czym zgłasza się pacjent. Jego praca nie ma charakteru dyrektywnego i polega na tak zwanym „podążaniu” za pacjentem i stymulowaniu procesów prowadzących do pożądanych rozwiązań. Współczesna wiedza o psychice wywodzi się z postępu badań w neurofizjologii, psychofarmakologii i psychiatrii oraz psychologii. Koncentrują się one na kilku zagadnieniach, takich jak analiza zmian w stężeniach neuroprzekaźników w mózgu oraz płynie mózgowo-rdzeniowym, krwi i moczu. Poza tym rozwija się obrazowanie mózgu wykonywane nowoczesnymi metodami oraz testy endokrynologiczne. Ich wyniki często pokazują osłabienie funkcji neuronów u chorych. Pojawiają się też zakłócenia w gospodarce hormonalnej w korze nadnerczy i tarczycy. Dla przykładu niedoczynność tarczycy może doprowadzić do depresji, zaburzeń pamięci, niepłodności, a nawet śpiączki. Wywiad lekarski często wskazuje też na to, że w genezie zaburzeń mają znaczenie czynniki genetyczne oraz wczesne uwarunkowanie środowiskowe i procesy socjalizacyjne, jakim ulegał pacjent.
CHOROBA MOŻE DOTKNĄĆ KAŻDEGO Z NAS Początek zaburzeń psychicznych występuje już u dzieci, na przykład depresyjne czy też lękowe, ale najczęściej w okresie dojrzewania i wczesnej dorosłości. Pierwsze objawy ujawniają się, gdy zaczyna się strukturalizacja osobowości. Prawie 38 na 100 Europejczyków każdego roku cierpi na depresję, napady lęku czy też nerwicę. Alarmującą kondycję stanu zdrowia psychicznego mieszkańców naszego kontynentu pokazuje raport Europe-
an College of Neuropsychopharmacology (ENCP) z Holandii. W 2005 roku wyliczono, że leczenie takich przypadków pochłania w Unii Europejskiej prawie 400 milionów euro rocznie. Schorzenia te są też w Europie jednymi z głównych przyczyn zgonów. Prognoza Światowej Organizacji Zdrowia przewiduje, że w 2020 roku depresja będzie najbardziej kosztowną chorobą na świecie. Jeszcze niedawno osoby psychicznie chore były pacjentami drugiej kategorii – wieki temu stosowano albo aresztowanie ich, albo okrutne metody leczenia. Już starożytni Sumerowie wykonywali trepanacje czaszki, tworząc ujście dla demonów, natomiast w średniowieczu sądy inkwizycji skazywały ludzi uznanych za opętanych na spalenie na stosie. Dopiero reformator medycyny Philippe Pinel podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej doprowadził do uwolnienia ich z więzień i zaczął traktować inaczej, niż zwykło się to robić ówcześnie. Jako pierwszy szanował ich prawo do życia w wolności i decydowania o własnym losie. Ten pogląd znalazł odbicie w XX i XXI wieku, kiedy to stworzono specjalne przepisy dające ochronę pacjentom psychiatrycznym. Uznaje się, że osoby te wymagają szczególnej pomocy prawnej ze strony państwa i uświadomienia o swoim zaburzeniu. Do dyspozycji chorych są rzecznicy praw pacjenta, którzy pilnują, aby nie nadużywano władzy personelu medycznego nad chorymi. Obecnie cierpiący, którzy trafiają do szpitali, samodzielnie wyrażają zgodę na leczenie. Tylko w uzasadnionych przypadkach o izolacji w szpitalu może zadecydować sąd decydując o leczeniu bez zgody pacjenta lub w szczególnych przypadkach – ubezwłasnowolniając daną osobę. Dzięki nowemu prawodawstwu i rozpowszechnieniu wiedzy o zaburzeniach psychicznych w literaturze, filmach i publicystyce pacjenci mogą mówić bez strachu o swoich lękach. Jednak choroby psychiczne nadal stanowią niewyjaśnioną zagadkę. Myśli chorego to niezgłębione tajemnice, dopóki lekarz nie namówi pacjenta do ich wyjawienia. Często taki otwarty kontakt z pacjentem jest utrudniony ze względu na stan zaburzenia w danej chwili. Dlatego osoby, u których występują ostre epizody zaburzeń psychicznych, najczęściej powinny być poddane obserwacji w szpitalu dla swego dobra. W nawiązaniu do: Plaga zaburzeń psychicznych wśród Europejczyków, [w:] Gazeta.pl Zdrowie [online], [dostęp 06.07.2014], dostępny w Internecie na stronie: http:// zdrowie.gazeta.pl/Zdrowie/1,105912,10239850,Plaga_ zaburzen_psychicznych_wsrod_Europejczykow.html
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
17
?
a seksualność
Choć może ciężko w to uwierzyć, żyjąc w kulturze, dla której znamienna jest powszechna fascynacja seksem – 1% z nas stanowią osoby, które go nie potrzebują. Wokół osób powstrzymujących się od współżycia narosło wiele teorii. Istnieje sporo obiegowych opinii na temat ich charakteru i powodów abstynencji seksualnej. Jacy są aseksualiści i czy na pewno da się ich zdefiniować, wiedząc jedynie, że nie potrzebują seksu? Monika Ulińska
P
aradoksalnie, pomimo swego intymnego charakteru, ludzka seksualność znajduje się w centrum zainteresowania. Choć spojrzenie na nią bywało różne, zawsze była przedmiotem dyskusji, źródłem nakazów i zakazów i obiektem społecznych negocjacji. W antyku jej przejawy kojarzone były z pięknem, w średniowieczu z grzechem, współcześnie natomiast mamy do czynienia z fascynacją tą sferą i odzieraniem jej z tabu. Siłę, jaką niesie ze sobą seksualność, dobrze obrazują czasy wiktoriańskie – okres, kiedy w oficjalnym dyskursie seks poddany był rygorystycznym obostrzeniom, nieoficjalnie zaś był polem najbardziej wyszukanej rozwiązłości. Każda epoka, niezależnie od właściwego sobie podejścia wobec seksu, otwarcie lub nie czyni z niego temat ważny, dowodząc istotnej roli, jaką pełni on w życiu społecznym. Dziś, kiedy seks, wydostając się z wnętrza alkowy, nasyca sobą niemal każdą
Ilustr. Marta Kubiczek
dziedzinę życia, trudno wyobrazić sobie, że w czyimś życiu może być on nieobecny.
ZŁE WYCHOWANIE? Faktem jest, że istnieją ludzie, którzy nie uprawiają seksu – i to nie z powodu przestrzegania celibatu, złożenia ślubów czystości czy przeżytej traumy, ale w wyniku trwałego nieodczuwania pociągu seksualnego. Są to aseksualiści – ich obecność zauważył w połowie XX wieku Alfred Kinsey w swoich badaniach nad ludzką seksualnością. Choć wciąż nie jest to zjawisko tak popularne w publicznym dyskursie, jak na przykład homoseksualizm, różne źródła podsuwają nam odmienne definicje aseksualności – zwanej czwartą orientacją lub brakiem orientacji. Według podręcznika Psychiatria. Tom II, Psychiatria kliniczna aseksualizm to dysfunkcja wiążąca się „ze stałym lub okresowym obniżeniem popędu seksualnego, brakiem fantazji seksualnych, potrzeb i dążenia do
aktywności seksualnej”. Uwagę przyciąga informacja, że jest to „powodem pojawiania się złego samopoczucia i trudności interpersonalnych”. Słownik Erotyka od A do Z przy wyjaśnianiu aseksualności, zdaje się z kolei mylić ją z niechęcią wobec współżycia spowodowaną traumatycznymi doświadczeniami, podaje bowiem, iż „(…) nawet przy skrajnie wrogim wobec seksualności wychowaniu na ogół nie udaje się stłumić wszelkiego odczuwania przyjemności (…)”. Oprócz wyjaśnień explicite, prób zdefiniowania aseksualności dostarczają różne przekazy dotykające tego problemu. Brytyjski dziennik „The Times” opublikował kiedyś artykuł dotyczący francuskiej felietonistki Sophie Fontanel, która zrezygnowała z seksu. Opowiada ona, jak została przyjęta jej decyzja: Francuzka została nazwana utajoną lesbijką, neurotyczką i oziębłą przeciwniczką mężczyzn. Przykład ten pokazuje, jak niektórzy za wszelką cenę poszukują zewnętrznego wytłumaczenia dla zjawiska, którego do końca nie rozumieją, oraz jak każde odstępstwo od normy w przypadku seksualności przyciąga uwagę i budzi podejrzenia. W mniemaniu takich osób abstynencja seksualna musi oznaczać neurotyczność, homoseksualizm, a nawet niechęć do płci przeciwnej. Uproszczeń na temat osób aseksualnych jest więcej. Stereotypowy aseksualista to osoba spokojna, wręcz nudna. Brak szerszej wiedzy na temat zjawiska przejawia się w myleniu wewnętrznych predyspozycji z powierzchownością – stąd częste używanie terminu „aseksualny” zamiennie do „nieatrakcyjny”, „niepociągający”.
OKIEM ASEKSUALISTY Jako weryfikację potocznych założeń na temat asekusalizmu można potraktować wyniki badań naukowych oraz stanowisko samych aseksualistów. Ostatecznie rozprawiając się z błędnymi definicjami aseksualizmu, warto
przytoczyć fragment powitania ze strony Sieci Edukacji Aseksualnej – największego polskiego forum internetowego zrzeszającego osoby aseksualne: „Aseksualność, w przeciwieństwie do celibatu, nie jest kwestią dokonanego wyboru”. Wypowiedzi zamieszczone na forum można potraktować jako alternatywę dla wywiadu przy próbie ustalenia, jak na swój aseksualizm zapatrują się sami zainteresowani. Należy jednak pamiętać, że dowiemy się z niego tylko tego, czym będą chcieli podzielić się jego użytkownicy. Mimo to forum pozwala na ogólną charakterystykę zjawiska. Jednym z „zarzutów” wobec aseksualistów, do których odnoszą się forumowicze, jest ich rzekome wycofanie towarzyskie i unikanie kontaktu z otoczeniem. Użytkowniczka o nicku motokogirl pisze, iż przeczytała niegdyś o możliwym związku aseksualności z aspołecznością. Nie zgadza się z tą tezą – według niej równie dobrze można orzec, że asy (określenie, którego używają sami aseksualiści względem siebie) mogą być osobami krótkowzrocznymi. Krótko mówiąc – nie widać bezpośredniego połączenia. Na forum SEA obecne są osoby, które określają siebie jako nietowarzyskie, jednak nie jest regułą, że wiążą tę cechę ze swoją aseksualnością. Podsumowując – cechy, które wpływają ich zdaniem na wycofanie (na przykład neurotyczność) są uniwersalne. Aseksualność nie jest oczywistą determinantą społecznego wycofania. Kolejny mit, który obalają wypowiedzi członków forum, to rzekomo przypisana do aseksualizmu niechęć wobec płci przeciwnej i jej unikanie. Część z nich faktycznie stroni od jakiejkolwiek formy zbliżenia, jednak wielu użytkowników SEA jest otwartych na kwestię związku z drugą osobą (także tej samej płci). Owo zainteresowanie bliską relacją przyjmuje różne stadia: od samego zakochania, poprzez wyrażanie chęci wejścia w związek, aż po tworzenie go. W przypadku osób aseksualnych
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
19
kształt ich związku nie jest tak oczywisty, jak zazwyczaj ma to miejsce u osób seksualnych. Szczególnie sytuacja par mieszanych pod względem chęci podejmowania aktywności seksualnej może rozwijać się różnie – wszystko zależy od wyrozumiałości i delikatności ze strony osoby seksualnej oraz stopnia otwartości osoby aseksualnej na fizyczną bliskość drugiego człowieka. Faktem jest, że mówiąc o swoich oczekiwaniach wobec partnera, niektórzy użytkownicy podkreślają wagę przywiązywaną do powstrzymywania się od współżycia – zaznaczają wymóg niskiego libido lub jego braku u partnera. Jednak na ogół ich oczekiwania są uniwersalne i dotyczą cech charakteru, sposobu bycia czy zainteresowań. Jest to sygnał zwiastujący, że nieuprawianie seksu nie jest dla nich kwestią nadrzędną, której będą podporządkowywać całe życie. Co więcej – są w stanie się na tym polu uelastycznić i wypracować kompromis. Czasem satysfakcjonujący, czasem niewystarczający lub przewyższający możliwości jednej ze stron, która czuje, że robi coś na siłę. Warto też zwrócić uwagę, że użytkownicy często mówią o swojej potrzebie czułości i bliskości, co jest zdecydowanym zaprzeczeniem jakiejkolwiek oziębłości. Ciekawa jest historia jednej z forumowiczek, która na tyle mocno zaangażowała się w związek, że zaczęła odkrywać radość z fizycznego zbliżenia ze swoim partnerem. Jak sama pisze: jest seksualna tylko z nim.
Ilustr. Marta Kubiczek, Dawid Janosz
RÓŻNE ODCIENIE BIELI Według różnych źródeł aseksualizmu doświadcza około 1% populacji. W swoim artykule Trzecia płeć, czwarta płeć Wojciech Chełchowski zauważa, że połowa tej grupy określa swoje życie jako szczęśliwe. Dane te można potraktować jako empiryczny kontrargument wobec definicji opisujących aseksualizm jako źródło złego samopoczucia. Aseksualiści – podobnie jak wiele innych zbiorowości społecznych – są kategorią wewnętrznie zróżnicowaną. Znajdą się wśród nich zarówno osoby wycofane, jak i łaknące kontaktu z otoczeniem, samotnicy i potrzebujący bliskości, amatorzy szachów i wielbiciele sportów ekstremalnych. Być może wielu z nich będzie się zamykało w sobie, unikało nadmiernego zainteresowania swoją osobą – i problemem, jakim często jest odkrywanie przez nich własnej aseksualności – jednak jedno jest pewne: nie należy wkładać pojęcia aseksualizmu do szuflady z napisem „nieatrakcyjni introwertycy”. Tych, którzy odczuwają pociąg seksualny, może też nurtować pytanie: jak można być szczęśliwym, będąc pozbawionym zapotrzebowania na coś, co uznawane jest za jedno z ważniejszych źródeł szczęścia? Odpowiedzią na nie może być porównanie libido do głodu: odczuwając go, potrzebujemy jedzenia, odnajdujemy w nim przyjemność. Będąc przesyconymi, nie odczuwamy głodu. Nie mamy ochoty na jedzenie.
SCIENCE FICTION IN RELIGION „Pisanie, za które płacą centa od słowa, jest śmieszne. Jeżeli człowiek chce zarobić milion dolarów, to najlepszym sposobem jest założenie własnej religii” stwierdził kiedyś L. Ron Hubbard, amerykański pisarz science fiction. Jak zapowiedział, tak zrobił. I zarobił. Dziś filozofia, którą zapoczątkował Kościół scjentologiczny jednym przysparza bólu głowy, a dla innych jest sensem życia. Paula Wełyczko
PIERWSZE KROKI W NOWY, WSPANIAŁY ŚWIAT W połowie XX wieku rozpoczął się czas wzmożonego rozwoju Kościoła scjentologicznego. Zbiegło się to w czasie z publikacją książki L. Ron Hubbarda Dianetyka – przewodnik rozumu ludzkiego z 1950 roku. Jest to pozycja skierowana do osób odczuwających potrzebę zaprowadzenia zmian w swoim życiu. Przewodnik ma pomóc im w samodoskonaleniu się. Dzięki lekturze czytelnicy powinni odczuwać chęć pracy nad rozwojem swojego umysłu, ciała i woli. Stosowanie się do rad, których udzielał Hubbard prowadziło – według niego – do osiągnięcia stanu clear, czyli duchowej wolności. Osobą, której się to udało, był podobno sam guru. W książce można się również doszukać nawiązania do najpopularniejszej z prac Fryderyka Nietzschego Tako rzecze Zaratustra i idei nadczłowieka. Sama dianetyka zasłynęła zaś jako gałąź nauki odnosząca się do poprawy zdrowia psychicznego.
WSPANIAŁY L. RON HUBBARD W biografii Hubbarda można znaleźć informacje o jego ponadprzeciętnych osiągnięciach. Podobno uczestniczył w wyprawie odkrywczej na Karaiby, był kapitanem marynarki wojennej i został wielokrotnie odznaczony za zasługi dla kraju. Jego kariera uniwersytecka miała zakończyć się wybitnymi wręcz wynikami. Russel Miller, autor biograficznej pozycji poświęconej Hubbardowi, twierdzi jednak w swojej książce Zamaskowany mesjasz.
Prawdziwa historia L. Rona Hubbarda, że większość podawanych wyznawcom scjentologii rzekomych faktów na temat życia guru to treści nieprawdziwe bądź też mocno konfabulowane. Miller powołuje się na bogate materiały źródłowe – dotarł między innymi do dyplomów i dokumentacji marynarki Stanów Zjednoczonych. Wskazuje przy tym, że guru scjentologii na Karaiby nie dotarł, medal, który otrzymał, przyznawany był wszystkim walczącym osobom, a jego uniwersyteckie osiągnięcia wcale nie należały do wybitnych.
GENEZA I WPŁYWY Nie tylko życiorys guru wzbudza wątpliwości. Trudności można napotkać również, próbując określić genezę filozofii scjentologicznej. Na ten temat istnieje wiele teorii. Według jednej z nich scjentologia powstawała z okruchów okultyzmu i magii. Hubbard miał podobno oddawać się rytuałom, które opisywał owiany złą sławą Aleister Crowley. Inne teorie zauważają nawiązania do filozofii Dalekiego Wschodu, w tym do pojęcia reinkarnacji i duszy. Inspiracje do powstania religii Hubbarda najzasadniej oddają pojęcia takie jak: mistycyzm, ezoteryka i brak podwalin naukowych. Ponadto zauważyć można, że Hubbard zainspirował się zasadami behawioryzmu. Zastosował techniki psychologiczne, które według autorów filmu Prawda o kłamstwie wykorzystywane są przez agentów CIA. Religia Kościoła scjentologicznego od lat krytykowana jest przez chrześcijaństwo, luteranizm, anglikanizm i przez
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
21
religię prawosławną. Elementy pozytywne, które wnosić ma scjentologia do filozofii życia są często ignorowane. To dlatego, że według nauk Hubbarda nie ma nieba, piekła, a nawet Boga, co u wielu osób zakorzenionych w doktrynach innych religii wzbudza sprzeciw. W państwach takich jak USA, Szwecja, Włochy czy Portugalia scjentologia ma jednak status religii. Dzięki temu organizacja jest zwolniona z płacenia podatków i więcej środków finansowych może przeznaczyć na działania propagandowe.
THETHANY Według dogmatów scjentologi każdy człowiek ma swojego thethana. Jest to nieśmiertelny byt, który przybył na Ziemię z innej planety, ale ma ciało i rozum. Ten element wiary scjentologów przypomina poniekąd reinkarnację zaczerpniętą od wschodnich wierzeń (wielość żyć). Historia pojawienia się tych istot nawiązuje do tragicznego incydentu, jaki zostały przedstawiony w naukach Hubbarda, czyli opowieści o Xenu. 75 milionów lat temu galaktyczny tyran, Xenu, postanowił złapać i wysłać na planetę Teegeeack część własnej populacji, by tam zginęła. Skazane na zagładę Thethany zostały zamrożone w okolicach wulkanów. Obecnie wcieliły się w ludzi, ponieważ złe wspomnienia z poprzedniego życia uniemożliwią im powrót do dawnej postaci.
BUDOWA UMYSŁU Wyznawcy Hubbarda wyróżniają trzy elementy, z jakich składa się umysł. Zdolność myślenia rozpoczyna się od części analitycznej – pozytywnej, dzięki której człowiek zapoznaje się z otoczeniem. Umysł reaktywny stanowi z kolei pamięć o przeszłości i doświadczeniach. Nawiązuje do życia thethanów i ich ciągłej wędrówki. Część somatyczna intelektu jest najpotrzebniejsza dla poprawnego funkcjonowania organizacji, jaką jest Kościół scjentologiczny. Teoria trójwarstwowości rozumowania wydaje się być zaczerpnięta od wiedeńskiego psychoanalityka – Zygmunta Freuda i jego podziału na id, ego i super-ego.
AUDYTOWANIE – METODA UZDRAWIANIA DUSZY Według psychologów audytowanie to metoda umożliwiająca uzyskiwanie informacji i manipulację rozmówcą. Opiera się na ciągłym powtarzaniu próśb. Zmusza do koncentracji na zleconym zadaniu i wykonywaniu go według wypowiadanych wskazówek. Część lekarzy psychiatrii uważa, że zniewala ona
Ilustr. Dawid Janosz
umysły wyznawców Kościoła. Osoby wchodzące w szereg organizacji, podczas audytowania mają wykonywać proste ćwiczenia w ramach „zaawansowanego treningu indoktrynacji”. Początkowo prosi się, by na przykład usiedli na krześle, podali popielniczkę i podziękowali za wydane im polecenie i możliwość jego realizacji. Kiedy wykonywanie próśb wchodzi w nawyk, człowiek staje się podatny na sugestie i rozwiązania proponowane przez osobę wyższą rangą. Metoda mająca na celu uzdrowienie duszy to również cenne narzędzie umożliwiające manipulację słabszymi jednostkami. Według osób, które opuściły Kościół, już na pierwszych spotkaniach zadaje się pytania o ich środowisko, otoczenie i problemy. Ma to na celu zweryfikowanie, czy ich zainteresowanie filozofią spowoduje sprzeciw środowisk, z których się wywodzą. W miarę częstszych kontaktów wstępujących w szeregi wyznawców z doświadczonymi pobratymcami, wykorzystuje się urządzenie o nazwie e-metr. Wymyślony przez Hubbarda przedmiot przypomina wykrywacz kłamstw. Umożliwia audytorowi wgląd w uczucia, a także sygnalizuje pojawienie się u rozmówcy negatywnych emocji. Zapewnia pomiar zmian zachodzących w elektromagnetycznym polu badanej osoby. Wskazuje reakcje ciała na zadane umysłowi pytania. Konwersacje prowadzone podczas audytu, z wykorzystaniem urządzenia, jakim jest e-metr, mają na celu poprawienie zdrowia psychicznego wyznawców i przeanalizowanie stanów umysłu, które oddalają ich od osiągnięcia stanu clear. W rozmowach poruszane są kwestie odnoszące się do tematów intymnych, takich jak kontakty seksualne, preferencje czy kłopoty w rodzinie. Sesje trwają długo. Doprowadzają do zmęczenia fizycznego i psychicznego, ponieważ skupiają się głównie na ludzkich słabościach. Audytowanie ma podobno przynosić ulgę, która następuje po ukończeniu sesji. Wyznawcy scjentologii uważają, że rzeczywiście tak jest.
KOŚCIÓŁ, A MOŻE JEDNAK SEKTA... Scjentolodzy to zamknięta społeczność. Pomimo otwartości i serdeczności, z jaką starają się witać nowo przybyłych wyznawców,
są negatywnie nastawieni do osób podważających ich idee. Ludzie decydujący się na przyłączenie do Kościoła, powinni liczyć się z ciągłymi telefonami i zaproszeniami na dodatkowe spotkania. Według lekarzy psychiatrów jest to próba odcięcia nowo zrzeszonych od bliskich. Scjentologia, mająca w założeniu nawiązywać do pracy nad sobą i swoimi słabościami, szczególnie łatwo przyciąga do siebie ludzi będących w sidłach uzależnień. Takie osoby są pozbawione wiary we własne możliwości i siły. Zachęcone poświęconą im uwagą, a także imitacją zrozumienia, stają się podatniejsi na wpływy. Chętniej postępują więc według zasad, których nauczał Hubbard. Inwestują pieniądze w książki, poradniki i inne wydawane przez organizację materiały dydaktyczne, mające podobno na celu usprawnienie ich życia. Im bardziej stają się odcięci od świata zewnętrznego, tym mniej potrzeb wynikających z tego świata ich dotyczy. Pieniądze, wcześniej inwestowane według własnego uznania, zaczynają przeznaczać na rzecz organizacji.
WSZYSCY SĄ NISKO, A NIEKTÓRZY TROCHĘ NIŻEJ L. RON HUBBARD Międzynarodowy Kościół Scjentologii jest rozbudowaną organizacją. Dzieli się na mniejsze misje i orgi czyli oddziały. Ron Hubbard zarządzał nim za swojego życia. Działania opierające się o kontrolę znaków towarowych, loga i prac o charakterze dydaktycznym, których autorem jest założyciel wyznania, przejęło dziś Centrum Religijnej Technologii, założonemu w 1982 roku. Międzynarodowe Stowarzyszenie Scjentologów zbiera fundusze, gromadzi i zarządza finansami. Spora aktywność nakierowana jest także na działania prowadzone przeciwko psychiatrii. Najpopularniejsza jest owiana złą sławą organizacja morska o nazwie See Org. Ma charakter paramilitarny. W jej skład wchodzą również organizacje mające na celu przeciwdziałania narkomanii, zrzeszające artystów i przedsiębiorców. Oddziały stowarzyszenia za priorytet uznają ochronę wolności religijnej, zajmują się także gospodarką i rozpowszechnianiem technologii. Działania See Org zostały udokumento-
wane w filmie nakręconym dla stacji BBC, zrealizowanym przez Johna Sweeneya o tytule Tajemnice scjentologii z 2010 roku. Porównanie Kościoła scjentologicznego do korporacji wiąże się z hierarchią przypominającą piramidę. Osoby będące w niej najniżej inwestują pieniądze, by móc dowiedzieć się więcej o OT, czyli „operującym thethanie”. Szczebli jest 15, jednak do rozpoczęcia tak zwanego MOSTU należy ukończyć najpierw poprawnie proces audytowania. Żaden ze zwerbowanych wyznawców kościoła nie osiągnął jeszcze szczebla wyższego niż 8. Hubbard każdemu ze szczebli przypisywał jakieś traumatyczne przeżycie. Kościół scjentologiczny słynie również ze statusu społecznego swoich wyznawców. Wśród nich można wyróżnić znanych hollywoodzkich aktorów takich jak Will Smith, John Travolta, Kirstie Alley i Tom Cruise. Dla wysoko postawionych, sławnych i bogatych wyznawców otwarto specjalny oddział kościoła Celebrity Center. Wśród znanych są również postacie, które poświęciły dużo, by wydostać się z Kościoła. Niepochlebnie o organizacji i jej działaniach wypowiadają się między innymi Katie Holmes, Lisa Marii Presley. Majątek organizacji szacuje się na kilkaset milionów dolarów. Jego rzeczywista wartość jest jednak niepoliczalna. Do dóbr nabytych przez Kościół zalicza się nie tylko gotówkę, ale i nieruchomości, przedsiębiorstwa, szkoły, ziemię i grunty. Finansowanie Kościoła scjentologicznego niektórzy uznają za formę wyzysku. We Francji przywódca Kościoła Alain Rosenberg został skazany za wyłudzenie pieniędzy od swoich wyznawców. Paryski sąd podjął decyzję o wymierzeniu kary w zawieszeniu i grzywnie w wysokości 600 tysięcy euro.
NA WŁASNYM PODWÓRKU W Polsce kościół nie funkcjonuje na tak wielką skalę jak w USA czy w Europie Zachodniej. Siedziby organizacji znajdują się między innymi we Wrocławiu, Białymstoku, Warszawie, Gdańsku i Krakowie. Działalność marketingowa odnosi się przede wszystkim do rozdawania broszur o nazwie Droga do szczęścia. Scjentolodzy proponują pomoc w zakresie zdrowia psychicznego. Organizowane są seminaria i kursy z zakresu dianetyki. Rozwój scjentologii na terenie Polski przebiega jednak dość mozolnie. Przed Kościołem scjentologicznym Polaków broni Ogólnopolski Komitet Obrony przed Sektami, który apeluje, by nie rejestrować scjentologii w ramach organizacji wyznaniowych.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
23
Sfotografuj wiersz – Zwierszuj fotografię środa. dzień obrastania kurzem i tłuszczem. na chodniku żuczek zapładnia martwego żuczka. powietrze pachnie wunderbaumem i jest jak w kreskówce; ludzie o oczach niebieskich mają oczy bardzo, bardzo niebieskie. pies śni sen o wielkości. w śnie tym jest koniem.
Tekst: Ilona Witkowska
ty nie dostaniesz obróżki, jesteś tylko kobietą
walizka gruba, czarna skóra obleka surowe ciało. wewnątrz nadgryziona hałda żwiru. od trzech dni śni się piwnica, piec łaknący węgla, puste sanki. jeszcze wczoraj jadłem śnieg. miałem brzemienne, obfite w mleko sutki. Tekst: Maciej Taranek ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
25
braciszku, wołam, braciszku nie pij tej wody, prosiłam, nie pij w niej zła śmiecha zaklęła zimne tropy podłych ludzi i padłych zwierząt zwietrzą cię i dopadną watahy głodów a bieskawice utrudzą serce twoje czerwień rwie zieleń sianych makiem osuwisk a ja się głowię i troję: co znów ukryłeś za powłoczką snu? czy umiesz się ślizgać po niebie? jak ukraść dom, zanim się zmieni w płakalnię? i kto mi przez ciebie łzy wszystkie powróci? weszliśmy w mrok już dość głęboko wszystko to nas tratuje: truje, tłamsi, obleka jemy mięso jelenia i cukrowe łabędzie w domu człowieka o czarnym sercu
Tekst: Joanna Mueller
zwinięty w piąstkę niezabitku nie zostawiaj nas tu samotrzeć Bóg trójcę lubi, ale po trzykroć przeciwne kanty stołu, przy którym wieczerzamy społem, pełni nie czynią chłopczyku w baloniku – nie bądź mistyfikacją wykluj się, ocaleńcu, scal, święty młodzianku rysów nam nie wydłużaj, uciekaj, skryj się w poręce gdy wszystkie drzazgi zliżesz w jedno drzewo pierwszym swym krzykiem będziesz nieść ratunek [czulent]
Obycie
Ten kształt jest zamknięty, ale zmienny. Wybrzuszenia linii prostych, zapadanie się łuków w sobie, ale przecież tak nagle nie giną, a gnają, gną i gniją. Podłoga znajduje oparcie w słupie światła, który dźwigasz na ramionach. Jesteśmy wydzieleni, każde – z osobna. Dopóki widzę, w jasności cieni się kurz: wzniecany, wzruszany. Ten, który osiadł, tli się w półtonie załomów ciała, tak mówią. Wydzielasz się, choć kształt jest zamknięty. Wydzielamy – mówię. Tekst: Joanna Żabnicka
E. opowiada o chłopcach Niewielka pajęczynko – miasto: Zła ziemia. Chłopcy, którzy piszą twój dziennik bez samogłosek. Naiwni chłopcy. Ich poranione przełyki. Drobne, suche pęknięcia w asfalcie – kabała. A przecież ich język się z ciebie wymyka. Choć zaraz wpada, wpada w światło litanii. Ich kobiece części ciała. Ich jedno, wspólne ciało. Jesteś płynącą, ciekłą kobietą – miasto: Zła ziemia. Naiwni chłopcy, którzy myślą, jak cię opuścić jak samogłoskę. Tekst: Grzegorz Jędrek
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
27
Kobiece barwy
Waltera White’a
20 stycznia 2008 roku stacja AMC wyemitowała pierwszy odcinek Breaking Bad. Pięć sezonów później, w 2013 roku, serial zakończono. Fala łez zalała fanów, rozpoczęła się niejedna postserialowa depresja. Wśród licznych recenzji, analiz i artykułów podsumowujących Breaking Bad coraz częściej zaczęło również padać pytanie: „gdzie jest kobiecy odpowiednik Waltera White’a?”. Karolina Kopcińska
Ilustr. Joanna Krajewska
W SKALI SZAROŚCI Stella Gibson jest brytyjskim inspektorem policji, wezwanym do zbadania zabójstwa młodej kobiety w Belfaście. Zbrodnia okazuje się jedną z serii morderstw na tle seksualnym, a Stella staje przed zadaniem odkrycia i schwytania sprawcy. Tak, w wielkim skrócie, prezentuje się fabuła serialu BBC pod tytułem The Fall, którego drugi sezon jest obecnie w fazie produkcji. Gibson, grana przez Gillian Anderson, to kobieta żyjąca w świecie mężczyzn. Bezkompromisowa, bezpośrednia, twarda, niebojąca się swoich potrzeb i z determinacją je realizująca. Jest pewną siebie i swojej wartości kobietą, po trupach dążącą
do celu, jakim jest złapanie zafascynowanego nią (a jakże!) mordercy-gwałciciela, Paula Spectora, granego przez Jamiego Dornana. The Fall, w przeciwieństwie do wielu tego typu seriali, mnóstwo uwagi poświęca życiu głównych bohaterów. Zamiast skupiać się na dokładnym przedstawieniu śledztwa, brytyjsko-irlandzka produkcja prezentuje nam swoich bohaterów „od kuchni”, w ich codziennym, często pozornie przeciętnym życiu. Takie podejście pozwala widzowi lepiej poznać postaci i motywy ich postępowania. Ukazuje również Stellę Gibson jako kobietę z krwi i kości, z jej wadami i zaletami, niewyrzekającą się swojej kobiecości, ale też stojącą na równi z mężczyznami. Ten niecodzienny sposób przedstawienia postaci kobiecej spotkał się ze szczególnym uznaniem ze strony krytyków i dziennikarzy, którzy analizowali nawet jej styl ubierania. Szeroko omawianym aspektem serialu było też zestawienie Stelli z jej przeciwnikiem, Spectorem. On – na co dzień kochający ojciec, z uwagą, pietyzmem i swego rodzaju troską zajmujący się swoimi ofiarami; ona – przedmiotowo traktująca mężczyzn, stoicka i świadomie odrzucająca przypisane kobietom sfery macierzyństwa i małżeństwa. Wydaje się, iż morderstwa przedstawione w The Fall są przez jego twórców traktowane jedynie jako punkt wyjścia do analizy
tych dwóch tak różnych, a jednocześnie tak podobnych do siebie postaci.
W SZPITALNEJ BIELI
film
I
dąc tym tropem, zapytać można, gdzie są odpowiedniki Dona Drapera, Grega House’a, Dextera Morgana, Tony’ego Soprano, czy też Hanka Moody’ego, czyli klasycznych serialowych antybohaterów. Cechą charakterystyczną tego typu postaci jest brak cech przypisywanych prawdziwemu bohaterowi: odwagi, altruizmu, szlachetności i hartu ducha. Patrząc na zestawienia, rankingi i różnego typu listy antybohaterów serialowych, nie sposób zauważyć jak mały ich procent stanowią kobiety. Pytanie dotyczące damskiej wersji Waltera White’a wydaje się więc obecnie dość zasadne, a producenci seriali spieszą już z odpowiedzią.
Jackie Peyton, główna bohaterka komediowego serialu Siostra Jackie produkowanego przez stację Showtime, jest jedną z niewielu kobiet regularnie pojawiających się na listach serialowych antybohaterów. Jackie jest pielęgniarką w nowojorskim szpitalu All Saints. Ta kochająca żona i matka, pełniąca jeden z najbardziej szlachetnych zawodów świata, ma również dużo mroczniejsze oblicze – Jackie, podobnie jak Gregory House, ogromną sympatią darzy Vicodin, Xanax i silne leki przeciwbólowe. Kolejną jej słabością jest szpitalny farmaceuta, Eddie, z którym Jackie ma romans. Serial spotkał się z pozytywnym przyjęciem ze strony zarówno krytyków, jak i widzów, czego dowodem może być chociażby fakt, iż w marcu przedłużono go o kolejny, już 7. sezon. Za największą zaletę produkcji uważana jest tytułowa postać Jackie, w którą wciela się Edie Falco. Magazyn „New York” uznał nawet Jackie za przełomową bohaterkę kobiecą, wyróżniającą się spośród papkowatych i sentymentalnych seriali o personelu medycznym, podkreślając jednocześnie jej inteligencję i wyrachowanie. Dwuznaczność i wątpliwa moralność Jackie została nawet
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
29
oprotestowana przez Nowojorskie Stowarzyszenie Pielęgniarek, krytykujące profesjonalizm i postępowanie głównej bohaterki oraz jej lekceważące podejście do wyznawanego przez pielęgniarki kodeksu moralnego. Spory nie zaszkodziły jednak serialowi i w 2010 roku Falco doczekała się za rolę Jackie nagrody Emmy. Podczas swojej przemowy Falco wywołała dalsze kontrowersje, twierdząc, iż jej rola wcale nie jest rolą komediową, lecz dramatyczną. Wypowiedź stała się punktem wyjścia dla dyskusji o zmianie lub dołączeniu do nagród Emmy nowej kategorii dla seriali dramatyczno-komediowych.
KRWISTOCZERWONO Elizabeth Jennings jest żeńską połówką małżeństwa antybohaterów, których losy opowiada serial Zawód: Amerykanin. Elizabeth, podobnie jak jej mąż Philip, jest sowieckim szpiegiem w Ameryce lat osiemdziesiątych. Z punktu widzenia Amerykanów, już tylko to wystarczyłoby, aby uczynić z Elizabeth antybohaterkę; w końcu z premedytacją działa ona na niekorzyść Stanów Zjednoczonych Ameryki. Elizabeth jest jednak postacią dużo bardziej złożoną. Z dwójki szpiegów to ona jest bardziej bezwzględna, zimna i kalkulująca. Ponad wszystko stawia oddanie swojemu krajowi, skłonna jest nawet donieść na swojego męża. Philip, z kolei, jest człowiekiem oddanym rodzinie, uroczym i czarującym, z niechęcią krzywdzącym innych, wciąż jednak wiernym wpojonym mu ideałom. W przeciwieństwie do żony, nie podążą ślepo za rozkazami, twardo stąpa po ziemi i łatwiej ulega emocjom. W wywiadzie dla „Elle” Keri Russell, odgrywająca rolę Elizabeth przyznała, iż jej bohaterka przekracza granice między postrzeganiem kobiet, pełniących funkcję matek, a mężczyzn, którym społeczeństwo pozwala na więcej. Elizabeth w jednej chwili uprawia seks w pokoju hotelowym, a w następnej przygotowuje dzieciom lunch. Dla zachowania pozorów stara się być perfekcyjną amerykańską panią domu, nie potrafi jednak nawiązać głębokiej więzi emocjonalnej z własnymi dziećmi. Jak przystało na antybohatera, dokonując wyborów, kieruje się głównie własnym dobrem i korzyścią, nie wahając się przed niczym. Niewiele jest w niej cech prawdziwego bohatera, jest jednak postacią tak dobrze skonstruowaną, iż mimo jej wad widzowie (i krytycy) pozostają po jej stronie i wytrwale jej kibicują.
Ilustr. Joanna Krajewska
NA CZARNO, Z DOMIESZKĄ ZIELENI Inspiracją dla postaci Nancy Botwin był sam Tony Soprano, klasyczny przykład serialowego antybohatera. Nancy, główna bohaterka Trawki, po śmierci męża zaczyna trudnić się sprzedażą marihuany. Nie robi tego jednak, aby ocalić rodzinę od zagłady, ale by utrzymać styl życia klasy średniej, do którego przywykła za życia męża. Nancy stopniowo pnie się po drabinie narkotykowej, umykając jednocześnie wymiarowi sprawiedliwości. Wszystko to podane zostało w formie czarnej komedii, podobnie jak w przypadku Siostry Jackie. Z Jackie Nancy łączy jeszcze jedno – to dwie postaci kobiece, które najczęściej zyskują miejsce w rankingach serialowych antybohaterów. Botwin kieruje się w życiu wyłącznie własnym dobrem, często zmieniając miejsca zamieszkania i mężów. Mary-Louise Parker, serialowa Nancy, przyznała w wywiadzie, że jej postać przypomina Scarlett O’Harę: przekłada wszystko, łącznie ze stawieniem czoła poczuciu winy i troską o dzieci, na dzień następny. Takie podejście najwyraźniej podoba się widowni – pierwszy sezon cieszył się największym powodzeniem pośród wszystkich produkcji stacji Showtime, a w 2007 magazyn „Slate” umieścił Nancy na liście najlepszych postaci telewizyjnych.
MODNIE, CZYLI NA POMARAŃCZOWOWO Piper Chapman, nazywana przez niektórych Walterem Whitem w spódnicy, mimo dość krótkiego stażu serialowego, także wywalczyła sobie zaszczytne miejsce wśród najbardziej znanych antybohaterek. Produkcja Orange is
the New Black doczekała się na razie dwóch sezonów, ale biorąc pod uwagę powodzenie i uznanie, jakim cieszy się wśród widzów i krytyków, spodziewać można się następnych serii. Akcja serialu toczy się wokół Piper, kobiety skazanej na 15 miesięcy więzienia za przewożenie walizki pełnej pieniędzy pochodzących z handlu narkotykami. Chapman jest postacią centralną w opowiadanej historii, jednak tym, co czyni serial jeszcze ciekawszym, są postaci drugoplanowe, więzienie pełne jest bowiem kobiet z problemami, których wybory moralne co najmniej dwuznaczne. Osobą odpowiedzialną za Orange is the New Black jest Jenji Kohan, która ma na swoim koncie także wymienioną wyżej Trawkę. Podobnie jak Nancy Botwin, także Piper Chapman jest samolubna, zaangażowana w proceder przestępczy i zmuszona radzić sobie w trudnych warunkach. Piper zdaje się być jednak bardziej odpychająca. Zagubiona, bezmyślna i roszczeniowa wciąż pakuje się w kłopoty i kiedy tylko widz zaczyna jej współczuć, ona robi coś odpychającego. Mimo to nie sposób nie wspierać jej w codziennej walce z rzeczywistością. Scarlett O’Hara, Thelma i Louise, Panna Młoda z Kill Billa, czy ostatnio Maleficient pokazują, że kino nigdy nie uciekało od antybohaterek. Nie da się jednak ukryć, że stanowią one niewielki procent antybohaterów. Ostatnio sytuacja zaczęła się zmieniać, co szczególnie łatwo zauważyć na przykładzie seriali. Ich producenci zdają się być bardziej otwarci na koncept kobiety-antybohatera, który często wiążę się z przekraczaniem pewnych granic, łamaniem zasad, czy stawieniem czoła stereotypom.
ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k
31
A
lexandre Oscar Dupont, bo tak naprawdę nazywa się Carax, na piśmie zadebiutował w 1979 roku na łamach miesięcznika Bazina pochlebną recenzją Paradise Alley (1978) Sylvestra Stallone’a. Pierwsze filmowe dzieło Francuza powstało natomiast rok później. Nieomal już dzisiaj nieosiągalny krótkometrażowy Strangulation Blues (1980) został uhonorowany nagrodą na festiwalu w Hyéres, a dwudziestolatek, stający się pupilem starszych kolegów z redakcji, dorobił się własnej kolumny w czasopiśmie. Duże zainteresowanie krytyki wywołały wczesne dzieła filmowca. Pod wpływem słynnego eseju Raphaëla Bassana, opublikowanego w „La Revue du Cinéma”, jego dwa pierwsze pełnometrażowe filmy – Chłopak spotyka dziewczynę (1984) oraz Złą krew (1986) – określono mianem „neobarokowych” i postawiano obok ówczesnych dokonań Luca Bessona i Jean-Jacques’a Beineixa.
NOWA FALA I „CYTATOLOGIA” Pierwszy film opowiada o pustych dniach młodych artystów-outsiderów żyjących w Paryżu. Otwierają go nocne obrazy Sekwany oraz wtórujący im głos dziecka, flegmatycznie recytującego słowa inaugurujące Śmierć na kredyt Louis-Ferdinanda Céline’a: „I znowu jesteśmy sami. Wszystko to jest takie powolne, ociężałe, takie smutne. Wkrótce będę stary. I będzie wnet koniec”. Na półmetku filmu, w jednej z najbardziej osobliwych scen, Bernard, były partner tytułowej dziewczyny, zatrzymuje się na chwilę przy sklepowej witrynie i, wpatrując się w dmuchaną kukłę, wykrzywia dłońmi twarz, tworząc grymas lęku przypominający oblicze bohatera Krzyku Edvarda Muncha. Na aluzji do najsłynniejszego dzieła Norwega i cytacie z książki francuskiego egzystencjalisty w zasadzie kończy się zadłużanie Caraxa u innych twórców. Chociaż poszczególne rozwiązania tego imponującego wizualnie debiutu przypominają o wczesnym Godardzie czy o surrealistyczno-poetyckim kinie Jeana Cocteau, Chłopak spotyka dziewczynę manifestuje raczej modernistyczne odrzucenie tradycji. Intertekstualne zapożyczenie dużo bardziej stanowi o postmodernistycznej naturze Złej krwi. Inspiracje twórczością autora Amatorskiego gangu (1964), wyrażone już w poprzednim filmie, osiągają tutaj pełną dojrzałość. O dziełach Godarda przypomina nie tylko zamiłowanie jego spadkobiercy do
Fot. Jarosław Podgórski
filmowania postaci od tyłu, ale i obsadzenie w rolach przestępców aktorów występujących w młodości u nowofalowca. W postać leciwego gangstera Marka wcielił się Michel Piccoli, odgrywający Paula w autotematycznej Pogardzie (1963), natomiast Hans Meyer pojawił się w Szalonym Piotrusiu (1965) – skądinąd utworze o bardzo eklektycznym języku, w ramach którego nowofalowość spotkała się z sowiecką szkołą montażu i kinem gatunków. W czerwcowym „Kinie” Piotr Czerkawski, analizując filmy między innymi Maurice’a Pialata, Philippe’a Garrela i Jeana Eustache’a stwierdza, iż dziedzictwo francuskiego kina modernistycznego lat sześćdziesiątych od przeszło trzech dekad nieustannie wpływa na wyobraźnię młodych reżyserów znad Sekwany. Trudno polemizować z tymi spostrzeżeniami, mając przed oczyma Złą krew, w której środek wpisana jest – zajmująca blisko 30 minut czasu ekranowego – rozmowa głównego bohatera, Aleksa, z ukochaną Anną. Pierwowzoru „powolnego trwania” długich dyskusji w rodzimej kinematografii należy upatrywać w formalnie wywrotowym Do utraty tchu. W kontekście puszczania oka do wyznawców Nowej Fali wypada przytoczyć również szaleńczy bieg Aleksa przez miasto, przypominający o rozwiązaniach inscenizacyjnych w Żyć własnym życiem (1962). Fragment ten jest również znamienny dla postmodernistycznej dwukodowości – łączenia przekazów sztuki wysokiej z popkulturą. W pierwszej kolejności z radiowego głośnika płynie J’ai pas d’regret Serge’a Reggianiego, wykonawcy dzieł poètes maudits (Charles’a Baudelaire’a i Arthura Rimbauda), a następnie rozbrzmiewa Modern Love Davida Bowie, regularnie akompaniującego filmowym postaciom Francuza. Carax hołdował nie tylko Godardowi. Alex, protagonista pierwszych trzech filmów: Chłopak spotyka dziewczynę, Złej krwi oraz Kochanków z Pont-Neuf (1991), każdorazowo odgrywany przez Denisa Lavanta, to – podobnie jak Antoine Doinel w realizacjach François Truffauta – rzecznik reżysera. Warto raz jeszcze wspomnieć długą rozmowę głównego bohatera z Anną, która na chwilę zostaje zakłócona pojawieniem się lokalnego podglądacza za przeszklonymi drzwiami. W postać voyeura wcielił się sam Carax, a przeciwujęcie przedstawiające Aleksa zostało zorganizowane tak, aby sugerować zaistnienie odbicia lustrzanego, akcentując jego funkcjonowanie jako porte parole autora filmu.
PEWNA TENDENCJA FRANCUSKIEGO KINA W dziełach Francuza z lat osiemdziesiatych dominują nie anegdoty, ale sam styl. W pierwszym kuriozalne epizody koegzystują z zawiłą strukturą narracyjną. W drugim dziele reżyser nawiązuje do filmowych gatunków, melodramatu, kina gangsterskiego i heist movie, ściągając uwagę z nieskomplikowanej, a przy tym nieczytelnej fabuły na wykoncypowane scenografie, plastyczny rozmach, odrealnione miejsca akcji, przepych rekwizytów i dekoracji, słowem – estetykę neobarokową. Filmy tego niepisanego nurtu – Divę (1981), Księżyc w rynsztoku (1983) czy Metro (1985) – cechował nie tylko nadmiar formy, ale i akcentowanie pustki i wyczerpania. Własności te, jak stwierdza Rafał Syska w artykule Neobarok – uboczna przygoda francuskiego kina, odzwierciedlały specyfikę lat osiemdziesiątych widzianych oczyma młodych ludzi: „Poprzednia generacja miała naiwną, ale uroczą kontrkulturę, ich następcom pozostał jedynie nihilizm ruchów punkowych, bezideowość i wyścig szczurów”. Historyczno-polityczny kontekst powstawania filmów cinéma du look, jak nazywał neobarok brytyjski filmoznawca Guy Austin, mógł zatem w oczach tercetu BBC przypominać zobojętnienie, które w Godardowskim Żołnierzyku (1963) Bruno, dezerter i tajny agent, opisał: „W latach 30. ludzie mieli własną rewolucję. Mieli ją Malraux, Drieu La Rochelle, Aragon. My nic nie mamy. Oni mieli wojnę w Hiszpanii, a my nie mamy nawet tego. Mamy tylko siebie – twarze i głosy, nic poza tym”. Neobarok zdobył się więc na – kreśloną na bieżąco przez trzech zapaleńców – diagnozę ówczesnego społeczeństwa.
MANIFESTY POSTMODERNY Zamknięciem opisanego wyżej zjawiska byli Kochankowie z Pont-Neuf. W filmie, który poprzedził blisko 10 lat artystycznego milczenia Caraxa, istota opowiadania nieznacznie przesunęła się z języka wizualnego w stronę anegdoty. A ta przeładowana jest, rzecz jasna, odniesieniami do filmowej klasyki. Postaciami tytułowych kochanków reżyser nawiązał do archetypu Pięknej i Bestii – baśni zekranizowanej dwa wieki po jej powstaniu przez Cocteau, jednego z mistrzów Caraxa. Twórca Złej krwi w trzecim filmie pożyczył również od Charlesa Chaplina. Historia włóczęgi, ulicznego cyrkowca, spotykającego malarkę tracącą wzrok silnie koresponduje
Sztuczne światy
PanaXX Pana
W marcu 1960 roku miała miejsce premiera Do utraty tchu (1960) Jean-Luca Godarda, dzieła emblematycznego dla francuskiej Nowej Fali. Kilka miesięcy później, w podparyskim Suresnes, na świat przyszedł Leos Carax – przyszły epigon stylu filmowych autorów piszących w założonym przez André Bazina „Cahiers du Cinéma”, a jednocześnie reżyser dzieł, które wyznaczyły główne jakości postmoderny. Adam Cybulski
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
33
z trampem zakochanym w niewidomej kwiaciarce w Światłach wielkiego miasta (1931). Przyłożenie większej wagi do czytelności psychologii bohaterów i przyczynowo-skutkowości fabuły nie oznacza jednak, że Carax zrezygnował z uwodzenia formą. W eklektycznych Kochankach z Pont-Neuf zintegrował dwie poetyki opisujące życie paryskich kloszardów: surowo paradokumentalną, porównywalną do – francuskiego skądinąd – cinéma-vérité, oraz eskapistyczną, wypełnioną magicznymi obrazami i liryzmem. Pierwszy sposób rejestracji filmowej rzeczywistości przypisany jest Aleksowi, drugi jego ukochanej, Michéle. Postmodernistyczną dwukodowość zamaFot. Jarosław Podgórski
nifestował autor również w imponująco zainscenizowanym, pełniącym funkcję swoistego antraktu, tańcu dwójki kochanków po tytułowym moście. Na muzyczną kompozycję, towarzyszącą euforii bohaterów, złożyły się melodie libańskiej wokalistki Fairouz, Strong Girl Iggy’ego Popa, walc Nad pięknym modrym Dunajem Johanna Straussa II oraz rap Public Enemy. 8 lat później zrealizował Pola X (1999), adaptację powieści Pierre: or, The Ambiguities pióra Hermana Melville’a. Carax, najobszerniejszym metrażowo dziełem w swej karierze, dokonał reorientacji artystycznej działalności: bezkompromisową opowieść o upadku młodego pisarza utożsamia się częściej z fran-
cuską ekstremą, filmami Bruno Dumonta, Gaspara Noé czy Catherine Breillat, aniżeli z przeestetyzowaną trylogią o Aleksie. O „ideach” filmowego postmodernizmu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych przypomniał Francuz filmem Holy Motors (2012). Intertekstualnych napięć jest tutaj prawdopodobnie więcej niż we wszystkich jego dziełach razem wziętych. Warto wspomnieć choćby o segmencie poświęconym odstręczającemu panu Merde (postać ta pojawia się w zrealizowanym cztery lata wcześniej Tôkyô!, wspólnym projekcie Caraxa, Michela Gondry’ego i Joon-ho Bonga), jednej z 9 inkarnacji Oscara – głównego bohatera filmu. Pochód groteskowej postaci
przez cmentarz Père-Lachaise uzupełniony został muzycznym motywem przewodnim z Godzilli (1954). Karykaturalne wcielenie Oscara, podobnie jak „król potworów” stworzony w wytwórni Tōhō, sieje spustoszenie na ulicach metropolii. Monstrum zatrzymuje się obok odbywającej się na cmentarzu sesji zdjęciowej, by napawać się urodą modelki Kay M, w stronę której fotograf z dużą regularnością rzuca: „Piękna!”. Carax przypomina nie tylko ponownie o Pięknej i Bestii, ale i King Kongu (1933), jako że wzorem gigantycznego goryla Merde porywa kobietę. Inną aluzją jest scena wspólnych chwil Oscara i Jean, jego dawnej ukochanej. Epizod kończy się śmiercią kobiety po skoku
z dachu hotelu Samaritaine. Spotkanie po latach, którego clou stanowią słowa ballady: „Kim jesteśmy? Kim byliśmy?”, nawiązuje do Zawrotu głowy (1958) Alfreda Hitchcocka. Nawet niebieska garsonka bohaterki przypomina tak istotną dla „Scottiego” Fergusona kreację Madeleine. Natomiast uczesanie Céline, kierowcy limuzyny, w której ulice Paryża przemierza pan Oscar, jest łudząco podobne do słynnego koka kobiety granej przez Kim Novak. Aluzji i cytatów w ostatnim dziele Caraxa nie należy odnosić tylko do konkretnych dzieł „prototypowych” – wypada się z nimi zwrócić ku całym gatunkom i wielkim archetypom X Muzy: musicalowi, kinu akcji czy filmowi science fiction.
Choć twórca Złej krwi, odgrywając swą ulubioną rolę – niepokornego outsidera, dystansuje się od nazywania Holy Motors „miłosnym listem do kina”, trudno oprzeć się wrażeniu, że wiek po powstaniu krótkich form Davida Warka Griffitha Francuzowi udało się spuentować najdonioślejsze stadia historii filmu: od atrakcji Étienne’a-Jules’a Mareya, przez utwory mistrza suspensu i rodzimą klasykę w wydaniu Georges’a Franju, po kino doby CGI. W wywiadach Carax wyznaje, że obecnie ogląda nie więcej niż trzy filmy rocznie. Takie słowa w ustach filmowca-kinofila pozwalają mieć nadzieję, że jego najlepsze jak dotąd dzieło będzie jednocześnie ostatnim. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
35
PRAWDZIWE DEBIUTY
1971–1984
Pluton, Terminator, Edward Nożycoręki czy Fargo. Filmy, które zna każdy miłośnik kina. Jednak ich twórcy musieli się sporo napracować, zanim wielkie wytwórnie dały im zielone światło do popuszczenia wodzy fantazji i zaniwestowały w te produkcje. Co zapewniło im sukces – łut szczęścia, czy może wytrwała praca? Mateusz Stańczyk
W
trzeciej części cyklu przyjrzymy się reżyserom, których debiuty przypadają na początek lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku. W tym czasie dobiegała końca krwawa i niepopularna w USA wojna w Wietnamie. Była to także dekada, w której popularność zaczęły zyskiwać komputerowe efekty specjalne. Postęp technologiczny ułatwił kreowanie wymyślonych światów, szczególnie jeśli chodzi o produkcje dotyczące przyszłości czy eksplorowania kosmosu. Efekty tworzone na komputerach najlepiej sprawdzały się w produkcjach science fiction, ale używano ich również w filmach wojennych. A tematów na te drugie było coraz więcej, odkąd do domów zaczęli wracać weterani walk z Wietkongiem.
KAWALER PURPUROWEGO SERCA Oliver Stone urodził się w 1946 roku w Nowym Jorku. Jego rodzice rozwiedli się, co mocno
Ilustr. Ewa Rogalska
wpłynęło na chłopaka, który od tamtej pory silniej związał się z ojcem. Po skończeniu szkoły średniej dostał się na prestiżowy Uniwersytet Yale. Po niecałym roku Stone rzucił studia i wyjechał do południowego Wietnamu, aby uczyć angielskiego na Free Pacific Institute. Do Stanów wrócił po upływie 6 miesięcy na pokładzie amerykańskiego statku handlowego, gdzie pracował w maszynowni. Ponownie dostał się na Yale, gdzie tym razem nie spędził nawet roku. W kwietniu 1967 roku zgłosił się na ochotnika do służby w Wietnamie i po przeszkoleniu został wysłany do 25 Dewizji Piechoty, w której walczył do listopada 1968. Został odznaczony Purpurowym Sercem i Brązową Gwiazdą za odwagę w walce, a także za odniesione, w trakcie trwania konfliktu, rany. Po powrocie studiował na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu w Nowym Jorku, gdzie jednym z jego wykładowców był Martin Scorcesse. To właśnie tam nakręcił swój debiut, który jednocześnie był filmem dyplomowym – Last Year in Viet Nam. Film to częściowo autobiograficzna opowieść o byłym żołnierzu, który po powro-
cie z wojny w Wietnamie, stara się wrócić do normalnego życia. Główny bohater jest bezimienny, jest jednym z tysięcy chłopców wysłanych przez rząd USA do walki z Wietkongiem. Zabijanie, wybuchy, stres i skrajne zmęczenie szybko odciskało piętno na młodych rekrutach. Wielu z nich, po zakończeniu służby, nie mogło się odnaleźć w wielkich miastach. To, co lekarze nazywają dziś Zespołem Stresu Pourazowego (z ang ielskiego PTSD) w tamtych czasach było leczone głównie litrami alkoholu. Byli żołnierze, tak jak bohater filmu, mieli problemy ze snem, dostawali ataków paniki w głośnych i zatłoczonych miejscach. Nie wiedzieli, co zrobić ze swoim życiem. To 12-minutowe dzieło zostało dobrze przyjęte przez profeserów i studentów. Brak usystematyzowanej fabuły i wymieszanie ujęć ruchliwego miasta i spokojnej dżungli spowodowało, że widz doświadcza stanu, w którym na codzień znajduje się duża część weteranów. W filmie nie ma dialogów, a lektorem jest mówiąca po francusku kobieta. Był to zabieg celowy, który dodaje produkcji autentyzmu – Stone doskonale mówi po francusku, a ta historia jest głównie jego. W swoim późniejszym dziele, nakręconym w 1986 roku Plutonie, reżyser nie pokazał, jak żołnierze radzili sobie po powrocie do kraju. Natomiast mroczna i nieco klaustrofobiczna atmosfera filmu, w połączeniu z towarzyszącym bohaterom permanentym widmem śmierci, pozwala wyobrazić sobie zmiany, jakie musiały zajść w każdym z nich.
TIROWIEC I EFEKTY SPECJALNE James Cameron przyszedł na świat w 1954 roku, w małej kanadyjskiej miejscowości Kapuskasing. Jako nastolatek, wraz z rodzicami, przeprowadził się do Kalifornii. To tu narodziło się jego zainteresowanie kinem. W szkole średniej uczył się w klasie o profilu matematyczno-fizycznym, a następnie zaczął studiować fizykę w Fullerton Collage. Szczególnie intersowała go optyka, ale szybko rzucił naukę i zatrudnił się jako kierowca ciężarówki. W trakcie przerw pomiędzy kolejnymi zleceniami Cameron pisał scenariusze. Poza tym samodzielnie dokształcał się w dziedzinie efektów specjalnych. W jednym z późniejszych wywiadów powiedział: „Chodziłem do bibloteki Uniwersytetu Kalifornijskiego i czytałem wszystkie prace dyplomowe (...) w jakiś sposób powiązane z techniką filmową. (...) Czytałem je i kserowałem, jeśli
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
37
mi na to pozwalali. Jeśli nie, robiłem notatki.” W 1977, po obejrzeniu pierwszej (czyli czwartej) części sagi Gwiezdne Wojny, postanowił rzucić dotychczasową pracę i wraz z kolegą Randallem Fraksem napisał scenariusz i wyreżyserował 10-minutowy film utrzymany w konwencji science fiction. Zebrali pieniądze, stworzyli kostiumy i dekoracje, wynajęli studio i rozpoczęli pracę nad Xenogenesis. Jego pierwszy film opowiada historię dwójki naukowców, Laurie i Raja, którzy zostają wysłani na misję w poszukiwaniu planety, gdzie można by ponownie zacząć życie. W trakcie rekonesansu wyglądającej jak wnętrze Gwiazdy Śmierci planety Raj zostaje zaatakowany przez wielkiego robota czyściciela. Po nierównej walce na pistolety laserowe, na ratunek przybywa Laurie, która manewruje pająko-podobnym robotem. Film kończy się w momencie kulminacyjnym, kiedy obydwie maszyny toczą bój na śmierć i życie tuż nad przepaścią. Xenogenesis nie jest dziełem kompletnym, to bardziej pokaz umiejętności technicznych twórców. Cameron, zafascynowany filmem Lucasa, chciał samemu stworzyć coś podobnego. Od dłuższego czasu marzył o tym, by znaleźć się w branży. Wielka popularność Gwiedznych Wojen stworzyła niszę na rynku dla ludzi potrafiących tworzyć z wykorzystaniem jego mocnej strony – komputerowych efektów specjalnych. Pomyślał, że najszybszą drogą będzie stworzenie krótkiego metrażu, w którym pokaże swoje umiejętności. Reżyser nie do końca wykorzystał swoją szansę, ponieważ jego następny film Pirania II: Latający zabójcy z 1981 roku okazał się kompletną klapą finansową, jak i artystyczną – krytycy i widzowie byli wyjątkowo zgodni. Na szczęście trzy lata później Cameron nakręcił Terminatora, a wyróżnikiem jego stylu stały
Ilustr. Ewa Rogalska
się futurystyczne wersje apokalipsy z robotami w roli głównej, od których zaczynał swoją przygodę z filmem.
MROCZNY WSPÓŁPRACOWNIK DISNEYA Tim Burton urodził sie i dorastał w Burbank w Kalifornii. Jego ojciec był profesjonalnym bejsbolistą, a matka prowadziła sklep z akcesoriami dla kotów. Od dziecka przejawiał zainteresowanie różnymi formami grafiki i animacji. Pierwszy film Burton nagrał 8 mm kamerą w wieku 13 lat. Była to krótka animacja poklatkowa The Island of Doctor Agor na podstawie powieści H.G. Wellsa Wyspa doktora Moreau. Dwa lata później reżyser wygrał swoją pierwszą nagrodę, kiedy lokalna firma utylizacji odpadów ogłosiła konkurs na plakat zniechęcający do śmiecenia. Za zdobycie pierwszego miejsca jego praca została umieszczona na każdej miejskiej śmieciarce. Po ukończeniu szkoły średniej poszedł na California Institute of Arts, gdzie studiował animację postaci. Jego film dyplomowy Stalk of Celery Monster nakręcony w 1979 to narysowana ołówkiem półtorejminutowa animacja. Na stole leży kobieta, która swoim krzykiem niszczy okulary zajmującego się nią lekarza. Złowieszczy doktor wzywa z drugiego pokoju swojego pomocnika – potwora. Ten ogłusza leżącą, po czym lekarz przystępuje do operacji. Po zabiegu okazuje się, że jest on dentystą, a poczekalnia do jego gabinetu jest pełna przestaszonych pacjentów. Film jest utrzymany w mrocznej i surrealistycznej estetyce, która będzie charakteryzowała późniejsze dzieła artysty. Animacja zwróciła uwagę studia Disneya, dzięki czemu Burton otrzymał propozycję stażu. Od 1980 roku pracował jako animator, twórca scenopisów oraz grafik koncepcyj-
ny przy produkcji Lisa i Psa, a także Tarana i magicznego kociołka. Jego pierwszym samodzielnym dziełem w studiu była animacja poklatkowa Vincent. Bohaterem jest 7-letni Vincent Malloney, który chciałby żyć jak Vincent Price, hollywoodzki aktor, a prywatnie idol Burtona z czasów dzieciństwa. Chłopak eksperymentuje na swoim psie, a także jest wielkim pasjonatem powieści Edgara Alana Poe. Umiejętnie oświetlane mroczne kadry, którym towarzyszy nastrojowa muzyka organów, tworzą charakterystycznie niepokojącą atmosferę, często spotykaną w dziełach Burtona. Główny bohater, który jest małym socjopatą, żyje w wyimaginowanym świecie otoczony pokracznymi stworzeniami. Jego rodzina to anonimowe postacie, które starają się go uspołecznić. Narratorem filmu jest wspomniany wcześniej Vincent Price. Film spodobał się jego przełożonym, ale stwierdzili, że jest on zbyt przerażający, aby pokazywać go dzieciom i zrezygnowali z szerszej dystrybucji. Niewzruszony Burton, kontynuował swą pracę w firmie, a jego idol Vincent Price w ten sposób podsumował dzieło młodego reżysera: „Najbardziej satysfakcjonująca rzecz, która kiedykolwiek się zdarzyła. To nieśmiertelność – lepsza niż gwiazda na Hollywood Boulevard”.
Coen został zaangażowany do pomocy przy edycji materiału nakręconego do filmu Martwe zło Sama Raimiego. Film po nieudanej premierze i pierwszych tygodniach wyświetlania, zaczął przyciągać coraz większą publiczność w Stanach i w Europie, co pozwoliło znacznie przyśpieszyć karierę rodzeństwa. Trzy lata później bracia zadebiutowali na wielkim ekranie filmem Śmiertelnie proste. Ich pełnometrażowy debiut został napisany, wyreżyserowany i zmontowany wspólnie. Wielkie wytwórnie nie były zainteresowane dystrybucją filmu. Jednak po premierze na festiwalu filmowym w Nowym Jorku, a także po ciepłym przyjęciu na festiwalu w Toronto firma Circle Films zdecydowała się wprowadzić produkcję do kin. Chociaż nie okazała się finansowym sukcesem to większość widzów była mile zaskoczona, połączeniem thrillera z komedią. Stylistyka filmu noir ze współczesną, lekko nieprawdopodobną historią (mąż zleca płatnemu zabójcy zamordowanie niewiernej żony) zachwyciło widzów. W kolejnych produkcjach bracia Coen z powodzeniem stosowali powyższy „przepis”, zmieniając proporcje humoru i grozy, w zależności od powagi opowiadanego tematu. Z filmu na film wychodzi im to coraz lepiej.
O DWÓCH TAKICH, CO ZMIENILI KINO
UPÓR CZYNI MISTRZA
Joel i Ethan Coen urodzili się kolejno w 1954 i 1957 roku w St. Louis Park na przedmieściach Minneapolis w Minesocie. Ich rodzice byli wykładowcami akademickimi na lokalnym uniwersytecie. Starszy z braci od małego interesował się filmem. Będąc dzieckiem, kosił sąsiadom trawniki, a za zarobione pieniądze kupił sobie kamerę Vivitar Super 8. Wraz z bratem i kolegą z sąsiedztwa Markiem Zimeringiem, zaczął nagrywać sceny z filmów, które widział telewizji. Wspólna zabawa w kino trwała do ukończenia szkoły średniej, po której każdy z nich poszedł w swoją stronę. Joel dostał się na Studium Filmowe na Uniwersytecie w Nowym Jorku, a Ethan na Filozofię na Uniwersytecie Princeton. Pierwsza półprofesjonalna produkcja starszego z rodzeństwa to krótkometrażowy film dyplomowy Soundings. Po skończeniu studiów zaczął pracować przy tworzeniu różnego rodzaju filmów komercyjnych w większości zamawianych przez firmy przemysłu ciężkiego. Były to produkcje reklamowe, a Joel zajmował się głównie montażem. W 1981 roku
Przedstawieni twórcy mają jeden wspólny mianownik. Kiedy po próbach i błędach, znaleźli swoją drogę, to za wszelką cenę starali się nią podążać. Burton, który tworzył kreskówki zbyt mroczne dla dzieci, nie zraził się niewielką promocją debiutanckiego dzieła i animował następne filmy w podobnej stylistyce. Komercyjny debiut Camerona okazał się artystycznym niewypałem. Piranie II: Latający zabójcy to jeden z najgorszych thrillerów w historii kina, jednak Kanadyjczyk nie przejął się porażką, a jego kolejny film Terminator to tytuł, który stał się klasykiem gatunku. Bracia Coen i Stone po swoich udanych debiutach mieli łatwiejszy start w Hollywood. Co nie zmienia faktu, że podczas kręcenia kolejnych filmów musieli negocjować niektóre elementy z producentami. Przedstawiciele wielki wytwórni mieli gotowe recepty na kinowy hit i nie zawsze byli chętni nowym metodom narracji. Jednak historie sukcesów to historie ludzi bezkompromisowych, którzy nie poddają się po pierwszej porażce i nie zważając na przeciwności losu, starają się podążać swoją drogą.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
39
Fot. Archiwum Teatru Nowego
„Kto »pedałem« wojuje…” – czyli teatralny sposób na homofobów
Michał Witkowski zarysował w Lubiewie kontrowersyjny i zahaczający o skrajność obraz homoseksualisty. Zrobił to świadomy konsekwencji i zarzutów, z jakimi spotkają się jego posunięcia. Kształtując wizerunek geja takim, jakim widzą go homofobiczni przeciwnicy, dodatkowo podgrzał atmosferę. Tę zabawę z odbiorcą podjął reżyser teatralny Piotr Sieklucki, który, przygotowując adaptację powieści, wyszedł z założenia, iż należy pokazać prawicowym środowiskom, że wygłaszając swoje sądy o „pedałach”, mają rację.
A
daptując Lubiewo na scenę, Piotr Sieklucki zdecydował się na zrobienie dwóch osobnych spektakli: Lubiewo (przedstawienie oparte na Księdze ulicy) oraz Lubiewo: Ciotowski bicz (spektakl oparty na drugiej części powieści pod tym samym tytułem). Jak sam twierdzi, pierwsza część, ze względu na swoją teatralną formę, była dużo łatwiejsza do zrealizowania – praca dramaturgiczna opierała się tu w dużej mierze na przetworzeniu powieściowych dialogów. Spektakl rozpoczyna się w ciemności – jedynym oświetlonym punktem jest tandetny obraz Matki Boskiej. Publiczność słyszy Trisagion, który płynnie przechodzi w litanię imion: Patrycja, Lukrecja, Radwanicka, Aktorka, Gizela, Dżesika, Hrabina, Kora, Jaśka od księdza, Panna, Lady Pomidorowa, Piękna Helena, Andżelika... Po chwili włącza się głos narratora, czyli Krystyny Czubówny, która przedstawia widzom Patrycję i Lukrecję, opisując ich zwyczaj chodzenia na „pikietę”. W tym czasie scena stopniowo się wyjaśnia, a dwaj aktorzy grający Patrycję i Lukrecję, czujnie rozglądają się po sali, ruchami głowy naśladując ptaki. Wszystkie te zabiegi – od głosu Czubówny jako lektora po specyficzne ruchy aktorów – mają podkreślić zwierzęcą stronę natury homoseksualistów. Narracja zza sceny pojawia się w spektaklu jeszcze kilkakrotnie. Za każdym razem światło lekko
przygasa, a aktorzy na moment zastygają w bezruchu, nawet w bardzo niekomfortowych pozycjach. Wygląd mężczyzn jest przerysowany, przypominają raczej drag queen niż przeciętnych homoseksualistów. Są ubrani w przymałe kolorowe sweterki i zbyt niskie spodnie, eksponujące ich pokaźne brzuchy. Oczy mocno podkreślono im jaskrawymi cieniami. Założenie było takie, że Patrycja i Lukrecja przyjmują nas, publiczność, jak Witkowskiego. Wiedzą, że przyjdzie jakiś dziennikarz z Gazety Wyborczej, będzie pisał o nich artykuł i dlatego się przygotowały: ogoliły, umalowały. Równie specyficzna, co sam wygląd bohaterów, jest sceneria, w której ich poznajemy. Na środku sceny stoi kanapa, dalej dwa barowe krzesła. Największą uwagę wzbudzają jednak wszechobecne ubrania, które są rozwieszone dosłownie w każdym wolnym punkcie scenicznej przestrzeni. Patrycja i Lukrecja tkwią mentalnie w czasach PRL-u, czyli ich niedopełnione „wyjście z szafy” rozgrywa się na dwóch płaszczyznach, a scenografia ma podkreślać ich smutną sytuację. Kiedy Patrycja i Lukrecja pokazują się publiczności, cały czas postaciują. Mamy tu do czynienia ze specyficznym teatrem w teatrze. Zdając sobie sprawę z obecności publiczności, starają się jeszcze bardziej „przegiąć”, jeszcze bardziej ubarwić swoje życie. Performują swoją osobowość. Chcą zrobić
show. W kilku scenach zdarza się też, że odgrywają rolę kogoś innego. Kiedy Lukrecja opowiada publiczności historię zbliżenia z radzieckim żołnierzem, Patrycja wciela się w niego. Akcja zaczyna toczyć się niejako na dwóch płaszczyznach: rzeczywistej (rozmowa z widzami) i retrospektywnej (spotkanie z żołnierzem), a Lukrecja jest równocześnie narratorem opowieści i aktorem. W tego rodzaju epizodach rekwizyty są bardzo umowne: Patrycja, udając żołnierza, ma do dyspozycji jedynie czapkę uszatkę i papierosa. Po kilku takich „przedstawieniach” Patrycja i Lukrecja zachęcają nawet publiczność do oklasków, kłaniają się, kokietują. Nie istnieje tu czwarta ściana. Patrycja i Lukrecja nawiązują kontakt z publicznością, traktują widzów jak zbiorowego rozmówcę. Nie tylko mówią w stronę publiczności, ale też wykonują wiele gestów – machają, puszczają „oczka”, przesyłają „całusy”. W ich zachowaniu jest coś z uwodzenia, starają się nadać swoim gestom lekko erotyczny wymiar. W jednej ze scen zaczynają nawet podrywać mężczyznę z widowni, głośno żałując przy tym, że jest „heterykiem”. Sposób ekspresji Patrycji i Lukrecji wydaje się idealnie wpisywać w definicję „przegięcia” sformułowaną przez Witkowskiego. Mężczyźni starają się pokazać na scenie 200% kobiecości, przez co efekt staje się karykaturalny. Paląc papierosy czy pijąc herbatę
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
k u lt u r a
Ewa Fita
41
L z filiżanek, bawią się nadgarstkami. Poprawiają różne części garderoby, składają usta „w dziubek”. Nawet kiedy kaszlą albo ocierają pot z czoła, nie wychodzą z roli. Ich wypowiedzi są bardzo ekspresyjne. Śmieją się, piszczą, sprzeczają ze sobą. Nie boją się też eksponować swoich ciał. Obnażają brzuchy, głaszczą torsy. Patrycja i Lukrecja, zgodnie z literackim pierwowzorem, wypowiadają się z pogardą o współczesnych gejach. Drwią z ich „ruchu emancypacyjnego”, z walki o prawa do małżeństw i do adopcji, z bezpiecznego seksu, z monogamii. Naśladują prześmiewczo ich sposób wypowiadania się oraz zachowania, takie jak na przykład wykonywanie zdjęć telefonami komórkowymi. Równocześnie śmieją się ze współczesnej technologii, mediów społecznościowych, Internetu – słowem: ze wszystkiego, co wiąże się z modernizacją życia. Ich atak na dzisiejszych homoseksualistów w rzeczywistości jest zatem atakiem na XXI wiek, na kapitalistyczny system i świat, w którym nie mogą się odnaleźć. Ciekawy jest przy tym fakt, że wyśmiewając współczesnych gejów i ich parady równości, robią dokładnie to samo, co środowiska prawicowe. W ten sposób Sieklucki, tak jak Witkowski, podejmuje opartą na posługiwaniu się komizmem grę z homofobicznym odbiorcą swojej sztuki. W spektakl włączono kilka żartobliwych układów choreograficznych. Patrycja i Lukrecja tańczą na scenie w rytm szlagierów z czasów komunistycznej Polski. Przedzierają się przez wiszące pod sufitem stare ubrania i nawiązują wzrokowy kontakt z publicznością. W jedną z takich scen Sieklucki włączył postać młodego chłopaka, który porusza się po scenie w samym ręczniku, niczym senne marzenie Patrycji i Lukrecji. W tym czasie główni bohaterowie siedzą na proscenium na wysokich barowych krzesłach i, będąc tyłem do publiczności, odgrywają scenę masturbacji analnej. Następnie Lukrecja próbuje nawiązać z młodzieńcem kontakt, poderwać go, uwieść. Lustruje go z dużą uwagą i próbuje zainteresować sobą, opowiadając erotyczne historie z czasów swojej młodości. W tym czasie Patrycja krąży wokół zachowującego kamienną twarz młodzieńca, nucąc przebój Wojciecha Gąsowskiego. Scena kończy się w chwili, gdy Lukrecja wspomina o początkach fali zachorowań na AIDS, jaka w czasach komuny przeszła wśród znajomych homoseksualistów naszych bohaterek. Wtedy chłopak-marzenie obraca się i schodzi ze sceny. Ponieważ jednak ręcznik, którym był
Fot. Archiwum Teatru Nowego, materiały prasowe (okładki płyt)
przewiązany, zostaje w ręce Patrycji, młodzieniec pokazuje publiczności pośladki. Temat AIDS pojawia się w spektaklu kilkakrotnie, jednak konwencja farsy w zasadzie nie zmienia się, gdy zostaje poruszony. Patrycja i Lukrecja mówią o tym, jak o czymś oczywistym, co się po prostu zdarzyło i nie należy tego rozpamiętywać. Wyjątkiem jest jedna z końcowych scen, czyli zaczerpnięte od Wajdy podpalanie spirytusu w kieliszkach. W tej scenie po raz kolejny słyszymy litanię imion z początku spektaklu, jednak w tym momencie są one używane w innym kontekście. Sieklucki stara się tu wprowadzić sentymentalną i patetyczną atmosferę, jednak dla widza, który rozpozna w tej scenie zapożyczenie z Popiołu i diamentu, może się ono wydać naciągane i nie do końca udane. Warto jednak zaznaczyć, że reżyser starał się uzasadnić to zapożyczenie poprzez stworzenie swoistej klamry konstrukcyjnej – podpalaniu kieliszków towarzyszy więc nie tylko litania imion zmarłych homoseksualistów, ale też melodia Trisagionu. W tej scenie mamy do czynienia nie tylko ze wspominaniem zmarłych, ale wręcz z wywoływaniem duchów, którego pierwowzoru możemy dopatrywać się nawet w Mickiewiczowskich Dziadach. Nawiązania do Dziadów znajdziemy zresztą w jeszcze jednej scenie, w której Patrycja opowiada o spotkaniu z duchem Hrabiny, innego wrocławskiego homoseksualisty, który mówiąc: „Nie chcę jadła ni napoju, jeno kropli spermy lujowskiej”, prosił ją w noc Dziadów o wybawienie. Lubiewo w ogóle pełne jest wszelkiego rodzaju kontekstów, również tych obrazoburczych. Wspomniany na początku kiczowy obraz Matki Boskiej czy otwierający spektakl Trisagion nie są jedynymi nawiązaniami do kultury chrześcijańskiej. Narrator informuje publiczność, że Patrycja i Lukrecja, tak jak wszystkie starsze panie, co wieczór udają się do kościoła. Sami bohaterowie często okraszają swoje
erotyczne opowieści przymiotnikiem „święty”, słuchamy więc o „świętej dupie”, „świętym chuju” i „świętej lasze”. Jednak elementem, który może wzbudzić największe oburzenie, jest sparafrazowany przez Lukrecję cytat z Biblii: „Będziecie stały, cioty, u bram rozporka i nie zostanie wam otworzone”. Spektakl kończy efektowny „performance” z elementami pantomimy i tańca nowoczesnego, w trakcie którego półnagi mężczyzna maluje na swoim ciele różne symbole, używając w tym celu czerwonej szminki, a następnie rozmazuje je i, ostatecznie, udaje masturbację analną. To swoisty taniec śmierci, opowieść o AIDS wyrażona ruchem. Choreografia zawiera więc w sobie elementy symbolizujące rozkosz, miłość, radość, ale też szaleńcze spazmy i cierpienie towarzyszące umieraniu. Całość wieńczą słowa Czubówny, która opowiada, jak wygląda śmierć na AIDS. W tym czasie na scenie panuje ciemność, widać tylko palące się kieliszki. Konwencja farsy i gra stereotypem staje się zatem dla Siekluckiego pretekstem do opowiedzenia o czymś ważnym. Porównując homoseksualistów do egzotycznych zwierząt, wpisuje się w homofobiczny dyskurs środowisk prawicowych. Lubiewo w jego interpretacji nie tylko od blisko trzech lat bawi publiczność krakowskiego Teatru Nowego, ale też wytrąca z rąk argumenty homofobom. Pokazując homoseksualistów takimi, jakimi widzą ich przeciwnicy, i robiąc to w sposób bezsprzecznie zabawny, reżyser wyśmiewa polityczno-medialną nagonkę na środowisko gejowskie. W swoim spektaklu Sieklucki – między innymi poprzez żonglowanie określeniami, które zazwyczaj mają na celu obrażenie homoseksualistów – ośmiesza anty-homoseksualną poetykę na tyle skutecznie, że każda z pełnych oburzenia recenzji może jedynie wzbudzić uśmiech politowania czytelnika.
MAGICZNA ÓSEMKA „Pisanie piosenek to pestka...” powie każdy, kto nigdy żadnej nie napisał. I choć dziś nie trzeba zastanawiać się zbytnio nad aspektami muzycznymi kawałka, który może już za nas praktycznie napisać komputer, to prawda jest taka, że sukces utworu, zarówno komercyjny, jak i nie tylko (pomijając inne oczywiste aspekty), zależy także od jego odpowiednio wyważonej budowy. Na tę składa się zwykle zwrotka, refren, zwrotka, dwa refreny i to coś, czego często nie dostrzegamy, a co jest kluczowym momentem wielu przebojów. To właśnie middle 8 sporo piosenek zawdzięcza to, że w ogóle zostają zapamiętane. Wojciech Szczerek
M
iddle 8 (z angielskiego: środkowa ósemka), znana też jako bri-dge lub może zbyt ogólnie jako łącznik, to tradycyjnie 8 taktów bądź jakiegoś rodzaju segmentów następujących zwykle po drugim powtórzeniu drugiego refrenu, przypadające teoretycznie na połowę długości utworu. Jak to możliwe, że krótki fragment, upchany zwykle pomiędzy refrenami, może być w ogóle istotny? Wielu specjalistów pochylało się nad tą kwestią i stwierdzało, z czym już każdy może się zgodzić lub nie, że middle 8 to swoista pointa piosenki: coś, co przerywa konwencjonalną rutynę następujących po sobie zwrotek i refrenów, wynosi wrażenia muzyczne na wyższy poziom, jednocześnie odświeżając utwór. Ósemka charakteryzuje się oczywiście kilkoma wspólnymi cechami, choć różnica pomiędzy nią a breakiem (a więc zwykłym instrumentalnym przerywnikiem, na przykład solówką gitary), bywa niekiedy zatarta. Mimo to stwierdzić można ogólnie, że jest to zwykle śpiewany fragment piosenki, często posiadający odmienne funkcje muzyczne, a nawet tonację od całej reszty albo przynajmniej unikalną melodię. Obiektywnie ma stanowić kulminację piosenki, która płynnie przechodzi w kolejne powtórzenie refrenu, teraz jednak dopełnionego i jakby wzmocnionego przez bridge właśnie.
Ale dosyć teorii, oto jedno z wielu zestawień (oczywiście subiektywne) najciekawszych ósemek w znanych utworach:
QUEEN – THE SHOW MUST GO ON
Queen – The Show Must Go On (1991)
Napisana w atmosferze wiszącej nad zespołem wizji rychło nadchodzącej śmierci Freddie’ego Mercury’ego piosenka okazała się faktycznie pożegnaniem Queen i prawdopodobnie ich najlepszym singlem – melodycznie bezbłędnym i bezlitośnie szczerym. Jego następujący po drugim refrenie bridge, utrzymany w tonacji durowej, stanowi jedyny pozytywny akcent w tym przytłaczającym utworze – rozładowuje napięcie, daje nadzieję, ale i przygotowuje słuchacza na ostateczne uderzenie.
ABBA – HOLE IN YOUR SOUL
W tej mało znanej piosence szwedzkiego zespołu dzieje się sporo i choć jest to bardziej utwór z tych lżejszych niż typowy Abbowy przebój o niespełnionej bądź stęsknionej miłości, to bronił się nawet jako utwór koncertowy. Nie dość, że jest jednym z najżywszych, niemal rockowych utworów zespołu, to jego bridge, na początku niezwykle spokojny, kończy się najbardziej drapieżnym wokalem Agnethy w jej karierze – tyleż niespodziewanym, co świetnym. Ciekawostką jest również to, że w wersji koncertowej bridge funkcjonował jako oddzielna piosenka, którą dopiero w studio zespół zdecydował się wpleść w nowo napisaną kompozycję. Abba – Hole in Your Soul (1977) ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
43
KYLIE MINOGUE – SLOW
Wobec bardzo surowego, eksperymentatorskiego aranżu całości piosenki, w którym słyszymy tylko nieśmiałe plumkanie, perkusję i kusicielski wokal Kylie, bridge okazuje się hipnotycznie ujmujący, uwodzicielski i w zasadzie dopiero po jego usłyszeniu da się w pełni zrozumieć minimalistyczną strukturę tej dość surowej piosenki. Choć utwór nie jest przykładem hitu, to pokazuje, jak w przypadkach banalnych zwrotek i refrenu „ratuje się” kawałek przy pomocy bridge’a właśnie.
Kylie Minogue – Slow (2004)
BRITNEY SPEARS – (YOU DRIVE ME) CRAZY ORAZ ...BABY ONE MORE TIME
Zapewne w świadomości większości ludzi mojego pokolenia Britney Spears kojarzy się z najgorszym poziomem wyuzdania i szmatławego popu dla nieszczęśliwie zakochanych nastolatek. Tak się jednak składa, że część z tych piosenek pamiętamy do dziś. I nic dziwnego – wiele z nich jest świetnie napisana i słychać to nawet w pretensjonalnym Crazy oraz w, nie bójmy się tego przyznać, rewelacyjnie brzmiącym dziś ...Baby One More Time. Bridge pierwszej piosenki to niby skromna korekta refrenu, ale jednocześnie taka jego modyfikacja, która pozwala dosłuchać tego, skądinąd przeciętnego utworu, do końca, zaś drugiej – istny majstersztyk: przecież to tu Britney dosadnie wyśpiewuje, że nadal go kocha i nigdy o nim nie zapomni!
RAY PARKER, JR. – GHOSTBUSTERS Britney Spears – ...Baby One More Time (1999)
Utwór jest nietypowy, bo w zasadzie nie posiada jako takiego refrenu, a jedynie I ain’t afraid of no ghost! wypowiedziane przez nasze pogromcowe one-hit-wonder. Jedyną kulminacją piosenki jest dwukrotnie powtórzona w utworze middle 8: raz w samym jego środku i raz przy końcu. I choć sam z siebie muzycznie nie jest rewelacją, podobnie jak cały kawałek, to wobec dość skąpej aranżacji przynajmniej na chwilę nadaje kawałkowi jakiegoś głębszego sensu.
RÖYKSOPP & ROBYN – DO IT AGAIN
Za wydłużony, ale pełnoprawny bridge można uznać środkowy segment singla Do It Again z epki będącej udaną, jeszcze świeżą kolaboracją Röyksopp i Robyn. Utwór to taneczna elektronika, w której prawa popu nie zawsze działają, tak więc jego łącznik to jednocześnie rozciągnięta w czasie napięciówka. Wydłuża ona całość o dobrą minutę, mimo że mogłaby trwać 15 sekund. Rozwija się powoli i wokalRay Parker, Jr. – Ghostbusters (1984) Fot. materiały prasowe (okładki płyt)
nie opiera się na tej samej melodii, ale robotę robi tu właśnie podkład, który przy kulminacji z całą mocą przypomina nam o tanecznym charakterze utworu.
KIM WILDE – YOU KEEP ME HANGIN’ ON
Piosenka jest przykładem naprawdę udanego coveru. Podobnie jak oryginalny kawałek The Supremes charakteryzuje się dziwnym rozplanowaniem swoich poszczególnych części: dwa refreny, zwrotka, refren, pół zwrotki, stanowiące wstęp do middle 8 (w dalszej części instrumentalnej) oraz refreny. Sam bridge to jakby zawieszenie wersu zwrotki z dodatkiem mówionego tekstu oraz wynurzającego się z ciemności grubo brzmiącego syntezatora. Jest on istną perełką elektronicznych lat osiemdziesiątych.
WHITNEY HOUSTON – ONE MOMENT IN TIME
Ta piosenka napisana z okazji Olimpiady ‘88 stanowi klasyczny przykład świetnego wyważenia emocji i punktu kulminacyjnego. Przesłanie motywacji i nadziei jest tu stopniowane aż do middle 8, która książkowo podsumowuje przesłanie piosenki w jednym zdaniu: You’re a winner for a lifetime if you seize that one moment in time, make it shine (z angielskiego: Będziesz zwycięzcą już na zawsze, gdy uchwycisz tę jedną chwilę w czasie i sprawisz, że zabłyśnie). Po tych słowach zaśpiewanych fenomenalnym głosem Whitney olimpijskie fanfary na koniec utworu to już tylko formalność.
ADELE – SKYFALL
Nowa piosenka rzadko okazuje się dobra na tyle, żeby słuchając jej pierwszy raz, miało się wrażenie, jakby była znanym od zawsze klasykiem. W przypadku piosenek do filmów z Bondem, udało się to w zasadzie tylko Shirley Bassey (Diamonds Are Forever i Goldfinger), Tinie Turner (Goldeneye) oraz ostatnio Adele. Skyfall to rewelacyjny utwór o wierności idealnie spójny ze ścieżką dźwiękową filmu, a najbardziej patetyczną jego częścią jest właśnie bridge ze swoim dramatycznym tekstem.
KASIA CEREKWICKA – NA KOLANA
Bridge warty wymienienia tylko dlatego, że stanowi „anty-bridge” – zamiast budować napięcie, całkowicie je psuje. Stanowi koszmarne ukoronowanie typowej, niezłej piosenki Kasi Cerekwickiej – marna zwrotka i chwytliwy refren. Zapisał się w historii polskiej muzyki jako ten, w którym jego autorka aż
trzykrotnie dopuściła się złamania zasad prozodii, czyli sztuki pisania tekstu śpiewanego tak, aby jego naturalne akcenty zgadzały się z akcentami melodii. Tak więc zamiast prawdziwego ogromu dramatu, jaki zapewne miał się tu objawić słuchaczowi z relacji załamanej Kasi, zrobił się następujący kwas: „Spełnić chciałam każDE twoIJE życzenie, gdybyś tylko chciał”. Fakt – powala na kolana.
REPUBLIKA – TELEFONY ORAZ BIAŁA FLAGA
Röyksopp & Robyn – Do It Again (2014)
Republika znana była z wartości literackiej swoich zwykle często niepozwalających pozostać słuchaczowi obojętnym tekstów. To za ich sprawą piosenki o dość prostej, powtarzalnej melodii są czymś więcej niż tylko utworami rockowymi. Bridge, które usłyszymy w Telefonach i Białej Fladze, to nie tylko bardziej rozbudowane, jakby aranżacyjnie pełniejsze i muzycznie bogatsze fragmenty obydwu utworów, ale też ważny tekst niejako wyjaśniający albo pointujący całość, bez którego utwory nie byłyby kompletne.
Adele – Skyfall (2012)
MICHAEL JACKSON – THRILLER
Kim Wilde – You Keep Me Hanging On (1966)
Whithney Houston – One Moment in Time (1988)
Zaskoczeniem dla wielu może się natomiast okazać to, że ten rekordowy pod wieloma względami singiel i jeden z najlepiej znanych utworów pop jest autorstwa Roda Tempertona, a nie Jacksona. To dzięki świetnej produkcji Quincy’ego Jonesa oraz oczywiście talentowi Michaela stał się ponadczasową perełką. Niestety bridge piosenki często jest pominięty w wersji singlowej i w pokazywanym często przydługaśnym teledysku-horrorze, z czym trudno się pogodzić, słysząc kawał świetnego wokalu Mike’a, okraszony misternie dobraną harmonią z sekcją dętą, będącą zapewne sprawką samego Quincy’ego. Zbyteczne czy potrzebne? Obecnie środkowe ósemki są częścią konwencji pisania piosenek, ale nie są ich integralnym elementem. Praktyka pokazuje, że utwory świetnie radzą sobie i bez nich, w całości polegając na chwytliwości refrenu i zwrotki. Mimo to w niektórych kawałkach chciałoby się po dwóch minutach usłyszeć coś nowego, co pozwoliłoby na swego rodzaju ponowne ich odkrycie. Tym, którzy nadal nie wierzą, że ósemka ma często decydujący wpływ na odbiór piosenki, polecam przesłuchanie kilku ulubionych kawałków taki element posiadających, ale z pominięciem tegoż i przekonanie się, jak pusto i niekompletnie wtedy brzmią. Middle 8 to bowiem wisienka na torcie, żyrandol w sali balowej, korona nad szóstką. Mała rzecz a cieszy.
Republika – Telefony, Biała Flaga (1993)
Michael Jackson – Thriller (1983) ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
45
Nie róbmy bożka
z literatury
Z Tomaszem Różyckim rozmawiała Elżbieta Pietluch Fot. Radosław Kobierski
E
lżbieta Pietluch: Nie bez powodu spotykamy się w murach opolskiego Collegium Maius. W tym budynku na samym początku mieścił się klasztor dominikanów, który po sekularyzacji został przemianowany na szpital św. Wojciecha. W Tomi. Notatkach z miejsca postoju uchwycił Pan palimpsestowość tego gmachu, w którym wspomnienia autobiograficzne nagle usuwają z pola widzenia teraźniejszość. To fenomen na skalę światową, że poetę można spotkać właśnie w takim miejscu. Ta kryjówka została wybrana z powodu braku literackich tradycji kawiarniano-knajpianych w Opolu? Tomasz Różycki: Być może tak jest, lecz wynika to raczej z mojej natury. Nie potrafię zbyt długo pracować w knajpach i kawiarniach, mimo że pozostaje to w sprzeczności ze stereotypowym wizerunkiem poety czy pisarza. Rozglądałem się za pracą i w pewnym momencie szansę zatrudnienia stworzył mi uniwersytet, funkcjonujący w budynku byłego szpitala. Dodatkowo, miejsce to wiąże się, niestety, z moją rodziną. W szpitalu przebywali ciężko chorzy pacjenci, więc nie ulega wątpliwości, że także w nim umierano. Wybrałem ten temat, ale równocześnie mogę powiedzieć, że – jakkolwiek źle by to zabrzmiało – ten temat sam mnie znalazł. Wszystkie zdarzenia potoczyły się w tak niedorzeczny sposób, że w tym samym miejscu, gdzie być może umierał mój dziadek, ja teraz prowadzę zajęcia ze studentami. Tego typu niepokojące sytuacje w życiu się zdarzają, dlatego zastanawiam się, czy powinienem szukać w tym sensu, czy nie. Stale towarzyszy mi świadomość, że codziennie stąpamy po miejscach, na których inni odcisnęli swe ślady w przeszłości. W książce wiele uwagi poświęciłem istnieniu genius loci, celowości jego poszukiwania oraz paradoksalnym efektom aktywności poszukiwawczej. W Pana twórczości można dostrzec kronikarską próbę oswajania przestrzeni na użytek własnej wyobraźni. Ten proces przypomina archeologiczną eksplorację przeszłości i powolne odkrywanie tektonicznych warstw historii. To rezultat mojej wieloletniej fascynacji pisarzami, którzy dążyli do mitologizacji przestrzeni – od Bruna Schulza poczynając, a na Kawafisie z Aleksandrii kończąc. Niezmiennie urzeka mnie taki moment, kiedy pobyt w niepozornym miejscu stanowi pretekst do tworzenia nowych opowieści
w oparciu o jego historię. Z jednej strony dokopywanie się do tego, co działo się wcześniej, wynika z pobudek kronikarskich, a z drugiej strony chodzi o budowanie fantazmatycznych albo imaginacyjnych dopowiedzeń. Przede wszystkim interesują mnie możliwości interpretacyjne, jakie stwarza zgłębianie warstw przeszłości danego miejsca. Bycie poetą sprawia, że staram się ulepić coś nowego z tej wiedzy. Podąża Pan śladami pisarzy bliskich Pana wyobraźni poetyckiej. Okazało się jednak, że Drohobycz jest odarty z przypisywanej mu aury magii i oniryzmu. Nawet metalowa płyta upamiętniająca śmierć autora Sklepów cynamonowych trafiła w ręce zbieracza złomu. Epitafijny sonet Zagłada wioski z tomu Kolonie nadaje Schulzowi spirytualną formę bytu. Alternatywna pośmiertność przeradza się w nieśmiertelność. Czy poezja rytualizuje kontakt z umarłymi? Z pewnością jest to sposób – jeśli mogę tak patetycznie się wyrazić – obcowania z umarłymi, aczkolwiek trzeba dodać, że sposób ten nie zawsze jest skuteczny. Myślę, że jest to także swoista forma przeżywania żałoby, najlepiej ukazana w elegiach, wyrażających żal czy tęsknotę. Ponowne przywołanie z pamięci tych, którzy odeszli, staje się próbą nawiązania kontaktu, chociaż jest on niemożliwy. Myślę, że czytanie i pisanie poezji jest sposobem uczestniczenia w jakiejś wspólnocie, złożonej zarówno z żywych, jak i umarłych. Na tej iluzji współuczestnictwa i dialogowości opiera się idea kultury. Powróćmy do wątku opolskiego. Mariusz Szczygieł na spotkaniu autorskim wyznał, że nie sposób nie lubić Opola, skoro Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej na ogół wywołuje pozytywne skojarzenia. Jacek Podsiadło natomiast przekornie określa to doroczne wydarzenie mianem „Dorzynek Polskiej Piosenki” i robi wszystko, aby Opole pozostało „prowincjonalnym zadupiem”. Jednak z najznakomitszą artykulacją niechęci do „Miasta stu banków i jednej księgarni” mamy do czynienia w inwokacji otwierającej właśnie Pański poemat heroikomiczny Dwanaście stacji. W czym przejawia się, Pana zdaniem, demoniczny genius loci tego miasta? Z tego wyłania się pewna uniwersalna prawda dotykająca niemal każdego miejsca.
Zapewne gdybym zamieszkał, nie z własnego wyboru, gdziekolwiek indziej, to analogicznie odkryłbym negatywny potencjał innego miasta. Opolu stale przeciwstawiony jest mit Kresów. Z tej przyczyny opuszczony przez poprzednie pokolenia Lwów zyskuje wartość dodatnią na tej skali, natomiast Opole znajduje się na przeciwległym biegunie z wartością ujemną. Przedstawiam to wszystko w ogromnym przerysowaniu. Mitologizacja uwypukla znak nierówności pomiędzy tymi dwoma miejscami. Może początek Dwunastu stacji podkreśla tę nieadekwatność życia w oddaleniu i poczuciu trwałej utraty takiego na przykład pojęcia, jakim jest ojczyzna. Według istniejącego paradygmatu ironicznego rzeczywistość nie ma najmniejszych szans w zderzeniu z pierwiastkiem fantastycznym i legendarnym. Potęga mitu sprawia, że rzeczywistość zostaje opisana z ironicznym dystansem. Gdybyśmy pozostali jakimś cudownym zbiegiem historycznych okoliczności we Lwowie, to mogłoby się okazać, że panorama Lwowa jest bliska opisowi „Miasta stu banków i jednej księgarni”. Ale stało się tak, jak się stało. Widocznie nie mogło być inaczej. Ponieważ, z pewnością nieco na wyrost, Dwanaście stacji jest dalekim odniesieniem do Pana Tadeusza, to Paryż w epopei Mickiewicza – niezależnie od swego piękna – zostaje ukazany przez pryzmat fatalnej siły, która miota losem emigranta. Można zatem wysnuć wniosek, że każde zderzenie kraju marzeń dziecięcych, raju utraconego z „tu i teraz” będzie przemawiać na niekorzyść teraźniejszości. Natomiast jeśli chodzi o samo Opole, to muszę przyznać, że bardzo to miasto doceniam pod wieloma względami. Tutaj żyję razem z rodziną i tu właśnie powracam wielokrotnie z podróży. To nie jest złe miasto, a wręcz przeciwnie – na pewno jest jednym z piękniejszych i przyjemniejszych miast w Polsce. Przebywając w Opolu, nie jest Pan wcale odosobniony w pisaniu. Wspominano już i pisano o fenomenalnym Jacku Podsiadle, który żyje i pisze w Opolu, a także o poetach w mniej więcej moim wieku: Pawle Marcinkiewiczu i Jacku Gutorowie. Nie wiem, czy stosownie jest mówić o początkach jakiegoś fenomenu z uwagi na wiek autorów, ale chcę przez to powiedzieć, że na gruncie opolskim wyrosło niedawno kilka niezwykłych tekstów autorów dorastających w Opolu: książka Wojciecha Nowickiego Salki czy poemat Oleander Marcina Kurka.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
47
Debiutował Pan z Kurkiem w tym samie czasie. Tak, razem z Nowickim wszyscy trzej chodziliśmy nawet do tego samego liceum. Spośród wielu tematów w naszej twórczości pojawia się temat rodzinnej przeszłości. I okazuje się, że jest to rodzaj zadania, z którym trzeba sobie poradzić: przetworzyć ten temat na literaturę. Ciągłe rozpamiętywanie przeżycia utraty kładzie podwaliny pod stan czarnej melancholii i nieuleczalnej nostalgii. Ironia pomaga złagodzić traumę? Możliwe, że tak. Nie wypada wypowiadać się w imieniu wszystkich, ale w moim przypadku jest to jedna z głównych przyczyn pisania. Pewnie jest to jakaś kulturowa choroba, z której nie łatwo jest się wyleczyć, a pewne przypadki należą do beznadziejnych. Mowa zatem o chorobie opolskiej. Wszak Nowicki w Salkach podczas bezsennej nocy w Gotlandii zaczyna snuć własną opowieść o kresowym exodusie przodków. Na swoim przykładzie zauważyłem, że temat kresowy wraca jak bumerang. Wyrzucam go z myśli, a on w niespodziewanym momencie znowu się pojawia. Bardzo chciałbym zaskoczyć nie tyle czytelników, ile samego siebie i sięgnąć po coś innego. Niemniej jednak wydaje mi się, że pisarz
Fot. Arkadiusz Branicki, Radosław Kobierski
składa się z nieprzebranego pokładu prywatnych mitów, które konstytuują jego osobowość twórczą. Odziedziczona tęsknota jest malutkim zapalnikiem, rozrusznikiem, który uruchamia wyobraźnię tak mocno, że nie da jej się później zatrzymać. Może dopaść człowieka nawet podczas pobytu w Gotlandii, kiedy ten przewraca się z boku na bok w szwedzkim łóżku z Ikei. Można rzec, że jest to odwieczne tworzywo literatury. Proust też zanurza się w głębinach pamięci, a książka Nowickiego jest w pewnym stopniu Proustowska. W takim razie przyjęcie postawy nomadycznej okazuje się bezskuteczną próbą ucieczki od pamięci o utraconych korzeniach. Wszelkie doświadczenia i wspomnienia przynależne jednostce wyruszają w podróż wraz z nią jako bagaż pozornie nieporęczny. Rozpiętość między wielkim światem a „małą ojczyzną” decyduje o wartości literatury, której punktem wyjścia są opowieści prywatne i prowincjonalne. Opuszczenie kraju dzieciństwa inicjuje proces kształtowania własnej odrębności, dlatego książka Nowickiego jest doceniana teraz na różne sposoby, warto tu chociażby wspomnieć o zdobyciu Nagrody Literackiej „Gdynia” w kategorii eseistycznej czy nominacji do prestiżowej Nagrody Literackiej im. Jana Michalskiego
w Szwajcarii. Te sukcesy ewidentnie wskazują na wartość bardziej uniwersalną. Nagroda Literacka Europy Środkowej „Angelus” wskazuje również na uniwersalne doświadczenia kulturowe, które kumulują się w wyrazie „środkowoeuropejskość”. Mimo że ten termin był już wielokrotnie opisywany, to wciąż pozostaje istotny ze względu na bieżące wydarzenia, choćby na Ukrainie. Czy nie jest tak, jak mówił Kundera, że granice tego pojęcia przesuwają się? A może rację miał Brodski? Ten termin mówi także o cementowaniu więzi między ludźmi w tej części Europy, sprzyja powstawaniu pytań dotyczących specyfiki tej wspólnotowości i jej ciągle żywej przeszłości: skąd wzięły się pewne straszne rzeczy, które tutaj w dalszym ciągu istnieją? Jak to się właściwie stało, że przeżyliśmy XX wiek z jego potwornościami? W jednej z notatek przywołał Pan słowa Czesława Miłosza, że jesteśmy mądrzejsi od szczęśliwszych narodów świata o doświadczenie totalitaryzmu. Paradoksalnie rzecz ujmując, jesteśmy zarazem głupsi i mądrzejsi. Władza totalitarna manipulowała społeczeństwem, a tylko nieliczne jednostki nie pozwoliły się ogłupić. Wierzę, że pamięć o wydarzeniach z przeszłości pozwoli uniknąć podobnych sytuacji i rozwiązań w dalszej perspektywie czasowej. Natomiast kwestia posiadania doświadczenia okazuje się bardzo problematyczna, trudno wyrokować, jak przyszłe pokolenia będą się na nie zapatrywały. Zapominanie jest bardzo ważne nie tylko w życiu jednostek, ale i społeczności. Ważne dla zbiorowego zdrowia psychicznego, dla odmłodzenia, żeby potem to zdrowsze społeczeństwo mogło znów popełnić te same głupie błędy młodości. Mówienie o pamięci kulturowej wydaje się zasadne. Tak. Szczególnie teraz, kiedy zmieniły się proporcje i widoczna jest właściwie tylko literatura popularna, w związku z tym ta ambitna nie ma już takiego prawa głosu w życiu publicznym, nie nadaje żadnego tonu i dotyka społecznych zagadnień tylko wtedy, kiedy chce za nim nadążyć. Mamy do czynienia z pisarstwem społecznie zaangażowanym raczej po to, aby wejść do obiegu. Wycofana z rzeczywistości literatura często śledzi wszystko z ukrycia i próbuje jakoś żałośnie dostosować się do rynkowego zapotrzebowania. Mam nadzieję, że to chwilowe. Stefan Chwin napisał nawet, że 80% współcześnie wydawanych książek nie
jest wartych śmierci ani jednego drzewa. Czytelnictwo wpisuje się w sektor rozrywki, toteż rolą pisarza jest stymulowanie czytelniczej przyjemności. Zbyt ambitna książka nie zainteresuje potencjalnego czytelnika? Wierzę, naiwnie, w fenomen arcydzieła, dzieła wybitnego, które znajduje swoich czytelników i miejsce w kulturze. Nie róbmy bożka z literatury zwłaszcza wtedy, kiedy ona sama nie potrafi sprostać takim wyzwaniom. Nie jestem zwolennikiem wprowadzania dyktatury literatury. Zresztą gdyby odgórnie narzucone dyrektywy regulowały poziom czytelnictwa, nie wyszłoby z tego nic pozytywnego. Jeszcze na początku ubiegłego stulecia obcowanie z literaturą było elitarnym zajęciem. Rozdźwięk między kulturą wysoką a niską był wyrazisty. Obecnie kultura masowa żąda łatwo przyswajalnych treści. To może nawet kluczowy dylemat kultury współczesnej. Złota epoka literatury przypada na przełom XIX i XX wieku w momencie, gdy po książki sięgali przedstawiciele burżuazji i mieszczaństwa. Wówczas otwierano studia filologiczne, czytano literaturę na uniwersytetach, wierzono, że ma ona istotne znaczenie dla wykształcenia, postępu i cywilizacji i – co za tym idzie – ekonomii. Ludzie czytający mieli przecież większe szanse awansu społecznego aż do wielkiego boomu, kiedy upowszechniła się umiejętność
pisania i czytania. Okres prosperity trwał mniej więcej od lat trzydziestych po osiemdziesiąte, wtenczas nakłady książek były ogromne, w górę poszybował status pisarza. Pisarze byli celebrytami tamtych czasów, na łamach gazet plotkowano głównie o nich, obok panujących dynastii i wielkich aktorów. Później powstał przemysł, nadmiar, zalew słów i wyczerpanie. Przyszło nam żyć w epoce schyłkowej po tym szczycie z targami książek na czele, które adresowane są raczej do klientów niż czytelników. Ale może tak jest, w pewnym sensie, lepiej. Literatura staje się marnym towarem. Intelektualny zabobon głosi, że czytanie czegokolwiek jest lepsze od braku kontaktu z książką. Kampania społeczna „Nie czytasz? Nie idę z Tobą do łóżka” fetyszyzuje lekturę. Czy książka w ręku to niezawodny wabik erotyczny? Ta akcja propagandowa z pewnością została oceniona pozytywnie, ale wiemy doskonale, że czytanie byle czego niewiele zmieni, bo liczy się przede wszystkim jakość lektury. W wersji optymistycznej realną korzyścią dla czytającego byłoby przejście od literatury niskich lotów ku literaturze ambitniejszej. W tej chwili znane mechanizmy reklamowe zaprzęgnięto do poprawy sytuacji. Promocja literatury odbywa się za pomocą nośnego hasła i obrazu, a w konsekwencji może się okazać, że cel zostanie osiągnięty dzięki obrazowi, który wyparł treść, ale ja nadal wierzę w czytelników.
Wychodząc z założenia, że Mikołaj Grabowski wydobył potencjał sceniczny z Dwunastu stacji na deskach opolskiego Teatru im. Jana Kochanowskiego, można uznać, że wypróbował Pan sił niemal na wszystkich polach literackich. Wiersze stanowią skondensowany zapis przeżyć i wrażeń, czy potrzebuje Pan teraz więcej przestrzeni i form bardziej pojemnych do ich wyrażenia? Bardzo różnie to wygląda. Zdaje się, że będę próbował różnych sposobów na pisanie. Lubię formy pośrednie, tak jak w Dwunastu stacjach czy Bestiarium, a ostatnio Tomi. Prawdopodobnie oznacza to kłopot dla wydawcy, który nie zawsze może taką książkę sprzedać w pewnej linii produktów. Konwencjonalne podziały gatunkowe nie sprawiały Panu nigdy trudności? Oczywiście. Dwanaście stacji jako poezja spada na półki nieodwiedzane lub odwiedzane tylko przez fanatyków, chociaż opowiedziana przeze mnie historia jest poniekąd fabularna. Co zabawne, Bestiarium, zważywszy na tytuł, jest traktowane i odczytywane jako horror, thriller lub fantasy. A czy na zakończenie mógłby Pan zdradzić czytelnikom „Kontrastu” nad czym Pan obecnie pracuje? Duża rzecz o miłości. Temat fatalny, więc idzie powoli. Nie będzie to zwykła opowieść pisana prozą, lecz coś na modłę poematu narracyjnego, wobec tego już się cieszę, że przeczytają go nieliczni.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
49
Tytuł Na skraju jutra Reżyseria Doug Liman Dystrybutor Warner Bros Data premiery światowej 28 maja 2014
Recenzuje Przemysław Krzczanowicz
Nieskończoność Toma Cruise’a
N
ajeźdźcy z kosmosu zwani Mimikami podbijają Europę i tylko Sprzymierzone Siły Obronne są w stanie powstrzymać ich śmiercionośny marsz. Major William Cage (Tom Cruise) otrzymuje rozkaz wzięcia udziału w desancie na okupowaną Francję, a po próbie dezercji zostaje zdegradowany i siłą wcielony do niechlubnej kompanii. Kontrofensywa kończy się masakrą wszystkich żołnierzy, jednak tuż po śmiertelnym wybuchu Cage niespodziewanie budzi się na dzień przed nieudaną operacją... Na skraju jutra, nowy film reżysera Douga Limana, najłatwiej określić jako Dzień świstaka w klimatach science fiction. Takie porównanie, choć pretensjonalne, jest jednak nieuniknione, gdyż oprócz konceptu przeżywania tego samego fragmentu czasu w koło, podobieństwo jest także dostrzegalne w rozwoju samego protagonisty, jak i jego interakcji z postaciami drugoplanowymi. W odróżnieniu jednak od wspomnianego Dnia Świstaka, w którym tak naprawdę do końca nie wiadomo, w jaki sposób bohater został uwięziony w pętli czasu, scenariusz obrazu Limana (oparty na książce Hiroshiego Sakurazaka’iego All You Need Is Kill) zaskakująco wcześnie podaje jednoznaczną odpowiedź, jak cały ów cykl przerwać. Tak poprowadzona fabuła niestety szybko traci otoczkę tajemniczości, a zwrot akcji zamiast zaskakiwać, neguje tylko sensowność poczynań bohaterów przez pierwszą część filmu, samo zaś poprowadzenie głównego wątku pozostawia spory niedosyt. Jest to zarzut tym poważniejszy, iż to właśnie początkowo
Fot. Materiały prasowe
zakreślona intryga zachęca do obejrzenia obrazu, lecz w pewnym momencie scenariusz zatraca resztki oryginalności na rzecz sztampowych chwytów, ogranych w kinie akcji do znudzenia. By jednak oddać sprawiedliwość twórcom, należy podkreślić, że w przypadku fabuły opartej na pętli czasowej niełatwo przedstawiać ciągle te same sceny tak, by za każdym razem wnosiły coś nowego do historii, jednocześnie nie nużąc widza. Scenarzystom udało się dokonać tej sztuki z pomocą dobrze napisanych dialogów i dużej dawki humoru. Tam, gdzie zawodzi scenariusz, sytuację ratują aktorzy. Cruise przekonująco i z konsekwencją kreuje postać majora Williama Cage’a, który z wygadanego, acz tchórzliwego przedstawiciela prasowego, pod wpływem uwięzienia w pętli czasu i nieskończonej walki z zabójczo skutecznymi Mimikami, przemienia się w doskonale wyszkoloną maszynę do eksterminacji hurtowych ilości najeźdźców z kosmosu. Wtóruje mu Emily Blunt w roli sierżant Rity Vrataski, legendarnej wojowniczki, której zasługi w jedynej dotychczas wygranej przez ludzkość bitwie pod Verdun zaskarbiły jej dość wymowny przydomek Full Metal Bitch. To silna, zaradna i całkowicie niezależna kobieta, która przez dużą część filmu szkoli nieporadnego Cage’a w technikach walki. Odwrócenie klasycznego podziału ról na macho i damę w opałach (trzeba przyznać, że dość nietypowe jak na standardy hollywoodzkich produkcji wysokobudżetowych) to znakomite posunięcie, owocujące wieloma zabawnymi, acz makabrycznymi scenami, kiedy to Rita z przeróżnych powodów „resetuje”
majora. Duetowi głównych aktorów udało się stworzyć przysłowiową „chemię” między postaciami, wiarygodnie przedstawiając skomplikowany rozwój ich znajomości: gdy major wraz z każdą kolejną próbą przetrwania starcia z Mimikami poznaje i coraz bardziej przywiązuje się do sierżant Vrataski, ta tak naprawdę nigdy nie zna go dłużej niż dwie doby. Udany występ zalicza także Bill Paxton, z brawurą wcielając się w starszego sierżanta Farella – wojskowego z cynicznym uśmiechem, lubującego się w wygłaszaniu tyrad o męstwie i chwalebnej służbie. O reszcie obsady nie da się napisać zbyt wiele, gdyż będąc zbiorem stereotypowych żołdaków, stanowią raczej tło dla wydarzeń aniżeli ich istotną część. Od strony technicznej filmowi nie można wiele zarzucić. Choć scena desantu Sprzymierzonych Sił Obronnych na okupowaną Francję została zrealizowana z rozmachem, to w ogólnym rozrachunku efekty specjalne używane są zaskakująco rozważnie, a większość fabuły rozgrywa się w kameralnych lokacjach. Oryginalne są projekty zarówno egzoszkieletów (te przypominają usprawnione wersje istniejących już prototypów), jak i samych kosmitów, lecz dynamiczny sposób poruszania się sprawia, iż w większości scen są niestety słabo zauważalni. Na skraju jutra to film, który niełatwo jednoznacznie ocenić. Z jednej strony kontrast między wciągającym początkiem a łapiącą zadyszkę końcówką powodują ambiwalentne odczucia, z drugiej jednak aktorstwo, humor i wartka akcja sprawiają, iż obraz ten może być doskonałą propozycją na niewymagający seans.
Tytuł Ewolucja Planety Małp Reżyseria Matt Reeves Dystrybutor Imperial-Cinepix Data premiery światowej 26 czerwca 2014
Recenzuje Agnieszka Barczyk
Małpa małpie wilkiem
P
rezentująca koncepcję zamiany ról między człowiekiem i małpą powieść wyszła spod pióra Pierre’a Boulle’a w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych. Na wielki ekran trafiła zaledwie pięć lat później – w 1968 roku – za sprawą Franklina J. Schaffnera (pierwotnie reżyserem miał zostać J. Lee Thompson, jednak w tym samym czasie realizował Złoto MacKenny). W latach siedemdziesiątych powstały kolejne części serii o międzygatunkowych przygodach: W podziemiach Planety Małp (1970), Ucieczka z Planety Małp (1971), Podbój Planety Małp (1972) i Bitwa o Planetę Małp (1973). Już u progu nowego tysiąclecia dziełem autora Mostu na rzece Kwai zainteresował się nawet Tim Burton, którego Planeta Małp (2001) w USA zarobiła 180 milionów dolarów. Kasowy sukces amerykańskiego reżysera szybko zachęcił Hollywood do ponownej eksploatacji historii autorstwa francuskiego pisarza. Geneza Planety Małp (2011) w reżyserii Ruperta Wyatta zapoczątkowała kolejny cykl, którego drugi odcinek trafił właśnie na ekrany polskich kin. Ewolucja Planety Małp stanowi kontynuację filmu z 2011 roku, którego głównym bohaterem jest obdarzony wyjątkową inteligencją i wrażliwością szympans – efekt genetycznych eksperymentów prowadzonych przez firmę farmaceutyczną oraz przywódca późniejszej małpiej rebelii. Akcja drugiej części rozgrywa się kilkanaście lat później, w rzeczywistości podzielonej na dwa wyraźne światy: ludzi i małp. Nieliczni przedstawiciele ludzkiego gatunku, których nie wykończył
niosący śmierć wirus rzekomo małpiej grypy, na miejsce swojej egzystencji wybrali kolonię położoną w sercu San Francisco. Małpy zaś pod wodzą znanego z pierwszej części Caesara (Andy Serkis) osiedliły się w położonych nieopodal lasach Muir. Nad tak podzielonym i uporządkowanym światem zbierają się jednak ciemne chmury, przygonione dość niespodziewanie przez wiatr znad tamy przy hydroelektrowni, będącej jedyną szansą dla ludzkości. Tylko nieliczni zdają sobie sprawę, że jedynym rozwiązaniem i ratunkiem dla obu gatunków jest pokój. W filmie Matta Reevesa – inaczej niż to było w dotychczasowych ekranizacjach – pierwsze skrzypce grają przodkowie homo sapiens. Reżyser poświęca wiele miejsca, by pokazać milowy krok, jaki małpy wykonały przez te kilkanaście lat. Oprócz umiejętności pokazywanych w scenach walk i polowań, uwagę zwracają także społeczne zwyczaje, opanowanie sztuki mowy, znajomość pisma obrazkowego i rozwinięta zdolność okazywania uczuć. Tymczasem w świecie ludzi uzależnionych od elektryczności i broni palnej niewiele się zmieniło. Człowiek zdaje sobie sprawę, że aby przetrwać, zmuszony jest wejść w relację z małpami – może współpracować lub walczyć. Zachowanie pokoju, do którego dąży zarówno Ceasar, jak i znajdujący się po drugiej stronie barykady Malcolm (Jason Clarke), uniemożliwia Koba (Toby Kebbell), o którym bez cienia przesady można rzec – prawdziwa małpa. Kolejne sceny, w których prowadzone początkowo symultanicznie historie wreszcie się splatają, pokazują, że tak naprawdę człowiek i małpa zasadniczo
się od siebie nie różnią. Zarówno herosów, jak i łotrów, odnaleźć można wśród obu gatunków. Idealistyczna wizja świata, w którym „małpa nie zabija małpy”, lansowana przez Ceasara, nie potrafi uchronić świata przed wojną. W obliczu nadciągającej zagłady podziały gatunkowe tracą znaczenie, a przynależność do danej grupy przestaje być wiodącym kryterium wyboru sprzymierzeńców. Będące bezsprzeczną zaletą filmu zdjęcia postapokaliptycznego świata, precyzyjnie sportretowanego przez Michaela Seresina (operatora nominowanego między innymi do Nagrody BAFTA za pracę przy Prochach Angeli), realizowano w szczególności w Vancouver, San Francisco i Nowym Orleanie. W warstwie wizualnej mocną stronę stanowią również efekty specjalne, za które odpowiadali specjaliści z Weta Digital (firmę nagrodzono Oscarami za efekty do Władcy Pierścieni, King Konga oraz Avatara). Momentami aktorom wcielającym się w postaci ludzi trudno jest konkurować z ekspresją małpich bohaterów, którzy uwodzą widza nie tylko sprawnością ruchową, ale także inteligencją. Nie można również pominąć walorów scenariusza, w którym – podobnie jak w przypadku Genezy… – twórcy zostawili sobie otwartą drogę do kolejnej części. Trudno im się zresztą dziwić, skoro pierwszy odcinek serii tylko w USA podwoił pierwotny budżet filmu i osiągnął sukces wyceniony na 177 milionów dolarów. Czy i tym razem historia się powtórzy? Fani wierzą, że tak. Bo choć seans najnowszej ekranizacji Boulle’a trwa 130 minut, to w kinowej sali większość widzów na pewno tego nie odczuje. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
51
Tytuł Casualties of Cool Wykonawca Devin Townsend Wytwórnia HevyDevy Data premiery 14 maja 2014
Recenzuje Aleksander Jastrzębski
Be Cool
D
evin Townsend – kanadyjski gitarzysta, wokalista, kompozytor i producent – przyzwyczaił słuchaczy do nisko strojonych gitar i tego typu wokalu, którego raczej nie uświadczymy w kołysankach. Często podkreślał, że nie interesuje go podążanie za trendami i chce grać to, co mu się podoba. Chciałoby się rzec „wszyscy tak mówią”, zapewniając o przełomowości kolejnej płyty, nadawaniu świeżości i tak dalej, po czym okazuje się, że produkt jest świeży jak ryby przewiezione z Gdańska do Pragi na grzbiecie osła. Kanadyjczyk nie zawiódł i zrobił coś, czego chyba nikt się nie spodziewał. Nie codziennie bowiem muzyk zajmujący się progresywnym metalem unika wodzenia na pokuszenie przesterowanymi gitarami i podwójną stopą, chwyta za telecaster podłączony do starego pieca Fendera i nagrywa płytę w stylistyce, której rdzeniem jest country. Choć może to i dobrze, bo w większości przypadków najprawdopodobniej okazałoby się to równie dobrym pomysłem, co zdobywanie Tatr w klapkach. Na szczęście Townsend nie nagrał Casualties of Cool, by wystąpić na Pikniku Country w Mrągowie, a dla odpoczynku od tego, co robił przez ostatnie 20 lat. Jak podkreśla sam artysta, płyta powstawała przez wiele lat i jest czymś, co tworzył późną nocą jako formę uwolnienia się od wszystkiego, bez grama presji ze strony kogokolwiek, wyłącznie dla własnej radości. I to słychać. Bardzo. Pod tym względem jest to też album wymagający, bo według mnie nie powinno się go słuchać pod
Fot. Materiały prasowe
presją czasu czy jako tło do liczenia lajków na serwisie społecznościowym. W takim wypadku możemy wiele stracić, a utwory będą sprawiać wrażenie bardzo podobnych do siebie, może nawet nagranych na jedno kopyto. Przyznam szczerze, że początkowo miałem właśnie takie odczucia, ale po kilkunastu przesłuchaniach „na spokojnie” sądzę, że są to opinie krzywdzące. Album jest wręcz niesamowicie spójny, a utwory wynikają z siebie nawzajem. Należy też koniecznie podkreślić, że nie trzeba mieć plakatów Johnny’ego Casha nad łóżkiem, by polubić tę płytę. To krążek dla każdego, kto uważa się za miłośnika muzyki ogólnie. Townsend dokonał bowiem na Casualties of Cool niesamowicie ciekawego wymieszania stylistyki muzyki country z uspokajającym ambientem, epickimi partiami chóralnymi oraz subtelnie i bardzo mądrze wplataną elektroniką. Wisienką na torcie jest aksamitny głos Ché Aimee Dorval i kojący śpiew Townsenda. Na całość zaś nałożony jest potężny pogłos. W innym przypadku uznałbym pewnie, że zrobiono to, by zamaskować niedoskonałości, ale na tej płycie pogłos jest zdecydowanie formą wyrazu, nadającą utworom niesamowitej przestrzeni i magicznego klimatu. Zupełnie jakby marzenia senne próbowały przebić się z otchłani naszej podświadomości do rzeczywistości. Brzmienie jest zdecydowanie jednym z atutów tego krążka. Do kolejnych można zaliczyć piękne melodie i pomysły zastosowane w kompozycjach. Kręgosłupem poszczególnych utworów najczęściej jest prosta i niezbyt długa fraza gita-
rowa, najbardziej przywodząca na myśl właśnie wspominane wcześniej country. Tak jest chociażby w otwierającym płytę Daddy, który pozornie jest beztroski, ale pojawiające się gdzieniegdzie wstawki ambientowe budzą w słuchaczu jednocześnie niepokój. Z kolei końcówka mojego ulubionego utworu Moon może przywodzić na myśl The Great Gig in the Sky Pink Floydów. Dodatkowym smaczkiem w tym kawałku jest bardzo delikatne, niemal niezauważalne, przechodzenie zwykłej perkusji w elektroniczną. Z kolei Hejda to przez większość utworu kotły, kojarzące się z plemiennymi bębnami wojennymi, którym towarzyszy flet. Jednak nagle, w środku utworu, pojawia się głos Dorval, dobiegający jakby z zaświatów. Natomiast The Bridge to już popis 50-osobowego szwedzkiego chóru. Album wprost kipi od pomysłów, a wyłapanie ich wszystkich to prawdziwe wyzwanie. Casualties of Cool to niesamowita podróż, udowadniająca, że wszelkie muzyczne granice to fikcja, a nagranie czegoś świeżego jest wciąż możliwe. Z pewnością nie jest to płyta dla każdego. Niektórym może wydać się nudna z uwagi na podobne tempo i stylistykę wszystkich utworów. Ale według mnie nie jest to wadą – wszak nie wszyscy lubią podróżować. Tych, co lubią, w wersji podstawowej albumu czeka ponad 70 minut dziwienia się i zachwytu. Wersja z dyskiem bonusowym oferuje natomiast ponad dwie godziny spokojnych, odprężających, czasem niepokojących, a przy tym intrygujących i zróżnicowanych dźwięków, z którymi jak najbardziej warto nawiązać bliższą znajomość.
Tytuł N Wykonawca Nisennenmondai Wytwórnia Bijin Records Data premiery 11 sierpnia 2014
Recenzuje Wojciech Szczerek
N
N
isennenmondai to japońskie trio pochodzące z Tokio. Można by powiedzieć, że to zespół jakich wiele, bo przecież dużo było kapel eksperymentalnych, nawiązujących do wielu stylów muzycznych ze szczególnym upodobaniem do elektroniki. Nasza pluskwa milenijna (bo tak z japońskiego na angielski tłumaczy się nazwę grupy) to jednak coś więcej niż sklecona na kolanie elektronika. Podstawą ich występów są dość precyzyjnie opracowane show z prostą muzyką, często bardzo motoryczną, a zarazem zachwycającą precyzją. Zespół powstał w 1999 roku i, pomimo że płyta, którą opiszę jest już jego 7., jest znaną tylko nielicznym. Składa się z trzech przedstawicielek płci pięknej grających na żywo, co jest sporym atutem, biorąc pod uwagę wymagania kondycyjne, jakie stawia muzyka, którą tworzą. I choć nie zawsze były to przykłady minimalizmu, takie jak na ich najnowszym albumie N, to z pewnością jest to jeden z bardziej interesujących wykonawców tego typu muzyki. Od czasów swojego debiutu 15 lat temu panie przeszły długą muzyczną drogę. Wtedy ich utwory miały o wiele więcej treści muzycznej i bardziej przypominały kawałki około-piosenkowe. Ich najnowsze dzieła są tak dalekie od tamtych dokonań, że w zasadzie trudno tu cokolwiek porównywać – styl został jakby kompletnie wyczyszczony ze zbędnej treści, oszlifowany, a odbiór utworów polega bardziej na postrzeganiu ich jako większych całości, skomplikowanych struktur nierozłożonych w czasie. Słucha się ich tak,
jak ogląda filmy Davida Lyncha, gdzie surrealistyczne sceny składają się dialogów oderwanych od kontekstu, a wydarzenia to raczej poszczególne elementy wzięte pod lupę jeden po drugim niż faktyczny ciąg przyczynowo-skutkowy. Oto płyta N. A to niemal 15-minutowy, bardzo motoryczny kawałek. Rozpoczyna się agresywnym brzmieniem uciążliwego, przypominającego instrument smyczkowy, powtarzającego się dźwięku. Szybko odkrywamy, że stanowi on jedynie trzon, a zarazem wstęp do dużo bardziej intensywnych, przeciągłych i industrialnych brzmień. Swoją post-rockowość kawałek przejawia obecnością gitary basowej i perkusji oraz okazjonalnymi wejściami gitar elektrycznych. Wspomniane długaśne dźwięki to już robota różnych elektronicznych zabawek wciągających w psychodeliczną spiralę nieustającego pulsu. Ostatecznie dynamika basu i elektronicznie zsamplowanych skrzypiec ustępuje desperackim pojękiwaniom rozmaitych instrumentów, po czym zamiera. B1 to kolejny dynamiczny utwór, stylem podobny do A. Tu również słyszymy silne podparcie jednym pojedynczym, zsamplowanym dźwiękiem (trudnym zresztą do opisania), z dodatkiem perkusji, basu i przestrzennych, elektronicznych przetworzeń. W połowie utworu perkusja brzmi bardziej agresywnie, a dochodzące stopniowo, prawie melodyczne niby-motywy nabierają coraz dziwaczniejszych i wręcz niepokojących kształtów. W końcu puls ustaje zupełnie, a słuchacza morduje hałasopodobny brzęk prawdopodobnie wszystkiego, co dało się zebrać w jed-
no brzmienie, połączone z przetwarzanym, jakby zaciętym, pojedynczym samplem, który stanowi wstęp do utworu ostatniego. B2 to jak nie trudno zgadnąć kolejny minimalistyczny potwór powtarzający instrumentalne rozplanowanie swoich poprzedników. Jest jednak mniej intensywny i słuchać w nim rozluźnienie (na przykład podwójne uderzenia w werbel, dłuższe dźwięki basu), zaś uwagę przykuwają motywy przypominające nieco melodię – w końcu! Do myślenia słuchaczowi daje z pewnością długość utworów. Dla niektórych pomysł na płytę złożoną z trzech 15-minutowych kawałków to żart, biorąc pod uwagę minimalizm utworów. Nie ma w nich przecież melodii, nie ma nawet motywów muzycznych. Jest za to mgławica dźwięków oscylująca wokół jednego jądra, jakim jest pulsujący podkład oparty na trzech nutach. Ale pomimo tego, ta muzyka ma na swój sposób sens i ma nawet (o zgrozo!) duszę. Trudno utwory o tak rozwlekłym przebiegu skrócić do pięciu minut, bo brzmią wtedy jak dziwolągi, na które ktoś najzwyczajniej nie miał pomysłu. Dopiero przymuszenie słuchacza do 15-minutowego analizowania (czy po prostu przeżywania) minimalistycznej struktury tego, co się dzieje w utworach-kolosach, pozwala ukazać pasję artystów i pewnie nawet zupełnie niewiarygodnie pokazać, co tak naprawdę ich twórcom siedzi w głowie. I nawet gdyby miał być to zjazd po metamfetaminie, warto choć raz zajrzeć do nich z pomocą takich właśnie wycieczek, jak album N. Chociażby po to, żeby sprawdzić, jak długo wytrzymamy. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
53
Tytuł Przegląd Sztuki SURVIVAL: Miasto – stan zapalny Organizator Fundacja Sztuki Współczesnej ART TRANSPARENT Miejsce wydarzenia Wrocław, Instytut Farmacji Akademii Medycznej Data wydarzenia 26 czerwca – 1 lipca 2014 Recenzuje Magdalena Chromik
Sztuka miejskiego przetrwania
S
urvival – «rodzaj aktywności człowieka skierowanej na gromadzenie wiedzy i umiejętności związanych z przetrwaniem w warunkach ekstremalnych». Zjawisko to każdemu automatycznie kojarzy się z Bearem Gryllsem, a więc jedzeniem robali gdzieś w puszczy amazońskiej. Czy miasto może być jednak równie niebezpieczne co syberyjska tajga, a znajdujący się w nim człowiek nieustannie narażony na śmiercionośne wirusy i infekcje? Miasto – stan zapalny – taki tytuł nosiła bowiem 12. edycja Przeglądu Sztuki SURVIVAL. Tematem przewodnim tegorocznej edycji było miasto pojęte jako żywy organizm, podatny na rozmaite choroby, dotykające człowieka (jego mieszkańca) zarazem w wymiarze ogólnospołecznym, jak i jednostkowym. Kuratorzy (Michał Bieniek i Anna Kołodziejczyk) wraz z artystami rozważyli również problematykę możliwych sposobów uzdrawiania miejskich „dolegliwości”. Według organizatorów „Przegląd Sztuki SURVIVAL to interdyscyplinarne wydarzenie, którego podstawowym założeniem jest prezentacja sztuki współczesnej poza tradycyjnymi przestrzeniami wystawienniczymi”. Jednocześnie, jak podkreślają, wybór miejsca ekspozycji jest zawsze starannie przemyślany i „musi towarzyszyć mu historia i pewna aura”. Wystawę w tym roku gościły przestrzenie zdecydowanie przepełnione aurą... lekkiej grozy, której pozazdrościłby nawet sam Hitchcock. Opuszczony w ostatnich latach potężny i ponury gmach Instytutu Farmacji Akademii Medycznej na nowo otworzył swe podwoje dla tłumnie przybywających survi-
Fot. Materiały prasowe
valowców. W czasach swojej świetności przestronne sale wykładowe i sterylne laboratoria były miejscem diagnostyki chorób i opracowywania receptur rozmaitych leków. Dziś same sprawiają wrażenie zakażonych. Labirynty białych, wykafelkowanych korytarzy zioną głuchą i upiorną pustką, zewsząd słychać brzęczenie dopalających się świetlówek, ze ścian łuszczy się farba i nieustannie da się wyczuć drażniący szpitalno-apteczny zapach. Na obszerną ekspozycję, wypełniającą zakamarki Instytutu, złożyło się około 70 realizacji artystycznych, a także wystawy tematyczne przygotowane przez kuratorów zewnętrznych (między innymi Magdalenę Popławską i Szymona Kobylarza). Stan choroby zainspirował do podjęcia artystycznych działań również osoby niepełnosprawne, działające w galerii ArtBrut. Ilość artystów przełożyła się na prezentację niezwykle różnorodnych spojrzeń na ideę miasta-organizmu ogarniętego stanem zapalnym. Wśród podejmowanych wątków pojawiły się takie tematy jak zmiany i procesy społeczno-kulturalne zachodzące w obrębie aglomeracji miejskiej, sposoby radzenia sobie „systemu immunologicznego” z „wirusem” (manifestacje, protesty), a także kwestie natury architektoniczno-urbanistycznej, a więc popularna ostatnio rewitalizacja, problem ruin, konserwacji czy chaosu. W tym zakresie uwagę zwróciły zdecydowanie prace Martyny Izabeli Woźnicy (instalacja Zieleń miejska, sygnalizująca bolączki wielkomiejskich ośrodków zamieniających się w betonowe dżungle) oraz Piotra Blajerskiego (video Church demolition, ukazujące masowo wyburzane budynki kościołów – niegdyś sym-
bole sacrum i władzy, dziś coraz mniej potrzebne w tkance miejskiej). Wiele realizacji skupiło się na ludzkich procesach biologicznych, życiowych czynnościach i stanach (infekcja, medycyna, anatomia, rekonwalescencja, czy śmierć). Czynne uczestnictwo w cierpieniu wzięli udział wspinający się po schodach kilku pięter budynku za osobą niepełnosprawną (performance Joanny Pawlik Schody). Joanna Rajkowska z kolei podjęła poruszającą próbę zmierzenia się z osobistą traumą związaną z chorobą i śmiercią matki (video Basia), podczas gdy Głodowa książka kucharska Karoliny Brzuzan ukazywała sposoby radzenia sobie z klęskami głodowymi (zasuszone, jadalne gatunki roślin). Przykładem dzieła sztuki-narzędzia walki o przetrwanie bezdomnych stała się instalacja tej samej artystki (Pondus) – trzy wykonane z metali szlachetnych pręty zamocowane na zewnętrznej ścianie zostały niejako „podarowane” zbierającym złom. Muzyczna „scena” SURVIVALU zbadała natomiast miejskie fenomeny dźwiękowe i ich percepcję, a specjaliści przeprowadzili debaty i wykłady, próbując znaleźć odpowiedzi na pytania z zakresu problematyki miejskiego stanu zdrowia. Survivalowa sztuka dobitnie uzmysłowiła, że człowiek staje się dziś myszą laboratoryjną w zbudowanym przez siebie samego toksycznym środowisku. Przegląd zawsze podejmował tematy aktualnego społecznego dyskursu, prowokując do reakcji odbiorców. Zadaniem sztuki stało się budowanie pomostu na drodze zrozumienia świata, w którym żyjemy. Idea przyświecająca wydarzeniu jak nigdy wyraziła się tak wyraźnie w tej edycji i potwierdziła swoją moc przetrwania.
Tytuł Wykolejony Autor Michale Katz Krefeld Wydawnictwo Wydawnictwo Literackie Rok wydania 2014
Recenzuje Elżbieta Pietluch
Pierwszy lot Kruka
C
o rusz dowiadujemy się o wykluciu nowego pisarskiego talentu w północnej Europie, dlatego wieść o kolejnym debiucie kryminalnym nie powinna nas zanadto zaskakiwać. Wielokrotnie ogłaszano rychłą detronizację niekwestionowanych królów skandynawskiego kryminału, ale gra o tron nadal się toczy. Stawką w tym niebagatelnym starciu jest podbój milionów czytelniczych serc. W ojczyźnie Hamleta ledwo wyschły zadrukowane strony powieści autorstwa Michaela Katza Krefelda, a prawa do Wykolejonego zostały sprzedane już 18 krajom, dzięki czemu pisarz w błyskawicznym tempie zyskał międzynarodowy rozgłos. Warto zastanowić się, w jakim stopniu sława duńskiego debiutanta jest uwarunkowana rosnącym popytem na intelektualną rozrywkę z dreszczykiem. Poszukiwacze ekstremalnych wrażeń mogą zacierać ręce, bo oto bez konieczności opuszczania wygodnej kanapy mogą odwiedzić miejsca, przypominające dantejskie czeluście piekielne, o których nie śnili nawet w najgorszych koszmarach. Zawartość tej fachowo napisanej książki przypomina jednak puszkę Pandory, która wstrząśnie wyobraźnią czytelnika tuż po otwarciu. Na Wykolejonego składają się trzy historie, opowiedziane z perspektywy różnych antybohaterów (Ravnsholdta, Maszy, seryjnego psychopaty), aby w finale mogły się spleść w nierozerwalną całość. Powołany do życia w pierwszej części cyklu powieściowego detektyw Thomas Ravnsholdt na pierwszy rzut oka przypomina dalekiego krewnego Chandlerowskiego antybohatera. Je-
dynym pretekstem do wyściubienia nosa z wnętrza zaniedbanej łajby okazuje się dla niego wizja suto zakrapianego wieczoru w „Wydrze Mor skiej”. Syndrom zapętlenia jednego utworu nakazuje zataczającemu się Krukowi (od duńskiego Ravn) skierować kroki ku szafie grającej, aby ponownie odsłuchać ulubioną piosenkę z repertuaru Daryla Halla. Dalsze zdarzenia potwierdzają tylko konstatację, że dyskusji o gustach muzycznych należy unikać, gdyż łatwo stają się one zarzewiem kłótni ze sporym ryzykiem przeobrażenia się w krwawą jatkę. Im bardziej penetrujemy tę – poprzetykaną wieloma suspensami – historię osobistych klęsk i dramatów wysłanego na przymusowy urlop policjanta, tym większą sympatią zaczynamy darzyć tego zawadiakę. W mojej ocenie Kruk ze swym poharatanym życiorysem wzbudza jednak więcej współczucia niż sympatii. Nie trzeba zbyt długo czekać na pierwsze pęknięcia w precyzyjnie naszkicowanym portrecie psychologicznym. Pojawiają się one w momencie, gdy w mirażu delirycznych urojeń i alkoholowych halucynacji bohater postanawia odmienić swe dotychczasowe życie. Projekcja podświadomości, a dokładnie duch zamordowanej ukochanej, nakazuje mu bowiem od tej pory kroczyć ścieżką pożytku społecznego i nieść pomoc potrzebującym. Pod lapidarnymi określeniami nie kryje się bynajmniej działalność filantropijna, lecz bohaterskie przetrząsanie szwedzkiego podziemia przestępczego w poszukiwaniu litewskiej prostytutki o imieniu Masza. W tym ujęciu zmiana motywacji do działania odbywająca się w asyście istoty z zaświatów wydaje się grubymi nićmi szyta. Niewiarygodny przebieg metamorfo-
zy wewnętrznej Kruka powoduje sceptyczne nastawienie wobec dalszego przebiegu fabuły. Pamiętnikowi Maszy przypisuje się natomiast znaczenie podobne do słynnej strzelby Czechowa. Jego obecność w formie najczęściej powielanego w prozie kryminalnej motywu wywołuje uzasadnione zastrzeżenia. Notatki poczynione przez bohaterkę z jednej strony są traktowane jako dowód koronny przeciwko zajmującemu się handlem żywym towarem Stavrosowi, a z drugiej mają one autonomiczną wartość w rozwoju wydarzeń, będąc tym samym zapisem okrucieństwa i udręk doświadczanych w seksualnej niewoli. Epatowanie naturalizmem w owych opisach świadczy o tym, że Krefeldowi przyświecały ambicje ukazania społecznego problemu nielegalnej prostytucji i niewolnictwa. O ile referencyjność powieści kryminalnej Krefelda pozostawia wiele do życzenia, o tyle znajomość wszelkich prawideł warsztatowych i gatunkowych przemawia na korzyść lektury. A gdyby tak wydobyć potencjał fabularny Wykolejonego na dużym ekranie, widzowie przed seansem musieliby zostać ostrzeżeni, że materiał filmowy zawiera wyjątkowo drastyczne sceny, skoro nad wszystkim góruje psychopata z prawdziwego zdarzenia, którego nic i nikt nie powstrzyma przed spełnieniem wykolejonych fantazji. Początkowo piwnica ze spreparowanymi zwierzętami jest królestwem degenerata, który w samotności oddaje się osobliwej pasji utrwalania piękna zastygłych w przedśmiertnych pozach istnień. Pokrywanie wapnem zwłok udręczonych prostytutek pozwala mu wzbić się na wyżyny artyzmu, a podziemna semantyka przestrzeni zdaje się dodatkowo podkreślać skalę ludzkich potworności. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
55
P
NADPRODUKCJA WSZYSTKIEGO
NA STRAŻNIKÓW MARSZ!
ZIĘBA
WOLSKI
ewnego dnia opuściłam urocze miasto Oxford i udałam się z T. do Szwajcarii. Obecnie przebywamy więc w stanie zawieszenia. Pozbawieni większości bagażu życiowego w postaci pudeł pełnych gratów, wyposażeni jednakże w przyciężkawe walizy, tłuczemy się z hotelu do hotelu, podliczając z niekrytą satysfakcją liczbę rozmnażających się gwiazdek. Zagadnienie nadprodukcji towarzyszy nam, odkąd zaczęliśmy żmudny proces pakowania bezcennych dupereli. Delikatne przedmioty owijaliśmy papierem i folią. Ubrania i pościel kompresowaliśmy w workach próżniowych. Niepotrzebne graty wyrzucaliśmy. Rzeczy niezdatne do transportu darowaliśmy chętnym. Na koniec zobaczyliśmy wybudowaną przez nas pudełkową wieżę i oniemieliśmy. Tyle rzeczy?! Skąd one się wzięły?! Te pytania przemykały nam przez głowy, unicestwiając dotychczasowe wyobrażenia o naszym minimalistycznym podejściu do życia. Tyle że ten cały minimalizm to trochę taka hipokryzja... Żyjemy w świecie opętanym manią posiadania. Pytanie „być czy mieć?” straciło na ważności, bo teraz mieć znaczy być, a nie mieć znaczy nie być. W Szwajcarii ludzie nie obnoszą się swoim bogactwem, ale ich stan posiadania widoczny jest na każdym kroku. I nie tylko jako materialna manifestacja, ale przede wszystkim jako ogólny stan ducha – atmosfera przekonania o stałości sytuacji dobrobytu jest tutaj niezachwianym fundamentem istnienia. Powinnam więc wracać z tego kraju ogarnięta poczuciem niższości, ale tak nie zrobię. Pewnie, że chciałabym, aby w Polsce odbywały się wystawy na miarę Kunsthalle w Bazylei i żeby ludzie bogaci nie szczędzili pieniędzy na inwestowanie w kulturę. Chciałabym, żeby ulice w miastach były schludne i żeby każdy dbał o swój skrawek przestrzeni. Ale też wiem, że nie o to jedynie chodzi. Najbardziej bym sobie życzyła, abyśmy nauczyli się żyć z umiarem i nie chcieli zbyt wiele od doczesności. I nie mówię tu o ascezie, a raczej o zdrowym hedonizmie, którego nie da się zamknąć nawet w tysiącu pudełek. Nie zapominajmy, że cała ludzka kultura i wiedza jest zamknięta w bibliotekach i muzeach – one też zmagają się z problemem nadprodukcji. Książki nie mieszczą się na półkach, a obrazy zalegają w magazynach. Tę nadprodukcję ukazał zuryski artysta, David Renggli, w instalacji złożonej z ciasno zawieszonych jeden obok drugiego 1001 kolaży i obrazków wyjętych z kultury i popkultury. Tytuł pracy mówi sam za siebie: You, Can You Recommend Your Psychiatrist?. No właśnie, znacie jakiegoś?
Ilustr. Ewa Rogalska (2)
D
o sal kinowych w tym roku wdarł się niesamowity powiew świeżości z gatunku tych, które wywracają myślenie o kinie do góry nogami. 1 sierpnia miała miejsce premiera Strażników galaktyki, filmu ryzykownego, ale o ambicjach (i budżecie) letnich blockbusterów. A czym są blockbustery – wiadomo. Filmami, w których widz nie szuka ambitnej rozrywki, tylko rozrywki w ogóle. No i Strażnicy galaktyki ten mit, to odium lekkiego, letniego kina, z impetem przełamali. Ten film nie miał prawa się udać. Przede wszystkim – nieznana, mało popularna i w gruncie rzeczy ryzykowna franczyza. Absurdalne koncepcje głównych bohaterów, w tym gadający szop i chodzące drzewo. Scenerie rodem z Gwiezdnych wojen. Muzyka, której nikt już nie kojarzy. Generyczni i dość jednowymiarowi przeciwnicy. No i reżyser, który jak dotąd kojarzony był głównie z branżą porno. A jednak. James Gunn – reżyser Strażników... – zrobił coś niesamowitego. Ustrzegł się przed przegięciem klimatu filmu w jakimkolwiek kierunku, tworząc idealne i nieco zaskakujące połączenie komizmu i patosu. To trudna sztuka, a jednak udała się znakomicie. Co więcej, to najbardziej Tarantinowski z filmów Marvela, w tym sensie, że najpierw dobrano muzykę – szlagiery z lat siedemdziesiątych – a potem dopisano resztę. Jest to przy okazji najbardziej Nolanowski film Marvela. Odnoszę wrażenie, że ktoś w Marvelu – pewnie Gunn – zrobił to samo, co przy pracy nad swoimi filmami robi Christopher Nolan: siadł i przemyślał jakąś ideę, zjawisko czy problem ogólnoludzki (chaos, strach, kłamstwo, obsesję itp.), po czym zrobił wszystko, aby tę problematykę jak najpełniej w filmie wyrazić. Tyle że tam, gdzie Nolan robi studia przypadków raczej ponurych i egzystencjalnych (nie stroniąc przecież od form gatunkowych), Gunn poszedł w odczucia pozytywne. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy sobie uświadomiłem, że Strażnicy galaktyki to film o... przyjaźni. Temat jakich masa – powiecie. I słusznie. Nie przypominam sobie jednak, żeby ktokolwiek rozebrał na części pierwsze zjawisko przyjaźni grupy ludzi we wszelkich jej wcieleniach. Piątka głównych bohaterów zawiązuje ze sobą w sumie 10 relacji, z czego każda jest inna, każda jest wyjątkowa i każda mówi coś o przyjaźni w ogóle. Dlatego ten film niezmiennie mnie urzeka i chwalę go jak tylko mogę – bo rzadko się zdarza, żebym poszedł do kina na blockbuster, a wyszedł z sali mądrzejszy.
ANDRZEJ NAS ZNAJDZIE
SERYJNOŚĆ ZAWADA
PLUSKOTA
felietony
A
ndrzej to postać dość spora, z sylwetki można by było nawet powiedzieć, że groźna, ale, zważywszy na wszystko, jest to postać pozytywna, budząca respekt. Należy o nim napisać kilka zdań. Północ jest groźna i niegościnna. Nieprzebyte lasy, głębokie jeziora, łosie. Człowiek jest tam nagi, bez szans na przeżycie. Nie czuję się lepiej z powodu Eli, która mówi, że wie, że poprowadzi nas, że wskaże drogę. Edyta potwierdza słowa Eli. Nie wierzę też Edycie. Ciągle się boję, że za rogiem czeka koniec. Albo poprawka – ciągle się bałem. Bo był też Andrzej. Bo może Ela wiedziała, że trollica, że największa katedra, że przerwa na siku, ale to Andrzej nas odstawiał, Andrzej odwoził, przywoził, odbierał, czekał. Obiecywał, że gdzieś będzie i był. Przybiła nasza łódź, zimno, deszcz, łosie, kulimy się, ledwo żyjemy w tym niegościnnym miejscu turystycznym, rozglądamy się niepewnie. Jest. Jest Andrzej. Siedzi na ławeczce spokojny, cichy, rozległy jak wody jeziora Vattern. Dokładnie tam, gdzie miał być. Już prosi do środka. Już szybkowar bulgoce. Niegościnny kraj staje się odrobinę milszy. Proroków nam dostatek. Każdy świat zna, każdy ma dane, twarde dowody, ma statystyki, wszystko, co potrzeba, ma. I mówi, jak żyć. Toć ja nie etymolog, nie paleontolog, nie socjolog, nie urolog, nie awionik, by dowód twardy, przez proroka przedstawiany, krytycznie ocenić. Dlatego proroka na wiarę należy brać, dowód jego nie zrozumieć, w dowód jego uwierzyć trzeba. Ja Andrzejowi zawierzyłem. Bo mówił, że będzie. I był. Dobrze wybrałem w tym niegościnnym kraju socjalnego dobrobytu. Strach pomyśleć o tych, co wybrali źle. Pochłoną ich lasy, zimne jeziora, pochłoną ich łosie. Myślę o tym dość często. Teraz, kiedy buja, też. Andrzej nie jedzie z nami, powiedziała Ela. Statek odbił od brzegu. Obrał kurs na południe. Leżę w kajucie i myślę o przyszłości. Dość ponurej i niedobrej, jak ten kraj, te łosie. W siebie tak nie wierzę, jak w Andrzeja. Pewność i spokój znikną. Nie będę już wiedział na pewno, czy zdążę, nie będę już wiedział, czy dotrę, czy przerwa na siku, czy obrałem odpowiedni kierunek. Zgubię się i Andrzej mnie nie znajdzie. Już się zaczyna: nie ma wi-fi i zasięgu. Już sunę po omacku. Statek wznosi się na fali, trochę mi niedobrze, ale trzymam fason. Wieczorem zaplanowano dyskotekę.
Marcin Morawicki
N
ie wystarczy jedno ujęcie. Po początkowym sfotografowaniu trzeba zrobić jeszcze jedno, żeby upewnić się w nie wiadomo czym, bo przecież pierwsza fotografia była bardzo dobra. Więc po co robię trzecie i czwarte zdjęcie, które niczym nie różni się od poprzednich? Niewielkie przesunięcie w kadrze, a czasami wręcz kopia poprzedniej klatki. Tak jakby chciało się wypatrzeć więcej, niż to możliwe. – Tato, czym ty tak naprawdę się zajmujesz? – A dlaczego cię to interesuje? – Mnie to nie interesuje, tylko Pani w szkole pytała wszystkie szkolaki, co robią ich rodzice. W sumie zajmuję się czymś bardzo prostym, w momencie, kiedy się tę czynność wykonuje, jednak kiedy zaczyna się ją tłumaczyć, okazuje się, że nie wiadomo, co o niej powiedzieć. Wykonuję w kółko tę samą czynność, produkując bardzo podobne przedmioty, a jednak nie jest to praca w fabryce przy taśmie produkcyjnej. W tym szaleństwie coś jednak jest, bo okazuje się, że podczas wybierania najlepszego ujęcia z 20 identycznych fotografii tylko jedno jest doskonałe. Nierealność istnieje. P.S. Szkolak to etap przejściowy między przedszkolakiem a uczniem. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
57
Fot. Joanna Figarska
street ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k
59