preview
4
Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka? publicystyka
8
Potrzeba malowania dźwiękiem Rozmowa z Michałem Szablowskim. Aleksander Jastrzębski
14
Każdy ma dziś coś do powiedzenia o granicach intymnej wolności. Echem odbija się pytanie: czym właściwie jest cały ten gender?
16 19
22
Cały ten gender, czyli mitologia strachu
Aleksandra Drabina
Niepełnosprawni na rynku pracy
Prawo polskie od początku XX wieku do dzisiaj uległo wielu zmianom w celu udostępnienia pracy osobom niepełnosprawnym. Ich sytuacja zmieniła się wraz z wejściem w życie nowych przepisów prawnych w 1991 roku.
Krystyna Darowska
Reklama – matka cnót ulotnych
Reklama wywiera ogromny wpływ na obyczaje. Reklamodawcy już wiele lat temu odkryli, że cechy takie jak młodość, uroda, witalność są przez ludzi wyjątkowo pożądane.
Melania Sulak
Cyberseks – przygoda czy uzleżnienie?
Dla wielu ludzi cyberseks to wciąż temat tabu. Jednak grono osób angażujących się w wirtualny seks stale rośnie.
Mateusz Komander
37
szminką i kocią kreską. To właśnie lata sześćdziesiąte, przeżywające właśnie swój renesans na małym ekranie, zapoczątkowany eleganckim w każdym calu Mad Men.
Karolina Kopcińska
Prawdziwe debiuty legend kina 1950–1963
Wielcy twórcy kina nie zawsze startowali z wysokiego pułapu. Wczesne dzieła wybitnych reżyserów nie są znane szerszej publiczności, pomimo że większość z nich można obecnie obejrzeć w Internecie.
Mateusz Stańczyk
kultura
40
Cisi bohaterowie z naszych ulubionych płyt
Mnogość terminów i określeń, dotyczących muzyków oraz samej muzyki, z którymi można się spotkać w mediach, jest dość przytłaczająca. Na pytanie, kim jest muzyk sesyjny, niemal za każdym razem słyszy się inną odpowiedź.
Aleksander Jastrzębski
42
Sezon 2013/2014 niektóre teatry zamknęły z ulgą. Teatr Muzyczny Capitol z pewnością należy do tej drugiej kategorii. Zespół po kolejnych sukcesach coraz bardziej nabiera tempa.
Capitol zamyka sezon
46
W tym roku na Le Nouveau Festival w Paryżu od 19 lutego do 10 marca w Centrum Pompidou można było zobaczyć performatywny projekt Xaviera Le Roy: Retrospektywy.
Zuzanna Bućko
Xavier Le Roy, Retrospektywy
Barbara Siemaszko
recenzje
fotoplastykon
24
Bartłomiej Jędrzejewski film
28
Historia kina pokazuje, że próby reżyserów wzięcia na warsztat znakomitej prozy aż nazbyt często kończyły się spektakularną klęską. W efekcie powstawały produkcje, które, według zagorzałych miłośników powieści, nie powinny ujrzeć światła dziennego.
31
O niesfornym undergroundowcu, Harmonym Korine, który zadebiutował w 1995 roku Dzieciakami, do których napisał scenariusz jako niespełna dwudziestolatek.
34
48
Dźwięki krzesiwa; Przeciągnięcie gumy; Dwunastu świadków, dwanaście świadectw; Żyj szybko, kochaj mocno i umieraj; Igrając z technologią; W kolejności znikania.
Książką w ekran
felietony
54
Magdalena Zięba, Filip Zawada, Michał Wolski, Marcin Pluskota
Ewa Kirsz
Brud, śmieci i kamery video
Adam Cybulski
W poszukiwaniu szaleństwa
The Beatles, Dziecko Rosemary, spódnice z koła i ekstremalne mini w połączeniu z czerwoną
street
56
Jarosław Podgórski
„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław
WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław
E-MAIL kontrast.wroclaw@gmail.com
WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/
REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Aleksandra Drabina, Konrad Janczura, Aleksander Jastrzębski, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Szymon Stoczek, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Magdalena Zięba FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Maciej Margielski, Patryk Rogiński KOREKTA Iwona Brzezowska, Katarzyna Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Karolina Słabolepsza, Weronika Szkwarek, Dorota Toman PR Agata Karaś Alicja Biaduń, Natalia Rybacka, Monika Sypniewska GRAFIKA Bogumiła Adamczyk, Katarzyna Domżalska, Dawid Janosz, Joanna Krajewska, Ewa Rogalska, Róża Szczucka, Wojciech Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska
Inaczej Joanna Figarska
Zamknięcie sezonu w Capitolu.
Gender, czyli... Le Nouveau – Festiwal w Paryżu. Cisi bohaterowie, czyli kim jest muzyk sesyjny. Reklama – matka cnót ulotnych... Zięba. Zawada. Wolski. Pluskota. To wszystko w letnim numerze „Kontrastu”. .
Naczelnej nie ma. Wstępniaka zatem też brak. kontrast miesięcznik
3
➢➢
preview film
W
Za murami, za lasami
yobraźcie sobie, że budzicie się w nieznanej, zamkniętej przestrzeni, pełnej innych osób i pamiętacie tylko swoje imię. Jedyną możliwą drogą ucieczki z tej pułapki wydaje się być złowieszczy labirynt.
Nikt jednak nie jest w stanie znaleźć z niego wyjścia. Gdy nastoletni Thomas i reszta grupy tracą nadzieję na wolność, dołącza do nich dziewczyna, której notatka może okazać się szansą na ucieczkę. Więzień labiryntu w kinach od 19 września.
Ostatnie miejsca w autokarze
O
d 5 września możemy odbyć podróż do wnętrza jednej z hollywoodzkich rodzin, mając za przewodnika Davida Cronenberga. W programie: syn-narkoman, córka-piromanka, ojciec piszący uznane poradniki i sam potrzebujący porady oraz matka, która chce zrealizować niespełnione ambicje. Mapy Gwiazd, czyli satyryczna jazda bez trzymanki.
Jeśli zostanę...
C
zasem przychodzi nam wybierać między tym, co najważniejsze: miłością życia a spełnianiem marzeń. Żadna powzięta decyzja nie jest do końca satysfakcjonująca, a każda z nich zmusza do wyrzeczeń. Właśnie przed takim wyborem stoi Mia – uzdolniona muzycznie młoda dziewczyna, która w wyniku wypadku zostaje zawieszona na jeden dzień między życiem a śmiercią. Czy chęć do życia okaże się silniejsza? Zostań, jeśli kochasz, premiera 12 września. Fot. materiały prasowe
Nie dotykać
M
iłość jest ubezwłasnowolnieniem i przejawem egoizmu. Poza tym jest zachłanna i w sumie co daje dobrego? Tak właśnie myślą bohaterowie Małych stłuczek. Mimo że dzielą ze sobą samochód, dom czy nawet łóżko, pod żadnym pozorem nie mogą się nawet dotknąć. Czy takie podejście trójki indywidualistów, którzy chcą kreować i kontrolować własne szczęście, nie doprowadzi do jakiejś „stłuczki”? W kinach od 5 września. Red. Agata Karaś
➢➢
Poeci i bogowie
P
oets of the Fall to zespół mało znany w naszym kraju, choć otarł się o jego granice poprzez koncerty w Niemczech, Ukrainie i na Litwie. Finowie łączą w swojej muzyce rock i pop, a najbardziej znani są z muzyki do gier komputerowych. Zadebiutowali singlem Late Goodbye do gry Max Payne 2. Z kolei utwory War i The Poet and the Muse znalazły się w grze Alan Wake. 19 września muzycy wydają kolejną płytę – Jealous Gods. Album będzie promował singiel Daze. By osłodzić fanom oczekiwanie na nowe dźwięki, muzycy co piątek publikują, w kolejności chronologicznej, jeden z dotychczasowych albumów w serwisie Spotify. Wydawnictwo Insomniac.
B
preview muzyka
Słuchaj
rytyjczycy z The Kooks powracają z czwartym albumem studyjnym już 1 września. Następca Junk of the Heart z 2011 roku ma wyznaczać nowy kierunek w rozwoju grupy. Frontman zespołu – Luke Pritchard – wspomina w wywiadach, że przed nagraniem Listen nie robili żadnych prób, dzięki czemu płyta jest wyrazem czystej ekspresji. Na krążku usłyszymy 11 utworów, a jeśli zdecydujemy się na wersję deluxe, otrzymamy dodatkowe cztery i teledysk do Down. Dotychczas zespół udostępnił cztery utwory z najnowszej płyty: Forgive & Forget, Bad Habit, Down oraz Around Town. To pierwszy longplay, w którym na perkusji gra Alexis Nunez. Wydawnictwo Virgin Records.
Solowy Plant
R
obert Plant, znany najbardziej z roli wokalistylegendarnegozespołuLedZeppelin, po czterech latach przerwy powraca z kolejnym solowym albumem – lullaby and... The Ceaseless Roar. Krążek jest następcą Band of Joy i trafi na sklepowe półki już 9 września. Znajdziemy na nim 11 utworów, z czego aż 9 to autorskie kompozycje Planta i towarzyszącego mu zespołu The Sensational Space Shifters. Pozostałe dwa to przearanżowany utwór tradycyjny Little Maggie oraz cover utworu Lead Belly – Poor Howard. Album promuje singiel Rainbow. Za sferę produkcyjną wokalista odpowiada osobiście. Wydawnictwo Nonesuch.
Świat w płomieniach
D
wa lata przyszło czekać fanom legendarnego byłego gitarzysty Guns N`Roses i Velvet Revolver na nowy krążek. Slash zaprezentuje World on Fire 15 września. Będzie to trzeci album solowy w dorobku gitarzysty i drugi, na którym we wszystkich kompozycjach, poza instrumentalnymi, towarzyszy mu wokalista Myles Kennedy. Płytę promuje singiel, którym jest utwór tytułowy. Na albumie usłyszymy aż 17 kawałków. Natomiast 20 listopada Slash wystąpi w krakowskiej Arenie. Wydawnictwo Dik Hayd International. Red. Aleksander Jastrzębski
kontrast miesięcznik
5
➢➢
preview teatr
Szekspirowski na swoim
W
dniach 27 września – 5 października odbędzie się 18. edycja Festiwalu Szekspirowskiego. Tegoroczną odsłonę festiwalu już teraz można zaliczyć do wyjątkowych, ponieważ po raz pierwszy odbędzie się w siedzibie Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego, którego otwarcie zaplanowane jest na 19 września (stąd przesunięcie imprezy na jesień). W tym roku organizatorzy szczególną uwagę pragną poświęcić najgłośniejszemu dramatowi Szekspira – Hamletowi. Podczas festiwalu zaprezentowane zostaną jego dwie inscenizacje: pierwsza w reżyserii Jana Klaty wyprodukowana w niemieckim Schauspielhaus Bochum oraz druga w realizacji bułgarskiego reżysera Javora Gardeva.
Komediowy festiwal
T
arnów od lat nazywany jest stolicą komedii. Tytuł ten miasto zyskało dzięki Ogólnopolskiemu Festiwalowi Komedii Talia. W tym roku odbędzie się jego 18. edycja, a w konkursie na najlepszą komedię 2014 roku widzowie będą mogli zobaczyć: Prawdę Floriana Zellera z Teatru Bagatela, Człapówki – Zakopane Andrzeja Struga z Teatru im. Witkiewicza w Zakopanem, Jakiś Pupcze Hanocha Levina z Teatru im. Żeromskiego w Kielcach, Zemstę Fredry z Teatru Współczesnego w Szczecinie, czy Tonację blue Davida Hare z Akademii Teatralnej w Warszawie. Festiwal odbędzie się w dniach 1928 września.
Fot. materiały teatralne i prasowe
I
Odin Teatret we Wrocławiu
nstytut im. Jerzego Grotowskiego w dniach 2-7 września organizuje Odin Festival. Festiwal jest formą uczczenia 50-lecia działalności Odin Teatret, a na obchody złożą się treningi, pokazy pracy czy spotkania z Eugeniem Barbą, założycielem teatru i jednocześnie uczniem Jerzego Grotowskiego. Uczestnicy festiwalu będą mieli okazję poznać sekrety rzemiosła aktorów Barby, przekonać się, czym jest wypracowana przez lata koncepcja indywidualnego treningu aktorskiego i w jaki sposób przekłada się na budowanie aktorskiej dramaturgii.
Machulski w teatrze
N
a początek sezonu Teatr Zagłębia przygotowuje premierę spektaklu Czerwone Zagłębie Jarosława Jakubowskiego w reżyserii Aleksandry Popławskiej i Marka Kality. To kolejne przedstawienie w tym teatrze, które nawiązuje do historii Zagłębia. Tym razem akcja skoncentrowana jest wokół rozważań, co by było gdyby… na przykład Piłsudski i Stalin, którzy w podobnym czasie przejeżdżali przez Sosnowiec, spotkali się w tym mieście. W zapowiedzi spektaklu realizatorzy pytają: Jak wyglądałaby historia regionu opowiadana przez przewodników rodem ze świata popkultury, poszukiwaczy prawdy, którzy nie boją się fantazji? Premiera 12 września. Red. Marta Szczepaniak
➢➢ Popielski wraca do Wrocławia
11
wr ześnia d o księgarń trafi wydana nakładem wydawnictwa Znak powieść z detektywem Edwardem Popielskim w roli głównej. Marek Krajewski we Władcy liczb powierzył mu z pozoru łatwe śledztwo w sprawie syna pewnego hrabiego, które niespodziewanie otworzy nowy rozdział w historii miasta. Wrocław okaże się niebezpiecznym labiryntem. Aby otworzyły się bramy piekieł, wystarczy znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.
Miłość oczyma Munro
W
ydawnictwo Literackie przygotowało niespodziankę dla czytelników Alice Munro. 11 września ukaże się polskojęzyczny przekład tomu opowiadań noblistki Odcienie miłości z 1986 roku. Pisarska mistrzowsko opowiada o meandrach uczuć i relacjach międzyludzkich. Nie sposób zliczyć odcieni miłości, która miewa zaskakująco skrajne oblicza. Munro potrafi w kilkunastu opowiadaniach przedstawić całe życie i paletę emocji, które mu towarzyszą.
Z tęsknoty do archaizmów
Kierunek Wschód
Z
godnie z zapowiedzią Wydawnictwa Czarne, 24 września odbędzie się premiera najnowszej książki Andrzeja Stasiuka. Wschód to zapis podróży zarówno w głąb dzieciństwa spędzonego na Podlasiu, jak i wyprawy do miejsca, skąd wyruszyły oddziały Czyngis-chana. Rosja, Chiny, Mongolia – to próba uchwycenia cienia Wschodu, który na nas pada. Opowieść o strachu, pragnieniu i tęsknocie, a także o umykającej przestrzeni i powracającej pamięci. Red. Elżbieta Pietluch
preview ksiażki
N
iektóre słowa nie wypadają z obiegu, innym pisana jest śmierć nagła i niewyjaśniona. 23 września dzięki staraniom Wydawnictwa Czarne światło dzienne ujrzy antologia pod redakcją Magdaleny Budzińskiej Zapomniane słowa, będąca zbiorem wyrażeń archaicznych – mało znanych, wyrzuconych z pamięci, a niekiedy soczystych i zabawnych. W słowniczku nie zabraknie także anegdot i refleksji znanych pisarzy, wybitnych uczonych i uznanych artystów.
kontrast miesięcznik
7
Fot. Jarosław Podgórski
➢➢
osobowość numeru
potrzeba malowania
dźwiękiem Rozmowa z Michałem Szablowskim – liderem zespołu Echoe, kompozytorem i producentem – o najnowszej płycie, obawach względem polskich szkół muzycznych, powodach tworzenia muzyki, nieznanych utworach i przyszłych pomysłach.
Aleksander Jastrzębski
A
leksander Jastrzębski: Opowiedz o swoich muzycznych początkach. Michał Szablowski: Zaczęło się od śpiewu. Śpiewałem z bratem Beatlesów, nagrywałem się na kasety magnetofonowe. Duży wpływ na to miał gust muzyczny moich rodziców. Podczas samochodowych wyjazdów na wakacje puszczaliśmy kasety właśnie z piosenkami Beatlesów. Poza tym mój tata jest bardzo muzykalny i grał na perkusji w zespole, więc obecność muzyki była dla mnie całkiem naturalna. Potem dostałem na urodziny gitarę klasyczną i zacząłem brzdąkać. No, ale wiesz, palce bolały, więc przestałem, ale później do tego wróciłem. Zacząłem chodzić z moim przyjacielem do Miejskich Domów Kultury i tam graliśmy w różnych minizespołach. To była zabawa, bez wkuwania nut czy teorii. Chyba jednak nie udało Ci się uciec przed nutami, bo trafiłem na informację, że przez jakiś czas uczyłeś się też we Wrocławskiej Szkole Jazzu i Muzyki Rozrywkowej. Mam taką zasadę, że fajnie jest zmieniać nauczyciela co parę lat. U mnie te zmiany
wypadały mniej więcej co dwa lata. Najpierw MDK przez dwa lata, potem „jazzówka” przez kolejne dwa, potem zajęcia prywatne u Krzyśka Błasia, następnie kilka spotkań z Arturem Lesickim. To jest fajne, bo każdy z tych ludzi pokazuje nieco inną stronę muzyki i okazuje się, że nie ma jakichś świętości, po poznaniu których staniesz się nagle genialnym muzykiem. Każdy z nich ma swoje zasady, którymi się kieruje. Tak naprawdę nigdy nie potrzebowałem szkół, żeby grać czy komponować. Robiłem to z przyjemnością, choć wiadomo, że z perspektywy czasu były to bardzo amatorskie próby. A są ludzie, którzy jak nie będą mieć tytułu magistra kompozycji, to nie napiszą nawet jednej nuty. Nie potrzebowałem tego, ale na pewno nauka pomogła mi zauważyć szybciej pewne zależności i rozwinęła mój warsztat. Była to też forma zabawy. Dwa lata w szkole jazzu nauczyły mnie czytania nut, rozwinąłem też trochę technikę i osłuchałem się nieco z jazzem. Ale uważam, że bycie tam dłużej nie byłoby dla mnie na dłuższą metę. Rozwinąłbym się w kierunku, w którym nie chciałem iść. Stworzyłoby to ze mnie może muzyka sesyjnego, który myśli
jakimiś schematami, a może byłbym tam trochę na siłę, a jednocześnie robił swoje. Poza tym to pianino co tydzień… Według Ciebie edukacja muzyczna jest ważna? Myślałeś może o studiowaniu kompozycji w akademii muzycznej? Mam obawy przed polskimi szkołami. Gdyby to było na przykład w Londynie, to nieco chętniej bym tam studiował. Ale generalnie mam już dosyć studiowania. Skąd obawy przed polskimi szkołami? Wydaje mi się, że są mało praktyczne. Stawia się tam na suchą teorię, wiele godzin spędza się na nauce harmonii i kształcenia słuchu, jednocześnie nie bardzo wiedząc, czego tak naprawdę się uczymy. Nie wiemy, jakie będzie tego zastosowanie w praktyce. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie podczas nauki w szkole. Dlatego bardziej ceniłem indywidualne, prywatne zajęcia z nauczycielem, który przelewa na ciebie swoje dośwadczenie i wiedzę, poświęcając ci 100% uwagi. Kiedy zacząłeś komponować? Pierwsze kompozycje napisałem jakoś pod koniec gimnazjum lub na początku liceum, kiedy poznałem gitarzystę z Echoe – Aleksa. kontrast miesięcznik
9
Miałem już wtedy kilka pomysłów w głowie i razem je realizowaliśmy. Napisałem też bardzo dużo utworów do szuflady. Nie myślałem o wydawaniu płyt czy zakładaniu zespołu. To była potrzeba malowania dźwiękiem. Czy są to elektryczne gitary, czy wokal, to już nie gra roli. W dzisiejszych czasach masz świetne pluginy, które symulują mnóstwo brzmień. Nie musisz już zatrudniać orkiestry, na którą nie masz pieniędzy, żeby usłyszeć jakiś pomysł. Uwielbiam siedzieć nocami nad projektem muzycznym i odczuwam dużą satysfakcję, kiedy go skończę. Ostatnio też mocno wkręciłem się w komponowanie pod obraz. To niesamowite, jak bardzo można zmienić emocjonalny kierunek tego, co dzieje się na obrazie, poprzez dźwięk. Biorę też udział w poznańskim konkursie Transatlantyk. Jest to konkurs muzyki filmowej, w którym komponuje się muzykę do dwóch różnych fragmentów filmowych – animacji i filmu fabularnego. To bardzo ciekawe móc pojechać do Poznania i zobaczyć, jak różnie finaliści podchodzą do tematu. Dodatkowo jest też konkurs, w którym
Fot. Jarosław Podgórski
pianiści komponują na żywo, widząc film po raz pierwszy. Komponowanie to przeciwieństwo grania rocka na żywo. Na scenie jest chaos, energia, stres, a tu masz swoją jaskinię, w której się chowasz i tam bardzo powoli budujesz swój świat. Masz jakichś mistrzów w gronie kompozytorów muzyki filmowej? Nie mam jednego guru, ale lubię na przykład Hansa Zimmera. Kiedyś myślałem, że jest bardzo komercyjny i mało inspirujacy, ale jak wsłuchałem się w jego różne soundtracki, to okazało się, że robi bardzo zróżnicowaną muzykę. Łączy elektronikę z klasyką, wychodzi trochę poza ramy tego, co robią inni kompozytorzy. Robi proste rzeczy, ale z niesamowitym smakiem. Poza tym stworzył muzykę choćby do Króla Lwa. Właściwie to raczej nie słucham konkretnych kompozytorów, tylko po prostu muzyki w filmie. Dostajesz już jakieś zlecenia na muzykę filmową? Widziałem też, że współpracujesz z Teatrem Lalek. Trochę tych zleceń mam i idę w tym kierunku, by mieć ich jak najwięcej. Chciałbym
realizować się w swojej pasji i niekoniecznie musi to być zespół rockowy. Nie nastawiam się na to, by się wybić na jednym, konkretnym polu. Będziemy robić to, co jest zgodne z nami. Sam poszukuję różnych zleceń. Robię już któryś raz muzykę do teatrzyku dla dzieci i to też mi się podoba. Nie nudzę się i mogę sprawdzać się na różnych polach, co jest wyzwaniem. Współpracowałem też trochę z Adamem Kubrakiewiczem, który robił teledyski dla Echoe. Z kolei ja robiłem muzykę pod jego produkcje. Rozumiem, że dążysz do tego, żeby utrzymywać się z muzyki? Dokładnie. Jak oceniasz, na ile jest to możliwe w naszym kraju? A może myślisz o emigracji? Na pewno liczę na to, że pochodząc z Wrocławia, dotrę też gdzieś za granicę – choćby przez Internet. Póki co nie działałem marketingowo i reklamowo za granicą. Raczej staram się działać w tym kręgu, który znam, i poprzez kontakty w Polsce szukać różnych okazji do tworzenia muzyki. Na pewno chciałbym w przyszłości zrobić coś do
zagranicznych produkcji. Byłby to prestiż, doświadczenie, podejrzewam, że także wysoki poziom. Muzyka nie ma ograniczeń, ja robię muzykę uniwersalną, więc czemu nie? Nie obraziłbym się, gdybym zrobił muzykę do hollywoodzkiego filmu. Można mówić o jakichś granicach w muzyce? Oczywiście, że nie. Kiedyś zastanawiałem się, skąd się wzięło to, że wszystkie zespoły opierają się na tych samych schematach, chociażby instrumentalnych. Że perkusja to zawsze stopa, werbel, blachy. Dlaczego by nie wyjść poza to? Pytanie brzmi: po co robimy tę muzykę? Czy z pobudek artystycznych, czy wyłącznie po to, żeby ludzie jej słuchali? Jeśli to drugie, to raczej nikt nie będzie słuchał pisku przez pół godziny, chociaż takie utwory też są. Pewnie znajdą się nawet maniacy, analizujący, co autor chciał przekazać. Często też otwierają nam się w głowie jakieś klapki po tym, jak usłyszymy coś, czego wcześniej nie słyszeliśmy. Kiedy npa przykład okazuje się, że wiolonczeli można użyć jakoś inaczej niż w standardowym zestawieniu ze smyczkiem. Albo ten wrocławski projekt Małe Instrumenty. To pokazuje, że wszystko, co generuje jakiś dźwięk, może być wykorzystane. Widziałem nawet projekt, w którym artyści zbudowali instrumenty z warzyw i zagrali koncert.
No właśnie. Albo grupa Stomp, tworząca muzykę na przykład w kuchni, podczas krojenia warzyw lub z rzeczy znalezionych na śmietnisku. Wspomniałeś o powodach tworzenia muzyki. Dlaczego Ty ją komponujesz? Z kilku powodów. Wiadomo, że początkowo robiłem ją dla siebie i dla samego odkrywania muzyki. Ale jak pojawia się zlecenie, to robię muzykę również dla satysfakcji, żeby reżyser był z niej zadowolony i żeby spektakl się udał. Zdarza się też, że po prostu mam potrzebę skomponowania utworu i już nie ważne, co dalej się z nim stanie. Zostanie na zawsze gdzieś na moim komputerze i nikt go nie posłucha. Wydaje mi się, że największą wartością jest robić taką muzykę, która wychodzi z własnej potrzeby tworzenia, a nie dla celów finansowych czy żeby spodobać się słuchaczom. Nie zawsze można mieć taką wenę. To przychodzi samo. Masz taką muzykę na swoich dyskach? Jasne, mam jej sporo. Często są to też szkice, których nie kończę, bo nie mam ochoty. Chciałem zacząć, coś stworzyć i to mi wystarczyło. Czasami nagrywam, by nie zapomnieć pomysłu. Myślę, że to dobry moment, by poruszyć temat Echoe. Właśnie wydaliście drugą płytę – Spot for Us, ale nie zauważyłem nigdzie rozpiski trasy koncertowej. Póki co odbyły się dwa wrocławskie koncerty w maju z nowym repertuarem. Na
pewno ponownie zagramy we Wrocławiu, możliwe, że pojawią się na nich nowe utwory. Nie mamy teraz sprecyzowanych planów co do trasy, bo po prostu jest bardzo trudno się przebić z taką muzyką w Polsce. Obawiamy się, że gdybyśmy sami zorganizowali taką trasę, to bylibyśmy bardzo „w plecy”. To nie jest łatwe. Możliwe, że skończy się na szukaniu okazji zagrania pojedyńczych koncertów, które będą miały wyższą rangę, na przykład jako supporty przed innymi zespołami albo występy na festiwalach. Mówiąc o nowych utworach, miałeś na myśli kawałki ze Spot for Us czy zupełnie nowe kompozycje? Zupełnie nowe. Płyta składa się z sześciu utworów (plus bonusowy utwór w wersji deluxe). W sumie było ich 10, ale cztery odrzuciliśmy z wersji podstawowej. Nie dlatego, że było coś z nimi nie tak, albo były gorsze. Były w innym stylu. Wynikało to też z tego, że tę płytę robiliśmy dość długo, więc odrzuciliśmy starsze utwory, które były dla nas mniej aktualne. Chcieliśmy wydać spójną płytę z kawałkami łatwiejszymi w odbiorze, choć niektórzy mówili, że i tak nie są takie proste. Zdradzisz coś więcej na temat tych utworów? To taki naprawdę progresywny rock, trudny w odbiorze, bardzo techniczny i zmienny– naprawdę dla wybranych odbiorców. Są też kontrast miesięcznik
11
dłuższe od tych ze Spot for Us. Z pewnością wydamy je w jakiejś formie. To wiele wyjaśnia, bo trafiłem na wywiad z 2012 roku, w którym mówiłeś, że druga płyta ma być ostrzejsza od debiutanckiej. Z kolei wydaje mi się, że Spot for Us jest jednak albumem spokojnym. Zastanawiałem się, co się stało? Dokładnie, to były właśnie te cztery utwory, które wyrzuciliśmy. Są one znacznie mocniejsze od pierwszej płyty. Zmiana wzięła się z koncertów. Uświadomiliśmy sobie, że wolimy grać bardziej melodyjne i funkujące kawałki, ewentualnie przeplatać je bardziej skomplikowanymi, żeby urozmaicić występ. Byłem kiedyś na Waszym koncercie i pamiętam, że utwory, nawet te z pierwszej płyty, były dłuższe. Było też więcej partii instrumentalnych. Z kolei te z najnowszej płyty rzadko kiedy przekraczają pięć minut. Nie kusiło was, żeby i na płycie umieścić więcej partii instrumentalnych? Lubię, gdy utwory na płycie są zamkniętymi kompozycjami, a kiedy idziesz na koncert, to masz okazję usłyszeć ich rozszerzone wersje. Nawet jeśli masz jakieś długie partie instrumentalne, typowe dla progresywnego rocka, to niekoniecznie zawsze będziesz miał ochotę do nich wracać. Postawiliśmy na bardziej zwarte utwory, bliższe muzyce rozrywkowej. Ale jednocześnie mają one potencjał ku temu, żeby je wydłużyć na koncertach. Bardzo spodobała mi się okładka autorstwa Kamili Kozłowskiej. Jak doszło do tej współpracy? Pamiętam, że za okładkę poprzedniego krążka odpowiadał ktoś inny. Zaczęło się od tego, że razem z moją dziewczyną szukaliśmy inspiracji na okładkę w sieci. Miałem mgliste pojęcie o tym, co ta okładka powinna wyrażać. To było coś w stylu wyzwalania się, wznoszenia się, przebudzenia itd. No i znaleźliśmy rysunek Abby Diamond, przedstawiający ptaki zbierające się do lotu w chaotyczny sposób. Ten rysunek miał w sobie dużą dynamikę i fajny przekaz. Nawiązałem kontakt z autorką, która bardzo chętnie się zgodziła, żeby bezpłatnie wykorzystać jej rysunek. W zamian chciała tylko, by umieścić na okładce adres jej strony i wysłać jej płytę. Jednak plik graficzny był w zbyt słabej jakości i nie nadawał się do druku, więc poprosiliśmy znajomą, której prace już wcześniej widzieliśmy, by zrobiła własną wersję tych ptaków. I tak też się stało. Fot. Jarosław Podgórski
A jak doszło do współpracy z Olą Turoń, która użyczyła swego głosu w chórkach do Twisted Little Lives? Widziałem na Youtube, że grywacie też akustycznie w duecie. Co było najpierw? Współpraca w ramach Echoe czy duet? Wcześniej mieliśmy grać we wspólnym projekcie, do którego ostatecznie nie doszło. Ale złapaliśmy kontakt, wiedziałem jak śpiewa, ona też mnie znała. Zadzwoniła do mnie kiedyś, bo potrzebowała akompaniamentu gitary do jakiegoś grania w pubie. Później zaczęlismy robić covery, aranżować je na dwa głosy i okazało się, że bardzo fajnie się zgrywamy. Taka po prostu przyjemnośc i luz. Nie jest to wielki projekt muzyczny, w którym robimy swój materiał i chcemy zawładnąć światem, tylko coś drobnego, sympatycznego. Gramy w różnych miejscach, jest bardzo dobry odbiór publiki i to nas napędza. Ola śpiewa świetnie i ma ciekawy głos. Zaprosiłem ją do chórków. Zaśpiewała wszystko rewelacyjnie już za pierwszym podejściem. Mamy więc już muzykę filmową, do reklam, jingle, granie z Olą, Echoe. Ponadto na Twojej oficjalnej stronie znalazłem m.in. utwór Leave the nest, odbiegajacy stylistycznie od Echoe, i mający, według mnie, ogromy potencjał. Myślałeś może o jakimś projekcie solowym osadzonym w podobnej stylistyce? Nie ukrywam, że myślałem nawet, żeby zrobić płytę w klimacie tego utworu. W mniej klasycznym składzie, łącząc elektronikę z żywymi instrumentami i bardziej skupić się na takim lirycznym głosie, mniej rockowym, a bardziej opowiadającym. Jak najbardziej ciągnie mnie w tym kierunku i całkiem możliwe, że stworzę taką płytę. Być może właśnie z pobudek czysto artystycznych. Zauważylem też, że rozwinąłeś się jako producent, bo za mastering Spot for Us odpowiadasz właśnie Ty, a nie Paweł Zając. Dokładnie. Poszedłem w kierunku produkcji i komponowania, gdzie też od zera nauczyłem się sztuki miksu. Właściwie to doszło do tego przypadkiem. Wygraliśmy konkurs, w którym nagrodą było nagranie w studiu i miks zarejestrowanego materiału. Osoba, która miała to zrobić zwyczajnie nie wywiązała się z zadania. A że mieszka dosyć daleko, to postanowiłem zrobić to sam. Pierwsze wersje były tragiczne, ale siedziałem nad tym non stop. Przy okazji okazało się, że to też sprawia mi dużą radość. Porównałbym to trochę do rzeźbiarstwa, gdzie najpierw widzisz niewyraźną bryłę, po czym nadajesz jej kształt.
Siedziałem nad tymi miksami chyba z rok i teraz już mniej więcej wiem, o co chodzi. O czym marzysz? O tym, żeby umieć znaleźć zadowolenie, satysfakcję i natchnienie, żeby ciągle odkrywać coś nowego w sferze muzycznej. By to faktycznie była pasja, a nie konieczność czy jedynie zawód. A żeby to się pojawiło, to musi być jakiś odzew ze świata zewnętrznego, bo ciężko być spełnionym muzykiem tylko dla samego siebie. A poza życiem muzycznym to o tym, żeby podróżować i żyć szczęśliwie z bliskimi osobami. Miałeś jakieś momenty kryzysowe, w których zastanawiałeś się chociażby nad tym, czy uda Ci się utrzymać z muzyki? Przez cały czas mam jakieś wątpliwości. Skończyłem studia techniczne – odnawialne źródła energii na Politechnice. Ale nigdy nie było to coś, co mnie interesowało. Chodziłem tam z konieczności, którą zresztą sam sobie narzuciłem. Daję sobie czas i pracuję bardzo ciężko nad tym, żeby coś z tej muzyki jednak wyszło. Może jest coś, o co nikt nigdy nie pytał, ale uważasz to za ważne i chciałbyś się tym podzielić? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. W ogóle sama rozmowa o muzyce… Teraz rozmawiamy o różnych rzeczach z nią związanych, ale często spotykam sie z takimi rozmowami, dotyczącymi samego dźwięku, które nie mają sensu. Chodzi o coś tak abstrakcyjnego, że nie da się tego wartościować w kategoriach lepsze – gorsze. Muzykę trzeba poczuć i każdy, komu się to uda, niezależnie od stylu, to wie, o co w niej chodzi i co ona daje. Wydaje mi się, że to jest właśnie jej wartością: rozwija naszą wyobraźnię, wpływa na emocje, odciąga nas od bardzo przyziemnych, koniecznych i fizycznych rzeczy. W takim razie muzyka jest ucieczką? Może nią być. Wbrew pozorom nie słucham dużo muzyki. Wiecej czasu spędzam nad własnymi rzeczami, a jak już od nich odchodzę, to chcę mieć trochę ciszy. Może właśnie to chciałbym powiedzieć w kontekście poprzedniego pytania. Zwrócić się do osób, które mają w sobie jakieś hamulce. A jest wiele takich osób, które nie zrobią nic swojego, bo boją się, że zostaną wyśmiane, albo że to nie bedzie takie, jakie być powinno. Boją się zaryzykować. W przeszłości prezentowałem swoje piosenki, które z perspektywy czasu są śmieszne, bo nie miałem w sobie zahamowań. Nie warto się nimi przejmować, trzeba realizować się tym co sprawią nam radość.
kontrast miesięcznik
13
I „
deologiczna zaraza”, „cywilizacja śmierci”, „niszczy Polskę” – to tylko niektóre z określeń pojawiających się tuż po słowie gender w wyszukiwarkach internetowych. Od dawna znane badaczom społeczeństwa i kultury pojęcie, w dyskursie polskiej opinii publicznej zyskało niespotykane dotąd znaczenie. Zanim jednak „ten straszny gender” stał się jednym z najpopularniejszych haseł ostatniego roku, był jednym z opracowanych przez naukowców pojęć służących wyjaśnieniu procesów budowania tożsamości płciowej człowieka. Socjologowie i antropologowie, dzięki wieloletnim obserwacjom społeczeństw, dostrzegli w tym aspekcie dwa oblicza. Zauważono, że z kategorią płci wiążą się określone praktyki codzienności związane bezpośrednio z tradycją, obyczajowością oraz porządkiem normatywnym. Powstała teza mówiąca o wpływie czynników kulturowych i społecznych na różnice w kwestii męskiego i żeńskiego rodzaju. Teorie naukowe mówią o tym zróżnicowaniu, posługując się terminami: sex – określającym płeć biologiczną, biorącą pod uwagę jej anatomiczne i fizjologiczne uwarunkowania oraz gender – który uwzględnia różnice o podłożu psychologicznym, społecznym i kulturowym. To podejście traktuje męskość i kobiecość jako role ściśle powiązane z wymienionymi sferami i ich przeobrażeniami. Tezy o dwojakiej naturze płci miały swoje początki już w opisach plemion żyjących z dala od zachodniej cywilizacji. Polski antropolog Bronisław Malinowski w efekcie prowadzenia badań terenowych i obserwowania tubylców dalekiej Melanezji udowodnił, jak wiele czynników uwikłanych w kontekst geograficzny, religijny, obyczajowy i ideologiczny kształtuje tożsamość człowieka. Jego sławna książka Życie seksualne dzikich jest świadectwem na społeczne i kulturowe pochodzenie praktyk związanych z seksem i płcią. Socjologia natomiast wyjaśnia, z jakich powodów, skąd ludzie wiedzą, jak się zachowywać, jak mówić i jak wyglądać, aby prezentować się zgodnie z obowiązującymi wzorcami kobiety i mężczyzny. W toku życia uczymy się płci, podobnie jak aktor swojej roli w filmie lub przedstawieniu. Jedna z propagatorek społecznej teorii gender – Judith Butler – tłumaczy ten proces, twierdząc, że jesteśmy „uwikłani w płeć”, a kobiecość i męskość są jak teatr, gdzie każdy jest aktorem codziennie występującym przed surową publiką – społeczeństwem. Aby pozostać we właściwej roli płciowej, używając rekwizytów Ilustr. Marta Kubiczek
Cały ten
◉
publicystyka
gender, czyli mitologia strachu Debata publiczna w Polsce zaogniła się, odkąd płeć i seksualność stały się polityczną kartą przetargową. Każdy ma dziś coś do powiedzenia o granicach intymnej wolności. Spór o enigmatyczny gender rozrósł się do gigantycznych rozmiarów i stopniowo zaczął angażować nowe strony konfliktu. Dyskusja o statusie płci kulturowej wdarła się wprost z kuluarów nauki do sejmu, kościołów i domów. Echem odbija się pytanie: czym właściwie jest cały ten gender? Aleksandra Drabina
i kostiumów, odgrywamy kolejne akty. Scenografię dla takiego „występu” tworzą symbole, język, normy, rytuały i zwyczaje. Badacze mówią także o wpływie socjalizacji, czyli procesu uczenia się życia, w tym także funkcjonowania w porządku podziału płci oraz sposobów odgrywania ról. Kulturowe wyznaczniki tej hierarchii są wpajane i utrwalane w trakcie całej biografii. W wieku dziecięcym uczymy się, jak być kobietą i mężczyzną, poznając pierwsze reguły i modele podczas zabaw oraz obserwacji otoczenia. Dorastając, tworzymy własną tożsamość, utrzymaną w kanonach poznanych wzorców, znajdując miejsce w schemacie podziału na dwa rodzaje: męski i żeński. Ideały obrazów obu płci mają odzwierciedlenie także w kulturze i sztuce. Ilustracje skrojonych na miarę symboli kobiecości i męskości znajdziemy zarówno w wielkich dziełach malarzy, jak i w serialach oraz i filmach Disneya. Małe dziewczynki za przykład do naśladowania dostają
Kopciuszka i Śpiącą Królewnę, a dorośli mężczyźni dążą do doskonałości, starając się być choć trochę jak Superman czy James Bond. Poprzez codzienne obcowanie z takimi modelami nabywamy umiejętności rozpoznania, co pasuje do danego wzorca, a co nie. Przesiąkamy także mnóstwem stereotypów, które są uproszczonymi standardami oczekiwań społecznych wobec ról płciowych. Jednak jeśli ktoś się im przeciwstawi i wyjdzie poza właściwe wcielenie, może spotkać się z surową karą. Normy podziału płci stanowią swoisty kodeks, tworząc usankcjonowane przepisy, których złamanie wydaje się zaburzać ustalony porządek. Francuski filozof Michel Foucault twierdził, że kategoryzacje seksualności i płciowości są instrumentem utrwalania porządku dominującej władzy, która utrzymuje kanony pozwalające jej zachować swój status. W tym wypadku złamanie jednej z takich zasad stawia pod znakiem zapytania ugruntowany ład norm i wartości. Problem z gender zaczyna się wówczas, gdy zauważa się zróżnicowanie dotyczące już nie tylko męskości i kobiecości, ale też rozbieżności między ich dwoma wymiarami: biologicznym i kulturowym. Skoro ten drugi jest kształtowany aktywnie i społecznie, to znaczy, że dopuszcza się w jego obrębie zachodzenie zmian i przeobrażeń. Dotyczy to także reguł podziału płci, które utrwaliła nasza cywilizacja. Nadal mamy do czynienia z sankcjami w wypadku jawnych wykroczeń przeciw tym normom, jednak we współczesnym świecie mają one miejsce coraz rzadziej. Uwarunkowania biologiczne są bezkompromisowe, minimalizują zmienność i możliwość kształtowania. Natomiast płeć w wymiarze kulturowym dopuszcza te przypadki, kiedy panujący porządek ulega przeobrażeniom, a wraz z nim przeistaczają się wzorce. Nic jednak nie dzieje się bez przyczyny. Na-
ukowcy twierdzą, że o tym, jakimi mężczyznami i kobietami jesteśmy, decydują reguły rzeczywistości, w której żyjemy. Współczesność to ciągła transformacja, zachodząca także w sferze norm, wartości i obyczajowości. To, jak ewoluują te kategorie, musi być częścią większej zmiany społecznej – reorientacji zachodzącej w świadomości i sposobach postrzegania świata. Teorii gender nadano miano ideologii, przypisując postulat dowolności w kreowaniu płci i balansowaniu pomiędzy rodzajami. Jej przeciwnicy szukają tu zagrożenia dla ładu społecznego, przyczyny rozpadu rodzin i deprawacji młodzieży. W toku eskalacji takich haseł i zażartej debaty na granicy konfliktu, wytworzono nastrój paniki moralnej. Ci, którzy pierwszy raz usłyszeli o płci kulturowej w kontekście trwającego sporu i chaosu informacyjnego, pozostali zdezorientowani. Między teorią naukową, tłumaczącą proces kulturowego kształtowania ról płciowych a wykreowaną ideologią groźnego oporu wobec nich powstała przestrzeń niewiedzy, niepewności i poczucia utraty bezpieczeństwa. Zrodziła się ona ze strachu i atmosfery niezgody między przeciwnikami i zwolennikami nieistniejącej idei, którzy użyli słowa gender jako narzędzia politycznej walki. Pojedynek o monopol na tworzenie społecznej wiedzy i legitymizację określonych sposobów na życie coraz częściej rozgrywa się na oczach opinii publicznej. Dzięki wykroczeniu intymności poza sferę prywatną, rywalizacja stronnictw chętnych trzymać w ryzach społeczeństwo i sprawować nad nim nadzór, dotyka także kwestii płci i seksualności. Strony sporu debatują nad granicami tych pojęć, osadzają problem w kontekście obyczaju i moralności, ale nie dostrzegają przestrzeni ich odwiecznego usytuowania – między naturą a kulturą.
kontrast miesięcznik
15
Prawo polskie od czasu dwudziestolecia międzywojennego do dzisiaj uległo wielu zmianom w celu udostępnienia pracy osobom niepełnosprawnym. Najpierw tworzono spółdzielnie inwalidów dla weteranów pierwszej i drugiej wojny światowej. Niektóre z nich funkcjonują jeszcze teraz, inne zbankrutowały po 1989 roku. Sytuacja niepełnosprawnych zmieniła się wraz z wejściem w życie nowych przepisów prawnych w 1991 roku. Krystyna Darowska
P
rzyczyną inwalidztwa mogą być nagłe wypadki, wady wrodzone czy choroby przewlekłe. W okresie komunizmu młodzi ludzie cierpiący na upośledzenie sprawności psychicznej lub fizycznej byli kształceni tylko zawodowo i z góry skazani na prostą pracę fizyczną. Rzadko kiedy uczyli się w szkołach publicznych i osiągali wykształcenie maturalne bądź wyższe. Dopiero od niedawna istnieją szkoły integracyjne, w których dzieci i młodzież z dysfunkcjami zdrowotnymi asymilują się ze zdrowym społeczeństwem. Wcześniej, w szkołach specjalnych dla osób niewidzących, głuchych czy upośledzonych umysłowo, uczniowie byli przyuczani do wyrobu szczotek, szycia odzieży roboczej, ręczników i tym podobnych. Ukończenie przez nich studiów było czymś niewyobrażalnym. O pierwszym niewidomym studencie Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu usłyszano dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Obecnie kształcenie studentów z niepełnosprawnościami wspomagają na niektórych uczelniach wyższych biura do spraw studentów niepełnosprawnych i kilka organizacji studenckich. Koszty takiego kształcenia (czesne, podręczniki i inne pomoce) dotuje państwo z funduszy podatników
w ramach programu Aktywny Samorząd. Tylko 4,6% osób niepełnosprawnych ma wyższe wykształcenie. W okresie PRL-u powstawały Spółdzielnie Inwalidów funkcjonujące tak, jak inne przedsiębiorstwa. Ponieważ sposób ich funkcjonowania był narzucany odgórnie przez komunistyczne władze, nie borykały się z problemami ekonomicznymi i zatrudniały wszystkich chętnych. W konsekwencji pozycja zawodowa osób niepełnosprawnych była niezagrożona – nawet, jeżeli ich pracę cechował brak wydajności. Pracownicy korzystali z drobnych zapomóg i zabiegów rehabilitacyjnych. Należy jednak zauważyć, że pracę w tamtym okresie podejmowali głównie ci niepełnosprawni, którzy mogli się samodzielnie poruszać. Pozostali byli uwięzieni w domach, nie mogąc pokonać wszechobecnych barier architektonicznych. W 1989 roku, kiedy uwolniono gospodarkę, skończyły się „złote czasy” spółdzielni inwalidów. W pierwszym etapie zwolniono pracowników niewydajnych, jednak ostatecznie wiele tych przedsiębiorstw w ogóle zaprzestało działalności produkcyjnej. Powstało sporo prywatnych firm, które mogły zaproponować konsumentom rzeczy tańsze i lepszej jakości. Wkrótce zaś wyroby turec-
kie, indyjskie czy chińskie całkowicie wyparły produkty polskie.
SYTUACJA NA RYNKU PRACY W NOWEJ, DEMOKRATYCZNEJ POLSCE Sytuacja na rynku pracy dla osób niepełnosprawnych diametralnie zmieniła się wraz z wprowadzeniem nowych przepisów prawnych w 1991 roku. Na ich mocy władze publiczne powinny udzielić im pomocy w zabezpieczaniu egzystencji, przysposobieniu do pracy oraz komunikacji społecznej. Ustawa o rehabilitacji zawodowej i społecznej oraz zatrudnianiu osób niepełnosprawnych stworzyła pracodawcom nowe warunki. Jeżeli ich przedsiębiorstwo uzyskało status Zakładu Pracy Chronionej, mogło korzystać z wielu ulg finansowych. Należało jednak spełnić pewne wymagania: działalność gospodarcza musiała być prowadzona przez co najmniej 12 miesięcy, należało zatrudniać nie mniej niż 25 pracowników w przeliczeniu na etaty oraz przez okres co najmniej 6 miesięcy osiągać odpowiednie wskaźniki zatrudnienia osób niepełnosprawnych, czyli co najmniej 40%: w tym co najmniej 10% ogółu zatrudnionych stanowić powinny osoby posiadające znaczny lub umiarkowany
NIEPEŁNOSPRAWNI
NA RYNKU PRACY
Ilustr. Dawid Janosz
stopień niepełnosprawności. Zarejestrowany ZPCh-er otrzymywał zwrot podatku VAT, refundację składek ubezpieczenia społecznego od wynagrodzeń osób niepełnosprawnych, finansowanie stanowisk pracy, placówek medycznych i rehabilitacyjnych dla pracowników oraz zwrot odsetek na zaciągane kredyty. Nie trudno się domyślić, że tego rodzaju ulgi były kuszącą perspektywą dla wielu pracodawców. Jednocześnie firmy, które korzystały z usług lub kupowały wyroby ZPCh-erów, otrzymywały zniżki w płaceniu składek
na Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON).
ZAKŁADY PRACY CHRONIONEJ – DOCHODY PRACODAWCÓW I PENSJE PRACOWNIKÓW Po wprowadzeniu nowych przepisów na rynku pracy doszło do rewolucji. Ludzie otwarci na nowe możliwości biznesowe robili wszystko, by skłonić osoby z niepełnosprawnością uznaną przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych albo Miejski Ośrodek Pomocy Spo-
łecznej do podjęcia pracy w konkretnych przedsiębiorstwach. Większość z nich, podobnie jak w krajach wysoko rozwiniętych, postawiła na usługi. W tamtym czasie polityka ZUS-u wobec zarobkowania przez osoby niepełnosprawne była łagodniejsza (dziś najczęściej odbiera się im uprawnienia do renty), ale i tak istniał limit wynagrodzenia, jaki osoba niepełnosprawna mogła osiągnąć. W konsekwencji pracodawcy osób niepełnosprawnych przyzwyczaili się do ich niewielkich roszczeń finansowych. W taki sposób
kontrast miesięcznik
17
powstała między innymi wrocławska firma IMPEL, zajmująca się sprzątaniem i ochroną. Stawki za pracę na „najniższych” stanowiskach w tej firmie do dziś wynoszą 8 złotych brutto za godzinę.
go wskaźnika, od którego liczy się wysokość dofinansowania względem poszczególnych stopni niepełnosprawności. Zamrożono podstawę naliczania dopłat w odniesieniu do płacy minimalnej w latach 2009–2012, a w bieżącym roku jest to kwota 1 500 złoZMIANY W USTAWIE Z 1991 tych brutto – tak samo, jak w 2013. Mimo że ROKU O ZATRUDNIANIU OSÓB dopłaty w 2014 roku mogą wynosić 180% NIEPEŁNOSPRAWNYCH minimalnego wynagrodzenia zatrudnionych Po 2000 roku Ministerstwo Finansów posta- ze znacznym stopniem niepełnosprawności, nowiło wprowadzić do ustawy zmiany, któ- 100% – z umiarkowanym stopniem i 40% – re zabezpieczyłyby interesy finansowe osób z lekkim, zmiany te spowodowały, że setki niepełnosprawnych i zmniejszyłyby dotacje właścicieli ZPCh-ów zrezygnowało z tego stadla ich pracodawców, co nie spotkało się tusu ZPCh dla swoich przedsiębiorstw. z aprobatą właścicieli ZPCh-erów. PróbowaW czasach funkcjonowania pierwszej li oni zablokować nową wersję ustawy. Co wersji ustawy o rehabilitacji zawodowej ciekawe, jedną z osób, która silnie naciskała i społecznej oraz zatrudnianiu osób niepełna zachowanie pierwotnych zapisów, był nosprawnych z 1991 roku powstała Polska Sławomir Piechota – poseł na Sejm RP, poru- Organizacja Pracodawców Osób Niepełnoszający się na wózku inwalidzkim. Ostatecz- sprawnych. Właściciele ZPCh-ów bardzo zanie w 2003 roku weszło w życie rozporzą- biegali u kolejnych władz o utrzymanie dodzenie likwidujące wiele ulg finansowych, brodziejstw płynących z dotacji. Po pewnym które pozwalały istniejącym do tego czasu czasie wyszło jednak na jaw, że z finansoZPCh-erom na osiąganie nadmiernych ko- wych rozwiązań nadmiernie korzystają prarzyści finansowych (Rozporządzenie Ministra codawcy, natomiast osoby niepełnosprawne Gospodarki, Pracy i Polityki Społecznej z 12 nie osiągają satysfakcji z pracy. Pracodawcy czerwca 2003 roku w sprawie szczegółowych nie zapewniali im odpowiedniego dokształzasad i trybu postępowania przy udzielaniu cania, tworzenia wyspecjalizowanych stazakładom pracy chronionej pomocy finanso- nowisk pracy ani nawet podwyżek pensji, wej ze środków PFRON – Dz.U.03.125.1161). które powinny towarzyszyć osiąganiu przez Przede wszystkim już nie przysługiwał im pracowników coraz to lepszych umiejętności zwrot podatku VAT. Nowy przepis nadal i doświadczeń zawodowych. promował jednak zatrudnianie osób niepełW 2013 roku w ponad 2 500 ZPCh-ów zanosprawnych poprzez przyznanie właścicie- trudnionych było 165,7 tysięcy osób z orzelom między innymi zwrotu dużej części ich czeniem o niepełnosprawności, a w styczwynagrodzenia. Według analityków finanso- niu tego roku pracowało ich 161,5 tysiąca. wych miało to doprowadzić do utraty około Na otwartym rynku pracy zatrudnionych połowy poprzednich przychodów z PFRON-u było w 2013 roku 82 380 osób niepełnoi budżetu państwa. Dodatkowo należy za- sprawnych (zakłady otwarte otrzymywały znaczyć, że dopłaty do płac pracowników do zeszłego roku dofinansowanie do wynaniepełnosprawnych były i są opodatkowane. grodzeń 70% tego, co ZPCh-ery), a w styczMinisterstwo Finansów liczyło na to, że wpro- niu tego roku – 84 641. Porównując dane wadzone zmiany odciążą zadłużony PFRON. z grudnia ubiegłego roku i z lutego bieżąKolejna zmiana na niekorzyść właścicie- cego roku, można obliczyć, że pracę straciło li ZPCh-erów to nowelizacja ustawy z 2010 ponad 6 tysięcy osób niepełnosprawnych, roku, która odebrała dopłaty do wynagrodzeń a zlikwidowaniu uległo w tym czasie 21 niepełnosprawnych emerytów. W kolejnych zakładów pracy chronionej (źródło: www. latach zmniejszano wysokości procentowe- obpon.pl, 18 kwietnia 2014). Ilustr. Dawid Janosz (lewa), Joanna Krajewska (prawa)
NOWE NADZIEJE NA CIEKAWĄ PRACĘ Obecnie wszystkie firmy (nie tylko ZPCh-ery) zatrudniające niesprawnych mogą otrzymywać identyczne dofinansowanie do ich pensji. Dla osób niepełnosprawnych jest to duża szansa na znalezienie pracy w branżach, które będą zgodne z ich zainteresowaniami. Dotychczas pracowały one w większości na „liniowych” stanowiskach jako sprzątaczki, portierzy, stróże nocni, pomoce kuchenne czy pracownicy przy taśmie produkcyjnej – bo tylko taki charakter zatrudnienia proponowały ZPCh-ery. Państwo chce to zmienić i tworzy stanowiska pracy wspomagające osoby niepełnosprawne. Firmy mogą zatrudnić niesprawnych, dając im do dyspozycji asystenta, który pomaga w przystosowaniu do warunków pracy i w nabyciu niezbędnych kwalifikacji oraz umiejętności. Pomoc jest udzielana do czasu uzyskania samodzielności zawodowej i wydajności, zgodnie z oczekiwaniami pracodawcy. Płaca asystenta refundowana jest przez Powiatowe Urzędy Pracy. Najbardziej pożądaną formą pracy jest zatrudnienie na warunkach konkurencyjnych. Dąży się do tego, aby osoby niepełnosprawne były zatrudniane ze względu na swoje kwalifikacje i kompetencje, co pozwoli im być realnymi konkurentami dla osób w pełni sprawnych. Należy jednak zaznaczyć, że pracownicy niepełnosprawni są zatrudniani na takich samych zasadach jak ludzie sprawni, co stawia ich w trudniejszej pozycji. Pracodawca może jednak liczyć na wsparcie instytucji państwowych w zakresie refundacji płacy pracownika niepełnosprawnego. Jest więc nadzieja, że osoby niepełnosprawne znajdą pomoc w szukaniu satysfakcjonującego zatrudnienia w ten sam sposób, jak reszta społeczeństwa w wieku produkcyjnym. Pracodawcy muszą sobie uświadomić, że osoby niepełnosprawne są nie tylko pracowite, zdolne i lojalne, ale mają dodatkową zaletę – ich płaca jest finansowana przez PFRON. Może zatem w niedługim czasie znikną ogłoszenia o treści: „Na zmywak z grupą przyjmę”.
Reklama – matka
cnót ulotnych
Dzieje reklamy stanowią interesujące narzędzie do antropologicznej analizy kulturowego rozwoju społeczeństwa. Zapotrzebowania materialne powstałe w wyniku pojawienia się masowej produkcji i branży marketingowej zmieniały się na poziomie mikro. W skali makro natomiast reklamodawcy odwiecznie sprzedają nam te same idee: młodość, witalność, czystość i dobrobyt, a mężczyźni i kobiety z reklam wciąż funkcjonują w schematach płciowych rodem z czasów neandertalskich. Melania Sulak
kontrast miesięcznik
19
P
oczątki reklamy sięgają czasów antycznych, kiedy to Egipcjanie, starożytni Grecy i Rzymianie używali jej do szerzenia komunikatów handlowych, ogłaszania o zgubionych rzeczach i o kampaniach politycznych. Najpopularniejszą jej formą był wówczas zapis na papirusie. W starożytnych Chinach swojego czasu stosowano nawet formę reklamy muzycznej, która polegała na zagraniu melodii kojarzącej się przechodniom z konkretnymi słodyczami. Z kolei w średniowiecznej Europie podchodzono do tego w znacznie mniej wyrafinowany sposób. W tamtych czasach wraz ze wzrostem populacji i, tym samym, zróżnicowaniem klasowym całej populacji, wzrastał także poziom analfabetyzmu. Zjawisko to miało swoje przełożenie na formę stosowanej wówczas reklamy. Zamiast napisów, takich jak „kowal”, „zegarmistrz” czy „jubiler”, stosowano ilustracje symbolizujące dane profesje, na przykład podkowy, zegary czy pierścionki. Po długim okresie ciemnych lat średniowiecza w XVIII wieku w Anglii i w Stanach Zjednoczonych postępy w prasie drukarskiej przyczyniły się do kulturowego utrwalenia i rozpowszechnienia reklamy drukowanej. Najczęściej reklamowanym produktem były wówczas książki, gazety i lekarstwa. Na początku XIX wieku Thomas J. Barratt sprowadził branżę reklamową na tę drogę, którą podąża ona do dziś. Jego działania zostały docenione bardzo szybko – już w 1908 roku został okrzyknięty „ojcem współczesnej reklamy”. Pierwszą kampanię reklamową przygotowywał dla firmy PearsSoap. Posłużył się wtedy, między innymi, perswazyjnymi sloganami i ilustracjami. Jego niezwykle skuteczna taktyka reklamowa polegała na nakierowywaniu odbiorców na kojarzenie marki z wysoką kulturą i jakością. Dziś nazwalibyśmy tę taktykę brandingiem. W latach 1870–1914 w Stanach Zjednoczonych trwała tak zwana druga rewolucja industrialna, w trakcie której nastały drastyczne zmiany w technologiach produkcyjnych i w metodach dystrybucyjnych. Przeistocze-
Ilustr. Joanna Krajewska
nia te przyczyniły się do rychłego rozwoju konsumenckiego rynku masowego. Pod koniec XIX wieku strategie marketingowe zaczęły być projektowane w taki sposób, aby, zmieniając nawyki konsumentów, skłaniały ich do kupowania markowych produktów. W konsekwencji coraz więcej osób kupowało tylko i wyłącznie gotowe wyroby, rezygnując tym samym z samodzielnego ich wytwarzania. Napływ wielu nowych firm zwiększył konkurencję i przyczynił się do powstania wcześniej nieznanych problemów. Markowe produkty pozyskiwały coraz większe zaufanie wśród kupujących, którzy przywiązywali się do konkretnych producentów. Zakup wyrobu danej marki nie tylko przyczyniał się do wzrostu zysków firmy, ale miał także uchronić konsumentów przed potencjalnym oszustwem. W okresie tuż przed pierwszą wojną światową w Stanach Zjednoczonych wzrosła masowa produkcja dóbr ułatwiających życie codziennie: urządzeń elektrycznych, samochodów i innych luksusowych produktów. Podaż i popyt wzrastały na równi, a społeczeństwo coraz pewniej wkraczało w nową fazę konsumeryzmu, w której nie kupowało już tylko produktów stworzonych na potrzeby codziennego użytkowania. W 1926 roku prezydent Stanów Zjednoczonych, Calvin Coolidge, skwitował zmiany społeczne następującym stwierdzeniem: „Niecywilizowanymi są ci, którzy nie robią postępów, ponieważ mają mało pragnień. Dziś mieszkańcy naszego kraju są stymulowani, aby mieć coraz to nowe życzenia”. Wszystkie te zmiany i ciągłe postępy w produkcji sprawiły, że już w 1920 roku projekty marketingowe stanowczo zwiększyły swój zasięg na cała gamę nowych procesów biznesowych. Wytwórcy i ich zespoły marketingowe zaczęli sporządzać badania konsumenckie, analizować dane sprzedaży i zastanawiać się nad grupami docelowymi. Nowe marketingowe wyrafinowanie i zróżnicowanie wciąż jednak opierało się na odpowiedzi na to samo pytanie: „Kim jest nasz docelowy klient?”. Dla zdecydowanej większości wy-
twórców odpowiedź była stanowcza i niepodważalna: kobietami. W 1930 roku agencja marketingowa J. Walter Thompsona skonkludowała, że 85% wszystkich wypuszczanych na rynek produktów kupują przedstawicielki płci pięknej. W pierwszych dekadach XX wieku zespoły marketingowe uważały, że aby przemówić do kobiet, należy uwypuklać luksusowość i delikatność we wszystkim, co się sprzedaje. Dziś niewiele się zmieniło. Na łamach kolorowych gazet w dalszym ciągu widnieją reklamy sprzedające kosztowne i ekskluzywne produkty, a te z nich, które są skierowane do kobiet, niezmiennie nawołują do delikatności. Reklamodawcy wciąż gloryfikują urodę, młodość i witalność, szerokim łukiem omijając cnoty rozumu. Marketingowcy komunikują przy tym swoje racje w sposób zasadniczo ilustracyjny. Nawet reklamy telewizyjne, które są audytywne i dynamiczne, stawiają przede wszystkim na jasny i zapadający w pamięć komunikat wizualny. Płeć kulturowa (dziś już powszechnie znana jako gender) wydaje się być swoistą obsesją reklamodawców. Profesor S. Jhally w swoim artykule What’s Wrong with a Little Objectification? tłumaczy tę medialną fiksację polegającą na sięganiu po stereotyp męskości i kobiecości dwoma przyczynami. Pierwsza z nich wynika z faktu, że nasze rozumienie siebie samych w kategoriach bycia kobietą czy mężczyzną jest jednym z najbardziej kluczowych aspektów potrzebnych do samookreślenia. Druga przyczyna to fakt, że płeć kulturowa jest dla nas widoczna przy pierwszym spojrzeniu, ponieważ nosimy w sobie wiedzę o skonwencjonalizowanych kulturowych formach prezentacji płci. Prezentacja ta jest ciągle kreowana za pomocą schematycznych zachowań społecznych, które są nam znane z obiegu kulturowego. Stereotyp kobiecości i męskości przedstawiany jest w reklamie za pomocą symbolicznych odnośników do tych schematycznych zachowań, które rozpoznajemy jako kobiece czy męskie. W celu pokazania esencji (na przykład
kobiecości) reklamodawcy często posługują się specyficzną mową ciała. Kobieta przedstawiana jest jako delikatna, niewinna, lekko zdezorientowana. Takie elementy mowy ciała jak zamknięte oczy, muskanie siebie albo produktu, zagubiony wyraz twarzy bądź też leżenie na podłodze czy łóżku, świadczą o tym, że reklamodawca posłużył się skondensowaną formą stereotypu płciowego. Stereotypizacja stwarza problemy, ponieważ nie dopuszcza do głosu indywidualności osobowej i wyznacza normy kulturowe, które często bywają nierealne do osiągnięcia. Reklama wywiera ogromny wpływ na obyczaje. Historia zna przypadki, kiedy reklamodawcom udało się trwale zmienić normy, chociażby w zakresie urody i higieny. Używanie dezodorantu nie było uznawane za konieczne w Stanach Zjednoczonych, dopóki w 1926 roku firma Odorono nie stworzyła reklamy, w której oświadczyła konsumentom, że pomijanie tej czynności to okropne faux -pas społeczne. W swoich kampaniach rzeczona firma posługiwała się wręcz motywem ostracyzmu społecznego, sugerując, że nieprzyjemny zapach może wpłynąć negatywnie na życie towarzyskie i uczuciowe kobiet. Reklamodawcy już wiele lat temu odkryli, że cechy, takie jak młodość, uroda, witalność czy dobrobyt są przez ludzi wyjątkowo pożądane. Wiedział to i Thomas Barret, który w swoich kampaniach zdecydował się użyć wizerunku uroczego dziecka. Współcześnie panujący kult młodości, urody i szczupłości sprawia jednak, że wielu z nas stara się dogonić nierealne ideały stworzone przez media. Wizerunki medialne, społeczny nacisk i sztucznie wykreowane normy powodują, że coraz więcej osób cierpi na zaburzenia odżywiania i ma kompleksy związane z wyglądem. Reklamodawców nie interesują jednak negatywne konsekwencje ich poczynań – dla nich liczy się przede wszystkim skuteczność. Społeczna presja nawołująca do uczestnictwa w karuzeli próżności raczej nie ustanie, warto zatem postawić na świadomą konsumpcję dóbr i na zdrowy dystans do panujących trendów.
kontrast miesięcznik
21
P
rof. Zbigniew Lew-Starowicz definiuje cyberseks jako „aktywność seksualną uprawianą za pomocą komputera. Obejmuje on erotyczne gry, pornografię, nawiązywanie znajomości, pobudzanie drugiej osoby pośrednio lub bezpośrednio dzięki użyciu elektrod, zachowania masturbacyjne (…), kreowanie rzeczywistości wirtualnej”. Ujmując wprost, są to wszelkie zachowania w cyberprzestrzeni, mające doprowadzić do osiągnięcia satysfakcji seksualnej przez podejmujące się ich osoby. Ma to miejsce przy użyciu kamer internetowych, rozmaitych czatów, wirtualnych komunikatorów, et cetera. Warto zaznaczyć, że zgodnie z przeprowadzonymi badaniami, mężczyźni częściej niż kobiety angażują się w wirtualny seks. TWORZENIE WŁASNEJ TOŻSAMOŚCI Niezwykle powszechnym zjawiskiem na czatach internetowych jest kreacja od podstaw własnej tożsamości, a także wyglądu. Osoby odwiedzające tego typu miejsca chcą wywrzeć na swoich wirtualnych towarzyszach jak najlepsze wrażenie, dlatego też, pragnąc nawiązać relacje o zabarwieniu erotycznym, często upiększają swoją fizjonomię. Wszystko po to, by wpasować się w tak zwany kulturowy kanon piękna. Bogdan Wojciszke w książce Człowiek wśród ludzi. Zarys psychologii społecznej trafnie podkreśla, że „lubimy ludzi charakteryzujących się zaletami: życzliwych, towarzyskich, uczciwych, inteligentnych, o wysokim prestiżu i dużych umiejętnościach społecznych, a więc wiedzących, jak się zachować i wrażliwych na potrzeby innych”. Autor podkreśla również istotność atrakcyjności fizycznej. To ona powoduje, że osoby uważane za ładne częściej są postrzegane jako bardziej interesujące, wrażliwe, miłe i szczęśliwe. Złudzenie, że „piękne jest dobre” prowadzi do tego, że urodziwi częściej obdarzani są także życzliwością oraz większą tolerancją w przypadku popełnienia czynów zabronionych. Tego ostatniego dowodzi między innymi eksperyment przeprowadzony w 1980 roku przez Johna Stewarta, który wykazał, że przystojni mężczyźni niejednokrotnie otrzymują niższe wyroki. Warto zaznaczyć, że istotność wyglądu fizycznego można wytłumaczyć także tak zwanym efektem aureoli, który polega na tym, że jedna pozytywna cecha człowieka wpływa dodatnio na jego pozostałe atrybuty (opromienia je blaskiem jak aureola) i warunkuje pozytywne postawy względem niego. Ilustr. Ewa Rogalska
Należy zwrócić uwagę, że możliwość tworzenia wizerunku swojej osoby jest bardzo istotną przesłanką przy wyborze czatów erotycznych jako miejsca zaspokajania rozmaitych potrzeb. Ludzie zawierający znajomości i budujący relacje w tego typu miejscach nie są już poddawani społecznym osądom, tak jak dzieje się to w świecie rzeczywistym. To właśnie dlatego osoby nieśmiałe bardzo często „przeobrażają się” w dusze towarzystwa właśnie na internetowych czatach. Jednostka, orientując się w jak szybki oraz łatwy sposób może zrealizować swoje potrzeby, coraz bardziej zagłębia się w otchłań Internetu i powierza mu coraz to dyskretniejsze zakamarki swego życia. Wszystko po to, by poczuć swoją wartość. Internauta, chcąc wkroczyć w wirtualny świat czatów, na początku musi przybrać
czy nagrania audio lub wideo. W Internecie można bowiem spotkać niezliczone ilości pornograficznych materiałów. Pokłady tego rodzaj plików nieustannie się powiększają. Szacuje się, że internetowe strony pornograficzne rocznie odwiedzają ponad 72 miliony użytkowników. Kolejną kategorią wspomnianych zachowań są rozmowy erotyczne prowadzone między innymi na czatach. Nowości technologiczne umożliwiają coraz większe „urealnienie” przeżywanych doznań. Osoby praktykujące cyberseks mają do dyspozycji już nie tylko zwykłe kamery internetowe, ale także rozmaite programy umożliwiające zmianę swojej postury, a nawet twarzy, czy też specjalistyczne kombinezony z wbudowanymi czujnikami. Trzecią kategorią jest korzystanie z różnego rodzaju programów oraz płyt CD, umoż-
Cyberseks
– przygoda czy uzależnienie? konkretną nazwę, czyli nick. Pseudonim ten musi być na tyle atrakcyjny dla pozostałych użytkowników, by skutecznie zachęcić ich do nawiązania kontaktu. Internetowe konwersacje są niezwykle schematyczne. Krystyna Pytlakowska i Jerzy Gomuła w książce Zaczatowani w prosty sposób ujmują je w ramy, które przedstawiają się następująco: „Jak wyglądasz? Opisz siebie”. Następnie – „Ile masz lat? Skąd klikasz?”. Czasami towarzyszy temu wymiana zdjęć czy też numerów telefonów. Dopiero po tej szybkiej wstępnej selekcji następuje przejście do meritum. W przypadku czatów erotycznych – do cyberseksu. WIRTUALNE ŻYCIE EROTYCZNE Skupiając się na zachowaniach o charakterze erotycznym praktykowanych w cyberprzestrzeni, można wyróżnić ich trzy kategorie. Pierwsza z nich to korzystanie z wirtualnych treści erotycznych, takich jak opowiadania
Niektóre osoby do osiągnięcia satysfakcji seksualnej nie potrzebują fizycznej bliskości drugiego człowieka. Wystarczy, że zalogują się na czat, uruchomią kamerkę internetową i zaczną wystukiwać na klawiaturze swoje dotąd skrywane pragnienia. Dla wielu ludzi cyberseks to wciąż temat tabu. Jednak grono osób angażujących się w wirtualny seks stale rośnie.
Mateusz Komander
liwiających odtwarzanie konkretnych treści w każdym miejscu i czasie na swoim komputerze, bez konieczności zaglądania w wirtualną rzeczywistość. Co przede wszystkim skłania ludzi do zaspokajania swoich potrzeb seksualnych właśnie przez Internet? Problem ten próbowali rozstrzygnąć Patrick Carnes, David L. Delmonico, Elizabeth Griffin oraz Joseph M. Moriarity w publikacji Cyberseks. Skuteczna walka z uzależnieniem. Skonstruowali oni pewien model, ujmujący elementy, które tak skutecznie kuszą miliony Internautów. Składa się on z 6 części i nosi nazwę Cyberheks (gr. heks – sześć). Znaczącymi elementami są tu integralność oraz narzucenie, które ukazują, jak bardzo Internet zakorzenił się w naszym życiu. Jest to spowodowane ogromem spraw załatwianych w cyberprzestrzeni. Na wielu płaszczyznach wręcz nie wyobrażamy sobie działań bez wirtualnych udogodnień. Kolejnym elementem jest interaktywność, która umożliwia bezproblemowy i szybki kontakt z użytkownikami oddalonymi od nas nawet o tysiące kilometrów. Osoba korzystająca z Internetu, która czuje się samotna lub odrzucona w życiu realnym, zaznaje tam poczucia przynależności do jakiegoś rodzaju grupy. Niezwykle zachęcająca jest także zapewniająca anonimowość izolacja, dzięki
której internauta może w odosobnieniu oddać się swoim fantazjom czy pragnieniom erotycznym. Użytkownik nie jest przez nikogo oceniany, co z jednej strony jest niewątpliwą zaletą, lecz z drugiej doprowadza do bagatelizowania swoich przyzwyczajeń. Model zamyka otumanienie, które przejawia się tak zwanym „zachłyśnięciem się” możliwościami Internetu oraz niska cena przeglądanych materiałów. Te wszystkie elementy obrazują, jak bardzo złożonym zjawiskiem jest cyberseks. Osoby zbyt często angażujące się w wirtualne zachowania o charakterze erotycznym sprowadzają na siebie wiele zagrożeń, między innymi zachwianie relacji z bliskimi lub ich całkowite zniszczenie, utrwalenie w psychice zachowań dewiacyjnych o podłożu seksualnym, a także uzależnienie od sieci oraz jej rozmaitych komponentów. Jednak nie można pominąć także pozytywnych aspektów, jakie niesie za sobą to zjawisko – pomocy w roz-
wiązywaniu uciążliwych problemów natury seksualnej czy też w pokonywaniu trudności związanych z zawieraniem kontaktów międzyludzkich. Od czasu spopularyzowania Internetu komunikacja ewoluowała w bardzo szybkim tempie. To już nie tylko koleżeńskie rozmowy czy krótka wymiana informacji. To spirala, która wręcz wciąga i niejednokrotnie pozbawia realnego życia. Wielu użytkowników Internetu traktuje cyberprzestrzeń jako wybawcę od szarej, monotonnej rzeczywistości – decydują się więc na podporządkowanie jej całego swojego życia – również erotycznego.
kontrast miesięcznik
23
◀▷
fotoplastykon
Bartłomiej Jędrzejewski – z wykształcenia architekt krajobrazu, który jednak porzucił chlubną sztukę projektowania zmyślnych kompozycji z kwiatków, krzaczków i drzewek w przydomowych ogródkach swoich sąsiadów na rzecz rozglądania się po różnych stronach świata. Fotografię stara się łączyć z podróżami, które są jego pasją. Poszukuje kompozycji minimalistycznych, czytelnych, stawiających na siłę przekazu. Uważa, że „najbardziej pamięta się te fotografie, których nigdy nie udało się zrobić”. Na co dzień, oprócz zajmowania się fotografią, freelancuje także jako ilustrator i grafik.
kontrast miesięcznik
25
kontrast miesięcznik
27
Książką
Choć każdy ambitny reżyser marzy, by wziąć na warsztat znakomitą p się spektakularną klęską. W efekcie powstawały produkcje, które, w autorów), w ogóle nie powin Ewa
L
egenda głosi, że J.D. Salinger, ekscentryczny autor Buszującego w zbożu, był tak zdegustowany po obejrzeniu ekranizacji jednego ze swoich opowiadań, że już nigdy więcej nie odważył się na jakiekolwiek kontakty z „Fabryką Snów”. Stephen King ostro skrytykował Stanleya Kubricka, który podjął się ekranizacji kultowego Lśnienia, i zarzucił mu zbyt swobodne obchodzenie się z literackim pierwowzorem. Podobnie było ze Stanisławem Lemem i Solaris w reżyserii Andrieja Tarkowskiego. Takie przykłady można mnożyć w nieskończoność. Liczba nieudanych ekranizacji przewyższa znacznie te zrealizowane zgodnie z zamysłem autora dzieła, zaś produkcje, które spotkały się z uznaniem fanów, można zwykle policzyć na palcach jednej ręki. Nic w tym zresztą dziwnego – zwłaszcza, gdy reżyser postanawia zająć się powieścią otaczaną prawdziwym kultem.
SMAK MAGDALENEK Oglądając Miłość Swanna, nie sposób nie zadać sobie pytania o to, co właściwie kierowało Volkerem Schlöndorffem, gdy powziął karkołomny plan zekranizowania prozy Marcela Prousta. Schlöndorff znany jest z tego, że często bierze na warsztat znakomite, uznane powieści, takie jak choćby Blaszany bębenek, Niepokoje wychowanka Törlessa czy Wojna i pokój. Niestety, tym razem chyba się przeliczył. W poszukiwaniu straconego czasu – cykl powieściowy Prousta, kiedyś niedoceniany, teraz uważany za literaturę, której nie wypada nie znać – to proza praktycznie niemożliIlustr. Marta Kubiczek
wa do przełożenia na język filmu. Niemal pozbawiona fabuły, pęczniejąca od ciągnących się całymi stronami zdań, jest niemałym wyzwaniem dla czytelnika i nie nadaje się raczej do wertowania w pociągu. Nie nadaje się też na film, ze wszystkimi jego ograniczeniami, choćby czasowymi. Schlöndorff zdawał sobie z tego sprawę i dlatego zajął się niewielkim wyimkiem powieści. Wyeksponował to, co wydaje się najbardziej atrakcyjne dla potencjalnego widza, czyli wątek miłosny. Dość wiernie przeniósł na ekran historię związku arystokraty i kobiety lekkich obyczajów – i na tym właściwie poprzestał. Choć Miłość Swanna może się podobać jako produkcja autonomiczna i zapewne przypadnie do gustu miłośnikom filmów kostiumowych, których zachwyci scenografia, kreacje Ornelli Muti i melancholijny wzrok Jeremiego Ironsa, jako ekranizacja niestety zawodzi. Z dość prostej przyczyny: historia Swanna, odarta z jego przemyśleń, cudownie ironicznych opisów próżniaczego życia francuskiej arystokracji i wreszcie pozbawiona ramy, którą w powieści tworzą wspomnienia narratora, pozostaje tylko banalną historyjką o tym, że miłość jest ślepa. Filmem niezmiernie przygnębiającym i – co jest chyba największym grzechem Schlöndorffa – zupełnie pozbawionym poczucia humoru, charakterystycznego dla Prousta.
GOMBROWICZ W NIEWOLI FORMY Witold Gombrowicz zajmuje dziś poczesne miejsce w historii polskiej literatury. Wrzucony
◆ ◆ ◆
film
w ekran
prozę, historia kina pokazuje, że takie próby aż nazbyt często kończyły według zagorzałych miłośników powieści (a czasem też według ich nny ujrzeć światła dziennego. Kirsz
na półki szkolnych bibliotek, gdzieś pomiędzy Prusa i Norwida, stał się tym, przed czym zawsze uciekał – symbolem uciemiężenia i ponurego obowiązku szkolnego. Jego twórczość wzbudziła też zainteresowanie filmowców, a konkretnie Jerzego Skolimowskiego, który po kilkudziesięciu latach pobytu za granicą zjawił się w Warszawie, by przenieść na ekran obrazoburcze niegdyś Ferdydurke. Efekt budzi mieszane uczucia. Gombrowicz pewnie skrzywiłby się z niesmakiem i przy najbliższej okazji obraził swoimi ciętymi uwagami połowę ekipy i samego Skolimowskiego. Film zaczyna się obiecująco. Przyjemna, nieco frywolna melodia, Józio zagrany przez Iaina Glena, który niezwykle dobrze wyczuł klimat powieści… Wybór Roberta Stephensa do roli profesora Pimki zastanawia, ale i nad tym można przejść do porządku dziennego. Pierwszy zgrzyt następuje, gdy w części „szkolnej”, skądinąd całkiem dobrze zrealizowanej, nie pojawia się słynna scena lekcji języka polskiego. Jak to? Ferdydurke bez sztandarowej satyry na polską oświatę? Wkrótce odstępstw od literackiego pierwowzoru jest już tak wiele, że widz zaczyna zastanawiać się, czy to jeszcze aby na pewno Gombrowicz. Tych zmian, nieuzasadnionych i niezbyt dobrze wkomponowanych w całość, Skolimowski nie potrafi niestety niczym zrekompensować. Chce zadowolić wszystkich – i miłośników gombrowiczowskiej prozy, i tych, którzy może nie do końca wierzą, że Gombrowicz wielkim pisarzem był, i tych wreszcie, którzy jego powieści w ogóle nie znają… Nic dziwnego, że ostatecznie nie udaje mu się zadowolić nikogo.
STRACONE POKOLENIE Wielki Gatsby nie ma szczęścia do dobrych ekranizacji. Niepozorna książeczka, świadectwo straconego pokolenia, historia miłości dorobkiewicza i okrutnej kokietki była przenoszona na ekran już pięć razy. Najsłynniejsza ekranizacja z roku 1974 została zrealizowana bardzo poprawnie – i trochę bez polotu. Najnowsza natomiast – choć lepiej oddaje dekadenckiego ducha powieści F. Scotta Fitzgeralda – jest tak pełna przepychu, że właściwie zupełnie zagłusza tragiczną wymowę powieści. Baz Luhrmann miał niewątpliwie ciekawą koncepcję – postanowił oddać atmosferę szalonych lat dwudziestych tak, by przemówiła do współczesnego widza. Ale to, co udało się w przypadku Moulin Rouge, w Wielkim Gatsbym niestety zawodzi. Aktorzy po prostu giną pośród olśniewającej scenografii. Leonardo di Caprio jest całkiem niezłym Gatsbym, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że właściwie nie miał na tę postać pomysłu i operuje tylko swoim stałym zestawem min – czyli nieco zakłopotanym uśmiechem i buńczucznym zmarszczeniem brwi. Pozostali bohaterowie są albo przerysowani, albo też nieznośnie bezbarwni. Carey Mulligan tonie w powodzi piór i diamentów, ale jej Daisy pozostawia widza zupełnie obojętnym (Mia Farrow w ekranizacji Jacka Claytona przynajmniej skutecznie irytowała). Konserwatywnych widzów rozdrażni też współczesna muzyka, czasem lepiej, czasem gorzej skomponowana z tym, co akurat dzieje się na ekranie. Wielki Gatsby wizualnie zachwyca i to niestety jedna z jego nielicznych zalet (która dla wielu może być jednak raczej wadą). kontrast miesięcznik
29
POD SZKLANYM KLOSZEM UDRĘKI Niektóre powieści przechodzą do legendy nie dlatego, że są wybitne czy w jakiś sposób nowatorskie, ale ze względu na wyjątkowo tragiczne losy ich twórców. Tak właśnie stało się ze Szklanym kloszem Sylvii Plath. Trzydziestokilkuletnia autorka, zmagająca się z depresją, popełniła samobójstwo kilka miesięcy po wydaniu książki. I tyle wystarczyło, aby ta, w gruncie rzeczy, dość przeciętna powieść stała się biblią milionów młodych kobiet. W 1979 roku – gdy całe zamieszanie wokół Szklanego klosza nieco już przycichło – powstał film, promowany hasłem: „Sometimes just being a woman is an act of courage”. Niestety, tej odwagi, o której zapewniają twórcy adaptacji, ciężko się dopatrzyć w postępowaniu głównej bohaterki. Filmowa Esther nie przypomina dziewczyny, cierpiącej na zaburzenia psychiczne. Marilyn Hassett, odtwórczyni głównej roli, bardzo spłyciła tę postać. Oddanie jej neurotycznej natury ograniczyła do łamania ołówków, szlochania w słuchawkę telefonu i nonszalanckiego popijania drinków. Co więcej, stylistyka filmu przypomina chwilami amerykańskie produkcje dla nastolatków. Załamanie psychiczne Esther i jej tragiczna decyzja są zupełnie nieuzasadnione fabularnie i wprawiają widza w niemałe zakłopotanie. Twórcy filmu poczynają sobie z powieścią bardzo swobodnie, co niekoniecznie wychodzi ukazanej historii na dobre.
Ilustr. Marta Kubiczek Fot. Patryk Rogiński
Książkę Plath ciężko nazwać dziełem wybitnym, ale nie można odmówić jej pewnego uroku i daru obrazowania. Jako autobiografia i wymowne świadectwo pewnego pokolenia zasługiwałaby na to potraktowanie jej z nieco większym szacunkiem. Niestety, od czasu nieudanej adaptacji z lat siedemdziesiątych nikt nie odważył się na to, by ponownie przenieść ją na ekran.
KUBRICK I CENZURA Wiele lat po nakręceniu Lolity Stanley Kubrick przyznał, że gdyby wiedział, na ile przeszkód natrafi w trakcie realizacji filmu, nigdy by się tego nie podjął. Rzeczywiście, już sama wieść o planach zekranizowania kontrowersyjnej powieść Vladimira Nabokova sprawiła, że karkołomnemu przedsięwzięciu od początku towarzyszyła aura skandalu. Liczne problemy, nakazy i zakazy cenzury odbiły się na Lolicie dość niekorzystnie. Tytułowa bohaterka z dwunastolatki zmieniła się w piętnastolatkę i bardziej niż nimfetkę przypominała dojrzałą studentkę. Zmienia to oczywiście całą wymowę filmu i sprawia, że ciężko doszukać się w nim czegokolwiek niemoralnego. Niedopowiedzenia, które początkowo działają raczej na korzyść, z czasem stają się nużące, a relacja łącząca Humberta i jego pasierbicę traci niezbędną nutę zmysłowości i skandalu, obecną w literackim pierwowzorze. Nie znaczy to jednak, że Lolita jest filmem złym. Broni się jako dzieło autonomicz-
ne i pod pewnymi względami jest nawet bardziej udana od wierniejszej co prawda, ale i nieco bezbarwnej ekranizacji Adriana Lyne’a. Kubrick serwuje widzom fascynujący, okraszony dowcipem i ironią obraz pruderyjnej Ameryki lat pięćdziesiątych i zabiera ich w podróż po motelach i wynajmowanych pokojach, będących kolejnymi stacjami udręki dla Lolity i Humberta. Dodatkowym plusem jest znakomita obsada, zwłaszcza niezrównany Peter Sellers w roli Clare’a Quiltiego. Niestety, Kubrick podjął się zekranizowania Lolity w złym miejscu i w złym czasie. Ingerencja cenzury zniszczyła film, który mógł być arcydziełem. Decyzja o przeniesieniu na ekran literatury otaczanej kultem, ważnej dla wielu ludzi, z których każdy ma swoją wizję tego, jak powinny wyglądać wydarzenia ukazane w powieści, zawsze jest ryzykowna. Dlatego tym bardziej dziwi czasem fakt, że reżyserzy wciąż podejmują się ekranizowania prozy uznawanej ogólnie za niemożliwą do przełożenia na język filmu. Może przemawia przez nich sentyment, a może cyniczna kalkulacja? Przecież ekranizacje uznanych powieści to najlepszy sposób, by ściągnąć do kin tłumy fanów. W efekcie powstają nieraz produkcje chybione i rozczarowujące. Ale warto je oglądać, choćby po to, by skonfrontować swoją wizję z wizją reżysera i przekonać się, jak wydarzenia ukazane w naszej ukochanej powieści wypadły na srebrnym ekranie.
BRUD, ŚMIECI I KAMERY WIDEO W jednym z wywiadów Harmony Korine wspomina, że jako dziecko, wraz z ojcem, zobaczył w sali kinowej groteskę Wernera Herzoga Nawet karły były kiedyś małe (1970), o której mówi: „To mój ulubiony film wszechczasów. Kiedy usłyszałem ten wrzask dziewczyny w jaskini i zobaczyłem ukrzyżowaną małpę, wiedziałem, że chcę robić filmy”. Pozostaje zachodzić w głowę, czy w skład codziennego repertuaru młodego Harmony’ego wchodziły również wczesne dokonania Johna Watersa lub Dziwolągi (1932) Toda Browninga. Adam Cybulski
W
ychowany przez zatwardziałych trockistów, w Nashville i w nowojorskim Queens, człowiek orkiestra sztuki niezależnej bohaterami filmowych opowieści czynił jednostki odpychające, odrzucone przez amerykański kult młodości i sukcesu. Od twórców zrzeszonych przez kino Elgin i fenomen midnight movies, Watersa i Alejandro Jodorowsky’ego, pożyczył skłonność do karykatury, fascynację brzydotą i fizycznymi deformacjami oraz paradokumentalną surowość, nierzadko adorowaną kamerą wideo. Ten enfant terrible nowego amerykańskiego kina został nawet namaszczony przez Herzoga, który nazywa kontrast miesięcznik
31
twórcę Trash Humpers (2011) „swoim reżyserem”. Filmowe „dzieciaki” Korine’a podszyte są zwykle lejtmotywem zdeprawowanej młodzieży, ciągłymi wtrętami autobiograficznymi, w końcu – rysującym się zza brudu i zgnilizny – zaangażowanym komentarzem społecznym.
W TANDEMIE Z DYSKRETNYM MORALIZATOREM Niesforny undergroundowiec zadebiutował w 1995 roku Dzieciakami, do których napisał scenariusz jako niespełna dwudziestolatek. Za kamerą stanął natomiast przeszło dwa razy starszy Larry Clark, inny niezależny filmowiec zafiksowany na punkcie amerykańskich nastolatków szukających uciech w przygodnym seksie, narkotykach i gangsterce podpatrzonej w telewizji. Przeciętny dzień tytułowych bohaterów filmu mija pod znakiem mocno zakrapianych (i oprószanych) imprez oraz kolejnych podbojów łóżkowych. Telly, postać centralna filmu, w jednej ze scen dumnie peroruje na temat ulubionej części kobiecego ciała: „Kiedy jesteś młody, niewiele się liczy. Gdy już znajdziesz coś, na czym ci zależy, nie masz już nic innego”. Istotnym elementem historii jest ciążące nad rozerotyzowanymi nastolatkami fatum – wirus HIV, którego nosicielką jest Jennie – kolejne trofeum w kolekcji Telly’ego. Choć dzieło zostało wyreżyserowane przez Clarka, stanowi ono znaczący punkt w karierze Korine’a. Dzieciaki zapewniły rozgłos młodemu twórcy i niejako sformułowały jego artystyczne założenia w relacjonowaniu życia nihilistycznej młodzieży wychowywanej przez opresyjną Amerykę. 7 lat później, mający już dwa dzieła w reżyserskim dorobku, pupil Herzoga spotkał się ponownie na planie z twórcą Zabić drania (2001). Podział pracy przy realizacji Ken Park (2002) był podobny jak w przypadku Dzieciaków: Korine napisał, a Clark (w asyście Edwarda Lachmana) wyreżyserował. Panowie postanowili nie rozstawać się z autorskimi tendencjami i raz jeszcze opowiedzieli o zblazowanej, stale wypatrującej tanich podniet młodzieży. Historia tytułowego bohatera – znużonego egzystencją skejta zamieszkującego przedmieścia Kalifornii – wydaje się nieudolną próbą wskrzeszenia charyzmy i świeżości poprzedniego projektu duetu. Korine i Clark przy okazji Kena Parka stłumili przenikliwość diagnozy kosztem prowokacji. Narracja filmu z duża regularnością robi boFot. Patryk Rogiński
wiem pauzę na odważne – mające w swych rozwiązaniach inscenizacyjnych charakter miękkiej pornografii – sceny łóżkowe z udziałem niepełnoletnich aktorów.
ODRAŻAJĄCY, BRUDNI I ŹLI „Życie jest piękne. Wypełniają je wspaniałe wizje. Jest wspaniałe. Bez tego piękna byłbym martwy” – pada z ust jednego z bohaterów Skrawków (1997), reżyserskiego debiutu Korine’a, nakręconego w zaledwie 20 dni. Słowa to, rzecz jasna, ironiczne dla ujęcia, w jakim przedstawił autor życie mieszkańców niewielkiej Xenii w stanie Ohio. Zniszczone przez tornado miasteczko jest siedliskiem życiowych rozbitków, wynaturzeń i postępującej degrengolady, w którym przyszło żyć Tummlerowi i Solomonowi, będącym godziwą konkurencją dla państwa Marble z Różowych flamingów (1972) w rywalizacji o miano „najbardziej odpychających ludzi świata”. Wchodzący w dorosłość chłopcy, zakładając, iż życie nie ma im nic lepszego do zaoferowania, dla zabicia nudy odurzają się oparami kleju, maltretują plączące się pod nogami koty i uprawiają seks z upośledzoną umysłowo sąsiadką. Korine w pierwszym autorskim dziele, poskładanym z przypadkowych epizodów i scen wystylizowanych na dzienniki wideo, już nie opowiada o jednostkach wyalienowanych w niewzruszonej metropolii, ale o całej grupie zepchniętej na margines społeczeństwa. Reżyser z jednej strony wypowiada się tutaj w roli rzecznika osób nieprzystających do amerykańskiego ideału piękna, z drugiej – proponuje niczym nieskrępowane freak show, nad którym rozrzewniłby się sam Browning, niepisany pionier kina eksploatacji. Tę odbiorczą ambiwalencję powoduje strategia polegająca na beznamiętnym – niemal paradokumentalnym – przyglądaniu się światu przedstawionemu, poddanemu uprzednio bezwstydnej hiperbolizacji. Surowość przekazu, tak akcentowana w Skrawkach, stała się niemal główną atrakcją w Julien Donkey-Boy (1999), co jest całkowicie zrozumiałe, jako że drugie dzieło adoratora Watersa jest pierwszym amerykańskim projektem zrealizowanym z założeniami duńskiej Dogmy. Jest tu natrętna ziarnistość obrazu, kamera z ręki, demaskowanie ekipy filmowej, absurdalna asceza formy – wszystko zaliczone podług postulatów spisanych na serwetce przez Larsa von Triera i spółkę. To historia
tytułowego schizofrenika wychowującego się w kuriozalnym domu, którego głową jest ojciec grany przez samego Herzoga. Niemiec, swobodnie improwizując przed kamerą, daje popis absurdalnego dowcipu: popija trunek z kapcia, drzemie w masce przeciwgazowej, a nastoletniemu synowi każe odgrywać rolę nieżyjącej żony. Korine ponownie opowiedział się po stronie wykluczonych, tym razem jednak wypowiedź została przyćmiona nonszalancją cyzelowania w filmowej formie.
SAMOTNI ARTYŚCI I LUDZKIE ŚMIECI Po 8 latach przerwy od reżyserowania filmów, spędzonych na realizowaniu dokumentów dla telewizji i kręceniu teledysków (między innymi do utworów Willa Oldhama i Cat Power), Korine stworzył zdecydowanie najbardziej pokorne do tej pory dzieło. Produkując Pana Samotnego (2007), zamienił zdegradowane amerykańskie prowincje na urzekający Paryż. Głównym bohaterem uczynił sobowtóra Michaela Jacksona, który prowadzony przez naśladowczynię Marilyn Monroe, trafia do osobliwej komuny zamieszkiwanej przez innych odmieńców przywracających do życia ikony popkultury. Tak więc krzewiciel moonwalka ucina sobie partyjkę w ping-ponga z Charliem Chaplinem, dokarmia kurczaki z Shirley Temple, występuje na jednej scenie z Madonną i Jamesem Deanem. Romans z profesjonalnym formatem 35 mm musiał szybko spowszednieć Korine’owi, ponieważ w 2011 roku powrócił do ukochanej kamery wideo, aby zrealizować Trash Humpers. Dzień staruszków zamieszkujących rodzinną miejscowość reżysera, Nashville, upływa na najbardziej nikczemnych rozrywkach. Odrażający seniorzy spod ręki Korine’a uczą nieletnich, jak wkładać żyletki do jabłek, organizują świąteczne orgie z prostytutkami oraz dewastują mienie publiczne. Wyjątkiem są kontenery na śmieci – te, jak sugeruje tytuł, traktują ze szczególną czułością. Scenarzysta Dzieciaków, oferując zapakowaną w szorstką formę opowieść o plugawych jednostkach, raz jeszcze przypomniał o programowych założeniach kina transgresji lat osiemdziesiątych oraz o wczesnych satyrach Watersa, nadających mu miano „króla złego smaku”. Co bardziej pobłażliwy widz dopatrzy się tutaj kolejnego zaangażowanego wywodu autora, tym razem sprzeciwiającego się dyskryminacji osób starszych.
„ACZ I STAROŚĆ BYWA ŻWAWA, WŻDY WIEK MŁODY MA SWE PRAWA” Ostatnim, póki co, filmowym projektem Amerykanina są chłodno przyjęte wśród polskiej widowni Spring Breakers (2012). Tytuł filmu odnosi się do popularnego w ojczyźnie Korine’a zjawiska ferii wiosennych, w ramach których młodzi ludzie wyjeżdżają najczęściej na słoneczną Florydę, gdzie uprawiają wolną miłość, imprezują i zażywają narkotyki. Historia jest nieskomplikowana, niczym w kilkuminutowym teledysku: cztery koleżanki – Faith, Brit, Candy i Cotty – chcąc wyrwać się z szarej rzeczywistości pustych ścian akademika, napadają – wzorem gangsterów z MTV – na przydrożną knajpę. Na miejscu oddają się właściwym wiosennej przerwie uciechom, do momentu, w którym trafiają w ręce policji. Korine porzucił porośniętą brudem wannę Solomona na rzecz kąpieli w blasku słońca, młodości i nieustającej zabawy. Reżyser oparł tę pozorną afirmację hedonizmu na serii wideoklipowych impresji, poszatkowanej narracji, redundantnych komentarzach z voice-overu, w końcu – intertekstualnych nawiązaniach. Do tych ostatnich należało przede wszystkim obsadzenie gwiazdek ze stajni Disneya, Seleny Gomez i Vanessy Hudgens, w rolach roznamiętnionych nastolatek, radykalnie pogrywające z ich filmowymi emploi. Innym przebiegłym zabiegiem było wykorzystanie dwóch przebojów Britney Spears. W pierwszej partii filmu tytułowe wczasowiczki wykonują debiutanckie …Baby One More Time, natomiast w scenie poprzedzającej punkt kulminacyjny, zapowiadającej nieuniknione nieszczęście, zabarwiony kiczem James Franco w roli Aliena zarzyna Everytime – dużo bardziej stonowany utwór, w którego teledysku wokalistka wyziewa ducha podczas kąpieli. Nie było od czasu Urodzonych morderców (1992) Olivera Stone’a tak zmyślnej satyry na kulturę popularną, napisanej językiem kultury popularnej. Ostatnie dokonanie Korine’a stanowi swoistą cezurę w jego filmowym dorobku. Z jednej strony po raz pierwszy prezentuje on, choć niezwykle ironicznie, amerykański blichtr, którego zepsuty rewers frapował go w dziełach, takich jak Skrawki, Julien Donkey Boy czy Trash Humpers. Z drugiej jednak, jest tutaj krytyczny wobec swoich protagonistów, których do tej pory darzył pokrętną empatią.
kontrast miesięcznik
33
W poszukiwaniu
szaleństwa
The Beatles, Dziecko Rosemary, spódnice z koła i ekstremalne mini w połączeniu z czerwoną szminką i kocią kreską. To właśnie lata sześćdziesiąte, przeżywające właśnie swój renesans na małym ekranie, zapoczątkowany Mad Men. Karolina Kopcińska
Ilustr. Róża Szczucka
P
ołączenie dobrze nakreślonych postaci i szalonych lat sześćdziesiątych przyniosło Mad Men ogromny sukces i uznanie zarówno wśród fanów, jak i krytyków. Świat oszalał na punkcie serialu, a on sam stał się przyczyną powrotu mody na spódnice szyte z koła i świetnie skrojone garnitury. Jednak Mad Men odcisnął swoje piętno nie tylko w środowisku projektantów i fashion victims, ale również w świecie seriali, stając się początkiem fali produkcji, których akcja osadzona jest w nostalgicznych latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.
Z WIZYTĄ NA MADISON AVENUE Mad Men, stworzony prze Matthew Weinera, zadebiutował na ekranach telewizorów w lipcu 2007 roku. Fabuła skupia się na Donie Draperze, geniuszu reklamy, oraz jego współpracownikach i rodzinie. Nie jest to jednak ckliwa historia w stylu brazylijskiej telenoweli, ale pełnokrwisty, wielokrotnie nagradzany dramat, poruszający problemy, takie jak alkoholizm, walka z rasizmem i seksizmem oraz poszukiwanie własnej tożsamości. Jednak tym, co w Mad Men wysuwa się na pierwszy plan, i jest być może ważniejsze nawet niż Don Draper, są lata sześćdziesiąte. Akcja serialu, rozpoczynająca się w dniu pierwszego marca 1960 roku, obejmować ma całą dekadę, co stwarza doskonałą okazję do spojrzenia nie tylko na życie toczące się w tych latach, ale przede wszystkim na zmiany, jakie wówczas zachodziły. Mad Men jest niczym fabularyzowana kronika modowa, kulturalna i społeczna, poświęcająca równie dużo uwagi swoim bohaterom, co zjawiskom społecznym i wydarzeniom historycznym. Widz może więc obserwować reakcje bohaterów na tak ważne i pamiętne zdarzenia, jak zabójstwa Johna F. Kennedy’ego, Martina Luthera Kinga, czy też zagadkową śmierć Marilyn Monroe. Nie bez odzewu ze strony twórców pozostają również kwestie równouprawnienia Afroamerykanów, czy walka kobiet o miejsce w świecie biznesu, zdominowanym dotąd przez mężczyzn. Bohaterowie serialu i historie ich życia stanową świetny punkt wyjścia do spojrzenia na wszystko to z ówczesnej perspektywy. W przypadku serialu takiego jak Mad Men, w którym czas akcji jest praktycznie osobnym bohaterem i nawet karaluch przemykający po pokoju wydaje się mieć znaczenie, dbałość o detale jest więcej niż
pożądana. Skrupulatność w odtwarzaniu rzeczywistości lat sześćdziesiątych jest tak wielka, że fani są w stanie, na podstawie repertuaru kinowego, czy długości damskich spódniczek (!), w miarę precyzyjnie określić nie tylko rok, w którym toczy się akcja danego odcinka, ale nawet miesiąc i tydzień. Dbałość o szczegóły i przypisanie latom sześćdziesiątym tak ważnej roli nie odbywa się jednak kosztem fabuły i dramaturgii. Mad Men co prawda nie jest serialem, w którego akcja pędzi na łeb, na szyję – to raczej produkcja skupiona na postaciach, ich zmaganiach z życiem, problemami oraz dokonanymi wyborami i w tej kwestii spełnia swoje zadanie równie dobrze, jak w przypadku rekonstrukcji historycznej. Bohaterowie to nie jednowymiarowe szablony, czarne lub białe, ale skomplikowane osoby zbudowane z pełnej gamy szarości.
W GMACHU BBC Brytyjską odpowiedzią na sukces Mad Men miał zostać Czas prawdy, serial produkcji BBC, osadzony o dekadę wcześniej niż dzieło Wienera, bo w 1956 roku. Wątek główny koncentruje się na trójce dziennikarzy pracujących w BBC, nieustannie poszukujących soczystych tematów do przygotowywanego przez nich programu. Akcji i sensacji tu więcej niż w Mad Men, bowiem do kotła wrzuceni zostają szpiedzy, komuniści i brytyjskie wyższe sfery, a wszystko to na tle zawirowań politycznych na Węgrzech i w Egipcie, z wybijającym się na pierwszy plan trójkątem miłosnym między głównymi bohaterami. Czas prawdy odniósł umiarkowany sukces, a spadek oglądalności w drugim sezonie doprowadził ostatecznie do zakończenia jego emisji. Mimo że serial powstał na fali popularności Mad Men i dzieli z nim wiele elementów, jak chociażby poruszenie kwestii seksizmu w pracy i włączenie do fabuły autentycznych wydarzeń, to był to jednak inny typ produkcji, nastawiony bardziej na wartką akcję niż na analizę charakteru bohaterów. Jest to swego rodzaju paradoks, biorąc pod uwagę, że zazwyczaj to produkcje amerykańskie utożsamiane są z rozrywką, europejskie natomiast z podejściem psychologicznym. Czas prawdy można traktować jako wyjątek od takiego punktu widzenia – postaci nie są płaskie, ale też nie okazują się tak bardzo skomplikowane jak w Mad Men. Problemy społeczne mają swoje miejsce w fabule, napędzają ją, nie są jednak przed-
stawione z perspektywy względnie szarego człowieka, ale raczej oczami dziennikarza znajdującego się w centrum wydarzeń, który w pewien sposób sam kreuje rzeczywistość. Wpływ mediów na kształtowanie postrzegania świata przez obywateli to zresztą kolejny most łączący oba seriale, tematyka ta jest jednak odrobinę zaniedbana przez twórców Czasu Prawdy.
W POWIETRZU Z PAN AMEM Po motyw szpiegowski sięgnęli twórcy zakończonego po pierwszym sezonie Pan Amu, który swoją nazwę wziął od nieistniejących już, ale swego czasu największych amerykańskich linii lotniczych – Pan American World Airways. Zabieg uatrakcyjnienia serialu poprzez dodatnie elementu sensacyjnego spotkał się raczej z chłodnym przyjęciem ze strony krytyków i nie zapewnił produkcji przedłużenia o kolejny sezon. Namnożenie wątków romantycznych też nie wyszło Pan Amowi na dobre i zapowiadające się ciekawie perypetie stewardess zmieniły się w zwykłe sensacyjne romansidło, tyle że okraszone kostiumami z epoki i namiastką klimatu lat sześćdziesiątych. Próba rekonstrukcji realiów spotkała się z krytyką ze strony fanów, którzy, po dopracowanym w każdym calu Mad Menie, oczekiwali po Pan Amie równie wielkiej dbałości o detale. Największym problemem Pan Amu zdaje się być oblanie go zbyt dużą ilością hollywoodzkiego lukru. Wierność historyczna, która mogłaby uczynić tego typu produkcję jedyną w swoim rodzaju, została dopasowana do poprawności politycznej dzisiejszych mediów, czego przykładem jest chociażby to, że wszechobecny w tamtych czasach papieros zszedł, dosłownie, na drugi plan i żaden z głównych bohaterów nie „skaża” się nawet okazjonalnym zaciągnięciem. Egzotyczne lokacje, barwne stroje i nienaganne fryzury ukazują nie tyle prawdziwość tamtych czasów, ale raczej ich współczesny, wyidealizowany obraz. Samo w sobie nie byłoby to zarzutem, nie ma przecież nic złego w przyjemnym dla oka i lekkim dla ducha podejściu do tematu, wydaje się jednak, że twórcy nie do końca potrafili się zdecydować, czy chcą zrobić serial łatwy i przyjemny, czy też pokazać, jak trudne i pełne wyrzeczeń było życie kobiet pracujących w charakterze stewardess. Ta sprzeczność odbija się niestety czkawką i nawet dobrze zagrane role Christiny Ricci i rozsławionej Wilkiem z Wall Street
kontrast miesięcznik
35
Margot Robbie nie są w stanie zapewnić Pan Amowi lotów tak wysokich, na jakie mógłby zasługiwać.
NA PARKIECIE Z KRÓLICZKIEM W roku 1961 osadzona jest akcja serialu The Playboy Club, który, jak sam tytuł wskazuje, skupia się na pierwszym, działającym w Chicago, klubie spod logo Playboya i przedstawia losy pracownic klubu, tak zwanych króliczków, trudniących się kelnerowaniem. Biorąc pod uwagę tematykę, fakt, że produkcja została oprotestowana przez kilka konserwatywnych grup i stowarzyszeń nie powinien być niczym zaskakującym. Przeciwko serialowi wypowiadały się także feministki oraz organizacje chrześcijańskie i anty-pornograficzne, a jedna z amerykańskich stacji lokalnych odmówiła nawet jego wyemitowania. Niechęć wobec The Playboy Club była tak silna, że niektórzy sponsorzy, w tym Subway oraz Lenovo, zdecydowali się, pod wpływem nacisków, wycofać z wspierania produkcji. Zawirowania wokół The Playboy Club nie przyniosły mu szczęścia i serial, który NBC z sukcesem próbowała opatrzyć metką kontrowersyjności, oficjalnie stracił szansę na przedłużenie o kolejny sezon już po emisji trzeciego odcinka. Założenia producentów były wzniosłe – The Playboy Club ukazywać miał losy kobiet, które w latach sześćdziesiątych nie bały się wykorzystywać swojej seksualności, były niezależne oraz samowystarczalne, zahaczając przy okazji o takie zjawiska społeczno-polityczne, jak walka o poprawę sytuacji osób LGBT. Niestety, sam serial nie sprostał ambicjom twórców, którzy zostali oblani kubłem zimnej wody przez krytyków i widzów. Zarzuty, jakie padały ze strony recenzentów obejmowały nieciekawą fabułę i kiepskie aktorstwo. Z krytyką spotkały się również wyraźne, nieudane zresztą, próby skopiowania stylu Mad Men. Z niechęcią o The Playboy Club wypowiadały się także byłe króliczki, zarzucając serialowi kompletny brak realizmu.
W GABINECIE DOKTORA MASTERSA Jednym z najnowszych seriali, które próbują cofnąć się z akcją do drugiej połowy XX wieku jest Masters of Sex, przedstawiający historię współpracy Williama Mastersa oraz Virginii Johnson, naukowców zajmujących się badaniem ludzkiej seksualności. Niestroniący Ilustr. Róża Szczucka Fot. Patryk Rogiński
od przedstawiania aktów seksualnych serial oparty jest na biografii Mastersa i Johnson, którzy poprzez swoje odkrycia przyczynili się do wybuchu rewolucji seksualnej. Podobnie jak Mad Men, Masters of Sex dużo uwagi poświęca budowaniu postaci i relacji między nimi. Nie ma tu spektakularnych wątków szpiegowskich, jest jednak nie mniej sensacyjne spojrzenie pod kołdrę zniewolonego przez konwenanse amerykańskiego społeczeństwa lat sześćdziesiątych. Masters of Sex to serial o seksie, nie da się ukryć, jednak twórcy nie poszli na łatwiznę i równie wielką wagę przywiązują do nakreślenia portretu psychologicznego i budowy relacji między bohaterami. Takie podejście spotkało się z entuzjazmem tak ze strony widzów, jak i krytyków, podkreślających świetne aktorstwo pary głównych aktorów oraz określających produkcję mianem najlepszej spośród jesiennych serialowych premier 2013 roku. Serial doczekał się przedłużenia o kolejny sezon i jeśli wysoki poziom pierwszej serii zostanie utrzymany, być może znajdzie się godny następca Mad Men, który w przyszłym roku ma zostać ostatecznie zakończony. Lata sześćdziesiąte nie bez powodu nazywane są szalonymi, szczególnie jeśli spojrzeć na Amerykę tamtych czasów. Zawirowania polityczne spowodowane wojną w Wietnamie i kryzysem kubańskim, rewolucja seksualna, ruchy obywatelskie i dynamiczny rozwój pop kultury (wystarczy spojrzeć na zasięg beatlemanii) czynią ją niezwykle inspirującą dla filmowców. Jednak decydując się na przeniesienie czasu akcji do lat sześćdziesiątych stają oni przed nie lada wyzwaniem – jest to nie tylko dekada względnie świeża w pamięci dużej ilości widzów, ale też w ogromnym stopniu wyidealizowana przez odbiorców. Twórcy muszą więc podjąć decyzję o tym, czy pójdą w kierunku lukrowej wizji tych lat (czego świetnym przykładem może być chociażby komedia Do diabła z miłością), czy też trzymać się będą wiernego odtwarzania nawet najdrobniejszych szczegółów, jak w przypadku Mad Men. Półśrodki nie wchodzą tutaj w grę i produkcja, która nie oferuje widzom niczego poza echem tamtych lat i stworzonej naprędce scenografii, nie ma po prostu szans na przetrwanie. Popularność, jakiej doczekał się Mad Men pokazuje, że odbiorcy z chęcią przeniosą się o 50 lat wstecz, musi to być jednak coś więcej niż podróż dla samej podróży.
Prawdziwe
debiuty legend kina 1950–1963
Wielcy twórcy kina nie zawsze startowali z wysokiego pułapu. Wczesne dzieła wybitnych reżyserów nie są znane szerszej publiczności, pomimo że większość z nich można obecnie obejrzeć w Internecie. Które z nich stanowią preludium przyszłej sławy, a które powinny zostać zapomniane?
Mateusz Stańczyk kontrast miesięcznik
37
C
zęść filmów wymienianych w antologiach znana jest jedynie z recenzji w prasie bądź wspomnień osób zaangażowanych w produkcję. Taśma celuloidowa dosyć łatwo ulega degradacji, a niskobudżetowe produkcje zwykle posiadały tylko kilka kopii, które często zużywano do granic możliwości. Z tego powodu jedynie niewielka część krótkich metraży oraz etiud studenckich sprzed 1950 roku przetrwała do naszych czasów.
CASH BABY, CASH Stanley Kubrick, który od 17 roku życia pracował jako fotograf w magazynie „Look”, dosyć przypadkowo został reżyserem. Głównym powodem, dla którego rzucił fotografię na rzecz filmu, były finanse. Podczas przypadkowej rozmowy ze swoim przyjacielem, pracującym w The March of Time, przedsiębiorstwie zajmującym się tworzeniem krótkich dokumentów kinowych, Kubricka zszokowała kwota, jaką firma przeznacza na każdą produkcję. Zdecydował szybko nadrobić swoje braki w warsztacie i za własne pieniądze nakręcił swój pierwszy film Day of the fight. W tym 15-minutowym dokumencie reżyser pokazuje nam dzień, w którym nowojorski bokser Walter Cartier ma stoczyć kolejny pojedynek. Kubrick skupia się nie na walce, ale na niecierpliwym oczekiwaniu, które towarzyszy bohaterowi. Film został nakręcony 17 kwietnia 1950 roku, produkcja spodobała się szefom The March of Time i nieco ponad rok później można było ją zobaczyć w kinach. Co ciekawe, już w swoim debiucie Kubrick zastosował tak zwany efekt vertigo (nazywany również dolly zoom), którego w przyszłości z zamiłowaniem używał. Jest to filmowy trik polegający na gwałtownej zmianie ogniskowej obiektywu połączonej z ruchem kamery w przeciwległą stronę. Efekt powoduje zmianę perspektywy tła bez zmiany perspektywy Fot. Patryk Rogiński
przedmiotów lub postaci znajdujących się na pierwszym planie. Kolejnym dokumentem był Flying padre. Film opowiada historię księdza Freda Stadmullera, którego parafia była tak duża, że do przemieszczania się pomiędzy poszczególnymi ranczami używał samolotu. W tym reportażu pojawiło się znacznie więcej odgrywanych scen rażących sztucznością. Cukierkowy obraz latającego wielebnego przywodzi na myśl postać Supermana. Być może dlatego w jednym z wywiadów Kubrick podsumował ten film jako „głupawy”. Ostatnim filmem, który Kubrick stworzył na zamówienie, był 25-minutowy film korporacyjny Seafarers. Jest to produkcja stworzona za pieniądze Seafarers International Union – Międzynarodowego Związku Marynarzy. W filmie znajdziemy wyłącznie pozytywne aspekty wynikające z zrzeszenia w związku. Jest to bezkrytyczna laurka, której celem było zareklamowanie usług wspomnianej instytucji. Seafarers to również pierwszy film nakręcony przez Kubrica w kolorze, a także pierwszy, w którym występują dialogi i odgłosy nagrane w miejscu rejestracji.
ZANIM NÓŻ WPADŁ DO WODY Roman Polański od najmłodszych lat interesował się kinem, choć jego pierwszym wyborem było aktorstwo. Jako trzynastolatek został zaangażowany do udziału w słuchowisku radiowym. Jego niezwykłym talentem szybko zainteresowali się studenci łódzkiej Szkoły Filmowej, co zaowocowało rolą Mundka w debiutanckim filmie Andrzeja Wajdy Pokolenie. Ta znajomośćspowodowała, że Polański zechciał dostać się na wydział reżyserii. W trakcie nauki nakręcił osiem etiud. Jedną z nich był paradokument Rozbijemy zabawę, za który reżyser o mało co nie został wyrzucony z uczelni. Film miał być relacją ze studenckiej imprezy, zorganizowanej na terenie PWSFiT. Dla urozmaicenia fabuły reżyser zaprosił grupę łódzkich
chuliganów, której zadaniem miało być rozpędzenie potańcówki. Oczywiście o niespodziance wiedziały tylko osoby zaangażowane w produkcję, co spowodowało, że na planie filmowym doszło do regularnej bijatyki. Film został nakręcony z dbałością o kadry, choć kulminacyjna scena bójki trwała znacznie krócej niż planował Polański. Niedługo po rozpoczęciu awantury skończyła się taśma w kamerze, a zanim ją wymieniono, było już po wszystkim. Dwaj ludzie z szafą i Lampa to etiudy kontrastowo surrealistyczne w porównaniu z wcześniejszymi dziełami Polańskiego. Pierwsza opowiada historię dwóch mężczyzn, którzy wszędzie zabierają ze sobą szafę. Slapstickowa fabuła, która początkowo bawi swoją absurdalnością, dosyć szybko przemienia się w dramat. Główni bohaterowie nigdzie nie mogą znaleźć akceptacji. Tłem ich tułaczki są występki, których dopuszczają się mieszkańcy. Są to ludzie o podwójnej moralności – zamknięci na obcych, bezlitośni dla swoich. Druga etiuda jest bardziej symboliczna. Polański pokazuje nam warsztat wytwórcy lalek. Do pomieszczenia, które do tej pory było oświetlane jedynie lampą naftową, zostaje doprowadzona elektryczność. Silne światło żarówki ujawnia niewidoczne dotąd niedoskonałości warsztatu. Zwarcie w instalacji powoduje pożar, a postęp technologiczny okazuje się destrukcyjny dla starego świata. Niezwykle sugestywne ujęcia płonących lalek przywodzą na myśl późniejsze dzieła reżysera, na przykład Dziecko Rosemary.
W SŁUŻBIE RADZIECKIEJ PROPAGANDZIE Andriej Tarkowski długo nie mógł wybrać, czym właściwie chciałby się zajmować. Po pierwszym semestrze rzucił moskiewską arabistykę i za namową matki udał się na roczną wyprawę badawczą na Syberię. To tam zdecydował, że chciałby zostać reżyserem. Jego pierwszy krótkimetraż, Zabójcy, opierał się na
opowiadaniu Hemingwaya i był to pierwszy film studencki w ZSRR nakręcony na podstawie dzieła zagranicznego autora. Już w tym wczesnym dziele można dostrzec zamiłowanie Tarkowskiego do długich statecznych kadrów, które urozmaicane są powolnym ruchem kamery. Reżyser buduje napięcie poprzez celowe przeciąganie scen poprzedzających moment kulminacji, co w późniejszej twórczości stanie się jednym z jego znaków firmowych. Kolejnym mniej znanym dziełem Tarkowskiego jest fabularyzowany film dokumentalny Dzisiaj przepustki nie będzie. Jest to produkcja, która w zamyśle miała być ćwiczeniem reżyserskim dla Tarkowskiego i jego kolegi z wydziału Aleksandra Gordona. Kiedy ustalono, że tematyka filmu będzie związana z prawdziwymi wydarzeniami, które miały miejsce niedługo po zakończeniu drugiej wojny światowej, w realizację zaangażowała się radziecka telewizja państwowa. Zarządzono, że będzie to film wyświetlony w Dzień Zwycięstwa – 9 maja 1959 roku, w związku z czym jego fabuła musiała zgadzać się z obowiązującą linią partii. Dzisiaj przepustki nie będzie opowiada historię bohaterskiego oddziału saperów, który z narażeniem życia podejmuje się wyjątkowo niebezpiecznego zadania. W nieokreślonym sowieckim miasteczku robotnicy drogowi znajdują zakopany arsenał pocisków artyleryjskich. Według instrukcji postępowania, taką ilość należałoby zdetonować na miejscu, niszcząc przy okazji większą część zabudowy. Jednak lokalny komitet partii postanawia, że nie można zniszczyć z trudem odbudowanych domów i wyznacza kapitana Galicza jako dowodzącego akcji rozminowywania. Głównym celem filmu było wywołanie jedynie słusznych skojarzeń: źli i podstępni Niemcy, nawet po wojnie, zagrażają rozwojowi kraju rad, a jedynym ratunkiem są odważni żołnierze Armii Czerwonej. Mimo tego bagażu propagandowego, reżyserom udało się stworzyć spójną
fabułę i autentyczne, choć nieco przerysowane, postacie. Do samego końca nie jesteśmy pewni, czy wszyscy bohaterowie wyjdą żywi, a jest to duże osiągnięcie, biorąc pod uwagę wymuszony z góry happy end.
CHŁOPAK Z FERAJNY Martin Scorsese mimowolnie zainteresował się filmem. Jako młody chłopak chorował na astmę, co uniemożliwiało mu uprawianie sportu. W zamian za to rodzice często zabierali go do kina. Po szkole średniej rozpoczął naukę na wydziale komunikacji filmowej na uniwersytecie w Nowym Jorku. Na jego twórczość silnie wpłynął okres dorastania spędzony we włoskiej enklawie – Little Italy. Już w pierwszym filmie What’s a nice girl like you doing in a place like this? znajdziemy specyficzną postać, którą można określić mianem „kumpla z ferajny”. Starszy, palący cygaro przyjaciel, który daje dobre rady młodszemu koledze. Typowy włoski akcent, a także charakterystyczny sposób wyrażania się to elementy, które często będą występować w twórczości reżysera. W swoim debiucie Scorsese wykorzystał różnorodne sposoby narracji. Wiele kadrów to zdjęcia lub pojedyncze klatki, które ilustrują opowiadaną przez narratora historię. Fabułę filmu stanowi monolog dotyczący historii młodego pisarza od momentu przeprowadzki do wielkiego miasta. Algernon, na którego wszyscy mówią Harry, w dosyć komiczny sposób dostaje obsesji na punkcie pewnego zdjęcia, które nie do końca mu się podoba. Nie jest w stanie odwrócić od niego oczu, mimo że fotografia uniemożliwia pracę i znacznie utrudnia jego życie codzienne. W podobnym klimacie utrzymany jest kolejny film Scorsese’a It’s not just you, Murray! Główny bohater, tak jak w wielu późniejszych produkcjach reżysera, w pierwszej osobie opowiada historię swojej drogi na szczyt. Jest to złagodzony do granic moż-
liwości opis życia członka mafii, w którym nadrzędną wartością jest przyjaźń i lojalność. Murray spokojnym głosem komentuje swoje zbrodnie i zdrady, które w tym świecie są jedynym sposobem awansu w hierarchii. Ten utrzymany w humorystycznym nastroju film gangsterski pokazuje, w jak wielkim stopniu Scorsese znał ciemną stronę społeczności, w której dorastał.
RZEMIEŚLNICZE ARCYDZIEŁA Jak pokazują powyższe przykłady, nie ma jednej drogi do sukcesu. Każdy z wymienionych reżyserów zaczynał swoją przygodę z filmem z innego pułapu. Stosowana wówczas taśma filmowa była niezwykle droga, montaż bardziej czasochłonny, a nagrywane sceny można było zobaczyć dopiero po wywołaniu rolki. Inne były możliwości i motywy działania w kapitalistycznej Ameryce, inne w komunistycznej części Europy. Porównanie jakości filmów pochodzących z dwóch, wrogich sobie, bloków politycznych wypada zdecydowanie na korzyść kinematografi socjalistycznych. Filmy radzieckich reżyserów były zamawiane przez państwo, co gwarantowało im wysoki budżet. Młodzi reżyserzy otrzymywali wszelką możliwą pomoc podczas kręcenia swoich propagandowych debiutów. Współpracowali z profesjonalnymi aktorami i mieli do dyspozycji pełną ekipę filmową. Ich koledzy ze Stanów nie mieli takiego zaplecza. Mimo to, w każdym z tych wczesnych dzieł znajdziemy elementy charakterystyczne dla przyszłych prac danego twórcy. Wybór sposobu narracji, rola muzyki w filmie czy najczęściej stosowane kadry – to tylko niektóre fragmenty układanki, które w przyszłości złożyły się na kanon kina. Patrząc na nie z perspektywy wczesnych dzieł, widać, że już na samym początku kariery każdy z nich miał kilka ulubionych rozwiązań. A każde z tych rozwiązań było, z filmu na film, doskonalone. I tak powstają arcydzieła.
kontrast miesięcznik
39
Muzyka jako sztuka – z do niej – zdaje się być z nawet oczywistym, a ty pytań, zwłaszcza w kon Tymczasem okazuje się Aleksander Jastrzębski
J CISI
BOHATEROWIE
Z NASZYCH ULUBIONYCH PŁYT Ilustr. Ewa Rogalska
edną z nich jest skład zespołu, akompaniującego soliście, który z kolei dość często ma status gwiazdy. Pozostali muzycy zostają w cieniu, a kulisy ich pracy są przeważnie nieznane. Z kolei brak wiedzy jest doskonałym polem do popisu dla wyobraźni, która próbuje to „nieznane” w jakiś sposób wytłumaczyć. Nierzadko prowadzi to do postrzegania zawodu muzyka przez pryzmat biografii gwiazd rocka. Dzięki temu na dźwięk słowa „muzyk” przed oczami pojawia nam się podejrzany typ, zaczynający dzień od zjedzenia naleśników z kokainą, które popija butelką whisky, po czym radośnie parkuje swojego bentley’a w hotelowym basenie, by wieczorem zagrać kolejny koncert w ramach światowej trasy. Obraz tej profesji jest równie mało znany wśród przeciętnych słuchaczy jak samo pojęcie muzyka sesyjnego. Mnogość terminów i określeń, dotyczących muzyków oraz samej muzyki, z którymi można się spotkać w mediach, literaturze, szkołach czy podczas zwykłych rozmów, jest dość przytłaczająca. Raz słyszy się o muzykach sesyjnych, innym razem – o muzykach profesjonalnych, muzykach studyjnych lub po prostu muzykach. Może to prowadzić do nieporozumień. Na pytanie, kim jest muzyk sesyjny, niemal za każdym razem słyszy się inną odpowiedź. Dlatego, według mnie, ważnym krokiem na drodze poznania tajemnic muzyków sesyjnych jest wyjaśnienie kilku pojęć. W przypadku muzyka profesjonalnego sprawa jest prosta – to osoba utrzymująca się z muzyki. Stopień biegłości w posługiwaniu się instrumentem oraz umiejętność czytania nut czy wykształcenie muzyczne są w tym przypadku bez znaczenia. Muzyka amatora od muzyka profesjonalisty odróżnia wyłącznie to, że ten drugi zarabia swoją grą. Łączy się z tym w pewien sposób pojęcie muzyka sesyjnego (nie są to jednak synonimy), który zawsze jest muzykiem profesjonalnym. Jednak nie każdy muzyk profesjonalny jest mu-
kultura
z powodu powszechnego dostępu zjawiskiem dobrze znanym, może ym samym – niewymagającym ntekście procesu jej powstawania. ę, że niewiadomych jest wiele.
zykiem sesyjnym. Co więcej, z historycznego punktu widzenia zawód muzyka sesyjnego jest wytworem znacznie młodszym. Jego początków powinniśmy upatrywać na przełomie XIX i XX wieku, kiedy to powstawały pierwsze wydawnictwa fonograficzne. Natomiast odnosząc się do muzyka profesjonalisty, zaryzykowałbym stwierdzenie, że pojawił się on wraz z muzyką, co oznacza, że jego początków należy doszukiwać się w czasach antycznych. Muzyk sesyjny (zwany też muzykiem studyjnym) pracuje głównie w studiu nagraniowym. Zajmuje się tam nagrywaniem partii na płytach różnych wykonawców (nie materiału autorskiego), jingli reklamowych, muzyki do reklam i programów telewizyjnych. Nie wyklucza to jednak pracy estradowej. Dobry muzyk sesyjny musi wykazywać się szczególnymi cechami, które najlepiej opisują oni sami. I tak z wywiadów z Jackiem Królikiem, Tommym Dennanderem czy Stevem Lukatherem dla magazynu „Gitarzysta” rysuje się następujący obraz muzyka sesyjnego: Przede wszystkim winien on „(…) być sprawnym i wszechstronnym muzykiem. (…) Oczywiście przydaje się erudycja muzyczna, czyli orientowanie się nie tylko w trendach i nowościach, ale również w smaczkach charakterystycznych dla różnych stylów muzyki. Nie można zamykać się w ramach jednego gatunku. (...) Niezbędne jest obycie sprzętowe i umiejętność uzyskania różnych barw i efektów sonorystycznych z rozmaitych instrumentów. Ale przede wszystkim rzetelność, bez której nie jest możliwe wypracowanie sobie marki”. Poza tym „musisz być fajnym gościem. Kimś, z kim inni lubią przebywać. (…) Powinieneś mieć pozytywne nastawienie i trzymać mocno swoje ego na smyczy”. Kluczowymi elementami są biegłe czytanie nut (tzw. granie a vista, czyli bez wcześniejszego wglądu w nuty), niezwykła precyzja w kwestiach dotyczących rytmu i tempa oraz
coś, co nazwałbym umiejętnością odnalezienia się w danej sytuacji muzycznej. Temu ostatniemu należy poświęcić nieco więcej miejsca. W uproszczeniu muzycy sesyjni mają do czynienia z dwiema sytuacjami. Albo dostają (w zapisie nutowym) gotową aranżację, którą należy po prostu zagrać, albo muszą wymyślić swoją partię sami. Pierwsza z nich wydaje się całkiem prosta, ale w rzeczywistości taka nie jest. Oczywistą trudnością jest wspomniane wcześniej czytanie nut a vista, ale z założenia muzyk sesyjny powinien czytać nuty równie sprawnie jak litery. Problem tkwi zatem gdzie indziej. Otóż osoba przygotowująca aranżację niekoniecznie musi znać specyfikę danego instrumentu, dajmy na to gitary. Ze względu na jej nieregularny strój gitarzysta ma dość ograniczony wybór tzw. voicingów (brzmień) akordów w danej pozycji gryfu. Oznacza to, że pomimo zgodnego z zasadami teorii muzyki zapisu akordu (w danej pozycji) może on brzmieć po prostu źle, właśnie ze względu na specyfikę instrumentu oraz jego współbrzmienie z innymi instrumentami, słyszalnymi w tym samym momencie. Dobry gitarzysta powinien na bieżąco modyfikować swoją partię (poprzez pomijanie niektórych składników akordu lub zagranie go w innej pozycji), żeby była zgodna z założeniami producenta czy artysty, ale i dobrze brzmiała. Zdaniem Artura Lesickiego, który jest jednym z czołowych polskich gitarzystów sesyjnych, istotą grania a vista jest to, by wiedzieć, czego nie zagrać. Łączy się to bezpośrednio z sytuacją, w której muzyk musi sam wymyślić swoją partię. W tym przypadku wspomniana umiejętność odnalezienia się jest niezbędna. Utwór muzyczny jest jak mozaika. Jego budowanie to nic innego jak układanie kolorowych kostek (gdzie dany kolor reprezentuje dany instrument). Układając swoją część, muzyk musi wpasować się w pozostawione luki. Jeśli nałoży swoją kostkę na inną, obraz całości zostanie zakłócony – w tym konkretnym przypadku inny instrument może zostać zagłuszony, partia instrumentalna może stać się zbyt „gęsta” i tym samym – nieczytelna. Dlatego i w tej sytuacji niezwykle ważna jest świadomość, czego i kiedy nie należy grać. Od muzyka sesyjnego wymaga się, by rozwiązywał te problemy w taki sposób, aby pozostali muzycy czy producent nie zorientowali się, że jakikolwiek problem w ogóle istniał. Wynika z tego kolejna niezbędna cecha, jaką jest odporność na stres związany z pracą pod dużą presją. Przeciętna sesja nagraniowa
w studiach Nashville w latach sześćdziesiątych trwała trzy godziny. W ciągu dnia odbywały się cztery takie sesje z godzinnymi odstępami między sobą. Oczekiwano, że w ciągu jednej sesji nagra się cztery utwory. Obecnie ograniczenia czasowe również stanowią jeden z poważniejszych problemów muzyków sesyjnych. Spowodowany nimi stres nie może wpłynąć na jakość gry muzyka. Poza tym muzyk powinien dysponować odpowiednim sprzętem (instrumentami, wzmacniaczami, efektami brzmieniowymi itd.), pozwalającym uzyskać brzmienie wymagane przez producenta czy artystę. Powyższe fakty ukazują zarys tego, kim jest muzyk sesyjny, jednak sytuację komplikują sami muzycy, podając w wątpliwość istnienie takiego zawodu w obecnych czasach. Jednym z nich jest Jacek Królik: „Nie wiem, czy można nim »zostać« i czy w naszych warunkach jest taki zawód jak »muzyk sesyjny«. (…) Od czasu do czasu dostaje się zaproszenie na nagrania. Kiedy autorzy i producenci są zadowoleni, to z dużym prawdopodobieństwem będą chcieli ponownie cię zatrudnić. (…) Tak więc to ewentualni zleceniodawcy, którzy cię wynajmą, mogą cię uczynić muzykiem sesyjnym”. Podobnie wygląda to w przypadku rynku amerykańskiego, o czym mówi jeden z najsłynniejszych muzyków sesyjnych świata Steve Lukather (między innymi gitarzysta zespołu TOTO), który twierdzi, że „(…) dzisiaj nie ma już czegoś takiego, jak był dawniej zawód muzyka sesyjnego. Nie ma już takich pieniędzy na produkcję płyt, bo to się nie opłaca, a za pośrednictwem Internetu ludzie i tak wszystko dostają za darmo”. Ustalenie uniwersalnej i precyzyjnej definicji, oddającej pracę muzyka sesyjnego w odmiennych realiach rynkowych i w czasie różnych etapów ewolucji przemysłu fonograficznego, prawdopodobnie jest możliwe, ale, moim zdaniem, niepraktyczne z uwagi na rozmiary, jakie taka definicja musiałaby przyjąć. Wynika to z mnogości zadań, jakich podejmują się muzycy sesyjni: od różnych okoliczności pracy studyjnej, poprzez grę estradową, aż po komponowanie materiału autorskiego i udział w produkcji muzycznej. Innym powodem jest ewolucja charakteru pracy wraz z rozwojem przemysłu fonograficznego. Niemniej definicja, choćby bardzo ogólna, by się przydała. Według mnie, muzyk sesyjny to posiadający rozległą wiedzę i świadomość muzyczną muzyk, który (za stosowne wynagrodzenie określone w umowie) wykona zlecone mu zadanie z najwyższą precyzją i w jak najkrótszym czasie. kontrast miesięcznik
41
MISTRZOSTWO NA MIARĘ MISTRZA Bilety wyprzedane, nowo wybudowany budynek teatru muzycznego wypełniony po brzegi, fala płaszczy zalewa szatniarki, które sprawnie żonglują numerkami. Ktoś pije kawę, ktoś czyta „uratowaną” książkę w oczekiwaniu na rozpoczęcie prawdziwej uczty dla zmysłów. Oto uwertura do najgłośniejszej premiery muzycznej właśnie zakończonego sezonu, Mistrz i Małgorzata – bo o tej sztuce mowa – powróci na deski teatru już po wakacjach. Nowy budynek Teatru Muzycznego Capitol to nie tylko nowoczesny obiekt architektoniczny, wzbogacający krajobraz Wrocławia. To przede wszystkim siedziba jednego z najbardziej utalentowanych zespołów artystycznych w Polsce. Kolejna z rzędu produkcja przyciąga rzesze miłośników nie tylko musicalowej rozrywki, lecz, co ważniejsze, dobrego teatru. Dyrekcja pod kierownictwem Konrada Imieli odnalazła złoty środek w tworzeniu linii repertuarowej. Realizowane tu spektakle są wypadkową tego, co najlepsze zarówno w spektaklach muzycznych, jak i tych dramatycznych. Widz nie jest poddawany magii łatwych chwytów inscenizacyjnych, o co nie trudno przy mnogości efektów warstw wizualnej i audialnej. I tak po sukcesie widowiska w reżyserii Agaty Dudy-Gracz Ja, Piotr Rivière… na nowych deskach pojawia się kolejna produkcja z rozmachem – Mistrz i Małgorzata Wojciecha Kościelniaka. Wielowarstwowa powieść, której zwięzłego opisu nie sposób zawrzeć w tak skromnej recenzji, przytłacza swoim fenomenem. Tropy interpretacyjne mogą zaprowadzić w różne zakamarki literatury. Ta doceniana przez kolejne pokolenia cecha zdaje się być po prostu niesceniczna. Jednak zarówno reżyser, jak i cały zespół aktorski wraz z muzykami, udowadniają coś wręcz przeciwnego. Fabuła powieści to idealna baza do stworzenia „nadmusicalu”. Jednak żeby tego dokonać, potrzebna jest przestrzeń umożliwiająca ciągłe zmiany miejsc akcji oraz zespół składający się z nieomal 50 aktorów i tancerzy. Tym wszystkim dysponuje i wykorzystuje to w pełni Capitol. Rezultatem dwuletniej modernizacji budynku jest scena, której potencjał onieśmiela przeciętnego miłośnika teatru. Przykładowo, akcja rozpoczyna się na Patriarszych Prudach, po chwili jesteśmy świadkami bolączek Piłata, by w jednej z następnych scen znaleźć się w szpitalu psychiatrycznym. Nie będę zdradzała szczegółów technicznych, lecz warto Fot. materiały prasowe
Sezon 2013/2014 niektóre teatry zamknęły z ulgą, inne już przygotowując się do powakacyjnych premier. Teatr Muzyczny Capitol z pewnością należy do tej drugiej kategorii. Zespół po kolejnych sukcesach coraz bardziej nabiera tempa. Oto spektakle, które są tego najlepszym przykładem. Zuzanna Bućko
samemu przekonać się, jak sprawnie mogą przenosić widza w inne miejsca i czasy akcji. Wybór treści i adaptacja Wojciecha Kościelniaka daje wiele przyjemności zarówno tym, którzy powieść doskonale znają, jak i tym, których ta lektura ominęła. Najciekawszym zabiegiem jest wprowadzenie tajemniczej postaci Kobiety, która towarzyszy nam w świecie przedstawionym. Dopiero w połowie przedstawienia poznajemy jej tożsamość. Jest nią pierwowzór Małgorzaty, czyli żona pisarza Jelena Siergiejewna Bułhakow, grana przez zjawiskową Justynę Szafran. Bardzo sprawnie wkomponowana zarówno w kameralny świat rozmowy na ławce w parku czy izolatki szpitalnej, jak i w scenach widowiskowych, takich jak bal u Szatana czy pokazy w teatrzyku Varietes. O wyjątkowości kreacji aktorskich można by napisać osobny, obszerny artykuł. Dominują kobiety: Justyna Antoniak, Magdalena Wojnarowska, Ewelina Adamska-Porczyk czy Agnieszka OryńskaLesicka. Każda tworzy własny mikrokosmos z ogromną siłą przyciągania. Nie sposób oprzeć się ich urokom i talentowi czarowania widza. Tuż za nimi docenić należy panów. Mariusz Kiljan w roli Iwana Bezdomnego to prawdziwy wirtuoz komizmu przełamywanego wzruszeniem. Stoicki Cezary Studniak jako Jeszua zaskakuje odważną kreacją. Woland w postaci Tomasza Wysockiego – Szatan wszystkich dotychczas kreowanych szatanów na scenie. Na koniec Błażej Wójcik jako Korowiow oraz Mikołaj Woubishet jako Behemot – nonszalancki demonizm w czystej postaci. Magnetyzm aktorstwa zespołu Capitolu oczarowuje i ani na chwilę nie traci na intensywności. Muzyka Piotra Dziubka dopełnia kunszt inscenizacji reżysera. Klimat dzieła Michaiła
Capitol zamyka sezon
kontrast miesięcznik
43
Bułhakowa czuć niemalże w każdej nucie. Muzyczna awangarda rosyjska czasów autora napędza całą machinę efektów choreograficznych (Jarosław Staniek) czy świetlnych (Bogumił Palewicz). Moskwa, piekło, Jeruzalem – wszechstronność tworzonej scenografii (Damian Styrna) przenosi widza w zupełnie inny wymiar. Mistrz i Małgorzata to jeden z tych tytułów, które mogą zostać zaadaptowane na scenę zarówno bez wyrazu, jak i fenomenalne. Druga opcja stawia przed artystami całą listę wymagań, którym mogą sprostać jedynie ci najlepsi. Tak stało się w Capitolu, gdzie proza Fot. materiały prasowe
krystalizuje się na absorbującej treść, a jednocześnie emanującej energią scenie.
SCENICZNY KRAJOBRAZ PO RZEZI To już 20 lat, od kiedy w afrykańskim państwie Rwanda na 100 dni władzę przejęły niewyobrażalna przemoc, nienawiść i wzajemne uprzedzenia. W kwietniu 1994 roku ludność plemienia Hutu podsycana radiową propagandą chwyciła za maczety i dokonała ludobójstwa na plemieniu Tutsi. Przed 20 laty zachodnie media milczały. Dziś w rocznicę znów poświęcają niewiele czasu na wspo-
mnienie tej nieludzkiej katastrofy. Wstyd po nieudanej akcji ONZ? Wstyd, bo my w tamtym czasie przeżywaliśmy konkurs Eurowizji? Kiedy telewizja milczy, teatr przemawia. I tak stało się w tym roku. Umwuka to spektakl ku pamięci tamtym wydarzeniom. Inspirowany reportażem Wojciecha Tochmana Dzisiaj narysujemy śmierć nie tylko oddaje pamięć, ale poraża i porusza. „Umwuka – słowo to w języku kinyarwanda ma dwa znaczenia. Jedno to duch, drugie – oddech”. – można przeczytać na stronie Teatru Capitol. Rytm spektaklu na Scenie Ciśnień w reżyserii Jana Naturskiego wyzna-
czają właśnie te dwa czynniki. Widz podąża za historiami jednostek, których oddech często tworzy podkład muzyczny do najbardziej poruszających scen. Opowieści ofiar przeplatają się z opowieściami katów, a w pewnych momentach nawet się przenikają. Czy artyści próbują zrozumieć? Z pewnością udaje im się oddać ducha również współczesnej rzeczywistości Rwandy. Gdzie ludzie za wszelką cenę próbują wyprzeć z pamięci masową tragedię. Gdzie człowiek woli zamknąć oczy i uszy, by móc wymodlić dla siebie choć odrobinę spokoju. Jednak przeszłość nie pozwala milczeć. Szczególnie tym, którym masakra przerwała
beztroską młodość. Sceniczny reportaż poraża swoją autentycznością, a przede wszystkim powoduje dyskomfort. Trudno po takim spektaklu wyjść z Teatru i pójść na kolację lub do baru. W tej kwestii teatr w Umwuce spełnia swoją rolę. Najciekawszym elementem skromnej, lecz bardzo dopasowanej i dopracowanej scenografii (Anna Chadaj) są maczety wbite w ściany z blachy. Narzędzia zbrodni odegrają w późniejszej części spektaklu pewną rolę dramaturgiczną. Prostota środków reżyserskich pozwala na wydobycie głębi w grze aktorów oraz przede wszystkim
w samej historii. Niepotrzebne są wyraziste efekty świetlne, bo wystarczy z ciepłego światła nagle zamienić na zimne, by osiągnąć pożądany efekt. To duża zaleta tego spektaklu, w którym wszystkie środki estetyczne zostały bardzo dokładnie wyważone i przemyślane. Zarówno Mistrz i Małgorzata, jak i Umwuka, udowadniają odwagę doboru podejmowanych tematów przez kierownictwo artystyczne Capitolu. Pracujący w jego murach artyści również nie boją się podejmowania ryzyka w kwestiach estetyki i środków wyrazu. Ten teatr to laboratorium artystycznych przeżyć.
kontrast miesięcznik
45
Xavier Le Roy Retrospektywy
R
etrospektywy to performance autorstwa Xavierego Le Roy, który powstał na zaproszenie artysty przez Laurence Rassel – dyrektorkę Fundacji Antonio Tapiès w Barcelonie w 2012 roku. Jedynym wymogiem i celem współpracy pomiędzy instytucją a artystą miało być przygotowanie projektu zainspirowanego przestrzenią muzeum. Tak powstał nietypowy, choreograficzny kolaż: Retrospektywy. Zgodnie z tytułem wydarznia, materiałem ruchowym, na którym pracują artyści, są wcześniejsze przedstawienia solowe artysty powstałe w latach 1994–2010, między innymi: Self Unifinished (1998), Product of Circumstances (1999), Product of Other Circumstances (2009).
XAVIER LE ROY Artysta jest bardzo ważną postacią obecną na teraźniejszej arenie tańca współczesnego. Jego choreografie są sciśle związne z biografią, zwłaszcza wykształceniem artysty. Le Roy swoją akademicką przygodę zakończył doktoratem z biologii molekularnej. Jego minimalistyczne choreografie nie wykluczają często poruszanej tematyki społeczno-politycznej. Najważniejszym warsztatowym narzędziem performera jest jego ciało. Tancerz jest wysokim, bardzo szczupłym mężczyzną. Jego długie nogi i ręce pozwalają mu na wykonanie skomplikowanych figur, które dekonstruują jego ciało. Ten koncept jest przede wszystkim widoczny w performasie Self Unfinished, którego sekwencje ruchowe są obecne w układzie choreograficznym w Retrospektywach. Le Roy w solo z 1998 roku, poprzez wykonywane, precyzyjne ruchy, przetwarza swoje ciało w cyborga, albo z kolei organiczne, lecz już nie -ludzkie twory. Spektakl porusza pytania o naturę i wartość granic pomiędzy naturą a spoIlustr. Ewa Rogalska
W tym roku na Le Nouveau Festival w Paryżu od 19 lutego do 10 marca w Centrum Pompidou można było zobaczyć performatywny projekt Xaviera Le Roy Retrospektywy, który „wędruje” po muzeach od 2012 roku. Artysta zrealizował projekt razem z grupą 6 tancerzy, którzy w ścisłej kolaboracji z odwiedzącymi muzeum stworzyli projekt typu work in progress.
Barbara Siemiaszko
łeczeństwem, ludzkim a nieludzkim. Praca Le Roy ukazuje ciało ludzkie z zupełnie innych perspektyw, przez co traci swój ontologiczny, racjonalistyczny i uprzwywilejowany status. Robert Morris w książce Uwagi o rzeźbie, Teksty pisze: „Malarstwo mogło się mutować, nosząc sobie »zarazki« przedstawienia, rzeźba dotarła do swojego kresu i zaczęły się przedmioty. Konkretny przedmiot sztuki z lat sześćdziesiątych jest metaforą postaci ludzkiej, ale też Istnością wobec niej równoległą. Minimalistyczna forma, w której miało brakować części wyróżnionej, miała dać objąć się spojrzeniem, możliwością obejrzenia jej z wielu stron, wywołując podprogowe, uogólnione reakcje kinestetyczne u widza, opierała się na idealistycznych założeniach, jednak stanowiła też próbę calkowitego zanegowania reprezentacji w sztuce. Le Roy prezentuje nam nową estetykę sztuki tańca. Jego celem jest przerywanie ustalonych wzorów zastanych w ludzkim umyśle. Robi dokładnie to na czym zależało minimalistom. Dowartościowuje również antropomorficzność form, a co za tym idzie poshumanizm”.
RETROSPEKTYWY W obrębie projektu Retrospektywy dochodzi do dialogu pomiędzy wizjami artystycznymi Le Roy a percepcją jego prac przez odbiorców widzów i praktyków tancerzy. Artysci zainspirowani wybranym przez siebie performansem artysty, rozwinęli go o własne spostrzeżenia. Tak powstawały poszczególne choreografie wypełniające przestrzeń Retrospektyw, które przetworzyły pierwsze, solowe dzieła artysty przez indywidualność ich odbiorców. Przeflirtowane przez tancerzy Le Royowskie spektakle były prezentowane symultanicznie. Poszczególne układy choreograficzne, niuanse ruchowe chrakterystyczne dla Le Roy zostały zmultilikowane przez trójkę tancerzy. Każdy z nich dzielił się swoim tańcem z wybraną przez siebie grupą widzów. Nawiązywał z nimi bezpośredni kontakt, opowiadał o swoich artystycznych zamiarach, odsłaniał kulisy swojej pracy. Z obejrzanego, abstrakcyjnego tańca pod wpływem rozmów rodziła się nowa treść, która wypełnia choreograficzny język konkretną biografią.
Motyw prezentacji i kulis, które przybliżają zamiary artystyczne twórców, jak i samego Le Roy, są wpisane w samą strukturę spektaklu. Gestem artystycznym Le Roy jest podzielenie przestrzeni na dwie części zwane prezentacyjną i tak zwaną „fabryką”. W części prezentacyjnej pokazywane są układy choreograficzne przez trzech tancerzy, natomiast w „fabryce” ukazywane są materiały, recenzje związnae z dorobkiem artystycznym Le Roy. Ustawione są stanowiska komputerowe, bazy danych, w których można zapoznać się z wywiadami z artystą, nagraniami jego spektaklów, przygotowanymi przez niego notatkami. Ważna jest obecność również trzech tancerzy, którzy każdemu odwiedzającemu oferują swoją pomoc, gotowość do odpowiadania na wszelkie pytania. Ich otwartość na odbiorców wynika oczywiście z demiurgicznego nakazu Le Roy. Z drugiej strony jest to cenna wartość projektu, który stara się przed obserwatorami odsłonić, zaprezentować się z możliwych perspektyw: artysty, tancerzy, choreografii oglądanej, choreografii „dopowiedziej” w trakcie rozmowy z artystami.
MUZEUM Interakcja ze zwiedzającymi czy widzami przybiera często nietypowy charakter. Przyczyną jest zmiana przestrzeni, w której prezentowany jest projekt. Wcześniejesze performanse Le Roy, pokazywane między innymi w teatrze, odbywały się w konkretnych, przede wszystkim krótkich ramach czasowych, najczęściej jednogodzinnych. Z kolei widzowie przed rozpoczęciem performansu zasiadali w konkretnej przestrzeni widowni teatralnej. W muzeum ramy czasowe są znacznie bardziej rozciągnięte, jednostajne dla poszczególnych dni tygodnia. Jest to czas prezentacji Retrospektyw. Zadecydowało to o zmianie widza teatralnego w odwiedzającego muzeum. Ciągły strumień zmieniających się obserwatorów zdeterminował formę choreograficzną, która przybrała charakter minimalistyczy i repetytywny. Dlatego rytm przychodzących wpływa na reakcję tancerzy. Le Roy zadecydował, że za każdym razem, kiedy przestrzeń „reprezentacji” przecinają nowi widzowie, tancerze wykonują wspólny, bardzo prosty układ szybko opusz-
czają i ponowanie powracają do współnej przestrzeni, w której wykonują charakterystyczny, wspomniany już, odhumanizowany ruch przypominający postać robota, który po raz pierwszy był pokazany w performansie Self Unifinished. Choć podczas zwiedzania „choreograficznej” wystawy panuje przyjazna atmosfera, na którą wpływają interesujące rozmowy z artystami, można doświadczyć niepokoju. Wywołany jest on ową repetytywną strukturą, narzuconą przez Xaviera Le Roy – czuwającego i zawsze obecnego na wydarzeniu, cichego obserwatora. Obowiazkowa powtarzalność układu choreograficznego często rozrywa prowadzone rozmowy i wymusza na tancerzach czujność, która dekoncentruje ich podczas dyskusji. Przypomina to odwiedzającym instytucjonalny charakter miejsca, w którym się znajdują, obowiązek pracy artystów. Tancerze są zależni od wizji Le Roy. Odczuwalny jest więc patriarchalny charakter wydarzenia, obowiazek poddania się prawu Ojca. Po dwóch latach możemy mówić o Retrospektywach jako o międzynarodowym projekcie, który był już pokazywany w licznych muzeach sztuki współczesnej, między innymi w Dancing Museum Borisa Charmatza w Rennes podczas Festiwalu Mettre en Scene w muzeum de Arte do Rio (MAR) w Rio de Janeierio (podczas Festiwalu Panorama), jak i w Centrum Pompidou w Paryżu na Le Nouveau Festival. Za każdym razem artysta współpracuje z innymi tancerzami, pozostawiając im swobodę działań pomiędzy obowiązkiem wykonywania wspólnego, powtarzalnego układu choreograficznego. Projekt ma charakter procesualny, performatywny, gdyż za każdym razem ulega zmianom ze względu na odmienną publiczność, przestrzeń pracy i i nową grupę tancerzy.
kontrast miesięcznik
47
Tytuł Flint Wykonawca Bill Laurance Wytwórnia GroundUP Music Data premiery 6 maja 2014
Recenzuje Aleksander Jastrzębski
Dźwięki krzesiwa
Z
a każdym razem, kiedy postanawiam poszukać czegoś nowego do słuchania, czuję się jak Krzysztof Kolumb przed wypłynięciem w najważniejszy rejs swojego życia. Niestety, trudno dziś o niezbadane lądy, a na drodze czyha wiele niebezpieczeństw. Możemy zostać wciągnięci przez wir komercji, osiąść na mieliźnie bylejakości, rozbić się na jakimś dziwnym produkcie, próbującym imitować muzykę lub paść ofiarą straszliwej zarazy – nudy. Nowego lądu wprawdzie nie odkryłem, ale natrafiłem na skrzynię pełną skarbów. Okazało się nią niezależne wydawnictwo GroundUP Music, założone przez bohatera kwietniowej recenzji – Michaela League’a z zespołu Snarky Puppy. Na stronie wydawnictwa można przeczytać, że jego głównym założeniem jest trzymanie biznesu z dala od muzyki i zapewnienie artystom wszelkich narzędzi, które umożliwią im spełnienie muzycznych fantazji i marzeń. Brzmi utopijnie, ale najwyraźniej działa. Doskonałym tego przykładem jest Bill Laurance (klawiszowiec Snarky Puppy), który pod szyldem GroundUP Music wydał swój pierwszy solowy album pod zwięzłym tytułem Flint, co w naszym ojczystym języku oznacza„krzesiwo”. Sam pianista mówi o płycie, że jest to nagranie, którego szukał od czasu, gdy zaczął zajmować się muzyką. Cóż, chyba każdy artysta chciałby móc powiedzieć z czystym sumieniem coś takiego o swoim dziele. I właśnie dlatego takie stwierdzenia, prócz ciekawości, budzą też, przynajmniej u mnie, sceptycyzm. Fot. Materiały prasowe
Na szczęście pierwsze dźwięki otwierającego płytę Neverending City sprawiły, że mój sceptycyzm spakował się i wyruszył w nieznane bez pożegnania. W wejściu fortepianu z towarzyszeniem sekcji smyczkowej słychać solidność a`la Snarky Puppy – zarówno od strony muzycznej, jak i produkcyjnej. Kiedy okazało się jeszcze, że na basie gra Michael League, a za perkusją zasiada Robert ‘Sput’ Searight ze Snarky Puppy, nie pozostał już ani milimetr na wątpliwości, że mamy do czynienia z produkcją na światowym poziomie. Trzeba też zaznaczyć, że płyta nie jest kalką macierzystego zespołu Laurance`a. Wciąż jest to instrumentalna mieszanka jazzu z elektroniką, a z uwagi na obecność sekcji smyczkowej, można się też pokusić o powiązania z muzyką klasyczną. W dalszym ciągu jest to połączenie smakowite i pełne groove’u, ale tym razem prowadzące nas w nieco inne rejony emocjonalne. Nie da się też ukryć, że to instrumenty klawiszowe są głównymi bohaterami Flint. Nie sprawia to bynajmniej, że pozostałe instrumenty są potraktowane po macoszemu lub jako tło. Wręcz przeciwnie – zarówno „dęciaki”, jak i smyczki, pięknie przeplatają się z partiami klawiszowymi, co jakiś czas ustępując sobie nawzajem miejsca na pierwszym planie. Instrumentaliści i poziom ich umiejętności są z całą pewnością jednym z kluczowych atutów tej płyty. Nie mniej ciekawie jest w sferze kompozycyjnej. Już w pierwszym utworze ujawniają się ciekawe harmonie i nieoczywiste rozwiązania rytmiczne, będące przedsmakiem tego, co czeka nas w dalszych utworach. Muzyka zdaje się
płynąć beztrosko, ale jednocześnie jest dość skomplikowana i wymaga od słuchacza uwagi. W przeciwnym wypadku najpewniej przegapimy liczne niuanse, a szkoda by było, bo na Flint ich nie brakuje. Weźmy chociażby klarnet basowy, który pojawia się nieśmiało z kontrapunktem podczas sola perkusji w Swag Times, czy też subtelna gitara w niezwykle dynamicznym Ready Wednesday. Ciekawe jest też wykorzystanie sekcji smyczkowej, która nie ogranicza się do zagrania paru długich dźwięków podczas refrenu, by zwilżyć oczy niewiast i skruszyć serca zatwardziałe. Nierzadko odgrywają one temat, jak na przykład w Money In The Desert, czy też zaczynają dominować nad resztą, jak w drugiej połowie utworu tytułowego i w Gold Coast. Należy też pochwalić udane wplecenie w całość instrumentów dętych, z czego na specjalne wyróżnienie zasługuje genialna wstawka w Smokers Castle, podczas której puzon, trąbka i klarnet ujawniają swą potęgę. Nie zabrakło też improwizacji, spośród których szczególnie zapadają w pamięć: solo skrzypiec z Chia, trąbki w Gold Coast i fortepian w The Good Things i Ready Wednesday. Flint to 54 minuty niezwykle interesującej i nastrojowej muzycznej mikstury, zawierającej w sobie jazz, sporo elektroniki (z syntezatorami włącznie) i jeszcze więcej smyczków. Próżno tu szukać słabych punktów czy niedociągnięć. Kompozycje są intrygujące i zróżnicowane (także od strony instrumentarium), zaś aranżacje bogate i pełne smaczków. Trzeba też przyznać, że Laurance trafnie nazwał swoją płytę, ponieważ jego muzyka rozpala wyobraźnię równie skutecznie, jak iskry z krzesiwa ogień.
Tytuł Nabuma Rubberband Wykonawca Little Dragon Wytwórnia Little Dragon/Robin Hannibal Data premiery 9 maja 2014
Recenzuje Wojciech Szczerek
Przeciągnięcie gumy
L
ittle Dragon to pochodzący ze Szwecji zespół dobrze znany na scenie szeroko pojętej elektronicznej alternatywy. Zarówno u siebie w kraju, jak i w Polsce, jest w dalszym ciągu nie do końca odkryty i chyba trochę niedoceniany. Z dorobkiem niemal 20 lat spędzonych wspólnie w studiu i na estradzie grupa pozostaje w sferze sceny niezależnej. Do ich dyskografii dołączył niedawno najnowszy album zatytułowany Nabuma Rubberband. W skład zespołu wchodzą znajomi ze szkolnej ławy pochodzący z Göteborga: Fredrik Källgren Wallin – bas, Håkan Wirenstrand – klawisze, Arild Werling – klawisze, Erik Bodin – perkusja – oraz zdecydowanie wyróżniająca się wokalistka japońskiego pochodzenia Yukimi Nagano. Mają na swoim koncie już cztery albumy oraz niezliczoną ilość tras koncertowych, często na najlepszych festiwalach. Polskim widzom znany powinien być z takich renomowanych imprez jak Tauron Nowa Muzyka czy Audioriver. Warto na moment skupić się na ogólnym brzmieniu zespołu, bo jest on jego znakiem firmowym. Dominuje w nim pełen pasji, czasem przesadnie rozwibrowany niczym egzotyczny instrument, strunowy głos Yukimi. Wokalistka świetnie brzmi zarówno na płycie, jak i na żywo, zaś cały zespół opanował wykonawstwo tak, żeby jej wokal wtapiał się naturalnie w brzmienia instrumentów. Te bywają bardzo różnorodne: od dobrze opanowanego samplingu, poprzez obszerny kontyngent syntezatorów wspartych zarówno
naturalną, jak i elektroniczną perkusją, po instrumenty klasyczne (często kontrabas i fortepian), choć te ostatnie zostały prawie całkowicie pominięte na Nabumie… za wyjątkiem wstawek smyczkowych. Krążek składa się z 11 zróżnicowanych utworów, z których zdecydowanie wybijają się trzy żywsze kawałki, wyznaczone nie bez powodu na single: Klapp Klapp (chyba jedna z najbardziej popowych piosenek zespołu), Paris oraz zamykająca płytę Let Go z elementami r’n’b. Albumu słucha się dobrze, choć ciężko się do niego przekonać, a już na pewno do tego, żeby przesłuchać go w całości. Choć początek (w enigmatycznym Mirror oraz drapieżnym Klapp Klapp) i koniec (w Let Go) to bez wątpienia kolejne hity zespołu, w tak zwanym „międzyczasie” trudno o momenty naprawdę świetne, które pozostaną w pamięci. Usłyszymy dość minimalistyczny Pretty Girls, lekko podrywający do tańca, euforyczny Underbart oraz kojący uszy Cat Rider. Ciekawiej robi się dopiero we wspomnianym już Paris (kawałku stylistycznie najbliższym do poprzednich kompozycji Little Dragon), oraz w utworze tytułowym. Niestety po nich znów zanurzamy się w głębię dość przeciągłych, choć zawsze ładnych dźwięków: Only One to w zasadzie jedna wielka masa dźwiękowa, której formę i charakter trudno sprecyzować, usypiające Killing Me oraz świetnie zgrane Pink Cloud (z bezbłędnym wokalem, wspaniałą harmonią i azjatycko brzmiącymi wstawkami smyczkowymi). Ta przesadna rozwlekłość utworów, w których często niewiele się dzieje, to pewien nieodzowny element wszystkich krąż-
ków zespołu. Trzeba jednak przyznać, że na Nabuma Rubberband przybrało to rozmiary tak znaczące, iż spowodowało, że album świetnie sprawdza się w roli usypiacza, a zapewne nie tak miało być. Poza trafionymi w dziesiątkę singlami w zasadzie trudno o momenty, które wgryzą się słuchaczowi w ucho i chyba tylko usłyszenie niektórych z nich na występie „Smoka” może je jeszcze uratować. Tu warto wspomnieć, że Little Dragon to zespół, którego świetnie się słucha na żywo. Jak to często bywa w takich przypadkach, formuła koncertu zwykle wymusza na utworach wykonawczo skomplikowanych albo po prostu mniej wyrazistych takie przeobrażenia, by osiągnąć rezultat, jakim jest zadowolenie publiczności. W przypadku Little Dragon jest to pewna dodatkowa drapieżność dźwięków, której na albumie jest za mało, oczywiście oprócz wspomnianych już kilkukrotnie, pilotujących album Klapp Klapp i Let Go. Pomimo tego, co napisałem, Little Dragon to nadal dobry zespół – konsekwentny w swojej muzycznej misji pokazywania, że elektronika, szczególnie w wydaniu down-tempo, nadal może być odkrywcza, bezpretensjonalny w sposobie bycia, wierny publiczności oraz robiący to, co lubi, tak, jak lubi. Nabuma Rubberband to naturalnie kolejny, choć może mniej ujmujący, moment w ich karierze. Jeśli komuś się spodoba – to świetnie; znaczy to, że jest oddany zespołowi. Jeśli nie, to zapewne trudno mu było też przyswoić utwory z poprzednich płyt grupy, którym daleko przecież do elektropopu, z jakim się je często powierzchownie identyfikuje. Kontrast miesięcznik
49
Tytuł 12 opowieści żydowskich Autor Anka Grupińska Wydawnictwo Czarne Rok wydania 2013
Recenzuje Elżbieta Pietluch
Dwunastu świadków, dwanaście świadectw
P
odczas spaceru po krakowskim Kazimierzu istnieje szansa zagoszczenia we wnętrzu swoistej kapsuły czasu. Jedną z uliczek zdobią bowiem szyldy handlowe z judejskimi personaliami, wyróżniające profesję rzemieślnika lub rodzaj sklepowego asortymentu. Niemal od pierwszego wejrzenia można ulec magii tego miejsca, zasmakować odrobiny atmosfery międzywojnia w dawnej żydowskiej dzielnicy, zapomniawszy całkowicie o praktykach turystyki ponowoczesnej. Wnętrza warsztatów i sklepów doskonale imitują ducha zamierzchłych czasów. Zaś pożółkła suknia ślubna, zwisające z sufitu chałaty i okazała menora tworzą niepowtarzalne dekoracje pobliskiej restauracji, w której pobrzmiewają nostalgiczne melodie muzyki w języku jidysz, a przyrządzany według tradycyjnej receptury czulent wodzi podniebienie na pokuszenie. Dla jednych będzie to ukłon w stronę żydowskiego dziedzictwa kulturowego, dla drugich – wypatroszona marketingowo wizja żydowskości w formie turystycznej atrapy, wyrosłej na zgliszczach autentyzmu. W przypadku spisanych przez Ankę Grupińską 12 opowieści żydowskich nie mamy do czynienia z narracyjną symulacją odmiennej rzeczywistości etnicznej. Wbrew wstępnym oczekiwaniom zapisane historie wspomnieniowe nie epatują martyrologią, ani nie apologizują nadmiernie mitu złotej epoki wielokulturowej Polski. W złożonych świadectwach prym wiodą prywatne wspomnienia, niekiedy po raz pierwszy odgrzebane z mulistego dna pamięci, podporządkowane jednakże history-
Fot. Materiały prasowe
cznym cezurom. W powszechnej świadomości społecznej opowieści żydowskie wciąż uchodzą za kulturowo odległe, dlatego autorka powzięła zamiar rejestrowania rozmów ze świadkami Szoa w ramach projektów historii mówionej, aby tę obcość i – nie bójmy się tego określenia – egzotykę optymalnie przybliżyć. Wyselekcjonowane opowieści stanowią zaledwie namiastkę całego zbioru nagrań, tworzonego przez około 12 płyt i setki zdjęć. Materiały te zostaną udostępnione niebawem w Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie. Nie można pozostać obojętnym wobec wyeksponowanej w tytule liczby, która otwiera dostęp do przepastnych pól interpretacyjnych. Nie będę zanadto rozwodzić się nad poszczególnymi aspektami symboliki doskonałości, reprezentowanej przez tę liczbę, ponieważ najwłaściwszym tropem, w moim odczuciu, byłoby mimo wszystko nawiązanie do starotestamentowych Dwunastu Plemion Izraela, których protoplastami byli synowie Jakuba. Z różnych ziem polskich wywodzi się dwunastu opowiadaczy, których indywidualne losy zostały zamknięte w uschematyzowane ramy monologu. W każdej historii przewijają się te same wątki, spośród których można wyodrębnić: genealogię rodzinną, stosunek do obrzędów religijnych i zaplecza językowego, specyfikę więzi międzysąsiedzkich, a także szkołę i pierwsze szlify zawodowe. Sekwencyjność opowieści uwidacznia się w dalszych jej partiach, a więc jak kadry filmu dokumentalnego przesuwają się przed oczyma czytelnika wspomnienia września 1939 roku z pierwszymi oznakami antysemickiej stygmatyzacji, aby za chwilę ustąpić miej-
sca relacjom na temat realiów egzystencji w gettowej enklawie, w dalszej kolejności mowa już o transportach do obozów koncentracyjnych i tragicznych okolicznościach śmierci członków rodziny. Dyskretny i empatyczny słuchacz zadawał pytania w taki sposób, aby nadawały ten sam bieg poszczególnym autonarracjom, których zakończenie zmierzało ku intymnym, konfesyjnym zwierzeniom o konstruowaniu nowej tożsamości w latach powojennych – często pod zmienionym imieniem i nazwiskiem. Uchwycone podobieństwo strukturalne poszczególnych historii dotyczy tylko formy ich prezentacji, natomiast wierne utrwalenie wypowiedzi oralnych wnosi oryginalną paletę zróżnicowań. W omówieniach własnych życiorysów uobecniają się inne temperamenty werbalne. Dostrzec można zarówno lakoniczną sprawozdawczość, jak i pieczołowitą dążność do odtworzenia najmniejszych detali, chociażby zapachu żydowskiego piątku – wcieranej w dziecięce włosy nafty i ciasta. Każdą opowieść inicjuje sporządzony przez Grupińską biogram interlokutora. Ośmioro bohaterów opowieści zmarło przed ich opublikowaniem, stąd misja ocalająca od zapomnienia ten zbiór jednostkowych doświadczeń wydaje się nie do przecenienia. Ponadto wyjątkowe walory kulturoznawcze tej pozycji sprawiają, że z wiarygodnych źródeł dowiadujemy się, jak wyglądała celebracja żydowskich świąt – Pesach, Jom Kipor, Roszaszuna, czym jest humentaszn, a co ukrywa się pod nazwą afikojmen. Zachowane fotografie z albumów rodzinnych potęgują wrażenie archeologicznej eksploracji świata, który odszedł w zapomnienie.
Tytuł Uparte serce. Biografia Poświatowskiej Autor Kalina Błażejowska Wydawnictwo Znak Rok wydania 2014
Recenzuje Elżbieta Pietluch
Żyj szybko, kochaj mocno i umieraj
O
d dawien dawna niemałą popularnością cieszą się odgr zeby wane z czeluści prywatnych zbiorów lub zakurzonych teczek, listy i dzienniki, zaliczane do nurtu literatury ekshibicjonistycznej, która nie powinna była ujrzeć światła dziennego z troski o pośmiertny byt szanownych literatów, nierzadko dumnie stojących na pomnikowych cokołach. Najczęściej jednak wyrozumiały czytelnik przymknie oko na mniejsze i większe grzeszki, wybryki czy nawet osobliwe dziwactwa pisarza. Autor mógł sobie rozrabiać bez ograniczeń w stanie błogiej nieświadomości, że ktoś z bliskich upłynni wkrótce pozostałą po nim schedę, brutalnie odzierając ją z intymności. Inaczej rzecz przedstawia się w przypadku wnikliwie zrekonstruowanych życiorysów, zdradzających wręcz detektywistyczne zaangażowanie tropiciela. Niemniej misja odbrązawiania i ucodzienniania życia gwiazd z konstelacji szkolnej dydaktyki polonistycznej obciążona jest ryzykiem z uwagi na ewentualne ataki ze strony zdegustowanych sympatyków, którzy zdążyli przyzwyczaić się do własnych urojeń i wyobrażeń o ukochanych autorach. Jeśli dać wiarę nader często przytaczanym słowom Małgorzaty Szejnert, że ludzie zawsze będą mieli ochotę czytać o innych, to niedalekie od prawdy okazałoby się stwierdzenie, że biograficzny renesans na polskim rynku wydawniczym trwa w najlepsze. Zanim Kalina Błażejowska przystąpiła do pisania powieści biograficznej poświęconej Halinie Poświatowskiej, wykonała benedyk-
tyńską pracę za oceanem, wytrwale poszukując materiałów na temat życia i twórczości poetki w archiwach rozrzuconych po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Podróże odbyte śladami Poświatowskiej niewątpliwie odcisnęły piętno na przekonujących opisach miast, których niezwykłość zachłannym wzrokiem rejestrowała pierwsza dama polskiej liryki erotycznej w trakcie trzech lat spędzonych na obczyźnie. Rozproszeni po świecie rozmówcy, epizodyczni znajomi i korespondencyjni powiernicy Haliny, uzupełniali strzępkami własnych wspomnień te przeżycia i tajemnice poetki, o których niewzruszenie milczą źródła pisane. Ponadto warto nadmienić, że Błażejowska posiłkowała się licznymi artykułami z czasopism, obfitą literaturą przedmiotu, a także dorobkiem polskiej Safony o intensywnym odcieniu autobiograficznym, wyrazem tych mrówczych zmagań i kronikarskiej solidności są zatem setki przypisów bibliograficznych i rzeczowych. Z wielu znaków zapytania, porozrzucanych puzzli słownych i intuicyjnych poszlak powstało utrzymane w klimacie powieściowym, spójne kompozycyjnie postscriptum do biografii częstochowskiej poetki. Bez trudu można ulec złudzeniu, że to właśnie ona przemawia ze stronnic. Iskrzące fasetami epitetów, uginające się pod ciężarem wyszukanych porównań, sensualne zdania wiernie oddają dykcję Poświatowskiej. Posiadaczka upartego serca nie jest sportretowana z perspektywy dyskretnego podglądacza, który nie odrywa oka od dziurki od klucza. Niewidzialny narrator ze swoją empatią i ograniczoną wiedzą bezceremonialnie zagląda do jej szuflady z bielizną, przesuwa wzro-
kiem po grzbietach zgromadzonych książek, przez ramię odczytuje treść adresowanych do niej listów. Dyskretnie towarzyszy jej w szpitalach, sanatoriach, spacerach i schadzkach. Na pokładzie Batorego przepływa z nią tysiące mil morskich. Nie odstępuje jej nawet na krok na sali operacyjnej. Dzieli z nią samotność w luksusowym internacie w Northampton. Natomiast po powrocie do szarej polskiej rzeczywistości zasiądzie z nią w ławie na seminarium prowadzonym przez Romana Ingardena. Z wprawą psychoanalityka nieustannie prześwietla i komentuje jej stany emocjonalne. Opowieść zostaje przerwana w momencie, kiedy serce Poświatowskiej już na zawsze odmawia posłuszeństwa w warszawskiej klinice. Halina nie pozwalała chorobie zawładnąć jej życiem, stale miotały nią namiętności – głód uczuć, potrzeba bliskości, pasja zdobywania wiedzy połączona z chorobliwą ambicją. Filozoficzne zacięcie pisarki, jej nieprzeciętne zdolności lingwistyczne i ciągłe doświadczanie uczuciowego nienasycenia wyznaczały względnie trwały horyzont potrzeb i dążeń. Aniołowie stróżowie – ucieleśnieni przez matkę, państwa Wittlinów i profesora Aleksandrowicza – czuwali i roztaczali nad nią opiekuńcze skrzydła do samego końca. Poświatowska jak nikt inny pojęła sens przemijalności własnego istnienia, przekuwając tę gorzką wiedzę w liryczną kontemplację oraz wysublimowany namysł nad kobiecością i erotyzmem. W znakomity sposób udało się Błażejowskiej zdemitologizować stereotypy narosłe wokół poetki, której zwykle na podstawie pobieżnej interpretacji wierszy przypisywano egzaltację i nadwrażliwość. Kontrast miesięcznik
51
Tytuł Transcendencja Reżyseria Wally Pfister Dystrybutor Monolith Films Data premiery swiatowej 10 kwietnia 2014
Recenzuje Agnieszka Barczyk
Igrając z technologią
N
iedaleka przyszłość, USA. Amerykański zespół badawczy od dłuższego czasu prowadzi szeroko zakrojone prace nad sztuczną inteligencją. Finalnym efektem projektu PINN ma być myślący i odczuwający emocje komputer, który pomoże zmienić świat. Eksperymenty budzące wątpliwości natury etycznej wywołują zdecydowany sprzeciw ze strony ugrupowania terrorystycznego. Obiektem bezpośredniego ataku staje się między innymi Will Caster (Johnny Depp). Żona napromieniowanego naukowca, Evelyn (Rebecca Hall), postanawia ofiarować mężczyźnie nieśmiertelność poprzez przeszczepienie jego umysłu do wirtualnej rzeczywistości. Amerykański operator Wally Pfister, znany przede wszystkim ze zdjęć do najnowszej serii przygód o Batmanie, zdobywca Oscara za wizualną stronę Incepcji (2010), po raz pierwszy próbuje swoich sił w obszarze reżyserii. Efektem debiutanckiej próby częstego współpracownika Christophera Nolana (po raz pierwszy spotkali się w 2000 roku na planie Memento) jest efektowny film science fiction, nie pozbawiony wątków miłosnych i fabularnych atrakcji dla wielbicieli kina akcji. Debiut Pfistera wpisuje się w nurt filmów poruszających problematykę granic człowieczeństwa i rozwijającej się nanotechnologii. Za niezbyt wyszukaną fabułą – momentami bezwstydnie obnażającą braki w scenariuszu – kryje się głębsza treść, objawiająca się ważnymi pytaniami natury etycznej. Czy świat technologii może zapewnić człowiekowi nieśmiertelność i jaką cenę ludzie są gotowi Fot. Materiały prasowe
zapłacić za życie bliskiej osoby? – zdaje się pytać twórca Transcendencji już od pierwszych ujęć, prezentując badania Casterów. Dążący do stworzenia sztucznej inteligencji małżonkowie muszą się zmierzyć z pytaniem o jej świadomość. Podobny problem ukazywał niedawno Caradog W. James w filmie The Machine (2013), którego bohater – programista Vincent (Toby Stephens) – zakochuje się w wytworze swoich prac. W przypadku produkcji ucznia Nolana romans między człowiekiem i maszyną wypada jednak znacznie mniej przekonująco, choć trzeba przyznać, że obok upadków ma swoje wzloty (warto wspomnieć pełniące rolę klamry kompozycyjnej symboliczne słoneczniki). Tytułową transcendencję Pfister wtłacza w hollywoodzkie ramy świata przedstawionego, który zazwyczaj opiera się na opozycjach binarnych. W Transcendencji nie odnajdziemy jednak tak wyraźnych rozgraniczeń między dobrem i złem. Także postawione przez twórcę pytania pozostają bez jasnych odpowiedzi. Film nie przyznaje bowiem racji żadnej stronie. Widz nie odnajdzie tu wyraźnego poparcia lansowanej przez Evelyn wizji świata bez głodu i chorób ani odrzucenia racji przeciwników technologii, którzy boją się nieskrępowanej potęgi maszyn. Próbą pogodzenia skrajnych trendów jest postać Maxa Watersa (Paul Bettany), który zamiast zmieniać świat, próbuje go zrozumieć. Najmocniejszą stroną filmu okazuje się – co znając jego twórcę, nie jest zresztą żadnym zaskoczeniem – strona wizualna. U Pfistera w precyzyjnie zaaranżowanych laboratoriach za pomocą komputerów kwantowych naukowcy niczym Jezus dokonują cudownych uzdro-
wień, a samopowielające się nanity sukcesywnie opanowują wody, lądy i powietrze. W czasie dwugodzinnego seansu, który momentami za bardzo się dłuży, na oczach widzów rodzi się świat przyszłości, okazujący się kolejną ułudą. Przyszłość, w której każdy element Wszechświata podporządkowany zostaje maszynie, nie ma racji bytu. Granica między światem idealnym a postapokaliptycznym okazuje się równie cienka jak różnica między żywym Willem a jego komputerowym wcieleniem. Oprócz ciekawej warstwy wizualnej filmowym magnesem dla niektórych może stać się gwiazdorska obsada. Znanemu z Piratów z Karaibów Deppowi partnerują między innymi: Rebecca Hall (Vicky Christina Barcelona) oraz Morgan Freeman (Iluzja). Komputery i Internet zamieniły świat w globalną wioskę, musiały zatem wpłynąć również na jej mieszkańców (wystarczy sobie przypomnieć odciętych nagle od elektryczności bohaterów serialu Erica Kripke Revolution). Wyposażonym w potężną broń człowiekiem nie zawsze jednak kierują szlachetne pobudki i uczciwe zamiary. Chęć opanowania świata, podsycana kolejnymi wynalazkami i odkryciami, może być równie podniecająca, co niebezpieczna. Will Caster, tworząc własnego boga, doświadcza tego na własnej skórze. Czy będzie wystarczająco silny, by przezwyciężyć pokusę? Mimo kilku filmowych niedociągnięć, które sprawiają, że trudno Transcendencję uznać za dzieło wyjątkowe, warto jednak poświęcić dwie godziny, by poznać zmagania głównego bohatera. Nawet jeśli nie dla rozrywki, to ku przestrodze, którą niesie ze sobą wymowa filmu.
Tytuł Obywatel roku Reżyseria Hans Petter Moland Dystrybutor M2 Films Data premiery swiatowej 10 lutego 2014
Recenzuje Mateusz Stańczyk
W kolejności znikania
T
ylko w Norwegii operator pługa może zostać obywatelem roku. Tylko w Norwegii boss narkotykowy może sądzić się ze swoją byłą żoną o prawo do opieki nad dzieckiem. Tylko w Norwegii zimna biel śniegu tak pięknie komponuje się z ciepłą czerwienią krwi. Nils, tytułowy obywatel roku, jest przeciętnym mieszkańcem północnej Skandynawii. Wraz z żoną pracuje w firmie zajmującej się utrzymaniem przejezdności dróg. Jego monotonne, choć stabilne, życie przerywa nagła śmierć syna. Nils nie wierzy, że przyczyną zgonu było przedawkowanie narkotyków i na własną rękę przystępuje do poszukiwania winnych. Rozpoczyna krwawą wendetę, której celem staje się Hrabia – przywódca lokalnej grupy przestępczej. Fabuła filmu Hansa Pettera Molanda, choć na pierwszy rzut oka wydaje się zupełną abstrakcją, jest głęboko osadzona w rzeczywistości północnej części Europy. Reżyser pokazuje niebezpieczne oblicze skandynawskiego modelu państwa opiekuńczego, w którym przeciętny mieszkaniec wyprowadzony ze swojej strefy komfortu, może posunąć się do najgorszych zbrodni. Jednocześnie film jest zabawną komedią charakterów, w której każdy bohater jest karykaturą stereotypowych postaci filmowych. Mamy więc niestrudzonego mściciela, który nocą zabija, a za dnia odśnieża górskie drogi. Mamy złych przemytników kokainy, których narcystyczny szef najpierw strzela, potem myśli. Dodatkowo jest on fanatykiem zdrowego żywienia, a także jeździ ekologicznym, hybrydowym samochodem. Mamy również im-
portowaną z filmów Kusturicy serbską mafię, której członkowie z zachwytem wspominają pobyt w norweskim więzieniu. Wisienką na torcie są lokalni stróże porządku, którzy do tej pory zajmowali się wyłącznie drukowaniem mandatów i nie za bardzo potrafią odnaleźć się w nowej sytuacji. Jeśli chodzi o stronę aktorską, na wyróżnienie zasłużyli trzej mężczyźni. Stellan Skarsgård, odtwórca głównej roli, stworzył przejmującą kreację zdesperowanego ojca. Nils, który całe życie był małomównym i opanowanym człowiekiem, w jednej chwili zamienia się w przepełnionego gniewem mściciela. Skarsgård w niezwykle naturalny sposób pokazał wewnętrzną przemianę bohatera. Przemianę niewidoczną dla reszty świata, dla której Nils cały czas wydaje się wzorem obywatela. W rolę jego głównego oponenta wcielił się Pål Sverre Hagen. Nie lada wyzwaniem było wiarygodne odegranie tej groteskowej postaci. Hrabia jest bohaterem pełnym przeciwieństw – z jednej strony weganin, któremu nie jest obojętny los zwierząt, z drugiej – przestępca, z zimną krwią zabijający oponentów oraz przyjaciół. Trzecim wyróżniającym się aktorem jest Bruno Ganz. Ten 73-letni Szwajcar, który wcielił się między innymi w Adolfa Hitlera w filmie Upadek stworzył postać Papy. Stary, wyznający prawo talionu, senior serbskiego rodu mafijnego to jedyny bohater, który wydaje się postępować w stu procentach racjonalnie. Ganz, który w filmie wypowiada się głównie po serbsku jest tak przekonujący, że po seansie, za wszelką cenę starałem się znaleźć jakiś bałkańskich przodków w jego rodzinie. Na próżno – rodowity Szwajcar.
Poza panteonem barwnych postaci Obywatel roku oferuje widzom dopracowane, estetyczne pejzaże Skandynawii. Zaśnieżone szczyty gór, delikatnie oświetlane przez zimowe słońce, wprowadzają widza w melancholię i dają chwile wytchnienia od wartkiej, pełnej humoru akcji. Równie malowniczo wyglądają strumienie śniegu, które mienią się w promieniach słońca, wylatując spod szufli pługu. Kontrastują z tym ciemne i puste ulice miasta – jedyni świadkowie kolejnych zbrodni. Z obrazem doskonale współgra dźwięk. Spokojna, minimalistyczna muzyka znakomicie wpisuje się w surowy klimat dzieła. Światowa premiera filmu miała miejsce w trakcie tegorocznego Berlinale. Podczas konferencji prasowej po projekcji, jeden z dziennikarzy zapytał reżysera, skąd bierze się jego fascynacja przemocą. Moland odpowiedział: „Przemoc jest czymś, co drzemie w każdym z nas, na szczęście w większości sytuacji jesteśmy w stanie ją opanować. Naprawdę interesuje mnie to, co robi przemoc z normalnymi, wydawałoby się przystosowanymi ludźmi”. Te słowa nabierają wielkiego znaczenia, kiedy przypomnimy sobie, że niecałe trzy lata temu, przeciętny norweski obywatel z zimną krwią zabił 69 osób. Człowiek, żyjący w skandynawskim dobrobycie, nagle pękł. Reżyser zdaje się zadawać pytanie: czy każdy z nas w pewnym momencie może stać się Nilsem lub Breivikiem? Odpowiedzią na to pytanie jest znany cytat włoskiego teoretyka anarchizmu Errico Malatesty: „Przemoc rodzi przemoc”. Film wydaje się rozwinięciem tej myśli – promień zemsty zatacza coraz szersze koło i nic nie jest w stanie go zatrzymać, a wszystko zaczęło się od nieoddanych w porę pieniędzy. Kontrast miesięcznik
53
Błądzenie w przestrzeni
Jeszcze o szacunku do widza
Magdalena Zięba
Michał Wolski
T
ym razem będzie o doświadczaniu przestrzeni – a co za tym idzie, również czasu. Przemieszczając się często z miejsca na miejsce, mogę pozwolić sobie na odrobinę nonszalancji w kreowaniu czasoprzestrzennych wrażeń. Czas płynie wolniej, gdy rozparcelowany jest pomiędzy różnorodne miejsca, a przestrzeń rozszerza się i kurczy w miarę upływu czasu. Niesamowite jest to, w jak odmienny sposób pracują nasze zmysły, gdy skazane są na ciasne uliczki lub otwarte perspektywy alejek i trotuarów. W ostatnim czasie doświadczałam zmian w perspektywie wielokrotnie – począwszy od kontrastowych zestawień miejskiej przestrzeni Londynu z Warszawą, po eksperymentowanie z wnętrzem dawnego budynku farmacji jako przestrzeni ekspozycyjnej podczas kolejnej edycji wrocławskiego Przeglądu Sztuki Survival. To właśnie w labiryntowych wnętrzach tej pogmatwanej budowli odczułam, jak łatwo jest stracić poczucie bezpieczeństwa w miejscu, którego kierunków nie znasz. W latach sześćdziesiątych w Kalifornii wykształcił się ruch Light and Space, w ramach którego artyści pracowali ze światłem, igrając ze skalą i objętością przestrzeni. Swoje fluorescencyjne instalacje i neony tworzyli w ścisłej relacji z otaczającą ich kalifornijską pustynią, będącą ucieleśnieniem pustki. W odniesieniu do pustki, która na myśl przywodziła rozpoczynającą się wówczas eksplorację kosmosu, delikatne i minimalistyczne rzeźby świetlne Bruce’a Naumana, Mary Corse czy Jamesa Turrella odzwierciedlają idealne geometrie mierzone ponadludzką skalą, nieskończoną prostotę, a zarazem kompleksowość świata. „Nigdzie indziej, poza kalifornijskimi pustkowiami, nie mogłaby powstać taka sztuka” – powiedziała przy ognisku N., kiedy rozważałyśmy przy papierosie zagadnienia wszechświata, reinkarnacji oraz odczucia przestrzeni właśnie. Podczas 12. Survivalu dało się odczuć tę fascynację. Wśród kilku neonów rozświetlających wnętrza dawnego Instytutu Farmacji, znalazł się ten odszukany przez Dominikę Łabądź w dawnym kinie „Polonia”. Rozmontowany i ułożony na nowo zmontowany został przez artystkę w końcówkę entropii, „OPIA”, stanowiąc odwołanie do procesów rozpadu w przestrzeni miejskiej, ale i do cielesnej destrukcji dokonującej się w nas samych. Doświadczenie ciała w przestrzeni jest niezwykle osobiste, ale pewne jego aspekty można w pewien sposób zdefiniować. Jesteśmy zdeterminowani przez nasze zmysły i przyzwyczajenia percepcyjne – tam, gdzie widzimy zwężającą się ku horyzontowi perspektywę, są budynki bądź drzewa, są JAKIEŚ punkty zaczepienia, na których opiera się nasz wzrok. W miejscu pozbawionym takich punktów nasze zmysły tracą swoją moc, zostawiając nas w przestrzeni osamotnionych. Czasu mamy mało, warto więc czasami zmienić perspektywę (sic!) i zgubić się w jakimś nieznanym miejscu. Ilustr. Ewa Rogalska (4)
W
zeszłym miesiącu wylałem tutaj część swoich żalów związanych z Gwiezdnymi Wojnami, ale przecież dwa miesiące temu obiecałem Wam przejść do tematu szacunku do widza w letnich blockbusterach. Cała ta gwiezdnowojenna afera całkiem nieźle się zresztą w ten temat wpisuje, bo LucasFilm pokazał, że szacunku do swojego odbiorcy za bardzo nie ma, nie ceni jego czasu, jego przywiązania do marki ani niczego, co ów odbiorca sobą reprezentuje. Marvel natomiast ma do swoich widzów szacunek ogromny. Jak na dłoni widać to w Kapitanie Ameryce: Zimowym Żołnierzu braci Russo. Przede wszystkim postawiono tutaj na dobry punkt wyjścia, czyli podstawę gatunkową; w tym przypadku był to thriller polityczny rodem z lat siedemdziesiątych XX wieku. W tę konwencję wpleciono jednak szereg elementów zmierzających w stronę kina superbohaterskiego, jednak bez zbędnego efekciarstwa. Atrakcje owszem – są, ale idealnie wpasowane w dynamikę i fabułę filmu, przez co nie sprawiają wrażenia sztucznych i pretensjonalnych (jak to miało miejsce w innym tegorocznym filmie: Niesamowitym Spider-Manie 2). W to wrzucono oczywiście superbohaterów: Kapitana Amerykę, Czarną Wdowę i Sokoła. Żadne z nich nie zostało jednak potraktowane z należytym realizmem, adekwatnym do przyjętego gatunku, wszyscy operują za to sporą dozą autoironii (nie mylić z komizmem), przez co zyskują oni sympatię widza. Wreszcie – podobnie jak w Mrocznym Rycerzu Nolana – komiksowy sztafaż ładnie się komponuje z realistycznie ukazanym światem przedstawionym. To, że Sokół kręci beczki wokół latających lotniskowców, a Kapitan Ameryka jest najzręczniejszym, najszybszym i najsilniejszym człowiekiem na Ziemi – to wcale nie przeszkadza. Gdy się tak dobrze wyważy wszystkie elementy filmu, można przejść poziom wyżej i postarać się powiedzieć coś o świecie. I bracia Russo to robią, wprawdzie jeszcze nieśmiało, ale może chcą na razie przetrzeć szlaki i zobaczyć, co z tego wyniknie. Tak więc Zimowy Żołnierz stanowi komentarz w dyskusji nad rezygnacją z wolności na rzecz bezpieczeństwa, tak istotnej dla obywateli USA XXI wieku. Stanowi też nieco naiwny postulat jawności działań służb specjalnych, nieśmiało odwołujący się do historii Snowdena. Może to niewiele, ale liczę, że filmy superbohaterskie będą odtąd coraz śmielej komentować rzeczywistość, bo tutaj znakomicie zdało to egzamin. Na koniec mała uwaga. Zarówno Marvel, jak i LucasFilm, są własnością Disneya, mają jednak diametralnie odmienny stosunek do swoich odbiorców. Zwracam na to uwagę, bo ludzie często utożsamiają szkodliwe decyzje LucasFilmu właśnie z Disneyem, tymczasem nie sądzę, aby firma-matka miała coś wspólnego z ich polityką i treściami. Zresztą widać to chociażby na przykładzie firmy Miramax, w latach dziewięćdziesiątych również należącej do Disneya, i odpowiedzialnej między innymi za Pulp Fiction. Jeśli więc ktoś ma wrażenie, że Disney ingerował w dzieło Tarantino, to prosiłbym, żeby mi to wskazał.
••• felietony
Kołowa Marcin Pluskota
W
ostatnim czasie przysłuchiwałem się dyskusji pomiędzy autorytetami. Autorytety radziły na temat trudnej, grobowej sytuacji, w jakiej znalazła się pewna sekcja kultury. Sporo uwag padło, sporo diagnoz, chociaż dość mglistych i teoretycznych. Kiedy kolega mój poprosił o konkrety, o wyłożenie kawy na ławę, okazało się, że to tak łatwo się nie da, że jest mnóstwo czynników, mnóstwo zmiennych i że bez ich ustalenia się nie da. Autorytety, bezradne, kiwały smutno głowami. Nie da się. Tak. Tak. Po zakończeniu spotkania, możliwe, że bogatsi o nową wiedzę, poszliśmy na piwo. Sporo środowisk określa swoją sytuację jako trudną, beznadziejną, czuje się oblężone i osaczone. Wspomniana wcześniej kultura (a przynajmniej jej część, bo to szeroki temat – tak prosto powiedzieć się nie da, wiadomo) też tak się czuje. Z powodu pikniku na słynnej górze oblegają ją środowiska konserwatywno-katolickie, co to podpisują klauzule, a tęcza źle im się kojarzy. Z drugiej strony środowiska konserwatywne czują się nieustannie atakowane, oblegane i osaczone przez środowiska lewicowe, zgniło-zachodnie, forsujące na przykład owe pikniki na słynnych górach i sukienki dla chłopców. W ten sposób narażając się na ataki stronnictwa prawego. Sytuacja jest, że to tak ujmę, kołowa. Kręci się. Westerplatte, Monte Cassino, chociażby. Potrafimy skutecznie szturmować, jak i odpierać ataki. Nie dziwi więc pewnego rodzaju równowaga
pomiędzy naporem jednych a odporem drugich. Uciskane środowiska mówią: siły „wroga” są przeważające, nie cofną się przed niczym, są o krok od wygranej. Z jakiegoś jednak powodu wycieńczeni, ale wierzący w swoją misję święci obrońcy trzymają się dzielnie, nie oddają ani piędzi, co najwyżej cofają się strategicznie, a do tego mają jeszcze siły na kontratak. Polskiej batalistyce nieobce jest pojęcie cudu. Tylu naszych z przeszłości nadludzkim wysiłkiem stało przy swoim. Dziś mechanizm nadal działa. Stoją. Kręcą się. Sprawy komplikują się. Eskalacja nabrać może pierwszowojennego charakteru – wynędzniali siepacze w śmiesznych hełmach czaić się będą w oddalonych o kilkadziesiąt metrów rowach wyrytych w Marszałkowskiej, czekając z włączonymi smartphonami, gotowi nagrywać zbrodnie drugiej strony. Sztabowcy widzieliby się z przeciwległych kamienic, krzyczano by do siebie z okien, obrażano matki. Niefajnie. Koniec tekstu coraz bliżej. Wypadałoby przedstawić jakieś rozwiązania, pomysły na poprawę, chociaż nie za bardzo wiem, czym taka poprawa miałaby być. Ktoś ma wygrać? Co zrobić z przegranymi? Może rozejm? Autorytety bezradnie rozkładają ręce. Mają buty brudne. Błoto z okopów. Mówią, że to przez czynniki i zmienne. Że „tak po prostu” się nie da. Nie da się. Tak. Tak. Zdecydowanie. Zdecydowanie. Stronnictwa dalej się ścierają. Jest krucho, mówią, ale się trzymamy. Jesteśmy dzielni. Dopniemy swego. Mamy to we krwi. Polska nie zna pojęcia pokoju za wszelką cenę. No przecież.
Myśleć czy nie myśleć? Filip Zawada
N
ie myślisz, to znaczy, że nie jesteś przydatny społecznie. Złodzieje sporo czasu poświęcają na myślenie i z tego wynika, że są bardziej przydatni niż fotografowie, których spora część życia polega na tym, żeby pozbyć się myśli. Niemyślenie jest stanem innym niż bezmyślność. To stan, który z pracy głowy przesuwa ciężar na pracę oczu. Patrzymy i nie oceniamy. Działamy jak orzeł albo wróbel, w zależności od charakteru. Działamy intuicyjnie. Na myślenie przyjdzie czas, kiedy dojdzie do wyboru zdjęć. Zadziwiające jest to, że w dziedzinie tak bardzo połączonej z życiem, jaką jest fotografia, bardzo często zajmujemy się wyobrażeniami, a nie faktami. Bycie tu i teraz to jedna z głównych zasad Zen, ale też jedna z istotniejszych zasad fotografii. Fotografia jest bardziej czytaniem niż pisaniem. Minor White, ojciec fotografii Zen, powtarzał, że w momencie wykonywania zdjęcia umysł fotografa zieje pustką. Dzięki temu może połączyć się z otaczającą rzeczywistością, może zespolić się z nią w jedną całość. Poddać się intuicji, to znaczy zaufać rzeczywistości.
kontrast miesięcznik
55
Fot. Jarosław Podgórski
✴
✴
street
kontrast miesięcznik
57