Nr 1 (37)/2012 styczeń-luty ISSN 2083 - 1322
4
Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka?
8 Teatroterapia Euforion to teatr wybitnie niemedialny. Nie słychać o nim, nie widać go. Ale swoją działalnością mógłby obdzielić kilka osobnych instytucji. Marta Śleziak 12
Ryzyko źródła
14
Żyć powoli – inna strona nowoczesności
16
E-protokół
Nie przebojowość, nie refleks, lecz rzetelność. Podobno tematy leżą na ulicy, media mają jednak obowiązek wejść głębiej, by sprawdzić, co za nimi stoi. Barbara Rumczyk Nowatorskie pomysły na formy urbanistyczne były przedmiotem rozważań już w starożytności u Platona, a Thomas Moore w słynnej Utopii opisywał zasady zagospodarowania przestrzen- nego obszarów zaludnionych. Barbara Jelonek Czy pomysł wrocławskiego profesora ułatwia pracę sądom? Michał Chęciński
32
Fotograficzna twarz „Firleja”
34
Teksańska masakra piłą mechaniczą 2, Solo, Sianoskręt, Tomten Har Åkt Hem
40
Roald Dahl, czyli edukacja na wesoło
44
Lascaux Marie-Claire a prehistoryczne malowidła naskalne
46
Duch.exe – czyli jak gusła zadamawiają się w naszych pecetach
20, 38 Sonia Szóstak
www.soniaszostak.com
22
Brama Wschodu
26
Święto polskiego tańca w Poznaniu
30
Władcy emocji
Teatr to najmocniejszy punkt wśród kulturalnych atrakcji Lublina. Wystarczy spojrzeć na trzech wielkich twórców teatralnej alternatywy: Opryński, Mądzik, Staniewski. A to dopiero początek. Marta Szczepaniak
Poznań stolicą polskiego tańca! Takie oto hasło towarzyszy trzeciej już Polskiej Platformie Tańca w Poznaniu. Na cztery dni do Starego Browaru i Centrum Kultury Zamek wkroczył taniec współczesny najwyższych lotów. Zuzanna Bućko Widz może sądzić, że filmy to tylko nieszkodliwa fikcja, bez większego wpływu na jego życie, ale prawda jest często inna. Szymon Stoczek
Klub „Firlej” stawia nie tylko na zdolnych muzyków. Trudno nie dostrzec jeszcze jednej sfery kultury. Znajdujący się na Grabiszyńskiej 56 klub zaczyna stawać się się jedną z ważniejszych przestrzeni fotograficznych spotkań i wernisaży w mieście. Joanna Figarska
Może nie zawsze powiedzą to na głos, ale dzieci potrafią „wywęszyć” kłamstwo. Młody czytelnik od razu obdarza narratora książek Roalda Dahla głębokim zaufaniem i z ulgą stwierdza, że wreszcie znalazł się ktoś, kto powie mu prawdę o świecie. Całą prawdę. Katarzyna Northeast
Człowiek pierwotny – jaką funkcję spełniała dla niego sztuka? I czy można powiedzieć, że w ogóle wtedy istniała? Odkrywanie malowideł naskalnych pozwoliło na uchwycenie, czym dla człowieka żyjącego kilkanaście tysięcy lat temu było to, co dziś nazywamy malarstwem. Karol Moździoch
Rok 2013. Przyszłość. Tryumf Technologii i Nauki. Przesądy są już tylko domeną niedobitków poprzedniej epoki. Romantyczne stwory spłonęły pod szkiełkiem mędrców. Duchy, wampiry i zombie stoczyły się na kulturowe dno. Dzieci Internetu śmieją się ze strachu... or do they? Wiktor Kołowiecki
50
Magdalena Zięba, Szymon Makuch, Michał Wolski, Marcin Pluskota
54
Igor Haloszka
„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW Kamienna 116/10, 50-545 Wrocław
WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław
eMAIL kontrast.wroclaw@gmail.com
WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/
REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Paweł Bernacki, Zuzanna Bućko, Dominik Kamiński, Wiktor Kołowiecki, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Joanna Michta, Karol Moździoch, Katarzyna Northeast, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Szymon Stoczek, Monika Stopczyk, Wojciech Szczerek, Alicja Woźniak, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Magda Oczadły, Agnieszka Zastawna KOREKTA Katarzyna Brzezowska, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Iwona Kusiak, Teresa Szczepańska, Monika Mielcarek, Alicja Urban GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Joanna Krajewska, Ewa Rogalska, Julian Zielonka DTP Karol Moździoch, Ewa Rogalska
Wiesz? Joanna Figarska
M
ając w pamięci jedną z piosenek zespołu Hey Kto tam? Kto jest w środku?, wywiad z współzałożycielkami teatru EUFORION – osobowością tego numeru, zaczynam czytać jeszcze raz. Bohaterkami bowiem nie są jedynie rozmówczynie Marty Śleziak, ale przede wszystkim osoby, które tworzą tę grupę. To ich determinacja, radość z każdej próby, chęć tworzenia sprawia, że EUFORION odnosi coraz większe sukcesy. A są to osoby z problemami psychicznymi. O zaburzeniach tego rodzaju w Polsce wciąż mówi się zbyt mało. Nie są one tak widoczne jak wszelkie ułomności fizyczne, nie ma aż tylu akcji informujących o przyczynach, rodzajach zachowań
czy sposobach leczenia osób borykających się z „przezroczystymi” chorobami. Renata Pawłowska i Beata Radzik opowiadają, jak dzięki sztuce życie osób, których często choroba dotknęła „znienacka” zaczyna nabierać nowych barw. W tym numerze piszemy o sztuce dużo. Oprócz wrocławskiego teatru EUFORION, możemy też poznać teatralny świat Lublina. W tekście debiutującej na łamach „Kontrastu” Marty Szczepaniak spotykamy się z nieco innym obliczem polskiego teatru. Warto też przeczytać relację Zuzanny Bućko, która w bardzo emocjonujący sposób opisuje jedno z najważniejszych polskich wydarzeń tanecznych – Polską Platformę Tańca, która już po raz trzeci odbyła się w Poznaniu.
3
8
Chwile nieulotne
lutego miał premierę najnowszy film Jacka Borcucha Nieulotne. Reżyser opowiada w nim historię Michała i Kariny, pary studentów, która poznaje się podczas pobytu w Hiszpanii. Na skutek tragicznych zajść idylla kończy się jednak gwałtownie. Ich mroczne sekrety okrywają cieniem pełne słońca i szczęścia chwile, gdy niewinność była szczera, a prawda posiadała tylko jedno oblicze. Poprzednia produkcja Borcucha, Wszystko co kocham, została wybrana polskim kandydatem do Oscara w kategorii filmu zagranicznego oraz otrzymała nominację do Głównej Nagrody Jury na festiwalu Sundance.
Ś
Święci nieświęci
więta czwórca to czeska komedia, której nie można zarzucić pruderyjności. Najnowszy film Jana Hřebejka (Musimy sobie pomagać – nominacja do Oscara w kategorii filmu nieanglojęzycznego) to historia o tym, jak rutyna życia seksualnego przewierca się przez fundament małżeństwa, czyniąc je coraz mniej stabilnym, dając zarazem asumpt do frywolnego eksperymentowania na poligonie seksualnych manewrów. Święta czwórca przedstawia epizod z życia dwóch małżeństw stanowiących od lat czwórkę bliskich przyjaciół, którzy, będąc na Karaibach, podejmują decyzję, by stać się kimś więcej niż grupką znajomych… Od 1 lutego widzowie mogą przekonać się, czy dobry był to pomysł.
7
Berlinale czas zacząć
lutego rozpoczęła się trwająca 10 dni 63 edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie. W tym roku jury przewodzi Wong Kar Wai – autor m.in. takich filmów jak: Chungking Express oraz Spragnieni miłości. Festiwal otworzył jego najnowszy film The Grandmaster, którego produkcja trwała ponad 2,5 roku, zaś niezbędne przygotowania prawie 10 lat. Polski akcent na festiwalu Berlinale to Bejbi blues Katarzyny Rosłaniec. Film powalczy w kategorii Generation 14plus, czyli w sekcji filmów traktujących o młodzieży.
Fot. Materiały prasowe
Utalentowany pan Lazhar
J
ak subtelnie i z poczuciem humoru opowiedzieć historię dorastających dzieci, które muszą zmierzyć się ze śmiercią bliskiej im osoby? Philippe Falardeau – reżyser filmu Pan Lazhar – znalazł odpowiedź. Tytułowy bohater to algierski imigrant, który przyjmuje posadę nauczyciela w szkole podstawowej w Montrealu. Zadanie, jakiego decyduje się podjąć, jest wymagające nie tylko z powodu różnic kulturowych dzielących Algierię i Kanadę, ale przede wszystkim dlatego, że Bachir Lazhar zajmuje stanowisko uwielbianej przez dzieci nauczycielki, która popełniła samobójstwo. Na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto dzieło Philippe’a Falardeau zostało uznane za najlepszy film kanadyjski roku 2011. W Polsce premiera 8 lutego.
Coma, do you speak English?
Z
spół Coma wydał 6 lutego album, na którym zarejestrowano materiał z ostatniej „czerwonej” płyty, ale tym razem w wersji anglojęzycznej. Krążek Don’t Set Your Dogs On Me jest owocem współpracy z niemiecką wytwórnią earMusic/Edel. Na tym wydawnictwie pojawiła się też kompozycja ze ścieżki dźwiękowej serialu Misja Afganistan, w którym wystąpił lider Comy – Piotr Rogucki.
Trochę ciężej
Zremiksowany Mike
K
ażdego, kogo zachwyca muzyka brytyjskiego multiinstrumentalisty Mike’a Oldfielda ucieszy wieść, że po pięciu latach powrócił z nową płytą. Na krążku Tubular Beats, który ukazał się 1 lutego, możemy usłyszeć najlepsze utwory artysty, m.in. Tubular Bells i Moonlight Shadow, w nowych aranżacjach. Pojawi się również całkiem nowa piosenka nagrana wraz z właścicielką niebiańskiego głosu - Tarją Turunem. Wydawca earMusic/Edel.
W
nadchodzącym zestawieniu premier królują artyści brytyjscy. 11 lutego na półkach sklepów muzycznych pojawi się nowy krążek kapeli spod znaku mocnego brzmienia metalu i hardcore’u, czyli Bullet for My Valentine. Album zatytułowany Temper, Temper będzie zawierał 11 nowych kompozycji. Wydawca RCA.
B
O, Święty Ogniu!
rytyjska (a ściślej oksfordzka) kapela Foals istniejąca na rynku muzycznym od 2005 r. wydaje nową, trzecią w dorobku artystycznym płytę – Holy Fire. Foals kategoryzowany jest jako zespół wykonujący dance punk – energiczną, okraszoną mocnym brzmieniem muzykę nie tylko na imprezy. Premiera zaplanowana jest na 11 lutego. Wydawca: Transgressive Records.
5
Zatańcz to, Prometeuszu…
P
oszukiwaczy nowych wrażeń teatralno-artystycznych Centrum Sztuki Impart zaprasza na spektakl akrobatyczno-taneczny zatytułowany Prometeusz w reż. Kamila Przybosia. Mitologiczną opowieść za pomocą ruchu przedstawią tancerze w choreografii Mai Lewickiej i w kostiumach Anny Chadaj (odpowiedzialnej za rewelacyjne kostiumy do Trzech Wesołych Krasnoludków, spektaklu TM Capitol). Premiera odbędzie się 22 lutego. Kolejne przedstawienia 23 i 24 lutego.
C
Współczesna Boskość
zy modelki wychodzą prosto z morskiej piany albo wyskakują z głów swoich kreatorów? Prawie. Piękne, pożądane, idealne. Ubrane w marzenia wielu ludzi na świecie. Co się kryje za tym wszystkim? Odpowiedź być może znajdziemy w najnowszym spektaklu Teatru Polskiego – Mitologie w reż. Pawła Świątka, na podstawie tekstu Rolanda Barthes’a. Na scenie zobaczymy m.in.: Ewę Skibińską i Adama Szczyszczaja. Premiera 9 lutego – Scena na Świebodzkim.
Panny z dobrych domów ukłonią się po raz drugi!
5
lutego w klubie Firlej odbył się koncert charytatywny i licytacja, z których dochód przeznaczony zostanie na milusińskich podopiecznych Fundacji 2+4 i Stowarzyszenia EKOSTRAŻ. W tym roku na scenie zobaczliśmy m.in.: Agę Damrych, Alicję Janosz, Marcelinę i Adę Styrcz, a wylicytowane zostały prace Anki Mierzejewskiej, Pauliny Korbaczyńskiej i Marty Lech.
Fot. Materiały prasowe, biuro literackie
Po psach przyszły sowy
28
lutego 2013 – tego dnia nakładem Biura Literackiego ukaże się tom poetycki Filipa Zawady Świetne sowy. Po krótkiej przygodzie z małą prozą, jaka wypełniała Psy pociągowe, wrocławski muzyk, performer i pisarz wraca do poezji. Czy będzie to powrót udany? Wydawca twierdzi, że tak. Obiecuje jednolity zbiór, przypominający mantrę pełną osobistych dekalogów, refleksji i migawek. Ja żywię po prostu nadzieję, że Sowy będą lepsze od przeciętnych Psów.
Księgowy literat
P
owieści, tomy poetyckie, przekłady, teksty krytycznoliterackie – to wszystko serwował nam do tej pory Jacek Dehnel. Owa gromadka zostanie niebawem powiększona o zbiór krótkich dygresji, anegdotek i komentarzy, tworzący – jak twierdzi Wydawnictwo W.A.B. – spójną i niezwykle szeroko pojmowaną opowieść o literaturze. Młodszy księgowy, bo o tej książce mowa, zapowiada się więc ciekawie. Już 13 lutego dowiemy się, czy nie są to tylko pobożne życzenia.
Chiny czasu transformacji
W
ydawnictwo Czarne proponuje wszystkim amatorom reportażu Przez drogi i bezdroża Petera Hesslera. O Chinach napisano już wiele, rzecz jednak w tym, że rzadko pod takim kątem, jak tutaj. Amerykański żurnalista pokazuje nam Chiny, które się zmieniają – w nadspodziewanie krótkim czasie przechodzą rewolucję przemysłową. Małe wioski rozrastają się w duże miasta, polne dróżki w autostrady. Wraz z nimi odmienia się i mentalność ludzi. Interesujące.
Tym razem udane rekolekcje paryskie
J
eden z najsł ynniejszych i zarazem największych polskich filozofów – ks. Józef Tischner – swego czasu wybrał się do Paryża, by wygłosić tam cykl rekolekcji. Zapis owych nauk prezentuje nam wydawnictwo Znak w książce Rekolekcje paryskie. Mnóstwo tu personalizmu, dużo o niepokoju dręczącym każdego człowieka, lecz chyba najwięcej wiary w niego. I chociażby dla tej wiary właśnie warto odbyć owe rekolekcje. Przynajmniej ja zamierzam.
7
Teatroterapia Fot. Bartłomiej Babicz
-
Osoba numeru
Euforion to teatr wybitnie niemedialny. Nie słychać o nim, nie widać go. Ale swoją działalnością mógłby obdzielić kilka osobnych instytucji. Marta Śleziak
S
łowo „Euforion” od razu skojarzyło mi się z ogromem szczęścia. Potwierdzały to próby teatru i reakcje aktorów – radość z dobrze zagranej roli, udanego gestu, pozytywnej mobilizacji. Ale nazwa tego teatru ma w sobie też pierwiastek boski. Euforion to bohater drugiej części najbardziej znanego utworu J. W. Goethego, syn Fausta i pięknej Heleny. I tak jak nie wszyscy tę drugą część dramatu pamiętają, tak pewnie niewielu słyszało o wartym opisania i odnoszącym coraz większe sukcesy wrocławskim teatrze integracyjnym. Na początku był ośrodek – Wrocławski Ośrodek Rehabilitacji „Art”, który powstał w 1995 roku przy Zarządzie Głównym Polskiego Towarzystwa Psychologicznego. Jego założycielka i dyrektorka, Anna Jędryczka-Hamera, prowadziła zajęcia edukacyjne dla osób zajmujących się ludźmi chorymi psychicznie, stworzyła też grupę Teatru Integracyjnego WOR „Art”. Ośrodek intensywnie się rozwijał, realizował wiele projektów związanych z pomocą osobom niepełnosprawnym, starającym się na przykład o pracę. W swojej działalności terapeutycznej wykorzystywał metody pracy związane z teatrem, m.in. psychodramę, choreoterapię, muzykoterapię, treningi zachowań twórczych. Tak powstał (także w 1995 roku) Teatr WOR „ART”, w latach 2003–2004 przemianowany na Teatr Integracyjny, a obecnie funkcjonujący pod nazwą Teatr Integracyjny Euforion. Zespół tworzą utalentowani aktorsko podopieczni Dolnośląskiego Stowarzyszenia Aktywnej Rehabilitacji „Art” i chętni, na przykład studenci muzykoterapii. Dla pierwszych – osób z doświadczeniem choroby psychicznej – teatr jest szansą na rozwój, wydobywanie talentu, oswajanie choroby. Dla drugich ta działalność to pasja i spełnienie. Przygotowując wywiad, rozmawiałam z Anną Jędryczką-Hamerą, Renatą Pawłowską i Beatą Radzik. Z zaangażowaniem opowiadały o zeszłorocznych sukcesach teatru: o występach w Kijowie i w Brześciu; nagrodach za najlepszy zespół i za wyrazistość wypowiedzi scenicznej dla jednej z aktorek; III Wrocławskich Spotkaniach Artystów Chorujących Psychicznie; trzeciej
nagrodzie dla zespołu i nagrodzie za reżyserię na 42. Strzeleckich Spotkaniach Amatorskich Teatrów Lalek w Strzelcach Opolskich; o spektaklu wystawianym w Muzeum Farmacji w ramach „Nocy Muzeów”, o występach na XV Festiwalu Nauki, o teatralnych rajdach po Dolnym Śląsku (m. in. w Ścinawie, Lubiążu, Zgorzelcu). Wymieniać można by długo. Opowiadały też o planach na 2013 rok. Najważniejszym przedsięwzięciem będzie lutowa premiera Don Juana. Dlaczego Don Juan? Anna Jędryczka-Hamera, reżyserka teatru odpowiada: W swoich spektaklach zajmujemy się postaciami, których zachowanie zdradza jakąś chorobę. Don Juan to bohater hipomaniakalny, widzi rzeczy, których nie ma. Poniżej rozmowa z Renatą Pawłowską i Beatą Radzik, terapeutkami i aktorkami teatru. Marta Śleziak: Ile jest we Wrocławiu stowarzyszeń, które pomagają osobom chorym psychicznie? Renata Pawłowska: Jest ich kilka, jednak w stosunku do liczby osób, które poza leczeniem psychiatrycznym w oddziałach szpitalnych stacjonarnych i dziennych oraz środowiskowych domach samopomocy mogłyby skorzystać z tej formy wsparcia, jest ich za mało. Nasze Stowarzyszenie kładzie nacisk głównie na samopomoc. Zatrudniamy osoby po kryzysie psychicznym, często pomagamy im w powrocie do przerwanej nauki czy pracy. Czerpiemy szczególnie z wszelkich form terapii przez sztukę. Czym więc na tej mapie wyróżnia się Dolnośląskie Stowarzyszenie Aktywnej Rehabilitacji „Art”? Uprzedzając odpowiedź, mogę zauważyć, że na pewno ilością proponowanych zajęć. Jest ich mnóstwo! R.P.: DolSAR „Art” prowadzi bardzo szeroką działalność. Najważniejszy, czynny od poniedziałku do piątku od godziny siódmej do piętnastej, jest Środowiskowy Dom Samopomocy. Od godziny czternastej do dwudziestej działa Pracownia Rehabilitacyjno-Plastyczna Salon „Art”, w której opiekunami oraz instruktorami prowadzącymi zajęcia, oprócz terapeutów, są podopieczni. W ten sposób uczą się oni odpowiedzialności, są poddawani rehabilitacji poprzez pracę
i własną aktywność. No i oczywiście teatr. Do Euforionu mogą dołączyć wszyscy ci, którzy wyrażają chęć współpracy, chcą się sprawdzić na scenie. Beata Radzik: Są jeszcze: Integracyjna Grupa Psychoedukacyjna dla osób chorujących psychicznie, ich rodzin i przyjaciół, a także Grupa Treningowa dla młodzieży chorującej psychicznie. Tę pierwszą prowadzi pani Ania [Jędryczka-Hamera – przyp. M.Ś.], a z chętną, zmotywowaną młodzieżą spotykają się Renata i Aleksandra Gniłka. To dlaczego nikt o was nie mówi? Dlaczego ja, interesując się wrocławskimi teatrami, dowiedziałam się o Euforionie przypadkiem, za sprawą waszego występu na Dolnośląskim Festiwalu Nauki? Euforion to tylko wierzchołek góry lodowej w waszej działalności. R.P.: Oprócz działań terapeutycznych, prowadzenia różnorodnych zajęć w ramach ŚDS-u i Pracowni Rehabilitacyjno-Plastycznej Salon „Art”, a także organizowania szkoleń, rajdów turystycznych, grup psychoedukacyjnych, prób i występów teatru, musimy pozyskiwać na to wszystko środki finansowe, pisząc wiele projektów. Jest to często bardzo trudne i absorbujące. B.R.: Przyznasz, że przy tak napiętym grafiku nikt nawet nie myśli o promocji czy PR. Pomagamy innym ludziom, nie samym sobie, i skutkiem tego jest nasz wybitnie niemedialny wizerunek. Jak wy trafiłyście do teatru? B.R.: Studiuję muzykoterapię i już na pierwszym roku chciałam przyłączyć się do Euforionu. Naiwnie jednak myślałam, że najpierw trzeba mieć zajęcia z panią Anią. To okazało się nieprawdą, bo jako wolontariusz w działalność teatru można włączyć się w każdej chwili. Na drugim roku spotkałam panią Anię na zajęciach bardzo trudnych i wymagających, ale arcyciekawych. Wtedy też zaczęłam przychodzić na próby i tak zaangażowałam się w pracę całego stowarzyszenia. R.P.: Ja znam Euforion od środka. Wiem, czym jest terapia przez teatr, bo sama jej doświadczyłam. Gdy miałam kilkanaście lat, chorowałam na depresję. Trafiłam do szpitala psychiatrycznego. Pewnego dnia na oddział
9
przyszła nieznana mi jeszcze Anna Jędryczka-Hamera i zorganizowała zajęcia z dramy. Ciekawe, nieprzewidywalne, rozwijające, dające uczestnikom satysfakcję. Na nowo wróciłam do życia, zaczęłam normalnie funkcjonować. Poszłam do szkoły, udało mi się ją skończyć, zrobiłam maturę. Przez cały ten czas nie zrezygnowałam z teatru. Dostałam się na psychologię. Pracę magisterską poświęciłam naszemu teatrowi i jego wpływowi na jakość życia naszych aktorów. Czy Anna Jędryczka-Hamera to człowiek z charyzmą? R.P.: Ogromną. Cały czas jest aktywna i poszukuje różnych form rehabilitacji przez sztukę. Wyznaje ideę „leczenia światem”. Jest artystką i psychologiem z dużym doświadczeniem klinicznym. B.R.: Poza tym Anna Jędryczka-Hamera jest twórcą pewnej skutecznej metody, nazwanej choreoterapią psychologiczną. Polega ona na tym, że uczestnicy terapii przyjmują pewne hipotezy. Ot, powiedzmy, działanie kogoś, kto dominuje, szuka, zdobywa, a także kogoś, kto ucieka. Najpierw rozmawia się o tym założeniu, a następnie odgrywa role: jedna osoba jest np. rekinem, druga – ofiarą. Po odegranej scence osoby zamieniają się, dostosowują do nowego punktu widzenia, nowej postaci. Dzięki temu uczestnicy przepracowują różne role. Analizują zachowania w skrajnych, odmiennych sytuacjach. A jaka jest na próbach? B.R.: Na próbach traktuje wszystkich na równi, jest sprawiedliwa i wymagająca. Bardzo duże wymagania stawia sobie, więc czemu nie miałaby i innym? Nie głaszcze nikogo po głowie, bo przecież nie takie jest życie na zewnątrz. R.P.: Życie jest okrutne, dlatego tak ogromną pokusę mają chorzy, by tworzyć swoje alternatywne światy. Pamiętam rozmowę z pewnym schizofrenikiem. Powiedział mi, że świat, ten prawdziwy, nie ma mu nic do zaoferowania, jest w nim nikim. W swoim własnym jest kimś niezwykle ważnym, od kogo zależy los świata. Ile osób na stałe gra w Euforionie? R.P.: Rytm choroby podopiecznych reguluje nasze działania w ogóle, nie tylko teatralne. Na przykład od początku w stowarzyszeniu mamy ustalone zajęcia o stałej porze. Jest godzina, powiedzmy, szesnasta piętnaście, i choćby się waliło i paliło, to i tak ktoś musi być w gabinecie. Jeśli nie ma osoby stale prowadzącej, to wysyłamy inną na zastępstwo. Chodzi o obecność, o otwarFot. Bartłomiej Babicz
tość. Do tego przyzwyczajają się podopieczni. Niezmienna godzina naszej gotowości do pomocy jest dla nich pewnikiem, ostoją. Wiedzą, że nawet jeśli urwali z nami kontakt, znów pochłonęła ich choroba, to gdy nastąpi jej remisja, mogą śmiało przyjść i nas zastaną. To daje im poczucie stabilności. Osiemnaście lat teatralnej aktywności to szmat czasu. Niejedna instytucja chciałaby mieć już taki staż. Czy wasz teatr bardzo się zmienił od początków istnienia? R.P.: Trochę tak, oczywiście. Na początku aktorzy mieli problem z pokazywaniem swojej twarzy, przyznawaniem się do choroby. W pierwszym spektaklu twarze mieliśmy pomalowane na biało. Potem strach ustępował także dlatego, że nasz teatr ma charakter integracyjny i często nie wiadomo, kto choruje, a kto jest wolontariuszem czy terapeutą. Spektakle również ewoluowały. Dawniej bywały długie. W treści skupialiśmy się na przeżywaniu cierpienia związanego z chorowaniem. Taka była potrzeba. Od dłuższego czasu zmierzamy w kierunku dystansu i poszukiwania aspektów rzeczywistości służących zdrowiu. Używaliśmy także rozbudowanej scenografii, mieliśmy dużo kostiumów. Teraz całą tę scenograficzną otoczkę ograniczamy do minimum. Powód jest prozaiczny: dzięki temu możemy szybko się spakować do kilku toreb i z marszu wyjechać na drugi koniec Polski czy za granicę. Poza tym nasze sztuki to nie klasyczne fabuły, a raczej zbiór metafor, inspiracje teatrem ubogim „według” Grotowskiego. Pamiętam, jak kiedyś na próbie rozmawialiście o tym, że pojedziecie na przegląd zespołów teatralnych do Puław. Był on dla was ważny z jednego powodu: to nie festiwal teatrów integracyjnych. R.P.: Bo tylko na nich kiedyś występowaliśmy, a od pewnego czasu mamy szansę zaprezentować się wśród zespołów niezwiązanych z teatrem osób niepełnosprawnych. Było to dwa lata temu na Ogólnopolskich Puławskich Spotkaniach Lalkarzy i na zeszłorocznych 42. Strzeleckich Spotkaniach Amatorskich Teatrów Lalek. Reakcja pani Ali, aktorki, na tę informację była jednowyrazowa: „prestiż”. R.P.: Tak, nasz zespół dostrzega powagę sytuacji. Jest to dla nich nobilitujące, ale stanowi również duże wyzwanie. Co teatr daje takim ludziom? R.P.: Teatr daje aktorom poczucie przekraczania własnych ograniczeń, to, że czują się potrzebni, wartościowi. Mogą uczestni-
czyć w czymś niezwykłym, czego nie mają inni. Daje także możliwość mówienia o chorobie w sposób, który jest komunikatem o wygranej. Spektakle są na ogół konstruowane tak, by szybko dawały poczucie gratyfikacji i sukcesu – że znów się udało. B.R.: Nasi aktorzy grają dzięki swojej wewnętrznej motywacji. Teatr dostosowany jest do nich. Nie stanowi usilnej potrzeby realizacji twórczego potencjału reżysera i jego wizji. Temu, co nie wypływa z nich bezpośrednio, chorzy nie mogliby podołać. Co chorym aktorom sprawia największą trudność? R.P.: Myślę, że najwięcej problemów mają z jedną z zasad spektaklu: „show must go on”. Spektakl musi trwać, toczyć się własnym rytmem, bez względu na to, czy jedna osoba się pomyli, czy zapomni tekstu, czy chciałaby wyrecytować coś lepiej. Na początku naszej działalności bywało, że aktor powiedział w którymś momencie: przepraszam, zacznę od nowa. Od dobrych kilku lat już się to nie zdarza, aktorzy opanowali trudną sztukę trwania w trudnej sytuacji i improwizacji. B.R.: Trudne jest jeszcze zapamiętywanie tekstów, koncentracja podczas prób i spektakli. Jest to czasem związane ze skutkiem ubocznym leków, jakie przyjmują chorzy. R.P: Wprawdzie łagodzą one objawy choroby, ale powodują deficyty poznawcze, otępienie, osłabioną koncentrację i pamięć. O chorych psychicznie rzadko słyszy się w mediach. Rzadko też widuje się ich na ulicach. R.P.: Ludzie boją się chorych psychicznie. Ich reakcji, nieprzewidywalności. Dlatego wzruszenie, które obserwujemy u widzów naszych spektakli, jest tak silne i autentyczne. Odbiorcy przychodzą do nas z pewnym zapasem uprzedzeń i wyobrażeń. Nie są pewni, czego można się spodziewać. I nagle widzą, że aktor wychodzi na scenę, wygląda jak każdy inny człowiek, robi swoje, odgrywa rolę i wychodzi. Rolę, która porusza i wzbudza pozytywne emocje. Pokazywanie, że chorzy są częścią społeczeństwa, jest też misją naszego teatru. Bardzo ważną misją. Oprócz terapii, pomocy, rehabilitacji, rozwoju… i wielu jeszcze innych rzeczy. R.P.: Pokazujemy, że z chorobą można żyć, mieć do niej dystans, a czasem nawet deficyt zamienić w walor. Dla chorych najbardziej terapeutyczne okazuje się to, że dostosowują się do innych, że nie są sami, że wchodzą w interakcje. Interesuje nas zdrowienie. Ono jest najważniejsze.
Osoba numeru
Renata Pawłowska psycholog, terapeuta. Na stałe związana z Teatrem Integracyjnym Euforion od początku jego istnienia. Pracuje w Dolnośląskim Stowarzyszeniu Aktywnej Rehabilitacji „Art”, prowadząc warsztaty, zajęcia i terapię z osobami chorującymi psychicznie.
Beata Radzik
Absolwentka muzykoterapii w Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu. Od pięciu lat angażuje się w przedsięwzięcia Teatru Integracyjnego Euforion oraz Dolnośląskiego Stowarzyszenia Aktywnej Rehabilitacji „Art”.
11
W
eryfikacja źródeł pozwala na wykrycie potencjalnych błędów. Im więcej stron, od których dostaje się dane, tym bardziej obiektywnie można spojrzeć na sprawę. Gdy dziennikarz powoła się na wiarygodnych świadków, jego tekst zyskuje na wartości, a on sam zdobywa miano osoby godnej zaufania. Zdarza się jednak, że tożsamość osoby powiadamiającej o danym zdarzeniu musi pozostać ukryta. Dziennikarz powinien być też przygotowany na sytuacje, w których źródło od początku może budzić wątpliwości. Państwo pozwane W Polsce tożsamość informatorów za bezpieczają kodeksy etyki zawodowej. „Dziennikarze mają moralny obowiązek chronić swoje poufne źródła informacji” – głosi, punkt 15 Dziennikarskiego Kodeksu Obyczajowego przyjętego przez Konferencję Mediów Polskich. Istnieje kilka takich kodeksów, ale żaden z nich nie przewiduje sankcji karnych. Można spodziewać się jednak potępienia ze strony organizacji takich jak Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Karta Etyki Mediów i podobne dokumenty stanowią wsparcie podczas rozpraw sądowych. Publicyści mogą odmówić ujawnienia źródła, powołując się na odpowiedni artykuł. Dochodzi jednak do sytuacji, w których media zmuszane są do wyjawienia nazwisk informatorów. Pracownicy największego holenderskiego dziennika „De Telegraaf” skierowali do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka skargę na władze swojego kraju. W 2006 r. gazeta opublikowała artykuł dotyczący tajnych służb i ich kontrowersyjnych działań. Władze Holandii nakazały „De Telegraaf” oddanie poufnych dokumentów, z których korzystano. Dodatkowo rozmowy dwóch dziennikarzy badających sprawę były na podsłuchu. Podejrzewając, że rząd sprawdza dane, by znaleźć informatorów, których prywatność i życie rodzinne może na tym ucierpieć, dziennik zgłosił się po pomoc do Trybunału. Sytuacja rozstrzygnęła się pod koniec 2012 r. z korzyścią dla gazety. Trybunał Praw Człowieka uznał, że Holandia naruszyła prywatność osób powiązanych ze sprawą, a także wolność słowa. Rząd musi Ilustr. Katarzyna Domżalska
Ryzyko
źródła
Nie przebojowość, nie refleks, lecz rzetelność, która przejawia się głównie w weryfikowaniu dostępnych źródeł, wydaje się najważniejszą cechą dziennikarza. Podobno tematy leżą na ulicy, media mają jednak obowiązek wejść głębiej, by sprawdzić, co za nimi stoi. Barbara Rumczyk wypłacić „De Telegraaf” 60 tysięcy Euro odszkodowania, jak podaje Informacyjna Agencja Radiowa. Skrócony opis postępowania, także w języku polskim, dostępny jest na stronie internetowej Trybunału, na której znaleźć można podobne przypadki.
ką dziennikarzy. Wojciech Czuchnowski broni Gmyza, twierdząc, że zmuszając publicystę do wyjawienia źródła, „wydawca przekroczył granicę”. Agnieszka Kublik zaprzecza temu poglądowi, podkreślając, że publicysta „Rzeczpospolitej” mógł i powinien ujawnić tożsamość informatora, jeśli Sporne źródło trotylu darzył go zaufaniem. Brak informowania Dyskusję na temat ujawniania źródeł in- naczelnego dziennikarka odczytuje jako formacji wywołał tekst Cezarego Gmyza niepewność Gmyza co do prawdziwości w „Rzeczpospolitej” o obecności trotylu we poufnych relacji. wraku Tupolewa. Publikacja podzieliła medioznawców i środowisko dziennikarzy. Jedni Chłopaki z Ursynowa, „michałek” z Jersey przychylają się do twierdzenia dr Marii ŁoNie tylko osoby będące źródłem informaszewskiej-Ołowskiej z Uniwersytetu Warszaw- cji są w podwyższonej grupie ryzyka. Czasem skiego, że „Według prawa, dziennikarz może ją większą niepewnością obarczona jest w tej [tajemnicę dziennikarską - red.] ujawnić tylko kwestii nie – rola dostawcy danych, lecz zaredaktorowi naczelnemu i to tylko w niezbęd- wód dziennikarza, co dobrze oddaje sytuacja nych granicach. O wydawcy nie ma mowy”. Cezarego Gmyza, który pożegnał się z praDoktor Łoszewska-Ołowska w wywiadzie dla cą w „Rzeczpospolitej”. Odzwierciedla to też TOK FM wyjaśniła, że ujawnienie źródeł może inne wydarzenie sprzed kilku miesięcy. Relanadwyrężyć zaufanie do dziennikarza. cja na żywo na temat atmosfery wyborczej W redakcji „Gazety Wyborczej” doszło w Stanach Zjednoczonych z New Jersey okaz tego tytułu do polemiki między dwój- zała się żartem grupy chłopaków z Ursynowa.
Dowcipnisie doczekali się obecności w wielu polskich mediach, ponad 3 tysięcy fanów na swoim fan page’u i sławy tych, którzy zakpili z TVN. Osoby komentujące ich nagranie przedstawiające kulisy rozmowy „korespondenta” ze studiem poprzez Skype, zarzucają stacji brak profesjonalizmu. Komentator z Ursynowa twierdził, że wziął udział w wyborach prezydenckich, ale przyznał też, że mieszka w Stanach od zaledwie dwóch lat, a te dwa fakty prawnie się wykluczają. Stacja, nie chcąc większego rozgłosu sprawy, nie skomentowała akcji demaskującej prawdziwe zamiary komentatora. W pogoni za pierwszą stroną Okazuje się, że i dziennikarzom zdarza się „stwarzać” informacje. Takie działanie można przyrównać do zachowania strażaka, który celowo wznieca pożar. Za najgłośniejszego „podpalacza” w tej materii
uznaje się Stephena Glassa. To, co zrobił dziennikarz, Buzz Bissinger z „Vanity Fair” określił jako „zapierającą dech w piersiach sieć oszustw”, która wstrząsnęła współczesnymi mediami. Młody Glass pracował dla magazynu „The New Republic”, a jego teksty zaskakiwały świeżością i błyskotliwością wypowiedzi osób zaangażowanych w daną sprawę. W 1998 r., za sprawą kolejnego artykułu Glassa pod tytułem Hacking Heaven, wyszło na jaw, że w rzeczywistości publicysta fałszował źródła. Artykuł o zdolnym hakerze, jak pozostałe 27 z 41 publikacji, które napisał dla magazynu, okazał się wyssany z palca. Stephen Glass, były złoty chłopak redakcji, został natychmiast „zwolniony”, a jego przypadek posłużył do nakręcenia filmu pod tytułem Pierwsza strona (ang. Shattered Glass) z Haydenem Christensenem w roli głównej.
Last minute kontra slow news Szybkość zdobywania informacji, walka o bycie pierwszym z newsem i presja związana z pracą dziennikarza nie sprzyja rzetelnej weryfikacji źródeł. Łatwo o błąd, który może kosztować prywatność informatora lub szacunek do reporterów. Mamy dziś do czynienia z dziennikarstwem last minute, które musi konkurować z notyfikacjami pojawiającymi się na portalach społecznościowych w zastraszającym tempie. Na szczęście wciąż ceni się publicystów, którzy poświęcają nawet kilka lat dla jednej sprawy. Dziennikarstwo interwencyjne i wcieleniowe może stanowić wzór także dla tych dziennikarzy, którzy zajmują się krótszymi formami – będąc czymś w rodzaju odpowiednika slow food w dziennikarskiej kuchni. Skłaniając do ponownego zastanowienia się nad składnikami newsa. By był treściwy i kompletny.
13
Żyć powoli
U
rbanizacja i globalizacja to dwa znaczące procesy XX w., które zachodzą coraz intensywniej. Ich konsekwencją jest nie tylko rozwój obszarów zurbanizowanych, ale też negatywne zmiany związane z funkcjonowaniem aglomeracji przy ich gwałtownym rozwoju demograficznym, przestrzennym, a także rosnącym zróżnicowaniu społecznym. Występujące w wielkich regionach miejskich silne powiązania międzynarodowe, nowe koncepcje ich rozwoju oraz efektywność wprowadzanych w nich strategii zarządzania wywołują pytania na temat ich przyszłości. Jedną z odpowiedzi na te wątpliwości może być idea Cittàslow – czyli Międzynarodowa Sieć Miast Dobrego Życia. Jest to organizacja typu non profit, której celem jest promowanie i rozpowszechnianie kultury dobrego życia poprzez tworzenie nowych strategii z zakresu polityki środowiskowej i infrastrukturalnej, waloryzację produkcji lokalnej, a także wspieranie kultury gościnności. Jedną z najważniejszych misji Sieci jest poprawa warunków życia mieszkańców. Slow movement to ruch promujący lepsze gospodarowanie czasem. Obejmuje on takie dziedziny życia jak np.: wspomniane Slow City, Slow Travel (ruch namawiający ludzi, aby porzucić samoloty i samochody, na rzecz rowerów czy pieszych wędrówek, aby móc lepiej poznać uroki miejsc, do których podróżujemy), Slow Reading (zachęcające do wolniejszego czytania, pozwalającego na lepsze rozumienie treści). Filozofia Slow dotyczy wszystkich sfer życia: od wypoczynku, przez jedzenie, zakupy, podróże, po pracę, wychowywanie dzieci, seks. We wszystkich przypadkach słowo slow staje się synonimem pełniejszego, lepszego, szczęśliwszego życia, zgodnie z własnym tempem i zegarem biologicznym. Główne zasady to szukanie przyjemności i delektowanie się wszystkimi wykonywanymi czynnościami, mądre wykorzystywanie czasu, dbanie o zdrowie fizyczne i psychiczne. Ilustr. Julian Zielonka
Od wielu dekad tworzono nie tylko wizje miast przychylnych ludziom, lecz również wzory zarządzania nimi, zasady wprowadzania zmian czy koncepcje podstaw rozwojowych metropolii i mechanizmów rozwoju. Każda z tych wizji odzwierciedlała najważniejsze ideały przyświecające danej epoce. Nowatorskie pomysły na formy urbanistyczne były przedmiotem rozważań już w starożytności u Platona, a Thomas Moore w słynnej Utopii opisywał zasady zagospodarowania przestrzennego obszarów zaludnionych. Barbara Jelonek Siedzibą Międzynarodowej Sieci Miast Cittàslow jest włoskie miasto Orvieto – skąd idea bierze swoje początki. W 1986 r. Carlo Petrini założył organizację Slow Food, która miała skupiać osoby zainteresowane ochroną regionalnych kuchni różnych części świata. Slow Food chroni i promuje lokalne, tradycyjne sposoby wytwarzania żywności, ponadto prowadzi kampanię edukacyjną na temat szkodliwości spożywania produktów typu fast food. Nowoczesna myśl sprawiła, że koncepcja rozprzestrzeniła się na terenie Włoch oraz zaczęła inspirować inne europejskie miasta pragnące żyć w duchu idei. Trzy lata później, podczas spotkania członków organizacji, podjęto decyzję o utworzeniu Międzynarodowej Sieci Miast Slow. 9.11.1989 r. w Paryżu oficjalnie założono Międzynarodowy Ruch Slow City, a ogłoszony manifest podpisali przedstawiciele 14 państw z Europy, obu Ameryk oraz Azji. Na logo został wybrany prosty rysunek przedstawiający ślimaka. Z biegiem lat idea Cittàslow zaczęła cieszyć się coraz większym zainteresowaniem. Z najnowszych danych przypadających na październik 2012 r. wynika, że liczba miast należących do Sieci Cittàslow wynosi 165 w 25 państwach świata i ciągle wzrasta. Przynależą do niej takie kraje jak np. Afryka Południowa, Austria, Belgia, Chiny, Dania, Kanada, Korea Południowa, Francja, Nowa Zelandia, Niemcy, Stany Zjednoczone, Norwegia, Turcja, Irlandia, Włochy oraz Polska.
W naszej ojczyźnie ruch Slow Food pojawił się 4 grudnia 2002 r. w Krakowie. W krajowym Cittàslow znajduje się 6 mniejszych miejscowości położonych w województwie warmińsko-mazurskim: Biskupiec, Bisztynek, Lidzbark Warmiński, Lubawa, Olsztynek, Reszel oraz Ryn. W roku 2010 do Stowarzyszenia przystąpiło kolejne miasto z terenu województwa warmińsko-mazurskiego – Nowe Miasto Lubawskie oraz jedno z Wielkopolski – Murowana Goślina. Członkowie polskiego Slow Food zaczęli od promocji oscypka i ochrony praw do jego produkcji. Obawiano się, że członkostwo w Unii utrudni produkcję potraw lokalnych. Ser został wpisany na Listę Produktów Tradycyjnych 28 września 2005 r. Spośród polskich wytworów pod opiekę organizacji trafiły poza oscypkiem produkty takie jak bundz owczy i krowi, bryndza i gołka, świeże sery kozie, polędwica w ziołach, kiełbasa lisiecka, miody pitne, piwo Żywe, chleby, miody, soki, oleje, konfitury i inne przetwory owocowe oraz ciastka. Ośrodek miejski ubiegający się o członkostwo w Sieci Slow ma obowiązek spełnić szereg mniej lub bardziej szczegółowych wymogów. Musi on liczyć poniżej 50 tys. mieszkańców, a jego oficjalnymi językami mają być włoski i/lub angielski. Ponadto powinien posiadać odpowiednie regulacje prawne i prowadzić działania w zakresie dbałości o środowisko. Wskazane jest by stosował rozwiązania uła-
inna strona nowoczesności
twiające mieszkańcom komunikację z innymi miejscowościami oraz zaspokajał podstawowe potrzeby mieszkańców poprzez organizację imprez kulturalnych oraz turystycznych. Aby osiągnąć status Slow City, musi on zaakceptować wytyczne idei Slow Food i pracować nad poprawą serdecznej atmosfery oraz chronić lokalne zasoby. Niektóre z celów ruchu mogą już być częścią jego dziedzictwa. Miasteczka Slow często czerpią inspiracje z programów już wdrożonych w innych Cittàslow np. projektów recyklingu, programu po-szkole. Slow Cities nie są stolicami stanów lub siedzibami regionalnych rządów, lecz silnymi lokalnymi społecznościami, które zdecydowały się poprawić jakość życia swoich mieszkańców. Celem Ruchu Slow nie jest działalność zarobkowa. Zajmuje się on szeroko pojętą promocją oraz rozpowszechnianiem kultury dobrego życia poprzez badania, realizacją działań doświadczalnych oraz wdrażaniem rozwiązań dla lepszej organizacji miasta. Jak czytamy w Manifeście miast Slow dla nowego humanizmu bycia i mieszkania, miasta realizują te zadania poprzez przestrzeganie polityki środowiskowej, infrastrukturalnej oraz promowanie nowych technologii. Z drugiej strony propagują też wytwarzanie lokalnych produktów, przyczyniając się do rozwoju lokalnych tradycji i kultury. Slow City to pewien sposób bycia, postawa prowadzenia życia codziennego w sposób odmienny od tego dotychczas dominującego, tryb zwolniony, pewny, mniej gwałtowny i nastawiony na wydajność, ale bez wątpienia bardziej ludzki i ekologicznie poprawny, bardziej solidarny z obecnymi i przyszłymi pokoleniami, szanujący to, co lokalne, w świecie coraz bardziej globalnym i wewnętrznie skomunikowanym. Współcześnie poszukuje się najlepszych rozwiązań dla sposobów funkcjonowania miasta, związanych z najważniejszymi problemami społecznymi, przestrzennymi i gospodarczymi (takimi jak ubóstwo czy marginalizacja społeczna), które mają być podporządkowane planowanemu rozwojowi miast. Powstają międzynarodowe porozumienia urbanistyczne, wśród których można wymienić Kartę Ateńską z 1933 r., Kartę Miast Europejskich na Rzecz Ekorozwoju z 1994 roku czy Nową Kartę Ateńską z 2003 r. Postulaty zawarte w tych dokumentach dotyczą przede wszystkim wielkich, gęsto i planowo zabudowanych terenów. Niemniej jednak naprzeciw współczesnym potrzebom spójności społecznej, rozwoju gospodarczego regionów czy walki z ubóstwem wychodzą nowe koncepcje rozwoju regionalnego, takie jak idea Slow.
15
Profesor Jacek Gołaczyński w 2002 r. został powołany przez Rektora Uniwersytetu Wrocławskiego na stanowisko Kierownika Centrum Badań Problemów Prawnych i Ekonomicznych Komunikacji Elektronicznej. Jest również sędzią wrocławskiego Sądu Apelacyjnego i członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego. Kierował zespołem ekspertów odpowiedzialnym za przygotowanie projektów elektronicznego postępowania sądowego w sprawach cywilnych. W lutym 2012 r. Donald Tusk powołał prof. Gołaczyńskiego na stanowisko Podsekretarza Stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości. Rozmawialiśmy z ministrem na temat e-protokołu, którego był jednym z inicjatorów. Michał Chęciński
O
d początku brałem udział – mówi minister Gołaczyński – w projekcie, który powstał w Ministerstwie Sprawiedliwości. Razem ze swoim kilkuosobowym zespołem z CBKE na Uniwersytecie Wrocławskim uczestniczyliśmy w tworzeniu pierwszej koncepcji e-protokołu. 16 lipca zakończyła się instalacja sprzętu w sądach, natomiast wdrażanie e-protokołów będzie trwało jeszcze długo. Całość wymaga bardzo dużych nakładów finansowych, przy czym trzeba pamiętać, że są one ponoszone przez budżet państwa. Zatem proces wdrożenia, przy takiej ilości sądów w Polsce (ponad 300 sądów rejonowych, 44 okręgowych i 11 apelacyjnych), po prostu musi trwać. Do końca tego roku nagrywać będą już wszystkie sądy okręgowe i apelacyjne. W przyszłym roku rozpoczynamy wdrażanie w sądach rejonowych. Zaczniemy od apelacji wrocławskiej, a konkretniej od sądów rejonowych we Wrocławiu: Wrocław-Śródmieście, Krzyki, Fabryczna, następnie przejdziemy do sądów w Opolu, Świdnicy, Legnicy czy w Jeleniej
Górze, czyli sądów apelacji wrocławskiej. Jeśli chodzi o sądy rejonowe, to proces wdrożenia będzie trwał aż do 2016 r., z powodu dużej ilości jednostek. Taka jest też skala zarówno wydatków jak i szkoleń. Po zainstalowaniu sprzętu za każdym razem organizowane są szkolenia dla sędziów, sekretarzy sądowych, protokolantów z nowego sposobu protokołowania. Szkolimy również informatyków, którzy muszą się zająć obsługą techniczną sprzętu, ale także jako Ministerstwo Sprawiedliwości wspomagamy w procesie szkolenia korporacje prawnicze, czyli głównie adwokatów i radców prawnych. Do tej pory przeszkoliliśmy kilka tysięcy osób. Wdrożenie e-protokołu nie polega tylko na instalacji sprzętu w sądzie. Jest to bardzo poważny proces, który zmienia w zasadzie obraz całego sądownictwa, ale co ważne wprowadza nową jakość na salach sądowych. W miejsce protokołu pisanego wprowadzamy protokół całkowicie autentyczny, odzwierciedlający w stu procentach przebieg rozprawy, a co za tym idzie, w pełni przejrzysty. Wizerunek sądu przez wprowadzenie protokołu elektronicznego na pew-
no ulegnie poprawie. Jeśli chodzi o trudności, to od samego początku pojawiały się problemy techniczne. Są one na bieżąco rozwiązywane. W tym momencie, po niemal roku od rozpoczęcia wdrożenia, zostały prawie w całości wyeliminowane. Oprogramowanie jest już bardzo wydajne i uwzględnia wszelkie wnioski, które były składane przez sędziów i protokolantów na początku projektu. Jeśli chodzi o „opór ludzki”, to trzeba pamiętać, że mamy do czynienia z sytuacją, kiedy praca nad aktami zmienia się zupełnie. Zamiast protokołu pisanego, wprowadzamy nagranie. Nie chcieliśmy jednak robić całkowitej rewolucji, dlatego obok e-protokołu funkcjonuje protokół skrócony o charakterze pisemnym. Jest on edytowany przez protokolanta w oparciu o oprogramowanie zsynchronizowane z nagraniem, co oznacza, że wszelkie adnotacje, które znajdują się w protokole skróconym, mają swoje odzwierciedlenie w protokole nagrywanym. Można zatem bardzo łatwo odszukać fragment, który został zapisany w protokole skróconym. Za pomocą znaczników czasowych określane są poszczególne momenty
E-protokół
Czy pomysł wrocławskiego pr Ilustr. Joanna Krajewska
rofesora ułatwia pracę sądom? 17
rozprawy. Efekt jest taki, że sporządzany jest pewnego rodzaju spis treści po nagraniu. Oprócz tego nie wszystkie adnotacje sporządzane przez protokolanta muszą znaleźć się w protokole skróconym – mogą być one umieszczone w samym nagraniu, co oznacza, że będziemy mieli dodatkowo elektroniczny spis treści, który ułatwi odszukanie w nagraniu potrzebnego fragmentu, np. zeznania któregoś świadka. Od intensywności tych adnotacji zależy łatwość obsługi protokołu. Co do Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu, który z e-protokołem ma największe doświadczenie, to koledzy sygnalizują, że jakkolwiek skrócił się czas samej rozprawy sądowej – zwłaszcza w sądach okręgowych pierwszej instancji – to jednak praca nad aktami uległa wydłużeniu, ze względu na konieczność odsłuchania nagrania. Dlatego tak istotne jest sporządzanie odpowiedniej ilości adnotacji, dzięki którym proces odsłuchiwania będzie wygodniejszy. Jest to też kwestia przyzwyczajenia sędziów, pamiętajmy, że to dopiero pierwszy rok funkcjonowania e-protokołu. W innych krajach, w których podobne rozwiązania zostały wcielone w życie, nikt nawet nie wspomina o powrocie do dawnej formy zapisu. Wierzę, że u nas będzie podobnie. Za dwa, trzy lata wszyscy przyzwyczaimy się do nowego systemu protokołowania. Usunie on szereg mankamentów dotychczasowego protokołu, czyli m.in. wątpliwości dotyczące autentyczności zapisu. Zapewni także większą kulturę na sali rozpraw. Chciałbym zwrócić uwagę, że wszyscy sygnalizują, że od momentu rozpoczęcia nagrywania zarówno zachowanie stron, jak i pełnomocników, a nawet sędziów, zmieniło się. Większa przejrzystość rozpraw sprzyja pewnego rodzaju społecznej kontroli nad wymiarem sprawiedliwości. Jedną z istotnych nowości jest fakt, że w noIlustr. Joanna Krajewska
wej procedurze nie ma możliwości sprostowania, bo co można sprostować, kiedy nagranie jest autentyczne. Można jedynie wnioskować o uzupełnienie tego protokołu. Możliwe jest natomiast zarówno uzupełnienie, jak i sprostowanie protokołu skróconego, który ma charakter pisemny. Co do transkrypcji [słownego zapisu nagrania – przyp. red.], to według nowej procedury z wnioskiem o jej sporządzenie może wystąpić jedynie przewodniczący składu sędziowskiego, który rozpoznaje sprawę. Do tej pory nie było zbyt często konieczności sporządzania transkrypcji, bo zaledwie około 25 razy w skali kraju. Transkrypcja, zdaje się, nie będzie docelowym rozwiązaniem z uwagi na to, że jej czytelność, która jest jednak zapisem słowo w słowo tego, co zostało nagrane, powoduje jeszcze większe trudności w pracy niż z samym nagraniem. Mimo tego transkrypcja wcale nie wydłuża spraw, dlatego że stworzyliśmy cały system jej przeprowadzenia. Otóż migratorzy w ośrodkach migracyjnych ksiąg wieczystych, których mamy w kraju ponad dziesięć, zostali przeszkoleni z obsługi specjalnego programu do transkrypcji. Działają oni poprzez portal transkrypcyjny, w którym dzieli się przykładowo dwugodzinne nagranie na dwudziestominutowe odcinki i wysyła jednocześnie wielu transkrybentom. Wszyscy w tym samym czasie przepisują nagranie, następnie przesyłają zapis przez portal do kierownika transkrybentów, który scala plik, weryfikuje go i dopiero wysyła sędziemu. Proces ten nie trwa długo. System został opracowany na wzór rozwiązań już stosowanych w Polsce, np. dla stenogramów z obrad sejmu czy senatu. E-protokół nie funkcjonuje natomiast w przypadku spraw karnych, ponieważ ministerstwo uznało, że te mniej nadają się do nagrywania. Jest tak ze względu na
fakt, że oprócz postępowania sądowego, tutaj dodatkowo mamy do czynienia z postępowaniem przygotowawczym. To ostatnie też musiałoby być nagrywane, a wtedy nie tylko sądy zostałyby objęte informatyzacją, ale również prokuratura i policja. Byłoby to zatem przedsięwzięcie o gigantycznej wręcz skali. Jeśli idzie o obecne przedsięwzięcia Ministerstwa, to przygotowany został projekt założeń zmiany kodeksu postępowania w sprawach o wykroczenia, aby również w tym wypadku wprowadzić protokół elektroniczny. Rada Ministrów zaakceptowała te założenia i obecnie przygotowywany jest projekt przepisów. Gdy zostaną zaakceptowane przez parlament, zaczniemy nagrywać w sprawach wykroczeniowych. Od początku projektu mamy w planach wprowadzenie automatycznej transkrypcji. W związku z tym obserwujemy, a nawet uczestniczymy we wszystkich projektach, zarówno komercyjnych jak i naukowych, które zmierzają do stworzenia programu umożliwiającego transkrypcję automatyczną. Obecnie testujemy w Gorzowie Wielkopolskim system rozpoznawania mowy. Przy czym nie jest to transkrypcja automatyczna samej rozprawy, ale gotowego nagrania. Odbywa się to w ten sposób, że transkrybent musi podyktować jeszcze raz to, co usłyszał na nagraniu, gdyż wtedy jego mowa jest rozpoznawalna z większą skutecznością niż mowa spontaniczna każdego świadka, strony itd. Pojawiło się już oprogramowanie, które samodzielnie dopasowuje się do mowy każdej osoby, obecnie analizujemy jego skuteczność. Do tej pory wynosi ona 70%, a to jednak za mało. Żeby takie oprogramowanie można było zastosować w praktyce, musi być skuteczne co najmniej na poziomie 99%. Niewątpliwie jest to przyszłość. Myślę jednak, że niezbyt odległa.
18
REKLAMA
Fotoplastykon
Sonia Szóstak Ma 21 lat i jest studentką Wyższej Szkoły Filmowej. Współpracowała z różnymi magazynami, projektantami, muzykami i aktorami. Została wyróżniona w 2011 roku przez Le Book za najlepszą okładkę – Le Book as one of THE BEST COVERS IN THE WORLD IN 2010 (along with covers of Vogue, i-D and Elle) oraz przez magazyn „FASHION” jako najlepszy debiutujący fotograf. www.soniaszostak.com
21
Brama Wschodu Teatr to najmocniejszy punkt wśród wielu kulturalnych atrakcji Lublina. Wystarczy spojrzeć na trzech wielkich twórców teatralnej alternatywy: Opryński, Mądzik, Staniewski. A to dopiero początek, za nimi stoi cała grupa młodych artystów, którzy uznali to miasto za dobre miejsce do tworzenia spektakli. Marta Szczepaniak
N
ie da się ukryć, że Lublin zmienił się nie do poznania po udziale w konkursie na Europejską Stolicę Kultury. Widać to w poprawie infrastruktury, w kolejnych pięknie wyremontowanych zabytkach, w kilkakrotnie poszerzonej ofercie kulturalnej miasta, a przede wszystkim w otwartości mieszkańców chętnie z tej oferty korzystających. Teatr, obok kaplicy Świętej Trójcy, uniwersytetów czy cebularzy, to jedna z rzeczy, którymi miasto chwalić się lubi. Lublin nazywany jest Bramą Wschodu – ostatnie duże miasto na drodze do naszych wschodnich sąsiadów stało się miejscem współpracy z artystami m.in. z Polski, Ukrainy, Białorusi, Rosji. Lublin od wieków jest ośrodkiem, w którym stykają się ze sobą i wzajemnie przenikają kultury Wschodu i Zachodu, religia katolicka, prawosławna i żydowska. Dlatego Lublin nazywany jest również miastem w dialogu, a wiele tutejszych teatrów włącza się w ten dialog z różnymi kulturami i światopoglądami. Trzy filary teatru Zdecydowanie najmocniejszym punktem na teatralnej mapie Lublina jest jego alternatywna część. Teatr Provisorium Janusza Opryńskiego, Scena Plastyczna KUL Leszka Mądzika oraz Ośrodek Praktyk Teatralnych Gardzienice Włodzimierza Staniewskiego to trzy filary lubelskiego teatru, których dokonania rozsławiły miasto w świecie. Ilustr. Joanna Krajewska
Teatr Provisorium wywodzi się z nurtu scen studenckich lat 70., jego zespół wyrósł z niezgody na rzeczywistość polityczną i społeczną tamtego okresu oraz z doświadczeń artystycznych swoich poprzedników. Od początku istnienia czerpał z wybitnych tekstów polskiej i światowej literatury, jego twórcy (na czele z Januszem Opryńskim) sięgali m.in. po Gombrowicza, Miłosza, Herlinga-Grudzińskiego, Dostojewskiego czy Rilkego. Spektakle Nie nam lecieć na wyspy szczęśliwe czy Pusta estrada z początku lat 80. przeszły do historii jako ważny głos sprzeciwu wobec komunistycznego reżimu. Po zmianie ustroju Provisorium nie zaprzestało podejmowania tematów ważnych, w 1996 r. połączyło siły z Kompanią Teatr Witolda Mazurkiewicza. Wspólnie stworzyli takie spektakle jak Ferdydurke i Trans-Atlantyk Gombrowicza czy Do piachu Różewicza, które doczekały się wielu nagród, jak chociażby Fringe First na Festiwalu w Edynburgu za Ferdydurke. Janusz Opryński, pytany w wywiadach o swój teatr, wyznaje: „Mam też nadzieję, że naszymi spektaklami współtworzymy kulturę wysoką – taką, która stawia przed człowiekiem zadanie, projekt duchowy, intelektualny”. W ostatnim czasie o Teatrze Provisorium znów było głośno dzięki Braciom Karamazow Dostojewskiego w reżyserii Opryńskiego, który również dokonał adaptacji powieści. Spektakl niemal natychmiast okrzyknięto wybitnym, Janusz Opryński zaś otrzymał nagrodę im. Konrada
Swinarskiego w dużej mierze właśnie za reżyserię Braci Karamazow. W podobnym czasie jak Provisorium powstała na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Scena Plastyczna – autorski teatr Leszka Mądzika. Jej twórca jest z wykształcenia historykiem sztuki, a swoją przygodę z teatrem rozpoczął od projektowania scenografii. Od ponad czterdziestu lat reżyseruje własne przedstawienia, a jego Scena nazywana jest teatrem narracji plastycznej. Mądzik odziera swoje spektakle ze słowa, aktora stawia na równi z rekwizytami, a to, o czym chce mówić, pokazuje za pomocą obrazów wynurzanych z mroku, gry świateł i towarzyszącej temu muzyce. Wybór takiej formy teatralnej wiąże się z przeświadczeniem, że najgłębszych emocji i stanów egzystencjalnych nie da się ogarnąć rozumem, dlatego słowo jest niewystarczające. Na kolejne premiery czeka się zwykle trzy-cztery lata, spektakle grane są zaledwie kilka razy w roku, każdorazowo jest to ważne wydarzenie dla lubelskiej kultury, widzowie czekają nie tylko na nowe realizacje, ale także na wznowienia spektakli sprzed kilkudziesięciu lat. Trzeci filar – Ośrodek Praktyk Teatralnych „Gardzienice” – wziął swoją nazwę od miejsca, w którym się znajduje, czyli małej wsi oddalonej od Lublina o około 30 km. Założony przez Włodzimierza Staniewskiego w 1977 r., zyskał światowy rozgłos dzięki tworzonym tam spektaklom i prowadzo-
Ostatnie miasto na drodze Lublin nazywany jest Bramą Wschodu – ostatnie duże miasto na drodze do naszych wschodnich sąsiadów stało się miejscem współpracy z artystami m.in. z Polski, Ukrainy, Białorusi, Rosji. Lublin od wieków jest ośrodkiem, w którym stykają się ze sobą i wzajemnie przenikają kultury Wschodu i Zachodu, religia katolicka, prawosławna i żydowska. Dlatego Lublin nazywany jest również miastem w dialogu, a wiele tutejszych teatrów włącza się w ten dialog z różnymi kulturami i światopoglądami.
23
nym warsztatom. Początkowo program artystyczny opierał się na obyczajowości ludowej i wiązał się z poszukiwaniem widzów wśród społeczności wiejskiej, nawiązywaniem z nimi relacji, odkrywaniem „nowego środowiska naturalnego teatru”. Wówczas powstawały spektakle inspirowane kulturą prawosławną i średniowieczną. Od 1997 r. zainteresowania artystów zaczęły oscylować wokół kultury i tradycji antycznej, wtedy też wystawiono słynne Metamorfozy, później Elektrę, Ifigenię w Aulidzie oraz Ifigenię w Taurydzie. Do dziś badania Staniewskiego i jego aktorów skupiają się na rekonstrukcji teatru starożytnego, w przedstawieniach ogromny nacisk kładziony jest na jak najwierniejsze odtworzenie ówczesnego charakteru śpiewu i ruchu scenicznego, czemu służą poprzedzające spektakl badania artystyczne i kulturoznawcze. Staniewski wypracował również autorski program treningu aktorskiego, którego celem jest zestrojenie się aktora z samym sobą, odnalezienie swojego naturalnego ruchu oraz stworzenie tzw. ciała zbiorowego, czyli zespołu tworzącego jeden harmonijny organizm. Metoda aktorska założyciela Ośrodka wymieniana jest jako jedna z ważniejszych, które zostały opracowane w XX w., chętnych do jej poznania jest tak wielu, że uczestnicy gardzienickich warsztatów muszą przejść wcześniejsze przesłuchania. Dokonania Staniewskiego, podobnie jak Opryńskiego i Mądzika, uznawane są za nowatorskie i ważne dla teatru alternatywnego nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Ta trójka bez wątpienia wpisała się już na stałe do historii teatru. Lublin, jako miejsce doskonale nadające się do tworzenia, przyciąga kolejne pokolenia artystów tej dziedziny. W grupie młodych-zdolnych wymienia się na pierwszym miejscu Pawła Passiniego i Łukasza Witta-Michałowskiego. Młodzi-zdolni Paweł Passini jest absolwentem reżyserii na Akademii Teatralnej w Warszawie – w tym mieście zresztą się urodził i dorastał. Artysta związany z kilkoma ośrodkami w Polsce, m.in. Stowarzyszeniem Teatralnym Chorea, założyciel pierwszego teatru internetowego – neTTheater, w 2009 r. postanowił osiedlić się w Lublinie i przede wszystkim tutaj kontynuować swoją działalność teatralną. Pytany o ten wybór, odpowiadał: „Lublin dla mnie to konkretna energia ludzka, kwestia wspólnych częstotliwości, na których się naIlustr. Joanna Krajewska
daje, odwagi myślenia, abstrakcji, szczypty, a nawet dwóch szczypt szaleństwa”. Passini jest nie tylko reżyserem, ale także autorem muzyki, bardzo często również sam pisze scenariusze, projektuje scenografię i tworzy projekcje wideo. Wielokrotnie nagradzany na międzynarodowych festiwalach, doczekał się m.in. nagrody Herald Angel i Total Theatre za spektakl Turandot na Fringe Festiwalu w Edynburgu. Przedstawienie nawiązuje do ostatniej opery Pucciniego Turandot, a głównym jego tematem jest okrucieństwo, sens umierania oraz istota kobiecości. Wśród innych scenicznych dzieł Passiniego warto wymienić Odpoczywanie, opowiadające o Stanisławie Wyspiańskim, a także Zwierzątka, małe zwierzenia – niezwykle ciepły i zabawny spektakl dla dzieci. Najnowsza premiera neTTheater – Kukła. Księga blasku – miała miejsce w ubiegłym roku na festiwalu w Edynburgu. Lubelskie początki Passiniego łączą się ze Sceną Prapremier InVitro, założoną w 2007 r. przez innego reżysera – Łukasza Witta-Michałowskiego. Główną ideą było stworzenie sceny, w repertuarze której znajdą się wyłącznie prapremiery, a sposób pracy będzie laboratoryjny, całkowicie pozainstytucjonalny. Najbardziej cenione przez krytykę i widzów spektakle to Kamienie w kieszeniach, Ostatni taki ojciec oraz Zły, wszystkie wyreżyserowane przez Witta-Michałowskiego. Zły zasługuje na szczególną uwagę ze względu na genezę jego powstania. Sztuka została napisana na bazie wspomnień jednego z aktorów Sceny – Dariusza Jeża, który, zanim zaczął grać w teatrze, był przestępcą obracającym się w lubelskim półświatku. Podczas odbywania kary w więzieniu zaangażował się w działalność Teatru pod Celą, tam poznał Witta-Michałowskiego, a po wyjściu z więzienia trafił do jego zespołu aktorskiego. Coraz prężniej rozwija się w mieście teatr tańca, reprezentowany zwłaszcza przez Teatr Maat Projekt oraz Lubelski Teatr Tańca – wywodzący się ze środowiska studenckiego. Jego członkowie – skupieni na tańcu współczesnym – pragną budować z jego pomocą dialog z widzem i poszukiwać odpowiedzi na pytanie o kondycję człowieka. Teatr Maat Projekt z kolei, założony przez Tomasza Bazana, w swoich artystycznych poszukiwaniach skupia się na czystym języku ciała i jego granicach, w tym celu posługuje się przede wszystkim tańcem intuitywnym. Tomasz Bazan należy do głównych przed-
stawicieli polskich tancerzy butoh (taniec stytucjonalne: Teatr im. H. Ch. Andersena japoński), pragnących odkryć europejski dla dzieci, Teatr Muzyczny oraz Teatr im. J. kontekst butoh. Osterwy. Ten ostatni to istniejący od ponad 125 lat teatr dramatyczny, mieszczący się Teatr świętuje na ulicach w pięknym, zabytkowym budynku przy ul. Nie można mówić o teatralnej stronie Narutowicza, ostoja dla widzów ceniących Lublina, nie wspominając o festiwalach. sobie bardziej tradycyjne podejście do Najdłuższą tradycję i największą renomę sztuki. Przez jedenaście lat dyrektorem armają Konfrontacje Teatralne organizowane tystycznym placówki był Krzysztof Babicki, jesienią, ich twórcą i dyrektorem jest Janusz teatr pod jego kierownictwem, za pomocą Opryński, choć odbywają się zaledwie od przede wszystkim światowej i polskiej kla1996 r., są kontynuacją Studenckiej Wiosny syki literatury, wypracował sobie imponuTeatralnej (1966-1974) oraz Konfrontacji jącą wręcz frekwencję. Niestety, uznanie Młodego Teatru (1976-1981). Konfrontacje wśród lubelskiej publiczności zupełnie nie są okazją do zaprezentowania lubelskiej miało odzwierciedlenia w opiniach krypubliczności najważniejszych twórców tyków teatralnych, którzy zaliczali go do polskiego i światowego teatru, głównie al- jednego z wielu podobnych sobie w całej ternatywnego. Od kilku lat w ramach festi- Polsce. Od 2011 r. funkcję Babickiego przewalu prezentowane są najciekawsze spek- jął Artur Tyszkiewicz, uczeń Erwina Axera, takle lubelskich scen, zaś zapraszani goście przedstawiciel młodszego pokolenia reżypochodzą najczęściej z Europy Wschodniej. serów, wielokrotnie nagradzany na festiOd 2006 r. na wiosnę odbywa się Festiwal walach teatralnych. Pierwszą sztuką, którą Teatrów Europy Środkowej „Sąsiedzi” pod zrealizował w Lublinie był Sen nocy letniej dyrekcją Witolda Mazurkiewicza. Jego Szekspira – w odczytaniu reżysera sen napierwotną ideą było stworzenie festiwalu biera charakteru koszmaru, a dobrze znateatrów ulicznych, który miał wyjść naprze- na historia o miłości staje się opowieścią ciw mieszkańcom Lublina. Ten pomysł spo- o przemijaniu, śmierci i próbie odnalezietkał się z pozytywnym odbiorem lublinian, nia prawdziwego piękna. Obecnie, pod a jego dobry poziom utrzymywał się przez wodzą Tyszkiewicz, teatr zaczyna zmieniać kolejne lata, niestety, ostatnia edycja im- swój charakter, próbując trafić do nowej prezy przyniosła ogromne rozczarowanie, grupy widzów. Czas pokaże także, czy koa jej charakter znacznie odbiegał od pre- lejne premiery doczekają się sukcesu. zentowanej wcześniej idei. O Lublinie było w ostatnim czasie głoCiekawostką jest Carnaval Sztuk-Mi- śno, za sprawą umiejscowionego na Starym strzów – festiwal nowego cyrku, który odby- Mieście Teatru Starego, jednego z najstarwa się na ulicach lubelskiego śródmieścia. szych budynków teatralnych w Polsce, któOd pierwszej edycji w 2008 r. uwielbiany ry po około trzydziestu latach popadania przez mieszkańców miasta. Wówczas na w ruinę został wyremontowany i na nowo kilka wakacyjnych dni Lublin zamienia się otwarty jako teatr o charakterze impresaw stolicę światowego cyrku, zjeżdżają tu ryjnym. W centrum miasta znajduje się taksetki cyrkowców i buskersów (artystów że tzw. Teatr w Budowie (od ponad 40 lat). ulicznych) z całego świata. Na Starym Mie- Ogromny gmach miał być symbolem osiąście, deptaku i kilku placach odbywają się gnięć PRL-owskiej architektury, przez lata występy cyrkowe, pokazy kuglarskie, wido- był jednak ruderą straszącą mieszkańców wiska, performance, instalacje i spektakle i przyjezdnych swoją brzydotą. Był, poniez pogranicza teatru i cyrku. Nad głowami waż pod koniec zeszłego roku ruszyły praprzechodniów spacerują po linach, rozpo- ce mające przekształcić budynek w Censtartych między budynkami, highlinerzy. trum Spotkania Kultur. Jedną z największych atrakcji jest Wielka Jaki jest więc lubelski teatr? Na pewParada, oddająca klimat karnawału. Impreza no różnorodny, z ogromnymi tradycjami, stała się wizytówką miasta, które podczas jej otwarty na odkrywanie nowych form, skutrwania kipi życiem. piający wokół siebie ludzi pełnych pasji. Hasłem promującym kandydaturę miasta do Z tradycjami i z odzysku tytułu Europejskiej Stolicy Kultury było: „LuObok odnoszących sukcesy w Polsce i za- blin – miasto inspiracji”, patrząc na tutejszy granicą teatrów alternatywnych, nieco teatr, bez wątpienia te słowa nie są wyłączw ich cieniu, funkcjonują także teatry in- nie chwytem marketingowym.
25
Święto polskie Poznań stolicą polskiego tańca! Takie oto hasło towarzyszy trzeciej już Polskiej Platformie Tańca w Poznaniu. Na cztery dni w przestrzeń Starego Browaru i Centrum Kultury Zamek wkroczył taniec współczesny – ten najwyższych lotów. Spośród 90 propozycji jury w składzie: Anna Królica, Carine Meulders oraz Jacek Kopciński wybrało 12, które zostały zaprezentowane podczas imprezy. Ich zadaniem było odzwierciedlenie obecnej sytuacji na polskiej scenie tanecznej. Z roku na rok staje się ona coraz bardziej różnorodna, co potwierdziły wszystkie spektakle.
P
ierwszego dnia goście Platformy mieli okazję zobaczyć dwa skrajnie różne wydarzenia. Festiwal nieszczęśliwie zainaugurowało When I Don’t Dance I Collect Crystal Balls, które na tle całego programu było najsłabszą z propozycji. Choć podjęta przez twórców: Magdalenę Chowaniec oraz Mathieu Greniera tematyka okazała się bardzo aktualną i kontrowersyjną, całość wyrazu zawiodła. Tancerze wcielili się w role Barbary i Williama – osób zajmujących się tańcem towarzyskim od dziecka. Wspólnie tworzą jedynie z pozoru zgraną parę potrafiącą oddzielić życie towarzyskie od zawodowego. Ich życiowym celem jest zbieranie kolejnych kryształowych kul, które mają wypełnić pustkę życia prywatnego. Tańczą, bo, jak wspomina Barbara w trakcie wywiadu, „taniec jest piękny”. Jednak pod tą powłoczką sztuczności, sprayu, bronzerów do ciała i brokatu skrywają się ludzie zaślepieni dążeniem do perfekcji. Tę sztuczność udało się tancerzom przedstawić aż nazbyt dosłownie. Koncept przedstawienia ich życia, prób rozmowy z osobami spoza środowiska okazał się zabawnym performansem. Jedynie początkowa część spektaklu dawała namiastkę artystycznego wyrazu treści, którą pragnęli przekazać. Przy pomocy kilku kartonów i własnych ciał tworzyli coraz niebezpieczniejsze posągi. Niestety, dalsza część to prosta dramaturgia, niepozostawiająca widzowi pola do interpretacji i własnej refleksji. Wieczór uratował kolejny spektakl – Le Sacre. Czterdzieste już przedstawienie Teatru Dada von Bzdülöw to prawdziwe święto dla miłośników odważnego tańca współczesnego. Niezależna grupa założona przez choreografa i reżysera Leszka Bzdyla oraz tancerkę i choreografkę KaIlustr. Wojciech Świerdzewski
Zuzanna Bućko tarzynę Chmielewską działa nieprzerwanie od 1992 roku. W tym czasie udało im się stworzyć rozpoznawalny wizerunek teatru, pod szyldem którego grupa aktorów i tancerzy tworzy doceniane na całym świecie spektakle. Tym razem założyciele postanowili spojrzeć na jedno z najważniejszych dzieł w historii teatru tańca – Święto wiosny – w sposób, którego pierwotnie pragnął jego autor – Igor Strawiński. Otrzymali na to szansę dzięki badaniom profesora Jeffa Pereca, który poświęcił kilka lat na poszukiwanie zapomnianej wersji dzieła. Leszek Bzdyl i Katarzyna Chmielewska postanowili na nowo spojrzeć na rozważania Strawińskiego, które doprowadziły go niemal do obłędu. Dzięki doskonale zgranej grupie tancerzy (Izabela Chlewińska, Katarzyna Chmielewska, Tatiana Kamieniecka, Dominika Knapik, Anna Steller, Leszek Bzdyl, Radek Hewelt oraz Dawid Lorenz) udało im się stworzyć coś znacznie więcej niż spektakl. Ich dzieło formą przypomina rytuał, który skłania do rozważań na temat współczesnej ofiary, jej sensu i istoty samobójstwa odmiennej od tej zawartej w znanej nam wszystkim wersji utworu. Energia, którą emanuje scena, stawia widza na pozycji niemego obserwatora. Pozbawiony wpływu na wydarzenia, w których podświadomie bierze udział, musi poddać się woli twórców. Le Sacre uznany za najlepszy spektakl teatralny sezonu 2009 stawia wiele pytań. Jednak poszukiwania odpowiedzi wydają się z każdą minutą coraz bardziej niemożliwe do odkrycia. Być może właśnie to najbardziej przerażało Strawińskiego. Niemożność poznania sensu niespójności człowieka. A być może inaczej – odkrycie jej bezsensowności. Fragmenty listów, w których krytycznie wypowiadał się co do poczynań i decyzji podejmowanych przez Diagilewa, ukazują pierwotny wyraz Święta wiosny.
Właśnie odrzuconą przez niego wersję odważyli się wcielić w życie założyciele Teatru Dada von Bzdülöw. Ich dzieło ukazuje radykalne założenia mitycznego już baletu, które na wiele lat zostały przykryte płachtą poprawności i estetyki wyrazu. Dzień drugi Podczas tegorocznej edycji Polskiej Platformy Tańca artyści mieli okazję zaprezentować własne dokonanie nie tylko w formie spektakli. Kuratorzy projektu zaplanowali dodatkowe spotkania, podczas których mogli przedstawić zarys całej swojej działalności. Takie właśnie wydarzenie towarzyszyło programowi dnia drugiego. Open Studio Presentations to otwarta przestrzeń prezentacji udostępniona wybranym artystom, którzy opowiedzieli gościom Platformy o swoich zakończonych już projektach i planach na przyszłość. Kuratorka programu – Joanna Leśnierowska – zaprosiła do udziału w tych minitargach Teatr Bretoncaffe, duet Harakiri Farmers, a także choreografki i performerki: Agatę Maszkiewicz i Renatę Piotrowską. Na spotkanie niestety nie dotarły artystki pierwszego z wymienionych zespołów, co nie przeszkodziło w autoprezentacji kolejnych przedstawicieli środowiska tanecznego. I tak, Wojtek Klimczyk i Dominika Knapik (podczas tegorocznej Platformy wystąpiła w spektaklu Le Sacre Teatru Dada von Bzdülöw) przedstawili swoje dotychczas zrealizowane projekty. Charakterystyczną dla nich cechą jest różnorodność wykorzystywanych środków przekazu, a także lokacji, w których działają. Czasem jest to teatr i choreografia, a innym razem video i basen. Odmiennie język ciała traktuje natomiast Agata Maszkiewicz. W swoich projektach posługuje się nim jako poetyckim medium kontaktu z publicznością, a ciało traktuje jako narzę-
ego tańca w Poznaniu
dzie dramaturgii. Udowodniła to między innym w pracy Don Kiewicz i Sanczo Waniec, gdzie przyglądała się fenomenowi donkiszotyzmu i jego współczesnej odsłonie. Natomiast najbardziej ekspresywną okazała się prezentacja Renaty Piotrowskiej. Opowiadając o swoim najnowszym projekcie, niejako przeprowadzała eksperyment na widzach. Krzycząc, wykonując niezrozumiałe gesty i mówiąc mechanicznym głosem, wprawiała obserwatora nie tylko w zadziwienie, ale i zakłopotanie. Stawiała przed nim pytanie, które towarzyszy jej podczas obecnie prowadzonych badań. Czym jest ciało? Jedynie tkanką ludzką czy każdym przedmiotem, który nas otacza? Te odmienne, a jednocześnie dopełniające się sposoby postrzegania tańca i choreografii, dały uczestnikom Platformy obraz pracy artystów. Ta konfrontacja nie miała na celu ich oceniania, lecz dostrzeżenie wciąż rozwijającej się różnorodności wyrazu w polskim środowisku tanecznym. Spektakl, którym oficjalnie rozpoczął się drugi dzień festiwalu, stanowił prawdziwe wyzwanie przede wszystkim dla jego twórców. Zmierzenie się z „kamieniem milowym” historii teatru tańca musiało oznaczać niełatwe zadanie. Jednak Janusz Orlik wraz ze swoją interpretacją choreograficzną Święta wiosny poradził sobie znakomicie. Muzyka autorstwa Igora Strawińskiego idealnie wpisuje się w działania sceniczne tancerzy. Darren Anderson, Nicholas Keegan oraz sam Janusz Orlik jedynie przy pomocy misternie zaprojektowanego światła i własnych ruchów budują dramaturgię, której niepotrzebne są słowa. Ich brak czyni ją jedynie mocniejszą i jeszcze dotkliwiej oddziałującą na emocje widza. Czystość, emanująca ze sceny, zdaje się tworzyć aurę jedności trzech mężczyzn, którzy w rzeczywistości pozostają odrębnymi jednostkami.
27
W choreografii Orlika dopełnia się istota ofiary, lecz jej sens pozostaje zagadką. Taniec wypływa prosto z ich wnętrza. Jest niemalże pierwotny. W tym właśnie tkwi najwyższa wartość poświęcenia tancerzy. Tańcząc, składają widzom ofiarę, nie oczekując nic w zamian. Jedną z najważniejszych propozycji programu Polskiej Platformy Tańca 2012 okazała się najnowsza produkcja Tomasza Bazana Station de Corps. Założyciel Teatru Maat Projekt, rozpoznawalny nie tylko na polskiej scenie tańca współczesnego, otwiera przed widzem kolejne przestrzenie. Nie tylko sam się z nimi mierzy, ale także zaprasza obserwatora do podróży, z której każdy może wynieść coś wartościowego. Na naszych oczach pokonuje kolejne stacje swojej podświadomości. Poznaje granice swojego ciała, a następnie za wszelką cenę stara się je przekroczyć. Pragnie uchwycić najdrobniejsze zmiany, które zachodzą właśnie w procesie istnienia pomiędzy tym, co poznane, a tym, co jeszcze nieosiągalne. Tancerz już na samym początku czyta oświadczenie, które przyświeca mu podczas całej jego drogi. On tańczy dla nas, lecz jeśli my nie spełnimy jego oczekiwań, zabierze wszystko to, co oddaliśmy. Podczas spektaklu artysta za pomocą muzyki, światła, a przede wszystkim własnego ciała tworzy wyjątkowo intymny klimat. Pomimo pełnej widowni każdy z osobna ma wrażenie, jak gdyby tańczył właśnie dla niego. Obserwator staje się świadomy płynności emocji, wartości i energii, którymi zaczyna dzielić się ze sceną. Przynależność ciała nie jest już tak oczywista. Czy zmiany, którym zostajemy poddani, nie czynią nas jedynie marionetkami w rękach materii, w której żyjemy? Station de Corps Ilustr. Wojciech Świerdzewski
stawia przed widzem pytania, na które nie sposób jednoznacznie odpowiedzieć. Fakt ten czyni spektakl Tomka Bazana niekończącą się podróżą, której celem jest poszukiwanie. Dzień drugi zakończyła prezentacja tancerki i choreografki Izy Szostak. W swoim projekcie From culture to nature ograniczyła rekwizyty do koszyka pełnego warzyw. Reszta przestrzeni, łącznie z jej ubiorem, tworzy����������������� ła��������������� dla niego białe, sterylne tło. W jej tańcu nie to, co ją otaczało, odgrywało najważniejszą rolę, a to, z czego wszystko wyrastało. Bowiem kultura, w której żyjemy, ma swój początek właśnie w naturze. I tak marchewka czy sałata mogą pełnić funkcje przedmiotów, które już dawno przestały przypominać rzeczy tego właśnie pochodzenia. Tancerka traktuje naturę jako jedyną ostoję ładu i bezpieczeństwa. Jednak o swój ogródek musi zadbać sama. W jej spektaklu dużą rolę odgrywa indywidualność i samorealizacja, którą rządzi wciąż ewoluujący świat. Kształtując środowisko odbieramy mu moc twórczą. Co jeśli jedynym schronieniem przed tym paradoksem okaże się powrót do korzeni?
Dzień trzeci I oto trzeci dzień festiwalu, a zarazem jego moment kulminacyjny. Spotkania, prezentacje, pięć spektakli. Był to najważniejszy moment dla osób aktywnie funkcjonujących w środowisku polskiego tańca współczesnego. Odbyło się bowiem Open Platform, czyli spotkanie artystów, twórców, reżyserów, choreografów. Zebrani w jednym mieście i jednym czasie mogli dyskutować na temat swoich planów, dzielić się pomysłami, stworzyć przestrzeń złożoną zarówno z Polaków,
jak i zagranicznych gości. Wszystko to w ramach targów organizowanych po raz pierwszy w historii Platformy Tańca. Okazję do zaprezentowania się miał również Instytut Muzyki i Tańca, współorganizator tegorocznej edycji. Repertuar dnia trzeciego składał się także z pięciu mniejszych, lecz nie mniej znaczących prezentacji. Pierwszą z nich było the truth is just a plain picture. said bob autorstwa Anny Sawickiej. Artystka skupia się w swojej twórczości na materii snów, wyobraźni i działaniach, które z nich wypływają. Dążenie do znalezienia odpowiedzi na pytania związane z tą tematyką można było obserwować na scenie. Czy nadal sprawujemy kontrolę nie tylko nad naszymi czynami, ale i wszystkim, co dzieje się wokół nas? Czy iluzja wkradająca się w nasze życie nie staje się naszą rzeczywistością? A może już to zrobiła? Tancerka do swojego projektu wprowadza lalki. Obserwuje je okiem kamery, której obraz wyświetlany zostaje na ścianie. W pewnym momencie to, co widzimy, zbacza z toru. Rozgałęzia się. Scena i działania choreografki nie pokrywają się z akcją ukazaną w postaci projekcji. Która z rzeczywistości jest tą prawdziwą? Czy możemy przypisywać im takie określenia? Spektakl stawia wiele pytań nakierowując na dalsze rozważania w subtelnej formie, którą jest taniec. Tego dnia wszystkie projekty solo należały do kobiet. Dwie z nich Lost in details oraz Żegnaj laleczko łączy pewna więź. Pierwsza inspirowana Alicją w krainie czarów to czysty w swej istocie fizyczny teatr tańca. Aleksandra Borys nie tworzy fabuły, lecz bardzo delikatną formę utkaną z emocji i odczuć samej tancerki. Ubrana w białą sukienkę przywołuje na myśl dziecięca niewin-
ność, której odrobina tkwi w każdym z nas. Spektakl budzi jej uczucie w widzu, czarując je swoim kształtem. Z drugiej strony mamy Żegnaj laleczko – solo bardziej bezkompromisowe i dojrzałe, choć nadal poruszające podobne tematy. Bożena Eltermann ukazuje niewinność, której pragnie kobieta. Czy tytułowa laleczka, musi odejść, by do głosu doszła ta w pełni dojrzała? Rozbudowana ekspresja artystki buduje obraz osoby, która jeszcze nie jest kobietą, a już nie do końca zagubioną dziewczynką. Czy funkcjonowanie w pełni jedynie jednej z tych wersji jest możliwe? Czymś zupełnie innym okazało się Oops Anity Wach. U podstaw spektaklu leży dialog sceny z artystką oraz publicznością. Do głosu dochodzi tak ważny, ale często niezauważany element teatru. Scena istnieje znacznie dłużej niż każdy, kto na niej występował. Autorzy projektu skupili się na przeszłości, ukazaniu błędów popełnianych przez twórców, które pomimo swej istoty inspirują i kreują. Zmiana, pętla wykroczeń przeciwko egzystencji człowieka, sztuki, nauki. Nie tylko artysta, lecz również scena na przestrzeni wieków stali się więźniami własnych decyzji, popełnianych błędów. Anita Wach nie chce się podporządkować. Stwarza kolejne sytuacje, które zaprowadzić ją mogą do miejsc, gdzie człowiek już był – ślepych uliczek. Wplątana w powtarzający się proces, nie może się z niego uwolnić. Przekaz w połączeniu z tańcem tworzy ciekawą całość. Nagość, balet, papierosy, pióra... Ten barwny i niejednoznaczny spektakl to coś więcej niż taneczne solo. To próba znalezienia ucieczki z ciągu złych decyzji odwołująca się właśnie do nich. Wieczór zakończył się prawdziwą sceniczną burzą. New(Dis)Order choreografki Ramony Na-
gabczyńskiej, wykonany i współtworzony przez tancerzy: Izabelę Chlewińską, Magdalenę Jędrę i Mariusza Raczyńskiego to mieszanka współczesnej alternatywnej muzyki oraz impulsu eskalującego do chaosu. Trzy ciała przeradzają się w jedną materię reagującą na bodźce. Delikatny ruch narasta do ekstazy. Narasta, dążąc do stworzenia nowego porządku. Taniec pełni tu rolę jedynej alternatywy mogącej stworzyć coś szczerego, młodego, wypływającego z głębi serca. Taniec to nie tylko czyn, lecz wynikające z niego konsekwencje, emocje. Taniec to początek, przed którym ciało nie może się obronić. New(Dis)Order to projekt pełen energii. Właśnie dzięki niej próbuje stawić czoła współczesnemu światu.
Dzień czwarty Ostatni dzień Polskiej Platformy Tańca nie mógł obyć się bez podsumowań, przedstawienia pomysłów na przyszłość przedsięwzięcia i jego cele. Umożliwił to panel dyskusyjny prowadzony przez Joannę Leśnierowską (Art. Station Foundation). Rozmawiała ona z Anną Hryniewską (dyrektor Centrum Kultury Zamek), Edytą Kozak (Fundacja Ciało/Umysł), Joanną Szmajdą (wicedyrektor IMiT) oraz Ryszardem Kalinowskim (Lubelski Teatr Tańca). W 2014 roku Platforma zagości w Lublinie, a w 2016 prawdopodobnie we Wrocławiu. Jednak pomimo coraz większego zainteresowania polskim tańcem współczesnym, pytanie, czym jest polski taniec, pozostaje otwarte. Brakuje dialogu pomiędzy artystą a publicznością. W przyszłości wydarzenie to ma na celu pomóc polskiemu środowisku tanecznemu w rozwoju, a odbiorcom w dotarciu do twórczości, która często pozostaje nieodkryta.
Platformę Tańca 2012 zamknęły dwa zupełnie odmienne spektakle. Pierwszy z nich to solo występującej po raz trzeci Izabeli Chlewińskiej. Tralfamadoria to świat, inna planeta, o której opowiada widzom tancerka. Spektakl inspirowany powieścią Kurta Vonneguta Rzeźnia numer pięć to historia, której bohaterami nie są obce stworzenia, a czas. Bowiem w Tralfamadorii czas jest nieskończonością, a śmierć jest jedynie chwilowym stanem, który nie oznacza końca istnienia. Choreografka ukazuje nam ten świat, rysując proste plansze składające się ze słów i obrazków. Wyświetlone na ekranie są tłem do jej interpretacji tanecznej. Jej ciało staje się plastyczną materią, żywą ilustracją opowiadanej historii. Ostatnim z zaprezentowanych projektów był futurystyczny Displaced and perforated. Alex Baczyński-Jenkins wykorzystuje medium, jakim jest taniec, do badania przestrzeni społecznych, fizycznych, a w końcu umysłowych. Pomimo efektów dźwiękowych, świateł i ruchów przywołujących na myśl rytuały, całość wydała się niespójna. Obserwowaliśmy początki poszukiwań, które jednak nie sięgnęły wystarczająco głęboko. Ciało staje się naczyniem zmiany, lecz ta zmiana nie zachodzi jeszcze na naszych oczach. Najważniejsze wydarzenie polskiej sceny tańca współczesnego dobiegło końca. Te cztery dni z pewnością spełniły swoją najważniejszą rolę. Zaprezentowały osiągnięcia artystów rozwijającej się sztuki. Już teraz warto zacząć odliczanie do kolejnej edycji, która, podobnie jak tegoroczna, z pewnością udowodni, jak ważny w Polsce jest taniec.
29
Władcy emocji Widz może sądzić, że filmy to tylko nieszkodliwa fikcja, bez większego wpływu na jego życie, ale prawda jest często inna. Zdroworozsądkowe deklaracje nie mają wielkiego znaczenia, skoro o prawdziwości przekazu nie zawsze rozstrzyga świadomość. Szymon Stoczek
K
ażdy doświadcza podczas seansu silnych emocji. Zdarzają się sceny, które nawet największych twardzieli potrafią doprowadzić do rzewnego płaczu, a także takie, po których człowiek wychodzi z kina w głębokim szoku. Nieważne, czy będzie to komedia, horror czy dramat, dzieło i tak pozostawi w głowie silny ślad, który może wpłynąć na działania jednostki w nieraz trudny do przewidzenia sposób. Naukowe badania, a także obserwacje trendów pokazują, że kilka odcinków serialu czy doskonały film mogą oddziaływać lepiej od filmów propagandowych. Zwykłe z pozoru filmy mogą dotykać nie tylko samoIlustr. Julian Zielonka
poczucia widzów, lecz także posiadać bardzo istotny wpływ na ich życiowe decyzje. Podprogowy mit Jedną z bardziej znanych metod filmowego wywierania wpływu jest niesławne zjawisko reklamy podprogowej. Krótki materiał wmontowany w jedną klatkę filmu ma wywoływać u widza silną chęć zakupu reklamowanego produktu. Pierwsze naukowe doniesienia na temat takich manipulacji przypadają na rok 1957, kiedy James Vickary przeprowadził w New Jersey swój słynny eksperyment. Między scenami filmu Picnic umieścił pojedyncze klatki z napisem „jesteś głodny”, „jedz popcorn”, a także „jesteś spragniony, pij Coca-Colę”. We-
dług danych naukowca wzrost sprzedaży popcornu oraz coli zaraz po wyemitowaniu filmu wyniósł kolejno pięćdziesiąt siedem i osiemnaście procent. Reklamowe sugestie Vickary’ego pojawiały się przez 1/20 sekundy, toteż świadomie nikt z widzów nie był w stanie ich zarejestrować. Czy oznacza to jednak, iż odbiorcy filmu rzeczywiście padli ofiarą reklamy podprogowej? Amerykańskie społeczeństwo i FBI spanikowało po opublikowaniu wyników badań, które najprawdopodobniej nie miały żadnego pokrycia w faktach. Vickary, mimo nalegań uczonych nigdy nie zdecydował się powtórzyć swojego eksperymentu, co więcej, w późniejszych wywiadach mocno dystansował się od wyników własnych badań.
W 1998 naukowcy Bar i Biederman odkryli, że obraz podprogowy wyświetlany przez 47 milisekund jest wykrywany przez jedną osobę na siedem. Prawdopodobieństwo wykrycia podprogowego przekazu zwiększa się jednak, kiedy te same obrazy zostają kilkakrotnie powtórzone. W 2006 roku trójka badaczy z Holandii: Johan Karremans, Wolfgang Stroebe i Jasper Claus wysnuli hipotezę, że bodźce podprogowe działają, o ile są blisko powiązane z pragnieniami widzów. Przeprowadzili oni eksperyment z użyciem Lipton Ice na grupie odwodnionych ludzi i tych, którzy nie czuli pragnienia. Grupa odwodniona po filmie odczuwała silne preferencje, aby sięgnąć właśnie po tę mrożoną herbatę. Niezależnie od naukowych ustaleń komunikaty podprogowe co jakiś czas pojawiają się w filmach. Dwukrotnie korzystał z nich David Fincher, zarazem w Siedem, jak i w Podziemnym kręgu. W amerykańskiej serii Food Network Iron Chef America w 2007 roku na jednej klatce filmu użyto loga restauracji McDonalds. Badania sprawy wykazały jednak, że był to po prostu błąd popełniony podczas montażu materiału. Efekty lęków Przekazy podprogowe to najbardziej efektowny przykład filmowej manipulacji, co nie oznacza, że najskuteczniejszy. Wywieranie wpływu na widzów nie wymaga zatrudnienia wielkich korporacji. Efekt wywarty przez film nie zawsze jest wygenerowany w sposób świadomy, czasem jest on spowodowany podatnym otoczeniem oraz sugestywnością filmowych obrazów. Tak było w przypadku sceny pod prysznicem z Psychozy Alfreda Hitchcocka, po której wiele osób, z obawy przed mordercą, bało się zostać same w łazience. Podobny lęk wywołały Szczęki Stevena Spielberga z 1975. Opowieść o rekinie nękającym kurort na wymyślonej wyspie Amity okazała się na tyle przekonywująca, że spowodowała prawdziwą panikę wśród wielu turystów. Ludzie na plażach częściej zgłaszali fałszywe alarmy dotyczące pojawienia się rekina. Zaczęto także organizować polowania, a nawet specjalne zawody w łowieniu ludojadów. Panika po wyemitowaniu Szczęk okazała się przy tym zdecydowanie przesadzona, zaś sam film mocno zakłamywał prawdziwe zwyczaje rekinów, prezentując je wyłącznie jako krwiożercze bestie. W rezultacie samonapędzającej się spirali strachu wśród ludzi utrwalił się negatywny obraz rekinów, który mocno wpłynął na silne przetrzebienie całego gatunku tych zwierząt.
Serialowa edukacja Oddziaływania filmów mogą zakłamywać rzeczywistość, bądź oddziaływać na popularność poniektórych przedmiotów nauczania. Za sprawą serialu CSI oraz rozmaitych jego mutacji uniwersytety w USA zauważyły znaczny wzrost zainteresowania sądowymi programami naukowymi. Popularność nowoczesnych metod rozwiązywania kryminalnych spraw ma także swoją ujemną stronę. Widzowie CSI nieraz sądzą, że każdą zagadkę udaje się rozwiązać dzięki serialowym metodom. Zainteresowanie podobnymi telewizyjnymi produkcjami nie jest nowe, dotychczas jednak kryminalne seriale nie kładły tak wielkiego nacisku na wpływ nowoczesnych technologii na wyniki śledztwa. Podobny mechanizm do efektu CSI można było parę lat temu obserwować przy okazji popularności serii Karate Kid, kiedy lawinowo zaczęły powstawać rozmaite szkoły walki. Podobnie w 1986 po wyemitowaniu filmu Top Gun Tony’ego Scotta ilość rekrutów w amerykańskich jednostkach wojskowych znacznie się zwiększyła. Nadzorować czy działać Dobrze zrealizowany film może trwale oddziaływać na społeczeństwo, a nawet zmienić państwowe prawo. Realizm dzieła Rosetta Jeana-Pierre’a i Luca Dardenne’ów wpłynął na zmianę w belgijskim prawie dotyczącym warunków zatrudnienia nastolatków. Z kolei kontrowersyjny dokument Niewygodna prawda Davisa Guggenheima uświadomił całemu społeczeństwu skalę zagrożenia globalnego ocieplenia. Film, wywołując lawinę rozmaitych naukowych komentarzy, ostatecznie przyczynił się do umocnienia silnego podziału między naukowcami, którzy wiążą efekt cieplarniany z nadmierną emisją dwutlenku węgla oraz tymi, którzy doszukują się zupełnie innych przyczyn wzrostu temperatury. Jeffrey Skoll współzałożyciel eBaya, również mocno wierzy, że kino potrafi zmienić zastane realia społeczne. Wspomógł on powstawanie filmów, takich jak Good Night and Good Luck, Syriana oraz Daleka północ, które poruszały między innymi społecznie istotne problemy rzetelności informacji dziennikarskiej, rynku naftowego, oraz przemocy wobec kobiet. „Filmy pokazują nam, jak ludzie zaczynają myśleć”, mówi Patrick King Hanson z amerykańskiego Instytutu Filmów Fabularnych. Hanson wymienia inne filmy, które otwierały ludziom oczy na nowe problemy: Jestem Zbiegiem w reżyserii Mervyna LeRoya z 1932 roku obnażało brutalność ówczesnego systemu
więziennego, Stracony Weekend Billy’ego Wildera z 1945 koncentrował się na problemie alkoholizmu, Narkomani Jerry’ego Schatzberga w 1971 uczulili społeczność na problem uzależnienia. Zgadnij, kto przyjdzie na obiad Stanleya Kramera z 1967 roku było prawdopodobnie pierwszym filmem, który pokazywał, że nie ma nic złego w tym, że biała kobieta decyduje się poślubić czarnego mężczyznę. Demokracja obrazu Kino zmienia sposób postrzegania rzeczywistości, nieuchronnie oddziałuje na proces komunikacji, a także na tendencję do przejmowania pewnych wzorców zachowań od filmowych bohaterów. Czy jednak wpływ kina, skoro ten wydaje się nieraz pozaracjonalny, należy w jakimś stopniu ograniczyć, czy jako ludzie jesteśmy w stanie zachować racjonalność myślenia podczas seansów i nie podlegać nieświadomym narzędziom wywierania presji? Próba kontrolowania własnych emocji być może częściowo oddaliłaby od widzów ryzyko podświadomej manipulacji, co jednak znacznie zmniejszyłoby przyjemność czerpaną z dzieła. Linia obrony estetycznej jakości filmu zostaje tu wytyczona w miejscu, gdzie widz może spojrzeć na największe koszmary, ale też dostąpić filmowego katharsis. Potencjalnego wpływu nie sposób zmierzyć, nie ma także skutecznych metod, aby go ograniczyć bez wprowadzenia cenzury prewencyjnej. W dzisiejszym pluralistycznym świecie tego rodzaju środki nie posiadają jednak żadnej racji bytu. Skoro te same obrazy mogą mieć na nas rozmaity wpływ, mogą zadziałać lub nie, jako bodźce pobudzające widzów do kompletnie nieprzewidywalnych działań, wówczas nie istnieje żaden racjonalny argument, aby jakiegoś rodzaju filmowych obrazów zupełnie zakazać. Nawet pokazywanie przemocy może w tym ujęciu nie tylko prowokować akty agresji, ale także pomagać ją rozładowywać. Przywołany we wrześniowym numerze ,,Kontrastu” przypadek Jamesa Holmesa, mordercy, podającego się za Jokera, powinien posłużyć jako przestroga przed upraszczaniem relacji filmu z rzeczywistością. Nie sposób przypisać filmom bezpośredniej odpowiedzialności za jakiekolwiek zbrodnie. Film może być katalizatorem zachowań, ale nie jest miejscem, w którym te rodzą się z niczego. Ich przyczyna nie leży w filmowym obrazie, lecz gdzieś wewnątrz psychiki jednostek. Niekontrolowane akty agresji lub wywoływane niektórymi filmami niepokoje to cena, jaką społeczeństwo musi zapłacić, jeśli ma pozostać wolne.
31
Fotograficzna twarz „Firleja”
Baroness, Blindead, Jesu, Zu, Moja Adrenalina, Godflash, Electronic Wizard, Killing Joke... To jedynie kilka przykładów zespołów, które w ciągu ostatnich lat pojawiły się we Wrocławiu w ramach Asymmetry Festival, festiwalu organizowanego przez klub „Firlej”.
I
stniejący od 2009 roku festiwal, którego tegoroczna edycja odbędzie się w Hali Stulecia, corocznie przyciąga do stolicy Dolnego Śląska wielu znakomitych, alternatywnych artystów, poszukujących nowych inspiracji w stylistyce rockowej, metalowej i elektronicznej. Jednak klub „Firlej” stawia nie tylFot. Izabela Urbaniak; Sebastian Martinez/media4city
Joanna Figarska ko na zdolnych muzyków, i mimo iż jest to przede wszystkim miejsce, gdzie spotyka się i tworzy dźwięki, to trudno nie dostrzec jeszcze jednej sfery kultury, w której znajdujący się na Grabiszyńskiej 56 klub zaczyna przodować, stając się powoli jedną z ważniejszych przestrzeni fotograficznych spotkań i wernisaży w mieście.
Trzy, dwa, jeden... pstryk! Pod koniec 2007 roku został powołany projekt pt. Miejsca dla sztuki w „Firleju”, którego ideą jest promocja młodych artystów – malarzy, grafików, fotografów. Pomysłodawcy jednak szybko zrezygnowali z organizowania wystaw dla dwóch pierwszych wymienionych grup artystów. Powód jest
bardzo prosty – specyficzna przestrzeń klubu uniemożliwia umieszczanie dużych, często niewymiarowych prac malarskich i graficznych. Na szczęście pozostaje jeszcze fotografia, która ma być dodatkowym wabikiem przyciągającym miłośników nie tylko dobrej muzyki, ale też ciekawych zdjęć. Wernisaże organizowane w klubie szybko jednak przestają być dodatkiem do koncertów, a stają się jedną z kluczowych imprez i stałych punktów coraz szerszego programu klubu. Od początku trwania projektu kuratorką wystaw jest Marta Przetakiewicz, która podkreśla, że podczas wybierania potencjalnych zdjęć i autorów, kieruje się nie tylko rodzajem fotografii, ale pewną unikatowością i potencjałem ukrytym w prezentowanych pracach oraz cyklach fotograficznych. Jak? Jakie? Jakimi? Zdjęcia, które można oglądać podczas wystaw, wywodzą się z konkretnych gatunków fotografii. Fakt kierowania się w doborze zdjęć pewnym kluczem, nie zamyka jednak drogi także innym technikom, o czym niejednokrotnie można było się przekonać. „W Firleju prezentujemy przede wszystkim fotografię reportażową, dokumentalną, uliczną, ale również kreacyjną i inscenizowaną. Obok klasycznej, analogowej fotografii oraz współczesnej – cyfrowej, pokazywaliśmy m.in. oryginalne polaroidy, ambrotypy (fotografie na szkle wykonane wedle XIX-wiecznej techniki mokrego kolodionu), zdjęcia, które powstały przy wykorzystaniu camery obscury oraz zdjęcia zrobione iPhonem. Wernisażom często towarzyszą pokazy slajdów, dzięki którym widzowie mogą poznać także inne projekty fotograficzne danego artysty” – mówi Marta Przetakiewicz. Rozmaitość prezentowanych zdjęć może być również przyczynkiem do bogatszej interpretacji prac, które wraz z Martą artysta wybrał na wernisaż. Kuratorka nie ogranicza się ani tematem, ani kolorystyką prac, chociaż na intensywnie czerwonych ścianach klubu świetnie prezentują się fotografie czarno-białe, które często przykuwają uwagę także przybywających na koncerty miłośników dobrej muzyki. Wykorzystanie przestrzeni klubu, a dokładniej sporego korytarza, prowadzącego zarówno na salę koncertową, jak i do kawiarenki, jest również trafnym zabiegiem promocyjnym, bowiem osoby czekające
na inne, niekoniecznie fotograficzne wydarzenie, mogą wypełnić swój czas oglądaniem prezentowanych w danym miesiącu zdjęć. Co więcej, zdarza się, że wernisaż połączony jest z koncertem, dzięki czemu „Firlejowi” udaje się wnieść nieco nowości w zazwyczaj sztywny regulamin wystaw. Dobrym przykładem jest październikowa wystawa Jakuba Kamińskiego pt. Kadry centralne, gdzie tuż po oficjalnej części przybyli goście mogli poskakać przy muzyce łódzkiego zespołu The Stylacja. Strzał w dziesiątkę Jednak nie tylko koncerty czy pokaz slajdów są wyróżniającymi klub czynnikami. Najlepszym argumentem podkreślającym wyjątkowość wernisaży, które od tylu lat, co miesiąc, odbywają się w „Firleju” są artyści. Często są to osoby nietuzinkowe, kreatywne, łatwo nawiązujące kontakt z publicznością i co najważniejsze – są perełkami polskiej fotografii, laureatami wielu prestiżowych konkursów organizowanych nie tylko w Polsce, ale także na świecie. „Firlej” jest miejscem, gdzie swoje pierwsze wystawy we Wrocławiu mieli: laureat World Press Photo 2012 – Tomasz
Lazar, założyciel kolektywu Un-posed – Damian Chrobak, laureat sekcji ShowOFF 2010 w ramach Miesiąca Fotografii w Krakowie – Paweł „Kroomen” Bajew, laureat konkursu 7lives of fineLIFE – Artur Korzeniowski, laureat konkursu International Photography Awards 2012 – Paweł Piotrowski. W klubie na Grabiszyńskiej można było także zobaczyć m.in. zdjęcia cenionej portrecistki i laureatki wielu konkursów – Anny Bodnar. „22 stycznia odbył się wernisaż Izabeli Urbaniak, natomiast w lutym będzie miała miejsce wystawa fotografii Wiktora Franko, na której zaprezentowane zostaną zarówno bardzo melancholijne i emocjonalne portrety kobiet, jak również zdjęcia typu »beauty & fashion«. A to dopiero początek roku” – podkreśla Marta Przetakiewicz. „Firlej” – jeden z najlepszych klubów muzycznych we Wrocławiu, powoli zyskuje też renomę jako organizator wyjątkowych wystaw i wernisaży fotograficznych. Może zatem czas, by obok nazw świetnych zespołów, pojawiających się na Asymmetry Festival, dopisać nazwiska: Lazar, Bodnar, Kamiński, Bajew, Korzeniowski, Urbaniak, Chrobak, Piotrowski?
33
Tytuł Teksańska masakra piłą mechaniczą 2 Reżyseria Tobe Hooper Dystrybutor Cannon Films Rok 1986
Recenzuje Paweł Bernacki
Teksański eksperyment
W
łaściwie nie będzie to recenzja. Raczej krótka refleksja, wspomnienie. Cofnięcie się do czasów, gdy poznawałem swoje pierwsze horrory i dawałem się im uwodzić, szczególnie tym klasy B. Ich tandetnej stylistyce, naiwnej fabule, tanim efektom specjalnym i tej prostodusznej grozie – groteskowej – która zamiast straszyć – śmieszy. Kwintesencją kina tego rodzaju były produkcje Tobe’a Hoopera spod szyldu Teksańskiej masakry piłą mechaniczną. Przede wszystkim jej druga część, gdzie ojciec zabija własne dziecko, by niejako dać mu nowe życie. Jest rok 1986. Od premiery Teksańskiej masakry... – filmowego debiutu Hoopera – minęło dwanaście lat. Nastroje po pierwszej części, która niejako zapoczątkowała, a na pewno wypromowała, gatunek gore, zdążyły już ochłonąć, a jej reżyser zrobił kilka innych krwawych i brutalnych, oczywiście uroczo tandetnych, filmów. Wydawało się, że Teksańska masakra... będzie jednorazowym, szalonym, psychodelicznym wydarzaniem, które wstrząsnęło horrorem, wywołało małą rewolucję i zachowało się jako jej pomnik. Tymczasem do kin trafia druga część historii o Leatherface i jego kanibalistycznej rodzinie. Tym razem, o zgrozo, śmieje się ona z samej siebie i swojej poprzedniczki. To już nie horror – to eksperyment, coś w rodzaju komedii gore, która jednak posiada swój swoisty czar. Fabuła jest oczywiście banalna. Od nastu lat Teksasem wstrząsają brutalne morFot. Materiały prasowe
derstwa, jednak nikt nie może trafić na ślad ich sprawcy, a już na pewno nikt nie daje wiary w istnienie szalonej rodziny kanibali. Poza jedną osobą – porucznikiem Enrightem. Sytuacja zmienia się, gdy przypadkiem w ręce radiowej prezenterki trafia taśma z zapisem audio zabójstwa dwóch nastolatków. Krzyki, dźwięki piły mechanicznej… Czyżby legendy jednak okazały się prawdą? Kiedy dziewczyna puszcza nagranie na antenie, staje się następnym celem sadystycznych zabójców. Tak właśnie zaczyna się kolejna teksańska masakra. Tym razem jednak zupełnie inna niż w swoim pierwowzorze. Ten film już nie straszy – on śmieszy. Jeśli szokuje, to dlatego, że jest przerysowany do granic możliwości. Walki na piły łańcuchowe, kanibalistyczne uczty, chodzące, odarte ze skóry ciała, robienie chili ze zwłok – wszystko to wywołuje nie tyleż uśmiech, ile grymas obrzydzenia. Niemal od samego początku nie mamy pojęcia, czego po Teksańskiej masakrze 2 oczekiwać, co właściwie Hooper chciał zrobić ze swoją produkcją, dlaczego tak bezczelnie gwałci pierwowzór? Na te pytania nie ma jednoznaczniej odpowiedzi. Tak jak na sceny, kiedy sadystyczni bohaterowie wkładają w rękę truposza młotek i uderzają nim w głowę wrzeszczącej dziewczyny albo gdy piła mechaniczna trafia na wstawioną w głowę metalową płytkę, wywołując tym samym deszcz iskier. Nie ma jednoznaczniej odpowiedzi na nadmiar krzyku, warkotu silnika, bezładnych ucieczek po podziemnych labiryntach pełnych zwłok. I mimo braku logicznego wytłumaczenia, mimo braku sensu, braku jakiego-
kolwiek prawa na istnienie tego filmu, nie potrafię go skreślić, nie potrafię wyzbyć się sentymentu. Dlaczego? Chyba dlatego, że wtedy w horrorze coś się stało. Coś jeszcze w pełni nie zdefiniowanego, dziwnego. Zdaje się, że właśnie wtedy aż z taką siłą i jednocześnie samoświadomością wdarła się do niego groteska. Tobe Hooper zdał sobie sprawę, że kręcenie kolejnych slasherów, wylewanie coraz to większych ilości krwi i flaków, nie ma większego sensu, w końcu się przeje, przestanie kogokolwiek interesować, poruszać, umrze śmiercią, o ironio, naturalną. Dlatego właśnie zdecydował się na eksperyment. Być może nie był on do końca udany, być może był banalny i tandetny, ale nie to jest istotne. Ważne jest to, że Hooper nie bał się zgwałcić własnego, kultowego filmu, by stworzyć coś nowego i ciekawego…
Tytuł Solo Autor Rana Dasgupta Wydawnictwo Czarne Rok 2012
Recenzuje Katarzyna Lisowska
Wyznania estetki
M
yśląc o powieści Rany Dasgupty Solo, nie mogę powstrzymać się przed przyjęciem estetycznej strategii lektury. Forma, czyli, jak mawiają poloniści, sposób nadorganizacji tekstu, urzeka bowiem i hipnotyzuje odbiorcę, dając mu mnóstwo czytelniczej radości. Czy z tego wynika, że bogactwo zabiegów stylistycznych tłumi przesłanie książki? To pytanie musiałam zadać sama sobie, a odpowiedź na nie postaram się przedstawić poniżej. Trzeba przyznać, że treść również nie pozwala na obojętność. Kilka stopniowo i konsekwentnie rozwijanych wątków tematycznych przedstawia przecież niebagatelny ładunek aksjologiczny wartość. Na szczęście narrator nie ułatwia czytelnikowi zadania i rezygnuje z jednoznacznej oceny opisanych zachowań i problemów. Jednak sama waga podjętych tematów, wśród których znalazły się kwestie takie jak: pamięć, relacja między geniuszem a społeczeństwem czy budowanie indywidualnej hierarchii etycznej, są, śmiem twierdzić, poruszające i niemożliwe do bezrefleksyjnego potraktowania, skłaniające do refleksji. Dlaczego zatem opowiadam się, mimo wszystko, za estetyzującym spojrzeniem na powieść? Nawet jeśli kieruje mną polonistyczny snobizm, nakazujący z pewnym dystansem odnosić się do kilku skomponowanych na wzór złotych myśli fragmentów książki („I właśnie o to chodziło Einsteinowi, kiedy tamtego dnia spojrzał mi w oczy i powiedział: »Bez pana byłbym niczym«. Zoba-
czył, że na twarzy wypisany mam nie sukces, tylko wieczne nieudacznictwo”, s. 392), subiektywnie wybieram bowiem to, co sprawia mi większą czytelniczą satysfakcję. Wynika ona zresztą w dużej mierze z harmonijnej, łączącej formę z treścią przesłania kompozycji tekstu, co nie pozwala zapomnieć o istocie poruszonych kwestii. Przyjrzyjmy się więc konstrukcji powieści. Rozległość perspektywy czasowej akcji (od początku dwudziestego wieku aż po współczesność) została zrównoważona ograniczeniem przestrzeni (obejmującej kilka krajów byłego Związku Radzieckiego i w końcowej części Stany Zjednoczone). Z kolei kulturowy pluralizm (tematyka bałkańska, nawiązania do sztuki arabskiej, kulisy tworzenia sztuki dla masowego odbiorcy) subtelnie łączy się tematyczną jednością wątków. Co szczególnie ciekawe, kompozycyjne więzy stanowią niejako przeciwwagę dla chaosu opisanej rzeczywistości, której wyznacznikami są rozpad, przemijanie i kruchość wartości. Ponurą realność autor przekonująco ukazuje za pomocą niekiedy turpistycznych, wyrazistych środków stylistycznych („Z huśtawek dla dzieci znikły już nawet łańcuchy i zostały tylko zardzewiałe szkielety z rur, przy których stała grupa nastolatków, paląc w ognisku plastikowe torby”, s. 251). Uwagę estety (i estetki) najbardziej przyciągną jednak dwie, skorelowane ze sobą właściwości prozy Dasgupty. Pierwszą z nich jest niezwykłe wyczulenie na pozornie nieistotne detale świata przedstawionego („Irakli wszedł do sklepu, prowadząc
Chatunę za rękę. Wisząca pod sufitem goła żarówka rozjaśniała późne pochmurne popołudnie. Między leżącymi na podłodze workami cebuli i kartofli ledwo było gdzie stanąć. Sklepikarz rachował coś na liczydłach”, s. 249-250). Drugą – umiejętność sugestywnego budowania nastroju („Wśród gałęzi wisiała taśma wyciągnięta z kastety wideo. Omotywała cały cmentarz, zapętlona od drzewa do drzewa. Drżała na wietrze, połyskując w blasku wieczornego słońca, a swobodnie zwisające odcinki podskakiwały i trzepotały, obdarzone własnym życiem jak wstążki rosyjskich gimnastyczek”, s. 350). W tego rodzaju fragmentach, przyjmując nieco konserwatywny, ale szacowny punkt widzenia, można doszukać się piękna rozstrzygającego o sile literatury. Zmierzając do podsumowania, zauważmy, że kulturowe bogactwo i wielość wątków splatają się ze sobą w czymś, co można by określić mianem tożsamości tekstu. Pojęcie to odnoszę do wszystkich cech rozstrzygających o spójności całego dzieła. Spójność ta jest możliwa we wspomnianej na początku nadorganizacji wypowiedzi literackiej. Mamy zatem prawo dać się ponieść doskonale skomponowanej narracji. I po raz kolejny (zapewne nie ostatni) pozwolić sobie na doświadczenie płynącej z tekstu przyjemności.
35
Tytuł Sianoskręt Autor Marian Lech Bednarek Wydawnictwo Textpartner Rok 2012
Recenzuje Szymon Stoczek
W stogach siana
M
arian Lech Bednarek w Sianoskręcie nie mówi o kulturze z poziomu teoretyka, lecz zajmuje się własnymi doświadczeniami kultury, jej dziwnym usytuowaniem poza pięknem i brzydotą, poza prawdą i kłamstwem, nie tylko w pozamoralnym sensie. Kultura jest w Sianoskręcie główną orbitą, wokół której obraca się całe ludzkie życie. To dzięki niej staje się w ogóle możliwe myślenie o własnej tożsamości, zadanie elementarnego pytania – kto to ja? Podobną kwestie roztrząsał Bednarek już wcześniej w jednym ze swoich tomików poetyckich Kim jestem?. Bednarek nie określa się przez wielkie historyczno-polityczne narracje, ale przez ponadczasową oscylację: peryferie – centrum. Wytworzone na tym polu napięcie wykracza poza wyłącznie śląskie realia, przez co utwory zyskują swój uniwersalny wymiar. Nie są tylko zapiskami prowincjonalnego animatora kultury, lecz świadectwem z próby znalezienia swojego miejsca na pustyni codzienności. Autor nie mówi o domniemanej polskiej tożsamości, lecz o bliskiej każdemu lokalności – zarazem w aspekcie fizjologicznym, jak i regionu. Nie boi się przy tym operować człowieka, a także człowiekiem – poszukuje w jednostce pewnej pierwotnej matni, z której ten się wywodzi. Świniowatość człowieka, woskowina, jako narzędzie poznania? W pierwszej chwili niemiłe, niemal wrogie dla ucha, frazy przesączają się przez poetyckie zdania i anegdoty, tworząc coś na kształt gleby – rusztowania, z jakieFot. Materiały prasowe
go dopiero może rozwinąć się świadome myślenie o świecie. W Sianoskręcie człowiek jest osaczony na dwóch biegunach równocześnie: codzienności i artystycznego święta. Z takiego osadzenia wypływają jego problemy, ale także cała wielkość. Dla artysty szara codzienność opresyjnie oddziałuje na Ja, które nie mieści się w polu społecznie wyznaczonych mu granic i zasad. Bednarek dobrowolnie godzi się na banicję poza nawias klasycznych i dualistycznych reguł myślenia. „Nie należę do żadnego pokolenia, chyba że pokolenia dachowców. Jeśli poddachowcy zwiodą mnie do środka, uduszę się. A kto to są poddachowcy? Wszyscy ci, co nie pachną poezją, tylko śmierdzą nią. Wolę więc moją samotność”. W krótkiej prozie Siano autor określa swoją jakość istnienia, opisując siano jak figurę stylistyczną – jako coś pierwotnego, w co należy się zanurzyć, aby odkryć własne osobiste genesis. Jego propozycja permanentnych narodzin ma niewiele wspólnego z tradycyjnym lepieniem z żebra Adama. Bardziej od uformowanej gliny Bednarka interesuje zmienność skręcającego się nieskończenie siana. Glinianych ludzi w przeciwieństwie do ,,siennych” uważa on za zobojętniałych i bardziej biernych. Wyrażony w książce sprzeciw wobec glinianego imperium nie pała agresją, lecz jest wyrażony w języku splątanego ze sobą siana – raz bliskiego witkacowskiemu sposobowi formułowania myśli, innym razem nieskrępowanym strumieniom świadomości w stylu Joyce’a. Mimo rozmaitości zabiegów formalnych Bednarek nie traci spójności własnej książki.
W Sianoskręcie całość zostaje zbudowana na podobieństwo chochoła. Poszczególne utwory nie są ze sobą ciasno splecione, lecz czasem odstają od centralnych kulturowo-tożsamościowych węzłów książki. Tak jest chociażby w wypadku utworu 3,50 zł, który stanowi niemal lekcje nowoczesnego marketingu w pigułce. Bednarek, reinterpretując rzeczywistość w geście konsumpcyjnej krytyki, nadaje nowe znaczenie opozycji Ja–Inni, Ja–Wszyscy. Niepokoi problematyczną kwestią, czy Ja jeszcze wliczam się jakoś do wszystkich, czy wszystkich można w ogóle policzyć, jaka jest jakość tego tłumu, który mnie otacza – to pytania, które podskórnie zdają się przenikać wszystkie karty książki. Autor rozmawia ze swoimi zdaniami tak, jak prawdopodobnie chciałby, aby czytelnik czytał Sianoskręt. Zbiór wymaga dużej poetyckiej empatii, a także chęci zgłębienia stogów słów, przez które warto się przekopać, nie jednak po to, by znaleźć igłę, lecz by się igłą skaleczyć. Kultura jako źródło cierpień? Tak, o ile te prowadzą do głębszego poznania zakamarków rzeczywistości.
Tytuł Tomten Har Åkt Hem Autor Benny Anderssons Orkester Wytwórnia Mono music Rok 2012
Recenzuje Wojciech Szczerek
Święta aż do Wielkanocy!
B
enny Anderssons Orkester to nazwa, która większości populacji świata z wyjątkiem Szwecji nic nie mówi. Nie przywodzi na myśl żadnych skojarzeń, a jeśli już, to te związane z klasyką, jazzem, ale na pewno nie z popem. Jednak za jej szyldem stoi marka, którą na świecie, mierząc choćby ilością sprzedanych płyt, zna chyba większość ludzi. „Zarówno najbardziej znana szwecka grupa – ABBA – jak i BAO zostały częściowo założone przez tę samą osobę – Benny’ego Anderssona. I tak jak ABBA okazała się najlepszym eksportowym produktem muzycznym ze Szwecji pod względem nowoczesności (jak na swoje czasy), żadnym elementem rodzimej kultury się nie wyróżniając, tak BAO to nic innego, jak przyjazna w słuchaniu popowa inkarnacja szwedzkiej (i nie tylko) muzyki folkowej. Samo pojęcie folku wielu może zniechęcać, bo kogóż dziś interesuje taka muzyka? Faktem jest, że BAO słucha głównie grupa wiekowa 50+. Jednak warto zauważyć, że dziś podobnie jest z ABBĄ. Na brak popularności w Szwecji BAO narzekać nie mogą: ich płyty wielokrotnie lądowały na szczycie krajowej listy przebojów, a oni sami są doskonale rozpoznawalni. Do ich największych przebojów można zaliczyć Du Är Min Man czy wyraźnie kłaniające się w stronę ABBY Story of a Heart. Brzmieniowo BAO to mieszanka kapeli z małą orkiestrą kameralną – jest tu akordeon, na którym gra sam Benny, instrumenty dęte (trąbki, flety, klarnet), smyczkowe i cała masa innych. Obecnie grupa wydała swój piąty album studyjny pt. Tomten Har Åkt Hem, czyli „Mi-
kołaj pojechał do domu”. Nie jest to jednak album tylko świąteczny, bo na krążku znajdują się zarówno utwory instrumentalne, jak i śpiewane przez Helen Sjöholm i Tommy’ego Körberga. Te pierwsze to zwykle skoczne „potupajki”, oparte na tradycyjnych tańcach, takich jak np. polka, zaś te z tekstem to ogólnie przystępny folk-pop. O ile w przypadku poprzednich płyt częściej dało się w nim słyszeć wyraźne echo ABBY (także za sprawą częstej pomocy Björna, drugiego członka tejże grupy), o tyle na Tomten jest łagodniej, tym bardziej, że każdy utwór opatrzony tekstem opowiada o świętach. Sporo utworów, co rzadkie u BAO, to covery tradycyjnych utworów, również świątecznych. Wymienić tu można Marsch militaires, będący aranżacją utworu Franciszka Schuberta, słynną kolędę Nu tändas tusen juleljus (dosłownie: „teraz pali się tysiąc świątecznych świateł”) oraz Knalle Juls vals autorstwa jednego z najpopularniejszych szwedzkich artystów Everta Taube. Wydawałoby się, że coverowanie to praktyka typowa dla okresu Bożego Narodzenia, ale ponieważ folk uważa się za dobro wspólne, także nieobca BAO. Albumu, tak jak i muzyki zespołu w ogóle, słucha się lepiej, jeśli zna się szwedzki. Ale nawet i bez tego można dużo z niej wynieść, choć mniej niż gdy słucha się jej na żywo, a już na pewno, jeśli się do niej tańczy. Warto zauważyć, że nie trzeba kochać muzyki ludowej (tym bardziej szwedzkiej), żeby albumu posłuchać – o ile odstrasza egzotyczny język, to zachęca klimat i to, że w muzyce folkowej chodzi bardziej o dobrą zabawę,
niż o przebojowość, a już na pewno nie o kontemplację tekstu, bo z tym bywa różnie. Nie szukając daleko, polskie piosenki miewają przecież dziwne (albo i sprośne) teksty, tak jak „Jedna baba drugiej babie...”, co mocy poderwania ludzi do zabawy zupełnie nie osłabia. Mimo to, oczywiście, teksty na albumie są troszkę ambitniejsze. Pozostaje zatem pozazdrościć dziewięciomilionowej Szwecji, że twórcy ich bodaj najbardziej rozpoznawalnej marki narodowej zajmują się, zresztą z sukcesami, czymś, co jest czysto szwedzkie, a zarazem oryginalne. Z kolei w niemal czterdziestomilionowej Polsce, tak bardzo dumnej ze swojej kultury, próżno szukać godnego odpowiednika. Niestety, Zakopower i Grzegorz z Ciechowa to za mało. Tomten Har Åkt Hem to przyjemny w słuchaniu album. Sięgam po niego, bo w końcu święta można obchodzić aż do Wielkanocy, parafrazując tradycyjną szwedzką piosenkę, Nu är det Jul igen. Jeśli nie – można przynajmniej sobie potańczyć! Robię to także pod pretekstem przedstawienia samej grupy oraz w nadziei, że kiedyś to, co jest nam oferowane w okresie przedświątecznym, będzie częściej obfitowało w tego typu cudeńka. Bo przecież ile razy można słuchać Maryli śpiewającej „najpiękniejsze polskie kolędy”?
37
Fotoplastykon
Dwukrotnie brała udział w wystawach na Poland Fashion Week. Ma na koncie indywidualną wystawę w Galerii Sztuki Współczesnej podczas „Nocy Muzeów”. Robi wideoklipy dla zespołów (catz n dogz), a także wideo promocyjne dla projektantów mody, marek odzieżowych (wideo promocyjne dla H&M „Stockholm Collection”). Jej zdjęcia pojawiają się na ubraniach znanych marek odzieżowych takich jak TOP SHOP, New Look. Specjalnie zaprojektowała koszulki dla MISBHV, okładki płyt (LEON FUTURE, The Analogs) oraz okładki książek i magazynów (K MAG). Ostatnio zaprojektowała okładkę dla znanego magazynu zagranicznego OZON international oraz okładkę książki najbardziej znanego wydawnictwa angielskojęznycznego Random House.
Fot. Sonia Szóstak
39
Eseje
Roald Dahl
czyli edukacja na wesoło Katarzyna Northeast
W
zeszłym roku, udzielając korepetycji z języka polskiego, odkryłam rzecz paradoksalną. Otóż na poziomie szkoły podstawowej kładzie się duży nacisk na tzw. czytanie ze zrozumieniem, a jednocześnie podsuwa się dzieciom tak niebywale nudne teksty, że człowiekowi przysłowiowy nóż się w kieszeni otwiera1. Teksty o wodach gruntowych, krochmaleniu i Parlamencie Europejskim. Czy faktycznie chodzi o to, żeby dziecko czytało ze zrozumieniem, czy raczej żeby czerpało przyjemność z lektury? Poszłam do biblioteki poszukać ciekawych książek dla moich uczniów i niemal automatycznie podeszłam do półki z książkami Roalda Dahla. Otworzyłam pierwszą, która wpadła mi w ręce, i przeczytałam następujące słowa: W bajkach wiedźmy zawsze noszą beznadziejne czarne kapelusze i czarne płaszcze, a jeżdżą na miotłach. To jednak nie jest żadna bajka, ale opowieść o prawdziwych wiedźmach. Prawdziwe wiedźmy ubierają się normalnie i wyglądają jak najnormalniejsze kobiety. Żyją w normalnych domach i chodzą do normalnej pracy2. Czytelnik dziecięcy, biorąc taką książkę do ręki, z pewnością usiądzie wygodnie w fotelu i z zainteresowaniem przeczyta, co narrator ma mu do powiedzenia. Dzieci bowiem nie lubią obłudy, fałszu i hipokryzji. Może nie zawsze powiedzą to na głos, ale potrafią „wywęszyć” kłamstwo i wbrew pozorom nie lubią, gdy opowiada się im bajki. Dlatego młody czytelnik od razu obdarza narratora książek Roalda Dahla głębokim zaufaniem i z ulgą stwierdza, że wreszcie znalazł się ktoś, kto powie mu prawdę o świecie. Całą prawdę. Jednak nie może być ona przekazana w niewłaściwy sposób. Dziecko oczekuje interesującej fabuły, dreszczyku emocji, a przede wszystkim humoru. Nie zwyczajnego dowcipu z serii „Przychodzi Jasio do mamy…”, ani też bezmyślnego śmiechu wywołanego czyjąś krzywdą, poślizgnięciem się na skórce banana, etc. Nie, nasz młody czytelnik jest bardziej wyrafinowany niż nam się zdaje i oczekuje komizmu na wielu płaszczyznach, żeby każdy atom powieści wypełniony był pierwiastkiem humoru, żeby książka nim pachniała. Roald Dahl zdaje się rozumieć potrzeby czytelnika dziecięcego, wchodzi z nim w świat nonsensu i dowcipu po to tylko, by odkryć przed dzieckiem, jaki świat jest naprawdę: okrutny, pełen brzydoty i właśnie przez to – ciekawy i śmieszny. 1 2 Ilustr. ER
…i zaczyna skrobać marchewkę. R. Dahl, Wiedźmy, przeł. J. Łoziński, Poznań 2003, s. 7.
Komizm oparty na nonsensie Teksty Roalda Dahla wielokrotnie zalicza się do literatury nonsensu. Bierze się to ze specyfiki powieści kierowanych do odbiorcy dziecięcego, którego umysł rządzi się innymi prawami niż u czytelnika dorosłego. Dzieci lubią zabawy słowne, mają inną logikę i większą wyobraźnię, wobec czego spodziewają się, że świat przedstawiony w powieści będzie bardziej zbliżony do ich wyobrażenia o rzeczywistości. Nonsens w literaturze dziecięcej nie tworzy świata irracjonalnego wypełnionego po brzegi czarownicami, elfami i smokami, lecz raczej rzeczywistość oglądaną oczami dziecka. Jednym z dominujących elementów budujących poetykę nonsensu, a zarazem wpisujących się w tradycję tego nurtu, są wierszyki nagromadzone w książkach Dahla. Chodzi tu nie tylko o limeryki, lecz także o praktykę wplatania rymowanek w powieści dla dzieci, jak również angielski nurt nursery rhymes. Przykładem wierszyka o charakterze nonsensu literackiego jest rymowanka George’a (Magiczne lekarstwo George’a). Stanowi ona opis planu zrobienia dla złej babci nowego lekarstwa. Bohater jest tak zachwycony swym pomysłem, że puszcza wodze fantazji: Słoja mi trzeba i kąśliwej pchełki, Trzy jaszczurki, jadu węża kropelki, Śluzu meduzy, podmorskiej pokrzywy, Kłębuszka kłaków wyciętych z lwiej grzywy, […] Tysiące do tego dodateczków innych, Smrodliwych nader, niemiłych, dziwnych.3 Literatura nonsensu zbudowana jest także poprzez poprowadzenie logicznego myślenia, tak by zaprzeczyć zdroworozsądkowej wiedzy o świecie. Jest to niezwykle częste zjawisko w myśleniu dziecka. Wielokrotnie dorosła osoba ma trudności z wyjaśnieniem przedszkolakowi różnych zjawisk. Dzieje się tak, ponieważ dziecko zadaje pytania, aż dorosły rezygnuje i odpowiada: „bo tak już jest”. Niektóre postaci dorosłe w książkach Roalda Dahla stanowią ukonstytuowanie rozumowania dziecięcego. Wczuwają się one w myślenie młodej osoby, co niekiedy prowadzi do okrutnych wniosków. Dla przykładu, gdy August Smalec (Karol i fabryka czekolady) wpada do działu produkcji ptasiego mleczka, Willy Wonka ze spokojem zapewnia rodziców, że nic się nie stanie ich „pociesze”: z pewnością syn nie zmieni się w nadzienie do 3
R. Dahl, Magiczne lekarstwo George’a, przeł J. Łoziński, Poznań 2007, s. 23; Wierszyk George’a przywołuje na myśl angielską rymowankę dla dzieci opisującą, z jakich składników dzieci są przyrządzone: „Slimes and snails and puppy dogs' tails – that’s what little boys are made of. Sugar and spice and everything nice – that’s what little girls are made of.”
Eseje
czekolady, Wonka do tego nie dopuści, ponieważ „czekolada miałaby ohydny smak! […] Wyobraźcie sobie tylko: nadzienie karmelkowo-truskawkowe z domieszką smalcu. Nikt by czegoś takiego nie kupił”4. Typowo dziecięce rozumowanie wykazuje mały George, przygotowując lekarstwo dla babci. Nie rusza tabletek z szafki z lekarstwami, ponieważ rodzice surowo mu zakazali, a on, jako dobrze wychowany syn, jest posłuszny. Nikt mu jednak nie zakazał ruszania lekarstw dla zwierząt, nie widzi więc problemu, gdy ma użyć ich do swojej mikstury. Przy tej okazji Roald Dahl demaskuje z właściwą sobie ironią niedoskonałości w postępowaniu wychowawczym rodziców względem dzieci. Młodego człowieka uczy się słuchania rodziców, a nie oceniania samemu, czy coś jest dobre, czy złe. Gdyby rodzice wyjaśnili George’owi, dlaczego ma nie ruszać lekarstw, to z pewnością zostawiłby także lekarstwa dla zwierząt. Zdystansowanie i autoironia charakterystyczne są dla literatury dziecięcej Dahla. Znów można sięgnąć do historii Kuby. Gdy chłopiec wchodzi do pestki ogromnej brzoskwini i widzi olbrzymie owady, brakuje mu słów. Tymczasem mówiące ludzkim głosem osobniki śmieją się: „Biedaczek! On myśli, że to jego chcemy zjeść! […] To ci dopiero! Co za nonsens! Absurd!”5 Jednocześnie młody czytelnik zdaje sobie sprawę z tego, że największym absurdem jest fakt, że Kuba stanął w ogromnej pestce brzoskwini naprzeciwko wyrośniętych owadów. Komizm postaci Związany z nonsensem literackim jest sposób konstruowania postaci przez autora. Szczególnie interesujące są postaci negatywne: autor przedstawia je jako wyjątkowo brzydkie i o niewłaściwych proporcjach ciała. Ciotki Kuby – Gąbka i Wykałaczka – są samolubne, leniwe i okrutne, a potwierdzenie charakteru stanowi wygląd. Gąbka: gruba, niska, ma małe, świńskie oczy, wąskie, zaciśnięte wargi i czerwoną nalaną twarz. Ciotka Wykałaczka: wysoka, chuda, koścista, nosząca okulary w stalowych oprawkach. Wszystko się zgadza – wygląd nawet pasuje do imion. Humor pełni funkcję pewnego „znieczulacza”, ma za zadanie rozładowywać napięcie powstałe przy strasznych dla dziecka opisach. Dlatego też tytułowe wiedźmy są z jednej strony groźne, z drugiej – ich brzydota wydaje się wręcz absurdalnie śmieszna. Bywają też postaci, które posiadają swojego „antagonistę”, np. przeciwieństwem pani Pałki w Matyldzie jest urocza pani Miodek, która stanowi kontrast groźnej dyrektorki. Dahl jednak ostrzega młodego czytelnika: rzeczywistość nie jest czarno-biała. Czarownice na co dzień wyglądają zwyczajnie, jak normalne kobiety. Kolejnym przykładem konstruowania komicznej postaci jest tytułowy bohater książki BFO. Bardzo Fajny Olbrzym pobudza do śmiechu nie tylko ze względu na swoje wielkie uszy, ale przede wszystkim z powodu sposobu mówienia. Jak sam twierdzi, nie uczył się nigdy, dlatego przekręca wyrazy. Mimo swojej niewiedzy, wcale nie jest pokorny. Gdy opowiada swojej przyjaciółce o szarym skoczońku, żylopie i wielbowole, a Sophie nie rozumie tych słów, stwierdza z przekonaniem, że jest „mało wiedzącą ludzinką” i ma „w głowie samą bawłóczkę”6. Mimo tego braku pokory, czytelnik dziecięcy darzy BFO sympatią. 4 5 6
R. Dahl, Karol i fabryka czekolady, przeł. T. Wyżyński, Warszawa 1998, s. 78. R. Dahl, Kuba i ogromna brzoskwinia, przeł. J. Łoziński, Poznań 2008, s. 42. Por. R. Dahl, BFO, przeł J. Łoziński, Poznań 2003, s. 46.
41
Komizm językowy Komizm językowy również związany jest ze specyficznym charakterem nonsensu literackiego. Już wyżej wspominałam o wierszykach, enumeracjach i humorze opartym na dwuznaczności wyrazów. Mistrzostwo komizmu językowego osiągają wielkoludy w BFO. Tytułowy olbrzym niezwykle często przekręca wyrazy, a także przestawia litery („to nie woja mina” zamiast „to nie moja wina”), nieświadomie tworzy neologizmy (wspomniane wyżej żylopy i wielbowoły, stanowiące połączenie żyraf z antylopami oraz wielbłądów z bawołami). A wszystko tłumaczy tym, że „nie miał nigdy nauczek”. Wszystkie neologizmy mają pozytywny wydźwięk, zwłaszcza te, które są tworzone za pomocą sufiksu –asty: pyszniasty, dziwniasty, wielkasiasty, występniasty, cholerzysty. Czytelnika również może zachwycić sposób, w jaki olbrzym zwraca się do „Jej Wysokości”. Tytułuje ją tak, żeby zachować jedynie początek i koniec wyrazu „wysokość”: Nasza Wyjawność, Nasza Występność, Nasza Wystawność, Nasza Wyskoczność. Ilustr. ER
Eseje
W BFO inne olbrzymy także mają problemy z językiem. U nich z kolei komizm przejawia się raczej w połączeniu z agresją. Tak Krwiopijak zwraca się do BFO: „Taki fikuśny olbrzymek, świercipiut, przygiełek żalebny! Szczypielek kwiczasty! Wiesz co ty jesteś…? Dmuchbąbel jeden!”7. Wypowiedź Krwiopijaka wpisuje się w kolejny wymiar komizmu językowego charakterystycznego dla książek Dahla: humor zawarty w wypowiedziach agresywnych, stanowiących m.in. wyzwiska. Naturalnie wypowiedzi te pochodzą od „czarnych charakterów”, m.in. babci George’a („Głupiś! Zawsze ci mówiłam: rośniesz za szybko, w tym problem. A ten twój biedny móżdżek nie może nadążyć z obsługiwaniem za dużego ciała”8), pani Pałki (ta gnida […] ta obrzydliwa pluskwa, ten bękart […] ty nędzna pluskwo”9). Humor również opiera się na wykorzystaniu języka, który nie został przefiltrowany przez kulturowe normy grzeczności, lecz przeciwnie, jest szokująco bezpośredni. Przykładem takiej agresji językowej są słowa pani Pałki kierowane do pani Miodek: „Pewnie podpaliła pani spódnicę i spaliła pani majtki”10. Ośmieszanie świata dorosłych Książki Dahla oceniane są jako przykład antypedagogiki w literaturze. Rzeczywiście świat dorosłych jest ciągle ośmieszany przez autora. Jaki jednak jest cel tego ośmieszania? Czy chodzi jedynie o obalenie autorytetów rodziców i nauczycieli? Leo Schneiderman twierdzi, że nonsens literacki stanowi opozycję względem fantastyki, m.in. dlatego, że ma on pokazać czytelnikowi dziecięcemu, iż sam jest w stanie poradzić sobie z przeciwnościami w świecie, nie potrzebuje do tego pomocy magicznych bohaterów baśni11. Postaci dzieci w książkach Dahla realizują ten schemat. Narrator pokazuje dziecku, że nie może bezkrytycznie wierzyć w bajki opowiadane przez dorosłych, a powinno raczej samemu weryfikować, co jest dobre, a co złe. Stąd też motyw „złego dorosłego” stale powtarzający się w tekstach. Bardzo wyraźnie zarysowano ten wątek w Matyldzie, w której „źli dorośli” determinują działania bohaterki. Musi ona stale pokonywać trudności, stawiane przez nich na drodze. Są oni postrachem nie tylko innych dzieci, ale także „dobrych dorosłych”, np. sterroryzowanych przez panią Pałkę nauczycieli. Matylda demaskuje przed odbiorcą obłudę dorosłych. Gdy jej matka z obrzydzeniem stwierdza, że dłubanie w nosie jest wstrętnym nawykiem dzieci, ta niewinnym tonem mówi, że przecież sama widziała w kuchni, jak „mamusia” dłubała nosie. Innym przykładem demaskacji fałszu dorosłych jest książka Revolting Rhymes, który zawiera rymowane parodie znanych baśni opowiadanych dzieciom na dobranoc. Jednakże w wersjach Dahla, świat zostaje odwrócony. Czerwony Kapturek okazuje się wyrachowaną arystokratką, szczególnie zainteresowaną ubieraniem futer z wilków i noszeniem torby z świńskiej skóry. Królewna Śnieżka wzbogaca się poprzez hazard. Kopciuszek natomiast, po tym jak książę z bajki ścina głowę jej przyrodniej siostrze, a ją samą nazywa dziwką, dochodzi do wniosku, że najtrudniej o przyzwoitego mężczyznę i wychodzi za prostego człowieka, żyjącego z produkcji dżemu. 7 8 9 10 11
Ibidem, s. 60. R. Dahl, Magiczne lekarstwo George’a, op. cit., s. 45. R. Dahl, Matylda, M.A. Jaworski, Poznań 2002, s. 116. Ibidem, s. 84. Psychological Aspects of Nonsense Literature for Children [w:] C.C. Anderson, M. F. Apseloff, Nonsense Literature for Children, Library Professional Publications 1989, s.96-97.
Czarny humor Nie sposób również nie wspomnieć o czarnym humorze, tak charakterystycznym dla kultury angielskiej i odgrywającym ogromną rolę w książkach Dahla. Bazuje on na przesadnie zdroworozsądkowym podejściu do życia. Gdy Kuba traci rodziców (zostają pożarci przez nosorożca, który uciekł z londyńskiego zoo) narrator stwierdza, że „nietrudno wyobrazić sobie, że było to bardzo nieprzyjemne doświadczenie dla pary tak miłych rodziców, ale na dłuższą metę okazało się ono o wiele bardziej nieprzyjemne dla Kuby”12. Innym przykładem czarnego humoru jest zadziwiająco nieczułe podejście pana Elewica do losów Michała (Karol i Fabryka Czekolady). Gdy dziecko znika, a jego cząsteczki znajdują się w drodze do telewizora, Willy Wonka wyraża niepokój, że wynalazek jeszcze nie został sprawdzony, chłopiec więc może trafić do telewizora tylko w połowie. Wówczas pan Elewic stwierdza, że ma nadzieje, iż będzie to górna połowa13. Bardzo charakterystycznym przykładem czarnego humoru jest zakończenie historii Magicznego lekarstwa George’a. Zła babcia (o cechach czarownicy) po wszystkich zmianach, jakie przechodzi pod wpływem testowania mikstury, w końcu znika zupełnie. Pan Kranky z George’em cieszą się, natomiast matka początkowo jest zrozpaczona. Już po kolacji jednak stwierdza, że „może i nie stało się tak źle. Trochę z nią było kłopotu”14. Czy młodego odbiorcę oburza czarny humor Dahla? Raczej nie. Dotyczy on bowiem z reguły postaci negatywnych lub takich, do których czytelnik nie przywiązuje się (np. rodzice Kuby). Jedyne, co może przerażać dziecko, to związany z czarnym humorem sui generis „komizm kulinarny”, czyli opisy zjadania dzieci. W książkach Dahla motyw zjadania małych dzieci występuje niezwykle często: w BFO, Wiedźmach, Krokodylu Olbrzymim. Wszędzie opis trzaskania kości i smaku dzieci jest bardzo obrazowy. Należy się więc zastanowić, czy można mówić o jakimkolwiek komizmie. Chyba widać go najwyraźniej w Krokodylu Olbrzymim. Bohater tytułowy spiera się z Krokodylem Nietakwielkim o smak dzieci. Twierdzi, że dzieci są twarde, żylaste, gorzkie i wstrętne. Rozmówca zaś upiera się, że są „mięciutkie i pyszniutkie”. Rozmowa utrzymana jest w żartobliwym tonie, a późniejsze próżne starania Krokodyla i ich tragiczny finał nadają mu ton humorystyczny. Poprzez komizm Dahlowski czytelnik zostaje wciągnięty w świat przedstawiony, który okazuje się pełen niebezpieczeństw i zła. Dziecko zatem potrzebuje jakiegoś środka znieczulającego, czegoś, co uchroniłoby go przed przerażeniem życiem w świecie, w którym olbrzymy porywają dzieci z łóżek, a wiedźmy spiskują na swoich tajnych spotkaniach. Nie można tego zbanalizować, ponieważ narrator zapewnia, że to nie bajka. Można jednak wyśmiać, obszyć grubą nicią komizmu i żyć dalej. Podczas gdy teksty o wodach gruntowych sprawiają pewien problem, uczniowie dobrze radzą sobie z pytaniami dotyczącymi fragmentów książek Dahla. Jak wyjaśnić ten fenomen? Czytelnik dziecięcy czeka na autora, który potraktuje go poważnie i przedstawi mu świat „taki, jakim jest naprawdę”. A wody gruntowe to taki nieżyciowy temat. 12 13 14
R. Dahl, Kuba i ogromna brzoskwinia, op. cit., s. 9. Por. R. Dahl, Karol i fabryka czekolady, op. cit., s. 136. R. Dahl, Magiczne lekarstwo George’a, op. cit., s. 111.
43
Eseje
Lascaux Marie-Claire a prehistoryczne malowidła naskalne Karol Moździoch
C
zytając Portret Doriana Graya Oscara Wilde’a możemy się natknąć na dość przewrotne stwierdzenie: „każda sztuka jest bezużyteczna”. Nie należy jednak traktować tego stwierdzenia dosłownie – mimo, iż każda dziedzina artystyczna może być rzemiosłem, to wytwór takiej czynności w oczach nabywcy ma już szansę stać się dziełem sztuki. Wilde starał się przekazać, że artysta ma tworzyć piękno, przedmiot ma dostarczać przyjemności odbiorcy – wyraźnie więc zaznaczył autoteliczność twórczości artystycznej. Ale gdyby obejść to pojęcie dookoła i spojrzeć z innej perspektywy – perspektywy człowieka pierwotnego – jaką funkcję spełniała dla niego sztuka, i czy można powiedzieć, że w ogóle wtedy istniała? Odkrywanie malowideł naskalnych pozwoliło na uchwycenie czym dla człowieka żyjącego kilkanaście tysięcy lat temu było to, co dziś nazywamy malarstwem. Ekfraza poetycka, autorstwa Marie-Claire Bancquart, zatytułowana Lascaux od nazwy zespołu jaskiń odkrytych w 1940 roku w południowo-zachodniej Francji, zobrazowuje to najsugestywniej: Ożeniony z martwym światłem łuny, byk rozpędza się w głębi jaskini od tysiącleci. Wieczorami baśniowy byk jaśnieje w górze. Ludzie ucztują w epifanii z popiołu i krwi. Mały chłopiec pośpiesznie zbiega do jaskini. Wdychając woń soli, osiadłej na ścianach czuje jak pachnie runo jego duszy.1 Nietypowe jest to, że ekfraza ta nie odnosi się, jak inne, do konkretnego obrazu namalowanego na płótnie, lecz do malowideł naskalnych znajdujących się w Sali Byków zwanej Rotundą. Jako, że umiejscowiona jest ona najbliżej wejścia, mogło do niej docierać osłabione światło dzienne. W sali znajdują się wizerunki trzydziestu sześciu zwierząt, jednak wyraźnie wyróżniają się cztery malowidła przedstawiające byki uchwycone w ruchu. Prawdopodobnie największy z nich, liczący około 5,2 metra długości to ten, który „rozpędza się w głębi jaskini”. Charakterystyczne ułożenie kończyn zwierzęcia istotnie sugeruje, że jest ono w ruchu, także dbałość o szczegóły przekonuje, że owe malowidło staje się czymś prawdziwym. Właśnie to widział mały chłopiec – bogata wyobraźnia dziecka sprawiła, że patrzył on nie malowidło wykonane na skale krasowej, lecz na najprawdziwsze1
W tłumaczeniu Krystyny Rodowskiej, s.[brak].
Fot. Flickr, ER (na podstawie mapy A. Leroi-Gourhan)
go byka. Jest on niczym Mały Książę, który narysował węża trawiącego słonia, a inni postrzegali rysunek jako kapelusz. Nieprzypadkowo jest to chłopiec – nie tylko podziwia niezwykłą siłę zwierzęcia, które na wizerunku miało dwa-trzy razy większy rozmiar niż prawdziwe, marzy również o wyprawie na polowanie z dorosłymi – byłoby ono dla niego okazją do zobaczenia prawdziwego żywego byka, również do uczestnictwa i stania się prawdziwym mężczyzną. Dziecko widzi zwierzę oświetlone łuną – światłem księżyca, tkwiące w swym biegu na skale od tysięcy lat. Paletą barw muszą być naturalne kolory ściany2, poetka jednak nie umieszcza ich w tekście – czytelnik musi samodzielnie się domyślić, jakie odcienie ma skała wapienna. Należy również przyjąć, że odpowiadają one naturalnemu umaszczeniu byka. „Baśniowy” sugeruje, iż wielką rolę odgrywa w tym momencie właśnie wyobraźnia – stąd wyraźnie impresjonistyczny charakter utworu. Inaczej funkcjonuje ona u dziecka, co już zostało zaznaczone, a zgoła inaczej u dorosłego – nie marzył już on o przygodzie, interesowała go bardziej pomyślność łowów, a zaobserwowana nierzadko śmierć łowców podczas polowań sprawiła, że zaczęły wkradać się pytania o miejsce człowieka na ziemi i życie po śmierci. Stąd wzięły się rytuały, szamanizm, zwrócenie się z prośbami do zmarłych. Malowidła miały zapewniać powodzenie i obfitość wypraw myśliwskich, fraza „baśniowy byk jaśnieje w górze” może też sugerować, że układ malowideł odzwierciedla ułożenie gwiazd na niebie (tzw. Gwiazdozbiór Byka). Popiół i krew odgrywają rolę artefaktów, prawdopodobnie mieszano je ze sobą i używano do odprawiania rytuału, epifanii, czyli objawienia, kontaktu z duchami przodków: Ludzie ucztują w epifanii z popiołu i krwi. Perspektywa widzenia dziecka jest znacznie wygodniejsza, pozostaje ono wciąż pod opieką, stąd można porównać ciasne tunele jaskiń do bezpiecznego matczynego łona. Można też podejrzewać, że nie było ono dopuszczone do uczestnictwa w takim wydarzeniu, dlatego ponaglane przez starszych wbiega do wnętrza jaskini: Mały chłopiec pośpiesznie zbiega do jaskini. Wdychając woń soli, osiadłej na ścianach czuje jak pachnie runo j ego duszy. Jest to zakończenie wiersza, należy je jednak traktować jako początek, wiemy bowiem, że ów chłopiec niejednokrotnie podziwiał malowidło, przed każdym schronieniem przed pogodą i nocą musiał je widzieć. Gdy we fragmencie wbiega do jaskini, pierwszą salą jest 2 K. Estreicher, Historia sztuki w zarysie, Warszawa-Kraków, 1984, s. 45.
44
właśnie Sala Byków – jego uwagę momentalnie przykuwa największe malowidło w kompleksie, czyli wspomniany byk – do uwidocznienia, co widział, wbiegając do jaskini, niech posłuży fotografia nr 2. Zwierzę, które zobaczył, znajduje się po lewej stronie od tunelu prowadzącego do następnej sali (fotograf umiejscowiony był tyłem do wejścia, można więc stwierdzić, skąd światło zewnętrzne padało na ścianę). Zapach soli i wilgoci, który czuł, oraz pozostałe malowidła, które widział, przedstawiające wizerunki zwierząt, potwierdzały jego naturę – bliskie związanie z przyrodą. Odkrycie jaskini Lascaux miało miejsce w 1940 roku, kiedy to pies towarzyszący grupie chłopców, biegających po wzgórzach niedaleko miasteczka Montignac, wpadł do otworu w ziemi3. Zmartwieni, schodząc w głąb nieznanego, by wydobyć wyjącego psa, jako pierwsi od tylu tysiącleci ujrzeli starożytne obrazy. Można więc na koniec spojrzeć na ten utwór z tej perspektywy – mały chłopiec ratujący psa widział to samo, co jego rówieśnik sprzed siedemnastu wieków przed Chrystusem. Odczuł te same emocje, jednak były dla niego nowe, i znaczyły co innego, były przypomnieniem prawdziwego ducha 3
Karol Estreicher, op. cit., s. 44-45.
człowieka, archetypem czekającym w ciemności jaskini na przybysza, tylko po to, by przypomnieć mu jego pierwotną naturę, przypomnieć jak pachnie „runo jego duszy” – to też można nazwać epifanią. Autorka za pomocą techniki impresjonistycznej oraz nawiązania do prawdziwego prehistorycznego miejsca, sprawia, że tak jak chłopiec pierwotny4, i dawni chłopcy, stajemy w obliczu biegnącego byka, oświetlonego wątłym światłem z zewnątrz. Przypomina nam nasz rodowód, pokazuje, że to właśnie poczucie bliskości przyrody charakteryzowało człowieka pradziejów, z którego się przecież wywodzimy. Życie w zgodzie z naturą oznaczało więc pewną prostotę postrzegania świata oraz egzystencji. Dopiero wytworzenie kultury i ucywilizowanie sprawiło, że w XV wieku Hieronim Bosch brutalnie obnażał moralną kondycję człowieka w swych obrazach5. 4 5
Notabene człowieka pierwotnego nie możemy traktować jako mniej rozwiniętego intelektualnie, badania potwierdzają, że intelekt homo sapiens 20 tys. lat temu był niemal identyczny z intelektem współczesnego człowieka; człowiek pierwotny był czystszy duchowo, a jego życie było prostsze Na przykład: Ogród rozkoszy ziemskich (1480-1490)
Eseje
Duch.exe
czyli jak gusła zadamawiają się w naszych pecetach Wiktor Kołowiecki
Ilustr. ER Ilustr. ER
Eseje
R
ok 2013. Przyszłość. Tryumf Technologii i Nauki. Wydawać by się mogło, że wszelkie przesądy są już tylko domeną niedobitków poprzedniej epoki. Rusałki, chimery i pozostałe romantyczne stwory spłonęły pod szkiełkiem mędrców, nieco silniejsze, takie jak duchy, wampiry czy stosunkowo młode zombie stoczyły się na kulturowe dno i wyginają się dla nastolatek w tandetnych produkcjach. Dzieci Internetu śmieją się ze strachu... or do they? Poprzedni akapit jest rzecz jasna celową hiperbolizacją. Oczywiście, że nadal trzęsiemy się ze strachu przed (dobrymi) horrorami z udziałem powyższych stworów, lecz wielu osobom coraz trudniej utożsamiać się z bohaterami, czy miejscem akcji takich produkcji. Dla internauty mieszkającego w nowoczesnym wieżowcu wizja starego nawiedzonego domu jest straszna, ale mimo wszystko dość abstrakcyjna, a przez to... bezpieczna.
nych do tej kategorii jest różna – czasem jest to reportaż, relacja, dziennik, czy również klasyczne opowiadanie. Bywa też, że jest to tylko „tajemniczy” plik, z krótką plotką na temat jego rzekomego oddziaływania lub pochodzenia. Anatomia creepypasty Choć sam termin ukuty został około 2007 roku, część legend funkcjonowała już wcześniej. Prawdopodobnie jedną z pierwszych klasycznych creepypast jest legenda o zaginionym odcinku Simpsonów, Dead Bart, która sięga co najmniej 2005 roku (według Google Trends). Historia zawiera elementy, które pojawiać się będą w prawie wszystkich kopiach tej legendy: mamy amatorskość i prowizoryczność animacji/ nagrania, przestarzałą technologię (kaseta VHS, na której odcinek zostaje odnaleziony), niedobór i niedostępność informacji o nagraniu oraz rzecz jasna mroczne zaburzenie oczekiwanego przebiegu narracji (Bart Simpson umiera, a przez większość odcinka widzimy opłakującą go rodzinę). Pojawia się również element stricte nadprzyrodzony – pod koniec nagrania pokazany jest cmentarz, a na nim nagrobki znanych żyjących osobistości z dokładnymi datami śmierci, które według jedynego świadka tego odcinka mają już powoli się sprawdzać... Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze człowiek – twórca danego artefaktu, postać tragiczna, która w wyniku traumatycznych doświadczeń „przelewa” swą negatywną energię czy szaleństwo w zdjęcie, film, grę. W przypadku Dead Bart miał to być twórca Simpsonów, Matt Groening w stanie głębokiej depresji. Ten element w creepypastach jest jednak opcjonalny – czasem brak motywów i sprawcy jest o wiele bardziej przerażający. Tak też dochodzimy do pierwszego elementu, który jeży włos na głowach internautów.
Odrobina terroru dla psychicznego spokoju W Nowym wspaniałym świecie Huxleya, gdzie cierpienie zostało wyeliminowane całkowicie, ludzie przyjmują regularnie SGN (Surogat Gwałtownej Namiętności), który zastępuje im głównie uczucie zagrożenia i strachu. Nie jest tajemnicą, że w rzeczywistości wysoko rozwiniętych krajów, gdzie ciągłe niepokoje przed wojnami i katastrofami należą do przeszłości, takim SGN jest właśnie horror, a ten produkowany przez fabrykę marzeń trochę się już przeterminował. Znudzonym obywatelom pierwszego świata potrzeba czegoś więcej. Literatura wcześniej zareagowała na zmieniające się warunki i styl życia odbiorcy horrorów – twórcy tacy jak Stephen King i Dean R. Koontz mają w swoim dorobku kilka interesujących dzieł, w których główną rolę odgrywa nawiedzona technologia. No dobrze, ale Podejrzany brak metki książki są długie, Hollywood jeszcze śpi, a ludzie muszą się czegoś Rewolucja w wyszukiwaniu informacji, która za sprawą Google bać. Tutaj z odsieczą przychodzą sami internauci. dokonała się w ostatnim dziesięcioleciu, zmieniła nasze podejście do rzeczywistości. W razie jakiegokolwiek problemu możemy bowiem Nowe legendy internetowych mieszczan wpisać w wyszukiwarkę odpowiednie słowa kluczowe i znaleźć rozOd kilku dobrych lat w zakamarkach Internetu rodzi się nowy wiązanie. Musimy tylko wiedzieć, o co pytamy, mieć jakąś nazwę, folklor, zbudowany ze zmutowanych wersji „miejskich legend”, na hasło czy od pewnego czasu również grafikę. Najczęściej nie ma wpół prawdziwych historii i teorii spiskowych, których wspólnym z tym problemu, w interesie każdej osoby, która coś „produkuje” jest mianownikiem jest technologia i ściśle powiązana z nią popkultu- opatrzenie swego wytworu odpowiednią ilością informacji, linków ra – czyli naturalne środowisko internautów. Mamy więc nawie- do strony producenta itd. Gdy nagle natrafiamy na brak jakichkoldzone strony, JPG-i, które zabijają, tajemnicze filmy o niewiado- wiek wskazówek, nasz niepokój gwałtownie wzrasta. Ten chwyt jest mym pochodzeniu, przerażające „zaginione” odcinki popularnych szeroko wykorzystywany w creepypastach, a czasem brak informacji seriali, jak również gry komputerowe, które przyprawiają o szaleń- jest wręcz jedynym elementem historii. stwo. Pragnę zwrócić uwagę, że w tym momencie nie wymieniTak jest w przypadku krążącego po Internecie amatorskiego łem przykładów takich legend, a raczej ich kategorie (tak, jest ich filmiku Barbie.avi. Jest to nagranie o bardzo złej jakości obrazu już tak dużo!). Te krótkie opowiadania noszą nazwę creepypasta. i wręcz fatalnej jakości dźwięku. Przedstawia ono młodą kobietę Pochodzi ona od słowa copypasta (copy-paste, czyli z ang. „kopiuj- (sądząc po fryzurze i zakłóceniach charakterystycznych dla filmu -wklej”), która odnosi się właśnie do krótkich opowiadań rozpo- VHS, można przypuszczać, że został nakręcony na przełomie lat 80. wszechnianych metodą kopiuj-wklej. Przymiotnik creepy nie ma i 90.) opowiadającą o czymś z przejęciem do kamery, za którą praww języku polskim porządnego odpowiednika, ale można go prze- dopodobnie siedzi druga osoba, która zadaje pytania. Pod koniec tłumaczyć jako „budzący dreszcze”. filmiku kobieta zaczyna płakać, mówiąc coś o swojej skórze. Taki jest też cel creepypasty, której jedynym zadaniem jest poNagraniu towarzyszy historia jego odnalezienia i prób dotarcia rządne przestraszenie czytelnika, w odróżnieniu od legend miej- do jakichkolwiek informacji na jego temat, które kończą się nieposkich, które oprócz elementów grozy, niosą zwykle pewien mniej wodzeniem. Narrator trafia do opuszczonego domku w lesie, gdzie lub bardziej jasny morał. To, co upodabnia creepypastę do tych film miał zostać nagrany, lecz nie znajduje tam niczego, co pomoostatnich, to iluzja autentyczności oraz sposób przekazu, z ust do głoby rozwiązać zagadkę. Fakt, że w rzeczywistości „szklanych doust – co w środowisku sieci oznacza przekopiowywanie z jednego mów” nadal mogą istnieć tajemnice jest niezwykle podniecający forum do drugiego. Forma poszczególnych tekstów przypisywa- i niepokojący zarazem.
47
Eseje
Zakurzona dyskietka Z wiekiem wszystko staje się bardziej tajemnicze i mroczne, z wiekiem też coraz trudniej dotrzeć do informacji na temat danego artefaktu (patrz poprzedni akapit). W legendach internetowych przestarzała technologia z powodzeniem zastępuje opuszczony dom z wczorajszych legend, wprowadza element mroku, jaki może stworzyć jedynie przemijanie. Zło w naszej świadomości ma przecież tendencje do powolnego dojrzewania w ukryciu. Dlatego „nawiedzone” gry z creepypastowych opowiadań najczęściej znajdziemy na dyskietkach lub kartridżach dawnych konsol. Podobnie jest z tajemniczymi filmami, które łatwiej znajdziemy na kasetach VHS. Niepokój domowego nagrania Choć skądinąd celebrowana w kulturze Internetu (rage comic) w kontekście strasznych opowiadań i legend amatorskość utożsamiana jest z działaniami o charakterze nielegalnym. Bowiem produkcja gry komputerowej, odcinka serialu czy strony internetowej to zazwyczaj wysiłek dużej grupy osób, a konspiracja na taką skalę byłaby przecież bardzo trudna do zamaskowania. Dlatego w historiach, gdzie mamy do czynienia z celowym tworzeniem niepokojącego, nielegalnego, bądź wręcz niebezpiecznego materiału cyfrowego, podkreślane są jego niedociągnięcia. Robi się to, by uwiarygodnić fakt, iż wytwory zostały stworzone przez jedną osobę, bądź w surowych warunkach bez wsparcia i nadzoru korporacji. W legendzie Normal Porn for Normal People o stronie internetowej zawierającej niepokojące (disturbing – kolejne słówko bez porządnego polskiego odpowiednika) pornograficzne filmy wideo ukazujące dziwaczne fetysze, przemoc i śmierć, strona opisywana jest jako bardzo prymitywna, ascetyczna, składająca się tylko z podstawowego kodu html. Ciekawostką jest fakt, że strona rzeczywiście istnieje, choć nie wiadomo, czy powstała przed, po, czy równocześnie z legendą. Na szczęście nie zawiera żadnych makabrycznych materiałów opisanych w historii. Źródło takich opowiadań leży również w mrocznej rzeczywistości tzw. „głębokiego Internetu”, którego przykładem jest wirtualna sieć TOR. Jest to strefa niemal całkowitej anonimowości, kosztem boleśnie powolnego transferu (strony nie są zatem zbyt zaawansowane graficznie) i jest domem dla wszelkiego rodzaju nielegalnej działalności, takiej jak handel narkotykami czy wynajem płatnych morderców. To już jednak temat na oddzielny artykuł. To nie tak miało być Media cyfrowe cenimy za ich zero-jedynkową dokładność, za odporność na wszelkie deformacje sygnału z jakimi mieliśmy do czynienia w przypadku mediów analogowych. Dlatego zachowanie nieprzewidziane w kodzie programu przyprawia nas o dreszcze. Nie boimy się błędów czy ataków hakerskich – te są tylko nieprzyjemnym elementem rzeczywistości – a raczej sztucznej świadomości, która jako nieposiadająca fizycznej formy jest teoretycznie nieuchwytna i nie sposób przed nią uciec. Gdy program zaczyna postępować niezgodnie z oczekiwaniami, tracimy nad nim kontrolę i coś, co przed chwilą było jedynie narzędziem, staje się nieznanym żywym tworem. Element „buntu maszyny” jest obecny w większości opowiadań, gdzie do czynienia mamy z programem lub grą komputerową. Ilustr. ER
Podobnie jest w przypadku zaburzenia konwencji tekstów popkultury. Powodem naszego zaufania do tych ostatnich jest w końcu ich błoga przewidywalność. Wiemy, że włączając kolejny odcinek Simpsonów, dostaniemy 20 minut lekkiej rozrywki. Wiemy, że nawet gdy bohaterowie wpadną w tarapaty, zawsze wyjdą z nich obronną ręką. W podgatunku legend o zaginionych odcinkach, ten element jest bardzo mocno eksplorowany, oferując nieprzewidywalnie mroczny zwrot fabuły, krusząc fundamenty naszego hollywoodzkiego schronu. Dotyk niewidzialnej ręki Najważniejszym elementem creepypasty jest jednak bezpośredni wpływ na odbiorcę – począwszy od bólów głowy, nudności, depresji, na samobójstwie kończąc. Strach przed tym, że bezpieczna granica monitora komputera może w jakiś sposób zostać przekroczona, a cyfrowe dane wpłynąć na nasze zdrowie lub zachowanie, wcale nie słabnie u młodego pokolenia. U podstaw tego typu lęków leżą jak najbardziej prawdziwe przypadki, z najgłośniejszym incydentem „Pokemon Shock” na czele. Najsłynniejsza na świecie (po Super Mario) seria gier doczekała się chyba największej ilości internetowych legend, a ich źródło leży w wydarzeniu z grudnia 1997 roku. Wtedy to w Japonii został wyemitowany odcinek anime Pokemon pod tytułem Dennō Senshi Porygon, który wywołał drgawki, konwulsje, tymczasową utratę wzroku, bóle głowy, a nawet omdlenia wśród oglądających go młodych widzów. Do 685 dzieci zostały wezwane ambulanse i choć wiele z nich odzyskało zdrowie w drodze do szpitala, ponad setka nadal wymagała hospitalizacji. W świetle tego zdarzenia legenda Lavender Town Syndrome, według której przenikliwie wysoka i depresyjna ścieżka dźwiękowa w pierwszej wersji gry Pokemon Red/Blue miała doprowadzić do samobójstwa ponad stu dzieci, nie wygląda już tak niedorzecznie. Tym bardziej, że faktycznie w drugim wydaniu gry ta konkretna melodia została nieznacznie zmieniona... Skoro incydent typu „Pokemon Shock” mógł się wydarzyć w telewizji, to dlaczego nie mógłby mieć miejsca w Internecie, gdzie nie istnieje praktycznie żadna kontrola jakości i bezpieczeństwa? Skoro coś takiego stało się przez przypadek, to jaki efekt można osiągnąć, gdyby zechcieć celowo manipulować materiałem? Takie pytania mogą bez wstydu zadawać sobie nawet najbardziej racjonalnie myślący ludzie, a przecież wiemy, że ci, mimo tego, iż żyjemy w XXI wieku, nadal są w mniejszości. Gdy do uzasadnionych obaw dodamy te bardziej paranoiczne, dodatkowo nasycone wiarą w duchy, demony, UFO itp., widzimy, dlaczego internetowe legendy trafiają na podatny grunt. W internetowych legendach pierwotne lęki ludzkości zostają przeniesione na grunt, który dotąd był bezpiecznym schronieniem przed wszelkim złem. Popkulturowi towarzysze dzieciństwa diametralnie zmieniają tam swe oblicze i odbierają nam niewinność. Technologia – monument myśli oświeceniowej – okazuje się nie być odporna na zabobony. Internet jako nowe główne środowisko aktywności ludzi przeistacza się w teren pełen tajemnic i niebezpieczeństw. Podobnie jak wszechświat, Internet rozszerza się bowiem w błyskawicznym tempie i już dawno straciliśmy możliwość, aby kiedykolwiek poznać go w całości. Może więc są rzeczy w komputerach i na serwerach, o których nie śniło się programistom...
48
Eseje
49
Nadzieja umiera ostatnia, czyli dokąd zmierza skrzydlaty bohater i po co mu ta laska? Magdalena Zięba
K
iedy byłam małą dziewczynką, chciałam zostać „Supermenką”. To nie do końca uświadomione pragnienie objawiało się przede wszystkim w stosunku do zabawek – lalek, samochodów i pistoletów, które moja babcia, podążając z duchem czasu, rozdzielała po równo między mnie i mojego kuzyna. Nie było więc w mojej kolekcji lalki nienaruszonej przez nożyczki lub gwoździe, a zabawkowa broń zajmowała zaszczytne miejsce obok puchatych maskotek (oraz żywego chomika). Tymczasem rzeczywistość była brutalna – w tej słodkiej dziewczynce, płaczącej na widok własnego stłuczonego kolana, dostającej zawrotów głowy po każdym kręceniu na karuzeli oraz wybuchającej krzykiem na widok Baśki z przedszkola, zostawiającej na jej nadgarstkach ślady ugryzień, trudno było dostrzec znamiona bohaterskości. Gdy widzę teraz bajki, w których naprawdę istnieją superdziewczynki, rezolutne i pyskate, nie dające sobie w kaszę dmuchać – no cóż – muszę przyznać, że ogarnia mnie niepohamowana zazdrość. A najchętniej to bym taką postraszyła pająkiem! Powracając jednak do kwestii profesji oraz sposobów dochodzenia do tego, kim się „zostaje”… Dziadek podobno widział we mnie urodzonego adwokata – argumentem przemawiającym za tą futurystyczną wizją były moje nieustanne kłótnie z rodzicami, gdzie, jak mawiał tata, zawsze musiałam „mieć ostatnie słowo”. Babcia natomiast, przez całe życie oddana pielęgniarka, wyobrażała mnie sobie w białym fartuchu, krojącą ludzi na stołach chirurgicznych; ta mało apetyczna perspektywa była od początku utopią, bo jednak krojenie plastikowych lalek to nie to samo, co Ilustr. Kalina Jarosz (2)
wykonywanie precyzyjnych nacięć w żywych ciałach. Mama i tata mieli co prawda bardziej przyziemne oczekiwania, ale to mało istotne, bo tak czy owak żadne z nich nie chciało zobaczyć we mnie istoty obdarzonej nadprzyrodzonymi mocami. Jakież było moje rozczarowanie, gdy po raz kolejny okazywało się, że nie potrafię przesuwać przedmiotów siłą woli, a moje złe myśli przeznaczone dla przedszkolnych oprawców rozmywały się w powietrzu, nie dochodząc do adresatów. Że nie wspomnę już o (nie)wznoszeniu się w powietrze lub (nie)skakaniu pomiędzy gałęziami drzew. Spoglądając na szał, jaki ogarnia nas w pędzie do osiągnięcia zamierzonych celów, chce mi się śmiać, bo nic bardziej błędnego niż kurczowe trzymanie się wymyślonej wizji „siebie samego”. Skupienie na sobie jest zresztą niezwykle drażniącą cechą, więc może lepiej nie myśleć o tym, dokąd chcemy dojść, ale co nam i innym wokół nas może zdarzyć się po drodze? Niedawno skończyłam czytać powieść chińskiego noblisty, Mo Yana, Obfite piersi, peł ne biodra – książkę wyjątkowo nasączoną żądzą życia, charakteryzującą przede wszystkim kobiety, sprawujące w tradycyjnym chińskim społeczeństwie niepodzielny matriarchat. Dzieje rodziny Shangguan opowiedziane przez pisarza są niczym metafora cyklu życia, wznoszącego się i opadającego, pełnego zarówno miłości, jak i nienawiści. W tym wszystkim najbardziej dojmująca wydaje się wola przetrwania, mimo najgorszych przeciwności i okrucieństwa losu. Wizja życia jest tutaj zupełnie prosta – przetrwanie i jednoczesne zachowanie godności pchają ludzi ku czynom nadludzkim. Życie jest trudne, obfite w skrajne doświadczenia. W obliczu bezwzględnej rzeczywistości Chin opisanych w powieści współczesna zachodnia cywilizacja jawi się niczym wyjałowiona kraina, gdzie najbardziej pożądany jest constans, niezmienność, najlepiej otulona w miękki kokon dobrobytu. Tymczasem, może nie do końca o to chodzi? Zygmunt Bauman w Sztuce życia napisał, że obecnie „na bieżni wiodącej do szczęścia brak linii mety. Rzekome narzędzia przemieniają się więc w cele, a jedyną dostępną pociechą
i odszkodowaniem za nieuchwytność wymarzonego i upragnionego »stanu szczęśliwości« jest świadomość, że się z wyścigu nie wypadło. Dopóki uczestniczy się w biegu, dopóki nie padnie się z wyczerpania albo nie zostanie zdyskwalifikowanym, nadzieja na ostateczne zwycięstwo nie umiera.” Być może, gdybym została adwokatem lub chirurgiem, sama uczestniczyłabym w tym maratonie (choć tylko pośrednio, bo przecież nie miałabym czasu na takie czcze rozmyślania). Tymczasem zostałam historyczką sztuki, a przy okazji filolożką, w dodatku doktorantką, piszącą niezrozumiałe artykuły o sztuce. Jednak jeśli ktoś by mi kiedyś powiedział, że będę praktykować w londyńskiej galerii, słuchając dochodzącego zza okna śpiewu muezina lub wysłuchując skarg staruszek (bo one nie wierzą, że „to nie jest grafika”), postukałabym się w czoło. Przyszłość miała być przecież świetlana! I co? Gdzie ona jest? Może nadejdzie za kilka lat? Albo kilkadziesiąt? Najlepszym remedium na takie myślenie jest (paradoksalnie albo i nie) sztuka. Nie ta, która siedzi bezpiecznie w galeriach i czeka na udomowienie, ale podobna tej, którą uprawiał chociażby André Cadere, artysta polskiego pochodzenia, któremu poświęcono wystawę w Modern Art Oxford. Wystawa to nietypowa, bo składa się przede wszystkim z dokumentacji jego działań, polegających na tym, iż nieustannie pojawiał się głównie w paryskich galeriach sztuki w towarzystwie swojego, produkowanego niemal taśmowo, obiektu sztuki – drewnianej „laski” wykonanej z kolorowych segmentów. Sposób, w jaki ten życiowy nomada odnosił się do medium artystycznego, do koncepcji dzieła i artysty wciąż zdumiewa, a z pewnością wnosi powiew świeżości do świata sztuki. Co ważniejsze, jest metaforą życiowej postawy mającej w sobie coś szalonego, ale jednocześnie intrygującego: w niej również ma miejsce dążenie do czegoś, co być może się wydarzy, ale nie wiadomo kiedy. Żmudne i nie przynoszące radości oczekiwanie jest jednak zastąpione humorem i odrobiną kpiny. Bo okazuje się, że być może wcale nie trzeba posiadać supermocy, aby móc być kimś obdarzonym przedrostkiem „super-”.
I see the future... Szymon Makuch
Z
awsze lubiłem słowo „futurologia”. Drugi człon, nawiązując do greckiego logos, sugeruje, że to nauka, z drugiej zaś strony czy nauka przyszłości ma jakieś uzasadnienie? Wiele osób określa samych siebie mianem futurologów, próbując wskazać, w jakim kierunku pójdzie nasz świat, rozwój techniki, cywilizacji. Nie brak obrazów kolejnych dekad i wieków w literaturze czy filmie. W jednym z opracowań dotyczących wizji przyszłości w literaturze autor stwierdził, że największym błędem twórców było stosowanie dat rocznych. Pół biedy, gdy ktoś jak Żuławski umieścił akcję trylogii księżycowej o kilkaset lat w przód, podobnie jak choćby w Piątym elemencie Luca Bessona, gdzie Milla Jovovich z Brucem Willisem są przedstawicielami cywilizacji XXIII wieku. Nie miał już jednak tego zmysłu Edward Bellamy, który akcję napisanej w 1887 r. powieści Z przeszłości umieścił w roku 2000. Nie polecę tej powieści, gdyż nie da się jej czytać – wielostronicowe elaboraty o cudownym, utopijnym społeczeństwie przyszłości, dla którego symbolem zgnilizny XIX wieku jest parasol – ponieważ to narzędzie indywidualistów, powodujące, że woda kapie na idących obok. Zdrowa cywilizacja przyszłości rozciągnęła po prostu folie ochronne nad całymi miastami. Niestety, mamy rok 2013, a parasole są dalej w modzie. Bellamy’ego nikt nie posłuchał. Na polskim gruncie do moich ulubionych wizji przyszłości należy pomysł Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej wypowiedzia ny w pochodzącym z lat 20. dramacie Kocha nek Sybilli Thompson. Akcja toczy się już
w 1977 r., kiedy to świat oczywiście zalała żółta zaraza, a cała Europa jest pod panowaniem Chińczyków, z wyjątkiem jednego kraju. Tak! Oczywiście jest to Polska, ze stolicą w… Zakopanem (!). Co ciekawe, Azjatom nie udało się zdobyć naszego kraju, ponieważ drogi były tak beznadziejne, że ich czołgi nie były w stanie wjechać. Jeżeli więc ktoś kojarzy przytaczaną autorkę tylko z łzawymi wierszami, to jednak warto dodać, że trochę żyłki do przewidywania przyszłości miała. Utworów, których wizje przyszłości się już w jakiś sposób „zestarzały”, gdyż wskazany tam rok minął, jest dużo więcej (dodajmy chociażby Terminatora czy Akirę, której akcja co prawda ma miejsce w 2019 r., ale 31 lat po III wojnie światowej, której jednak jak dotąd nie było; a i koniec świata z filmu 2012 Rolanda Emmericha, niestety, nie nadszedł). Trzeba przyznać, że bywają one interesującą rozrywką. To jednak tylko literatura, natomiast faktem jest, że wielu futurologów rzeczywiście regularnie pisze o tym, co stanie się w niedługim czasie. Ray Kurzweil ogłosił, że do 2045 r. na pewno rozwinie się już produkcja nanorobotów, które będą naprawiać nasze ciała od wewnątrz, zapewniając ludzkości przedłużenie życia, a może nawet nieśmiertelność. Spory trwają oczywiście o datę lądowania na Marsie (jeszcze w 1970 r. polscy futurolodzy na jednym z kongresów, rejestrowanych w kronice filmowej, przekonani byli, że do 2000 r. kolonizacja Księżyca miała na pewno nastąpić). Na rynku księgarskim, szczególnie na przełomie tysiącleci, wydano przynajmniej kilkanaście pozycji, dotyczących wizji nowego wieku (np. Budowa nowej cywiliza cji Alvina Tofflera, Następne 500 lat Adriana Berry’ego czy Człowiek a przyszłość Andrzeja Sepkowskiego). Po lekturze niektórych tekstów przyznam szczerze, że mam nieodpartą pokusę podjęcia się zabawy w futurologa. Może i amatorskiego, ale czyż to nie kuszące, aby sprawdzić, czy jesteśmy w stanie prognozować przyszłość? Z pewnością zadanie to trudne i raczej należałoby przyjąć krótki horyzont czasowy, powiedzmy 20-30 lat. A potem obserwować.
Prawdę mówiąc, w rewelacje Kurzweila o nieśmiertelności nie wierzę, z programami kosmicznymi też nigdy nic nie wiadomo. Żółta zaraza chyba już też nas nie najedzie. Pamiętam, że nauczycielka historii w szkole straszyła nas, że zbliża się wojna, ponieważ na świecie podobno liczba mężczyzn przekraczała wówczas liczbę kobiet, a to jest niechybny znak zbliżającej się wojny, gdyż miała to być reguła historyczna. Od tamtego czasu minęło jakieś dziesięć lat – o wojnie światowej na razie cisza (swoją drogą, ile już tych wojen atomowych przewidywano w książkach, filmach czy grach w ostatnich kilku dekadach?). W 2032 r. zapewne działać już będzie nowy gmach Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu. Zapewne wciąż najwyższym budynkiem w mieście będzie Sky Tower, choć prezydentem miasta już nie będzie panujący obecnie Rafał Dutkiewicz. Do tego czasu zapewne zakończy działalność Budka Suflera i Rolling Stones (choć z Jaggerem nigdy nie wiadomo – skoro jego piosenkom zarzucano satanistyczne podteksty, to może i podpisał jakiś pakcik). Do 2032 r. polski klub piłkarski wreszcie zagra w Lidze Mistrzów, a reprezentacja wyjdzie z grupy na Mistrzostwach Świata lub Europy. Telewizja Polska zaś zmieni się w produkt na poziomie MTV, gdyż zostanie założony kanał Gwiazdy robią to lub tamto, gdzie nadawane będą 24-godzinne pasma „gwiazdo-szołów”, w których pan Ziutek, który był statystą w 1564. odcinku Klanu zademonstruje, jak można zjeść dwa kilogramy bigosu w 30 sekund. Niecierpliwie będę czekał na weryfikację prognoz.
51
Adaptacje, adaptacje... Michał Wolski
W
chwili, kiedy piszę te słowa, jestem na świeżo po seansie pierwszej części Hobbita zatytułowanej filuternie Niezwykła po dróż. Ileż emocji i kontrowersji budzi ten film! Od żywo komentowanych, weryfikowanych i deprecjonowanych kwestii technicznych poprzez – conajmniej dziwną – decyzję o nakręceniu trzech części na podstawie jednej książki (liczącej raptem 180 stron), aż po problemy związane z prawami do ekranizacji, o które reżyser obrazu – Peter Jackson – musiał latami walczyć w sądzie. Mniejsza już o dwie pierwsze sprawy (tym bardziej, że domorosłe przeliczenia liczby stron na zużycie taśmy filmowej są co najmniej nieadekwatne) i skupmy się na problemie wspomnianych praw autorskich, tutaj bowiem robi się naprawdę ciekawie. Oto bowiem spadkobiercy Tolkiena – a przynajmniej kilku z nich – nie życzyli sobie, żeby ekranizacją spuścizny literackiej ich przodka zajął się reżyser Władcy Pierścieni. Dlaczego? Każdy, kto oglądał Władcę... i czytał wersję książkową, jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Peter Jackson zwykł bowiem dość swobodnie poczynać sobie z twórczą pracą innych; znany jest przypadek Christophera Lee, który na wieść o tym, że wszystkie sceny z jego udziałem zostały wycięte z kinowej wersji Powrotu króla, zbojkotował premierę. Trzecia część trylogii Władcy Pierścieni jest przy okazji najlepszym dowodem na samowolę Jacksona, który nie bał się zmienić zakończenia i wymowy całego dzieła, w wersji pisanej wszak niosącego zupełnie inne przesłanie. Sceny nieujęte w książce, nowi bohaterowie, brak kilku poIlustr. Kalina Jarosz (2)
staci opisanych przez Tolkiena... poprzednia trylogia Jacksona pełna była takich przeinaczeń względem oryginału. Podobnie rzecz ma się z Hobbitem, który został bardzo elastycznie potraktowany, tak, by umieścić w nim jak najwięcej nawiązań do Władcy Pierścieni, rozciągnąć narrację i uwznioślić nieco tę dość kameralną opowiastkę o wyprawie po skarb strzeżony przez smoka. I znów: dużo zmian, szereg przeinaczeń, odmienne potraktowanie wielu wątków i ostatecznie wspomniane już rozpisanie całej fabuły na w sumie 9 godzin filmu. Pytanie zasadnicze brzmi: dobrze to czy źle? W tym dylemacie kryje się jednak problem znacznie szerszy, dotykający swobody odtwórcy danego dzieła. Na ile tekst adaptowany na język filmu może być zmieniany? Na ile film oparty na tekście literackim jest w istocie przetłumaczeniem go na kod właściwy innemu medium, a na ile wizją innego twórcy – reżysera – inspirowaną dokonaniami kogoś innego? Czy w przypadku filmowej adaptacji tekstu zasadnym jest określanie go mianem oryginału, skoro ostatecznie powstaje nie kopia, a nowa jakość? To trudne kwestie. Tym bardziej, że w obu przypadkach – książki i filmu – mamy do czynienia ze skrajnie nieraz odmiennymi środkami wyrazu, inną dramaturgią i zupełnie różnymi kanałami percepcji. Na pewno niektóre zmiany mające na celu podkreślenie dramaturgii dzieła są zasadne. Ale czy zalicza się do nich wycięcie całego zakończenia? Czy wprowadzenie kolejnego, nieprzewidzianego przez autora książki arcywroga podniesie jakość przekazu czy – przeciwnie – zburzy jego koherencję? Mamy w Polsce bardzo bogatą tradycję adaptacji filmowych. Wiele z nich da się podsumować wylansowanym przez kabaret Limo frazesem „Spoko, szkoły przyjdą”, przypisywanym – fikcyjnie, rzecz jasna – Andrzejowi Wajdzie. Nietrudno się jednak domyślić, że kolejne, podejmowane z uporem godnym lepszej sprawy ekranizacje Ogniem i mieczem, Pana Tadeusza, Zemsty, Przedwiośnia, Quo Vadis czy nawet Sposo bu na Alcybiadesa są podyktowane przede
wszystkim rezultatami analizy ekonomicznej. Podparcie się literackim autorytetem, znajdującym nieraz odzwierciedlenie w kanonie szkolnych lektur, pozwala podwoić czy nawet potroić spodziewane zyski z biletów. Jeszcze pół biedy, gdy za daną realizacją stoi jakiś zamysł artystyczny, choćby i najbledszy. Ale gdy są to tępe, realistyczne prezentacje treści, to widz de facto zamiast cieszyć się filmem, skupia się na porównywaniu oglądanych obrazów z ich wyobrażeniem zapamiętanym z lektury. A te zawsze będą lepsze niż to, co zobaczymy w kinie. Tak po prostu są skonstruowane nasze głowy. Miałem w tym miejscu jeszcze wspomnieć o ekranizacji Wiedźmina, ale pomyślałem, że szkoda czasu i miejsca w „Kontraście”. Dość wspomnieć za Sapkowskim, że jak się bierze za jakąkolwiek filmową adaptację, to wypadałoby najpierw przeczytać książkę. Rzecz w tym, że każdy z nas musi ocenić, czy i w jakim stopniu wrażenia z lektury są dla niego kompasem w ocenie – pewnie bardziej krytycznej niż optymistycznej – filmowej adaptacji książki. Dlatego obok tej oceny warto postawić sobie pytanie, czy takie zabiegi, jakimi uraczył nas reżyser Hobbita, nie przenoszą recepcji dzieła na zupełnie inny poziom. Oto bowiem znana historia opowiadana jest w sposób nowy, zmieniony i w znacznym stopniu odseparowany od wrażeń czytelniczych. A stąd jest tylko pół kroku, żeby otworzyć się na wrażenia już czysto filmowe, w których – i to trzeba mu przyznać – Jackson jest mistrzem. Przecudny świat, wspaniała i drobiazgowa narracja, bogate realizacje znanych motywów pozwalające odpłynąć w filmowym świecie... Tym jest Niezwykła podróż. Tyle tylko, że każdy z nas musi przed seansem ocenić, czy czeka na Hobbita Tolkiena czy Jacksona.
Żmijka Marcin Pluskota
O
statecznie przeżyliśmy koniec świata. Czy jednak warto było go przeżyć, to już inna sprawa. Od razu chciałbym zaznaczyć, że niniejszy felieton nie jest broszurką zachęcającą do samobójstwa, tylko próbą znalezienia pozytywów tam, gdzie zwykle tradycja upatruje tylko negatywy. Gdy się tak zastanawiam, to nie jestem w stanie przypomnieć sobie zbyt wielu optymistycznych podejść do tematu końca świata (chociaż oczywiście czytelnicy mogli zetknąć się z takimi przypadkami). Koniec świata to zło najgorsze, coś strasznego itp. Obraz ten utrwalają chociażby media. Telewizja ma już swoją poetykę apokaliptycznych newsów, których zagęszczenie w eterze akurat niedawno wypadło i wypada przy okazji każdej jakoś tam związanej z zagładą daty. W prime time (chwilach najwyższej oglądalności) niespodziewanie pojawiają się wróżbici, którzy zwykli okupować nocne godziny kanałów telewizyjnych i rozszyfrowywać przyszłość swoich telefonicznych rozmówców. Pyta ich powiedzmy Kamil Durczok albo Piotr Kraśko, czy ten koniec świata będzie, czy nie będzie. A wróżbici zwykle mówią: „Będzie albo nie będzie” albo „Na dwoje babka wróżyła” itp. Do tego zwykle pojawia się historia z Ameryki – jakiś chłop z Dakoty albo Nebraski buduje schron, „Uratuję się”, mówi, my się śmiejemy. Godzina grobowa, a nam jest wesoło. W Polsce puentą takiego cyklu newsowego jest zwykle ksiądz profesor. Sędziwa i mądra, budząca zaufanie święta główka tłumaczy nam, że według dogmatów koniec świata jest mało prawdopodobny, a że większość z nas, przynajmniej deklaratyw-
nie, opowiada się za chrześcijaństwem, to po huśtawce emocji (to zginiemy czy nie?), uspokojeni, kładziemy się spać. Dobranoc. A ja się pytam, czemu nie warto jednak skończyć z tym wszystkim? Raz jeszcze: drodzy samobójcy, to nie wskazówki dla was, nie nadstawiajcie uszu – Sio! Sio! Długość życia ludzkiego, dzięki postępom na polu medycyny i techniki, nieustannie się wydłuża. Z powodu odraczania śmierci człowiek owszem – żyje dłużej, ale dłużej żyją też np. osoby, które są powodem jego wstydów i kompleksów. Dłużej żyją też wszystkie problemy człowieka. Boisz się ciemności? Będziesz więc bał się ich jeszcze przez jakiś czas. Nie lubisz oliwek? To jeszcze trochę potrwa. Miałbym do powiedzenia jeszcze wiele na temat końca świata, ale niestety rura w łazience się zatkała i woda polała się po kafelkach. Opowiem wam o tym, a później postaram się to jakoś połączyć z głównym tematem mojego wywodu. Taki jestem dobry. Teoretycznie dbamy o stan naszych rur. W wannie, jak i w umywalce, mamy po selekcjonującym sitku. Niestety nic to nie daje. Raz na jakiś czas musimy przeżyć łazienkową powódź. Kupiłem ostatnio spiralę hydrauliczną (pan ekspedient powiedział – żmijka) i bawiliśmy się w mieszkaniu w hydraulika. Ubaw po pachy powiem wam. Akcja zakończyła się sukcesem, woda znów płynie tak, jak powinna. Felieton ten piszę jednak w ciągłym zagrożeniu. Rura została odetkana, ale na jak długo? Kiedy po raz kolejny pojawi się woda? Uważny czytelnik od razu zauważy paralelę pomiędzy sytuacją moją a osobnika, który wyczekuje kresu tego świata – powiedzmy tego chłopa z Nebraski. Ja mam jednak gorzej. Ja nie chcę czekać na powódź! Chłop z Nebraski (albo Dakoty) wręcz przeciwnie – czekanie organizuje mu całe życie – wyszukuje tańszego cukru na żelazne racje, maluje ściany bunkra, wybiera do niego meble i lampy. Całą tą sprawą jest zaaferowany. A jak raz na jakiś czas zapowiadany koniec nie nastąpi, to po chwili zawodu może czekać na kolejny koniec. Stare
tomiszcza i astrologowie są przecież pełni pomysłów, chłop z Nebraski nie będzie więc płakał i czekał w nieskończoność. Ja patrzę na tego chłopa z Nebraski z zazdrością. Ma przed sobą wielki cel i do niego dąży. Nie potrafię poświęcić się tak wielkiej idei. Mnie ciągle męczy potencjał małej apokalipsy drzemiącej w moim mieszkaniu. Ta rura w łazience. Z końcem świata zniknęłaby i rura. Dlatego ja, w przeciwieństwie do ogółu, o końcu świata myślę cieplej. Z takim ogólnym końcem przyszedłby kres wielu męczących moją skromną osobę problemów, a razem z nim ulga, że nie trzeba się już nimi przejmować. Chociaż może nie do końca. Ulga byłaby naturalną konsekwencją, ale koniec najprawdopodobniej nastąpiłby wcześniej. Więc owszem – problemy zostałyby rozwiązane, ale nie istniałbym już w momencie, w którym mógłbym zacząć się cieszyć. Niestety. Może jednak faktycznie powinienem uwierzyć świętej główce z TV? Nasmarować się produkowanym przez nią spokojem i uwierzyć, że według dogmatów rura już nie wyleje? Albo zbratać się z chłopem z Nebraski i podążając za jego wytycznymi, zabezpieczyć się i obłożyć drzwi do łazienki workami z piaskiem? Jest to jakieś rozwiązanie – ale worki są dość duże i zajmą mi praktycznie całe pomieszczenie. Jak wtedy korzystać z toalety, z prysznica? Jak otworzyć drzwiczki od pralki? Czemu myślę o tak przyziemnych rzeczach, kiedy na wokandzie rozważań siedzi coś tak gigantycznego jak KONIEC ŚWIATA? W ogóle może powinienem myśleć o innych, a nie o sobie? Taki chłop z Nebraski zwykle występuje przed kamerą razem ze swoją korpulentną, uśmiechniętą żoną pod jedną pachą i trzódką grubaśnych dzieciuchów pod drugą. A ja przejmuję się moimi stopami, które zmokną, kiedy żywioł wyrwie łazienkowe drzwi i wedrze się do pokoju stołowego! Wstyd, wstyd, wstyd. Właściwie to jestem nieprzyjemnym typkiem. Takim egoistą z gatunku dziś dość pospolitego. Myślę, że to może być puenta dzisiejszych rozważań. Myślę, że będzie dobrze wyglądała na stronie.
53
Street photo
Fot. Igor Haloszka
54