Nr 4 (31)/2012 kwiecień 2083 - 1322
K
rew jest lekiem szczególnym, drogocennym płynem, ponieważ nie da się jej wytworzyć syntetycznie, a jedynym sposobem jej pozyskania jest honorowe krwiodawstwo: dar, który nic nas nie kosztuje, a bardzo często pomaga uratować życie innym. Ty też możesz pomóc!
GDZIE I KIEDY MOŻNA ODDAĆ KREW?
9 maja - Wydział Filologiczny (korytarz za szatnią, po lewej stronie od wejścia, przy windzie), od godz. 10:00 do 14:00, 14 maja - WPAiE (hol, I piętro budynku D), 10:00 – 15:00, 21 maja - WNS (biblioteka), 10:00 – 14:00, 22 maja - Instytut Informatyki (hol na parterze Instytutu, po prawej stronie od głównego wejścia) 10:00 – 15:00.
8
Światy ukryte w fado Rozmowa z João de Sousą Joanna Figarska
14
Quod me nutrit, me destruit Ewa Fita
18
Artystyczne protesty polityczne Joanna Michta
20
Spadkobiercy Tukidydesa Barbara Rumczyk
24
Interaktywna Hala Stulecia Alicja Woźniak
28
Najbardziej cierpliwy zespół świata Rozmowa z członkami zespołu Grans Szymon Makuch
34
Film - zwierciadło duszy reżysera Zuzanna Budźko
38
Mariaż słów z obrazem Rozmowa z Anną Szpakowską-Kujawską Marta Wąsik
Sobą być/Sobą (z)być
B
yć sobą. Co to znaczy? Co znaczyło 50, 200, 300 lat temu? Dzisiaj podobno łatwiej „być sobą”, bo przecież jest równouprawnienie, tolerancja, dystans do tego, co kiedyś nazywane było tabu. Jednak czy na pewno? Może jest jedynie tak, że podobnie jak zmieniliśmy stroje, samochody, komputery na laptopy, książki na e-booki, tak samo podmieniliśmy jedynie listę, na której wypisane jest to, co pozwala i jednocześnie ogranicza bycie sobą. Czy obcokrajowiec mieszkający od lat w Polsce może czuć się naszym krajanem? Czy kobieta, która przez lata zmagała się z anoreksją, dzisiaj pewnym głosem powie „nareszcie jestem sobą”? Czy tak naprawdę sztuka potrafi wyzwalać nasze prawdziwe oblicze? Czy dziennikarz pozostaje sobą, gdy trafia na tereny objęte wojną? Możliwości, sytuacji, by prawdziwie poczuć znaczenia słów „być” i „ja” jest wiele. W tym wiosennym numerze odpowiedź próbują znaleźć João de Sausa, mieszkający i tworzący we Wrocławiu Portugalczyk, Ewa Fita, odpowiadająca na to pytanie poprzez historię młodej dziewczyny, zmagającej się z jedną ze współczesnych chorób cywilizacyjnych, Anna Szpakowska-Kujawska, znakomita malarka opowiadająca Marcie Wąsik, jakie znaczenie w jej twórczości mają... zaimki, Basia Rumczyk, próbująca zrozumieć znacznie i rolę korespondentów wojennych. Być sobą. Oby. Oby zawsze i oby wszędzie. Joanna Figarska
49
Piękno barbarzyństwa Szymon Stoczek
52
Problemy translatologiczne Finnegans Wake (II) Katarzyna Northeast
56
W obliczu Innego: człowiek okiem Lema Joanna Winsyk
„Kontrast” miesięcznik studentów Wydawca: Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław Adres redakcji: ul. Drukarska 35/13 53-311 Wrocław e-mail: kontrast.wroclaw@gmail.com http://www.kontrast-wroclaw.pl/ Redaktor naczelna Joanna Figarska Zastępca Joanna Winsyk, Ewa Fita Redakcja Paweł Bernacki, Zuzanna Budźko, Jakub Kasperkiewicz, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Joanna Michta, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Szymon Stoczek, Wojciech Szczerek, Jan Wieczorek, Alicja Woźniak, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska Fotoredakcja Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Kalina Jarosz, Magda Oczadły, Sebastian Spiegel, Agnieszka Zastawna Korekta Katarzyna Brzezowska, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Iwona Kusiak, Teresa Szczepańczyk, Monika Mielcarek, Alicja Urban Grafika Katarzyna Domżalska, Kalina Jarosz, Ewa Rogalska DTP Ewa Rogalska
Projekt okładki (w oparciu o zdjęcia i ilustracje z numeru) Ewa Rogalska
Norweska krew
P
o Dziewczynie z Tatuażem mody na skandynawskie kryminały ciąg dalszy. Reżyser Morten Tyldum bierze na warsztat książkę norweskiego pisarza Jo Nesbø. W thrillerze Łowcy głów ma nie zabraknąć efektownej akcji i gęstej intrygi. Suspensy, kradzież dzieła sztuki, a do tego zimny klimat norweskich pejzaży? To może się udać. Zwłaszcza, że poza Akselem Hennie rozpoznawanym głównie przez fanów skandynawskiej kinematografii w Łowcach głów wystąpi także Nikolaj Coster-Waldan znany widzom z Gry o tron. Jak serialowy Jaime Lannister poradzi sobie w ekranizacji książki Jo Nesbø, będzie się można przekonać już 11 maja.
Podstępny
Wendeta
postęp
O
postępie wiele się ostatnio mówi. Głos w sprawie zawierają ekonomiści, politycy, ale także filmowcy. Wyprodukowany przez Martina Scorsese dokument Pułapki rozwoju ma być błyskotliwym stadium sideł, w jakie dała się złapać współczesna cywilizacja. Czy rzeczywiście powinniśmy dążyć za wszelką cenę do postępu, czy na pewno wiemy czym on jest? ,,Używamy XXI wiecznego oprogramowania na naszej wiedzy – na sprzęcie niemodernizowanym od 50 000 lat” – głos w sprawie rozwoju cywilizacji zabiorą czołowe postacie współczesności takie jak Stephen Hawking, Gary Marcus czy Margaret Atwood. Ten filmowy esej został oparty na książce Ronalda Wrighta Krótka historia rozwoju. Dokument wchodzi do kin 11 maja.
Poetycka legenda cji mate, rergentyna znana jest z tango, produk rego kina. dob z zaś alizmu magicznego, mniej ści, które wie Opo at Debiutanck i film Juli Mur ji w kioluc rew nie istnieją tylko w naszej pamięci pew cenią zy któr , tych wi nie nie wywoła, ale może zacieka aBoh ii. talg nos iej świetne zdjęcia i odrobinę poetyck ńszka mie rety sek terka, młoda pani fotograf odk ryje 11 maja. Film jest ców zamkniętej spo łeczności już ndą. lege zainspirowany lokalną brazylijską
A
Przygotował Sz. Stoczek
według
Albańczyków
F
i l my o k u l t u r o w o - p r a w nych kazusach wychodzą z cienia. Mieliśmy Rozstanie Asghar Farhadi, może więc pora na Przebaczenie krw Joshua Marstona? Amerykański reżyser Marii Łaski Pełnej zdecydował się zając lokalnym problemem Albanii. Jego film to inteligentne spojrzenie na konflikt pokoleń. Ojciec głowy rodziny zabija podczas kłótni swego sąsiada i staje wobec zasady XV wiecznego prawa, która zezwala pomścić zmarłego zabijając dowolnego męskiego członka rodziny. Wobec groźby krwawej wendety syn zabójcy zostaje poddany aresztowi domowemu. W Przebaczeniu krwi, który już 27 kwietnia wchodzi do kin, zagrali prawie sami debiutanci, mimo to produkcja spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem krytyków. Film został nagrodzony na Berlinale za najlepszy scenariusz.
Luxtorpeda i Robaki! Klimat Islandii
K
to bawił się na zeszłorocznym Woodstocku przy niezwykle energetycznych dźwiękach Luxtorpedy ucieszy się na wieść, że 9 maja ukaże się nowy krążek kapeli pod sympatycznym tytułem Robaki. Data jest nieprzypadkowa, bo dokładnie wtedy mija rok od premiery ostatniego albumu zatytułowanego po prostu Luxtorpeda. Każdy kto zna chociaż piosenkę Autystyczny, może się spodziewać po luxtorpedowacach z Litzem i Hansem, czyli Robertem Friedrichem i Przemysławem Frenclem na czele, porządnej dawki szeroko pojmowanego rocka z wpadającymi w ucho tekstami.
I
slandzki zespół Sigur Ros powraca z nową płytą! Valtari to już szósty krążek w dorobku artystycznym grupy, który ukaże się 28 maja. Album, na którym znajdziemy 8 nowych kompozycji, według zapowiedzi ma być bardziej elektroniczny, ale co pewne, będzie niezwykle klimatyczny i niebanalny.
Carlos Santana i jego Shape Shifter
M
istrz gitary powraca z nową płytą. Już 15 maja ukaże się krążek Carlosa Santany, wirtuoza gitarowych brzmień. Album zatytułowany Shape Shifter zawiera 13 całkowicie instrumentalnych kompozycji, które artysta przez lata skrupulatnie… chował do szuflady. Jeżeli ktoś uważa, że edycje instrumentalne są tylko dla koneserów, jest w dużym błędzie. Wystarczy sobie przypomnieć niesamowitą Sambę Pa Ti. Warto dodać, że to już 36 album gitarzysty. Płyta ukaże się nakładem Columbia Records.
Czarujący głos
Norah Jones
T
na nowej płycie
ego głosu nie trzeba nikomu przedstawiać. Eteryczna Norah Jones wydała swoją kolejną płytę zatytułowaną Little Broken Hearts, która ujrzała światło dzienne 1 maja. Niesamowita piosenkarka, pianistka, ostatnio również aktorka, zdobywczyni wielu nagród Grammy pojawiła się na scenie artystycznej dokładnie 10 lat temu z pięknym krążkiem Come Away With Me. Choć muzyka Norah chwyta ze serce, mam nadzieję, że wbrew tytułowi krążka, nikomu ono nie pęknie. Wydawnictwo Blue Note/EMI. Przygotowała K. Żurowska
6. piętro we Wrocławiu
21
maja gościnnie na deskach teatralnych Centrum Sztuki Impart wystąpią aktorzy ze znanego warszawskiego Teatru 6. Piętro. Edukacja Rity Willy’ego Russela to komediodramat opowiadający o specyficznej relacji uniwersyteckiego profesora z młodą fryzjerką, słuchaczką weekendowych wykładów. W tytułowej roli zobaczymy Małgorzatę Sochę, partnerował jej będzie świetny Piotr Fronczewski. Za reżyserię odpowiada Maciej Wojtyszko.
W ciemności do muzeum
P
o raz kolejny odbędzie się Noc Muzeów. Dla koneserów sztuki, nocnych marków oraz dla tych, którzy za dnia ciągle się śpieszą i do muzeów im nie po drodze, swoje podwoje otworzyły aż 34 wrocławskie kulturalne placówki. Będzie można zobaczyć m.in.: niedawno otwartych Muzeum Współczesnego, Muzeum Farmacji oraz Centrum Poznawczego w Hali Stulecia. Dla najmłodszych przygotowano kolejny raz DobraNockę. Magiczna kulturalna noc już 19/20 maja.
Duchowomuzyczne przemiany
w Synagodze
T
he Saintbox – to multimedialny projekt trzech niebanalnych artystów: Gaby Kulki, Ola Walickiego i Maćka Szupicy. 5 czerwca w Synagodze pod Białym Bocianem we Wrocławiu w ramach Ethno Jazz Festiwalu odbędzie się ich koncert, podczas którego warstwa muzyczna będzie równorzędna z elementami wizualnymi, scenograficznymi, quasi teatralnymi. Inspiracją dla muzyków były zjawiska sacrum i różnych tradycji duchowych.
Sex machine w Capitolu
S
ex machine to nowa propoz ycja Teatru Muz yc znego Capitol. 25 maja na Małej Scenie odbędzie się premiera autorskiego spek taklu Tomasza Mana z naz wiskami c zo łow ych ak torów Capitolu w obsadzie. Na scenie zobac z ymy Just ynę Antoniak i Just ynę Szafran oraz Konrada Imie lę i Cezarego Studniaka. Za oprawę muz yc zną odpowiada zespó ł Karbido, znany public zności jako laureat Nur tu Of f 37 Przeglądu Piosenki Ak torskiej. Sex machine to opowieść o relacjach zaborc zej matki (Szafran) i egoist yc znego syna (Imiela) st wo rzona na wzór greckiej tragedii. Cz y z w ycięż y Fatum? Dowiemy się już wkrótce.
Przygotowała K. Żurowska
Prozy Nobla warte
J
uż w maju za sprawą wydawnictwa W.A.B. do księgarń trafi zbiór prozy laureatki nagrody Nobla Elfriede Jelinek pt. Moja sztuka protestu. Znajdziemy w nim niemal wszystko: od przemów, przez felietony po eseje o najróżniejszej tematyce, a wyłoni się z nich obraz kobiety silnej, pewnej siebie i jednocześnie czułej na zło otaczającej ją rzeczywistości. Wszystko to wzmocnione niebagatelną siłą języka sprawi, że uderzy w nas głos silny. Taki, z którym trzeba się liczyć, a na pewno nie można lekceważyć.
Czechy prozą stoją
N
ajlepsi czescy pisarze młodszych pokoleń okraszeni opowiadaniami mistrzów: Hrabala, Klima i Skovorecky’ego – oto propozycja Wydawnictwa Literackiego dla fanów dobrej prozy. Opowiadacze to zbiór, który nie tylko powie nam wiele o tym, jak piszą nasi południowi sąsiedzi, ale także pomoże ich poznać i zrozumieć. W końcu literatura jest odbiciem ducha narodu. Cóż więcej dodać – łączmy się przez czytanie!
Kieślowski o sobie samym
K
tóż nie chciałby zgłębić sekretów Krzysztofa Kieślowskiego – jednej z legend polskiego kina? Już niebawem będziemy mieli ku temu doskonałą okazję. Wydawnictwo Znak postanowiło wydać książkę Kieślowski. Autobiografia, w której – jak wskazuje tytuł – słynny reżyser snuje opowieść o swoim życiu. Inspiracje, wewnętrzne niepokoje, intelektualne wstrząsy, radości – to wszystko pomoże nam znaleźć klucz do dzieła nieżyjącego już od piętnastu lat twórcy.
Słobodzianek – powrót
W
ydawnictwo Czarne poleca Śmierć proroka i inne opowieści o końcu świata zawierającą w sobie trzy dramaty Tadeusza Słobodzianka. Wszystkie teksty czerpią głęboko z autentycznych wydarzeń, jakie miały miejsce na wschodniej Białostoczczyźnie w latach trzydziestych ubiegłego wieku. O czym więc są te dramaty? O tłumie, zakłamaniu, prawdzie, fanatyzmie religijnym, uprzedzeniach narodowych, a więc o życiu... Po prostu o życiu.
przygotował P. Bernacki
Światy ukryte
Fot. Magda Oczadły
w fado
Wszystko zaczęło się od koncertu. Piosenki, klimat, kontakt z publicznością, zaproszeni goście. To między innymi te czynniki sprawiły, że o twórczości, życiu w Polsce, wpływach fado nie tylko na własną muzykę, a także o portugalskiej polskości postanowiłam porozmawiać z João de Sousą, wokalistą projektu Fado Polaco.
J
oanna Figarska: Co robi w Polsce Portugalczyk śpiewający fado? João de Sousa: To, co lubię, czyli gram, śpiewam, komponuję. Chociaż robiłem to już zanim przeprowadziłem się do Polski. Tutaj szukałem czegoś innego niż w Portugalii czy później w Londynie, bo tam też przez półtora roku mieszkałem. Jednak to w Polsce był początek. Co jeszcze? Szukam szczęścia. Podróżowałeś 8 lat... Tak, ale większość tego czasu to były wędrówki po Polsce, chociaż bywałem też w innych państwach i miastach. Byłem w związku na odległość, musieliśmy więc spotykać się gdzieś pośrodku – i we Francji, i w Hiszpanii, Portugalii, Londynie, a także tutaj. To był zatem główny powód moich podróży. Trafiłeś do Wrocławia. Na początku było... ...bardzo ciężko. Nie mówiłem po polsku i nikogo nie znałem, więc najpierw musiałem poznać ludzi, z którymi mógłbym grać, co, ze względu na barierę językową, nie było łatwe. Jednak to też miało swoje plusy, bo wiele rzeczy robiłem sam w domu. Nagrywałem, tworzyłem płyty , szukałem swojej muzyki i właściwie ciągle szukam. Muzyka była i jest rodzajem mojej ekspresji. Od zawsze śpiewałem, grałem na gitarze, więc łączenie tych dwóch rzeczy było dla mnie naturalne. Piszę teksty po portugalsku, bo literatura portugalska i kultura mojej ojczyzny nigdy nie przestały być mnie bardzo ważne. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy mieszkałem już zagranicą. Jestem z Portugalii, nie z Polski. Nigdy nie będę z Polski. Rozumiem, że śpiewałeś też w Portugalii. Czy miałeś tam swój zespół?
Joanna Figarska Tak, nawet dwa. Z pierwszym składem graliśmy covery. To jednak była zabawa, a ja chciałem tworzyć na poważnie. Drugi zespół był bardziej profesjonalny, wygraliśmy nawet dość ważny konkurs. Miałem wtedy może 18, 19 lat. Bębniarz z tego zespołu do dzisiaj gra jazz. Wciąż jednak czułem, że to nie to. Graliśmy wtedy postrockowe klimaty, dość emocjonalne utwory. To były moje kompozycje, ja pisałem, śpiewałem, ale dalej szukałem. Zacząłem słuchać trudniejszej muzyki. Bardziej awangardowej, eksperymentalnej, noise też. Nie wiem, o co mi wtedy chodziło i co chciałem znaleźć, ale bardzo długo słuchałem tych gatunków. Zresztą, jednym z powodów wyjazdu do Londynu był fakt, że wtedy było to centrum muzyki awangardowej. W jakich latach tam byłeś? Najpierw pojechałem tam na Erasmusa, potem zostałem tam jeszcze rok. To było w latach 2005-2006. Długo i dużo pracowałem w knajpie. Nie byłem dobrym kelnerem. Słuchałem muzyki, kupiłem sprzęt. Jednak to też mi nie wystarczało. Już wtedy zaczynałem utwierdzać się w przekonaniu, że moim atutem jest komponowanie piosenek, że to moja mocna strona, ale i tak wszystko musiałem sobie uporządkować. Wciąż szukałem perfect song, co jest wprawdzie niemożliwe, ale warto do tego dążyć. Dla mnie jest to coś wspaniałego – wykorzystywać tę bazę, którą daje tradycja i tworzyć własną muzykę. Muzykę, która wciąż budzi emocje, a ludzie nadal się z nią identyfikują. Każdy przecież ma do powiedzenia coś innego. Od początku chciałeś komponować czerpiąc z fado?
9
Musiałem trochę poczekać, aż dojrzeję. Bałem się tworzyć coś, co może być znaczące dla Portugalczyków. Wszystko, co gram z Fado Polaco, to są standardy albo moje kompozycje, które mają wpływy fado, portugalskiej muzyki ludowej. Są tam klucze, które wszyscy Portugalczycy znają. Tutaj w Polsce, czy w ogóle w innych państwach Europy, ci, którzy lubią mój kraj i tamtejszą muzykę, muszą bardziej się wsłuchać, lepiej ją poznać. To, co ja robię z Fado Polaco, jest innym spojrzeniem na portugalską muzykę przez to, że mieszkam daleko od Portugalii, ale chcę żeby te utwory też miały znaczenie i wartość tam, w moim kraju. To jest moja wizja portugalskiej muzyki... Ale w projekcie Fado Polaco tylko Ty jesteś Portugalczykiem, prawda? Tak... Czy zespół w ogóle rozumie, co tworzycie? Na początku musiałem opowiadać o historii tej muzyki. Fado w Polsce i w całej Europie dopiero teraz zaczyna być tak bardzo popularne. Znane już są Marise i Cristina Brenco... Marise jest taką muzyczną fuzją. Bardzo dobrze promuje tę muzykę zagranicą, ale nie jest to takie tradycyjne fado. Ja też nie chcę grać tradycyjnego fado, ale minie jeszcze wiele czasu zanim ludzie się osłuchają i zrozumieją. To jest tak specyficzny gatunek, w środku którego jest cały świat. Trzeba tam zanurkować, żeby widzieć wszystkie istniejące w nim różnice. Wtedy można zobaczyć tyle rzeczy, masę rodzajów nawet z lat 10., 20.! Jak to jest więc tworzyć fado z Polakami? Jeśli chodzi o grę z chłopakami, to trzeba było pokazać tę różnorodność. Dobrze, że jest teraz YouTube! Zawsze też, jak je-
stem w Portugalii, to kupuję literaturę muzyczną, płyty, żeby im potem pokazać, jak to jest. Żeby też trochę to też poczuli, bo nigdy nie byli w Portugalii, nie rozumieją również tego, co śpiewam. Próbuję im to tłumaczyć, ale często nie potrafię, bo są to dość poetyckie teksty. Ale z Polakami dobrze się gra. Mają taki rodzaj emocji, który jest w sumie podobny do mojego. Polacy i Portugalczycy nie są aż tak różni. My też mieliśmy trudną historię, też czuliśmy się jak naród pokrzywdzony... Nie wiem, czy kojarzysz np. Jacka Kaczmarskiego. To jeden z autorów piosenki autorskiej. Czy ten rodzaj można trochę porównywać do fado? Pytam, bo będąc na Twoim koncercie i słuchając tych piosenek, od razu skojarzyłam je z Kaczmarskim i dzięki temu Twoje emocje mogłam przełożyć niejako na moje własne... W pewnym sensie tak... ludzie często też porównują fado do słynnych bardów rosyjskich i muzyki, którą tworzyli. To jest prawda, ale chodzi tutaj chyba o specyfikę i jego historię. Są różne teorie muzyczne dotyczące fado. Jedną jest ta mówiąca, że pochodzi od romansów średniowiecznych, które w tamtych czasach były bardzo popularne. Potem przyszła kulturowa inwazja francuska i nagle przestało być modne granie na portugalskiej gitarze, bo pojawiło się pianino. Portugalia jest dalekim krajem, trochę zamkniętym, w ówczesnych czasach jeszcze bardziej, no to i muzyka taka była. Myślę, że fado trzyma te wszystkie formy
Fot. Magda Oczadły (2)
i konwencje, które kiedyś istniały. Później, gdy nadeszły kolejne inwazje kulturowe, ten rdzenny rodzaj muzyki zszedł na dalszy plan. Są zapiski, że już wtedy był nazywany fado, co oznaczało „tragiczne historie” grane na gitarze i śpiewane przez ludzi biednych, często podróżujących. Wielu z nich było niewidomych. Gdy nie mieli gdzie zatrzymać się na noc, grali w knajpach w zamian za jedzenie i miejsce do spania. Pełnili też funkcje informatorów, mówili o tym, co się stało we wsi obok. Czyli fado to „tragiczne opowieści”, bo też się to tłumaczy jako „przeznaczenie”. Dlaczego? Bo słowo fado od zawsze znaczy „przeznaczenie”. Od XV w. mówi się meu fado – moje przeznaczenie, mój los, czyli coś, czego nie da się kontrolować. Można to tłumaczyć tak: jestem smutny, bo tak życie mną kierowało, sam
10
nie wiem, dlaczego tutaj jestem. Właśnie w tym smutku trzeba się delektować życiem, nie podchodzić depresyjnie do tego, co jest teraz. To taki „radosny smutek”, który wcale nie musi być tragiczny. Teraz jest po prostu inaczej... Trudno to tłumaczyć na jakikolwiek język. Trzeba też to czuć, słuchać tej muzyki, być w Portugalii, widzieć, jakie ludzie mają relacje między sobą. To jest bardzo ważne, by to zrozumieć. Podczas koncertu śpiewałeś z Natalią Grosiak piosenkę Miłość ci wszystko wybaczy. Widziałam, że nie tylko rozumiesz to, o czym śpiewasz, ale także wydawało mi się, że ją czujesz. Czy masz taką trochę polską duszę? Można tak powiedzieć, ale są pewne rzeczy, których jeszcze do końca nie rozumiem. Mówię po polsku, bo muszę załatwić wiele spraw, to normalne, ale dla mnie jest to język taki... intelektualny. Jeśli chodzi o ten emocjonalny, to jest inaczej. Moi rodzice są z Portugalii, moja kultura, w której żyłem przez swoje pierwsze 20 lat i mój sposób bycia, pokazywania emocji kształtowany kształtowały się tam. Czasami gdy Polak lub ktoś stąd coś mówi, pojmuję poszczególne słowa, ale nie rozumiem już drugiego dna, które dla
Was jest oczywiste. Gdy natomiast rozmawiam z Portugalczykami, to te wszystkie warstwy są rozumiane od razu. Trochę się też bawię językiem polskim. Jest bardzo elastyczny, kreatywny. Przeklinać po polsku też jest cudownie – człowiek naprawdę może się wyrazić. Moja muzyka też mówi o tym, że będąc tutaj, czuję się dobrze, ale nie jestem stąd, nigdy nie będę z Polski. Portugalczyk mieszkający w Polsce to chyba rzadkie zjawisko. Będąc tam, też trochę czuję się obco, inaczej patrzę na to wszystko – nie jako turysta, ale Portugalczyk, który mieszka daleko. Zawsze chcę jak najlepiej wykorzystać ten czas, żeby czuć się trochę spokojniej, bo świadomość, że czuję swoją kulturę, słyszę język, daje mi spokój. Nie żyjąc tam, czujesz się jak u siebie... Tak, tak. Zawsze będę miał coś wspólnego z Polską Na pewno będę tu mieszkał, ale chciałbym więcej czasu spędzać właśnie w Portugalii, bo to jest jednak mój kraj i nie chcę o tym zapomnieć. Wracając jeszcze do Natalii Grosiak. Jak to się stało, że akurat z nią śpiewasz? To jest dość znana postać polskiej sceny muzycznej. Uczę też portugalskiego i Natalia przez dwa lata przychodziła do mnie na lekcje. Tak się poznaliśmy. Ona była dawno temu na moim koncercie, potem mnie poprosiła, bym napisał tekst i gościnnie wystąpił na płycie Mikromusic. Poza tym Natalia śpiewa też po portugalsku, muszę wykorzystać ten fakt! Występuje z nami na koncertach. Ja też śpiewam po polsku,
by pokazać, że jestem tutaj z wami, rozumiem trochę, o co chodzi, znam trochę waszą kulturę. Nie chodziłem tutaj do szkoły, ale czytałem na początku nawet Historię Polski dla dzieci, żeby też uczyć się polskiego. Kładę wciąż nacisk na to, żeby moja muzyka była zrozumiana wszędzie. To jest mój cel. Na Twojej stronie znalazłam ciekawy cytat. Mówisz, że w Twoich utworach słabość jest Twoją siłą. Czy może być też inspiracją? Co to znaczy „słabość”, a czym jest słabość dla nas. Te wszystkie cechy, o których chciałem zapomnieć, unikać, one zawsze we mnie były i teraz dają mi inspirację. Przecież my najlepiej znamy nasze słabości, a dla mnie ważne jest, by opowiadać o tym, co znam dobrze. Też miałem kiedyś taki okres, kiedy chciałem je wszystkie zlikwidować, walczyć z nimi, nie po to, by się zmieniać, ale żeby się lepiej poznać, żeby wiedzieć, dlaczego wciąż popełniam te same błędy. To nie do końca jest coś złego, to jest nasz charakter, tożsamość i też o to mi chodziło. To, co chciałem ukryć
11
jest teraz na zewnątrz i nikt lepiej niż ja tego nie pokaże. Ludzie też identyfikują się z osobami, które pokazują słabości, jak np. jeden z moich idoli Charlie Chaplin. Te głupoty...Wszyscy to czują. Przed projektem z Fado Polaco nagrałeś też płytę Rocks i śpiewasz tam po angielsku. Jest szansa, że nagrasz płytę, na której śpiewasz po polsku? Tak, będzie. Jest już druga płyta, jeśli chodzi o projekt João, który nazywam konceptualnym. To ma być trylogia. Ale to będą trzy płyty w języku polskim? Nie, chodzi mi o to, że to będzie pokazanie pewnego okresu mojego życia. I zarówno pierwszą płytę, jak i drugą, którą mam właściwie przygotowaną, trzeba ją już tylko nagrać, tworzyłem w krótkim czasie, mając na myśli fragment swojego życia. Trzecia będzie płytą zamykającą. Po polsku będę śpiewał na drugim krążku. Wciąż jestem na etapie szukania tekściarzy, Natalia Grosiak już się zgodziła, możliwe też, że tekst napisze wokalista i gitarzysta zespołu Neony – Dawid Zając. Będą na tej płycie jacyś goście specjalni? Zobaczymy.
Fot. Magda Oczadły (3)
12
13
Quod me nutrit, „Kiedy patrzę w lustro, widzę wieloryba. Wielką, tłustą świnię. Nie obchodzi mnie, co pokazuje waga. Ważne jest tylko to, co sama mogę zobaczyć. I wiem, że ten widok będzie mnie prześladował do końca życia.” Ewa Fita
K
amila ma 30 lat. Skończyła studia w Krakowie, od półtora roku pracuje w zawodzie i czuje się spełniona. Na pierwszy rzut oka to normalna, pewna siebie dziewczyna. Ładna, szczupła, uśmiechnięta. Mieszka sama, spotyka się z przyjaciółmi. Żyje tak, jak tysiące dziewczyn w jej wieku. A przynajmniej się stara. Kiedy miała 13 lat, Kamila zachorowała na anoreksję. Zaczęło się niewinnie, od zwykłego odchudzania. Postanowiła zrzucić parę kilo po jakimś złośliwym komentarzu wygłoszonym pod jej adresem przez nauczyciela. Wchodziła do klasy tuż po dzwonku, kończyła jeść drożdżówkę. Nauczyciel z ironicznym uśmiechem oznajmił, że zamiast się obżerać, powinna zasiąść do książek, bo ostatni sprawdzian napisała „słabiusio”. Klasa zareagowała tak, jak zazwyczaj reaguje banda rozwydrzonych trzynastolatków – śmiechem i złośliwymi komentarzami. Kamila wspomina, że kiedy nauczyciel kładł przed nią sprawdzian z wpisaną przy nazwisku czerwonym długopisem tróją, miała ochotę uciec z sali. Uciec i już nigdy nie wracać. Przez kilka kolejnych dni koledzy żartowali z niej, ale że dzieciaki pamięć mają krótką, szybko o sprawie zapomnieli. Wszyscy oprócz Kamili. Tamtego feralnego dnia postanowiła coś zmienić. „Po powrocie ze szkoły poszłam do łazienki, zdjęłam ubranie i stanęłam przed lustrem. Żeby zobaczyć się całą, musiałam stać na wannie i opierać się ręką o ścianę. Miałam wrażenie, że patrzę na obcą osobę. Jakbym nigdy wcześniej nie widziała swojego ciała”. Czy już wtedy miała zaburzony obraz własnej osoby? Niezupełnie. Po prostu Fot. Bartek Babicz
w tamtym momencie zaczęła skupiać uwagę przede wszystkim na mankamentach. „Zobaczyłam swoje pucułowate policzki i poczułam złość. Myślałam: jak mogłam doprowadzić się do takiego stanu?!”. Kiedy patrzę na zdjęcia Kamili z tamtego okresu, trudno mi uwierzyć, że mogła mieć zastrzeżenia co do swojego wyglądu. Widzę ładną, uśmiechniętą blondyneczkę. Nawet z dużym wysiłkiem trudno by mi było nazwać ją „pączusiem”. Była naprawdę szczupła, tym bardziej, że, jak wspomina, w tamtym czasie sporo urosła. Mimo tego nie była najwyższą dziewczyną w klasie. Jeśli coś odróżniało ją od koleżanek, to może fakt, że szybko dojrzewała. Jej figura była trochę bardziej kobieca niż większości dziewczynek w jej wieku, ale nie na tyle, żeby od razu rzucało się to w oczy. A dołeczki w policzkach? Tylko dodawały jej uroku. Zresztą widać je nawet dzisiaj, pod warunkiem, że się uśmiecha. Pytam Kamilę, czy odchudzająca się trzynastolatka nie wzbudziła podejrzeń u rodziców. W końcu dziecko, które permanentnie unika jedzenia, to niecodzienne zjawisko. Okazuje się jednak, że nawet taka poukładana nastolatka z dobrego domu, jaką Kamila niewątpliwie była, potrafi nieźle kombinować, jeśli jej na czymś bardzo zależy. „Przede wszystkim musisz wiedzieć, że w tamtym czasie moje odchudzanie nie było tak… destrukcyjne, jak w jego późniejszej fazie. Rano starałam się maksymalnie opóźniać wyjście do szkoły, żeby nie było czasu na śniadanie. Czasami mama wciskała mi kanapkę do ręki i kazała zjeść w drodze. Najczęściej lądowała koło śmietnika, zaraz za naszym blokiem. Towarzystwa dotrzymywała jej bułka, którą powinnam zjeść
14
Nauczyciel oznajmił, w szkole”. Kamila twierdzi, że nie była głodna. W szkole jadła jabłko – dla zachowania pozorów i żeby podczas zajęć nie burczało jej w brzuchu. „Nie miałam ochoty po raz kolejny stać się obiektem kpin. A tak by się zapewne stało, gdyby któremuś z dzieciaków przyszło do głowy, że nie jem drugiego śniadania, bo moi rodzice są za biedni, żeby robić mi kanapki do szkoły”. Po powrocie do domu jadła obiad z rodzicami. To znaczy, jeżeli akurat nie pracowali. Jeśli była sama, czekająca na podgrzanie porcja lądowała od razu w toalecie. Nawet podczas rodzinnych posiłków potrafiła wymigać się od jedzenia najbardziej kalorycznych rzeczy. „Pamiętam minę mojej mamy, kiedy oznajmiłam, że więcej nie dotknę schabowego, bo jest zbyt tłusty. Roześmiała się i zwaliła to na mój wiek. Wydawało jej się, że się zakochałam i chcę być piękna dla chłopaka. A że takie pierwsze, dziecinne miłości zazwyczaj
me destruit
że zamiast się obżerać, powinna zasiąść do książek wzbudzają w dorosłych ciepłe uczucia, jedzenie kotleta mnie ominęło”. Ale że nie da się całe życie robić na zawołanie maślanych oczu, a rodzice po kilku miesiącach zaczęli alergicznie reagować na jej wybrzydzanie, Kamila musiała znaleźć inny sposób na pozbycie się niechcianych kalorii. Wtedy odkryła, że może prowokować wymioty. Codziennie zjadała ze smakiem suty, przygotowany przez mamę obiad, a potem, pod pretekstem wzięcia kąpieli, zamykała się w łazience i przy akompaniamencie lecącej do wanny wody, zwracała całą zawartość żołądka. Rodzice przestali się czepiać, a ona nie bała się dodatkowych kilogramów. „Wilk syty i owca cała” – kwituje. Ta zabawa w kotka i myszkę z rodzicami trwała do ukończenia szkoły podstawowej. Potem Kamila poszła do liceum w Warszawie i było jej znacznie łatwiej nie jeść – tym bardziej, że od drugiej klasy zamieszkała
w bursie. „Kiedy wyprowadziłam się z domu wszystko się zmieniło. Miałam szesnaście czy siedemnaście lat i byłam wolna od jakiejkolwiek kontroli. Wychowawcy skupiali się na tym, żebyśmy się nawzajem nie pozabijali i wracali do internatu o określonej porze. To, że nie zjadłam łazanek na obiad, nikogo specjalnie nie interesowało”. Kamila nie nawiązała bliskich stosunków z koleżankami z pokoju. Ona nie miała ochoty na ich towarzystwo, a one po pewnym czasie przestały zabiegać o jej uwagę. „Żyłyśmy koło siebie, ale nie zwracałyśmy na siebie najmniejszej uwagi. To bardzo ułatwiało mi życie”. W tamtym okresie Kamila zrezygnowała z wymiotów. Jak mówi, zauważyła, że nie działają zbyt korzystnie na jej cerę i zęby, a ona za wszelką cenę chciała wyglądać dobrze. W konsekwencji prawie w ogóle przestała jeść. Kiedy nasza rozmowa schodzi na temat konkretnych praktyk, które pozwalają ano-
15
rektyczkom unikać posiłków, Kamila staje się zdecydowanie mniej wylewna. „Pozwól, że oszczędzę ci relacji z tego, co działo się ze mną przez kolejne półtora roku. Fakty są takie, że doprowadziłam swój organizm do ruiny. Byłam na skraju wytrzymałości psychicznej i fizycznej”. Widać, że mimo upływu lat mówienie o chorobie nadal sprawia jej pewną trudność. Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego stara się ominąć temat – wiele młodych dziewczyn szuka informacji o tym, jak stracić zbędne kilogramy. Bywa, że niemal świadomie podążają w kierunku anoreksji. „Jeśli decydujesz się opowiedzieć o swojej chorobie, żeby uświadomić ludziom, jak straszną tragedią jest anoreksja, jeśli robisz to, bo masz nadzieję, że twoje słowa mogą zapobiec cierpieniom choć jednej osoby, to mówienie ze szczegółami o tym, jak można przeżyć nie jedząc, mija się z celem”.
Punktem zwrotnym w jej historii był moment, kiedy zemdlała przed szkołą. Ktoś odstawił ją do szpitala, ktoś inny zaalarmował rodziców. Przyjechali po kilku godzinach. „Kiedy zobaczyli, co się ze mną stało, mama zaczęła płakać. Wtedy po raz pierwszy chyba pomyślałam, że tym, co robię, krzywdzę ich”. W miesiącach bezpośrednio poprzedzających wypadek Kamila nie widywała rodziców zbyt często. Mama zwracała jej uwagę, że jest chuda, ona na takie słowa reagowała złością. Coraz częściej się kłóciły, w końcu dziewczyna, pod pretekstem nauki, przestała przyjeżdżać do domu na weekendy. Ich spotkanie w szpitalu było pierwszym od wielu tygodni. „Kiedy o tym mówię, ludzie zastanawiają się, jak to możliwe, że rodzice ani nauczyciele niczego nie zauważyli. Trzeba jednak wziąć poprawkę na to, że to
były inne czasy. Piętnaście lat temu ludzie nie byli tak bardzo uświadomieni, nie mieli dostępu do Internetu i amerykańskiej telewizji. «Anoreksja» była często po prostu jakimś abstrakcyjnym hasłem”. Chorobliwie chudą sylwetkę Kamila ukrywała pod bardzo szerokimi swetrami i koszulami. „Taki strój nie wzbudzał sensacji. W zasadzie mieściłam się w ówczesnych kanonach mody”. Zaczęło się bardzo uciążliwe leczenie. „Ten proces wykańczał mnie psychicznie bardziej niż sama choroba” – wspomina dzisiaj Kamila. Sporo czasu spędziła w zwykłych szpitalach, gdzie brakowało wykwalifikowanych w tej materii specjalistów. „Często padałam ofiarą niewybrednych komentarzy pielęgniarek, które uważały, że «w dupie mi się poprzewracało». To nie są korzystne warunki, żeby wrócić do formy”. Rodzice zmienili dla niej całe swoje życie.
Jabłko - dla zachowania pozorów i żeby podczas zajęć nie burczało w brzuchu Fot. Bartek Babicz
16
Nie kuszę losu. W mojej sypialni nie ma szafy z lustrzanymi drzwiami
Robili wszystko, żeby pomóc jej wrócić do zdrowia. Odświeżyli wszystkie kontakty, błagali znajomych. W końcu udało im się znaleźć odpowiedniego specjalistę. „Dzięki rodzicom i temu lekarzowi dzisiaj jestem tu, gdzie jestem. Zawdzięczam im wszystko. Zawdzięczam im życie”. Po miesiącach, a właściwie latach heroicznej walki z chorobą Kamila stanęła na nogi. Całkowicie zmieniła swoje życie. Spaliła za sobą mosty i, mimo że nie była to najłatwiejsza decyzja, nie żałuje jej. Choć praktycznie musiała nauczyć się na nowo żyć, dziś jest silniejsza. Wie, że jest chora. Wie, że musi bardzo uważać. Tym bardziej, że z biegiem lat kult szczupłej sylwetki tylko się pogłębia. Kiedy zaczynały się problemy Kamili, ideałem piękna była Claudia Schiffer. Dziś za
17
wzór stawia się Anję Rubik. Mimo to moja rozmówczyni wierzy, że uda jej się nie popaść w chorobę na nowo. „Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam w lustrze fałszywy obraz siebie, ale wiem, że będzie mnie on prześladował do końca życia. Dlatego nie kuszę losu. W sypialni nie mam szafy z lustrzanymi drzwiami, w łazience nie trzymam wagi. Staram się po prostu żyć. I jestem szczęśliwa”.
n a
g r a n i c y
s z t u k i ,
p o
Niezależnie od pogody noszą kolorowe rajstopy i sukienki, a podczas występów rozgrzewają się energicznym tańcem. Posługują się pseudonimami: Blondi, Terminator czy Schumacher. Ich celem jest feminizm, walka z organami ścigania, obrona LGBT (z ang. Lesbians, Gays, Bisexuals, Transgenders) oraz radykalna decentralizacja organów władzy. Joanna Michta
C
o przyniosły ostatnie wybory prezydenckie w Rosji? Jak podkreślają media, to czas przełomowy. Rosjanie przebudzili się i pokonali swoją niechęć do polityki, wyszli na ulice, aby pokazać swoje oburzenie i rozgoryczenie z powodu panującego systemu. Protesty miały różny charakter. Głośną stała się sprawa grupy Pussy Riot, która swoje niezadowolenie wyraża w wyjątkowo „zuchwały” sposób. Wystąpienia zespołu doprowadziły do aresztowania domniemanych członkiń. Stały się jednak inspiracją dla innych obywateli do odważnej krytyki władzy, wywołały dyskusje m.in. na temat wolności słowa, ingerencji artystów w rzeczywistość, relacji między sztuką a polityką, tego, co artystom wolno, a co wykracza poza akceptowalne granice dobrego smaku. Pussy Riot to grupa feministek, tworzących muzykę punk lub ściślej oi!. Powstała w 2011 roku na fali arabskiej wiosny. Inspiracją dla nazwy była nazwa amerykańskiej grupy punkrockowej Riot Grrrl, która walczyła przeciwko przemocy wobec kobiet i o ich prawa w polityce. W skład Pussy Riot wchodzi około 10 dziewczyn, jednak, jak same podkreślają, nie są zamkniętą grupą, chętnie przyjmą do swojego grona nowe współautorki piosenek i wystąpień. Grupę współtworzą także osoby, które zajmują się fotografowaniem i filmowaniem występów, a także edycją przygotowanych materiałów. Nie ma tu lidera, nie obowiązuje żadna hierarchia, a jej członkinie nie ujawniają swoich prawdziwych imion i nazwisk. Jedyne, co o nich wiadomo, to fakt, że mają po 25 lat, a większość z nich to studentki nauk humanistycznych. Kolorowe kominiarki, które zakładają podczas happeningów i wywiadów, nie tylko pozwalają na ukrycie tożsamości, ale zapewniają także jedność. Gdyby okazało się, że któraś z osób zostanie aresztowana, inna może ją bez problemu zastąpić. NieIlustr. Katarzyna Domżalska
zależnie od pogody noszą kolorowe rajstopy i sukienki, a podczas występów rozgrzewają się energicznym tańcem. Członkinie posługują się pseudonimami takimi jak: Blondi, Terminator czy Schumacher. Celem działań grupy jest, jak podają na swoim blogu: feminizm, walka z organami ścigania, obrona LGBT, „antyputinizm” oraz radykalna decentralizacja organów władzy, a także ocalenie lasu Chimki i przeniesienie władzy Federacji Rosyjskiej na wschodni Sybir. Dziewczyny mają już za sobą kilka wystąpień. Pierwsze z nich odbywały się w różnych otwartych przestrzeniach miasta, na stacjach metro, na dachach trolejbusów. Według nich, miejsce sztuki nie ogranicza się do scen i klubów. 14 grudnia ubiegłego roku wystąpiły na dachu budynku aresztu, w którym przetrzymywano protestujących przeciw nieprawidłowościom wyborów do Dumy. Przy akompaniamencie gitar wykonały piosenkę: Śmierć więzieniu, wolność dla protestu, pokazując w ten sposób solidarność z aresztantami, a także nawołując do sprzeciwu wszystkich obywateli. W piosence pojawiają się feministki i LGBT, co wraz z akcjami na rzecz ekologii sprawia, że ich protest przeciwko władzy ma głębszy wymiar. 20 stycznia 2012 Pussy Riot zdecydowały się na kolejne wystąpienie, tym razem na Placu Czerwonym, na tle cerkwi Wasyla Błogosławionego. W piosence, którą tam zaśpiewały, jest mowa o buncie w Rosji, strachu Putina i aborcji systemu. Pojawiają się tu także Madonna w chwale, która uczy walczyć i Magdalena, która poszła na demonstrację. Po wystąpieniu zatrzymanych zostało 8 solistek grupy, które po kilku godzinach wypuszczono.
18
Najwięcej zamieszania Pussy Riot wywołały jednak wystąpieniem w cerkwi Chrystusa Zbawiciela 21 lutego. Odprawiając „punkowe nabożeństwo” wykonały piosenkę Bogurodzico, przegoń Putina. Tym razem członkinie zespołu naraziły się potępiając powiązania hierarchów
l i t y k i
Prawosławnej Cerkwi ze służbami specjalnymi i Putinem. Co ważne, krytykowały nie tylko obecnego prezydenta, patriarchę Rusi Cyryla I i duchownych. Koncert miał także na celu wyrażenie sprzeciwu wobec przyjętego w Archangielsku prawa o zakazie propagowania ho-
i c h u l i g a ń s t w a
moseksualizmu. Według nich sprowadza się to do ograniczenia środowisku LGBT możliwości organizowania publicznych imprez i tworzenia stowarzyszeń. W rezultacie prawo to skazuje homoseksualne osoby na życie w zamkniętym społeczeństwie. Pussy Riot potępiają samo jego sformułowanie, w którym homoseksualistów wymienia się obok pedofilów. Cerkiew, jako miejsce protestu, miała ponadto znaczenie symboliczne: ołtarz jest wszak miejscem niedostępnym dla kobiet. Dzień przed wyborami kilka członkiń zostało zatrzymanych, dwie z nich pozostawiono w areszcie. Kobiety ogłosiły strajk głodowy, a sama grupa, nawołując do ich uwolnienia, szczególnie podkreśla fakt, że obydwie zatrzymane są mamami małych dzieci. Nadieżdzie Tolokonnikowej i Marii Alochinej zarzuca się naruszenie porządku publicznego, a także obrazę uczuć religijnych. Okazuje się jednak, że część wiernych nie tylko nie potępia zachowania kobiet, ale i apeluje (w liście podpisanym przez ok 2 tys. osób) do zwierzchnika Rosyj-
19
skiej Cerkwi Prawosławnej o wstawienie się za członkiniami zespołu. Wiele osób popiera działania Pussy Riot, czego dowodem była zorganizowana w Dzień Kobiet pikieta, podczas której domagano się uwolnienia aresztantek. Nadieżda Tolokonnikowa i Maria Alochina, czekając na wyrok, spędzą w areszcie dwa miesiące. Jeśli zostaną uznane za winne, grozi im do siedmiu lat więzienia. Na stronach internetowych, popierających działania grupy, pojawiła się informacja o groźbach mówiących o odebraniu dziecka jednej z zatrzymanych, jeśli nie zacznie zeznawać. Kobiety nie przyznają się jednak do wzięcia udziału w wystąpieniu. Utwory Pussy Riot stały się inspiracją dla grupy LGBT, która wykorzystała je podczas marcowego tęczowego marszu w Moskwie. Można tam było również usłyszeć między innymi hasła: „Śmierć homofobii, wolność dla miłości”. Uczestnicy marszu domagali się także uwolnienia Pussy Riot. Dziewczyny doceniły okazane poparcie, na blogu umieściły informację o wydarzeniu, link do krótkiego filmu z protestu oraz cytat z piosenki inspirowanej twórczością grupy. Mimo wielu dowodów poparcia dla działań Pussy Riot, odbiór społeczny nie zawsze jest pozytywny. W ostatnim czasie coraz częściej mówi się o groźbach wysyłanych grupie za pomocą Internetu, w tym o potencjalnych gwałtach i morderstwach. Pojawiają się również bardziej merytoryczne głosy krytyki. Przeciwnicy grupy zwracają uwagę na wulgarność tekstów, chuligański charakter wystąpień oraz obrazę uczuć religijnych. Niektórzy z komentatorów twierdzą natomiast, że wystąpieniom dziewczyn nie można by nic zarzucić, gdyby odbywały się w przestrzeni zarezerwowanej dla sztuki. One jednak konsekwentnie podkreślają, że sztuka i polityka są dla nich nierozdzielne. Taki pogląd na relację polityki i sztuki nie stanowi wyjątku. Badanie powiązań pomiędzy tymi obszarami życia będzie tematem przewodnim 7. biennale sztuki współczesnej w Berlinie, którego kuratorem został polski artysta, Artur Żmijewski. Współpracować będą z nim m.in. członkowie Wojny – kolejnej rosyjskiej grupy artystycznej, która, tak jak Pussy Riot, w swoich akcjach wyraża protest wobec działań rządowych.
Znają tajemnice żołnierzy, o których nie wiedzą nawet ich żony. Zapach śrutu, świst pocisku, żeby przekazać innym, co dzieje się na fro Barbara
Spadkobiercy 20
widok płonących wiosek i masa wątpliwości to dla nich codzienność. Wybierają ją, oncie. Korespondenci wojenni. Rumczyk
y Tukidydesa 21
Fot. Kalina Jarosz
Z
aczęło się od Herodota i Tukidydesa. Starożytni historycy opisywali wojny, wyciągając wnioski, które mogłyby być wskazówkami dla potomków władców. Herodot, dokumentując konflikt perski, wysłuchiwał opowieści logografów1 i naocznych świadków. Tukidydesa, autora zapisków o wojnie peloponeskiej, uznaje się za ojca krytycznego podejścia do źródeł, jak podaje portal historia.info.pl. Od tamtej pory zmieniły się taktyki wojenne, broń, podejście do ochrony zdrowia czy też możliwości zdobywania informacji przez dziennikarzy. Jednak nie zmieniło się jedno – ludzka natura skłonna jest do posiadania władzy i walki o nią. Jak dziś wygląda praca spadkobierców Herodota i Tukidydesa? Na ziemi niczyjej? 20 kwietnia 2011 r., w wyniku ostrzału w Mitracie, zginął Tim Hetherington. Brytyjski korespondent wojenny, laureat Word Press Photo, zostawił po sobie m.in. film dokumentalny Wojna Restrepo, za który wspólnie z Sebastianem Jungerem byli nominowani do Oscara. Materiał do filmu Hetherington nakręcił głównie w dolinie Korengal, jednym z najczęściej ostrzeliwanych miejsc w Afganistanie, gdzie przebywał z żołnierzami amerykańskimi. Towarzyszył im w czasie zadumy, podążał za nimi, gdy chcieli porozmawiać z tubylcami, patrzył na to, jak bronili obozu przed ostrzałem, prosił, by opowiedzieli mu o swoich spostrzeżeniach. Zamiast karabinów niósł kamerę i, choć nie był żołnierzem, stał się częścią tamtej jednostki. Obraz nie zawiera sądów jego twórców, ale zmusza do zastanowienia się nad sensem wojny. „Nie wiem, po co tu jesteśmy” – to słowa wypowiedziane przez jednego z żołnierzy na początku filmu. Wojna Restrepo odgrywa też kluczową rolę w próbie znalezienia odpowiedzi na pytanie, czy możliwa jest obiektywna relacja dziennikarska z pola walki. Korespondenci wojenni, nawet jeśli mają możliwość stania na ziemi niczyjej, muszą najpierw jakoś tam trafić. Dotarcie do źródła wiąże ich niejako ze stroną konfliktu, bo na linii frontu trudno jest znaleźć osobę, która nie patrzy na wojnę przez pryzmat emocji. Często też korespondenci nie są mile widziani na froncie. „W miejscach konfliktu stronom zależy na
1
Logograf - autor grecki piszący prozą, gł. z przeł. VI i V w. p.n.e., piszący w dialekcie jońskim i zajmujący się dziejami i geografią (źródło:portalwiedzy.onet.pl).
tym, aby nie było świadków. Takimi są dziennikarze. Ogranicza się nam dostęp do źródeł informacji” – tłumaczył Waldemar Milewicz w wywiadzie dla białostockiego „Magazynu Porannego” z 2002 roku. Witaj w klubie uzależnionych od ryzyka Śmierć Tima Hetheringtona, Waldemara Milewicza czy też niedawno Marie Colvin przypomina o tym, że decydując się na zawód korespondenta wojennego, trzeba liczyć się z najgorszymi konsekwencjami. Co sprawia, że dziennikarze są w stanie porzucić domowe pielesze, rodzinę i dotychczasowe życie dla rejonów zagrożonych wojną? „Trzeba mieć cechy charakteru, które uniemożliwiają człowiekowi prowadzenie spokojnego, normalnego trybu życia. Ja nie wyobrażam sobie życia, chodząc na 8 do pracy i wracając o 16, biorąc wieczorem gazetę i bawiąc się z dziećmi. (...) Jeśli dwa
22
tygodnie posiedzę na miejscu i prowadzę ustabilizowany tryb życia, czuję, że czegoś mi brakuje. Szukam czegoś nowego” – swój wybór drogi życiowej w ten sposób uzasadniał Milewicz, jak podaje „Magazyn Poranny”. Greg Marinovich, jeden z członków Bractwa Pif-Paf (Bang-Bang Club), w wywiadzie dla Svetlany Bachevanovej z portalu fotoevidence.com przyznał, że chodzi o uzależnienie od ryzyka, o życie na krawędzi – „Ale albo pojawia się ekscytacja, gdy wszystko idzie dobrze i żaden z cywili nie ucierpiał, albo wzburzenie, gdy giną niewinni ludzie”. Marinovich zdawał sobie sprawę z tego, że sam może stracić życie będąc korespondentem wojennym i jadąc na pole walki na własne życzenie. Takie podejście doskonale podsumował węgierski fotoreporter Robert Capa, także należący do Bractwa: „dla korespondenta wojennego przegapienie inwazji jest jak odmówienie randki z Laną Tur-
ner”. Uroda amerykańskiej aktorki oszołomiła le realizowała swoje zadania, ale dokumentonawet Seana Connery’ego. wanie wojny z bliska odbiło piętno na psychice każdego z nich. Kevin Carter otrzymał nagrodę Wahania migawki Pulitzera w kwietniu 1994 r. Fotografia z umieWymienione wcześniej Bractwo Pif-Paf łą- rającym z głodu dzieckiem i sępem do dziś czyło czterech fotografów, którzy dokumen- stanowi źródło pytań na temat granic zawotowali między innymi sytuację w Południowej du korespondenta wojennego. Gdzie kończą Afryce w latach dziewięćdziesiątych – Kevina się jego obowiązki? Gdzie leży granica mięCartera, Grega Marinovicha, Kena Ooster- dzy profesjonalizmem a człowieczeństwem? broeka, i João Silvę. „Byli najlepsi, wszystko Czy nie zachowuje się właśnie jak sęp? Jak ma wiedzieli, wszystkich znali. Wiadomo było, że poradzić sobie człowiek, który podchodzi do jeśli coś się wydarzy, oni dowiedzą się pierwsi, rannych, ale nie jest w stanie im pomóc? Carter będą tam, gdzie trzeba i wtedy, gdy trzeba. Nic nie był w stanie pomóc nawet sobie. Nękany dziwnego, że wszyscy, którzy w 1994 r. zjechali wątpliwościami i koszmarami popełnił samodo Południowej Afryki, chcieli z nimi pracować” bójstwo trzy miesiące po otrzymaniu Pulitzera. – tak opisuje Bractwo Peter Andrews, fotoreporter Reutera, którego cytuje Wojciech JaCzy to cokolwiek zmienia? gielski w reportażu Bractwo Pif-Paf dla „Gazety Oglądając wiadomości z miejsc, gdzie Wyborczej” z lutego 2011 roku. Rzeczywiście, od wielu miesięcy trwają zbrojne zamieszczwórka fotografów zyskała rozgłos i doskona- ki, spodziewamy się usłyszeć o liczbie
23
ofiar i rannych. Ktoś mógłby powiedzieć, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się na wojnie, że to wszystko się powtarza, przesuwa się tylko granica. Takim przesunięciem granicy było pokazanie śmierci dziecka w syryjskim szpitalu na żywo przez stację CNN. Obraz szokujący i nie pozwalający zapomnieć o tym, jakie ofiary niesie ze sobą wojna. I to chyba jedna z odpowiedzi na pytanie Dannego Archera, bohatera filmu Krawy diament, o sens przyjazdu dziennikarzy na tereny dotknięte konfliktem, gdzie i tak rządzą ci, którzy posiadają surowce i dzielą się władzą. Filmy dokumentalne, wstrząsające zdjęcia, fragmenty wypowiedzi – wszystko to sprawia, że pamiętamy o skutkach wojny. Może ta pamięć, jak kiedyś pragnął Tukidydes, pozwoli nam nauczyć się nie powielać błędów poprzedników. Fot. Kalina Jarosz
Hala Stulecia Hala Stulecia doczekała się otwarcia Centrum Poznawczego. Możemy tam zanurzyć się w historii jednego z najsłynniejszych zabytków Dolnego Śląska. Zakładając okulary 3D mamy okazję poczuć się jak projektujący budowlę na początku XX w. Max Berg. Alicja Woźniak
W
połowie lutego pojawiła się we Wrocławiu kolejna nowinka z dziedziny turystyczno-kulturalno-technicznej. W dniu otwarcia, 17 lutego, wyruszył tam tłum wrocławian. Oprócz samego zwiedzania obiektu, atrakcją był koncert rockowych wykonawców. Centrum Poznawcze hucznie rozpoczęło swoją działalność. Wchodząc na wystawę zwiedzający staje twarzą w twarz z nowoczesnością. Nie dostajemy już zdobionego ładną grafiką czy pamiątkową pieczęcią biletu, który może służyć długie lata jako pamiątka. Teraz używa się kart przykładanych do czytnika i oddawanych po zwiedzaniu. Cóż, znak czasów. Po przejściu przez bramkę możemy oddać się kontemplowaniu dziejów Hali Stulecia w specjalnie wyznaczonym do tego celu Pokoju Historycznym. Kontemplacja wydaje się jednak słowem przesadzonym, ponieważ warunki, jakie tam panują, można nazwać kakofonią. Kiedy zaczynamy oglądać na wbudowanych w szuflady ekranach dotykowych fotografie przedstawiające Wrocław z przełomu XIX i XX w., jednocześnie z głośnika słyszymy opowieść o czasach dużo późniejszych: stanie wojennym i wizycie Jana Pawła II we Wrocławiu. To interesujące działanie na zmysł słuchu i wzroku, szkoda tylko, że dość niespójne. Oprócz ekranów
wyświetlających książkę przedstawiającą dzieje poszczególnych budowli, biografie architektów i opisy stylów architektonicznych, możemy obejrzeć mały pokaz zdjęć w technologii 3D (w specjalnie przeznaczonych do tego celu okularach, które otrzymujemy płacąc za bilet). Nawet jeśli nie jesteśmy obdarzeni szczególną wyobraźnią przestrzenną, ekspozycja pozwoli zainteresować się dziejami budownictwa.
Najwięcej dowiadujemy się na temat Hali i jej głównego architekta, Maxa Berga. Czasem trudno jest oprzeć się wrażeniu, że wystawa powstała specjalnie na jego cześć. Nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ stał się rzeczywiście zasłużoną dla miasta postacią. Żył w czasach, kiedy europejskim władzom leżały na sercu problemy społeczne i istniała wola, by takowe
24
rozwiązywać. Mało kto wie, że oprócz Hali, najbardziej spektakularnej budowli, Berg stworzył projekty Szpitala Dziecięcego przy ul. Hoene-Wrońskiego (1911), łaźni publicznej przy ul. Marii Skłodowskiej-Curie (1912, obecnie biura i lokale usługowe), elewacji budynku IV Liceum Ogólnokształcącego przy ul. Świstackiego oraz pawilonów w otoczeniu Hali przy ul. Wystawowej z lat 20. XX w. Wrocław zmagał się w tamtych czasach z problemem przeludnienia i złych warunków sanitarnych, więc sytuację próbowali zmieniać urbaniści i architekci. Starano się wprowadzać innowacje w budownictwie mieszkaniowym, aby ludzie żyli w lepszych warunkach. Berg jest autorem również niezrealizowanych pomysłów, zakładających budowę kilku wieżowców w głównych punktach miasta. Według niego miało to zmniejszać problem braku przestrzeni. Podobny cel przyświecał wybudowaniu Hali Targowej przy ul. Piaskowej w latach 1906-1908. Miała ona przysłużyć się rozwojowi nowoczesnego handlu w mieście. Trzeba przyznać, że swoją funkcję nieźle pełni do dziś. Nawet robiąc zakupy możemy podziwiać zabytek sztuki inżynierskiej. Tego wszystkiego możemy dowiedzieć się na wystawie. Niewątpliwą zaletą jest próba zaciekawienia zwiedzających architekturą i jej dziejami. Wydaje się, że często traktowana jest po macoszemu, jako dziedzina mało widowiskowa
i nie dająca szczególnych przeżyć estetycznych, w przeciwieństwie np. do malarstwa. Centrum Poznawcze obala to wyobrażenie. Na fotografiach można podziwiać budowle modernistyczne rozsiane po całym świecie i zaprojektowane w charakterystycznym stylu AntoniaGaudiego. Dzięki nim łatwiej jest zrozumieć, jak ważne jest otoczenie, którego w pośpiechu codzienności często nie zauważamy. Ciekawostką jest także zaprezentowanie informacji na temat dziś już raczej zapomnianej Wystawy mieszkania i miejsca pracy WUWA (skrót z języka niemieckiego) odbywającej się w 1929 r. Prezentowano na niej jedynie budynki mieszkalne i pracownicze. Niektóre możemy oglądać do dziś, np. przy ulicach Tramwajowej, Dembowskiego i Kopernika. Główny nacisk pomysłodawcy położyli na istotę samej Hali Stulecia. Obiekt wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, który od 1913 r. służy wrocławianom, zasłużył na stworzenie Centrum Poznawczego. Tym bardziej, że już w przyszłym roku będziemy obchodzić setny jubileusz największego symbolu miasta. Niektórym może się on wydawać nazbyt oczywisty i dlatego warto przez chwilę zastanowić się nad ideą. Dla Maxa Berga Hala miała być „świątynią demokracji”. W czasach dużego rozwarstwienia społecznego każdy miał szansę równego uczestnictwa w wydarzeniach kulturalnych, sportowych i wielkich wystawach. Umieszczono tam nawet największe wówczas na świecie organy, uświetniające swoją grą imprezy
muzyczne. Nieprzypadkowo Halę oddano do użytku w 1913 r.: była to setna rocznica odezwy nawołującej Niemców do oporu przeciwko Napoleonowi. Niedawno tak oto istniejącą Halę Ludową przemianowano na Halę Stulecia. Nasuwa się pytanie – dlaczego, skoro Polacy byli przecież po stronie Napoleona i wierzyli, że on będzie potrafił im przywrócić niepodległość. Wydaje się to nielogiczne. Niestety, chyba jeszcze nie nadszedł czas, by wszyscy jednogłośnie uznali, że od kilku już dziesięcioleci Wrocław leży w Polsce, nie wyłączając Hali. Nie trzeba po prostu epatować niemieckością na siłę (tym bardziej, że nikt nie kwestionuje narodowości twórców), a takie wrażenie można momentami odnieść oglądając wystawę. Nawiasem mówiąc, gdyby organizatorzy chcieli być tak całkiem obiektywni, nadmieniliby, że w pewnym momencie ta Bergowska „świątynia demokracji” zamieniła się niestety w coś na kształt „świątyni dyktatury”. Tam odbywały się bowiem wiece partii nazistowskiej, na których przemawiał Hitler. Załóżmy jednak, że najciemniejsze karty historii nie są tematem do poruszania w czasie weekendowego popołudnia spędzanego z bliskimi. Niewątpliwie jest to miejsce rodzinne w pełnym tego słowa znaczeniu. Wyświechtany banał, że każdy może znaleźć coś dla siebie, okazuje się prawdziwy. Zainteresowani Wrocławiem odnajdą sporo historycznych zdjęć i ilustracji, a dzieci informacje i wizualizacje przekazane w atrakcyjnej formie. Specjalnie dla nich została urządzona galeria z układankami, grami i kolo-
25
rowankami, oczywiście na dotykowych ekranach. Podsumowując: tematyczna rozrywka dla całej rodziny. Podobnie postrzegają to władze miasta. Na otwarciu do zwiedzania zachęcał prezydent Dutkiewicz: „Centrum Poznawcze to kolejny etap dużego projektu, by Hala Stulecia i jej otoczenie stały się rekreacyjnym centrum Wrocławia. Gdy przykładowo latem ktoś przyjdzie na piknik w okolice Pergoli, będzie mógł na pół godziny wejść tutaj i zobaczyć coś atrakcyjnego”. Pozostaje zatem kibicować Hali, w której tkwi duży potencjał, by nie był to teren kojarzony tylko z położonym po drugiej stronie ulicy ogrodem zoologicznym. Zakończony remont samej budowli, otwarcie multimedialnej fontanny i stworzenie Centrum Poznawczego to dopiero początek działań. W przyszłości ma zostać zrewitalizowany cały obszar wokół Hali Stulecia. Brzmi ciekawie. Zważywszy na jego wielkość, stanie się prawdziwym polem do popisu dla projektantów. Osoby pamiętające do niedawna zaniedbany obszar, na pewno będą ucieszone tą informacją. Centrum Poznawcze doskonale wpisuje się w obecnie panującą modę na tworzenie placówek edukacyjno-rozrywkowych, gdzie możemy danej dziedziny (dosłownie!) dotknąć, posłuchać, powąchać czy nawet posmakować. Najnowsze technologie w służbie wiedzy – hasło brzmi górnolotnie i nieco idealistycznie, niestety dla niektórych jedynymi wspomnieniami z całej wizyty na nowoczesnej wystawie pozostaną dotykowe ekrany i zmięte w kieszeni, papierowe okulary do patrzenia w 3D. Fot. materiały prasowe
Sebastian Spiegel Światłu i kolorom zdarza się korespondować z muzyką. Jak bardzo dialog ten potrafi spotęgować wrażenia zmysłowe?
26
27
Najbardziej cierpliwy zespół Fot. grans.art.pl
28
Stare powiedzenie mówi: „Do trzech razy sztuka”. Gdyby jednak stosować je w świecie muzyki, zwłaszcza w kontekście prób wydania płyty, to zapewne większość zespołów przepadłaby w mrokach niepamięci. Kłodzki zespół Grans na wydanie pierwszego albumu czekał 14 lat. Trudno stwierdzić czy czyni to ich najbardziej cierpliwymi muzykami na świecie, z pewnością jednak warto poznać bliżej tę kapelę.
S
zymon Makuch: Ile czasu potrzebuje muz yk , żeby zrezygnować ze swej działalności? Zespół powstał w 1998 r., a w 2012 wydaje płytę. Czy mieliście już momenty zw ątpienia? Wojtek Sędrowicz: Co miesiąc mam. Co jakiś czas stwierdzam, że to nie ma sensu, ale dzięki kolegom, jakoś się to kręci. Piotr Perełka: Na polskim rynku jest, jak jest, trudno się przebić. Staramy się jednak jak możemy, koncertujemy, zwłaszcza w naszym regionie. Na razie nie ma z tego wielkich profitów, więcej dołożyliśmy do tej działalności, ale mimo to wciąż sprawia nam to radość. Wojtek jest w zespole od początku. Jak długo grają w nim pozostali? P.P: Gram w zespole już 7-8 lat, choć każdy z nas miał momenty przerw. Daniel Sypień: Jestem w zespole od 3 lat. Jarek Kancelarz: Ja gram od około 6 lat. Myśleliście o muzyce już w dzieciństwie, czy jednak marzyliście o innym zawodzie? D.S.: Chciałem grać od dziecka. Wtedy słuchałem Europe i pamiętam, że skakałem po pokoju przy muzyce. W.S.: Ja na słuchawkach włączałem The Stranglers, marząc, że sam kiedyś będę na scenie. P.P.: Chyba dlatego gramy, że marzyliśmy o tym od zawsze. A na jakiej muzyce wychowywaliście się w młodości? P.P.: U mnie ciągle słuchaliśmy Abby lub muzyki poważnej. Zwłaszcza mama to lubiła. A potem dużo rocka – The Cure, Pink Floyd.
Szymon Makuch W.S.: Ja słuchałem polskiego zespołu Fatum. J.K.: Przede wszystkim słuchałem starych polskich kawałków. Głównie Programu I Polskiego Radia. W pamięci utkwiły mi też potem elektroniczne kawałki, np. Jean-Michel Jarre. Generalnie muzyka lat osiemdziesiątych przypomina mi dzieciństwo. Kogo wskazalibyście jako wasze inspiracje muzyczne? P.P.: Moim idolem był Bruce Lee (śmiech). On machał nunchaku, a ja macham rękami przy perkusji. A tak poważnie, słucham raczej mocniejszych, metalowych brzmień, choć również britpopu. D.S.: Słucham przeróżnej muzyki, począwszy od klasycznej, przez rock, elektronikę czy metal. Bliżej mi do Grzegorza Ciechowskiego niż do Jeana-Michela Jarre’a. Inspiruje mnie Eric Clapton, który zawsze był moim idolem. Lubiłem energię Aerosmith i Guns ‘n’ Roses, a także technikę Metallici. W.S.: Dla mnie inspiracją jest zdecydowanie Radiohead. W naszej muzyce nie widać zapewne ich wpływów, ale wokalista zespołu to dla mnie fantastyczna postać. Wasza historia jest dość skomplikowana. Kilka lat temu w finale Muzycznej Bitwy Radia Wrocław zajęliście drugie miejsce za zespołem NOFF. Potem działo się różnie. Jak to się stało, że w tym roku wydaliście płytę? P.P.: Był moment, że zawiesiliśmy działalność, gdyż każdy potrzebuje pieniędzy, aby jakoś funkcjonować w społeczeństwie. Potem jednak postanowiliśmy wrócić, uznając, że nie da się żyć bez grania. To jest jak narkotyk. Pewnego pięknego dnia zadzwonił do nas z propozy-
świata? 29
cją wydawca – szef wytwórni Modern Rock Revolution. D.S.: Zastanawialiśmy się, który znajomy zrobił nam taki żart. P.P.: Wydawca działa na rynku od 2009 r., to niezależne przedsiębiorstwo. Co ciekawe, nie widzieliśmy się z nim nigdy twarzą w twarz. Dzwonimy do siebie, piszemy maile, ale jeszcze się nie spotkaliśmy. D.S.: Wydawca wiedział, czego chce, my też wiedzieliśmy, stąd nasza płyta. Jak wyglądają relacje z waszym wydawcą Modern Rock Revolution? Mieliście duży zakres swobody przy tworzeniu płyty, czy jednak trzeba było iść na liczne ustępstwa? P.P.: Jak to u wydawców, były pewne wytyczne. W związku z tym album składa się z dwóch płyt. Podobały mu się zwłaszcza stare kawałki, ponieważ jest zwolennikiem gitarowego grania. Meseya jest przekrojem przez zespół Grans, pokazującym, co graliśmy, co gramy teraz, a także zapowiada w którym kierunku może iść nasza muzyka. Każdy może posłuchać, jak nasz zespół ewoluował. Zespół zaczynał jako punkowa, gitarowa kapela. Teraz bardzo dużą rolę odgrywają klawisze. Czy to jest ten kierunek, w którym podążacie? D.S.: Kilka lat temu z zespołu odszedł gitarzysta Marcin Wołyczko. Zespół miał wówczas przerwę, rozpoczęły się wyjazdy za pieniądzem. Pojawiła się pewna luka. Chłopcy szukali kogoś do gry na klawiszach. Pojawiłem się ja i rozpoczęliśmy tworzenie aranżacji bez gitary solowej. P.P.: Ta elektronika zakręciła nas. Wcześniej byliśmy dość rockowo nastawieni. Dostrzegliśmy jednak w instrumentach klawiszowych duży potencjał i wiele możliwości. Pochodzicie z Kłodzka i okolic. Czy to ma wpływ na waszą twórczość? D.S.: Miasto ma specyficzny klimat. Jest tam kilka imprez muzycznych. P.P.: Miejsce wychowywania się zawsze ma wpływ na muzykę. W przypadku Joy Division mówiło się, że wokalista w wieku 20 lat widział pierwsze drzewo, gdyż pochodził
z blokowiska. Na pewno więc Kłodzko wywarło na nas jakiś wpływ. Niektórzy twierdzą, że w celu osiągnięcia sukcesu w muzyce w Polsce trzeba wyjechać do Warszawy. Zastanawialiście się kiedyś nad tym? P.P.: Część z nas ma swoje rodziny, co na pewno byłoby problemem. Jeżeli jednak miałoby to mieć wpływ na naszą karierę, to pewnie nie byłoby problemu. Dzisiaj łatwo można się przemieszczać pomiędzy miastami. Marek Pieczara (niegdyś wokalista zespołu Guru, a potem współpracownik Jana Borysewicza i zespołu Lady Pank) w wywiadzie dla „Kontrastu” mówił, że wydanie pierwszej płyty było dla niego tak wielkim przeżyciem, że przez kilka nocy nie spał, wciąż o tym myślał. Czy macie podobne odczucia? P.P.: Ta płyta zamyka jakiś etap w naszym życiu. Każdy z nas to przeżywa na swój sposób. Wcześniej wydaliśmy EP-kę, ale to było jednak coś na pół gwizdka. Każdy zespół powinien przeżyć coś takiego, jak wydanie płyty. Fot. grans.art.pl (2)
J.K.: Staramy się podchodzić do tego dość naturalnie i spokojnie. P.P.: Poza tym recenzje płyty są dość pozytywne, co nas także cieszy. Ogólnie ta płyta sprawia radość, ale traktujemy ją jako kolejny etap działalności. Teraz robimy coś nowego. Jak układa się współpraca z mediami? P.P.: Można nas usłyszeć w Radiu Wrocław, które jest oficjalnym patronem albumu. Nasze piosenki są też na wielu portalach, m. in. Wirtualnej Polsce. Czy jakiś komplement szczególnie zapadł wam w pamięć? J.K.: Właściciel Łykendu, w którym graliśmy 7. marca, powiedział, że jesteśmy znani, sławni, i na pewno na koncert przyjdzie wielu ludzi. P.P.: Oczywiście podchodzimy do tego trochę sceptycznie. Ale miło usłyszeć takie słowa. Choć w sumie trochę autografów w życiu już rozdaliśmy. Czy któryś z koncertów był dla was szczególnym przeżyciem? P.P.: Spora publika towarzyszyła nam, gdy graliśmy przed Dżemem czy Oddzia-
30
łem Zamkniętym. Bardzo przyjemny był też koncert w Radiu Wrocław. Osobiście najbardziej podobał mi się ostatni koncert w Kłodzku. Sami go zorganizowaliśmy, było tam dużo energii. W.S.: Świetny był też koncert w Stroniu Śląskim. Ludzie wchodzili na scenę i zeskakiwali z niej na ręce tłumu. J.K.: Najlepsze są jak dotąd koncerty w naszych okolicach. Ludzie znają nas tam dobrze, czasem jest prawdziwy czad. A czy zdarzały się występy, na których nic nie szło, nawalał sprzęt, było po prostu źle? P.P.: Tak. Takim występem był tegoroczny finał Muzycznej Bitwy Radia Wrocław. Wysiadła gitara, a jak to w konkursach bywa, wszystko przebiegać musiało bardzo szybko. Graliśmy tylko na perkusji, basie i klawiszach. Byliśmy mocno zawiedzeni, ale niestety zdarzają się takie przypadki. W jakich miastach już graliście? P.P.: Prawie w całej Polsce. Nawet w Koszalinie, gdzie kiedyś zdobyliśmy nagrodę dla najlepszego wokalisty i gitarzysty. By-
liśmy też w Hajnówce. Ogólnie sporo było tych koncertów. Jak wspominacie spotkania z innymi zespołami, zwłaszcza z gwiazdami krajowej muzyki? P.P.: Niektórzy rzeczywiście uznają się za wielkie gwiazdy, choć chyba jeszcze nie zasługują na to miano. Muszę jednak pochwalić zespół TSA. Byli dla nas bardzo mili, pełni luzu, niczym starzy przyjaciele. Wolicie granie w klubie czy na otwartej przestrzeni? P.P.: Miło się gra w klubach, ma to swój klimat. W.S.: Jest duszno, unosi się dym papierosów i zapach piwa. Lubimy to. Preferujecie grę na trzeźwo, czy jednak pod wpływem? P.P.: Czasem musimy coś wypić. J.K.: Ja wolę na trzeźwo. W.S.: Bez dwóch piw nie wyjdę na scenę. Człowiek jest zestresowany, głos się trzęsie. Czyli wciąż po tylu latach odczuwacie tremę? W.S.: Tak, to się nie zmienia. P.P.: Trwa to zwykle pierwsze dwa utwory. Potem już napięcie opada.
Czy czujecie większy stres, grając przed gwiazdami? W.S.: Nie ma to znaczenia. J.K.: Najważniejszy jest dla nas zawsze nasz występ i tylko to się liczy. Chcielibyście wystąpić jako support przed jakimś konkretnym zespołem? W. S . : N a p ew n o p r z e d R a di o h e a d . To moje życiowe marzenie. J.K.: Ja osobiście nigdy o tym nie myślałem. Wasza muzyka ewoluuje. Czy spotkaliście się już z opiniami fanów zawiedzionych tymi zmianami? P.P.: Tak, niejednokrotnie to słyszeliśmy. Nowi fani lubią dzisiejsze brzmienie, starzy bywają nieco zawiedzeni. Gdyby AC/DC nagle zmieniło styl, to fani też pewnie by się wściekli. W. S. : Link in Parkos tatnio zmieniło brzmienia na bardziej elektroniczne, ale mimo to jest ona bardzo dobra. P.P.: Moim zdaniem zaletą zespołu jest to, że zmienia swój styl, że każda płyta jest inna. W.S.: Płyta, którą stworzyliśmy, to dość łagodne przejście. Kolejna będzie totalnie inna. Fani nas zlinczują
31
Wojtek pisze teksty. Jak przebiega twój proces twórczy? W.S.: Śpiewam o tym, co mnie boli. Tworzę teksty na gigantycznym kacu, kiedy człowiek jest bardzo czuły i z byle powodu może się wzruszyć. Wtedy najlepiej mi się tworzy. Nie wiem, ile w życiu tekstów stworzyłem, ale może około stu. Wielokrotnie zdarzało mi się, że po paru dniach nie rozumiałem, co chciałem wyrazić. Pisząc teksty, człowiek staje jakby nieco z boku, odchodząc od swojego ciała, swojego codziennego myślenia. Czyli czujesz się poetą? W.S.: Nie, raczej czuję się wariatem. Absolutnie daleko mi do poety. Kłócicie się w trakcie tworzenia muzyki? Jest jakaś dyktatura czy jednak demokracja? P.P.: Panuje u nas socjalizm. Wszyscy są równi. A tak poważnie, jeżeli większość dostrzega, że któreś rozwiązanie jest kiepskie, to je zmieniamy. W.S.: Jeśli w głosowaniu jest 3:1, to uznajemy, że coś jest złe. J.K.: Raczej mamy spójne myśli, nie jest źle.
P.P.: W nerwach czasem mówiło się różne rzeczy, ale znamy się nie od dziś i staramy się dobrze współpracować. Ciągnie nas do muzyki, chcemy to robić. W.S.: Nie jest tak, że dochodzi do wielkich kłótni. Starcia się zdarzają, ale nie kończy się agresją. Jesteście znajomymi tylko jako członkowie zespołu, czy jednak prywatnie też jesteście kolegami? P.P.: Z Wojtkiem znamy się od dziecka, a Jarek jest moim szwagrem, więc to zawsze jakieś bliższe relacje. Najkrócej znamy się z Danielem. Ale układa się dobrze. Czy jest jakiś moment w waszej karierze, o którym moglibyście powiedzieć, że dokonaliście wówczas złego wyboru, że coś trzeba było zrobić inaczej i bardzo żałujecie, że tak się nie stało? W.S.: Był to moment zmiany składu. W pewnej chwili szliśmy mocno w górę, graliśmy wiele koncertów. Wówczas dwóch członków zespołu odeszło. P.P.: Naprawdę byliśmy w momencie, gdy dało się zrobić karierę. Muzykę nadawano w Trójce, w Radiu Wrocław. W.S.: Koledzy odeszli ze względu na swoje kobiety, a także pieniądze. Nie macie skłonności do skandali? P.P.: Jeżeli mamy jakieś robić, to prywatnie, a nie na koncertach. Marzyliście o jakimś miejscu, w którym chcielibyście zagrać koncert? W.S.: Zawsze chciałem zagrać na Przystanku Woodstock. Zgłaszaliśmy się tam, ale preferowane przez Jurka Owsiaka style muzyczne są trochę inne i jak dotąd się nie udało. P.P.: Świetnie byłoby zagrać tam wieczorem. W dzień nie ma takiego klimatu. Chyba jednak mamy małe szanse. Graliście support przed zespołem Ziyo. To dłuższa współpraca czy jednorazowy koncert? P.P.: Na razie to pojedynczy występ, ale co będzie dalej, to zobaczymy. Każdy koncert to jakiś krok do przodu i nowe doświadczenie. Muzyka nie jest jeszcze waszym głównym źródłem utrzymania. Jak zarabiacie na życie? D.S.: Jestem muzykiem. Uczę dzieci w ramach zajęć muzyczno-rytmicznym. Żyję z tego od kilku lat. P.P.: My z Wojtkiem prowadzimy działalność gospodarczą. Najważniejsze, żeby nie być zależnym od pracodawcy i mieć trochę Fot. grans.art.pl (4)
luzu. Jarek jest kierownikiem w firmie. W sezonie letnim dałoby się utrzymać z grania, ale przez cały rok jeszcze nie. D.S.: Faktem jest, że sprzęt muzyczny kosztuje. Trzeba wyłożyć konkretne pieniądze. Jesteście już w stanie zakupić sprzęt, o jakim marzyliście? W.S.: Do tego jeszcze daleko. P.P.: To jest odwieczny problem. Będąc nastolatkiem, człowiek zadowalał się byle czym. Nie ma granicy, której nie da się przekroczyć. To jak z samochodem – ile masz pieniędzy, tyle możesz wydać. Ale jesteśmy już zadowoleni ze sprzętu, który mamy. Macie jakieś wady i przywary, które denerwują innych członków zespołu? W.S. Jarek ma. Kiedy gra na basie, to ciągle robi milion przejść. Nie robi tego źle, ale nieraz za często albo nie wtedy, kiedy trzeba. D.S.: Dlatego dajemy mu pole do popisu na solówkach. P.P.: Czasem nadmiar piwa po koncertach denerwuje nasze rodziny. Jak wasze rodziny zapatrują się na waszą działalność? J.K.: Chcą żebyśmy przestali grać. P.P.: Raczej są przychylnie nastawieni. Wiedzą, że pewnych rzeczy nie da się rzucić, ot tak. D.S. To jest nasza pasja. Gdyby ją zabrać, pewnie zabiłoby to w nas radość. Rodziny muszą o tym wiedzieć. Moja żona od początku wiedziała, że chciałem grać w rockowej kapeli i to moje marzenie. Rozumie to. Kiedy pojawi się druga płyta? P.P.: Nie myślimy o konkretnym terminie. To może trwać rok lub dwa. Ważne, żeby wyszło coś dobrego. W.S.: Pierwsza płyta nagrywana była specyficznie. Każdy z nas nagrywał osobno. Kolejną chcemy nagrywać wspólnie. P.P.: To ma być nagranie jak na koncercie, jak na próbie. Żeby była tam energia i moc, a nie nagrywanie z metronomem. Na pewno będzie to skomplikowane, ale tak chciałby to robić chyba każdy muzyk.
32
33
Film
zwierc
Film - Młody, niezależny, niedający się zaszufladkować. Reżyser, scenarzysta, aktor. To tylko kilka określeń tak barwnej postaci, jaką jest Xavier Dolan. 22-letni Kanadyjczyk z Quebecu, którego filmy fascynują i pochłaniają widzów otwartych na otaczającą ich rzeczywistość. Rzeczywistość, która swoją złożonością przytłacza i zaskakuje. Jak się w niej odnaleźć, gdy zostajemy wepchnięci na siłę do kategorii opisanej jako „inni”? Czy pomimo wciąż tak wielu barier i ograniczeń funkcjonujących we współczesnym społeczeństwie, jest to w ogóle możliwe? Zuzanna Budźko
W
szystko zaczęło się od opowiadania napisanego jeszcze w liceum pt. Matkobójstwo (oryg. Le Matricide), które stało się zalążkiem debiutanckiego filmu Kanadyjczyka. Tuż po rzuceniu szkoły i zamieszkaniu w pojedynkę musiał zmierzyć się z codziennością pełną pustki i rozterek. Właśnie wtedy, w swoim małym mieszkaniu rozpoczął pracę nad pierwszym scenariuszem. Na podstawie opowiadania oraz skomplikowanych relacji z matką stworzył tekst niemalże autobiograficzny. Otwiera się przed widzem, a w swojej relacji jest szczery i obiektywny. Nie tylko oskarża. Usprawiedliwia i próbuje zrozumieć. To film nie tylko o dojrzewaniu, lecz także o pragnieniu zrozumienia samego siebie, swoich uczuć i indywidualności. Każdy z jego bohaterów jest samotną wyspą poszukującą czegoś więcej niż bezmiaru samotności i łez. Historia została oparta na stosunkach matki i syna. Dorastający nastolatek – Hubert (Xavier Dolan) nienawidzi swojej matki (Anne Dorval). Jest pewien, że nie została stworzona do pełnienia tej roli. Jego uczucia uzewnętrzniają się podczas każdej rozmowy, która przeradza się w kłótnię. Słowa ulatują, a między dwoj-
34
ciadło duszy reżysera giem tworzy się coraz większa przepaść. Zdesperowana kobieta próbuje odzyskać syna, jednocześnie go od siebie odpychając. Niemal każdy jej ruch odwraca się przeciwko niej, a tęsknota za latami dzieciństwa Huberta paraliżuje. Gesty, zachowania czy odpowiedzi grzęzną w pustce niedomówień. Będąc samotną matką, zatraciła wiele cech, które być może pomogłyby jej w zrozumieniu syna. Swoje wady i lęki próbuje zatuszować kiczowatymi ubraniami i wyzywającym makijażem. Choć pragnie dobra Huberta, nie potrafi tego okazać. Często balansuje pomiędzy ignorancją a nadopiekuńczością. Skrywa uczucia, jakby bała się je okazać. Właśnie to może doprowadzić do klęski w jej relacji z dojrzewającym nastolatkiem. Z drugiej strony poznajemy miłość zupełnie inną niż ta matczyna. Jest ona uczuciem skrajnie obcym wielu ludziom. Hubert kocha swoją matkę, jednocześnie jej nienawidząc. Drażni go każde jej słowo, gest. Nie rozumie jej zachowań i decyzji. Popełnia błąd, zatajając przed nią swój związek z Antoninem (François Arnaud). Informacja o homoseksualnym związku jej dziecka jedynie spotęguje obawy matki. Syn nie potrafi jej zaufać. Chłopak całą swoją nienawiść przelewa na kobietę, z którą żyje. Jest zagubiony, ponieważ to on odczuwa każdą jej niepewność, frustrację. Nie potrafi pomóc ani sobie, ani jej. Raniąc się nawzajem, sprawiają sobie ból, którego nie da się uleczyć jednorazowym aktem skruchy. Ta dwójka tworzy parę poruszającą się we mgle. Próbując odnaleźć się nawzajem, oddalili się od siebie tak daleko, że mogą już nigdy się nie spotkać. Relacja pomiędzy nimi bazuje na głęboko osadzonych korzeniach. Usunięcie ich jest już niemożliwe. Jedyne, co mogą zrobić, to spróbować do nich powrócić i zrozumieć. Oglądając film trudno jednoznacznie poprzeć jedną ze stron konfliktu. Sam reżyser wydaje się być niezdecydowany. Związek bohaterów jest tak skompliko-
wany i wielowarstwowy, że to, kogo zrozumiemy lepiej, okaże się dopiero pod koniec historii. Obserwujemy bowiem błędy zarówno matki, jak i syna. To, z kim bardziej się utożsamimy, z pewnością powie coś o nas samych. Xavier Dolan w swoim pierwszym filmie bawi się zarówno formą, kolorem jak i stylami. Brutalnie łamie zasady kadrowania, co w rezultacie daje niesamowite efekty. Możemy zaobserwować zabiegi, które stały się jego znakiem rozpoznawczym tj. spowolnione tempo i sposób sytuowania postaci w kadrze. Nic nie jest tu przypadkowe. Świadomy swoich działań tworzy nie tylko jedno dzieło, ale swój własny styl. Nie dziwi ilość nagród, którymi obsypano Zabiłem moją matkę,gdyż Dolan to prawdziwy artysta.
Bolesna szczerość czy improwizacja? Wybór nigdy nie jest
jednoznaczny. Zawsze pozostaną
wątpliwości,
niedopowiedziane rozmowy. Świadczy o tym jego odwaga, pewność siebie i wyczucie obrazu, z którym trzeba się urodzić. Xavier przedstawia swoich bohaterów nie tylko za pomocą dialogów i gestów, ale wszystkiego, co ich otacza. Wystarczy spojrzeć na dom udekorowany przez matkę Huberta. Nikt nie zdziwi się, dlaczego syn dusi się w przestrzeniach pełnych tandety i sztuczności. On właśnie od tego całe życie próbuje się uwolnić, na co Chantale mu nie pozwala. Jak odnaleźć własną drogę, gdy ktoś za wszelką cenę chce uwięzić nas w klatce utkanej ze skrawków matczynej miłości?
35
„Jedyne, co warto zabić w naszym życiu, to wewnętrzny wróg. Zatwardziały sobowtór. Zapanowanie nad nim jest sztuką.” (oryg. „Il n’est d’autre chose à tuer dans cette vie que l’ennemi intérieur, le double au noyau dur. Le dominer est un art”.) Wyśnione miłości (2010) Drugi film w karierze utalentowanego Kanadyjczyka opowiada ponownie o miłości. Jak można się domyślić, nie jest to miłość łatwa. Xavier Dolan postanowił opowiedzieć o miłości nowoczesnej. Pełnej pożądania, bez granic, zahamowań, lecz jednocześnie boleśnie wypełnionej rozczarowaniami i niespełnionymi nadziejami. Każdą sceną potwierdza swoją dojrzałość artystyczną i udowodnia, że to dopiero początek jego kariery. Główni bohaterowie, Francis (Xavier Dolan) i Marie (Monia Chokri), to para dobrych przyjaciół. On, przystojny gej stylizowany na Jamesa Deana i ona, piękna poetka. Podczas jednej z wielu imprez poznają Nicolasa (Niels Schneider), studenta architektury. Młody bóg przypominający anioła fascynuje zarówno Marie jak i Francisa. Powoli zauroczenie przeradza się w obsesję, a pomiędzy nimi rodzi się rywalizacja. Obiekt ich zainteresowań z początku wydaje się być biernym obserwatorem toczących się wydarzeń. Rozpoczynając od niewinnych spotkań, w końcu decydują się na wspólny wypad za miasto do domku nad jeziorem. Czy tam spełnią się w końcu wielkie nadzieje dwójki przyjaciół? Kto wygra, a kto przegra ten pojedynek? Wyśnione miłości to film ukazujący namiętne uczucia, które rodzą się w każdym z nas. Młodzi ludzie kochają szybko, intensywnie, powierzchownie. W stanie ekstazy i rozpaleni nadziejami jesteśmy gotowi do wielkich poświęceń. Pragniemy bliskości, która zbyt często okazuje się fałszywa. Pośród różnych rodzajów związków poszukujemy intymności i szczerości. Każdy na swój własny sposób kocha i chce Ilustr. Katarzyna Domżalska
być kochanym. Xavier Dolan pokazuje widzom, jak szybko może nakręcić się spirala toksycznych i destrukcyjnych uczuć. Coraz trudniej odróżnić te prawdziwe od pozornych. Nieświadomie stajemy się czyjąś zabawką lub sami więzimy kogoś w swoich sidłach. Kolejnym świetnie ukazanym tu aspektem jest zjawisko wymieniania partnerów. Co noc możemy mieć kogoś innego, kochać w inny sposób, lecz tak naprawdę pozostawać samotnymi i zagubionymi. Zdesperowani zgadzamy się na ciągłe zamiany, które niszczą i ograniczają. Czym tak naprawdę jest miłość ? Aktem seksualnym bez uczuć czy szaleństwem za kimś, kogo tak naprawdę wcale nie interesujemy? Reżyser za pomocą świetnie dobranych metod filmowania swoich aktorów, sprawia, że ich sylwetki stają się wyraziste.
Rzeczywistość, która
swoją złożonością przytłacza i zaskakuje. Jak się w niej odnaleźć, gdy zostajemy wepchnięci
na siłę do kategorii
opisanej jako
„inni”?
Scenografia pełna jaskrawych kolorów i wyrazistych form doskonale oddaje charakter sztucznych związków. Xavier Dolan traktuje taśmę filmową jak malarskie płótno, a kamerę niczym pędzel ekspresyjnego malarza. Jego bohaterowie wydają się prawdziwymi postaciami, które po wyjściu z kina możemy spotkać na ulicy. Sam wciela się w rolę Fransica, utożsamiając się jednocześnie z opowiadaną historią. Nie jest jedynie dyrygentem stojącym za kamerą, ale żywą cząstką filmu, z którą możemy obcować. Czy miłość ma prawo istnieć jedynie w naszych snach? Jak głęboko musimy sięgnąć, aby dotrzeć do prawdziwych
pragnień i zrzucić maskę, którą zakładamy przed osobami, na których naprawdę nam zależy? Francis i Marie nie potrafię odnaleźć się w uczuciu, które gwałtownie nad nimi zapanowało. Jednocześnie stają się pionkami w grze niedomówień i nadziei. Czy wszyscy jesteśmy na to skazani? Wierzę, że nie, choć nie to odgrywa tu najważniejszą rolę. W miłości nic nie da się jasno wytłumaczyć i stwierdzić. Jej niebanalność i różnorodność to coś pięknego, a jednocześnie boleśnie raniącego. Wyśnione miłości to piękny film o tym, co może wyniknąć ze spotkania trójki ludzi, których coś połączyło. To, w jaki sposób wpłyną nawzajem na swoje życie, zależy tylko od nich samych. Xavier Oba filmy ukazują odbiorcom cząstkę ich twórcy. Odrzucenie i samotność przeplatają się niemalże w każdej scenie. Jak pokonać własne słabości, uciekając od konfrontacji? Xavier Dolan kreuje światy, w których znajduje kryjówkę, spotyka samego siebie. Rozmawia, prowadząc monolog. Sytuacje abstrakcyjne, przejaskrawione stają się prawdziwe, namacalne. Obrazy, klatki filmu przetrzymują w sobie emocje, wspomnienia. Choć podczas wywiadów sprawia wrażenie pewnego siebie, jego produkcje przedstawiają go w innym świetle. Która z postaci jest maską, a która żywym człowiekiem? Czy my, jako odbiorcy zostaliśmy upoważnieni do odpowiedzi na to pytanie? Sztuka to pewna forma kreowania własnej osobowości. Niektórzy wkładają w nią cząstkę siebie, inni z niej czerpią wzbogacając własne życie. Bolesna szczerość czy improwizacja? Wybór nigdy nie jest jednoznaczny. Zawsze pozostaną wątpliwości, niedopowiedziane rozmowy. Dzięki jego filmom możemy uświadomić sobie, jak wielką rolę w życiu pełni indywidualność. Jak jej sprostamy, zależy tylko i wyłącznie od nas samych. Nie wstydźmy się jej, a wręcz przeciwnie – zróbmy coś, aby określała naszą egzystencję. Niezależnie od tego, jaką rolę pełnimy w grze zwanej życiem, postarajmy się, tak jak Xavier Dolan, zmierzyć się z własnymi emocjami dzięki sztuce. Jako twórca lub odbiorca.
36
37
Ilustr. Katarzyna DomĹźalska
Pracownię przy ul. Szczytnickiej po raz pierwszy odwiedziłam w czasie zeszłorocznych wakacji. Zafascynowały mnie obrazy i kompozycje – zwłaszcza te „lingwistyczne”, w których pejzaż wpisane jest haiku lub które w całości składają się z zaimków. Nigdy wcześniej nie przypuszczałam, że krótkie, ascetyczne formy wyrazowe mogą być efektowną materią plastyczną. O zaimkach, pejzażu i spotkaniu z Witoldem Gombrowiczem rozmawiam z Anną Szpakowską-Kujawską, malarką. Marta Wąsik
38
Mariaż słów z obrazem A nna Szpakowska-Kujawska: Cóż za cudowną rzecz ma pani – małą, poręczną, można zmieścić w rękawie i nagrywać wszystko i wszystkich. Świat się tak zmienia, że czuję się już otoczona pajęczyną wieków. Marta Wąsik: Porozmawiajmy o Pani twórczości. W albumie poświęconym Pani malarstwu, zatytułowanym Jest się i wydanym w 2005 r., Pani dorobek podzielony jest na etapy. Daty poszczególnych okresów są równe i liczone kolejnymi dekadami. 1960– 1970, 1970–1980, 1990 i następnie rok 2000. Czy z teraźniejszością łączy je jakiś punkt wspólny? Jaka jest Pani twórczość po 2010 r.? Jest punkt wspólny, szalenie prymitywny. Swoje prace pisane skończyłam na zaimkach: ja, ty, my, wy, oni. Zaimki są tutaj budulcem obrazów malarskich. Ukryłam się w zaimku „ja” (i wcale to nie ja musiałam być „ja” konkretnie). Moje obrazy mają kształt dziennika. Jest taka moja grafika przedstawiająca tsunami, złożone z „ja” i „ty” – to sunące na siebie fale tworzące „my”. Dla obserwatora z zewnątrz, niewtajemniczonego, są to zwyczajne fale, dla mnie natomiast historia głębsza, zapis głębszych odczuć. Tam byłam ja, moje odczucia, moje przeżycia. I nagle ta fala rozpryskuje się, sunie gdzie indziej. Obserwator z zewnątrz na pewno odczytuje ten rysunek inaczej. Zmiana? Po prostu – w nowej pracowni, po 2006 r., abstrakcyjne zaimki zastąpiły opowieści o fizycznym „jakimś” człowieku, który znów znalazł się na moich obrazach.
Mam wrażenie, że im bardziej coś jest nieczytelne, tym większa grupa osób odnajduje w dziele siebie, definiuje je na swój sposób. Tworzy interpretację taką, jaka pasuje do jego własnego położenia. Zaimków na Pani obrazach jest bardzo dużo, umiłowała je Pani szczególnie. Nawet w tytuł albumu wpisana jest zaimkowa zwrotność. Tytuł pochodzi od jednej z prac, jeszcze z Afryki – Jest się – przedstawiającej wesołego stworka o kilku obliczach – na płótnie, na kalabaszu i w ceramice. Zaskoczyło mnie, że Jest się wśród odbiorców wzbudziło specjalną uwagę. Dla mnie to rzecz zwyczajna, uczucie pewnej beztroski. Jest się – po prostu SIĘ JEST i nie ma problemu. Takie bezosobowe istnienie i być może cieszenie się życiem. Zaimkowość, ciągłe „ja” przywodzi na myśl Gombrowicza i fragment jego dziennika. W poniedziałek – ja, we wtorek – ja, w środę – ja. To szalenie Gombrowiczowskie. I szalenie prawdziwe, choć nigdy sobie tego z Gombrowiczem nie skojarzyłam. Po wystawie w 2005 r. narysowałam Obraz egocentryczny, złożony z kulek-jeżyków stworzonych z zaimków „ja”. Jedna kulka „ja”, druga kulka „ja”, trzecia i tak dalej. Są zlepkiem tych zaimków, a jednocześnie pejzażem, który kiedyś ujrzałam, będąc na wsi. We mgle, na horyzoncie, zobaczyłam takie właśnie kule drzew. A że byłam sama w domu, pomyślałam, że tuż obok znajduje się dom, w którym również ktoś jest, i następny, następny. Tak oto obraz przyjął formę „ja”. Kiedyś inny krajobraz nazwałam Altruistyczny
39
– składał się wówczas jedynie z „ty”. Z kolei tam, gdzie pojawiają się „ja” i „ty”, może być albo walka, albo miłość, właściwie wszystko. Innym razem, gdy spoglądałam w gwiazdy, uświadomiłam sobie, że każda z nich tworzy właśnie takie „ja”. Galaktyki składają się z pojedynczych „ja”, a nie „my”, z pojedynczych atomów. Widzi pani, moja twórcza myśl charakteryzuje się ciągłością, nigdy nie zmieniam tematyki. Jest osobny cykl Pani obrazów, zatytułowany Atomy, z lat 60. Każda z postaci uwiecznionych w cyklu ma podobną twarz, każdy człowiek to członek masy. Zależało mi, aby oddać cechy masy ludzkiej. Gdybym zastanawiała się nad tym, jak namalować i ubrać pojedyncze osoby – kobietę, mężczyznę, to nie zrealizowałabym pierwotnego zamysłu, czyli pokazania wspólnoty, identyczności odczuć. A więc powstało to, co najszybciej podchodziło pod pędzel, kule głowy – łyse czy niełyse, ważne, aby symbolicznie przedstawiały ludzi. Przyjrzałam się obrazom z różnych etapów Pani twórczości i próbowałam wynotować główne jej motywy. I oto, co mam: człowiek, pejzaż, człowiek, twarz ludzka, natura, człowiek, emocje, człowiek… …człowiek uwikłany w przyrodę, podporządkowany jej. Właściwie całe moje dojrzałe życie przepełnione jest zachwytem nad przyrodą. Na myśl przychodzi mi teraz obraz, na którym są zielone Atomy. Szłam kiedyś wieczorem przez Krzyki, byłam rozedrgana złą wiadomością i spojrzałam na drzewa. Wydawało mi się, że podświetlone Fot. Bartek Babicz
latarnią, przyjęły obraz mojej chęci ucieczki. Ja się schowałam w tych wielu ludziach, w drzewach, w tym, co było ważne. Gdy już zaczynam malować, ważne jest skończenie obrazu – przez znalezienie właściwego języka dla moich odczuć. I to właśnie jest paradoks. W momencie, kiedy następuje „przełączenie” i pojawia się już problem formy, rozmiarów, farb i pomysłu na to, jak coś namalować, to problem psychiczny odchodzi. To ma niezwykłą funkcję terapeutyczną. Problem ze sfery realnej przechodzi wtedy w problem twórczy. Myślę, że podobne uczucie towarzyszy pisarzom, poetom, nawet dziennikarzom. To nic innego jak ucieczka i twórcze myślenie. Najpierw człowiek przeżywa radość, rozpacz, złość bądź smutek, a gdy powstaje myśl, aby to uczucie zobaczyć, przełożyć na język malarstwa, wówczas problem się oddala. Mówi się, że bardziej „produktywny” jest smutek. To w nieszczęściu wielcy pióra, fortepianu czy batuty tworzyli najbardziej wyraziste, przeszywające duszę dzieła. Myślę, że rozwiązanie tkwi w tym, iż ze smutku człowiek chce się jak najszybciej wyrwać, natomiast szczęście chce przy so-
bie zatrzymać. Może się boi, że ujawniając szczęście – w jakiejkolwiek postaci – ktoś je szybko przekłuje. Wróćmy jeszcze do obecności zaimków. Skąd się wzięły w Pani twórczości? Czy mają związek z haiku?
Zaimki mogą służyć do wszystkiego, oddać relację, uczucia. A z umiłowaniem przeze mnie w ogóle pisania wiąże się pewna historia. Od zawsze kochałam narty, bardzo lubiłam wyjeżdżać w góry. I pewnego roku, po powrocie z Afryki, byłam z mężem i grupą przyjaciół na Pilsku. Miałam wtedy buty na klamry i bardzo od nich cierpiałam. Wrzynały się w moje nogi i wwiercały w mózg. Musiałam jechać w rozpiętych butach. Prawie nie było śniegu, manewrowałam między kamieniami i czułam przeokropny ból. W pewnym momencie, osłabiona, powiedziałam „dość”, zdjęłam narty, rozpięłam buty, przeklęłam głośno. I w jednej chwili postanowiłam, że nigdy więcej nart nie założę. Od tego czasu wyjeżdżałam z mężem, ale zamiast nart pakowałam zeszyt, długopis, chodziłam po lasach i okazało się, że tego właśnie potrzebowałam. Wtedy się rozpisałam. Kiedy przychodziła wiosna, cieszyłam się wszystkimi zielonościami, myśli kiełkowały w mojej głowie. Przychodziły do mnie fale haiku, utrwalanie szczęśliwych chwil związanych z naturą. Niespieszne, spokojne odkrywanie przyrody było dla mnie wielkim szczęściem. I stąd fragment na jednym z obrazów: „Trawy, moje trawy, trawy zielone na wietrze, tęsknię za wami, trawy”. Po dwóch–trzech latach zaczęło się coś mącić w odczuciu tej harmonii ze światem. Pozostawiło to ślad w ceramice, na której widnieją pytania: „teraz?”, „potem”, „dlaczego?” i inne podobne. Przyroda najdoskonalszym twórcą? Tak, ona tworzy największe dzieła sztuki. Aż dech zapiera. Tylko na łonie przyrody doceniam myśli, sprawy, zjawiska, rzeczy, których nie dostrzegam normalnie. Jest kilka obsesji w Pani twórczości. Bez obsesji człowiek miałby nieciekawe życie. Może nawet niekoniecznie są to obsesje, a po prostu stałość myśli w jakimś kierunku. Ta stałość pozwala czasem na dotarcie do sedna sprawy. Myślę, że dopóty wszystko jest dobrze, dopóki nie jest to patologia. Ale czy twórca musi być zupełnie normalny? Może wtedy nie miałby potrzeby tworzenia? Autorka monografii o Pani twórczości, Elżbieta Łubowicz, często pisze o wy-
40
stępującym w Pani sztuce rytmie. Skojarzyło mi się to z mostem, który – jeśli marszowym, mocnym, jednostajnym krokiem przejdzie przez niego duża grupa ludzi – może być wprawiony w rezonans. Ten rytm przeszedł na mnie chyba od ojca [Wacława Szpakowskiego, architekta – przyp. MW], który jest twórcą linii rytmicznych. O nim też mówiono, że jest to obsesyjne. Obsesyjne czy nie, jest to niesłychanie twórcze. On stworzył teorię linii rytmicznych, które przed nim nie były znane. Stworzył pojęcie ciągłej, niekończącej się nigdzie linii rytmicznej. Myślę, że ani on, ani ja nie wpadliśmy jednak w rezonans. Ale to inne zagadnienie. Ja w każdym razie wychowałam się w otoczeniu tych właśnie linii i mam już zakodowane – być może genetycznie – zamiłowanie do rytmu. Może dlatego tak bardzo poruszały mnie w Afryce dźwięki bębnów – tzw. talking drums, czyli „mówiących bębnów”. Musi być we mnie dużo atawizmu, jeśli to bębnienie porusza we mnie coś tak intensywnie w środku. Pozostańmy jeszcze w temacie wewnętrznych przemian i wzruszeń. W 1965 r., podczas pobytu na stypendium w Vence, spotkała Pani Witolda Gombrowicza, który podarował Pani dwa tomy swojego Dziennika. Nie wiem, może i podarował… Ja w każdym razie, porządna i nieśmiała Polka, przeczytałam i… odniosłam mu je. Bardzo się zdziwił. Ale studiując go, wypisywałam sobie wszystko do brulionu. Mógłby się uśmiać, gdyby widział, jak gorliwa Polka przepisuje fragmenty jego twórczości słowo po słowie, bardzo skrupulatnie. Pamiętam dobrze moment, w którym przyniósł do pokoju te książki w czasie pierwszej mojej wizyty u niego. Przyszedł i powiedział: „mam coś dla pani, proszę poczytać”. Ale nie powiedział, że daje… Choć teraz, jak widzę pani reakcję, czuję się trochę zakłopotana, może i faktycznie podarował… Ale Dzienniki sobie potem odkupiłam. Jaki był Gombrowicz? Właśnie taki, że jakoś dziwnie nie miałam potrzeby się z nim widywać. Dzienniki mnie zafascynowały, a wtedy potrzebowałam odnaleźć SIEBIE. Miałam tyle wspólnych Polkom w tamtym okresie kompleksów! Udało mi się jednak stanąć na nogi i to Gombrowicz mi w tym dopomógł swoimi Dziennikami. Ostatnio się zastanawiałam, w jakim on był okresie życia, kiedy przebywał w Vence. Od roku mieszkał w Europie,
Anna Szpakowska-Kujawska Jest malarką, ukończyła studia w 1956 roku w PWSSP Wrocław, mieszka we Wrocławiu. Tworzy rysunki, obrazy, rzeźby ceramiczne, w brązie. Jej malarstwo ceramiczne zdobi ścianę Instytutu Matematyki UWr (widoczną od strony mostu Grunwaldzkiego), a w holu Biblioteki Wojewódzkiej (przy Rynku) można podziwiać wykonany przez nią w latach 70. plafon. Miała około 50 wystaw indywidualnych w Polsce i w Europie. Brała udział w wystawach sztuki polskiej w kraju i na świecie. Wiele lat przebywała w krajach afrykańskich – pokłosiem tych podróży są obszerne zapiski (niewydane) pod tytułem Ekundayo… albo Droga.
przyjechał tam z Argentyny. I ta Europa – po Argentynie – dla niego była prawie tym samym, co dla mnie Europa po PRL-u. Najpierw mieszkał w Berlinie, zachorował na astmę i przyjechał do Vence. Widok jego mieszkania uderzył mnie: bardzo surowe, pustawe, meble drewniane, bez żadnych udziwnień. Żadnego kurzu, żadnych bibelotów – wszystko musiało być sterylne, jak to dla astmatyków. Potem żył jeszcze tylko kilka lat. W rozmowach z nim wyszło, że i on w Europie czuje się obco. Może to
ja chciałam tak myśleć? Nie lubiłam, gdy w rozmowie prawie nigdy nie patrzył prosto w oczy, patrzył gdzieś w bok. Teraz przyjmowałabym to jako coś naturalnego. Wiecznie zamyślony? Raczej z dystansem, ale bardzo życzliwy. Zapraszał mnie do siebie. Ja nie chciałam go często odwiedzać, bo przecież miałam jego Dzienniki, czytałam je, przepisywałam, a miałam już tak mało czasu. Mój pobyt na fundacji kończył się. W Dziennikach podkreślał, że w twórczości trzeba być całkowicie
41
szczerym, obnażać siebie do końca, nie tonąć w niedopowiedzeniach. Moje Atomy, malowane dwa lata później – myślę, że są w tej szczerości dość bezkompromisowe. W twórczości towarzyszy mi myśl: uważaj, to się robi za ładne, za grzeczne, coś w tym jest nieprawdziwego… Osiągnięcie prawdy jest najważniejsze! Czy Gombrowicz byłby uszczęśliwiony moim odczytaniem przekazanych przez niego idei – nie wiem. Być może wyciągnęłam z tego, co napisał, to, co było w zgodzie ze mną samą? Fot. Bartek Babicz (2)
Tytuł: Farby wodne Autor: Lidia Ostałowska Wydawnictwo: Czarne Rok: 2011
recenzuje: Katarzyna Lisowska
Malowanie historii
P
amięć, wykluczenie, świadectwo – te słowa mieszczą się w polu semantycznym prawie każdej relacji o Zagładzie. Odniesień tych nie mogła również uniknąć Lidia Ostałowska, kompletująca zbiór reportaży zatytułowany Farby wodne. Autorce udało się jednak wykorzystać ów skojarzeniowy łańcuch w dość oryginalny sposób, dzięki czemu jej opowieść przybrała nietypową, niepozwalającą na czytelniczą obojętność, formę. Mimo tego, niełatwo ocenić tę formę, zwłaszcza że jej funkcja jest wyraźnie służebna wobec treści. A o czym mówi Ostałowska? Z natłoku poruszonych wątków można wyodrębnić dwa bardzo ogólne zagadnienia organizujące całość narracji, a mianowicie: zagubienie w chaosie historii i ścieranie się skrajnie przeciwnych racji. Czy to streszczenie brzmi zagadkowo? Spytajmy, na ile udało się je rozjaśnić reporterce. Autorka skupiła swoją relację wokół kilku newralgicznych punktów (obozy koncentracyjne, obozy pracy, powojenne procesy, polski antysemityzm), za oś relacji przyjmując losy Diny Gottliebowej, czyli więźniarki portretującej na rozkaz doktora Mengelego badanych przez niego Cyganów. Ten sposób organizacji tekstu pozwolił Ostałowskiej uszeregować chronologicznie poszczególne reportaże. Na tym jednak kończą się próby zaprowadzenia ładu w narracji. Mamy raczej do czynienia z płynną opowieścią, spajaną
przez motywy, tematy, postacie i problemy, powracające w kolejnych częściach i ukazywane z różnych stron. Trudno zaprzeczyć mimetycznym walorom tej formuły. Autorka, przeplatając rozmaite linie historii, przekonująco ukazuje pozbawiony wszelkiego porządku bieg wydarzeń. Poza tym udaje się jej ograniczyć (choć nie wyeliminować – o czym napiszę niżej) pierwiastek wartościowania. Nie słyszymy głosu wszechwiedzącego narratora, uzurpującego sobie prawo do oceniania i racjonalizowania przedstawionych sytuacji i postaci. Z tego też powodu sprzeczność ścierających się interesów i siła ukazanych konfliktów objawiają się w pełnej jaskrawości, nie pozwalając na posłużenie się żadną upraszczającą interpretacją. Jeszcze bardziej niż owa dziennikarska powściągliwość, zaskakuje sprawność, z którą Ostałowska opowiada o najdrastyczniejszych momentach wybranego przez siebie okresu. Na uwagę zasługuje zwłaszcza drugi reportaż, 1943. W Birkenau, na innej planecie. Dynamika, ale też specyficzna łagodność narracji, przekraczają schemat mimetyzmu i ujawniają raczej talent pisarski, w innych częściach przytłumiony (niestety?) przez temperament aktywistki. Jak już wspomniałam, autorka nie zamierzała całkowicie zrezygnować z prawa do wartościowania. Przesuwając punkt ciężkości z interpretacji na opis, uniknęła narzucania własnych ocen, wyraźnie jednak zaznaczając swój punkt wi-
42
dzenia. Trzeba też wspomnieć o zamieszczonych w książce zdjęciach, a zwłaszcza o sądach bezpośrednio w yrażonych w opisach fotografii (por. np. „doktor Josef Mengele, morderca i lekarz, postrach dzieci w Zigeunerlager”, s. 95). Znaczący dobór faktów i sposób wplecenia ich w opowieść sprawiają, że na głównego bohatera zbioru awansuje społeczność romska. To właśnie wykluczenie Romów chce ukazać Ostałowska, upominając się o pamięć dla grupy i pozostawiając świadectwo jej cierpienia. Sugerowane przez t y tuł malarskie konotacje odpowiadają reporterskim poczynaniom autorki, która postanowiła stworzyć portret wybranych ludzi i wybranych czasów. Ambitne założenie wymusiło zastosowanie techniki kolażu, pozwalającej nie tylko na znaczne poszerzenie horyzontu tematycznego, ale też na zderzenie różnych punktów widzenia. Choć forma służy przesłaniu, Ostałowska umie zazwyczaj pogodzić sugestywny przekaz z pisarską pomysłowością. W pewnych fragmentach lepiej, w innych – z mniejszym powodzeniem, ale zawsze tak, by pozbawić odbiorcę pokusy czytelniczej bierności.
Tytuł: Męka kartoflana Autor: Janusz Rudnicki Wydawnictwo: W.A.B. Rok : 2011
recenzuje: Paweł Bernacki
Za dużo farsy w męce
D
ość długo poszukiwałem kluc za, k tór ym mógłby m ot wo r z yć Mękę kartoflaną Janusza Rudnickiego. Niby wszystko jest w niej jasne i czytelne – to, że jest ironiczna, to że opowiada o polskości i emigracji, że drwi ze wszelkich świętości, że gdzieś tam w tle pobrzmiewa chichoczący Gombrowicz, że nie brakuje wątków autobiograficznych i tak dalej, i tak dalej… Problem w tym, jak to wszystko zamknąć w tekście. Zwięźle opisać i nie być przy tym bardziej banalnym niż trzeba. Długo mnie ta kwestia męczyła, aż w końcu spojrzałem uważniej na okładkę, czyniąc z niej już nie tylko ozdobę do tekstu, ale integralny składnik dzieła. Zerkam więc na tę okładkę i co tam widzę? Zgarbionego mężczyznę o szarej skórze, w czarnym garniturze i czerwonych butach, który idzie pod górę dźwigając na plecach wielki kartofel. Ot taki nasz polski Syzyf. Nijaki, zwyczajny, z tymi butami symbolizującymi komunistyczną spuściznę i tym przaśnym ziemniakiem na ramionach… Sam staje się alegorią garbu, jaki dźwiga każdy z nas – polskości. I o niej w zasadzie opowiada każde z opowiadań zawartych w tomie. Zaczyna się wszystko nieco nostalgicznymi historiami emigracyjnymi, które w drugiej części są zastąpione przez wręcz dekonstrukcyjne quasi-literackie szkice o Schulzu, Nałkowskiej i Dąbrowskiej, by na samym końcu przejść w słynną Mękę kartoflaną, gdzie wszystkie żale Rudnickiego względem
polskości wzbierają, a potem dosłownie się wylewają i chyba przekraczają stan alarmowy. No to wody! Opowiadania z pierwszej części są w moim odczuciu zdecydowanie najlepsze: stonowane, wyważone między powagą i żartem, goryczą a śmiechem. Mówią o problemach z tożsamością, samotności i zagubieniu. Ich bohaterowie są autentyczni. Rudnicki sprawia, że jesteśmy w stanie zaakceptować ich opowieści – przyznać prawo do istnienia. Przekonują nas, współczujemy wraz z nimi. Zdajemy się rozumieć ich emigracyjne, a więc także egzystencjalne, rozterki, gdzieś tam w środku cierpimy z powodów ich błędów. Mówiąc krótko – wierzymy w nie. Problem tkwi jednak w tym, że im dalej w las tym poziom ironii rośnie, a powagi i refleksji maleje, przez co i naszej wierze trudno znaleźć w czymkolwiek oparcie. Kulminacją jest Męka kartoflana, która na początku, owszem, wciąga. Porywa jej pędzący język, swoista potoczysta gawęda, a także cynizm. Im dalej jednak się za nimi podąża, tym mocniej wszystko to zaczyna nudzić. Rudnicki wyszydza religijność, patriotyzm, śląskość, polityków, kłótliwość i szydzi dalej, i szydzi nieustannie, i szydzi wściekle... aż w końcu nuży. Bul, bul, bul – zalewa nas woda ironii, goryczy, cynizmu, a wyjście na powierzchnie albo dopłynięcie do stałego lądu zaczyna graniczyć z cudem... Można odnieść wręcz wrażenie, że w pewnym momencie owa polskość, którą Rudnicki próbuje wyszydzić, przygniotła
43
go niczym kartofel postać z okładki jego książki. Próbuje się z nią uporać, wziąć za bary – może nawet sięgnąć do trzewi i zatargać – a ona ciągle mu umyka. Przypomina nieco Syzyfa, toczącego pod górę ciężki kamień bez nadziei na sukces. Ta beznadzieja w końcu sprawia, że zaczyna śmiać się przez łzy. Desperacja doprowadza go do szyderstwa. Woli wyszydzić swój los, swoją tożsamość, niż im się poddać. „Skoro nie mogę Cię objąć, to chociaż Cię wyśmieje! A poniżę Cię! łacha z Ciebie będę darł!” zdaje się wołać. Szkoda… Stare mądre przysłowie mówi, że pod każdą maską błazna kryje się żałoba. Tak jest i w tym przypadku. Problem zdaje się polegać na tym, że trefniś kompletnie zdominował żałobnika i o ile w pierwszych opowiadaniach książki Rudnickiemu udawało się zachować doskonałą równowagę pomiędzy tymi dwoma postawami, o tyle z każdym kolejnym tekstem coraz mocniej ją gubił. W końcu został mu tylko błazen. To zaś za mało, żeby objąć polskość. Wyśmiał ją więc idealnie, celnie i bezczelnie, ale bynajmniej nie prześwietlił. Po prostu za dużo tej farsy w męce.
Tytuł: Martha Marcy May Marlene Reżyseria: Sean Durkin Wytwórnia: Fox Searchlight Pictures Rok: 2011
recenzuje: Szymon Stoczek
Wszystkie imiona Marthy
I
mię to wyznacznik tożsamości, który pozwala człowiekowi wyróżnić się z tłumu. Nie bez powodu imionom przypisywano dawniej znaczenie magiczne: można panować tylko nad tym, co zostało wcześniej nazwane i określone. Co jednak, kiedy człowiek nie panuje nad samym sobą, kiedy ma więcej niż jedno imię? Sean Durkin w swoim debiucie Martha Marcy May Marlene zajmuje się właśnie takim przypadkiem. Główna bohaterka filmu Martha ucieka z sekciarskiej komuny i chroni się u swojej siostry. Dwa lata życia z dala od cywilizacji mocno naznaczyły Marthę, która ma teraz problemy, by powrócić do normalności. Zamiast opowiedzieć siostrze o swoich przeżyciach oraz o podejrzanej komunie, zamyka się w wewnętrznym świecie koszmarów przeszłości i tłumionego cierpienia. Reżyser filmu przeplata teraźniejszość z ponurymi wspomnieniami bohaterki, kreśląc niesztampowy obraz ,,rodzinnej” sekty, przewodzonej przez charyzmatycznego Patricka. Guru sekty sprawia w filmie wrażenie wszechobecnego mistrza manipulacji. Scena, w której Patrick śpiewa specjalnie dla Marthy (a właściwie już nowo ochrzczonej Marcy May) She’s Just a Picture, jest jedną z ciekawszych i najbardziej zapadających w pamięć. Jego odrobinę schizofreniczne zachowanie wobec kobiet i sposób bycia jest wzorowany na autentycznym przywódcy, Charlesie Mansonie, który pod koniec lat 60. założył pierwowzór filmowej sekty. Jego wyznawcy odpowiadali za kilka bardzo brutalnych
zabójstw, w tym także za śmierć żony Romana Polańskiego. Sean Durkin nie idzie jednak znanym tropem krwawych zbrodni. Jego film nie epatuje także efektownym erotyzmem, jakiego można by się tu spodziewać. Wierzenia religijne zostają w filmie zepchnięte na dalszy plan. Kamera skupia się na scenach rodzajowych i codziennych czynnościach mieszkańców osobliwej farmy, często przyjmuje ona punkt widzenia odległego obserwatora. Reżyser stawia na naturalizm i na oszczędne operowanie kadrem, któremu od początku do końca pozostaje wierny. Długie jazdy, twarze skąpane w półcieniach i nieraz nieco dezorientujące ujęcia, dobrze pasują do skonfundowanej Marthy. Elizabeth Olsen, która ją zagrała, zaprezentowała aktorski kunszt na najwyższym poziomie – oszczędne gesty, bierność i wylęknione spojrzenie świetnie korespondują z sytuacją głównej bohaterki… bohaterki, która jednak przez cały film jest niemal taka sama – roztargniona i zdesperowana, zagubiona bez szans na jakikolwiek ratunek. Reżyser uzupełnia jej życiorys dodając kilka ciekawych szczegółów, ale jej historia kręci się w zaklętym kole lęków i zupełnej bezradności jej siostry – osoba, która jest najbliżej bohaterki, paradoksalnie nie potrafi w ogóle do niej dotrzeć. Pytania o przeszłość Marthy napotykają na nieprzebyty mur milczenia i pielęgnowanego strachu. Oczywiście, w historii kina istnieją kultowe filmy o bohaterach, którzy przez cały czas pozostają tacy sami, do
44
takich opowieści wymagane jest jednak coś więcej poza dobrym odwzorowaniem psychologii postaci. Nieśpieszne tempo zestawione z depresyjnym charakterem Marthy i powolnymi jazdami kamery czynić może film nieco ciężkostrawnym. Egzystencjalny wymiar nie pasuje przy tym do końca do kilku ujmujących z estetycznego punktu widzenia, lecz odrobinę przekombinowanych, ujęć. Największą wadą filmu jest jednak mało ciekawe zakończenie. Zbudowany przez reżysera finał smutnej historii wydaje się być nijakim wyjściem awaryjnym – przewidywalnym i do tego mało wnoszącym. Sean Durkin niejako jeszcze raz powtarza mantrę lęków Marthy, niemo pytając widza na ile te są racjonalne, a na ile tylko wyimaginowane. Ciekawe? Mimo, że trochę ograne wciąż tak, ale mogłoby być zdecydowanie lepiej gdyby tylko reżyser pokusił się o większą fabularną inwencje i nieco zburzył zbyt jednolity, a przez to nieżyciowy, ponury nastrój swojej opowieści. Ostatecznie film broni się jako stadium psychologiczne, jednak wszyscy miłośnicy suspensu srogo się na nim zawiodą. Metka thrillera, jakim opatrzono film w opisach, jest tutaj niestety mocno na wyrost. Martha Marcy May Marlene to bardziej dramat psychologiczny, który choć dobrze wyreżyserowany, fabularnie aż tak nie porywa. Być może następne filmy Seana Durkina będą pozbawione wad debiutu, bo co do kariery Elizabeth Olsen nie mam żadnych wątpliwości: sekta zwana Hollywood jest gotowa by ją przyjąć.
Tytuł: Show Time Autor: Lombard Wytwórnia: Show Time Music Production Rok: 2012
recenzuje: Wojciech Szczerek
The Show Is Going On
N
owa płyta Lombardu pt. Show Time trafia do sklepów w dość długim odstępie czasu od poprzedniej. Mimo to jest w jakimś sensie naturalną kontynuacją, bo zespół stylistycznie wydaje się wiernie podążać swoją rockową ścieżką, przeżywając w ostatnich latach stabilizację w działalności, jakiej nie mógł zaznać przez poprzednie dwie dekady. Album otwiera nie najlepszy utwór pt. Musical, którego treść podejmuje tematykę ostatniego hitu zespołu Queen, co nakreśla słuchaczowi szerszą koncepcję całości. Jednak o ile piosenka otwierająca to nieprzekonujący niby-hymn wszystkich zwierząt estradowych, ale dający nadzieję na lepszy rozwój sytuacji, to utwór przedostatni (Show – Made in Poland), stanowiący klamrę, okaże się już lepszym dziełem, jednak obróconym w wielkie „fuck you” skierowane w stronę polskiego show-biznesu. Dzieje się tak nie bez powodu, bo zespół z tak pokaźnym dorobkiem, mimo szerokiej koncertowej działalności, dobrego składu i chęci istnienia na rynku płytowym, został po prostu zapomniany. Zostając przy słabych stronach, trzeba wspomnieć o mocno nieudanych próbach zbliżenia się zespołu do mainstreamu. Po pierwsze, Football Fans zaśpiewane jest tak jak pozostałe teksty po angielsku, czyli nadwiślańskim narzeczem, a otwarte segmentem syntezatorowej (bądź innej nie będącej prawdziwą) orkiestry o wdzięku soundtracku z taniej przygo-
dówki, a które ma chyba być propozycją do miana hymnu stadionowego nadchodzących mistrzostw. Po drugie, wątpliwą przyjemność daje słuchaczowi kawałek It Is Not Too Late (Nie jest za późno), w którym z moralizatorskim zacięciem raper Kebab (sic!) kreśli nam jakoby osadzoną w Polsce narko-historię w iście żenujących tekstach. Dowiadujemy się więc, że „Co druga małolata za prochy się sprzedaje/ (...) W konsekwencji HIV lub niechciana ciąża / Co jeszcze bardziej, dziewczynę pogrąża / Dziewczyna straci wszystko przyjaciół rodzinę / Szuka wyjścia z sytuacji i wybiera linę”. O ile jestem daleki od pozytywnej oceny polskich realiów, w tym trudnej młodzieży i problemu uzależnień, niełatwo mi uwierzyć w taki obrazek. Podobnie jak w to, że w kraju, w którym szczytem deprawacji jest koncert Madonny w święto Matki Boskiej Zielnej, „Dzieciak na głodzie, do ręki bierze broń/ (...) żeby mieć na towar, pociągnął za spust”. Ot, różnica percepcji. Są też utwory naprawdę dobre jak Szara Ulica (klimatem przypominające Kto mi zapłaci za łzy?), które łączy świeżą elektronikę z mocnym rockiem, lekko new wave’owe Życzę Ci miłego dnia, czy napawające optymizmem Why? (Dlaczego). Na wyróżnienie zasługuje Pod skórą, świetnie tłumiące zarówno mocne brzemienia, jak i ciężkie przekazy tekstowe dominujące na płycie. Utwór jest o tyle ciekawy, że utrzymany w stylistyce r’n’b i stanowi jedną z lepszych kompozycji, w którym Lombard eksperymentuje z nie-rockowymi gatunkami.
45
Po kawałku następuje całkiem przyzwoite, choć nieco już smutnawe Feel Like Angel, a zaraz po tym kolejne dwa „misyjne” utwory – pacyfistyczne I Say Stop! (Wołam Stop) ze zwrotką lepszą niż refren i Roads to Freedom. Ten ostatni jest o tyle istotny, że nawiązuje do programu koncertowego W hołdzie Solidarności – Drogi do wolności, realizowanego przez zespół w ostatnich latach, w którym miałem przyjemność uczestniczyć. Warto tu dodać, że zespół autentycznie angażował się w ruch opozycyjny w latach osiemdziesiątych, skąd chyba bierze się ich dalsza chęć podejmowania niebanalnej tematyki. Wracając jednak do samej płyty, stwierdzić należy, że jest to całkiem udany produkt: nie brak mu kontrastów i różnorodności stylistycznej, a przy tym pozostaje on wierny przeszłości zespołu i okazuje się interesujący. Ma on, jak już wspomniałem, wady, z których przede wszystkim najbardziej irytuje niespójność: zespół wyraża kilkukrotnie krytykę show-biznesu i chęć zdystansowania się od niego, a z drugiej daje po sobie poznać rozgoryczenie byciem wykluczonym z tegoż, np. poprzez próby wybicia się kontrowersyjnymi, ale słabymi kawałkami. Na koniec usiłują przekonać nas słowami: „Wiemy co robić / Show must go on / Mamy sposoby / Nie chcemy uciec stąd”. Czyżby?
Tytuł: Saturn Melancholia Autor: Fuka Lata Wytwórnia: Kondico Dreams Holding Rok: 2012
recenzuje: Jakub Kasperkiewicz
W dżungli delayu
T
ytuł Saturn Melancholia skojarzył mi się z nazwą zeszłorocznej płyty The Sea and Cake – The Moonlight Butterfly, którą mój znajomy uznał za mocno pretensjonalną. Z pretensjonalnością może być jak z kiczem – wbrew pozorom są jej dobre i złe rodzaje o czym decydują oczywiście interpretatorzy, wśród których występują pod tym względem spore różnice zdań. Np. Kanye śpiewający w bordowym skórzanym fraku na tle obrazu antycznej rzeźby jest kiczowaty i pretensjonalny, ale moim zdaniem nie w ten „dobry sposób”, bo po prostu nie podejrzewałbym go o branie wszystkiego w ironiczny cudzysłów. Podobnie jest z chilloutem, New Age’em i psybientem – terminy te i kryjąca się za nimi muzyka są „niebezpieczne”. Dotyczy to zwłaszcza pierwszych dwóch utworów na albumie Saturn Melancholia, czyli Life i Muse of the Introverted. To bardziej organiczny psybient, więc jest zorientowany na niesamowitość i metafizykę, a środki wykorzystywane w takich wypadkach często prowadzą na manowce kiczu i tak jest niestety w tym wypadku. Niebezpieczeństwo tej muzyki wynika również z jej niejako subkulturowego (ze względu na pokrewieństwo z goa czy trance’em) charakteru – ważna jest nie tyle jakość samej muzyki, co jej „wartość użytkowa”, czyli na przykład wprowadzanie w trans, poziom „stripowania”, „głębia” i „niesamowitość”. Te ostatnie dwie cechy umieściłem w cudzysłowie, bo często są pozornie osiągane za sprawą nadmiernych ilości delayu, reverbu, kompresji
czy przesteru i w rezultacie uzyskujemy pretensjonalność i kicz. To zbliża tę muzykę do New Age’u (bo w gruncie rzeczy psybient to jego bliski syntetyczny krewny) i chilloutu (inna nazwa na psybient to psychill). Gatunki te charakteryzuje to, że w dużej mierze są „złe” i nadają się jedynie do lokali, gdzie pije się yerba mate i kawę fair trade. Po prostu trzeba z nich wyławiać perełki, bo duża podaż nie idzie w parze z jakością. Zaatakowanie słuchacza w pierwszych dwóch utworach ścianą syntetycznego, skompresowanego i przesterowanego dźwięku oraz zbyt przetworzonym, „eterycznym”, kobiecym wokalem nie było dobrym pomysłem. Wyraźnie lepiej jest w Flying Fuka, gdzie silna stopa jest motorem, a syntezatory pozostawiają więcej przestrzeni, o co przecież w dużej mierze w takiej muzyce chodzi, więc nie powinno się jej wypełniać na siłę. Brzmienie jest bardziej organiczne, co poczytuję jako plus. Wokal pojawia się tylko w postaci tajemniczych szeptów czy inkantacji, co wypada o niebo lepiej, niż we wcześniejszych kawałkach. Tylko po co te ćwierkające ptaszki? W Confide in Me śpiew jest znowu na pierwszym planie, ale na szczęście mniej go potraktowano efektami. Nie jestem przeciwnikiem zniekształconych i zwielokrotnionych głosów, ale można to, jak wszystko, różnie rozegrać. Słuchając Panda Beara nigdy nie przyszło mi do głowy pomyśleć, że przegiął z pogłosem czy ilością harmonii. LeeDVD w czwartym utworze się opanowała i brzmi zdecydowanie lepiej, a sam kawałek przypomina trochę jak przetripowane Portishead.
46
W tytułowym utworze robi się nieco krautrockowo, ale też nudno. Jestem wielkim orędownikiem repetycji, ale nie każdy temat ma „potencjał repetycyjny” wystarczający na cztery czy nawet trzy minuty (jak w tym wypadku), istnieją za to takie, dla których dziesięć to za mało. LeeDVD po raz kolejny zdarza się zapędzić z orientalnymi ozdobnikami w śpiewie, ale z każdym kolejnym utworem jestem coraz bardziej skłonny jej to wybaczyć. Rainy Day rozpoczyna najlepszy moment albumu dźwiękami fletu a’la Peter Baumann. Znowu jest więcej przestrzeni – oprócz nienachlanego dęciaka i wokalu, elektronika występuje tu w rozsądnych ilościach i skupiona jest przede wszystkim na rytmie, co wywołuje kolejne pozytywne skojarzenie z wczesnym Tangerine Dream. A im dalej, tym lepiej – w finałowym utworze flet brzmi za to jak we wczesnym Kraftwerk circa Ralf und Florian. Silny fundament prostej linii basu stanowi dobre tło dla dalszych popisów Ray’a Dickaty’ego. Jest pięknie i błogo, a wszystko to bez pompy i ciężaru z początku płyty. Podobno Leonardo da Vinci powiedział, że prostota to szczyt wyrafinowania. Cóż, na pewno nie zawsze, ale akurat zespół Fuka Lata powinien sobie wziąć do serca tę maksymę, bo kiedy się do niej stosuje, wychodzi im coś naprawdę ładnego. A może po prostu jestem już za stary i nie nadaję się do słuchania dusznych, transowych kawałków?
Tytuł: Monoholia Autor: Pomruki Rok: 2011
recenzuje: Wojciech Szczerek
Korg, stara lampa i Pomruki
Z
lekkim powątpiewaniem podchodzę do polskich wykonawców i zespołów, których nazwy lub pseudonimy, oprócz tego, że ciekawe, zwykle lawirują gdzieś w jednym obrębie – im bardziej wymyślna odjechana nazwa, tym lepiej dla artysty; im bardziej tajemniczo-depresyjna, tym większą popularność ma szansę zdobyć. Na przykład Ukradli Mi Żółwia lub Kumka Olik zawsze intrygowały mnie właśnie pod tym względem. Bo nazwy te nie tylko mogą być mylące, ale też mogą niczego człowiekowi nie mówić. Pora na Pomruki, które intrygują od początku, a dobrane zostały celowo. Zespół z Siedlec nie może się pochwalić ani wielkimi dokonaniami koncertowymi, ani obszerną dyskografią, czego zresztą nie robi. Za to dosyć rozsądnie promuje się, wydając debiutancką EP-kę pod tytułem Monoholia (co ważne, nakładem własnym i z klasą), poprzez radio (kilkukrotnie pojawiając się muzycznie jak i pozamuzycznie w kilku programach) oraz poprzez internet (bo albumu posłuchać można na Soundcloudzie). Innymi słowy: robią wszystko, by zaistnieć wśród szerszej publiczności i, jak na raptem półroczną działalność, idzie im to całkiem nieźle. Wracając jednak do samej muzyki, zespół opisuje ją w następujący sposób: „To połączenie subtelnej elektroniki, akustycznych brzmień i przesterowanych gitar, gdzie pop miesza się z alternatywą”. Trudno o bardziej trafny opis: zespołowi bliski jest kameralny klimat, który w Polsce chyba dobrze się
przyjmuje, co manifestuje się w czerpaniu z zagranicznych wykonawców określonych nurtów i usubtelnianiu ich na potrzeby knajp ze starymi meblami, gorącą czekoladą i ciastkami. Lubimy (albo tylko niektórzy) subtelne Mikromusic i to, jak Natalia Grosiak łechce nas swoimi głoseczkami i słodkim wokalnym pimpi-limpi, więc znajdzie się i miejsce dla Pomruków. Jeśli chodzi o popowy dryg zespołu, to jest to lekko brytyjsko-myslovitzowe brzmienie, w którym faktycznie dominują gitara i elektronika, zaś wokalista delektuje się każdym wyrazem. Teksty, oprócz tego, że znaczeniowo zasługujące na uwagę, same w sobie mają pozasemantyczną wartość brzmieniową, niczym u Staffa. Albo Grosiaka. Miejscami zespół balansuje pomiędzy subtelnym popem a pokaźnymi instrumentalnymi sekcjami, co z punktu widzenia formy bardzo wyraźnie przypomina nagranie koncertowe. To dobre, bo słuchacz może poczuć obecność muzyków wokół siebie. Choć równie dobrze może to też oddawać swobodną atmosferę procesu nagrywania materiału. Gitary przemieszane ze skrzekami wiolonczeli, przetworzonym wokalem i elektroniką składają się w spójny obraz, nieco kołysankowy (Iluzja), ale i trochę osadzony w piosence drogi (Kosmos), który co i rusz chce nam podświdrować uszy subtelnymi piskami i... pomrukami? Utwory zdecydowanie mają w sobie coś z tkliwości i wrażliwości wokalnej obecnej w twórczości Smolika (szczególnie z jego drugiego albumu) oraz z motywicznego
47
rozwoju formy w częściach instrumentalnych (M Long) podobnego do tego, którym operują Trent Reznor do spółki z Atticusem Rossem. Mniej oczywistym skojarzeniem, jakie przychodzi mi do głowy, jest późna twórczość zespołu Talk Talk, w której pop świetnie dopełniał wolną improwizację w kameralnym, choć pewnie instrumentalnie i stylistycznie odmiennym środowisku od tego, w którym dwie dekady później tworzy siedlecki zespół. Artyści potrafią zainteresować tym, czego dokonali, i są na dobrej drodze do wyjścia poza Facebooka, Soundclouda i audycje w radiowej Trójce, choć te obszary to i tak już sporo. Mimo tego na pewno muszą jeszcze rozwinąć to, co mają nam do powiedzenia (lub też do wymruczenia), bo po dowolnej EP-ce można jedynie zaznać namiastki większej całości – zarówno w znaczeniu pełnej płyty, jak i prawdziwego przesłania zespołu i tego, co tak naprawdę chce nam powiedzieć. Koncertowo-kameralny klimat mini-albumu na pewno trochę to ułatwia. Z drugiej strony, zastanawia mnie, czy ten kołysankowo-mruczankowy trans nie uśpi słuchacza po szóstym czy siódmym utworze, bo są to Pomruki ładnie kołyszące, niczym Goodnight Lovers.
Tytuł: Yorgi, cz. 1. Hipnagogiczny stan Yorgiego Adamsa Scenariusz: Dariusz Rzontkowski Rysunki: Jerzy Ozga Wytwórnia: Kultura Gniewu Rok: 2012
recenzuje: Jan Wieczorek
Yorgi – trudny początek
R
ecenzja nowości wydawniczej Kultury Gniewu pt. Yorgi – Hipnagogiczny stan Yorgiego Adamsa stanowi nie lada wyzwanie. Mamy tu bowiem do czynienia z próbą powrotu do tradycji polskiej literatury s-f ze szczególnym uwzględnieniem dorobku komiksowego, którego najlepszym reprezentantem jest chyba seria Funky Koval. Nie ma sensu zagłębiać się zbyt daleko w odmęty historii science-fiction, wystarczy odnotować nawiązania duetu autorskiego Jerzego Ozgi i Dariusza Rzontkowskiego do twórczości takich autorów, jak Janusz Zajdel czy Stanisław Lem. Erudycja, która przebija ze scenariusza Yorgiego, jest imponująca, ale stanowi jednocześnie jeden z bardziej kontrowersyjnych elementów dzieła. Dlaczego? Odpowiedzmy sobie na to pytanie po kolei. Nim zabrałem się za pisanie niniejszej recenzji, przeczytałem Yorgiego trzykrotnie. Wcale nie dlatego, że poczułem się tak ujęty fabułą i rysunkami, że postanowiłem ponownie zafundować sobie estetyczny raj. Zabiegu takiego wymagało zwykłe zrozumienie podstawowej warstwy fabularnej. Prześledzenie wątków pobocznych i zrozumienie skomplikowanego tła społeczno-cywilizacyjnego to już kwestia trzeciego czytania. A wszystko to z powodu niebywałego zagęszczenia scenariusza Yorgiego. Podziwiam autorów za autodyscyplinę, która umożliwia im orientację we własnym dziele. Jak więc zarysowuje się fabuła tej książeczki? Pierwszy kadr przedstawia głównego bohatera śpiącego w warszawskiej knajpce w roku 1970. Kolejne sceny su-
gerują, że dalsza fabuła rozgrywa się we śnie Yorgiego Adamsa. Można odnieść wrażenie, że sen ów jest odwróconym wspomnieniem, a więc wspomnieniem z przyszłości, w której być może bohater kiedyś się znajdował. Nie odnajdziemy tutaj onirycznej struktury fabuły, wręcz przeciwnie – ukazane sceny mają charakter realistyczny, ich kolejnością rządzi zwykła, racjonalna logika. Do logiki tej nie pasuje jednak karuzela bohaterów i wątków, z którymi jesteśmy zaznajamiani. Widzimy historię głównego bohatera, który ulega metamorfozie z otumanionego kloszarda-weterana w superkomandosa mającego wykonać nie do końca legalne zadanie. Spotykamy grupę niezależnych dziennikarzy prześladowanych przez autorytarne władze Omega City. Obserwujemy rodzące się intrygi plecione przez włodarzy tegoż miasta. Społeczeństwo Omega City składa się z ludzi tak ciężko zapracowanych, że nie potrafią funkcjonować bez odpowiedniej stymulacji chemicznej w postaci narkotyków, od których wszyscy niemal bez wyjątku są uzależnieni. Konsumpcja środków psychoaktywnych jest tak duża, że w celu jej zaspokojenia założono specjalne hodowle umieszczone na planetach-plantacjach. Z kart komiksu dowiadujemy się również, że od wielu lat w społeczeństwie ludzi nie urodziło się żadne dziecko, co z resztą wcale nie jest konieczne dla przetrwania gatunku, ponieważ w międzyczasie opracowano doskonałą metodę hodowania i wszczepiania organów zastępczych. Czytelnik może się łatwo zorientować, że sieć poruszonych tematów, wątków, intryg przypomina Puszczę Amazońską.
48
Puszczę, która fascynuje, wciąga i zaprasza na nowo do lektury. I tu chyba dotykamy sedna sprzeczności wewnętrznej Yorgiego. Z jednej strony komiks zawiera naprawdę intrygującą wizję przyszłości wzorowaną na osiągnięciach pierwszoligowych twórców s-f, świat przedstawiony sprawia wrażenie przemyślanego i kompletnego, z drugiej jednak autorzy zbytnio zagęścili swoje dzieło, co skutecznie może odstraszyć czytelnika przyzwyczajonego do futurystycznych, uporządkowanych wizji rodem z komiksów frankofońskich. Dziwi mnie, że Rzontkowski – odpowiedzialny za scenariusz – postanowił wprowadzić tak wiele postaci, wątków, szczegółów tła już w pierwszym tomie omawianej serii. Wygląda to tak, jakby Yorgi początkowo został zaplanowany jako jednotomowa powieść graficzna, której koncept z czasem rozrósł się w dłuższą serię. Liczę na to, że w drugim tomie galopada scenariuszowa trochę zwolni. Chociażby po to, by czytelnik mógł spokojniej podziwiać stronę graficzną komiksu. Bo jest ona godna uwagi – bardzo klarowne, nieco oldskulowe rysunki Ozgi bronią się rewelacyjnie. Podsumowując, Yorgi skutecznie ożywia rodzimą tradycję twórczości science fiction. Nie da się jednak ukryć pewnego dyskomfortu czytelniczego wynikającego z fabularnego przeładowania pierwszego tomu opowieści. Zachęcam jednak szczerze do lektury tego dzieła, ponieważ instynkt podpowiada mi, że możemy liczyć na sprawniejsze rozwiązania scenariuszowe kolejnych tomów.
Piękno barbarzyństwa Szymon Stoczek
M
artwy człowiek ożywa i zaczyna nagle radośnie nucić. Morderca zabija dla kaprysu, cytując Pismo Święte i kolorowe magazyny, nałogowo ogląda westerny i filmy porno. Wybiera czerwoną czy niebieską pigułkę? Jakąkolwiek weźmie i tak się nie obudzi. Witamy w filmowym Disneylandzie, panie Bond. Witamy w świecie filmowego postmodernizmu. Postmodernizm to dziś pojęcie, którego lepiej albo nie używać, albo też opatrywać je długim przypisem. W filozofii i literaturoznawstwie próba definiowania jego cech równa jest otwarciu puszki Pandory: chaos, po trzykroć zgroza, a w najlepszym razie irracjonalna papka. Odróżnić go z pełnym przekonaniem od modernizmu mogą tylko ci, którzy w pokorze przekroczą progi pałacu twardej logiki, przeciwko któremu młodsza siostra modernizmu wznosi stale okrzyki i wygraża palcem mówiąc, że wszystko jest inaczej, niż logos myśli. Zawsze na opak. Można psioczyć na postmodernizm zwalając na niego wszelkie zło tego świata, można też rugować go ze słownika, cóż jednak zrobić z dziedzinami, wobec których samo określenie wydaje się mieć niejaki sens, co uczynić z dziesiątą muzą? W obronie przegranych spraw Wobec pewnego typu kina, do którego ,,post” przylgnęło jak metka do dobrego towaru, trudno zwyczajnie przejść bez komentarza, nie próbując choć bronić feralnego przedrostka. Rozkwit kina postmodernistycznego przypada na lata 80. i 90. Zaburzenia chronologii, nietypowe zachowania postaci, rozpad związków przyczynowo-skutkowych – to tylko niektóre z elementów, jakie zwykło się przypisywać filmom postmodernistycznym. Tu jednak pojawia się pierwszy problem, bo wyróżnić jednoznacznie modernizm w dziejach filmu bardzo trudno. Być może nawet taki wyróżnik byłby tu czymś sztucznym i zbędnym. Zamiast szukać linii demarkacyjnej, którą zaraz inny uczony zacznie przesuwać w prawo lub w lewo, lepiej spojrzeć na dzieła oraz twórców z postmodernistycznej rodziny i sprawdzić, na ile ich rozwiązania były rzeczywiście odkrywcze i wywrotowe. Być może w przypadku filmu aberracyjna moc postmodernizmu to tylko jeszcze jeden kulturowy straszak, przeoczony etap ewolucji dziesiątej muzy. O pochodzeniu gatunków Gatunkowy koktajl i rozmaitość poruszanych tematów to pierwsza zagwozdka, która nasuwa się po pobieżnym choćby przejrzeniu filmów uznawanych za czołowych reprezentantów postmodernizmu. Jak połączyć kalkulator, który nagle pojawia się w kostiumowym Caravaggiu Derka Jarmana z psychodelicznymi wizjami Davida
Lyncha, przegadanymi krwawymi jatkami Quentina Tarantino i intrygującą nudą dzieł Jima Jarmusha? Można rzecz jasna ratować się od nawału rozmaitości tworząc nowe pojęcia na określenia gatunkowych mieszanek. Marny to jednak ratunek, kiedy złośliwe pytanie o zakres i sens wszelkich tego typu rozróżnień samo pcha się na usta. Hybrydy to przecież nie żaden nowy wymysł. Utarte konwencje miały się dobrze na początku kina, ale już nie za czasów przełomowego Obywatela Kane’a, czy boomu na musicale, w których bez trudu można było odnaleźć elementy komedii i romansu. Kino ewoluuje nieprzerwanie, łącząc odległe i bliższe sobie gatunki. Swoją strategię rozwoju opiera na kwestionowaniu własnych ograniczeń. W latach 60. zmieniło się ono istotnie pod wpływem eksperymentów Francuzów. Alain Robbe-Grillet, Alain Resnais i Louis Bunuel to postacie, które po cichu patronowały postmodernistycznym tendencjom. W sukurs szli im Włosi: Frederico Fellini ze swoim barokowym sztafażem i autotematyczną obsesją, jak również Michelangelo Antonioni z Powiększeniem i Zabriskie Point. W wyliczance nie sposób pominąć także polskiego wkładu Wojciecha Hasa, którego Rękopis znaleziony w Saragossie do dziś jest uważany przez artystyczne elity Hollywood za jeden z najwybitniejszych filmów świata.
49
Ilustr. Ewa Rogalska
Na kilka słów zasługują także zmiany, jakie dokonywały się w połowie lat 60. w westernach, które w istotny sposób wpłynęły na twórców postmodernizmu, jak również na późniejszy rozkwit science-fiction. Co ciekawe, dzieła rzekomych klasyków westernu, takich jak Sergio Leone, Clint Eastwood i Sam Peckinpah, są tak naprawdę antywesternami. To w ich filmach można było dostrzec pierwsze oznaki etycznego kryzysu, za który nieraz obwinia się postmodernizm. W Trylogii dolarowej Leone podział na dobrych i złych nie daje się łatwo przeprowadzić, zaś dawne zasady walki, których źródeł nietrudno dopatrzeć się w średniowiecznym etosie, są tu już tylko wspomnieniem. W 3:10 do Yumy z 1957 r. reżyser Delmer Davies zdecydował się na nietypowy krok. Obsadził w rolach dobrych cowboyów aktorów grających zazwyczaj czarne charaktery, złoczyńców z kolei zagrały osoby bardziej obyte z rolami stróżów prawa.
które czasem wcale nie trzeba było długo czekać. W 1927 r. Greta Garbo zagrała Annę Kareninę w filmie niemym, a osiem lat później zagrała te samą rolę także w jego udźwiękowionym remake’u. Motyw muzyczny i najbardziej rozpoznawane cytaty z Casablanki były powielane już kilka lat po wyjściu filmu w animacjach z królikiem Bugsem. Scena na schodach odeskich z Pancernika Potiomkina i sekwencja z kobietą pod prysznicem z Psychozy Hitchcocka miały także grono naśladowców. Dopiero w latach 70. zaczęto odczytywać klasyczne motywy w sposób prześmiewczy. Schody w Odessie doczekały się na przykład swojej parodii w 3. części Nagiej broni. W filmie Fisher King Terry Gilliam na nowo odczytuje historię Świętego Graala, desakralizując jego znaczenie, zaś Tom Stoppard w Rosencrantz i Guildenstern nie żyją eksponuje wątek dwóch przyjaciół Hamleta w sposób, o którym Shakespeare nawet nie śnił. Jeszcze inną strategię przyjmuje Quentin Tarantino, pozwalając sobie nawiązywać do swoich wcześniejszych filmów, czy też Fincher, którego Fight Club w ironiczny sposób gra na kilku ujęciach Foresta Gumpa. Intertekstualność nie musi jednak od razu wiązać się z postmodernizmem. Brian De Palma wykorzystywał na przykład Hitchcockowski repertuar chwytów w swoich filmach gangsterskich. Martin Scorsese w Hugo i jego wynalazek przypomniał postać Georges’a Méliésa, nie wyśmiewając wielkiego wizjonera kina, a raczej składając mu hołd.
Zacytuj to jeszcze raz, Sam Trawestacje i intertekstualne postmodernistyczne gry ustanowiły nową jakość w kinie. Przemysł filmowy cytował co prawda od zawsze, ale nie w ten sposób i nie w takim natężeniu. Kontaminacje, skróty i zniekształcenia w treści pojawiały się od dziecięctwa X muzy. Po części taki stan rzeczy miał miejsce z powodu ciągłych poszukiwań nowych dróg rozwoju, po części zaś był podyktowany przewidywanym sukcesem kasowym i oczekiwaniami samych widzów. Jeśli spojrzeć na historię kina, łatwo dostrzec, iż filmowe hity były najczęściej ekranizacjami, a także remake’ami znanych dzieł, na
Historia szaleństwa w dobie postmodernizmu W klasycznym kinie dziwne zjawiska i nieścisłości fabularne zwykło się widzowi tłumaczyć. Intrygi doczekiwały się rozwiązania, a każda zmiana w psychice bohatera musiała dać się logicznie umotywować.
50
Jak zauważa Andrzej Zalewski w swojej książce Strategiczna dezorientacja - perypetie rozumu w fabularnym filmie postmodernistycznym, kino tego nurtu odeszło daleko od czytelnych charakterów i psychologicznej głębi. Wyjaśnienie fabuły i postępowania postaci nie jest tu już kluczowe. Nagła zmiana w zachowaniu postaci Bobby’ego Peru z Dzikości serca Davida Lyncha to wymowny przykład tego typu sytuacji. Bobby, prezentowany jako groźny psychopata, w scenie napadu na bank nagle zaczyna zachowywać się infantylnie. W nagłym przypływie szału zabija strażnika, a potem kieruje broń w stronę Sailora, głównego bohatera filmu. Wybuchając śmiechem, informuje go, że pistolet, który mu dał, jest atrapą. Nie robi nic, by pozbyć się głównego bohatera, na którego przecież dostał zlecenie. Dlaczego? Tego widz może się tylko domyślać lub też zwyczajnie zaakceptować filmowe fakty. Podobne dylematy towarzyszą odbiorcy podczas oglądania dzieł Braci Coen, którzy w filmach takich jak Burton Fink, Poważny człowiek i Bracie, gdzie jesteś igrają z przyzwyczajeniami i oczekiwaniami widzów. Niejako wbrew postmodernistycznym trendom trudno oprzeć się wrażeniu, że ich filmy w sporej części są tak naprawdę wyrafinowanymi moralitetami zbudowanymi ku pokrzepieniu serc tych wszystkich, którym jawne wpajanie zasad dawno się przejadło. Dziwna to etyka, w której na pierwszy plan wybijają się dwie przeciwnie zwrócone wartości: zło i dystans do zła, który być może należałoby nazwać… humorem? Czuli barbarzyńcy Radość czerpana z porażki rozumu oraz kompletna powierzchowność filmowej akcji – zarzut to i pochwała postmodernistycznego po-
dejścia do kina, które nie kryje swoich inspiracji nie tylko wielką sztuką, ale i wulgarną stroną życia. W pewnej mierze postmodernizm, afiszując się ze swoim antyhumanizmem i pomieszaniem wszystkich wartości, jest paradoksalnie całkiem blisko człowieka i jego problemów – bliżej niż jakiekolwiek konkurencyjne podejście. Napisano setki stron na temat współczesnego kryzysu tożsamości, o flâneur zagubionych w objęciach wielkiego miasta i własnych żądz. Cielesność i dosadność obrazu, a także logiczne nieścisłości, mogą irytować, ale także zachęcać do dyskusji. Istotą postmodernistycznego kina nie było bowiem nigdy całkowite rozminięcie się z logiką, a tylko nadwątlenie jej fundamentów. Kino odeszło od utartych dróg, jak robiło to po wielokroć w swojej historii, i udało się na antypody racjonalności, by powrócić z łupem w postaci kilku bluzgów, skrawków cytatów i banalnych historyjek, które opowiedziane w filmie nagle nabierają dziwnego blasku. Postmodernistyczne trawestacje można uważać za pójście na łatwiznę, ale czy jest tak w istocie? Reżyserzy pokroju Tarantino i braci Coen przecież muszą doskonale znać się na warsztacie i znaleźć sposób, aby wpleść odpowiednie fragmenty w tkanki ich filmów. Negatywna ocena ich dążeń wydaje się przez to zbyt pośpiesznym ferowaniem wyroków. Postmodernistyczni twórcy, choć pchnęli kino w swoją stronę, nigdy nie odżegnywali się specjalnie od tradycji, więcej nawet – zdają sobie sprawę, że to jej zawdzięczają swój sukces. Na jednym z festiwali Quentin Tarantino zobaczył Kieślowskiego i wykrzyczał w jego stronę: Pan jest moim mistrzem! Na „Krótkim filmie o zabijaniu” uczyłem się kina! To Panu należała się ta nagroda, mistrzu. Tarantino miał na myśli Oskara, którego otrzymał wcześniej za Pulp Fiction… I jak tu nie lubić takiego postmodernisty?
51
Ilustr. Ewa Rogalska
Problemy translatologiczne
Finnegans Wake (II) Katarzyna Northeast
Kłopot tłumacza Finnegans Wake polega na tym, że każdy wyraz może mieć – i zapewne ma – od dwóch do kilkunastu znaczeń jednocześnie1.
J
oyce skonstruował swoje dzieło z hybryd leksykalnych, wieloznacznych i wielojęzycznych neologizmów, dlatego też tłumacz nie tylko musi rozszyfrować możliwe znaczenia danego wyrazu, ale także zinterpretować go w kontekście sąsiadujących konstrukcji leksykalnych oraz dokonać selekcji. Tę konieczność wyboru demaskuje porównanie przekładu pierwszych akapitów. Pierwszy akapit: Interpretacja i Brzmienie? Pierwszy wyraz „riverrun”, (dosłownie „bieg rzeki”) pozornie nie powinien sprawiać trudności. Jerzy Strzetelski2 dopasował swoją wersję do ostatnich słów: „Droga, samotna, ostatnia, ukochana, wzdłużna rzeczną bieżnią”. Poza nim tylko Malicki zdecydował się na pozostawienie tych dwóch wyrazów osobno. Interesujące propozycje wysunęli Bartnicki i Mirkowicz. Pierwszy skonstruował złożenie „rzekibrzeg”, które, jak słusznie zauważa Katarzyna Bazarnik, przywołuje na myśl złożenie „rzekibieg”, a równocześnie powiela użycie głoski „ž”, naśladującej dźwięk fal3. Mirkowicz z kolei proponuje określenie „rzekirzyg”. Ponownie wykorzystano onomatopeję, a jednocześnie neologizm przywołuje skojarzenia związane z początkiem, wylaniem wody4. Interpretacja Mirkowicza zdecydowanie różni się od interpretacji Bartnickiego, który wprowadza w swoim przekładzie o wiele więcej płynności: „A wyjść a lecieć a lubić a wiec, że rzekibrzeg, pastephując od Ewy i Adama, od wygięcia wybrzeża do zakola zatoki”. W tej wersji Liffey stanowi
1 K. Bartnicki, To wake or not to wake czyli o szaleństwach
w metodzie, „Przekładaniec” , nr 13-14/2005, s. 185. 2 Zestawienie tłumaczeń FW znajduje się w pierwszej części artykułu, w marcowym numerze „Kontrastu”. 3 Por. K. Bazarnik, rzecznarzeczy, „Literatura na Świecie”, nr 7-8/2004, s. 109. 4 Tak też tłumaczy swój wybór Mirkowicz. Por. T. Mirkowicz, Finnegans Wake – objaśnienie sześciu pierwszych akapitów [w:] Wokół Jamesa Joyce’a, red. K. Bazarnik, F. Fordham, Karków 1999, s. 237.
52
rzekę Heraklita, do której nie można wejść dwa razy, ale która płynie spokojnie i równomiernie. Rzeka Mirkowicza kojarzy się raczej z biblijnym źródłem mającym wyraźny początek w Edenie5. Taka interpretacja wydaje się zakłócać cykliczny charakter świata przedstawionego. Z drugiej strony jednak Giambattista Vico, do którego teorii Joyce się odnosi6, w swoim kole wiecznego powrotu również wyznacza umowny rzekirzyg – początek rozwoju ludzkości, jakim jest faza teokratyczna. Kolejne sformułowanie podlegające zróżnicowaniu interpretacyjnemu to „commodius vicus of recirculation”. W tym wypadku Bartnicki i Mirkowicz pozostają w zgodzie – przepisują wyrażenie bez większych zmian, modyfikując jedynie ostatni wyraz: „commodius vicus recyrkulacji” (Bartnicki), „commodius vicus recorsolacji7” (Mirkowicz). Trud interpretacji zatem pozostawiają czytelnikowi, który sam ma stwierdzić, czy „commodius” dotyczy rzymskiego cesarza Komodusa8, czy łacińskiego określenia oznaczającego łagodny, dogodny oraz czy „vicus” odnosi się do wspomnianego wyżej Vica, drogi (łac. vicus) czy też wsi (łac. vicus). Własne interpretacje narzucają pozostali tłumacze: Strzetelski proponuje określenie „dogodny zwrotokrężny wikus”, a Malicki – „obszerną wieścyrkulację”. Postać cesarza rzymskiego została przez Malickiego pominięta, być może niesłusznie zważywszy na fakt jej występowania w dalszej części powieści9. Ciekawą propozycję podaje Królikowski: „commodius” tłumaczy jako wszechmoc poprzez rozbicie morfemów: „commo” (ang. common – powszechny) oraz mod (ang. mode – sposób, dominanta). Wreszcie warto przyjrzeć się rozwinięciu akronimu: HCE. Pojawia się ono już w pierwszym akapicie, jako Howth Castle and Environs, czyli dosłownie: Zamek Howth i Okolice (przekład Królikowskiego). Mirkowicz i Bartnicki pozostają wierni oryginalnej wersji: pierwszy proponuje „Howth Castle i Edyficje”, a drugi – „Howth Castle i Ekolice”. W dalszej części przekładu konsekwentnie realizują oryginalną wersję akronimu HCE. Pozostali tłumacze dokonują swobodnego przekładu. Strzetelski całkowicie pomija funkcjonalność akronimu („zamku Howth i Okolicy”), podobnie Malicki. W pierwszym akapicie tworzy skrót ZHO (Zamek Howth i Okolice), zaś w innej części przekładu pozostawia HCE (Haroun Childeric Eggeberth). Katarzyna Bazarnik negatywnie postrzega zmianę oryginalnego akronimu10, czy ma jednak rację? Tłumacze z całą pewnością nie zwrócili uwagi na znaczenie skrótu HCE, być może jednak zamierzona i sensowna zmiana liter (jak w przypadku holenderskiego tłumaczenia:
5 Z Edenu zaś wypływała rzeka, aby nawadniać ów ogród, i stamtąd się rozdzielała, dając początek czterem rzekom (Rdz 2,10). 6 Por. U. Eco, Poetyki Joyce’a, przeł. Marek Kośnik, Warszawa 1998, s. 134-138. 7 Por. T. Mirkowicz, Finnegans Wake – objaśnienie sześciu pierwszych akapitów [w:] Wokół Jamesa Joyce’a, red. K. Bazarnik, F. Fordham, Karków 1999, s. 238. 8 Ibidem. 9 Postać Komodusa przywołana zostaje również na s. 157. Być może, jako cesarz panujący w okresie upadku Rzymu, stanowi kolejne alter ego głównego bohatera. 10 Por. K. Bazarnik, O polskich przekładach Finnegans Wake [w:] Wokół Jamesa Joyce’a, red. K. Bazarnik, F. Fordham, Karków 1999, s. 203.
53
Ilustr. Ewa Rogalska (2)
HKI11) przyniosłaby pewne ułatwienia w dalszym procesie translatologicznym12. Drugi akapit, czyli kolejne interpretacje Realizacje przekładu drugiego akapitu również ukazują zróżnicowanie interpretacyjne, spowodowane złożonością semantyczną, wielojęzycznością oraz brzmieniem wyrazów. Dla przykładu – „passencore” Mirkowicz objaśnia jako francuski odpowiednik wyrażenia „jeszcze nie” (franc. pas encore). Malicki z kolei rozbija wyraz inaczej: pierwszy człon – passen, a drugi – core. W kontekście całego akapitu interpretacja Mirkowicza wydaje się bardziej uzasadniona. Kolejne wtrącenia z innego języka to „Mishe Mishe” i „tauftauf”, wyraźnie nawiązują do motywów religijnych. „Mishe Mishe” (z języka irlandzkiego „Jestem, Jestem”) to „odgłos miejscowej bogini, która po ochrzczeniu stała się św. Brygidą”13. „Taufen” zaś po niemiecku oznacza „chrzcić”. Mając na uwadze obce pochodzenie tych użytych przez Joyce’a określeń, Mirkowicz, Bartnicki i Malicki, pozostawiają wersje oryginalne. Królikowski jednak postanawia znaleźć polski odpowiednik irlandzkiego wyrażenia. Decyduje się na określenie: miszmasz. Wielojęzyczność tekstu wpływa na nastawienie tłumacza, który staje się wyjątkowo wrażliwy na ewentualną obecność języków obcych. Za przykład może posłużyć określenie „venisoon”, które pada w kontekście aluzji do Jakuba, syna Izaaka14. Hybryda ta zawiera kilka znaczeń: dziczyzna (ang. venison), wkrótce (ang. very soon), syn (ang. son), wydarzyć się (łac. venio), przybyć (łac. venio, venire). Interpretacje są bardzo zróżnicowane: „dziczwnet” (Królikowski), „venis wkrótce później” (Mirkowicz), „pomimo przybycia później” (Malicki) i wreszcie „skór wenissyn” (Bartnicki). Szczególnie interesujące jest ostatnie tłumaczenie – zawiera dwa znaczenia, nawiązuje wyraźnie do przywoływanej sytuacji biblijnej, tj. do oszukania Izaaka przez Jakuba, a ponadto jest silnie nacechowane emocjonalnie, poprzez aluzję brzmieniową do polskiego wulgaryzmu. W kontekście biblijnym jest także kalambur „thauartpeatrick”, który stanowi wyraźną aluzję do biblijnego zdania „Tyś jest Piotr” oraz do postaci św. Patryka. Zarówno przekład Bartnickiego, jak i Mirkowicza, zdają się konsekwentnie realizować te odniesienia: „tyjesteśpiotryk” (Bartnicki) oraz „tyśpiaćtryk” (Mirkowicz). Ciekawego przekładu dokonuje Malicki. Pomijając kontekst biblijny, wyciąga z neologizmu to, czego Mirkowicz i Bartnicki nie dostrzegają: takoższtukipawiatryczka. Oryginalna wersja rzeczywiście zawiera te same elementy znaczeniowe – sztuka (art), paw (peacock), Patryczek (Patryck).
11 Por. Hier Komt Iedereen, z Erikiem Bindervoetem i Robbertem-
Janem Henkesem, holenderskimi tłumaczami Finnegans Wake, rozmawia Katarzyna Bazarnik, „Literatura na Świecie” , nr 7-8/2004, s. 127. 12 Por. K. Bazarnik, rzecznarzeczy „Literatura na Świecie”, nr 7-8/2004, s. 114. 13 T. Mirkowicz, Finnegans Wake – objaśnienie sześciu pierwszych akapitów [w:] Wokół Jamesa Joyce’a, red. K. Bazarnik, F. Fordham, Kraków 1999, s. 239. 14 Jakub był synem Izaaka. Rywalizując z Ezawem o względy (a tym samym o błogosławieństwo) ojca, posunął się do oszustwa wobec niewidomego ojca, aby uzyskać jego błogosławieństwo (Rdz,27).
54
Problemy translatologiczne mógł sprawić w drugim akapicie fragment pozornie nieskomplikowany: „nor had topsawyer’s rocks by the stream Oconee exaggerated themselse to Laurens County’s”. Szczególnie chodzi o określenie „topsawyer’s rocks” odnoszące się do Petera Sawyera – założyciela miasta Dublin w Ameryce – oraz będące nazwą skał znajdujących się przy rzece Oconee15. Malicki i Królikowski dokonują tłumaczenia wyrazu sawyer – tracz, przez co ginie w tłumaczeniu bezpośrednia aluzja do założyciela Dublina oraz do skał przy rzece. Inaczej jest z przekładem Mirkowicza („ani też sawyer nad strumieniem Oconee”), stanowiącym subtelne nawiązanie do jednego i drugiego. Warto też przyjrzeć się propozycji Bartnickiego: „ani topsa wierna rzeczka”. Połączenie wyrazu „topsa” i pierwszej sylaby kolejnego słowa daje „topsawier”, czyli spolszczenie angielskiej nazwy „Topsawyer”. Tłumacz zatem utworzył fonetyczne podobieństwa między przekładem i oryginałem, umożliwiając czytelnikowi interpretację. Wnioski Powyższe rozważania prowadzą do kilku istotnych wniosków. Przede wszystkim problemy translatologiczne wynikają z wielojęzycznego charakteru powieści Joyce’a. Królikowski stwierdza, że „język FW nie jest językiem. A ściślej: nie jest jednym. Jest mieszaniną nie wiadomo ilu i jakich, struktura tak wielka, że prawdopodobnie nie do końca poznana nawet Joyce’owi. […] Jest więc nieskończoną asocjacją, skojarzeniem, metaforą, rozszerzającą się tym bardziej, im głębiej i syste-
15 Por. T. Mirkowicz, Finnegans Wake – objaśnienie sześciu
pierwszych akapitów [w:] Wokół Jamesa Joyce’a, red. K. Bazarnik, F. Fordham, Karków 1999, s. 239.
matyczniej starać się w nią wniknąć”16. Można podzielić przekłady na te zachowujące wielojęzyczność oraz na tłumaczenia sprowadzające ją do jednego dominującego języka: polskiego. Skrajnym przykładem jest tekst Królikowskiego, całkowicie spolszczający oryginał. Podobną (choć mniej radykalną) strategię przekładu przyjmuje Malicki. Bartnicki i Mirkowicz z kolei są wierni Joyce’owskim złożeniom wielojęzycznym. Można nawet powiedzieć, że wzbogacają je poprzez pozostawianie aluzji do niektórych angielskich słów, np. „wenissyn”/”venis”. Następny problem stanowi rytm tekstu tak wyraźnie zaznaczony w ostatnich słowach powieści oraz w akapicie otwierającym dzieło. Mimo odmiennego charakteru prozodii w języku polskim i angielskim, tłumacze pokonują tę przeszkodę poprzez wprowadzenie amfibrachu, mającego imitować spokojne fale rzeki Liffey. Wydaje się, że jedynie Królikowski pomija w pierwszym akapicie kwestię melodii i skupia się na przekładzie znaczeń wyrazów17. Kolejną rzeczą, z którą musi zmierzyć się tłumacz, jest interpretacja dzieła. Na temat FW powstało wiele opracowań, publikacji i kluczy do zrozumienia powieści. Holenderscy tłumacze, Erik Bindervoet i Robbert-Jan Henkes, twierdzą, że konieczne jest dokonanie selekcji spośród dostępnych opracowań, potem zaś przystąpienie do pracy translatorycznej. Bartnicki przestrzega: „Kto podchodzi do FW niewsparty o krytykę literacką, genetyczną, itd., ten wybiera (pół)ślepotę. Ale kto
16 J. Joyce, Finnegans Wake, przeł. Adam Królikowski, „Magazyn Literacki” , nr 1/1998, s.92. 17 Co ciekawe – Królikowski sam podkreśla rolę brzmienia i melodii, jednak tylko w odniesieniu do poszczególnych wyrazów, nie zaś do ciągu słów.
uzależnia się od podpowiadaczy, ryzykuje powtarzaniem ich pomyłek i fałszywych tropów”.18 Tłumacz FW skazany jest na dokonanie wyboru. Być może jego przekład wprowadzi dodatkowe znaczenia, niemniej jednak czasami musi on zrezygnować z jakichś elementów obecnych w oryginalnej wersji utworu. Selekcja, którą możemy zaobserwować, informuje nas o interpretacji dokonanej przez tłumacza. To jednak możemy stwierdzić dopiero, gdy mamy przed sobą oryginalny tekst i najlepiej także inne tłumaczenie oraz kilka opracowań. Pozostaje ostatnie pytanie: czy warto tłumaczyć FW, skoro czytelnik tak czy inaczej będzie musiał go „retłumaczyć”? Być może właśnie warunkiem dobrego tłumaczenia jest sprawienie, że czytelnik utkwi przy jednym akapicie z wieloma słownikami, opracowaniami, różnymi przekładami. Tekst będący parafrazą powieści nie zmusi czytelnika do wysiłku interpretacyjnego, do współtworzenia świata przedstawionego, do wydobywania kolejnych znaczeń. Niech zamknięciem rozważań będą słowa holenderskich tłumaczy: FW nie da się przełożyć, więc zawsze mówimy o tym jako o interpretacji, czy raczej „holendryzacji”, zastąpieniu nie-angielskiego nie-holenderskim (kiedy Flann O’Brien dowiedział się, że ma powstać przekład FW, zapytał: „Naprawdę? A z jakiego języka?”)19.
18 K. Bartnicki, To wake or not to wake, czyli o szaleństwach
w metodzie, „Przekładaniec”, nr 13-14/2005, s. 184. 19 Erik Bindevoet, Robbert-Jan Henkes, Finnegans Wake po holendersku, holenderski w Finnegans Wake i jak sobie z tym poradzić „Przekładaniec” , nr 13-14/2005, s. 189.
55
Ilustr. Ewa Rogalska
W obliczu Innego:
człowiek okiem Lema Joanna Winsyk
N
asza wiedza, światopogląd kształtowane są przez poznawanie. Co jednak w sytuacji, gdy obszar nowego, nieznanego wkracza w nasze dorosłe, poważne i uporządkowane życie? Co, gdy nieznane i niepojęte zaburza nasz ludzki, uschematyzowany sposób postrzegania świata? Jak w takiej sytuacji zachowuje się człowiek? Kim okazuje się być w obliczu nieogarnianego problemu? Człowiek na przestrzeni swych kilkutysięcznych dziejów wielokrotnie stawał przed problemem „nowego”. Wydarzeń – przełomów kształtujących na nowo społeczną, zbiorową świadomość wymienić można wiele. W większości ich otoczka zbudowana z wydarzeń historycznych nie była zaskakująca – wojna, chaos, przemoc, ból, tworzenie hierarchii, klasyfikacja, w konsekwencji podział na lepszych i gorszych. Czy taka jest nasza natura? Tak reagujemy na inne, nieznane? Taka ocena człowieka nakreślała by jego bardzo negatywny portret - zagrożone zwierzę w kontakcie z nieznanym gryzie. Kontakt z Innym, dość abstrakcyjny i znany z Obcego czy Z archiwum X nie jest tożsamy z wydarzeniami przełomowymi z historii ludzkości, na pewnych etapach postępowanie ludzkie można jednak przewidzieć. „Groźne” czai się w fakcie, że istnienie obcej, pozaziemskiej cywilizacji zaburza nasze ludzkie poczucie wyjątkowości. W naszej kulturze bowiem zakorzenione jest przekonanie, że stworzył nas Bóg, na swój obraz i podobieństwo, prawie pewność, że jesteśmy jedyni, niepowtarzalni. Stanisław Lem w swoich powieściach podejmował problem kontaktu człowieka z nieznanym. Głównie dwie powieści: Solaris i Głos Pana dotyczą problemu poznania. Autor zawarł w nich analizę ludzkiego zachowania w kontakcie z nienazwanym. Inne w prozie Stanisła Lema – portret niepełny Aby scharakteryzować człowieka w kontakcie z Innym trzeba najpierw poznać owego „Innego”. Kim jest przedstawiciel obcości, ów ambasador nowego? W Fantastyce i futurologii Lem stworzył czyteroelementową charakterystykęo bcych w literaturze. Pisze on, że kwestię zrozumienia istoty dowolnej kosmicznej kultury daje się zredukować do kwestii poznania stanu naukowo – technicznego oraz biologii jej istot; poza takim „biotechnicznym oprzyrządowaniem” nie pozostaje już prawie nic.1 Takie przedstawienie Innego obecne jest, jego zdaniem, w większości utworów o tematyce kosmicznej. Większość autorów, mając samemu problem z przyswojeniem myśli o istnieniu innej cywilizacji, w swoich książkach niejako trywializuje problem. W przed-
1 Tamże, s. 113.
56
stawiony schemat nie wpisują się natomiast stworzone przez niego obrazy Innych nakreślone w Solaris i Głosie Pana. Życie. Obca cywilizacja w Głosie Pana istnieje i nie istnieje zarazem. Nie ma jej jako bytu, materialnej substancji, funkcjonuje jedynie jako obraz wyobrażeń powstałych w domysłach naukowców, pracujących nad „kosmiczną wiadomością”. Inny jest tu obecny jako zapis szumów nautrinowych obecnych w nagraniach „śpiewu kosmosu”. Wiadomość, jeśli w ogóle istniała, nie została rozszyfrowana. Badania nad poznaniem nowej cywilizacji nie rozwinęły się, nowa kultura nie objawiła się człowiekowi, nie przekazano nam żadnego klucza czy wskazówki. Głos Pana jest niemal psychologiczną analizą zachowania człowieka. Nierozłamywalny sygnał z kosmosu staje się dogodnym przykładem takiego przedmiotu, wokół którego myśl nie potrafi się wygodnie owinąć, bo też on cały jest z abstrakcj iutkany. Gest intelektualny ujawnia wówczas swoje funkcjea utoteliczne i ekspresywne, daje się rozpoznaćwswojej osobliwej strukturze, wskazującej na podmiot i powracającej ku niemu w ostatecznej niemocy wykreowania czegoś absolutnie względem owego podmiotu „zewnętrznego”. Dzieje się tak, ponieważ nauka zetknęła się wreszcie z obiektem nastręczającym kwestie już nie tyle scjentycznej, co par excellence filozoficznej natury. 2 Obcy w tej powieści jest więc nienakreślonym impulsem, niepojmowanym „czymś” z czym zmagają się wielkie umysły i czego nie potrafią zrozumieć. Jest zagadką, której rozwiązania nie ma, lub jest poza możliwościami ludzkiej logiki. Odmienny Inny jawi się nam na kartach Solaris. Kosmiczna przygoda zmienia się w studium poznania, konstrukcję obrazującą relację człowiek – Inny. Obcy jest tu cielesny, konkretny. Ma on jedną, stałą postać planetarnego oceanu3, jak czerwoną, galaretowatą masę zasiedlającą całą planetę określa Lem. Jest jednak równocześnie rzeczywistą, jeśli można tak ją nazwać, kreacją tajemnic skrywanych przez bohaterów w najdalszych zakamarkach mózgu. Każdy z obecnych na solaryjskiej stacji ma swojego towarzysza stworzonego wskutek zetknięcia człowieka z „oceanem”. W powstaniu „towarzyszy” biorą udział obie strony, choć jedna z nich bezwiednie. Wieloosobowość Solaris przy pozornym braku życia oceanu jest jedną jego niepojętą cechą. W związku z kreatorskim charakterem działań pana Solaris powstała koncepcja próbująca ludzkim umysłem objąć niepojęte działania ożywiania sennych mar i przywracania do żywych martwych ludzi. Dowiedzieliśmy się, że potrafi syntetyzować sztucznie to, czego my sami nie umiemy – nasze ciała, a nawet doskonalić je wprowadzaniem w ich podstawową strukturę niepojętych zmian stojących zapewne z celami, jakimi się kierował4 - stwierdza Kelvin na kartach powieści. Dla bohaterów stało się więc jasne, że ocean dotąd nieokreślony, uważany czasem za bezmyślną galaretę istniał zatem, żył, myślał, działał.5 W kontekście takich doświadczeń, refleksji pojawiła się koncepcja Boga Ułomnego lub Boga Uczącego się.
2 J. Jarzębski., Bóg, diabeł i list z kosmosu, [online], [dostęp: 13 kwietnia 2012], dostępny w Internecie: http://solaris.lem.pl/ content/view/82/86/1/1/ 3 S. Lem., Solaris, Kraków 1968, s. 26. 4 Tamże, s. 197. 6 Tamże.
Jak podaje Lem w Fantastyce i futurologi koncepcja boga uczącego się pojawiła się już u Stapledona. Według założeń obu pisarzy Bóg Ewoluujący jest niedoskonały, początkowo popełnia błędy, pomyłki. W swych działaniach, jak pisze Lem, Sprawca Gwiazd zmierza do nadania swoim tworom osobowości i psychiki.6 W podobny sposób solaryjscy badacze postrzegają „swojego, chyba, Boga”. W obliczu straty i wolności zarazem bohater wysnuwa koncepcję boga ułomnego, którego ułomność stanowi najintymniejszą cechę, jest ograniczony w swojej wszechwiedzy i wszechmocy.7 Inny w Solaris ma więc dwie twarze, z jednej strony jest robiącym wrażenie bezmyślnego oceanem, ogromnym, galaretowatym tworem, co do którego badacze planety o dwóch słońcach nie zdołali nawet ustalić, czy jest formą świadomą, czy też nieożywionym zjawiskiem w nieokreślony sposób kierującym planetą. Druga jego „twarz” ujawnia się w momencie pojawienia się „towarzyszy”. Ocean staje się wówczas istotą mogącą zajrzeć do naszych myśli, odkryć tajemnice ukrywane przed całym światem, a co najistotniejsze, zmaterializować je. Ocean Solaris jest kreatorem, stwórcą, który próbował powołać do życia istoty odnalezione w umysłach „przybyszy”. W pewien sposób jakby próbował „myśleć po ludzku”8, usiłował pojąć i zrozumieć dziwne istoty błąkające się po jego powierzchni. „Inny” zyskuje więc tu dosłownie levinasowską „twarz”. Człowiek a Inny W lemowskich powieściach pod kipiącą powierzchnią bogatej fabuły, niejako na drugim dnie, znajdujemy szczegółową i głęboką analizę człowieka, ludzkich zachowań motywowanych instynktem przetrwania i kulturą. W historiach z Innymi w rolach głównych napotkamy, moim zdaniem na człowieka, ujrzeć możemy wiele jego obliczy. Ciekawie prezentuje się podejście samego Lema do człowieka: Mit o naszym poznawczym uniwersalizmie, o naszej gotowości odebrania i zrozumienia informacji całkowicie – przez jej pozaziemskość – nowej, trwa niewzruszony, chociaż, otrzymawszy posłanie z gwiazd, zrobiliśmy z nim nie więcej, niżby zrobił dzikus, który, ogrzawszy się płomienia podpalonych dzieł najmędrszych, uważa, że doskonale owo znalezisko wykorzystał!9 Jaką wartość ma zbudowana przez nas moralność i kultura w obliczu zdarzeń ekstremalnych? Kim są ludzie stający twarzą w twarz z Innym? Charakteryzuje ich inteligencja ciekawość i otwartość, są doskonale przeszkolonymi, specjalistami w tym, co robią. Człowieka takiego stawia autor przed problemem poznania Innego. Kim jesteśmy w obliczu takiego wyzwania? Jak prezentuje się człowiek stojący na granicach poznania, funkcjonujący w rzeczywistości zbudowanej z paradoksów, szukający moralności i człowieczeństwa, sensu w przypadkowości. Czytając powieści Stanisława Lema zauważyć można, że pozwalając bohaterom poszerzyć granice poznania, skazuje ich jednocześnie na cierpienie, niepewność. Poznanie nowego związane jest z przedefiniowaniem starego, a to rodzi sytuacje ambiwalentne i poważne dylematy.
6 Tenże, Fantastyka..., s. 130. 7 Tenże, Solaris, s. 226 - 227. 8 Jarzębski, Lustro,[online], [dostęp: 13 kwietnia 2012], dostępny w Internecie http://solaris.lem.pl/content/view/30/93/ 9 Lem, Głos Pana, Warszawa 1970, s. 46.
57
Ilustr. Ewa Rogalska
Inny dla człowieka jest niejako czwartym wymiarem, niepojętym zjawiskiem, dla którego brakuje zarówno nazwy, jak i pojęć, nie mieści się w językowym postrzeganiu świata. Powieści Lema nie są jednak analizą obcych form życia lub dalekich cywilizacji. W prozie tej głównym tematem jest człowiek i jego zdolność dostosowania się, stan psychiczny, umiejętność postrzegania, rozumowania, świadomość. Potrafimy coś począć tylko ze skończoną liczbą prawd i faktów, natomiast perspektywa nadążania za wieczną przemianą wydaje się nieludzka, wymagała by bowiem nieustannej autodestrukcji i odbudowywania się na nowo wedle odmiennych zasad.10 W prozie Lema człowiek staje właśnie w obliczu „nieludzkiej wiecznej przemiany”, zjawiska lub doświadczenia, które wykracza poza skończoność owych prawd i faktów, wyznacza zarazem nową przestrzeń, o którą zbiór ten się rozszerza. Kelvin, bohater Solaris, na stacji kosmicznej wchodzi w kontakt z Innym. Reaguje na niego tak, jak każdy dotychczasowy członek załogi stacji – próbuje się pozbyć przybysza. Problem w tym, że towarzyszka wraca, a Kevin zaczyna postrzegać wytwór solaryjskiego oceanu jak istotę ludzką. Opory w odrzuceniu towarzysza polegają na tym, że zarówno człowiek jak i ocean są współkonstruktorami Istot. Postrzeganie go jak człowieka nadaje im jeszcze więcej człowieczeństwa. W tym momencie pojawia się pytanie: czym jest człowiek? Co świadczy o jego człowieczeństwie? Czy przynależność do rasy ludzkiej sprowadza się jedynie do odpowiedniej budowy cząstek, z których jest „zlepiony”? Lem niejako wplótł je w fabułę, dyskretnie zadał czytelnikowi. Nie znajdziemy jednak na kartach powieści poszukiwanych odpowiedzi. W Solaris bohater przechodzi ewolucję od postawy wrogiej wobec Innego, dominującej chęci pozbycia się towarzysza, mimo że przypomina dawną ukochaną, do uczucia i przywiązania żywionego do Harey. Towarzyszka z „człowiekopodobnego tworu oceanicznego”, obcego, uciążliwego i przerażającego towarzysza, staje się po prostu „nową” Harey. Kontakt z przedstawicielami cywilizacji pozaziemskich zmusza więc człowieka do zmiany definicji, modyfikacji w postrzeganiu świata, w rozumieniu istoty człowieczeństwa. Bo czy dziewczyna wyglądająca jak człowiek, zachowująca się jak człowiek, mająca imię, potrafiąca płakać jest człowiekiem, czy nim nie jest? Czy drobne zmiany w budowie komórkowej odbierają jej prawo do człowieczeństwa, szacunku, szczęścia i życia? W obliczu takich pytań, na które sformułowanie odpowiedzi jest wyjątkowo trudne, staje człowiek, gdy poznaje Inne. Trudności te są o tyle duże, że wymagają od niego zmierzenia się z nowym nie mieszczącym się w granicach poznania. Sytuacja kontaktu człowieka z Innym nie jest analogiczna do jakiejkolwiek innej. Jest bowiem sytuacją, która zmusza ludzkość do stworzenia nowej filozofii, nowej kultury, nowej definicji cywilizacji, inteligencji. W jednej chwili z jedynych stajemy się jednymi z wielu, umieszczonymi gdzieś pomiędzy cywilizacją X a Y. Solaris jest dynamicznym studium poznania, ukazanym naszym oczom procesem przyjmowania i rozumienia. Ewolucją uczucia. Człowiek ukazany jest tu niejednoznacznie, jako słaby i silny jednocześnie, posiada ogromną wiedzę, tysiące kart zapisanych błyskotliwymi wnioskami mądrych ludzi, a nie potrafi poradzić sobie w, wydawałoby się, dość prostej sytuacji. Odrzuca taką możliwość, nie godzi się z nią, gdy skazany jest na towarzysza, próbuje go zaakceptować, nauczyć się z nim żyć. Refleksje w przypadku solarystów
10 Jarzębski, Wszechświat..., op. cit. s. 76 – 77.
58
przychodzą dopiero w momencie pozbycia się „dzieci”. Wówczas dopiero jakby otwierają się umysły, od działania przechodzą bohaterowie do rozmyślania. Pojawiają się koncepcje boga, pojawia się próba zrozumienia działań Oceanu. Widoczne jest to też w Głosie Pana. Powieść ta, z fabułą opartą o naukową próbę rozszyfrowania „gwiazdowego kodu”, jest w rzeczywistości studium człowieka przeprowadzonym na wielu płaszczyznach. Na kartach powieści usłyszymy bowiem słowa profesora Hogartha oceniające i analizujące poczynania całej ludzkości, poznamy sposób patrzenia na świat ludzi z bagażem II wojny światowej, doświadczymy zetknięcia z człowiekiem postawionym wobec niezrozumiałego przekazu, tajemniczej informacji, której rozszyfrowanie, do którego dąży cała akcja, może przynieść zarówno „coś” dobrego jak i złego. Jest to zatem studium człowieka i studium poznania zarazem. Opowiedziana przez profesora Hogartha historia badań nad tajemniczym neutrinowym sygnałem jest więc raczej traktatem filozoficznym niż fabułą. Pytania, jakie zadaje się kosmicznemu przesłaniu, są zasadniczo trojakiej natu-
to, po doświadczeniu Solaris stanowi swoiste podsumowanie, refleksję gorzko oceniającą ludzką zdolność uczenia się i wyciągania wniosków z przeżyć. Ważny jest fakt, że profesor Hogarth tym samym stwierdzeniem określa również wrażenia z własnych doświadczeń badań nad „kodem gwiazdowym”. Podczas zadawania pytań wiadomości, badania i prób zrozumienia kodu uwaga badaczy skoncentrowana jest niejako jedynie na ludzkiej stronie poznania. Niedostępna wiedza, niezrozumienie przekazu powoduje, że domniemania przechodzą na znane ludziom obszary ich kultury, religii, wizji świata.13 Hipotezy na temat Kontaktu zakorzenione są w doświadczeniu jak gdyby tylko z jednego końca — po stronie Ziemi. Uczeni dowiadują się nie tyle, co Kosmos do nich mówi, ile — jakie są ich osobiste bądź ogólniej — ludzkie wyobrażenia, pragnienia i lęki związane z takim transgalaktycznym porozumieniem.14 Doktryna psychoanalityczna wykrywa w człowieku bydlę, osiodłane przez sumienie, z takim fatalnym skutkiem, że bydlęciu jest niewygodnie pod owym zbożnym jeźdźcem, a jeźdźcowi nie lepiej w takiej pozycji, albowiem jego wysiłek zmierza nie tylko ku temu, żeby bydle poskromić, ale jeszcze by uczynić je niewidzialnym.15 Człowiek z zasady ma dwa – lub więcej obliczy. Wobec mnogości twarzy, a co za tym idzie zachowań, zadziwiające jest, że wobec problemu poznania jesteśmy tak przewidywalni. Lem w swoich powieściach zarysowuje analizę ludzkiego poznania. Zestawiając obie powieści można dostrzec powiązania pomiędzy ukazaniem człowieka, charakterem kontaktu, jaki zachodzi pomiędzy przedstawicielami ludzkości a ambasadorami obcości. Omawiane dzieła literatury fantastycznej potraktowałam jako uzupełniający się dyskurs. Solaris ukazywał proces poznania, dynamiczne dzianie się, akcję, podczas której trwania nie do końca mamy czas na refleksję. Lektura najpopularniejszej powieści Lema daje nam kontakt z emocjami, uczuciami, miłością, nienawiścią i strachem. Głos Pana jest natomiast, dogłębną analizą człowieka w sytuacji kontaktu i nie tylko. Opowieść snuta przez profesora Hogartha jest także przedstawiana z perspektywy czasu, co sprzyja dodatkowo jej refleksyjnemu i filozoficznemu charakterowi. Książka ta nie jest tylko analizą postawy człowieka wobec Innego, ale człowieka jako takiego. „Punkt zero”, od którego rozpoczyna się ruch myśli Hogartha, stanowi doświadczenie zła w samym sobie — i obojętności świata, który na to zło nie chce reagować karą, nie ma zatem w najmniejszej mierze charakteru machiny produkującej „sens moralny”. Na gruzach wiary w absolutny porządek indywidualny ethos bohatera pojawić się może jedynie na mocy aktu woli, ustanawiającego Dobro jako wartość wybraną — przeciw Złu wcześniej odkrytemu w sobie.16 W zestawieniu z Solaris rozjaśnia pewne zdarzenia tam przedstawione, wprowadza nowe pytania i przedstawia wielogłosową dyskusję na ten temat. Nie znajdziemy jednak jednoznacznych odpowiedzi na poruszane problemy. Jaki jest więc człowiek wobec Innego? Jaki jego obraz pojawia się w kontekście obu lektur? Odpowiedź na to pytanie, jednoznaczna i prosta, nie istnieje. Możemy jedynie domniemywać, zastanawiając się, kim jesteśmy.
ry: po pierwsze — kim są, jeśli w ogóle istnieją, nadawcy „listu”?; po drugie — jakie jest owego „listu” znaczeniei jakie są intencje towarzyszące nadaniu?; po trzecie — jak Ziemianie mogą praktycznie skorzystać z wysłanego sygnału? Na pierwsze dwa pytania uczeni nie otrzymują żadnej definitywnej odpowiedzi, próby rozwiązania trzeciego zadania przynoszą im kilka spektakularnych sukcesów i jedną poważną zgryzotę — wtedy gdy podejrzewają, że informacja tkwiąca w sygnale mogłaby pchnąć ludzkość do samozagłady. Wraz z oddaleniem groźby atomowej apokalipsy kończą się w powieści zdarzenia sensacyjne — reszta to klasyczny u Lema metadyskurs.11 W pewnym sensie Głos Pana potraktować można również jako filozofię aktu poznania. Mit o naszym poznawczym uniwersalizmie, o naszej gotowości odebrania i zrozumienia informacji całkowicie 13 Jarzębski, Bóg..., op. cit. http://solaris.lem.pl/content/ – przez jej pozaziemskość – nowej trwa niewzruszony.12 Zdanie view/82/86/1/1/ 14 Tamże. 11 Jarzębski, Bóg..., op. cit. http://solaris.lem.pl/content/ 15 Lem, Głos..., op. cit. s. 9. view/82/86/1/1/ 16 Jarzębski, Bóg..., op. cit. 12 Lem, Głos..., op. cit. s. 46.
59
Ilustr. Ewa Rogalska
60
61
Sebastian Spiegel
„It’s not a question of being careful, it’s a question of knowing how to play ping-pong”*,
czyli o sztuce nudy Magdalena Zięba
N
uda jest stanem, którego doświadczam nader rzadko. I wcale nie dlatego, że chodzę uwieszona na telefonie, a mój kalendarz jest wypełniony po brzegi. Paradoksalnie, właśnie w stanie największego szaleństwa działania, pojawia się Ona – przychodzi niespodziewanie, obłapia mnie swoimi lepkimi mackami, a ja czuję na szyi jej mdławy oddech. Ogarnia mnie wtedy przerażenie, że jak to, niemożliwe, jeszcze nie teraz! Umysł pogrąża się w stanie niemocy, a wszystko we mnie staje się glutowato-ciastowate. A przecież nie chodzi o nic-nie-robienie, tylko o nudę stanowiącą przeciwwagę dla mojej bezgranicznej aktywności, która zdaje się przeciążać neurony i ulega w bitwie z tą pierwszą. Kiedyś napisałam recenzję wystawy Kamy Sokolnickiej, zatytułowanej O bieli, elipsie i nudzie. Rzeczowniki zaczerpnięte ze Spisku sztuki Jeana Baudrillarda pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego, a jednak stanowią syntezę krytyki hiperrealnej rzeczywistości, jako alegorie zjawisk niedopuszczanych do „głosu” w procesie estetycznego doświadczania współczesności. Napisałam wtedy, że chodzi o wyciszenie doprowadzone do absolutnego milczenia, minimalizm ekstremalnie zamykający się w pustce, brak (greckie „elleipsis”) będący jednocześnie lekarstwem na nudę wynikającą z przesytu, jak i stanowiący jej kwintesencję. Ilekroć Panna Nuda wkracza w moją małą życiową przestrzeń, tylekroć przypominam sobie tę wystawę, a przede wszystkim tę biel. Mój umysł chyba jej potrzebuje, bo nuda to właśnie nie nic-nie-robienie, a twórcze zwrócenie się ku sobie samej. Jest mi nudno, nie wiem, co ze sobą zrobić, a więc zaczynam szukać czegoś w środku, w swoim środku. Pozostawiam zewnętrzność swojemu własnemu biegowi i ustanawiam własne reguły, według których donikąd nie muszę się spieszyć, już właściwie niczego nie MUSZĘ, bo wszystko zaczyna się robić samo. Kiedy oswajam się już ze stanem totalnej pustki, zazwyczaj mogę iść sama do kina. Wiem, że to nic nadzwyczajnego, ale naprawdę nie lubię chodzić na filmy w samotności.
Niedawno więc wybrałam się na film Paolo Sorrentino This Must Be the Place (polski tytuł jak zwykle zadziwia swoją kompatybilnością z oryginałem: Wszystkie odloty Cheyenne’a), gdzie kwestia nudy odgrywa dość znaczącą rolę. W pewnym momencie Jane mówi do Cheyenne’a: „Nie możesz mieć depresji, może to zwyczajna nuda?”, i zaraz potem okazuje się, iż główny bohater musi wybrać się do USA na pogrzeb ojca, chociaż od lat nie latał samolotem, ba!, on od lat nie ruszał się z Dublina. Cała postać Cheyenne’a wydaje się być wygrana na fałszywych akordach, które w całości tworzą zupełnie zgrany kawałek. Ekscentryczny rockman, grany przez znakomitego Seana Penna,
jest wizualnym połączeniem Roberta Smitha z The Cure z charakterologicznym rysem dorosłego dziecka. Podobno Sorrentino utożsamił Smitha właśnie z takim nieco idyllicznym trwaniem w latach młodości, które wynika z braku zgody na rzeczywistość. Na początku wydaje się więc, że Cheyenne jest kimś takim i wcale nie ma ochoty na kontakt z realnym życiem, oddzielając się od świata swoim dziwacznym imagem. Tymczasem jego śmiech, ociężały sposób chodzenia, nerwowy chichot i ironiczne komentarze stanowią o jego niepowtarzalnym uroku, którym mnie wprost uwiódł. W jego smutnych oczach widać, że stan apatii, w który przerodziła się nuda, jest ciężarem, który na siebie nałożył, bo mu źle z samym sobą. Wyprawa w poszukiwaniu nazistowskiego oprawcy ojca powoduje w nim pozytywną zmianę. I okazuje się największym ze „wszystkich odlotów Cheyenne’a”.
62
Wystarczy zatem tylko wyjść z domu, aby nuda stała się dopuszczalnym stanem istnienia, a nie negatywną emocją. Również po to, żeby znaleźć właśnie to miejsce, w którym jest dom – wtedy nie trzeba wychodzić, aby przeżywać nudę z tym samym stanem ukojenia, z jakim patrzymy na rozchmurzone niebo. Tytuł filmu jest nawiązaniem do piosenki Talking Heads, która pojawia się w nim wykonana przez Davida Bryne’a: Home – is where I want to be But I guess I’m already there I come home – she lifted up her wings Guess that this must be the place I can’t tell one from another Did I find you, or you find me? There was a time before we were born If someone asks, this where I’ll be . . . where I’ll be To tak, jak z grą w ping-ponga: nie chodzi o to, aby być ostrożnym, tylko aby umieć grać dobrze. Z nudą trzeba umieć odpowiednio się obchodzić – przede wszystkim nie można jej traktować zbyt poważnie. Ostatnio pisałam o miłości do Wrocławia. Wyjechałam na chwilę do Włoch i uznałam, że miłość być może czasami potrzebuje dystansu, bo nawet w obliczu piękna toskańskich miast Wrocław wydał mi się całkiem ładny. Szkoda tylko, że w drodze do kina, przechodząc przez Plac Kościuszki w miejscu dawnego Empiku, gdzie niegdyś Jerzy Ludwiński prowadził Galerię Pod Moną Lizą, zagościła kolejna „Biedronka”. Jeśli tak ma wyglądać życie w nowoczesnej cywilizacji, to ja się wypisuję. Wolę iść do lasu i przytulać się do drzew. Co z tego, że uznacie mnie za wariatkę – szaleństwo tak samo jak nuda jest niezwykle potrzebne do (odlotowego) życia. I mimo że nigdy chyba już nie nauczę się grać w ping-ponga, to nie zamierzam być ostrożna, chcę się chybotać na granicy i odkrywać smak czasów, zanim jeszcze się urodziliśmy do życia w kulturalnych warunkach. *Cheyenne z filmu Paolo Sorrentino, This Must Be the Place (2011).
Gdzie ta nasza prywatność? Szymon Makuch
O
statnio dużo szumu w mediach wzbudziła nowa polityka prywatności Google. Internetowy potentat jeszcze bardziej chce ingerować w nasze życie. Czyta nam maile, wyłapuje z nich słowa-klucze, aby potem przesyłać oferty reklamowe. Jak napisano na którymś portalu, Google wysyłać będzie informacje w stylu: „Drogi użytkowniku, nasza nowa polityka tak naprawdę niewiele zmienia, nie będziemy infiltrować twojego życia, nikt nie naruszy podstawowych zasad twojej prywatności. A tak poza tym, to idź do lekarza z tym wrzodem na tyłku, bo to może być coś poważnego.” Podobne problemy miały się ostatnio pojawić na zdobywającym dużą popularność Pintereście. Portal pozwala na tworzenie swoich tablic i udostępnianie tam wielu materiałów w dowolny sposób. W swojej polityce wspominają o przekazywaniu wszelkich niezbędnych informacji o użytkownikach organom ścigania, jeżeli dojdzie do naruszeń prawa. Podobno mieli też ich obarczać kosztami postępowania sądowego. Wystraszeni internauci w wielu przypadkach uciekli z portalu w trosce o swą prywatność. Zrzędzenie, że portale internetowe godzą w ludzką sferę osobistą jest zabawne. Jeżeli mamy ochotę na osobisty kontakt, to nikt nie zabrania go praktykować. Jeżeli zaś wolimy poruszanie się i komunikowanie w sieci, to trzeba mieć świadomość, że nikt niczego nie robi za darmo. Facebook nie powstał dla romantycznej idei łączenia znajomych, tak samo jak nie powstała w tym celu nasza-klasa. Google zaś nie stworzono, aby internautom żyło się lepiej. Strony te są projektami biznesowymi. Ich celem jest zysk, a gdyby go nie przynosiły, zostałyby zamknięte. Skoro jednak pozwalają na ich bezpłatne użytkowanie, to chcą czegoś w zamian, np. odrobinki informacji o nas. Obruszanie się na to przypomina gniew dłużników, którzy wzięli kredyt bankowy i dzi-
wią się, że instytucja finansowa oczekuje odsetek. Przecież jest bogata, powinna więc wziąć ode mnie tylko tyle, ile pożyczyła! A nie, lepiej nawet, by wzięła mniej! Założyłem w życiu konta na setkach portali, z tego ostatnio na kilkudziesięciu społecznościowych (łącznie z zarezerwowaną teoretycznie dla czarnoskórej społeczności blackplanet.com). Każda korzysta z mojego nazwiska, często też ze zdjęcia (poprzez połączenie strony z Facebookiem). Tak, na moją służbową skrzynkę przychodzi teraz stos spamu, ale nie zostałem nagle zasypany telefonami reklamowymi, a na mój adres domowy nie przychodzą akwizytorzy z su-
perofertami. I teraz nie wiem, czy moja prywatność w końcu ucierpiała, czy jednak nie. Spotyka się czasem ludzi, którzy krzyczą, że ich dane osobowe i prywatność to świętość. Wpiszą więc na jakimś grouponie fikcyjne dane, żeby wstrętny sprzedawca nie dowiedział się, gdzie mieszkają. Nie przeszkadza to robić z nim interesów, ale co tam. Zgodnie ze społecznym przyzwoleniem, oszukiwanie bogatego jest przejawem sprytu, wartością pozytywną (nazwijmy ją „janosictwem”). Ciekaw jestem, czy gdyby w trakcie podpisywania z kimś umowy osoby te odkryły, że kontrahent podał fałszywe dane, to również uznałyby to za normalne. Żeby była jasność – nie wymagam podawania swoich danych tam, gdzie nie jest to potrzebne. I popieram takie kwestie jak ochrona tych danych. Śmieszy mnie jednak przesad-
63
ny krzyk o to, co te wstrętne korporacje z owymi danymi zrobią. Korzystając z wielu portali, na żadnym nie przeczytałem nawet tej sławetnej Polityki Prywatności. Zapewne warto się z nią zapoznać, ale nie odczuwam jej wpływu na swoje życie. Co innego regulamin – tam często pojawiają się ważne zapisy. Przypomnę, że setki, a może nawet tysiące osób zarejestrowały konta na słynnym serwisie pobieraczek.pl, który potem wysyłał przedsądowe wezwania do zapłaty, gdyż regulamin mówił o konieczności płacenia abonamentu. Sprawa okazała się oszustwem, jednak trochę fermentu narobiła i pokazała, że polski internauta regulaminów i wspomnianych polityk prywatności zwykle nie czyta. Krótko mówiąc, należę do zaszczytnego grona, które ma gdzieś wypociny twórców stron internetowych na temat wykorzystywania danych osobowych. Czy moje życie jest przez to zasypane reklamami i natręctwem nieznanych mi podmiotów? Nie. Szukając subtelnej puenty dla niniejszych rozważań, stwierdzam, że nie rozumiem szumu wokół polityki prywatności Google oraz innych tego typu zjawisk. Nie czuję się prześladowany, śledzony, a w Internecie udostępniam informacje o sobie w wielu miejscach. Nie boję się panicznie ACTA i pukających do moich bram policjantów, przedstawiciela handlowego producentów wyszukiwarki czy też natrętnej telefonicznej akwizycji. A nawet jeśli ktoś zadzwoni, to usłyszy kulturalne: „Nie, dziękuję” (przy okazji w ten sposób człowiek podszkoli się w sztuce asertywności). Tym zaś, którzy krzyczą o braku prywatności w sieci, mówię: Dajcie sobie na wstrzymanie albo odłączcie się od internetu. I będzie spokój.
Co z tą P...? Michał Wolski
W
chwili, kiedy czytacie te słowa, pewnie jest już po herbacie, wszyscy wszystko wiedzą, wszyscy wszystko rozumieją, a może nawet więcej – cały kryzys został już dawno zażegnany. Teraz jednak – a jest początek marca 2012 roku – można odnieść wrażenie, że wszelkie czarne, mroczne i złowieszcze zapowiedzi końca świata właśnie zaczęły się ziszczać. I nie, z otchłani nie powstała żadna bestia zdolna pożreć nas wszystkich, nie grozi nam zderzenie z planetoidą, nie oczekujemy stopienia lodowców ani erupcji wszystkich czynnych bądź nieczynnych wulkanów na naszej planecie. Nowo wybrany prezydent Rosji nie planuje podboju świata, nowo ogłoszony władca Korei nie będzie użyźniał gleby głowicami nuklearnymi, Anonimowi nie zapowiedzieli wyłączenia całego Internetu. To jednak, co się stało, wydaje się znacznie gorsze niż wszystkie powyższe katastrofy razem wzięte. Ze sklepów osiedlowych zaczęły znikać butelki z Pepsi. Wzruszyliście właśnie ramionami, drodzy Czytelnicy – i trudno Wam się dziwić. Oto faktycznie, pewnie część z Was twardo tkwi w okopach Coca-Coli i ani chybi, deficyt flagowego napoju konkurencyjnego koncernu jest dla Was powodem do radości. Część z Was pewnie w ogóle nie staje po żadnej ze stron w tym trwającym dziesięciolecia i pochłaniającym setki istnień konflikcie o rząd dusz i przełyków. I słusznie, bo konflikt ten jest ze wszech miar głupi i bezsensowny. Jego ciągłe przedłużanie niczemu nie służy, a jedynie zatruwa przestrzeń publiczną, niepotrzebnie mąci spokój zwykłych ludzi i wprowadza niepotrzebne podziały. Dobrze by było z tym raz na zawsze skończyć i przyznać wszem i wobec rzecz oczywistą: Pepsi jest najzwyczajniej w świecie lepsze. Dobrze, ale ja nie o tym chciałem pisać. Zasadniczo znikanie Pepsi z lodówek w sklepach osiedlowych, sieciowych marketach i innych dyskontach spożywczych objawiać się zaczęło powoli, niemal niezauważenie. Ot, któregoś dnia zabrakło w lodówce butelek dwulitrowych. Oczywiście – zdarza się. Czasem towar
zostanie wyprzedany przed czasem, hurtownik nie dowiezie... takie są uroki mniejszych sklepów spożywczych. Gdy jednak po paru dniach wymiana dialogów typu: „Jest duża Pepsi?”, „Nie, już nie ma”, „To poproszę dwie małe” zaczyna przybierać formę i charakter codziennej mantry, społecznego rytuału czy wręcz świeckiej tradycji, gdzieś z tyłu głowy zaczęło pojawiać się niepokojące przeczucie. I owo przeczucie – z początku nieuświadomione – z czasem zaczęło narastać, pęcznieć i wciskać się w najciemniejsze zakamarki świadomości, by po paru dniach wybuchnąć z siłą całej swojej okropności. Otóż Pepsi musiało się stać coś strasznego.
Tymczasem obok dużych butelek Pepsi poczęły znikać też małe, wkrótce nawet nie było w sklepach niedoskonałych wariantów jedynego słusznego napoju, takich jak Pepsi Light czy Pepsi Twist. Po jakimś czasie na półkach pozostała jedynie Pepsi Max, a i tę powoli zaczęto wykupywać. Miesiąc po domniemanych początkach kryzysu w lodówkach koncernu Pepsi pozostała raptem jedynie Mirinda, która – jak wszyscy wiemy – jest najbardziej nieudanym napojem gazowanym w historii ludzkości i żeby ją pić, trzeba się najpierw znieczulić litrem spirytusu, potężną dawką pejotlu albo czterema łykami czystego absyntu. Pomaga też ponoć włożenie sobie do ust płonącego polana, ale plotka ta wydaje się niesprawdzona i przez to mocno wątpliwa. Sama Pepsi ostała się jeszcze w hipermarketach, wielkich sieciach sklepów spożywczych, hurtowniach i na rynku wtórnym, ale było to zapewne
64
efektem większych zbiorów, jakie owe sklepy poczyniły. Nie ma żadnego powodu, by przypuszczać, że owe firmy będą dalej zamawiać Pepsi, skoro mniejsze sklepy już tego nie robią. Zapewne zaraz zapytacie, drodzy Czytelnicy, po co w ogóle cały ten rwetes? Otóż nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo pewne płyny – nomen omen – wpływają na życie i funkcjonowanie niektórych ludzi. Tyczy się to szczególnie tak zwanych wolnych zawodów i tak zwanych humanistów, którzy niektórym substancjom w stanie ciekłym gotowi są poświęcić sporą część swojej twórczości, dla których stanowią one nieraz esencję życia, więcej nawet – dyktują jego sens. Wielu Polaków ma tak z piwem. Wielu Francuzów miało tak niegdyś z absyntem. Podobno prawdziwy humanista nie może żyć bez kawy, a prawdziwy Anglik – bez herbaty. Ja z kolei, choć piwo jest mi bliskie, choć piwo uwielbiam i to w piwie odnajduję wiele cech napoju idealnego, to jednak musi piwo ustąpić jednej substancji, która wynosi swoją doskonałość ponad doskonałość wszelaką. Oczywiście mowa o Pepsi. To Pepsi wiernie stoi przy jednej z nóg biurka, kiedy muszę spędzić kilka godzin na pisaniu bądź czytaniu czegoś wielce frapującego. To Pepsi dostarcza mi niezbędnych do życia środków w postaci kofeiny i cukru, których w innej postaci właściwie już nie przyjmuję. Wreszcie to Pepsi orzeźwia mnie w gorące dni i grzeje (sic!) w zimne. Ułatwia koncentrację, poprawia trawienie, rozpuszcza szkodliwy nadmiar kwasów żołądkowych, leczy kaca, ułatwia kontakty interpersonalne, a przede wszystkim – gasi pragnienie nie gorzej niż mleko. A teraz mi tę Pepsi jakiś zły i okrutny los, jakaś maszkara w szatach przeznaczenia, jakieś straszliwe nie wiadomo co, jakieś monstrum ni mniej, ni więcej, tylko chce odebrać. Zdrada, mości panowie!
P.S. Podobno do stworzenia idealnego smaku Pepsi wykorzystano syntetyczne kubki smakowe, wykreowane w oparciu o ich realne odpowiedniki uzyskane z abortowanych płodów. Uwielbiam miejskie legendy, o ile nie wpływają zbytnio na rzeczywistość...
Tramwaj z Metrem bez Urzędu Pracy Marcin Pluskota
O
statnio zauważyłem nową i zarazem ciekawą zależność. To nie jest tylko tak, że czerwone światło drogowe powstrzymuje nas przed przejściem w jednym tylko miejscu. Ono ogranicza i organizuje nasze możliwości przechodzenia przez ulicę w wielu miejscach. Przykład: korzystając ze świateł na ul. Krupniczej na wysokości ul. Włodkowica i kierując się wzdłuż powstającego Narodowego Forum Muzyki i hotelu Monopol, a następnie skręcając w prawo w Świdnicką, nigdy nie trafimy od razu na zielone światło przy Podwalu. Nie jest możliwa taka synchronizacja, trzeba czekać. Kiedy wielokrotnie pokonujemy jakąś drogę, to po jakimś czasie prawie jej nie widzimy i ciekawą nas tylko takie dziwne szczególiki, np. moim bazowym przystankiem, z którego zwykle rozpoczynam swoją podróż po Wrocławiu, są Krzyki. Odjeżdżają stamtąd m.in. niebieskie Skody – tramwaje. Moim ulubionym miejscem w tym tramwaju jest tylna kanapa – kiedy Skoda skręca, to wygina się pod kątem 90 stopni i najlepiej ogląda mi się to z tej tylnej kanapy. Mam właściwie tylko jedną taką okazję na trasie Krzyki – Opera, właśnie na ostatnim skręcie w prawo przed Operą. Na szczęście w drodze powrotnej jest więcej takich okazji, kiedy 7 albo 6 skręca z Krupniczej w Podwale, a następnie w Świdnicką. Niestety nie tylko ja jestem amatorem tego luksusowego siedzenia w Skodzie. Wielu zawistników specjalnie zajmuje tę kanapę, żeby mnie pognębić. Liczne podróże z przystanku tramwajowego Krzyki pozwoliły mi jednak opracować niezawodną strategię działania. Biorąc za punkt orientacyjny szarą ławeczkę i wiatę, umiejętnie odliczając kafelki, obliczyłem miejsce, w którym muszę stanąć, żeby ostatnie drzwi podjeżdżającej 6 albo 7 znalazły się tuż przed moim nosem. Z wielką radością obserwuję wtedy miny tych zawistnych, tych niedobrych, którym kontrkrzyżuję krzyżowanie szyków! Wam też nie powiem, gdzie trzeba się ustawić.
Kolejną sprawą, która zawsze mnie fascynowała, jeżeli chodzi o podróż niebieską Skodą, jest obecny przystanek „Wielka”. Wystarczająco często jeżdżę tramwajem, by móc obserwować ewolucję tej nazwy. Co starsi wrocławianie pamiętają, że stał tu kiedyś Poltegor i takoż nazywał się też przystanek tramwajowy w jego pobliżu. Jak wiemy, pod koniec 2006 roku budynek przeszedł do historii. Przystanek przez kolejne kilka miesięcy (o ile się nie mylę) nadal dzielnie nosił imię śp. Poltegoru. W pewnym momencie urzędnicy dojrzeli niedopatrzenie i przystanek przechrzczono na „Wielka – Urząd Pracy”, a w miejscu dawnego Po-
ltegoru, powolutku w niebo zaczął piąć się Sky Tower. I kiedy tak rósł i potężniał, i z każdym piętrem coraz bardziej przypominał nam nowojorski Manhattan – sukces i bogactwo, to jakoś nazwa przystanku zaczęła znowu przeszkadzać. I urzędnicy kolejnym śmiałym ruchem wycięli z nazwy przystanku „Urząd Pracy”. Tak jakoś śmiesznie mi się kojarzy ta małostkowość. Bo inaczej tego nazwać nie mogę. Że niby, kiedy w swoich penthouse’ach będą turlali się Doda i Bruce Willis, to 200 metrów niżej nie będzie można stać w kolejce po kwitek? Bardzo to dziwne, ale jak już mówiłem, mam dużo czasu na rozmyślania, konkretnie około 20 minut, zanim tramwaj zatrzyma się przy Operze. Trzecim elementem podczas jazdy tramwajem jest metro. Przepraszam – Metro, a właściwie „Metro”. Chodzi mi o darmową gazetkę, którą rozdają Ci ludzie
65
o smutnych twarzach przy przystankach (np. przy przystanku Krzyki). Moja droga na przystanek jest od strony ulicy Krzyckiej – wyłaniam się spod wiaduktu kolejowego, mijam przystanki autobusowe i jestem przy tramwajowym. Kiedyś pan, który rozdawał gazetkę, był lepszy. Wypatrywał mnie z daleka, a kiedy mnie dojrzał uśmiechał się szeroko i prasę darmową podawał mi elegancko do rączki. Ja wskakiwałem do tramwajku i było słońce, i tęcza. Teraz to wszystko jest inaczej, uśmiechniętego pana już nie ma. Jest taki wysoki, gburowaty i co też on nie wyprawia, mówię wam! To taki agresywny kapitalista: biega po całych Krzykach, staje przy otwierających się drzwiach autobusów i tramwajów, zarzuca wszystkich prasą. Kiedy wyłaniam się spod wiaduktu, on nie raczy nawet spojrzeć, gdzieś tam biega, zajęty zyskiem. Muszę gonić go, zwracać na siebie uwagę. Zwykle odjeżdżają mi wtedy z cztery tramwaje. Ostatecznie, kiedy doproszę się wreszcie „Metra”, dobry humor już mi nie towarzyszy. Nie pomaga przejrzenie gazety. Dowiaduję się z niej, że młodzi nie mają perspektyw, że nie ma miejsc w przedszkolach, żłobkach, że tata nie korzysta z tacierzyńskiego (godne odnotowania – Word, kiedy wpisałem „tacierzyński”, zamienił mi go na „macierzyński” – dziennikarze „Metra” się o tym dowiedzą). Raczej nie jest dobrze. Na koniec przykład mojej małostkowości, we wszystkich Skodach zapisana jest „ilość przystanków”, a nie ich liczba. Dziękuję za uwagę, kończę kawę i idę na tramwaj.
Street Photo Fot. SĹ‚awomir Nosal