Manel Loureiro Apokalipsa Z Gniew sprawiedliwych
Tytu³ orygina³u: Apocalipsis Z La ira de los justos Projekt ok³adki: Pawe³ Panczakiewicz /PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN Redakcja: Irma Iwaszko Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: Mariola Hajnus
Zdjêcia na ok³adce isoga ⁄ Shutterstock Colin Anderson ⁄ Photographer’s Choice ⁄ FPM Adrian Assalve ⁄ E+ ⁄ FPM
2011, Manel Loureiro Doval All rights reserved for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2014 for the Polish translation by Stanis³aw Boñczyk
ISBN 978-83-7758-582-5
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2014
Ksi¹¿kê dedykujê Ricie i moim rodzicom. Dziêkujê Wam za mi³oœæ, nieskoñczon¹ cierpliwoœæ i za to, ¿e zawsze byliœcie przy mnie.
5
6
1 Kiedy siê wybierzesz w podró¿ do Itaki, ¿ycz sobie, ¿eby d³uga by³a, pe³na przygód, pe³na doœwiadczeñ. K. Kawafis, Itaka * Jak niemal wszystko, to te¿ by³o dzie³em przypadku. Na tym skrawku Oceanu Atlantyckiego od miesiêcy nie wydarzy³o siê nic godnego uwagi. Przez ostatnie pó³tora roku na wodach gdzieœ w pó³ drogi pomiêdzy Ameryk¹ a Europ¹ pojawi³o siê kilka wielorybów i trochê dryfuj¹cych œmieci. To wszystko. G³ówne morskie szlaki handlowe zawsze przebiega³y daleko st¹d, ale teraz bardziej ni¿ kiedykolwiek odczuwalny by³ tu brak ludzi. Na horyzoncie nie rysowa³ siê ani jeden statek, ¿agiel czy smuga dymu. Nic. Jakby z powierzchni ziemi znik³y wszelkie istoty ludzkie. Rzecz w tym, ¿e do zag³ady ludzkoœci dosz³o naprawdê. No, prawie. Ktoœ tam jednak ocala³. Poœród otwartego oceanu nie by³o nikogo, kto by siê móg³ przej¹æ sytuacj¹ lub poœwiêciæ jej chocia¿ chwilê namys³u. A jednak nadal coœ siê tutaj dzia³o.
*
K. Kawafis, Wiersze i proza, prze³. Zygmunta Kubiaka, Warszawa 2001, s. 26 (przyp. t³um.).
7
Zaczê³o siê od niewielkiego wzrostu temperatury – o cztery, mo¿e piêæ stopni. Sierpniowe s³oñce przez szereg dni ogrzewa³o powierzchniê wody. Tony pary wodnej powêdrowa³y do atmosfery na tyle szybko, ¿e nast¹pi³o ich b³yskawiczne wystudzenie, wskutek czego przekszta³ci³y siê w warstwê chmur. Jednoczeœnie ciœnienie atmosferyczne gwa³townie spad³o. Wiatr, wzbudzony ró¿nic¹ ciœnieñ i ruchem obrotowym Ziemi, przybra³ formê kolosalnych, ospa³ych pierœcieni, które stopniowo nabiera³y prêdkoœci. Gdyby znalaz³ siê tam jakiœ meteorolog (o co by³oby trudno, poniewa¿ na œwiecie pozosta³o mo¿e czterdziestu tego rodzaju specjalistów, z których niemal wszyscy koncentrowali siê na ratowaniu w³asnego ¿ycia, a nie na liczeniu izobar), mia³by okazjê stwierdziæ, ¿e oto powstaje komórka burzowa. Œciœlej mówi¹c: superkomórka. Zauwa¿y³by tak¿e, ¿e na tej szerokoœci geograficznej podobne zjawisko spotykane jest niezmiernie rzadko. Na tym skrawku oceanu nie by³o jednak nikogo, satelity meteorologiczne zaœ, które powinny nadzorowaæ sytuacjê, albo sta³y siê nieaktywne, albo wybuch³y w zderzeniu z atmosfer¹. W ostatnich miesi¹cach nikt nie dba³ o ich utrzymanie. Stacje kontrolne na ziemi opustosza³y. Nie pozosta³ nikt, kto móg³by wys³aæ jakikolwiek komunikat. Trzydzieœci godzin póŸniej superkomórka burzowa przekszta³ci³a siê w huragan trzeciej kategorii, który przemieszcza³ siê w stronê wybrze¿y Afryki. Narodzinom tego meteorologicznego monstrum nie towarzyszy³ ani jeden œwiadek. Nie mia³ wiêc kto ostrzec za³ogi niewielkiego jachtu ¿aglowego znajduj¹cego siê o czterysta mil na wschód, ¿e nied³ugo ponad ich g³owami rozpêta siê piek³o.
8
2 – Co bêdzie na obiad? – zapyta³ Prit, wsun¹wszy g³owê pod pok³ad naszego „Krokodyla II”. – Spróbuj zgadn¹æ – mrukn¹³em, uœmiechaj¹c siê pó³gêbkiem. Zerkn¹³em na swojego towarzysza. Niski, nieco ¿ylasty, w zaskakuj¹co dobrej formie jak na faceta ko³o czterdziestki, Wiktor Pritczenko patrzy³ na mnie z zejœciówki swoimi wyrazistymi niebieskimi oczami. S³oñce spali³o mu skórê tak bardzo, ¿e przybra³a niespotykany miedziany odcieñ, który mocno kontrastowa³ z blond w³osami i s³omianymi w¹sami. – Tylko nie mów, ¿e znów ryba – jêkn¹³ Wiktor. – Mam ju¿ serdecznie doœæ tej naszej sardynkowej diety! – Ja te¿ – przyzna³em – ale musimy korzystaæ z tego, ¿e ³atwo tu coœ z³owiæ. Nie wiadomo, ile nam zajmie dotarcie na l¹d ani kiedy znów bêdzie przep³ywaæ obok nas coœ jadalnego. Poza tym, sam wiesz: ¿elazny zapas trzymamy na sytuacje awaryjne.
Wiktor a¿ obliza³ siê w myœlach na wspomnienie kilku puszek ustawionych w niedu¿ej szafce w g³êbi kabiny. Westchn¹³ i zwróci³ siê w stronê pok³adu, mamrocz¹c przy tym wi¹zankê ukraiñskich przekleñstw. Zd¹¿y³ oprzeæ stopê na pierwszym stopniu schodków, gdy runê³a na niego potê¿na kula rudego futra, która pozbawi³a go równowagi i przewróci³a 9
na ziemiê. Przekleñstwa miotane przez Ukraiñca sta³y siê g³oœniejsze. Na pró¿no usi³owa³ z³apaæ nadpobudliwego perskiego kota, który obserwowa³ go z szelmowskim rozbawieniem z wysokoœci koi. Wiktor nie rozz³oœci³ siê jednak zbytnio – ¿eby wyprowadziæ go z równowagi, trzeba by³o znacznie wiêcej. – Pilnuj tego swojego cholernego kota, bo, jak Boga kocham, kiedyœ wywalê go za burtê! – Nie wierzê ci. – Nawet nie podnios³em wzroku znad niedawno z³owionych makreli, które w³aœnie czyœci³em. – W g³êbi duszy jesteœ do niego przywi¹zany. Poza tym on nie jest mój. Wed³ug tego zwierzaka to ja jestem jego cz³owiekiem, nie on moim kotem. Jak gdyby przytakuj¹c, rudzielec miaukn¹³ d³ugo i dŸwiêcznie. Zeskoczy³ z koi i z gracj¹ ruszy³ w moj¹ stronê, licz¹c na to, ¿e rybie wnêtrznoœci trafi¹ do jego miski. Pritczenko wyszed³ z kabiny i zostawi³ mnie samego. Spojrza³em na swoje spracowane, pokryte rybimi ³uskami d³onie i nie potrafi³em powstrzymaæ gorzkiego œmiechu. To wszystko wci¹¿ wydawa³o mi siê nierealne. Ledwie pó³tora roku wczeœniej moje ¿ycie wygl¹da³o zupe³nie inaczej. By³em szanowanym prawnikiem, mieszka³em i pracowa³em w Pontevedrze, niedu¿ym mieœcie na pó³nocnym zachodzie Hiszpanii. Mia³em tam swoje ¿ycie i przyjació³ – w³asny cholerny uroczy œwiatek. Ambitny dorobkiewicz, trzydziestolatek, wysoki, szczup³y i przystojny – tak o mnie mówili – œwiat le¿a³ u moich stóp. Z³ote dziecko wy¿u demograficznego czy – jak z przek¹sem ujmowali to moi krewni – „m³odzieniec z kwiatkiem w dupie urodzony”.
Jasne, ¿e ten mój ma³y œwiat bywa³ te¿ ponury. Moja ¿ona zginê³a w idiotycznym wypadku samochodowym (czy w ogó10
le bywaj¹ nieidiotyczne?) jakiœ czas przed pandemi¹ i d³ugo trwa³o, zanim wygrzeba³em siê z g³êbokiej czarnej jamy depresji, w któr¹ wpad³em, nie wiedz¹c nawet kiedy. Gdy nadesz³a apokalipsa, zaczyna³em w³aœnie dochodziæ do siebie po katastrofalnym okresie, w którym rozpacz przygniot³a mnie tak bardzo, ¿e prawie ca³kowicie porzuci³em pracê, przyjació³ i rodzinê. Zadrêcza³em siê wyrzutami sumienia i w³asnym niewybaczalnym b³êdem. Czemu, do cholery, pozwoli³em jej prowadziæ w nocy i przy tak gównianej pogodzie? Przez te spowite pijack¹ mg³¹ miesi¹ce tyle razy zagl¹da³em do butelki, ¿e nabiera³em ju¿ ochoty, by zajrzeæ w g³¹b lufy. Posz³oby ³atwo, szybko i – jeœli dobrze siê do tego zabraæ – bezboleœnie… No i wtedy w³aœnie pojawi³ siê Lukullus. Ma³y kot perski o rudym futrze by³ prezentem od mojej siostry, która martwi³a siê, ¿e stoczê siê na samo dno. Co, do cholery, mog³o siê z ni¹ staæ? Gdzie ona, do diab³a, mo¿e byæ? Siostra bez w¹tpienia trafi³a z prezentem, bo koniecznoœæ opieki nad zwierzêciem spowodowa³a, ¿e przesta³em u¿alaæ siê nad sob¹ i wyszed³em na prost¹. Ale to ju¿ stare dzieje.
Problemy nie tylko moje, ale wszystkich bez wyj¹tku przesta³y mieæ jakiekolwiek znaczenie podczas tamtej zimy, kiedy w Dagestanie otworzy³y siê bramy piekie³. Muszê przyznaæ, ¿e podobnie jak wiêkszoœæ mieszkañców Zachodu, nigdy wczeœniej nie s³ysza³em nawet o tej by³ej radzieckiej republice, zagubionej gdzieœ w Azji. Nie wiem te¿, czy ten kar³owaty kraj dorobi³ siê kiedykolwiek takiego pieprzonego wynalazku jak ministerstwo turystyki, ale jeœli tak by³o, to powinni temu resortowi przyznaæ jak¹œ (poœmiertn¹) nagrodê. Przez dwa ostatnie tygodnie, kiedy w œwiecie funkcjonowa³y jeszcze media, nazwa tego skrawka ziemi hen na 11
Kaukazie by³a bez w¹tpienia najczêœciej powtarzanym s³owem we wszystkich zak¹tkach globu. Jak by³o – wiadomo. Wszyscy, którzy pozostali przy ¿yciu, znaj¹ tê historiê w najdrobniejszych szczegó³ach. Grupa ekstremistycznych pojebów (Allah Akbar!) z le¿¹cej po s¹siedzku Czeczenii chcia³a obrabowaæ sk³ad broni z czasów ZSRR i zdobyæ œrodki do prowadzenia d¿ihadu. Napad siê uda³, ale ³up mocno rozczarowa³ mud¿ahedinów. Zamiast na ka³asznikowy, granaty, wyrzutnie rêczne i taœmy z amunicj¹ trafili na opustosza³e laboratorium z czasów radzieckich pilnowane przez dwunastu zapomnianych ¿o³nierzy i wype³nione wy³¹cznie menzurkami, probówkami i lodówkami o zaplombowanych drzwiach. Rozgoryczony i wœciek³y czeczeñski dowódca rozkaza³ swoim ludziom, by puœcili to miejsce z dymem, ³¹cznie z wielkimi lodówkami, które obklejono kiedyœ ostrzegawczymi plakatami z napisami cyrylic¹. By³ to ostatni rozkaz, jaki wyda³. I bez w¹tpienia najg³upszy. Nieca³y kwadrans póŸniej on sam i wszyscy jego ludzie byli ju¿ zainfekowani wirusem TSJ, przez dwadzieœcia cztery lata uœpionym wewn¹trz laboratoryjnej kolby ukrytej w jednej z lodówek. Czterdzieœci osiem godzin póŸniej wirus rozprzestrzeni³ siê ju¿ w sposób niekontrolowany po terytorium Dagestanu, a w zaledwie dwa tygodnie – po ca³ym œwiecie. Kiedy siê to dzia³o, partyzancki dowódca ju¿ nie ¿y³ (a œciœlej mówi¹c: uleg³ ju¿ przemianie w Nieumar³ego). Nie dowiedzia³ siê wiêc, ¿e swoj¹ akcyjk¹ rozpêta³ piek³o na ziemi. Banda pastuchów-analfabetów, którzy nie potrafili odczytaæ ostrze¿enia na lodówce, wymaza³a ludzkoœæ z mapy œwiata. Co za ironia. Co za pieprzona ironia.
TSJ rozprzestrzeni³ siê po ca³ej planecie i wszystko potoczy³o siê bardzo szybko. Niewidzialny go³ym okiem wiêzieñ 12
laboratoryjnej kolby, uwolniony przypadkiem przez nieznanego partyzanta, okaza³ siê skurwielem najgorszego rodzaju. By³ skrajnie zaraŸliwy i zabójczy, a w dodatku jego kod genetyczny zaprogramowano na dalszy rozwój nawet po œmierci nosiciela. Twórc¹ wirusa (tak, tak: TSJ to produkt ludzkiego umys³u) by³ jeden z najlepszych wirusologów, jakich wyda³ Zwi¹zek Radziecki. Ten nie¿yj¹cy od przesz³o dwudziestu lat i zapomniany dziœ naukowiec odnosi³ w swoim czasie znaczne sukcesy jako bioin¿ynier. Zgin¹³ jednak w Berlinie Wschodnim podczas próby ucieczki za ¿elazn¹ kurtynê. TSJ zaœ, bêd¹cy jego najwybitniejszym (a wiêc najbardziej œmiercionoœnym) osi¹gniêciem, popad³ w zapomnienie. Po œmierci twórcy wirusa sta³a siê bowiem rzecz nieunikniona: ca³y projekt, którym kierowa³, pad³ ofiar¹ czystki. Rezultaty przeprowadzonych eksperymentów uwiêziono w zabezpieczonych lodówkach. Tam oczekiwaæ mia³y, a¿ ktoœ ponownie podejmie nad nimi pracê. Jednak¿e powolnoœæ radzieckiej biurokracji i póŸniejszy rozpad ZSRR sprawi³y, ¿e ca³e przedsiêwziêcie pogrzebane zosta³o pod tonami papierów i akt i nikt nie przypomnia³ sobie o nim przez ponad dwie dekady. A¿ do tamtego zimowego dnia. Sytuacja zara¿onych TSJ by³a – mówi¹c delikatnie – nie do pozazdroszczenia. Umierali w konwulsjach i potwornych bólach, zbli¿onych intensywnoœci¹ do tych, które wywo³uje wirus ebola. Owszem, po kilku godzinach podnosili siê, jednak z medycznego punktu widzenia wci¹¿ byli martwi. Przepoczwarzali siê w coœ na kszta³t agresywnych lunatyków, atakuj¹cych ka¿d¹ ¿yw¹ istotê napotkan¹ na swej drodze. Nieumarli, tak okreœlali ich dziennikarze. Do czasu a¿ przesta³y istnieæ media. Wiêkszoœæ tych, którzy je tworzyli, szybko bowiem zasili³a opanowuj¹ce œwiat zastêpy zara¿onych. 13
Wszystko to spad³o na mnie jak koszmar senny. Kiedy uzmys³owi³em sobie, co siê dzieje, znajdowa³em siê w samym œrodku jednej z niezliczonych akcji ewakuowania ludnoœci; ³ad spo³eczny rozpada³ siê z godziny na godzinê, a chaos rozprzestrzenia³ siê po œwiecie jak po¿ar poch³aniaj¹cy suchy las. Wkrótce zamar³a telekomunikacja. Nieco póŸniej rozpadowi uleg³y struktury rz¹dowe. W ci¹gu paru tygodni od momentu, gdy wirus dotar³ do Hiszpanii, by³o ju¿ po wszystkim. Zniknê³y resztki ³adu, zaraza poch³onê³a prawie ca³¹ ludnoœæ. Spoœród miliardów mieszkañców Ziemi uchowa³a siê nas zaledwie garstka: kilka tysiêcy walcz¹cych o prze¿ycie, zmuszonych do nieustannego przemieszczania siê. Otacza³o nas morze Nieumar³ych, biernych i niezbyt inteligentnych, ale przygniataj¹cych liczebnoœci¹. Byli wszechobecni, nie potrzebowali jedzenia ani snu, a nam – ocala³ym – pozosta³o jedno jedyne wyjœcie. Uciekaæ. Zanurzy³em wypatroszone makrele w wiadrze morskiej wody. Rybie wnêtrznoœci zostawi³em kotu. Lukullus przygl¹da³ mi siê z uwag¹, tak jakby siê g³owi³, jakim cudem podanie mu jedzenia mo¿e zajmowaæ mi a¿ tyle czasu. – Voilà, jaœnie panie – powiedzia³em, g³aszcz¹c kota po grzbiecie, gdy tymczasem on pochyla³ siê nad rybimi resztkami. – Wiem, ¿e to niezupe³nie whiskas, ale przynajmniej masz co jeœæ. Lukullus prze¿uwa³ g³oœno. Mlaœniêcia przeplata³ pomrukami zadowolenia. Patrz¹c, jak poch³ania rybie wnêtrznoœci, nie by³em w stanie powstrzymaæ odruchu wymiotnego. Chwyci³em siê przegrody i zaczeka³em, a¿ nudnoœci min¹. Myœl o potwornej œmierci, która w ostatnich miesi¹cach spad³a na miliony ludzi, nie dawa³a mi spokoju, dlatego czasem takie jak ta, b³ahe na pozór, codzienne sytuacje przyprawia³y mnie o md³oœci. By³o to o tyle zrozumia³e, ¿e przed 14
apokalips¹ mój najbli¿szy kontakt ze zw³okami mia³ miejsce przy wyborze steków w supermarkecie. Lukullus podniós³ wzrok znad miski i przygl¹da³ mi siê, zdziwiony nieco bladym odcieniem, jaki przybra³a moja skóra. Po chwili post¹pi³ jednak, jak nakazuje koci savoir-vivre, i oszczêdziwszy mi komentarzy, skupi³ siê na dojadaniu swojej porcji. Z pewnym trudem przecisn¹³em siê przez w¹skie wnêtrze „Krokodyla II” i dotar³em pod drzwi ³azienki. Przed wyp³yniêciem nie mieliœmy czasu uzupe³niæ stanu zbiorników, wiêc s³odka woda podlega³a na naszym pok³adzie œcis³emu racjonowaniu. Ten zbiornik, który wykorzystywaliœmy do mycia, nape³niliœmy wod¹ prosto z oceanu. Kilka miesiêcy i zawarta w niej sól sprawi, ¿e ca³a instalacja sanitarna jachtu skoroduje. Chcia³em jednak wierzyæ, ¿e nie bêdziemy musieli ¿eglowaæ a¿ tak d³ugo. Efekty dwóch tygodni mycia siê w s³onej wodzie widaæ by³o po naszych poskrêcanych w³osach i smu¿kach solnego osadu na ubraniach. Kilkakrotnie przemy³em twarz i przejrza³em siê w st³uczonym ³azienkowym lustrze. Z przeciwka przygl¹da³ mi siê brunet o ostrych, kanciastych nieco rysach i gêstej czuprynie. Oczy, ciemne i g³êbokie, by³y lekko przekrwione na skutek niedoboru snu i wielotygodniowego stresu. Poprawka – wielomiesiêcznego. Moje ¿ycie sta³o siê prawdziw¹ odysej¹ od chwili, kiedy pandemia zmusi³a mnie do opuszczenia rodzinnego miasta. Najpierw uciek³em na jachcie do nieodleg³ego Vigo, gdzie – jak s³ysza³em – powsta³ najsilniejszy punkt oporu w ca³ej Galicii. Dotar³szy tam, przekona³em siê jednak, ¿e miasto jest ju¿ zrujnowane. Po wielu perypetiach poœród zgliszcz Vigo zaprzyjaŸni³em siê z Wiktorem Pritczenk¹, ukraiñskim pilotem œmig³owców zatrudnionym przy gaszeniu po¿arów lasów. Wybuch pandemii uniemo¿liwi³ mu opuszczenie Hiszpanii i odci¹³ od domu i rodziny oddalonych o tysi¹ce kilometrów. 15
Od tamtego czasu Wiktor i ja nie rozstawaliœmy siê ani na moment. To, ¿e trzymaliœmy siê razem, niejednokrotnie uratowa³o nam obu ¿ycie. Jako zespó³ utorowaliœmy sobie drogê przez pe³ne Nieumar³ych p³on¹ce ruiny Vigo. PóŸniej wspólnie kontynuowaliœmy ucieczkê z kontynentu, by ostatecznie trafiæ na Wyspy Kanaryjskie. Potê¿nym ciosem dla naszego morale by³o odkrycie, ¿e „Wyspy Szczêœliwe” zmieni³y siê w gigantycznych rozmiarów obóz dla uchodŸców. Zje¿d¿ali siê tam ludzie z ca³ego œwiata, a wojsko reglamentowa³o ¿ywnoœæ i ¿elazn¹ rêk¹ pilnowa³o porz¹dku. W powietrzu wisia³a wojna domowa. Wreszcie w obawie o w³asne ¿ycie postanowiliœmy p³yn¹æ dalej. Odleg³oœæ dziel¹c¹ nas od Wysp Zielonego Przyl¹dka uznaliœmy za mo¿liw¹ do pokonania bez wiêkszych przeszkód. Co wa¿ne, miejsce to od zawsze by³o zak¹tkiem oddalonym od cywilizacji i s³abo zaludnionym. Mocno wierzyliœmy, ¿e zaraza tam nie dotar³a. Wyspy mia³y staæ siê naszym ma³ym rajem, który pozwoli zacz¹æ ¿ycie na nowo. Zw³aszcza ¿e teraz by³a ze mn¹ Lucía. Wyszed³em z ³azienki i przecisn¹³em siê pomiêdzy zamontowanym na œrodku sto³em a podstaw¹ masztu, która przechodzi³a pod powierzchniê pok³adu i dociera³a a¿ do g³êbokiej czêœci kilu. Drzwiczki prowadz¹ce do dziobowej czêœci kabiny by³y uchylone. Le¿¹ca na koi Lucía spa³a g³êboko. Nie mia³a na sobie nic oprócz bikini w kwiatowy wzór. Jedna rêka zwisa³a jej swobodnie ze skraju ³ó¿ka. W d³oni nadal mia³a stary numer magazynu o modzie. Od jego wydrukowania minê³o sporo czasu, ale i tak stanowi³ trzon naszej pok³adowej biblioteki, która sk³ada³a siê poza tym z podrêcznika do nawigacji i po³ówki czasopisma sportowego, u¿ytej dawno temu przez w³aœciciela jachtu do podparcia baniaków w zêzie. 16
Lucía do³¹czy³a do naszego w¹skiego sk³adu kilka tygodni po tym, kiedy Prit i ja siê poznaliœmy. Poœród chaosu, który towarzyszy³ ewakuacji g³ównych skupisk ludnoœci, dziewczyna zosta³a odciêta od rodziny. Zagubiona i przestraszona schroni³a siê ostatecznie w piwnicy szpitala, gdzie okopana jak ¿o³nierz na froncie dotrwa³a do chwili, kiedy wpadliœmy na ni¹ my dwaj. Momentalnie, nie wiedz¹c nawet zbyt dobrze, jak to siê sta³o, Lucía i ja pokochaliœmy siê ca³ym sercem. Pomimo ró¿nicy wieku wynosz¹cej parênaœcie lat. Bez w¹tpienia, pomyœla³em, lekko siê uœmiechaj¹c, œwiat siê mocno zmieni³. Wiêkszoœæ tych zmian to jeden wielki syf, trudno siê nie zgodziæ. S¹ jednak sytuacje takie jak moje spotkanie z t¹ dziewczyn¹, które sprawiaj¹, ¿e naprawdê siê cieszê z tego durnego ataku w Dagestanie. Mimo bez³adu, chaosu, œmierci i zniszczenia, które spad³y na œwiat z powodu cholernego partyzanckiego wyskoku, pewne rzeczy nie zmieni³y siê ani trochê. Ludzie wci¹¿ potrafili byæ brutalni, egoistyczni i niebezpieczni, a jeœli wymaga³y tego okolicznoœci, mordowali z zimn¹ krwi¹. Jednoczeœnie nadal œmiali siê, œpiewali, oddawali marzeniom i – jeœli miêdzy nimi zaiskrzy³o – zakochiwali siê. Zw³aszcza gdy pojawia³ siê ktoœ taki jak Lucía. Przed pandemi¹ do dziewczyn o jej urodzie faceci ustawiali siê w kolejkach. Dziœ by³oby tak samo, poprawi³em siê natychmiast. Sêk w tym, ¿e przyt³aczaj¹ca wiêkszoœæ mê¿czyzn uleg³a zara¿eniu i zwyczajnie nie bardzo by³o na kim robiæ wra¿enia. Lucía by³a wysoka, smuk³a i mia³a nieziemsko d³ugie nogi. Jej czarne w³osy okala³y twarz o regularnych rysach, wystaj¹cych koœciach policzkowych i skrz¹cych siê zielonych oczach. Ten prowokuj¹cy i zmys³owy typ urody spotyka siê przewa¿nie u kobiet, które w³aœnie przesta³y byæ 17
nastolatkami. Cia³o osiemnastoletniej ju¿ dziewczyny przywodzi³o na myœl dzikie koty, zw³aszcza gdy tak jak teraz leniwie siê przeci¹ga³a. Staraj¹c siê jej nie przestraszyæ, zbli¿y³em siê i delikatnie poca³owa³em jej w³osy. Lucía westchnê³a i odwróci³a siê, nie otwieraj¹c oczu. – Co jest? – spyta³a nieprzytomnym g³osem. – Zaczyna siê moja wachta? – Nie, kochanie – szepn¹³em, g³adz¹c jej d³ugie nogi. Lucía spêdzi³a na pok³adzie ostatni¹ æwiartkê nocnej wachty i spa³a dopiero od czterech godzin. Teoretycznie ka¿de z nas powinno czuwaæ tyle samo czasu, ale Prit i ja widzieliœmy, ¿e dziewczyna jest ju¿ u kresu wytrzyma³oœci fizycznej. Staraliœmy siê wiêc urywaæ z jej wachty chocia¿ po parê godzin. Lucía nie by³a g³upia, œwietnie zdawa³a sobie z tego sprawê i w g³êbi duszy by³a nam wdziêczna za ten gest. Wyczerpanie dawa³o siê we znaki nam wszystkim, ale Prit i ja mieliœmy wiêkszy zapas si³. Przynajmniej na razie. – Œpij dalej. Masz jeszcze ponad trzy godziny. – Czemu tak tu czuæ ryb¹? – spyta³a nagle Lucía, marszcz¹c nos. – Zgadnij, jakie dziœ mamy danie dnia! – odpowiedzia³em z lekkim za¿enowaniem, próbuj¹c jednoczeœnie ukryæ pod narzut¹ na koi swoje oblepione rybimi ³uskami d³onie. – Fuuu! – Dziewczyna odwróci³a siê i zakry³a twarz poduszk¹. Dok³adnie w tej samej chwili jachtem mocno szarpnê³o. NajwyraŸniej w kad³ub uderzy³a nieco wiêksza fala. Pomyœla³em, ¿e skoro czeka nas noc na wzburzonym oceanie, to nale¿y jak najszybciej zakoñczyæ temat obiadu, a zaj¹æ siê przygotowywaniem takielunku. – Skoro pytasz – ci¹gn¹³em bezlitoœnie – to powiem ci, ¿e waha³em siê, czy przygotowaæ wo³owinê à la Wellington 18
na porto, podan¹ z opiekanymi ziemniakami, czy po prostu gotowane makrele bez dodatków. Wiem, ¿e tak naprawdê ty i Wiktor cenicie sobie prostotê, wiêc sk³oni³em siê ku l¿ejszej opcji i… – Przymknij siê wreszcie albo ja ciê uciszê! – Zacisnê³a lekko d³onie na mojej szyi i wpatrywa³a siê we mnie swoimi wielkimi zielonymi oczami. Kolejne szarpniêcie spowodowa³o, ¿e straci³em równowagê i upad³em na Lucíê. Poczu³em dotyk jej piersi na swoim nagim torsie. Poca³owa³a mnie, a moje usta na kilka b³ogich sekund wype³ni³ gor¹cy smak jej œliny. W moich spodniach coœ drgnê³o i mia³em wra¿enie, ¿e temperatura w kabinie skoczy³a nagle o kilka stopni. – Mo¿e dziœ zaczniemy od deseru? – szepn¹³em Lucíi do ucha, przesuwaj¹c d³oñ w stronê kokardki przytrzymuj¹cej górê bikini. W odpowiedzi dziewczyna zalotnie skubnê³a mnie w szyjê i wygiê³a plecy w taki sposób, by u³atwiæ mi zdjêcie jej stanika. Wtem kolejne uderzenie fali rzuci³o gwa³townie kad³ubem „Krokodyla II”. By³o tak mocne, ¿e oboje potoczyliœmy siê na gródŸ na prawej burcie. Uderzy³em plecami o wystaj¹cy kant i na moment a¿ odebra³o mi dech. Sta³o siê zadoœæ staremu marynarskiemu porzekad³u, które mówi, ¿e zawsze gdy jesteœ do czegoœ odwrócony ty³em, nadziejesz siê na jedyn¹ czêœæ mog¹c¹ zrobiæ ci krzywdê. – Wszystko w porz¹dku? – Lucía stara³a siê nie wybuchn¹æ œmiechem. – Myœla³am, ¿e nie o to ci chodzi³o, kiedy mówi³eœ, ¿e… – Nie o to, uwierz – jêkn¹³em, siêgaj¹c rêk¹ do podstawy pleców. Bola³o, jakby ktoœ wbi³ mi czekan w krêgos³up. – Co, do kurwy nêdzy, Wiktor wyprawia tam na górze? Odpowiedzia³y mi ponaglaj¹ce nawo³ywania z pok³adu. – ChodŸcie tu szybko! Musicie to zobaczyæ! 19
Zeskoczy³em natychmiast z koi i rzuci³em siê w stronê wyjœcia z kabiny. Przechodz¹c pospiesznie przez mesê, spostrzeg³em mimochodem, ¿e wiaderko, do którego w³o¿y³em ryby, polecia³o na pod³ogê. Lukullus bacznie przygl¹da³ siê teraz wypatroszonym makrelom, które w rytm coraz to mocniejszych uderzeñ fal przeœlizgiwa³y siê z jednej burty na drug¹. Ale nie to by³o teraz moim najwiêkszym zmartwieniem. Pogna³em po schodkach na górê i wystawi³em g³owê nad pok³ad. Na widok rozgrywaj¹cego siê wokó³ spektaklu rozdziawi³em usta ze zdumienia. Ostatni raz wyszed³em z kabiny dwie godziny wczeœniej, ¿eby z³owiæ makrele, które teraz wala³y siê po pod³odze mesy. Niebo, na którym jeszcze niedawno nie by³o nawet jednej chmurki (jak co dzieñ, odk¹d opuœciliœmy Teneryfê), zmieni³o siê w groŸnie wygl¹daj¹c¹ bia³aw¹ mozaikê. Nad naszymi g³owami przemieszcza³y siê prêdko rzêdy chmur grupuj¹cych siê i ³ami¹cych szyk w sposób ca³kowicie chaotyczny. Ocean, jeszcze przed chwil¹ spokojny, pokrywa³y grzywy fal, które uderza³y bez³adnie o kad³ub jachtu, nie trzymaj¹c siê ¿adnego logicznego rytmu. Zwróci³em siê do wiatru i krew odp³ynê³a mi z twarzy. Ca³¹ liniê horyzontu zasnu³a czerñ. W zasiêgu wzroku nie by³o najmniejszego choæby przejaœnienia. Co kilka sekund z³owieszcz¹ kotarê czarnych chmur rozœwietla³ b³ysk dziesi¹tek niewidocznych z tej odleg³oœci b³yskawic. To monstrum by³o o wiele, wiele potê¿niejsze ni¿ jakikolwiek sztorm, który widzia³em do tej pory. Przysiad³em w kokpicie i rzuci³em okiem na barometr. Tak jak podejrzewa³em, poziom s³upka rtêci by³ bardzo niski. Tempo dalszego opadania widzieliœmy go³ym okiem. Prze³kn¹³em œlinê. Przez moment chcia³em wierzyæ, ¿e to wszystko oka¿e siê tylko koszmarnym snem. S³ysza³em 20
wczeœniej o za³amaniach ciœnienia, ale nie s¹dzi³em, ¿e kiedykolwiek zobaczê coœ takiego na w³asne oczy, a ju¿ na pewno nie w takich okolicznoœciach: setki mil od najbli¿szego portu, na starym jachcie o zdezelowanym takielunku. – Co to, do cholery, jest, kapitanie? – To, ¿e mia³em patent ¿eglarski, w oczach Wiktora automatycznie czyni³o mnie wilkiem morskim. Fakt, ¿e ten kwitek uprawnia³ mnie wy³¹cznie do prowadzenia ma³ych jachtów, i to, ¿e nigdy wczeœniej nie oddali³em siê od brzegu na wiêcej ni¿ trzy mile, wcale Ukraiñca nie obchodzi³o. Ja sam by³em jednak przera¿ony. – Nie jestem pewien – zacz¹³em, jednoczeœnie bardzo energicznie krêc¹c rollerem spinakera – ale jeœli moje obawy siê potwierdz¹, mo¿emy mieæ powa¿ne k³opoty. – Jak powa¿ne? – Ukrainiec rzuci³ siê do pomocy w zwijaniu ¿agla. – To wygl¹da naprawdê Ÿle, Wiktor – odpowiedzia³em cicho, patrz¹c na niego z powag¹. Lucía wychyli³a siê przez luk i s³ucha³a z szeroko otwartymi oczami, bacznie obserwuj¹c œcianê chmur, która szybko przemieszcza³a siê w naszym kierunku. – Bardzo chcia³bym siê myliæ, ale jeœli jest tak, jak mi siê wydaje… to za mniej ni¿ dwie godziny mo¿e byæ po nas.
21