2
Gabriel García Márquez ¯yæ, ¿eby opowiedzieæ 040993
Życie jest opowieścią
A U T O B I O G R A F I A
przełożyły
Joanna Karasek Agnieszka Rurarz Carlos Marrodán Casas
WA R SZ AWSK I E W Y DAW N IC T WO L I T E R ACK I E
M UZ A SA
3
Tytu³ orygina³u: Vivir para contarla Projekt ok³adki: Pawe³ Panczakiewicz /PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN Redakcja: Marta Szafrañska-Brandt Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: Katarzyna Szajowska
Fotografia na ok³adce: SIPA PRESS /East News
Gabriel García Márquez, 2002 for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2004, 2014 for the Polish translation by Joanna Karasek, Agnieszka Rurarz and Carlos Marrodán Casas
ISBN 978-83-7758-851-2
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2014
4
Moje ¿ycie jest tym, co i jak z niego zapamiêtujê, ¿eby o nim opowiedzieæ.
5
6
1 Matka poprosi³a mnie, bym jej towarzyszy³ przy sprzeda¿y domu. Rano przyby³a do Barranquilli z odleg³ego miasteczka, w którym mieszka³a rodzina, i nie mia³a pojêcia, gdzie ma mnie szukaæ. Pytaj¹c to tu, to tam, po znajomkach, dowiedzia³a siê, ¿e najlepiej zajrzeæ do ksiêgarni Mundo lub do pobliskich kawiarñ, gdzie zachodzi³em dwa razy dziennie na pogaduchy z zaprzyjaŸnionymi pisarzami. Ten, który jej o tym powiedzia³, doda³ zarazem: „Ale niech pani uwa¿a, bo to skoñczeni wariaci”. Zjawi³a siê punkt dwunasta. Charakterystycznym dla siebie krokiem, p³ynnym i lekkim, utorowa³a sobie drogê pomiêdzy sto³ami z wystawionymi ksi¹¿kami, patrz¹c mi w oczy z szelmowskim uœmiechem ze swych najlepszych dni, stanê³a przede mn¹ i nie daj¹c mi czasu na jak¹kolwiek reakcjê, powiedzia³a: – Jestem twoj¹ matk¹. Widocznie coœ siê w niej zmieni³o, bo w pierwszej chwili jej nie pozna³em. Mia³a czterdzieœci piêæ lat. Gdyby zsumowaæ jej jedenaœcie porodów, to niemal dziesiêæ lat by³a w ci¹¿y i co najmniej drugie tyle prze¿y³a, karmi¹c piersi¹ swoje dzieci. Przedwczeœnie ca³kiem osiwia³a, oczy wygl¹da³y na wiêksze i nieco oszo³omione zza jej pierwszych dwuogniskowych okularów i chodzi³a w pe³nej ¿a³obie po swojej matce, ale zachowywa³a wci¹¿, teraz uszlachetnion¹ o jesienne tony, ow¹ rzymsk¹ urodê ze œlubnej fotografii. I nie czekaj¹c na uœciski, nie czekaj¹c na s³owa przywitania, od razu przyst¹pi³a do rzeczy w swoistym dla siebie ceremonialnym stylu: – Przychodzê prosiæ ciê o to, byœ by³ ³askaw towarzyszyæ mi przy sprzeda¿y domu. Nie musia³a mówiæ mi jakiego ani gdzie, bo dla nas na œwiecie istnia³ jeden dom tylko: stary dom dziadków w Aracatace, w którym mia³em szczêœcie siê urodziæ i w którym po ukoñczeniu ósmego roku ¿ycia ju¿ nigdy nie by³o mi dane zamieszkaæ. Zrezygnowa³em w³aœnie ze studiów na wydziale prawa po szeœciu semestrach w wiêkszoœci spêdzonych na czytaniu wszystkiego, co mi wpad³o w rêce, i recytowaniu z pamiêci niepowtarzalnych wierszy poetów hiszpañskiego Z³otego Wieku. Przeczyta³em
7
ju¿, w przek³adach i po¿yczaj¹c, od kogo siê da³o, wszystkie ksi¹¿ki, które mog³y mi dopomóc w nauce techniki powieœciopisarskiej, i opublikowa³em w literackich dodatkach do gazet szeœæ opowiadañ, przyjêtych entuzjastycznie przez moich przyjació³, ¿yczliwie zaœ przez niektórych krytyków. Za miesi¹c mniej wiêcej mia³em skoñczyæ dwadzieœcia trzy lata, unika³em s³u¿by wojskowej, zd¹¿y³em ju¿ dwukrotnie zaliczyæ rze¿¹czkê i codziennie wypala³em bezproblemowo szeœædziesi¹t papierosów z najczarniejszej machorki. Pró¿nowanie swoje dzieli³em miêdzy Barranquillê a Cartagenê de Indias, na karaibskim wybrze¿u Kolumbii, ¿yj¹c jak panisko z bardziej ni¿ kiepskich honorariów otrzymywanych za artyku³y pisane codziennie do „El Heraldo” i œpi¹c zawsze w najlepszym, w miarê mo¿liwoœci, towarzystwie, w miejscu, w którym akurat noc mnie zasta³a. Jakby w moich aspiracjach i w chaosie mego ¿ycia ma³o by³o niepewnoœci, nasza grupa nieroz³¹cznych przyjació³ przymierza³a siê w swym zuchwalstwie, nie dysponuj¹c ¿adnymi œrodkami, do wydawania pisma planowanego ju¿ od trzech lat przez Alfonsa Fuenmayora. Czego mo¿na by³o wiêcej pragn¹æ? Bardziej z biedy ni¿ z chêci epatowania wyprzedzi³em modê o lat dwadzieœcia: wiecheæ w¹sów pod nosem, rozkud³ane w³osy, d¿insy, koszule w kwiaty, sanda³y pielgrzymie. Jedna z zaprzyjaŸnionych wówczas dziewcz¹t powiedzia³a komuœ w ciemnoœciach sali kinowej, nie wiedz¹c, ¿e siedzê w pobli¿u: „Biedny Gabo! To beznadziejny przypadek”. Kiedy wiêc matka poprosi³a mnie, bym uda³ siê z ni¹ sprzedaæ dom, mog³em spokojnie odpowiedzieæ, ¿e oczywiœcie bêdê jej towarzyszy³. Wyzna³a, ¿e nie ma odpowiedniej iloœci pieniêdzy, ja ambitnie i dumnie odpar³em, ¿e p³acê za siebie. Gazeta, w której pracowa³em, na pewno nie mog³a rozwi¹zaæ mi problemu. Dostawa³em tam trzy pesos za notkê prasow¹ dziennie, a cztery za felieton, kiedy akurat nie by³o ¿adnego ze sta³ych felietonistów, ale to za ma³o. Próbowa³em wzi¹æ w redakcji po¿yczkê, ksiêgowy przypomnia³ mi jednak, ¿e ju¿ jestem zad³u¿ony na ponad piêædziesi¹t pesos. Tego popo³udnia pope³ni³em nadu¿ycie, którego nie oœmieli³by siê pope³niæ ¿aden z moich przyjació³. Przy drzwiach do kawiarni Colombia, tu¿ przy ksiêgarni, napotka³em don Ramona Vinyesa, starego mistrza i ksiêgarza kataloñskiego, i poprosi³em go o po¿yczenie mi dziesiêciu pesos. Mia³ tylko szeœæ. Ani mojej matce, ani mnie, rzecz jasna, przez myœl by nawet nie przesz³o, ¿e owa niewinna i dwudniowa zaledwie przeja¿d¿ka mia³a staæ siê dla mnie momentem tak zwrotnym i decyduj¹cym, i¿ najd³u¿szego i najpracowitszego ¿ywota by nie starczy³o, ¿eby to wszystko opowiedzieæ.
8
Teraz, skoñczywszy z nawi¹zk¹ siedemdziesi¹t piêæ lat, wiem, ¿e by³a to najwa¿niejsza decyzja, jak¹ w swoim zawodowym, pisarskim, ¿yciu musia³em podj¹æ. To znaczy: w ca³ym moim ¿yciu. Dopóki siê nie doroœnie, pamiêæ bardziej zainteresowana jest przysz³oœci¹ ni¿ przesz³oœci¹, tote¿ moje wspomnienia zwi¹zane z miasteczkiem nie by³y jeszcze zbyt wyidealizowane przez nostalgiê. Wspomina³em je takim, jakim by³o: jako miejsce niezgorsze do ¿ycia, gdzie znali siê wszyscy, na brzegu rzeki, której przezroczyste wody bystro toczy³y siê po g³adkich bia³ych kamieniach koryta, wielkich jak jaja przedhistorycznych ptaków. O zmierzchu, szczególnie w grudniu, kiedy deszcze ustawa³y, a powietrze stawa³o siê jak diament, bia³e szczyty Sierra Nevada de Santa Marta zdawa³y siê podchodziæ do samych plantacji bananowych na drugim brzegu rzeki. Stamt¹d widaæ by³o Indian Arawaków biegn¹cych w rz¹dkach jak mrówki po stromych œcie¿kach górskich zboczy, z zarzuconymi na plecy worami pe³nymi imbiru i ¿uj¹cych kuleczki koki, by ¿ycie uczyniæ znoœniejszym. A nam, dzieciakom, marzy³o siê, by z wiecznych œniegów lepiæ kule i bawiæ siê w wojnê na ziej¹cych ¿arem ulicach. Upa³ by³ bowiem tak nieprawdopodobny, zw³aszcza w porze sjesty, ¿e doroœli ci¹gle narzekali, jakby ich codziennie i nieodmiennie zaskakiwa³. Od urodzenia s³ysza³em ci¹gle powtarzane opowieœci o tym, ¿e tory kolejowe uk³adano w nocy, tak jak i w nocy stawiano obozy Kompanii Bananowej, bo za dnia nie dawa³o siê chwyciæ w rêce ¿adnego rozpalonego od s³oñca narzêdzia. Z Barranquilli do Aracataki mo¿na by³o siê dostaæ jedn¹ tylko drog¹. Najpierw trzeba by³o wsi¹œæ na rozpadaj¹cy siê stateczek wioz¹cy pasa¿erów z pocz¹tku przez w¹ski kana³, wykopany jeszcze rêkami niewolników w czasach Kolonii, a potem przez mêtne i przygnêbiaj¹ce wody rozleg³ych bagien ku tajemniczej miejscowoœci Ciénaga, gdzie wsiada³o siê do zwyk³ej kolejki, ciesz¹cej siê w pocz¹tkach swego istnienia s³aw¹ najlepszego poci¹gu w kraju, w której odbywa³o siê ostatni¹ czêœæ podró¿y, wiod¹c¹ przez ogromne plantacje bananów, z licznymi wypoczynkowymi przystankami w skwarnych i pe³nych kurzu wsiach oraz samotnymi stacyjkami. To by³a droga, w któr¹ wybra³em siê z matk¹ o siódmej wieczorem w sobotê, 18 lutego 1950 roku – w przeddzieñ karnawa³u – w strugach potopowej, niespotykanej o tej porze roku, ulewy i z trzydziestoma dwoma pesos w gotówce, które mog³yby nam nie wystarczyæ na powrót, gdyby dom nie zosta³ sprzedany na ustalonych warunkach. Tej nocy wiej¹cy pasat by³ tak silny, ¿e sporo wysi³ku musia³em w³o¿yæ w przekonanie matki, byœmy wsiedli na pok³ad zacumowanego w porcie rzecznym stateczku. Matka mia³a swoje racje. Stateczki owe by³y
9
miniaturowymi kopiami nowoorleañskich parostatków, ale wyposa¿onymi w silniki benzynowe, wprawiaj¹ce w chorobliwy dygot ca³y statek i wszystko, co na statku. Znajdowa³y siê na nich pomieszczenia ze s³upkami s³u¿¹cymi do wieszania hamaków na ró¿nych poziomach i drewniane ³awy, gdzie siada³ kto ¿yw, rozpychaj¹c siê i rozpieraj¹c, ile siê da, z ca³ym podró¿nym dobytkiem, na który sk³ada³y siê i tobo³ki pe³ne towaru, i klatki z kurami, nawet œwinie. By³o tam równie¿ parê zatêch³ych kajut z koszarowymi kojami, zajêtych niemal zawsze przez gdzie indziej wycofane z obiegu kurewki oferuj¹ce w czasie podró¿y swe ekspresowe us³ugi. Dotar³szy na statek w ostatniej chwili, nie znajduj¹c ju¿ ¿adnej wolnej kajuty i nie maj¹c hamaków, zajêliœmy nie bez walki dwa ¿elazne krzes³a w g³ównym hallu, gotowi spêdziæ w nich ca³¹ noc. Tak jak przeczuwa³a moja matka, burza, jak mog³a, poniewiera³a statkiem, w trakcie ca³ego rejsu przez rzekê Magdalenê, która nieopodal swego estuarium nabiera oceanicznego temperamentu. Kupi³em w porcie spory zapas najtañszych papierosów z czarnego tytoniu i w bibu³ce, której bli¿ej by³o do papieru pakowego, zacz¹³em wiêc je paliæ, tak jak wówczas mia³em w zwyczaju, przypalaj¹c nastêpnego papierosa od niedopa³ka poprzedniego i po raz któryœ czytaj¹c Œwiat³oœæ w sierpniu Williama Faulknera, wówczas najwierniejszego z mych opiekuñczych demonów. Matka chwyci³a siê swego ró¿añca niczym kabestanu zdolnego udŸwign¹æ traktor lub zatrzymaæ samolot w powietrzu i jak zwykle nie o sobie myœla³a, bo modli³a siê i prosi³a jedynie o pomyœlnoœæ i d³ugie ¿ycie dla pozostawionych przez siê jedenastu sierot. Jej modlitwa widocznie dotar³a, gdzie trzeba, bo kiedy wp³ynêliœmy do kana³u, deszcz z³agodnia³, a wiatru osta³o siê akurat tyle, by odpêdziæ komary. Moja matka schowa³a wówczas ró¿aniec, by nastêpnie oddaæ siê na d³ugo i w milczeniu obserwacji tocz¹cego siê wokó³ nas ¿ycia. Urodzi³a siê w skromnym domu, ale dorasta³a w krótkotrwa³ym okresie najwiêkszej œwietnoœci Kompanii Bananowej, przez co zd¹¿y³a odebraæ przyzwoit¹ edukacjê bogatej panienki w kolegium Ofiarowania Najœwiêtszej Maryi Panny w Santa Marta. Œwiêta Bo¿ego Narodzenia spêdza³a na wspólnym z przyjació³kami haftowaniu, gra³a na klawikordzie podczas charytatywnych kwest i w towarzystwie ciotki przyzwoitki uczêszcza³a na najwytworniejsze bale miejscowej i bogobojnej arystokracji, ale nikt nie pamiêta³ przy niej jakiegokolwiek absztyfikanta, gdy wbrew woli rodziców wysz³a za m¹¿ za miejscowego telegrafistê. Od tamtej pory do najwiêkszych jej cnót nale¿a³o poczucie humoru i ¿elazne zdrowie, którego najpodstêpniejsze przeciwnoœci losu nie by³y zdolne podkopaæ przez ca³e jej d³ugie ¿ycie. Ale najbardziej zaskakuj¹c¹ cech¹, a od za-
10
m¹¿pójœcia najoczywistsz¹, by³ nieprzeciêtny talent, z jakim potrafi³a maskowaæ ogromn¹ si³ê swego charakteru: Lew doskona³y. Pozwoli³o jej to ustanowiæ w³adzê matriarchaln¹ obejmuj¹c¹ nawet najdalszych krewnych w miejscach niewyobra¿alnych, niczym system planetarny, którym sterowa³a – nie ruszaj¹c siê ze swej kuchni – g³osem w¹t³ym, niemal bez mrugniêcia okiem i mieszaj¹c fasolkê w garze. Widz¹c, jak cierpliwie znosi tê okrutn¹ podró¿, zastanawia³em siê, jak mog³a tak szybko i sprawnie zapanowaæ nad niesprawiedliwoœci¹ ubóstwa. A ta okropna noc stanowi³a niez³¹ okazjê, by poddaæ j¹ kolejnej próbie. Krwio¿ercze moskity, gêsty skwar i przyprawiaj¹cy o md³oœci odór mu³u wzburzanego w kana³ach przez statek, gwar krêc¹cych siê w kó³ko rozbudzonych pasa¿erów, którzy nie wiedzieli ju¿, co ze sob¹ zrobiæ, wszystko zdawa³o siê wymyœlone specjalnie po to, by wyprowadziæ z równowagi najspokojniejszego cz³owieka. Moja matka wytrzymywa³a to, tkwi¹c nieruchomo na swym krzeœle, podczas gdy p³atne dziewczêta zbiera³y ¿niwo karnawa³owych dni w pobliskich kajutach, poprzebierane za mê¿czyzn lub hiszpañskie tancerki. Jedna z nich co i raz wchodzi³a i wychodzi³a ze swej, znajduj¹cej siê tu¿ ko³o krzes³a mojej matki kajuty, za ka¿dym razem z innym klientem. Wydawa³o mi siê, ¿e matka nie zauwa¿a³a tego. Ale gdy w niespe³na godzinê czwarty czy pi¹ty ju¿ raz dziewczyna znowu wesz³a i wysz³a, moja matka odprowadzi³a j¹ a¿ do koñca korytarza wzrokiem pe³nym wspó³czucia. – Biedne dziewczyny – westchnê³a. – To, co musz¹ robiæ, ¿eby jakoœ ¿yæ, jest gorsze od pracy. Siedzia³a tak do pó³nocy, kiedy zmêczony czytaniem, przy nieznoœnym akompaniamencie rozchodz¹cych siê po ca³ym statku drgañ i w kiepskim œwietle lamp na korytarzu, usiad³em przy niej, by zapaliæ papierosa, usi³uj¹c zarazem wydostaæ siê na powierzchniê ruchomych piasków hrabstwa Yoknapatawpha. Zdezerterowa³em z uniwersytetu w ubieg³ym roku, ³udz¹c siê, ¿e bêdê móg³ wy¿yæ z dziennikarstwa i literatury, nie ucz¹c siê ani jednego, ani drugiego, zachêcony zdaniem wyczytanym, jak mi siê zdaje, u Bernarda Shawa: „Ju¿ jako ma³e dzieciê zmuszony by³em przerwaæ sw¹ edukacjê, by pójœæ do szko³y”. Nie œmia³em o tej decyzji z kimkolwiek porozmawiaæ, bo czu³em, nie mog¹c w ¿aden sposób tego wyt³umaczyæ, ¿e moje racje mog³y byæ wa¿ne wy³¹cznie dla mnie. Próba przekonania rodziców, pok³adaj¹cych we mnie tyle nadziei i przez tyle lat wydaj¹cych na mnie pieni¹dze, których nie mieli, by³aby jedynie strat¹ czasu. Szczególnie zaœ ojca, który gotów by³ wybaczyæ mi wszystko prócz tego w³aœnie, ¿e nie zawieszê na œcianie wszystko jedno jakiego dyplomu ukoñczenia studiów wy¿szych, którego on mieæ nie móg³.
11
Kontakt siê urwa³. Mija³ ju¿ rok niemal, a ja wci¹¿ dopiero zamierza³em udaæ siê do niego i przed³o¿yæ mu swoje racje, kiedy zjawi³a siê matka, by poprosiæ mnie o dotrzymanie jej towarzystwa przy sprzeda¿y domu. S³owem jednak nie wspomnia³a o sprawie i dopiero po pó³nocy, na statku, nawi¹za³a do owej zasz³oœci, gdy poczu³a, niczym nadprzyrodzone objawienie, ¿e wreszcie nadarzy³a jej siê odpowiednia okazja, by powiedzieæ mi to, co bez w¹tpienia by³o rzeczywistym powodem jej podró¿y. Przyst¹pi³a do tego, obieraj¹c sposób i ton, i odmierzone co do milimetra s³owa, którym pozwoli³a dojrzewaæ w samotnoœci swych bezsennych nocy, zanim jeszcze posta³y w jej w myœlach. – Twój tata jest bardzo smutny – powiedzia³a. A wiêc oto mamy piek³o, którego tak siê ba³em. Zaczê³a jak zwykle, w najmniej spodziewanym momencie i g³osem ³agodnym, którego spokoju nic nie mog³o zam¹ciæ. Wy³¹cznie dla spe³nienia wymogów rytua³u, bo odpowiedŸ zna³em a¿ nadto, zapyta³em: – A czemu¿ to? – Bo rzuci³eœ studia. – Nie rzuci³em studiów – odpar³em. – Zmieni³em tylko kierunek. Myœl o dog³êbnej dyskusji o¿ywi³a j¹. – Twój tata mówi, ¿e to na jedno wychodzi. Œwiêcie przekonany, ¿e to nieprawda, powiedzia³em: – On te¿ je rzuci³, ¿eby graæ na skrzypcach. – To by³o coœ zupe³nie innego – odrzek³a z o¿ywieniem. – Na skrzypcach gra³ tylko na zabawach i serenadach. Jeœli rzuci³ studia, to dlatego, ¿e nawet nie mia³ na czym jeœæ. Ale w nieca³y miesi¹c nauczy³ siê telegrafowania, a by³ to wtedy bardzo dobry zawód, szczególnie w Aracatace. – Ja te¿ ¿yjê z pisania do gazet – powiedzia³em. – Gadasz tak, ¿ebym siê nie zamartwia³a – stwierdzi³a. – Ale ju¿ z daleka widaæ, w jakiej jesteœ kiepskiej sytuacji. Pomyœl tylko, ¿e jak zobaczy³am ciê w ksiêgarni, to w ogóle ciê nie pozna³am. – Ja te¿ mamy nie pozna³em – broni³em siê. – Ale nie z tego samego powodu – odpar³a. – Pomyœla³am, ¿e jesteœ ¿ebrakiem. – Spojrza³a na moje zmêczone sanda³y i doda³a: – I do tego wszystkiego bez skarpetek! – Bo tak jest wygodniej – dowodzi³em. – Dwie koszule i tyle¿ majtek: jeden komplet na sobie, drugi siê suszy. Czego wiêcej trzeba? – Odrobiny godnoœci – odrzek³a. Natychmiast jednak z³agodzi³a ton: – Mówiê ci to, bo bardzo ciê kochamy. – Wiem – powiedzia³em. – Ale niech mi mama powie: na moim miejscu nie zrobi³aby mama tak samo?
12
– Nie zrobi³abym – odpar³a – jeœli mia³oby to byæ wbrew woli moich rodziców. Pamiêtaj¹c upór, z jakim zdo³a³a z³amaæ ostry sprzeciw swej rodziny wobec jej zam¹¿pójœcia, powiedzia³em, œmiej¹c siê: – A mo¿e mi mama spojrzeæ w oczy? Ale ona, zachowuj¹c powagê, unika³a mego wzroku, bo dobrze wiedzia³a, o czym myœlê. – Nie wysz³am za m¹¿, dopóki nie otrzyma³am b³ogos³awieñstwa moich rodziców – powiedzia³a. – Wymusi³am je, zgoda, ale otrzymaæ – otrzyma³am. Przerwa³a dyskusjê, ale nie dlatego, ¿e uzna³a siê za pokonan¹ wobec moich argumentów, lecz dlatego, ¿e chcia³a udaæ siê do toalety, a mocno w¹tpi³a w stan jej czystoœci. Zapyta³em bosmana, czy nie ma miejsca utrzymanego w lepszym stanie, ale wyjaœni³ mi, ¿e on te¿ korzysta ze wspólnej toalety. Na koniec zaœ stwierdzi³, jakby w³aœnie przeczyta³ Conrada: „Na morzu wszyscy jesteœmy równi”. Moja matka dostosowa³a siê wobec tego do zasad obowi¹zuj¹cych tu wszystkich. Kiedy wysz³a, wbrew temu, czego siê obawia³em, ledwie mog³a siê powstrzymaæ od œmiechu. – Pomyœl tylko – powiedzia³a mi – co sobie twój tata nawyobra¿a, jeœli wrócê z nieprzyzwoit¹ chorob¹? Po pó³nocy w naszej podró¿y nast¹pi³a trzygodzinna zw³oka spowodowana zablokowaniem œrub przez zarastaj¹ce kana³ roœliny, wskutek czego statek osiad³ w namorzynach i spora grupa pasa¿erów zmuszona zosta³a do bur³aczenia za pomoc¹ sznurów od hamaków. Upa³ i komary sta³y siê nie do zniesienia, ale matka dawa³a sobie jakoœ z tym radê, uciekaj¹c co jakiœ czas w przelotne drzemki, s³ynne w ca³ej rodzinie, bo pozwala³y jej na chwilê odpoczynku, a zarazem na utrzymanie kontroli nad w¹tkiem rozmowy. Kiedy ponownie ruszyliœmy w drogê i zaczê³a wiaæ œwie¿a bryza, ca³kiem ju¿ siê rozbudzi³a. – W ka¿dym razie – westchnê³a – jak¹œ odpowiedŸ bêdê musia³a twojemu tacie zawieŸæ. – Niech siê mama nie zamartwia – odpar³em z niewinn¹ min¹. – Przyjadê w grudniu i wówczas wszystko mu wyjaœniê. – To dopiero za dziesiêæ miesiêcy – stwierdzi³a. – Tak czy owak, w tym roku i tak ju¿ niczego siê nie da za³atwiæ na uniwersytecie – powiedzia³em jej. – Ale na pewno przyjedziesz, s³owo? – S³owo – odpar³em. I po raz pierwszy w jej g³osie odczu³em pewn¹ nutê niepokoju.
13
– A mogê powiedzieæ twojemu tacie, ¿e powiesz mu, ¿e tak? – Nie – uci¹³em krótko. – Co to, to nie. Widaæ by³o, ¿e szuka innego rozwi¹zania. Ale nie u³atwi³em jej tego. – Wobec tego lepiej bêdzie, jeœli powiem mu od razu ca³¹ prawdê – rzek³a. – W ten sposób to nie bêdzie wygl¹daæ na oszukañstwo. – Dobrze – odpar³em z ulg¹. – Niech mu mama powie ca³¹ prawdê. Na tym stanê³o, a ktoœ nieznaj¹cy mojej matki gotów by³by pomyœleæ, ¿e na tym siê skoñczy³o, ale ja dobrze wiedzia³em, ¿e to tylko chwilowy rozejm, na z³apanie oddechu. W chwilê póŸniej spa³a ju¿ g³êboko. Leciutka bryza sp³oszy³a komary i oczyœci³a powietrze, przepe³niaj¹c je zapachem kwiatów. Statek zaœ nabra³ smuk³oœci ¿aglowca. Wp³ynêliœmy na rozlewisko Ciénaga Grande, jeden z mitów mojego dzieciñstwa. Przep³ywa³em je wielokrotnie, gdy mój dziadek, pu³kownik Nicolás Ricardo Márquez Mejía – przez wnuków zwany Papalelo – wozi³ mnie z Aracataki do Barranquilli do moich rodziców. „Bagien rozlewiska nie trzeba siê baæ, lecz darzyæ je i owszem respektem”, powiedzia³ mi kiedyœ, opowiadaj¹c o tych nieprzewidywalnych wodach, które potrafi³y zachowywaæ siê jak staw, ale i jak nieposkromiony ocean. W porze deszczowej rozlewisko zdane by³o na ³askê i nie³askê burz górskich. Od grudnia do kwietnia, gdy pogoda powinna byæ ³agodna, pasaty z pó³nocy wzburza³y wody rozlewiska do tego stopnia, ¿e ka¿da noc stawa³a siê ryzykown¹ przygod¹. Moja babcia ze strony matki, Tranquilina Iguarán – Mina – decydowa³a siê na podró¿ przez rozlewiska jedynie w przypadkach wy¿szej koniecznoœci, od czasów gdy jedna z przepraw zamieni³a siê w taki koszmar, ¿e musieli schroniæ siê przy ujœciu Riofrío i tam przeczekaæ ca³¹ noc. Tej nocy, na szczêœcie, wody by³y spokojne. Z okien na dziobie, gdzie tu¿ przed œwitem poszed³em za¿yæ powietrza, widaæ by³o œwiate³ka ³odzi rybackich, faluj¹ce jak gwiazdy w wodzie. By³o ich bez liku, a niewidoczni rybacy rozmawiali, jakby w³aœnie sk³adali sobie wizytê, bo g³osy ich nios³y siê po wodach rozlewiska dziwnym widmowym rezonansem. Oparty o balustradkê i próbuj¹c dostrzec zarys gór, poczu³em nieoczekiwanie pierwsze szarpniêcie nostalgii. W podobn¹ jak ta noc, o œwicie, Papalelo, podczas przep³ywania przez Ciénaga Grande, zostawi³ mnie œpi¹cego w kajucie i uda³ siê do kantyny. Nie wiem, która to by³a godzina, gdy obudzi³a mnie wrzawa dobiegaj¹ca przez zardzewia³y wentylator i brzêk znajduj¹cych siê w kajucie puszek. Nie mia³em chyba wtedy nawet piêciu lat i przestraszy³em siê nie na ¿arty, ale bardzo szybko siê uspokoi³em i pomyœla³em, ¿e to tylko sen. Rano, ju¿ przy nabrze¿u Ciénaga, dziadek goli³ siê brzytw¹ przy otwar-
14
tych drzwiach, przed lusterkiem zawieszonym na framudze. Wspomnienie jest wyraŸne: jeszcze nie na³o¿y³ koszuli, ale na podkoszulku mia³ naci¹gniête swoje odwieczne, szerokie szelki w zielone paski. W trakcie golenia prowadzi³ rozmowê z mê¿czyzn¹, którego dziœ jeszcze móg³bym natychmiast rozpoznaæ. Mia³ osobliwy, kruczy profil, marynarski tatua¿ na prawym ramieniu, a szyjê obwieszon¹ ³añcuszkami z ciê¿kiego z³ota, na obu nadgarstkach bransolety i bransoletki, te¿ ze z³ota. Skoñczy³em siê w³aœnie ubieraæ i siedzia³em na ³ó¿ku, wk³adaj¹c buty, kiedy ów mê¿czyzna powiedzia³ mojemu dziadkowi: – Niech siê pan nie ³udzi, panie pu³kowniku. Oni naprawdê chcieli pana wyrzuciæ za burtê. Mój dziadek uœmiechn¹³ siê, nie przerywaj¹c golenia, i z tym tak bardzo swoim poczuciem dumy odpar³: – Ich szczêœcie, ¿e siê nie odwa¿yli. Zrozumia³em wówczas nocn¹ wrzawê, a myœl, ¿e ktoœ móg³by wrzuciæ dziadka w wody rozlewiska, zrobi³a na mnie ogromne wra¿enie. Wspomnienie tego nigdy niewyjaœnionego epizodu nasz³o mnie o œwicie owego dnia, w którym jecha³em z moj¹ matk¹ sprzedaæ dom, gdy przypatrywa³em siê niebieskawym w œwietle pierwszego brzasku œniegom dalekich gór. OpóŸnienie pozwoli³o nam zobaczyæ za dnia w¹ziutk¹ mierzejê œwietlistego piachu oddzielaj¹c¹ morze od rozlewiska, jej osady rybackie, rozwieszone na pla¿y sieci i wymizerowane, zapuszczone dzieciaki kopi¹ce szmacianki. Przejmuj¹ce wra¿enie robi³ widok wielu rybaków inwalidów, którzy stracili rêkê, nie odrzucaj¹c na czas laski dynamitu. Na widok nadp³ywaj¹cego stateczka dzieciaki rzuca³y siê do wody, by nurkowaæ za monetami rzucanymi im przez pasa¿erów. Dochodzi³a siódma, kiedy zakotwiczyliœmy w cuchn¹cym bagnie w pobli¿u miejscowoœci Ciénaga. Grupki tragarzy wziê³y nas w swe ramiona i brodz¹c po kolana w b³ocie, przenios³y na przystañ poœród trzepotu œcierwników walcz¹cych o unosz¹ce siê wokó³ nieczystoœci. Na poustawianych w porcie sto³ach jedliœmy niespiesznie œniadanie z³o¿one ze smacznych mojarras i sma¿onych plastrów zielonych bananów, kiedy moja matka ponowi³a dzia³ania zaczepne w swej osobistej wojnie. – W takim razie powiedz mi ju¿ tak na pewno – odezwa³a siê, nie podnosz¹c wzroku – co ja mam powiedzieæ twojemu tacie? Chcia³em zyskaæ na czasie. – A na jaki temat? – Na jedyny, jaki go interesuje – odpar³a nieco ju¿ zirytowana. – Na temat twoich studiów.
15
Mia³em szczêœcie, i¿ jeden ze wspó³biesiadników, zaintrygowany gwa³townoœci¹ rozmowy, chcia³ poznaæ moje racje. Natychmiastowa odpowiedŸ matki nie tylko mnie odrobinê zawstydzi³a, ale i zaskoczy³a, w³aœnie u niej, tak zazdroœnie strzeg¹cej swego ¿ycia prywatnego. – A bo on chce zostaæ pisarzem – stwierdzi³a. – Niez³y pisarz mo¿e zarobiæ niez³e pieni¹dze – odpar³ z ca³¹ powag¹ mê¿czyzna. – Zw³aszcza jeœli pracuje z rz¹dem. Nie wiem, czy matka z poczucia taktu czy te¿ w obawie przed argumentami nieoczekiwanego rozmówcy sprowadzi³a rozmowê na inne tematy, doœæ, ¿e w pewnym momencie oboje zaczêli ubolewaæ nad obecn¹ m³odzie¿¹, która nie wie, czego chce, i podbijaæ sobie wzajemnie bêbenka swych nostalgii, by ostatecznie, przywo³uj¹c to jedno, to drugie imiê wspólnych znajomych, odkryæ, ¿e jesteœmy podwójnie spokrewnieni, bo i poprzez Cotesów, i poprzez Iguaranów. W owym czasie zdarza³o siê to nam z dwiema osobami na ka¿de trzy spotkane na karaibskim wybrze¿u, lecz moja matka odbiera³a to nieodmiennie jako niezwyk³e wprost wydarzenie. Na stacjê kolejow¹ udaliœmy siê w jednokonnej wiktorii, byæ mo¿e jednej z ostatnich na œwiecie z legendarnego rodu powozów. Matka jecha³a zamyœlona, patrz¹c na wypalon¹ przez saletrê równinê, zaczynaj¹c¹ siê z b³otem portu i ci¹gn¹c¹ a¿ po horyzont. Dla mnie by³o to miejsce historyczne: gdy mia³em trzy lub cztery lata, podczas mojej pierwszej podró¿y do Barranquilli dziadek, trzymaj¹c mnie za rêkê, poprowadzi³ mnie poprzez to roz¿arzone pustkowie, id¹c szybko, nie mówi¹c mi dok¹d i po co, a¿ nagle stanêliœmy przed rozleg³¹ przestrzeni¹ zielonych wód, wypluwaj¹cych z siebie co i raz stru¿ki piany, na których powierzchni unosi³y siê stada zdech³ych kur. – To jest morze – powiedzia³ mi. Rozczarowany, zapyta³em go, co jest na tamtym brzegu, a on bez najmniejszego wahania odpowiedzia³: – Z tamtej strony nie ma brzegu. Dziœ, po tylu morzach obejrzanych z jednej i z drugiej strony, nieodmiennie myœlê, ¿e by³a to kolejna z jego wiekopomnych odpowiedzi. W ka¿dym razie ¿adne z moich uprzednich wyobra¿eñ nie przystawa³o do tego obrzydliwego wizerunku otwartego morza, po którego saletrzanych pla¿ach nie dawa³o siê przejœæ ze wzglêdu na resztki zgni³ych namorzyn i ostre drzazgi muszli. To by³o straszne. Moja matka myœla³a widocznie to samo o morzu przy rozlewisku Ciénaga, bo ledwie je ujrza³a z lewej strony powozu, westchnê³a: – Nie ma to jak morze w Riohacha!
16
Przy tej okazji opowiedzia³em jej o utopionych kurach z moich wspomnieñ, ale – jak wszyscy doroœli – odebra³a tê opowieœæ jako dzieciêc¹ halucynacjê. A póŸniej odda³a siê kontemplowaniu ka¿dego napotykanego po drodze miejsca, a ja wiedzia³em, co myœli o ka¿dym z nich, po zmianach, jakie nastêpowa³y w jej milczeniu. Przejechaliœmy obok dzielnicy rozpusty, po drugiej stronie linii kolejowej, zabudowanej kolorowymi domkami o zardzewia³ych dachach i ze starymi papugami z Paramaribo, nawo³uj¹cymi klientów po portugalsku z podwieszonych pod okapami obrêczy. Przejechaliœmy obok lokomotywowni, pod której ogromnym ¿elaznym sklepieniem chroni³y siê ptaki wêdrowne i zb³¹kane mewy. Objechaliœmy miasto, nie przekraczaj¹c granic obrze¿y, niemniej mogliœmy zauwa¿yæ szerokie i wyludnione ulice, pamiêtaj¹ce dawn¹ œwietnoœæ jednopiêtrowe domy z wysokimi oknami, zza których dochodzi³y powtarzane niezmordowanie od œwitu æwiczenia na pianinie. Nagle moja matka wskaza³a palcem. – Popatrz – rzek³a. – To jest to miejsce, gdzie skoñczy³ siê œwiat. Pod¹¿y³em wzrokiem za jej wyci¹gniêt¹ rêk¹ i zobaczy³em stacjê: budynek z ³uszcz¹cych siê desek, pokryty cynkowym, spadzistym dachem i z zadaszonymi balkonami, przy wypalonym placyku, na którym mog³o siê zmieœciæ najwy¿ej dwieœcie osób. To tu w³aœnie, jak wyjaœni³a mi matka owego dnia, wojsko zabi³o w roku 1928 nigdy nieustalon¹ liczbê najemnych robotników pracuj¹cych na plantacjach. Zna³em ten epizod tak, jakbym sam go prze¿y³, bo odk¹d siêgam pamiêci¹, dziadek opowiada³ mi o nim, i tysi¹c razy tê opowieœæ powtarza³: o wojskowym odczytuj¹cym dekret, w którym strajkuj¹cy pracownicy zostali og³oszeni z³oczyñcami; o trzech tysi¹cach mê¿czyzn, kobiet i dzieci wci¹¿ stoj¹cych bez ruchu w promieniach bezlitosnego s³oñca, mimo i¿ oficer w³aœnie da³ im piêæ minut na opuszczenie placu; o wydanym rozkazie strzelania, o terkocie roz¿arzonych plwocin i osaczonym przez panikê t³umie, który stopniowo topnia³, obcinany przez nienasycone i metodyczne no¿yce karabinu maszynowego. Poci¹g przyje¿d¿a³ do Ciénaga o dziewi¹tej rano, zbiera³ pasa¿erów ze statków i tych, którzy schodzili tu z gór, i kwadrans póŸniej rusza³ w g³¹b bananowej strefy. Przyby³em z matk¹ na stacjê ju¿ po ósmej, ale poci¹g siê spóŸnia³. I tak byliœmy jedynymi pasa¿erami. Znalaz³szy siê w pustym wagonie, natychmiast zda³a sobie z tego sprawê i z humorem niepozbawionym radosnego uniesienia wykrzyknê³a: – Co za luksusy! Ca³y poci¹g wy³¹cznie do naszej dyspozycji! Zawsze wydawa³o mi siê, ¿e by³a to radoœæ udawana, by ukryæ rozczarowanie na widok ogromnych zniszczeñ, jakim z czasem uleg³y wagony. By³y to dawne wagony drugiej klasy, ale pozbawione ju¿ podnoszonych
17
czy opuszczanych szyb i siedzeñ z wikliny, miast których zamontowano drewniane ³awki dla ubogich wyœcie³ane g³adkimi, grzej¹cymi na dodatek ceratami. W porównaniu z tym, czym by³ w swoim czasie, nie tylko ten wagon, ale ca³y poci¹g wydawa³ siê widmem siebie samego sprzed lat. Kiedyœ mia³ trzy klasy. Trzecia, w której podró¿owali najbiedniejsi, to by³y najzwyklejsze wagony towarowe do przewo¿enia bananów czy zwierz¹t rzeŸnych, przystosowane póŸniej do przewozów pasa¿erskich poprzez wmontowanie wzd³u¿ œcian ³aw z surowego drewna. W drugiej klasie by³y wiklinowe siedzenia w obramieniach z br¹zu. Pierwsza klasa, w której podró¿owali cz³onkowie administracji rz¹dowej i wysocy urzêdnicy spó³ki bananowej, mia³a dywany na korytarzu i ruchome fotele obite czerwonym aksamitem. Kiedy w podró¿ wybiera³ siê nadintendent towarzystwa lub jego rodzina czy te¿ co znamienitsi goœcie, do koñca sk³adu do³¹czano luksusowy wagon z przyciemnianymi szybami i z³oconymi karniszami, i z odkryt¹ platform¹ z zamontowanymi stolikami, by podczas podró¿y raczyæ siê herbat¹. Nie dotar³em nigdy do œmiertelnika, któremu dane by³o poznaæ od œrodka ten wehiku³ fantazji. Mój dziadek dwukrotnie by³ burmistrzem, a poza tym mia³ radosny stosunek do pieniêdzy, niemniej podró¿owa³ w drugiej klasie wy³¹cznie wtedy, jeœli zmuszony by³ dotrzymywaæ towarzystwa którejœ z kobiet z naszej rodziny. A kiedy pytano go, dlaczego podró¿uje w trzeciej klasie, odpowiada³: „Bo nie ma czwartej”. A poza wszystkim powodem do szczególnej chwa³y by³a dawnymi laty punktualnoœæ tego poci¹gu. Na odg³os gwizdu lokomotywy po wsiach i miasteczkach nastawiano zegary. Tamtego dnia, z takiego lub z innego powodu, poci¹g odjecha³ z pó³toragodzinnym opóŸnieniem. Kiedy ruszy³, ociê¿ale i zgrzytaj¹c posêpnie, moja matka prze¿egna³a siê, ale natychmiast wróci³a na ziemiê: – Oj, mogliby naoliwiæ resory – powiedzia³a. Byliœmy jedynymi pasa¿erami w wagonie, a mo¿e i w ca³ym poci¹gu, i jak dot¹d nie spotka³em niczego, co naprawdê wzbudzi³oby moje zainteresowanie. Zanurzy³em siê w ospa³oœæ Œwiat³oœci w sierpniu, pal¹c papierosa za papierosem, od czasu do czasu unosz¹c wzrok, by sprawdziæ, czy rozpoznajê miejsca, które zostawialiœmy za sob¹. Poci¹g, przeci¹gle gwi¿d¿¹c, pokona³ nadmorskie mokrad³a i rozlewiska i rozwin¹wszy pe³n¹ prêdkoœæ, wjecha³ w zawrotny korytarz czerwonawych ska³, gdzie huk wagonów sta³ siê nie do zniesienia. Ale po piêtnastu, mniej wiêcej, minutach zwolni³ i z cicha dysz¹c, wjecha³ w ch³odny pó³mrok plantacji, i powietrze zgêstnia³o, i ju¿ nie by³o czuæ nadmorskiej bryzy. Nie musia³em odrywaæ siê od lektury, ¿eby wiedzieæ, i¿ wjechaliœmy w hermetyczne królestwo strefy bananowej.
18
Œwiat siê zmieni³. Po obu stronach linii kolejowej rozci¹ga³y siê symetryczne i bezkresne aleje plantacji, po których porusza³y siê za³adowane zielonymi narêczami wozy zaprzê¿one w wo³y. Nagle pojawia³y siê niespodziewanie ugory, na których sta³y baraki z czerwonej ceg³y, oficyny z gaz¹ moskitier w oknach i skrzydlatymi wentylatorami zawieszonymi u sufitów i szpital w szczerym i pe³nym maków polu. Ka¿da rzeka mia³a swoje miasteczko i swój most ¿elazny, po którym poci¹g jecha³, wydaj¹c jêki, a k¹pi¹ce siê w lodowatych wodach dziewczyny na jego widok skaka³y jak ryby, by swymi ulotnymi piersiami siaæ zamêt i niepokój w odje¿d¿aj¹cych w dal pasa¿erach. W osadzie Riofrío do naszego wagonu wesz³o kilka rodzin Arawaków ob³adowanych plecakami wype³nionymi awokado z gór, najsmaczniejszymi w ca³ym kraju. Drobnymi skokami przebiegli wagon w jedn¹ i w drug¹ stronê, szukaj¹c wolnych miejsc, ale kiedy poci¹g znowu ruszy³, jedynymi nowo przyby³ymi pasa¿erami by³y dwie bia³e kobiety z niemowlêciem i m³ody ksi¹dz. Dziecko p³aka³o i p³akaæ mia³o przez ca³¹ podró¿. Ksi¹dz, w sutannie z grubego p³ótna, pokrytej kwadratowymi ³atami niczym ¿agiel morskiej ³odzi, w butach i kasku podró¿nika odkrywcy, wci¹¿ mówi³, wtóruj¹c dziecku w p³aczu, i jakby przez ca³y czas nie schodzi³ z ambony. Tematem jego kazania by³a mo¿liwoœæ powrotu Kompanii Bananowej. Od dnia, w którym opuœci³a te strony, w strefie nie mówiono o niczym innym, a podzia³ przebiega³ pomiêdzy tymi, którzy chcieli, i tymi, którzy nie chcieli jej powrotu, niemniej wszyscy uznawali ów powrót za sprawê przes¹dzon¹. Ksi¹dz by³ przeciw i pos³u¿y³ siê argumentem do tego stopnia osobistym, i¿ kobiety uzna³y go za przesadzony: – Kompania, gdzie st¹pnie, tam zostawia po sobie wy³¹cznie zgliszcza. To jedyne oryginalne s³owa, jakie wypowiedzia³, ale nie zdo³a³ ich wyjaœniæ, a kobieta z dzieckiem ostatecznie ju¿ go skonfundowa³a argumentem, ¿e to niemo¿liwe, by Bóg siê z nim zgadza³. Nostalgia, jak zawsze, wymaza³a z³e wspomnienia, wyolbrzymi³a zaœ dobre. Nikt nie zdo³a³ ujœæ ca³o przed jej si³¹ zniszczenia. Z okien poci¹gu widaæ by³o mê¿czyzn siedz¹cych w drzwiach swoich domów i doœæ by³o przyjrzeæ siê ich twarzom, by uœwiadomiæ sobie, na co czekaj¹. Praczki na saletrzanych pla¿ach patrzy³y na przeje¿d¿aj¹cy poci¹g z t¹ sam¹ nadziej¹. Ka¿dy przyjezdny, jaki pojawia³ siê z walizeczk¹ komiwoja¿era, wydawa³ im siê cz³owiekiem Kompanii Bananowej, który wraca³, by przywróciæ przesz³oœæ. Nie by³o spotkania, wizyty, listu, przy okazji którego wczeœniej czy póŸniej nie pad³o wreszcie sakramentalne: „Mówi¹, ¿e Kompania ma wróciæ”. Nie wiadomo by³o, kto, kiedy i po co to powiedzia³, ale nikt w to nie w¹tpi³.
19
Moja matka by³a przekonana, ¿e to wszystko ju¿ jej nie dotyczy, bo ze œmierci¹ swych rodziców zerwa³a wszystkie nici wi¹¿¹ce j¹ z Aracatak¹. A mimo to w³asne sny j¹ zdradza³y. Bo tak przynajmniej siê sk³ada³o, i¿ wtedy, kiedy mia³a sen na tyle interesuj¹cy, by opowiedzieæ go przy œniadaniu, ten zawsze zwi¹zany by³ z jej têsknotami za stref¹ bananow¹. Prze¿y³a najtrudniejsze i najgorsze chwile swego ¿ycia, nie sprzedaj¹c domu, ¿ywi¹c z³udzenie, i¿ kiedy wróci Kompania, uzyska za niego kwotê czterokrotnie wy¿sz¹. W koñcu zmuszona by³a poddaæ siê naporowi rzeczywistoœci. Ale kiedy us³ysza³a, jak ksi¹dz w poci¹gu powiedzia³, ¿e Kompania lada chwila powróci, nachyli³a siê ku mnie z wyrazem zatroskania na twarzy, by szepn¹æ mi do ucha: – Szkoda, ¿e nie mo¿emy jeszcze ciut poczekaæ, moglibyœmy dostaæ za dom wiêcej pieniêdzy. Podczas gdy ksi¹dz ci¹gle prawi³ swoje, poci¹g przejecha³, nie zwalniaj¹c nawet, przez osadê, której plac zajêty by³ przez t³um i orkiestrê z radosn¹ werw¹ graj¹c¹ capstrzyk w morderczej spiekocie. Wszystkie tutejsze wsie, osady i miasteczka wydawa³y mi siê zawsze takie same. Kiedy Papalelo prowadzi³ mnie do najnowszej w naszych stronach atrakcji, kina Olympia don Antonia Daconte, odnosi³em wra¿enie, ¿e stacyjki kolejowe z filmów kowbojskich by³y podobne do stacyjek naszej kolejki. Znacznie póŸniej, kiedy zacz¹³em czytaæ Faulknera, wsie, miasteczka i osady z jego powieœci zda³y mi siê takie same jak nasze. Nic dziwnego, bo te zosta³y zbudowane z mesjanistycznej inspiracji Kompanii Bananowej i w tym samym prowizorycznym stylu obozu przejœciowego. Pamiêta³em je wszystkie – z koœcio³em przy placu i z pomalowanymi na podstawowe kolory domkami rodem z baœni. Pamiêta³em grupy czarnych najmitów œpiewaj¹cych o zmierzchu, szopy, przed którymi siadali robotnicy rolni, by przygl¹daæ siê przeje¿d¿aj¹cym poci¹gom towarowym; przecinki poœród plantacji, na których rano, po sobotnich swawolach i hulankach, znajdywano skrócone o g³owê cia³a maczeterów. Pamiêta³em prywatne miasta Amerykanów w Aracatace i w Sewilli, po tamtej stronie torów, odgrodzone, niczym ogromne zelektryfikowane kurniki, metalowymi siatkami, które w ch³odne letnie dni pokrywa³y siê z rana czarnym szronem zwêglonych jaskó³ek. Pamiêta³em ich rozleg³e niebieskie ³¹ki z pawiami i z przepiórkami, rezydencje z czerwonymi dachami i kratami w oknach i z okr¹g³ymi sto³ami i sk³adanymi krzes³ami, by mo¿na by³o zasi¹œæ na tarasie, poœród palm i krzewów ró¿anych pokrytych warstw¹ py³u. Czasem poprzez druciane ogrodzenie mo¿na by³o zobaczyæ piêkne i w¹t³e kobiety w muœlinowych sukniach i wielkich tiulowych kapeluszach, przycinaj¹ce w swych ogrodach kwiaty z³otymi sekatorami.
20
Ju¿ w dzieciñstwie nie³atwo mi by³o odró¿niæ jedn¹ wieœ od drugiej. Dwadzieœcia lat póŸniej by³o mi jeszcze trudniej, bo z frontonów budyneczków dworcowych spad³y tablice z idyllicznymi nazwami – Tucurinca, Guamachito, Neerlandia, Guacamayal – i wszystkie osady by³y jeszcze bardziej zrujnowane ni¿ we wspomnieniach. Poci¹g zatrzyma³ siê w Sewilli gdzieœ oko³o wpó³ do dwunastej, na piêtnaœcie niekoñcz¹cych siê minut, by zmieniæ lokomotywê i uzupe³niæ zapas wody. Tutaj w³aœnie zacz¹³ siê upa³. Nowa lokomotywa ruszy³a w dalsz¹ podró¿, z ka¿dym kolejnym zakrêtem zostawiaj¹c za sob¹ chmurê py³u wêglowego, który wpada³ przez okna bez szyb i pokrywa³ nas czarnym œniegiem. Ksi¹dz i obie kobiety wysiedli niepostrze¿enie na jakiejœ stacji, co pog³êbi³o moje wra¿enie, ¿e jedziemy sami w bezpañskim poci¹gu. Matka, siedz¹c naprzeciw mnie, patrz¹c przez okno, dwa albo i trzy razy zdrzemnê³a siê, ale nagle przebudzi³a siê i ponownie zada³a mi straszne pytanie: – W takim razie, co ja mam powiedzieæ twemu tacie? Odnosi³em wra¿enie, ¿e bêdzie a¿ do skutku szukaæ mego s³abego punktu, po którego zaatakowaniu ca³kiem zmieniê swoj¹ decyzjê. Nieco wczeœniej podsunê³a parê kompromisowych rozwi¹zañ, które odrzuci³em bez podania przyczyn, ale wiedzia³em, ¿e jej ustêpliwoœæ nie bêdzie trwa³a d³ugo. Niemniej ta kolejna próba zaskoczy³a mnie. Gotów do kolejnej ja³owej bitwy odpowiedzia³em z wiêkszym ni¿ poprzednio spokojem: – Niech mu mama powie, ¿e jedyne, czego w ¿yciu pragnê, to zostaæ pisarzem, i ¿e zostanê nim. – Ale on nie ma nic przeciwko temu, ¿ebyœ by³, kim sobie zechcesz – rzek³a – pod warunkiem, ¿e zdobêdziesz dyplom magistra wszystko jedno czego. Mówi³a, nie patrz¹c na mnie, udaj¹c, ¿e mniej interesuje j¹ nasza rozmowa od przesuwaj¹cego siê za oknem ¿ycia. – Nie rozumiem, dlaczego mama siê tak upiera, przecie¿ mama dobrze wie, ¿e siê nie poddam – powiedzia³em. Natychmiast spojrza³a mi w oczy i zaintrygowana spyta³a: – A dlaczego s¹dzisz, ¿e dobrze wiem? – Bo jesteœmy identyczni – odpar³em. Poci¹g zatrzyma³ siê na stacyjce bez miasteczka, by po chwili przejechaæ obok jedynej na trasie plantacji bananów z nazw¹ napisan¹ na bramie: Macondo. To s³owo zawsze przykuwa³o moj¹ uwagê, ju¿ w czasach moich pierwszych podró¿y z dziadkiem, ale dopiero gdy doros³em, odkry³em, ¿e podoba³o mi siê jego poetyckie brzmienie. Nigdy nie s³ysza³em, by pada³o z czyichœ ust, nawet nie zastanawia³em siê, jakie jest jego znaczenie. U¿y³em go ju¿ w trzech ksi¹¿kach jako nazwy nieistniej¹cej
21
wsi, kiedy z jakiejœ encyklopedii dowiedzia³em siê, ¿e jest to drzewo tropikalne podobne do drzewa kapokowego, które nie wydaje ani kwiatów, ani owoców i którego g¹bczaste drewno s³u¿y do wyrobu czó³en i ró¿nych kuchennych przyborów. PóŸniej odkry³em w Encyclopaedia Britannica, ¿e w Tanganice ¿yje wêdrowne plemiê Makondów i pomyœla³em, i¿ byæ mo¿e tu bije Ÿród³o s³owa. Ale nigdy tego nie sprawdzi³em i drzewa te¿ nigdy nie widzia³em. Wielokrotnie pyta³em o nie w strefie bananowej, ale nikt nie potrafi³ mi czegokolwiek powiedzieæ. Byæ mo¿e takie drzewo w ogóle nie istnia³o. Poci¹g przeje¿d¿a³ o jedenastej przez plantacjê Macondo, a dziesiêæ minut póŸniej zatrzymywa³ siê w Aracatace. W dniu, w którym towarzyszy³em matce, by pomóc jej sprzedaæ dom, przejecha³ z pó³toragodzinnym opóŸnieniem. By³em w ubikacji, kiedy poci¹g zacz¹³ przyspieszaæ i przez uszkodzone okno wpad³ suchy i pal¹cy wiatr, wymieszany z ³oskotem starych wagonów i przera¿onym gwizdem lokomotywy. Serce ³omota³o mi w piersi i lodowate md³oœci zmrozi³y mi trzewia. Wybieg³em z ubikacji ile si³, pchany przera¿eniem podobnym do tego, jakie ogarnia cz³owieka, gdy czuje pod stopami, ¿e ziemia zaczyna dr¿eæ, i zasta³em matkê jak gdyby nigdy nic na swoim miejscu, spokojnie wymieniaj¹c¹ na g³os ogl¹dane miejsca, przesuwaj¹ce siê za oknem niczym przelotne b³yski ¿ycia, które przeminê³o raz na zawsze i nigdy, przenigdy, ju¿ nie powróci. – To s¹ tereny, które sprzedali tacie, wmawiaj¹c mu, ¿e tu jest z³oto – powiedzia³a. Jak wydech zosta³ w tyle dom nauczycieli adwentystów z okwieconym ogrodem i napisem nad wejœciem: The sun shines for all. – To by³y pierwsze s³owa, jakich nauczy³eœ siê po angielsku – powiedzia³a moja matka. – Nie tyle pierwsze – odpar³em jej – co jedyne. W tyle zosta³ most cementowy i kana³ nawadniaj¹cy z wodami mêtnymi od czasów, kiedy jankesi zmienili kierunek rzeki, by skierowaæ j¹ ku plantacjom. – Dzielnica kobiet swawolnych, tu mê¿czyŸni potrafili o œwicie tañczyæ cumbiambê z plikiem p³on¹cych banknotów w rêce miast œwiec – powiedzia³a. £awki na plantach, migda³owce z¿arte przez s³oñce, skwer szkó³ki Montessori, w której nauczy³em siê czytaæ. Przez moment w okienku zab³ysn¹³ ca³kowity obraz miasteczka w œwietlist¹ lutow¹ niedzielê. – Stacja! – wykrzyknê³a matka. – Co te¿ siê porobi³o na œwiecie, ¿e nikt nie czeka na poci¹g.
22
I wtedy lokomotywa przesta³a gwizdaæ, przyhamowa³a i zatrzyma³a siê z przyd³ugim lamentem. Cisza by³a pierwsz¹ rzecz¹, jaka zrobi³a na mnie wra¿enie. Namacalna cisza, któr¹ by³bym w stanie rozpoznaæ z przewi¹zanymi oczami poœród innych cisz œwiata. Powietrze by³o tak roz¿arzone, i¿ œwiat wydawa³ siê ogl¹dany jakby przez faluj¹ce szk³o. W zasiêgu wzroku nie by³o ¿ywej duszy ani œladu ¿ycia i niczego, co nie by³oby pokryte delikatn¹ warstw¹ pal¹cego py³u. Moja matka przez parê minut nie rusza³a siê ze swego miejsca, spogl¹daj¹c w przera¿eniu na martwe i rozci¹gaj¹ce siê bezludnymi uliczkami miasteczko, wreszcie wyrwa³o jej siê: – Mój Bo¿e! I tyle tylko powiedzia³a przed opuszczeniem poci¹gu. Dopóki poci¹g sta³, odnosi³em wra¿enie, ¿e nie jesteœmy tam zupe³nie sami. Ale kiedy ruszy³, gwi¿d¿¹c krótko i przeraŸliwie, zostaliœmy we dwójkê ca³kiem bezbronni, w promieniach piekielnego s³oñca, czuj¹c, jak przygniata nas udrêczony smutek ca³ego miasteczka. S³owem siê jednak do siebie nie odezwaliœmy. Drewniany budynek starej stacji z cynkowym dachem i balkonem wygl¹da³ jak tropikalna wersja stacyjek znanych nam z westernów. Przeszliœmy przez zniszczony teren, na którym p³yty chodnikowe zaczyna³y ju¿ pêkaæ pod naporem trawy, i zanurzyliœmy siê w marazmie sjesty, nieustannie szukaj¹c os³ony migda³owców. Od dziecka nienawidzi³em tych bezczynnych godzin, bo nie wiedzieliœmy, co mamy z sob¹ robiæ. „Ciszej tam, dajcie nam pospaæ”, szeptali, nie budz¹c siê, odsypiaj¹cy sjestê. Sklepy, urzêdy, szko³y zamykano o dwunastej, by otworzyæ je dopiero tu¿ przed trzeci¹. Wnêtrza wszystkich domów dryfowa³y miêdzy niebem a piek³em dusznego odrêtwienia. W niektórych domach by³o to nieznoœne do tego stopnia, ¿e wieszano na patio hamaki lub wyci¹gano krzes³a pod migda³owce i zapadano w sen prosto na ulicy. Czynny by³ tylko hotel przy stacji, bar hotelowy z sal¹ bilardow¹ i urz¹d telegraficzny za koœcio³em. Wszystko by³o takie samo jak we wspomnieniach, ale mniejsze i ubo¿sze, i zniszczone przez wicher nieuchronnego losu: te same zrujnowane domy, cynkowe dachy z¿arte przez rdzê, planty z resztkami ³awek z granitu i smutnymi migda³owcami, œwiat ca³y przeistoczony przez ów niewidzialny i parz¹cy py³, który zwodzi³ oczy i pali³ skórê. Prywatny raj Kompanii Bananowej po drugiej stronie linii kolejowej, ju¿ bez pod³¹czonego do pr¹du ogrodzenia, by³ zachwaszczonym g¹szczem bez palm, ze zdewastowanymi domami poœród maków i ruinami podpalonego szpitala. Nie by³o drzwi, szczeliny w murze, œladu ludzkiego, który nie wywo³ywa³by we mnie jakiegoœ niezwyczajnego odg³osu.
23
Moja matka sz³a swym lekkim krokiem, nazbyt wyprostowana, prawie nie poc¹c siê w ¿a³obnej sukni i w absolutnym milczeniu, ale jej œmiertelna bladoœæ i jej wyostrzony profil zdradza³y, co siê z ni¹ w œrodku dzia³o. Na koñcu plant zobaczyliœmy pierwsz¹ istotê ludzk¹: drobn¹, wygl¹daj¹c¹ na ubog¹ kobietê, która pojawi³a siê na rogu ulicy Jacoba Beracaza i przesz³a na nasz¹ stronê, trzymaj¹c niedok³adnie przykryty garnuszek, bo pokrywka dŸwiêcza³a z ka¿dym krokiem. Moja matka, nie patrz¹c na ni¹, szepnê³a do mnie: – To Vita. Pozna³em j¹. Od dziecka pracowa³a w kuchni moich dziadków i choæbyœmy siê nie wiem jak zmienili, na pewno by nas rozpozna³a, gdyby oczywiœcie raczy³a ³askawie na nas spojrzeæ. Ale nie: przesz³a obojêtnie z g³ow¹ w chmurach. Dziœ jeszcze zastanawiam siê, czy aby Vita tego dnia nie by³a martwa ju¿ od paru ³adnych lat. Kiedy skrêcaliœmy za róg, py³ przenikaj¹cy przez materia³ sanda³ów parzy³ mnie w stopy. Wra¿enie ca³kowitej bezbronnoœci sta³o siê nie do wytrzymania. I wówczas ujrza³em siebie i ujrza³em swoj¹ matkê, tak jak dzieckiem bêd¹c, widzia³em matkê i siostrê z³odzieja, którego María Consuegra zabi³a jednym strza³em tydzieñ wczeœniej, gdy ten próbowa³ dostaæ siê do jej domu. O trzeciej nad ranem obudzi³ j¹ ha³as dochodz¹cy zza g³ównych drzwi, które ktoœ stara³ siê otworzyæ od strony ulicy. Wsta³a, nie zapalaj¹c œwiat³a, po omacku odszuka³a w szafie archaiczny rewolwer, z którego nikt nie strzela³ od wojny Tysi¹ca Dni, i namierzy³a w ciemnoœciach nie tylko drzwi, ale i wysokoœæ, na jakiej znajdowa³ siê zamek. I wycelowawszy trzyman¹ obur¹cz broñ, zamknê³a oczy i poci¹gnê³a za spust. Nigdy przedtem nie strzela³a, ale, mimo drzwi, odda³a celny strza³. Pierwszy raz widzia³em martwego cz³owieka. Kiedy szed³em tamtêdy do szko³y o siódmej rano, cia³o jeszcze le¿a³o na chodniku w ka³u¿y krwi, z twarz¹ pokiereszowan¹ przez o³ów, który roztrzaska³ nos i wylecia³ przez ucho. Zmar³y, ubrany w marynarsk¹ flanelê w kolorowe pasy, pospolite spodnie ze sznurkiem zamiast paska, by³ bosy. Przy nim, na ziemi, odnaleziono domowej roboty wytrych, za pomoc¹ którego usi³owa³ sforsowaæ zamek. Miasteczkowi notable zjawili siê w domu Maríi Consuegry, by z³o¿yæ jej kondolencje w zwi¹zku z zabiciem przez ni¹ z³odzieja. I ja poszed³em tamtej nocy z Papalelo i zastaliœmy j¹ siedz¹c¹ na fotelu z Manili, który wygl¹da³ jak ogromny paw z wikliny, poœród przyjació³ zas³uchanych gorliwie w powtarzan¹ ju¿ po raz tysiêczny opowieœæ.
24
Wszyscy siê z ni¹ zgadzali, ¿e strzeli³a po prostu ze strachu. I wtedy mój dziadek zapyta³ j¹, czy po oddaniu strza³u coœ s³ysza³a, ona zaœ odpowiedzia³a, ¿e najpierw poczu³a ogromn¹ ciszê, póŸniej metaliczny trzask wytrychu spadaj¹cego na cement chodnika, a nastêpnie ledwo s³yszalny i zbola³y g³os: „Och, mamusiu”. Zdaje siê, ¿e María Consuegra nie uœwiadamia³a sobie tego poruszaj¹cego lamentu, dopóki mój dziadek nie zada³ jej pytania. Dopiero wtedy siê rozp³aka³a. To wydarzy³o siê w poniedzia³ek. W nastêpnym tygodniu, we wtorek, w porze sjesty, puszczaliœmy strzygi z Luisem Carmelo Corre¹, moim najlepszym przyjacielem, kiedy nagle ze zdumieniem dostrzegliœmy, ¿e drzemi¹cy budz¹ siê przed up³ywem sjesty i podchodz¹ do okien. Dostrzegliœmy wówczas na opustosza³ej ulicy kobietê w grubej ¿a³obie z dwunastoletni¹ mniej wiêcej dziewczynk¹, nios¹c¹ wi¹zankê zwiêd³ych kwiatów owiniêtych w gazetê. Obie chroni³y siê przed piek¹cym s³oñcem pod czarnym parasolem, ca³kowicie obojêtne wobec ciekawoœci przygl¹daj¹cych im siê ludzi. By³a to matka i m³odsza siostra zmar³ego z³odzieja, które nios³y kwiaty na jego grób. Obraz ten przeœladowa³ mnie przez wiele lat, niczym wspólny sen, który przeszed³ na oczach ca³ego miasteczka za jego oknami, póki nie zdo³a³em oduroczyæ go, pisz¹c opowiadanie. Prawd¹ jest jednak, ¿e nie uœwiadamia³em sobie dramatu kobiety i dziewczynki, ani ich niewzruszonej dumy, do owego dnia, kiedy pojecha³em z moj¹ matk¹ sprzedaæ dom i sam by³em zaskoczony tym, ¿e oto w³aœnie idê t¹ sam¹ bezludn¹ ulic¹ o tej samej œmiertelnej godzinie. – Czujê siê tak, jakbym to ja by³ z³odziejem – powiedzia³em. Moja matka nie zrozumia³a mnie. Wiêcej: kiedy przechodziliœmy obok domu Maríi Consuegry, nawet nie spojrza³a na drzwi, na których jeszcze dostrzec mo¿na by³o czop w miejscu przebitym przez kulê. Lata póŸniej, kiedy wspominaliœmy z matk¹ tê podró¿, okaza³o siê, ¿e pamiêta³a o tej tragedii, ale odda³aby duszê, by o niej zapomnieæ. By³o to bardziej widoczne, gdy przechodziliœmy obok domu zamieszkanego w swoim czasie przez don Emilia, bardziej znanego jako Belg, weterana pierwszej wojny œwiatowej, który straci³ w³adzê w obu nogach na polu minowym w Normandii, by pewnej niedzieli, w œwiêto Piêædziesi¹tnicy, ujœæ mêczarniom pamiêci w oparach cyjanku z³ota. Nie mia³em jeszcze szeœciu lat, ale pamiêtam, jakby to by³o wczoraj, rejwach wywo³any przez wiadomoœæ o siódmej rano. Do tego stopnia zapad³o to nam w pamiêæ, ¿e kiedy wracaliœmy do miasteczka, by sprzedaæ dom, matka przerwa³a w koñcu swe dwudziestoletnie w tej sprawie milczenie.
25