Czerwony golem

Page 1


Peter Higgins Czerwony golem 042554

1



3(7(5 +,**,16 Peter Higgins Czerwony golem

&=(5:21<

*2/(0 SU]HïRĝ\ï 0DUFLQ :DZU]\ñF]DN

3


Tytu³ orygina³u: Wolfhound Century Projekt ok³adki: Lauren Panepinto Redakcja: Marzena Cieœla Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: El¿bieta Jaroszuk, Anna Rogowska

Copyright  Peter Higgins 2013 All rights reserved. Cover  2013 Hachette Book Group, Inc.  for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2013  for the Polish translation by Marcin Wawrzyñczak

ISBN 978-83-7758-494-1

Wydawnictwo Akurat Warszawa 2013


Wiek, jak brytan wilkowi, do gard³a mi skacze, Lecz ja wilkiem nie jestem, nie jestem. OSIP MANDELSZTAM (1891–1938)

5


6


Czêœæ pierwsza

7


8


1

Œledczy Wissarion Hipolitowicz £om siedzia³ przy oknie w kawiarni Richel. Trotuar prospektu Añskiego sp³ywa³ potokami deszczu, lecz tu, w œrodku, w popo³udniowym œcisku, powietrze by³o gêste od zapachu kawy, cynamonowego chleba i paruj¹cych p³aszczy. – Dlaczego nie pójdziesz do domu? – zapyta³ Ziller. – Idê o zak³ad, ¿e nikt siê nie poka¿e. Gdyby coœ siê dzia³o, dam ci znaæ. Zd¹¿ysz z powrotem w pó³ godziny. – To nie tak – odpar³ £om. – On nie siedzi tu bez powodu. Po przeciwnej stronie ulicy na ³awce pod daszkiem z ocynkowanej blachy czeka³, kryj¹c siê przed strugami deszczu, szczup³y m³ody cz³owiek. Siedzia³ tak przed budynkiem Biblioteki Przemys³u Drzewnego ju¿ od trzech godzin. – Mo¿e nas zauwa¿y³ – zasugerowa³ Ziller. – Mo¿e spotkanie jest odwo³ane. – Móg³ nas zgubiæ od razu po zejœciu z promu – odpar³ £om. – Nawet siê nie obejrza³. Nie przypuszcza, ¿e mo¿e byæ pod obserwacj¹. Myœli, ¿e jest czysty. Podjêli go z porannego promu z Jis³owska. Walizka – taki kryptonim mu nadali, nie wiedz¹c, jak siê nazywa – pokrêci³ siê chwilê po porcie, kupi³ sok morelowy w kiosku, przeszed³ spacerem na ulicê Durnowo-Burluka i usiad³ na ³awce. To wszystko. Z wyj¹tkiem skórzanego neseseru, z powodu którego wymyœlili mu przezwisko, nie mia³ ¿adnego baga¿u. Po godzinie wyj¹³ z neseseru kanapkê i j¹ zjad³. Nie licz¹c tego, tylko siedzia³. Ziller siêgn¹³ po szklankê z herbat¹, zerkn¹³ krytycznie na zawartoœæ i odstawi³ z powrotem.

9


– To p³otka. Nikt wiêcej. – Byæ mo¿e – odpar³ £om. – Ale na kogoœ czeka. Prawda by³a taka, ¿e £omowi podoba³ siê Walizka. By³o w nim coœ – jego chód, fryzura… Walizka by³ m³ody. Wygl¹da³… bezbronnie. I to coœ – nienawiœæ, idealizm, mi³oœæ – kaza³o mu, samotnemu i wyraŸnie przestraszonemu, przejechaæ ca³y kontynent, by z uszami zaczerwienionymi od deszczu dotrzeæ do Podczornoku i podj¹æ tê idiotyczn¹ próbê kontaktu. Informacja z Magad³owska mówi³a tylko, ¿e jest studentem, cz³onkiem jakiejœ amatorskiej roz³amowej frakcji separatystów z ruchu £azarów. M³odej Opozycji. Wyzwolicielskiej Woli Ludu. Przyby³, by siê z kimœ spotkaæ. By coœ odebraæ. Ci z Magad³owska wydawali siê podekscytowani – w nietypowy dla nich sposób – ale te¿ niewiele mu powiedzieli: „£¹cznik, £om, to o niego nam chodzi, to on jest celem. £¹cznik – i to, co bêdzie mia³ albo mia³a – ze sob¹”. – Naprawdê powinieneœ iœæ do domu – nie ustêpowa³ Ziller. – O której poszed³eœ spaæ? – Czujê siê œwietnie – rzek³ £om. – Œwietnie? Jesteœ po trzydziestce, pracujesz za dwóch, nie awansujesz, kiepsko zarabiasz i przyda³oby ci siê golenie. Kiedy ostatnio jad³eœ coœ porz¹dnego? £om pomyœla³ o swym pustym mieszkaniu. Po¿ó³k³ych meblach. Niepozmywanych naczyniach i pustych butelkach. Dom. – Dlaczego nie wpadniesz do nas? – ci¹gn¹³ Ziller. – Choæby dzisiaj. Lena ma przyjació³kê. Jej m¹¿ uton¹³ na Wo³kowej. Ma dzieciaka, ale… moglibyœmy j¹ zaprosiæ i… – Pos³uchaj – przerwa³ mu £om. – Mia³em wczoraj trochê papierkowej roboty, to wszystko. Ziller wzruszy³ ramionami. Zapali³ papierosa i wypuœci³ dym nosem. – Pomyœla³em sobie tylko… – zacz¹³ – ¿e mo¿e przyda³by ci siê przyjaciel. Po tej aferze z Lauritsem nie masz ich zbyt wielu. – Tak. Có¿. Dziêki.

10


Siedzieli w milczeniu, wygl¹daj¹c zak³opotani przez okno. Obserwowali Walizkê gapi¹cego siê w przestrzeñ. – O cholera – powiedzia³ nagle Ziller, unosz¹c siê w krzeœle i wyci¹gaj¹c szyjê. – Cholera. Rz¹d golemów, ka¿dy prowadz¹cy czterokonn¹ platformê i podwójny wóz wy³adowany beczkami z ¿ywic¹, wspina³ siê powoli ulic¹ od strony rzeki. Byli ju¿ niemal na wysokoœci kawiarni, której pod³oga drga³a lekko od dudnienia ¿elaznych kó³ wozów. Gdy siê z ni¹ zrównaj¹, Walizka znajdzie siê poza zasiêgiem ich wzroku. Pochód pod¹¿a³ statecznym tempem; mieli co najmniej dziesiêæ minut. – Musisz wyjœæ na zewn¹trz – rzek³ £om. – Obserwuj go z ulicy, dopóki nie przejd¹. Ziller westchn¹³ i podniós³ siê ciê¿ko, wpychaj¹c koszulê w spodnie i dopinaj¹c guziki munduru. W ramach pocieszenia zaci¹gn¹³ siê g³êboko papierosem, po czym zdusi³ go w popielniczce, wydosta³ siê zza stolika i wyszed³ w deszcz z ostentacyjn¹, teatraln¹ powolnoœci¹. Wissarion obserwowa³ golemy przez zapocone okno. Szli cierpliwie w deszczu: koszule w kolorze ziemi, skórzane kamizele, ciê¿kie drewniane chodaki. Deszcz przybra³ na sile, t³uk¹c o witrynê kawiarni. Na ca³ej ulicy by³ tylko jeden cz³owiek. ¯o³nierz, z go³¹ g³ow¹ i bez pasa, w przemoczonym niemal do cna szarym szynelu, z jednym rêkawem pustym i uwi¹zanym do boku. G³owê odrzuci³ do ty³u, by patrzeæ w deszcz, usta mia³ szeroko otwarte. Jakby próbowa³ piæ. By³ bez butów. Sta³ w ka³u¿y w podartych skarpetkach, przestêpuj¹c z nogi na nogê w rytm wyimaginowanego, powolnego tañca. W Podczornoku mog³y padaæ dwa rodzaje deszczu. Stepowy deszcz z zachodu, przenikliwy i zimny, smagaj¹cy gwa³townymi podmuchami rozci¹gaj¹c¹ siê na tysi¹ce wiorst kontynentaln¹ równinê. I deszcz leœny. Ten nadci¹ga³ ze wschodu wraz z powolnymi, ciê¿kimi nimbostratusami, które zawisa³y nad miastem na d³ugie dnie i zrzuca³y swój ³adunek ciep³ymi, t³ustymi taflami. Deszcz pada³ wtedy i pada³ z g³upim uporem, przepe³niaj¹c rynsztoki i odp³ywy i sprawiaj¹c, ¿e rzeka Janis wzbiera³a i stawa³a siê ¿ó³ta i ciê¿ka od mu³u. Wiosn¹ leœny deszcz by³

11


gêsty od ¿ó³tego py³ku, który osiada³ na w³osach i twarzach i mia³ dziwny smak. Jesieni¹ pachnia³ ¿ywic¹ i ziemi¹. Dzisiaj pada³ w³aœnie leœny deszcz. Ziller nie spieszy³ siê. Pochód golemów przeszed³, a Walizka wci¹¿ siedzia³ na ³awce. Jednorêki ¿o³nierz podszed³ do niego i zacz¹³ wymachiwaæ rêk¹, krzycz¹c przy tym. Trzyma³ coœ w d³oni i próbowa³ pokazaæ to Walizce. Wrêczyæ mu to. Walizka wygl¹da³ na zdezorientowanego. Do diaska. To by³o to. £¹cznik! £om wybieg³ na deszcz i popêdzi³ przez ulicê. – Hej! Wy tam! Staæ! Policja! Gdzie, do diab³a, by³ Ziller? Walizka spostrzeg³ £oma. Jego oczy rozszerzy³y siê ze zdziwienia i przera¿enia. Powinien by³ poczekaæ. Pokazaæ papiery. Powiedzieæ, ¿e nie ma pojêcia, kim jest ¿o³nierz, ¿e siedzia³ sobie tylko, jedz¹c chleb i obserwuj¹c padaj¹cy deszcz. Zamiast tego zerwa³ siê do ucieczki. Uda³o mu siê przebiec jakieœ dziesiêæ kroków, kiedy zza rogu ulicy Kryszkina wy³oni³ siê Ziller i obali³ go na ziemiê. ¯o³nierz ani drgn¹³. Patrzy³ na £oma. Jego oczy by³y nieruchome i pozbawione wyrazu. By³y ca³kowicie br¹zowe: sama têczówka, bez bia³ka. Otworzy³ usta, jakby chcia³ coœ powiedzieæ – £om poczu³ kwaœny, ziemny aromat jego oddechu – ale nie odezwa³ siê. Rêk¹ ugniata³ trzymany w d³oni woreczek, jakby chcia³ coœ zeñ wycisn¹æ. £om wyrwa³ mu zawini¹tko. – Daj mi to! Palce mê¿czyzny by³y zimne. Twarde. Szorstkie. £om otworzy³ zawini¹tko i zajrza³ do œrodka. Nie by³o tam nic poza mas¹ po³amanych ga³¹zek, pokruszonych jagód i kawa³ków lepkiej, ¿ó³tawej substancji, która mog³aby byæ woskiem. Pachnia³a s³odko, ciê¿ko, ¿ywicznie. – Co to jest? – warkn¹³ £om. – Co to, do cholery, jest? ¯o³nierz patrzy³ na niego nieprzeniknionymi br¹zowymi oczami i milcza³.

12


2

Tymczasem piêæ stref czasowych na zachód od Podczornoku, na dachu Grand Hotelu Œwiatope³k w Mirgorodzie, Józef Kantor czeka³. Mimo wiatru drapi¹cego mu twarz ostrymi pazurami by³ nieporuszony; cierpliwy niby ska³a w swym ciemnym, wilgotnym od mg³y p³aszczu. Mg³a przysz³a i posz³a. Nadci¹gnê³a znad rzeki przed œwitem, otulaj¹c go bia³ym welonem, a potem, pokrywszy go warstw¹ szarych kropel, odp³ynê³a z zimnym wschodem s³oñca. Kantor siê nie poruszy³. Czeka³. Jêzykiem dotkn¹³ dziury w zêbie. Ból, jaki to powodowa³o, by³ u¿yteczny. Pozwala³ mu trwaæ w teraŸniejszoœci, w jedynym teraz, które powo³ywa³ w³aœnie do ¿ycia. Musia³ tylko poczekaæ na tym zimnie, a stanie siê, co siê ma staæ. Nie wolno mu siê tylko rozproszyæ. Ani poruszyæ. I stanie siê to, co ma siê staæ. W dole têpy, bia³y œwit przeobrazi³ pokryty wczorajszym œniegiem, poprzecinany torami tramwajowymi plac £awrowskiego w monochromatyczny obraz. Z tego prostok¹ta niewielki trapezoidalny kês odgryza³ daszek zawieszony nad g³ównym wejœciem, dwanaœcie piêter ni¿ej. W dwóch równych rzêdach, otoczone ogrodzeniem z roœlin w donicach, sta³y puste stoliki ogrodowe. Obok przystanku tramwajowego rozk³adali siê przekupnie: kobieta z odzie¿¹ z drugiej rêki, poœciel¹ i szlafrokami, ubrana w baranicê, rozpalaj¹ca pod kocio³kiem z kartoflami i starszy mê¿czyzna ustawiaj¹cy na straganie tace placków, misy rzadkiego purée i butelki kwasu chlebowego. Kantor po raz pierwszy spojrza³ na zegarek. Dok³adnie dziewi¹ta rano. Ju¿.

13


Zza rogu z terkotem kó³ wjecha³ na plac opancerzony wóz ci¹gniêty przez parê koni st¹paj¹cych ostro¿nie, wytê¿aj¹cych si³y, kieruj¹cych siê ku Bankowi Handlu Zagranicznego. Jego ludzie powinni ju¿ dzia³aæ. Rozejrza³ siê najpierw za kobietami. By³y tam. Lidia i Stiefania. Sz³y ku budce ¿andarma na rogu. Brzegi ich spódnic mokre by³y od topniej¹cego œniegu. Œmia³y siê i wkrótce m³ody ¿andarm œmia³ siê równie¿. Czu³ teraz ciê¿ki, obiecuj¹cy zapach ich perfum. Kantor u¿y³ obu kobiet, by przemyciæ materia³ wybuchowy, a one zla³y siê pachnid³em, by zatuszowaæ woñ wydzielan¹ przez dynamit przylegaj¹cy ciasno do ich spoconej skóry. Lidia wyci¹gnê³a spomiêdzy fa³d spódnicy rewolwer i dwukrotnie strzeli³a do ¿andarma. Nogi ugiê³y siê pod nim i opad³ do pozycji siedz¹cej, zwieszony nad swym rozerwanym brzuchem: krew w brei; szkar³at w bladej szaroœci. ¯y³ jeszcze, poruszaj¹c siê z najwiêkszym trudem, d³oñmi dotyka³ twarzy. Lidia podesz³a bli¿ej i strzeli³a mu w g³owê. Na placu £awrowskiego nikt nic nie zauwa¿y³. Nie, to nieprawda. Starszy mê¿czyzna w pocztowym mundurze stoj¹cy po przeciwnej stronie placu zdj¹³ torbê z ramienia i gapi³ siê na zabitego. To nie mia³o znaczenia. Opancerzony wóz by³ ju¿ w po³owie placu. Gdzie jest Wit? Powinien siê ju¿ wy³oniæ z Ogrodu Herbacianego. I rzeczywiœcie by³ tam. Bieg³ z granatem w d³oni. Pospiesznie cisn¹³ go koniom pod kopyta, ale granat nie wybuch³. Le¿a³, nieruchomy, w œniegu, niczym okr¹g³y czarny owoc. Niczym bobek ogromnego królika. WoŸnica szarpn¹³ gwa³townie za lejce, wrzeszcz¹c. Kantor patrzy³, jak Wit stoi, bez sensu, z pustym wzrokiem i lekko rozwartymi ustami, gapi¹c siê têpo na dowód swej pora¿ki. Potem Wit odwróci³ siê i znikn¹³ w zau³ku miêdzy Ogrodem Herbacianym a ulic¹ Rosenfelda. WoŸnica wci¹¿ wrzeszcza³ na konie. Te sta³y zdezorientowane, przestraszone, nie wiedz¹c, co robiæ. Tylna klapa wozu otwar³a siê i ze œrodka wyskoczyli ¿o³nierze, rozgl¹daj¹c siê w poszukiwaniu celu, do którego mogliby otworzyæ ogieñ. Kantor ujrza³ Akakija Sierowa, który wolnym krokiem zbli¿y³ siê do ¿o³nierzy, uœmiechaj¹c siê, mówi³ coœ

14


zabawnego. Gdy znalaz³ siê wystarczaj¹co blisko, cisn¹³ bombê niedba³ym gestem, celuj¹c w konie, i drug¹, która wtoczy³a siê pod opancerzony wóz. Nast¹pi³ podwójny b³ysk, pojawi³y siê k³êby dymu, a potem dopiero rozleg³ siê odg³os eksplozji. Si³a wybuchu wypatroszy³a konie i porozrywa³a ¿o³nierzy na kawa³ki. Akaki Sierow, który sta³ zbyt blisko, równie¿ zosta³ rozerwany. W ciszy, jeszcze zanim zacz¹³ siê krzyk, ruszy³a reszta ludzi Kantora, poœród nich, niczym doros³y wœród dzieci, golem Waso. Jakow Pietrow, zwany Pietrowem Malarzem, gna³ obok, sadz¹c trzy susy na ka¿dy jeden tamtego. Z go³¹ g³ow¹ i zaró¿owion¹ twarz¹ wali³ seriami z trzymanego przy biodrze peemu. Popêdzili ku stoj¹cemu otworem opancerzonemu wozowi, wyprzedzaj¹c pozosta³ych. Pietrow zastrzeli³ ¿o³nierza, który dŸwiga³ siê na kolana, a golem szarpn¹³ za drzwi wozu, wyrywaj¹c je z zawiasów, i wcisn¹³ siê do wnêtrza. Wydawa³o siê niemo¿liwe, by zmieœci³ siê w tak ciasnej przestrzeni, ale da³ nura do œrodka, jakby chowa³ siê w szafce. Pozostali rozbiegli siê po placu, strzelaj¹c i ciskaj¹c granaty. Fragmenty cia³, ludzkich i koñskich, pada³y na bruk. Pojawi³y siê ka³u¿e krwi, stopionego œniegu i p³ynów organicznych. Jêki rannych brzmia³y w uszach Kantora równie odlegle jak krzyki mew w zatoce. Rewolucjonista jest przeklêty, wyszepta³ bezg³oœnie. Rewolucjonista nie zna pobudek osobistych. ¯adnych uczuæ. ¯adnych zobowi¹zañ. Rewolucjonista nic nie posiada i nie ma imienia. Jest bezlitosnym i nieprzejednanym wrogiem wszelkich praw, zasad moralnych, zwyczajów i konwencji. Dla niego istnieje tylko rewolucja. Wszystkie pozosta³e wiêzi zostaj¹ zerwane. Na placu zapanowa³o coœ w rodzaju spokoju, gdy nagle wysokie spi¿owe drzwi banku rozwar³y siê z trzaskiem i ze œrodka wytoczy³ siê wysoki, trzyipó³metrowy mu¿yk koloru rdzy i zaschniêtej krwi. Jakiekolwiek zwierzê u¿yczy³o mu swego mózgu, musia³o byæ zdeklarowanym drapie¿nikiem. Mu¿yk by³ praktycznie poza kontrol¹. Wymachiwa³ ciê¿kimi ³apskami, roztrzaskuj¹c g³owy tych, którzy nie zd¹¿yli uciec. Za nim z budynku wybiegli gwardziœci, strzelaj¹c.

15


Czy to z powodu mu¿yka, czy wiedziony instynktem samozachowawczym, jeden z koni zaprzê¿onych do opancerzonego wozu zadr¿a³, szarpn¹³ siê i wsta³, r¿¹c z bólu. Maj¹c z boku martwego towarzysza, koñ, którego wnêtrznoœci wylewa³y siê na ziemiê z otwartego brzucha, opuœci³ ³eb i ruszy³ ku otwartemu wylotowi prospektu Wschodniego. Z powoln¹ determinacj¹ oddala³ siê coraz bardziej od rumoru i smrodu tocz¹cej siê bitwy, ci¹gn¹c za sob¹ trzydzieœci milionów rubli i golema Wasa, który wci¹¿ by³ w œrodku. Kantor wci¹gn¹³ w p³uca haust czystego, zimnego powietrza. Zimno sprawi³o, ¿e jego pusty, poczernia³y z¹b zap³on¹³ bólem. Czas zejœæ z dachu.

16



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.