Doktor Faustus

Page 1


2


Tomasz Mann Doktor Faustus

THOMAS MANN

Doktor Faustus

俗ywot niemieckiego kompozytora Adriana Leverk端hna, opowiedziany przez jego przyjaciela prze続o多yli Maria Kurecka i Witold Wirpsza z komentarzem Leszka Szarugi

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA 3


Tytu³ orygina³u: Doktor Faustus Projekt ok³adki: Micha³ Brzozowski Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: El¿bieta Jaroszuk

 1947 by Thomas Mann. All rights reserved by S. Fischer Verlag GmbH, Frankfurt am Main  for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2008, 2012  for the Polish translation by Aleksander Wirpsza

ISBN 978-83-7495-462-4

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2012

4


Lo giorno se n’andava, e l’aer bruno toglieva li animai che sono in terra dalle fatiche loro, e io sol uno m’apparecchiava a sostener la guerra sì del cammino e sì della pietate, che ritrarrà la mente, che non erra. O Muse, o alto ingegno, or m’aiutate; o mente, che scrivesti ciò ch’io vidi, qui si parrà la tua nobilitate. Dante, Piek³o, Pieœñ II

I Z ca³¹ stanowczoœci¹ pragnê zapewniæ, ¿e bynajmniej nie z chêci wysuniêcia na plan pierwszy w³asnej osoby poprzedzam kilkoma s³owy o sobie samym i swojej sytuacji te wiadomoœci o ¿yciu niezapomnianego Adriana Leverkühna, ow¹ pierwsz¹ i z pewnoœci¹ bardzo pobie¿n¹ biografiê drogiego mi, tak straszliwie przez los doœwiadczonego, wyniesionego i upad³ego cz³owieka i genialnego muzyka. Sk³ania mnie do tego li tylko przypuszczenie, ¿e czytelnik – powiem raczej: przysz³y czytelnik; w tej chwili bowiem nie ma jeszcze najmniejszych widoków na to, aby moje pisma mog³y ujrzeæ œwiat³o publikacji – chyba ¿e zdo³a³by cudem opuœciæ nasz¹ ze wszech stron zagro¿on¹ twierdzê Europa i ludziom z zewn¹trz przekazaæ tchnienie tajemnic naszej samotnoœci; proszê pozwoliæ mi zacz¹æ na nowo: jedynie dlatego, ¿e liczê siê z ¿yczeniem czytelników, którzy pragnêliby przy okazji dowiedzieæ siê czegoœ na temat „kto” i „co” narratora, poprzedzam te wynurzenia kilkoma skromnymi notatkami o mej w³asnej osobie, co prawda uœwiadamiaj¹c sobie zarazem, ¿e w³aœnie przez to obudzê w czytelniku w¹tpliwoœci, czy aby znajduje siê w odpowiednich rêkach, czyli, rzec pragnê: czy z natury mojej egzystencji jestem odpowiednim cz³owiekiem dla wype³nienia zadania, do którego bardziej mo¿e poci¹ga mnie serce ni¿ jakiekolwiek legitymuj¹ce mnie pokrewieñstwo osobowoœci. Odczytujê wy¿ej napisane linijki i nie mogê nie dostrzec w nich pewnej niespokojnoœci i przyhamowania oddechu, co charakteryzuje jedynie stan usposobienia, w jakim dziœ, 27 maja 1943 roku, dwa lata po œmierci Leverkühna, rzec pragnê: dwa lata po tym, gdy z g³êbokiej nocy odszed³ by³ w noc najg³êbsz¹, zasiad³em w mym starym, ma³ym gabinecie

5


we Freising nad Izar¹, aby przyst¹piæ do opisu ¿ywota mego w Bogu spoczywaj¹cego – oby¿ tak byæ mog³o! – nieszczêsnego przyjaciela, a wiêc pewnej niespokojnoœci i przyhamowania oddechu, znamiennego, powiadam, dla usposobienia, w którym serdecznie têtni¹ca potrzeba wynurzeñ i g³êbokie onieœmielenie wobec w³asnej nieudolnoœci mieszaj¹ siê ze sob¹ w sposób wrêcz przygnêbiaj¹cy. Jestem na wskroœ umiarkowan¹ i, wolno mi tak chyba powiedzieæ, zdrow¹ natur¹, humanitarnie ukszta³con¹, d¹¿¹c¹ ku harmonii i rozs¹dkowi, jestem uczonym i conjuratus „³aciñskiej armii”, nie bez sk³onnoœci do sztuk piêknych (gram na violi d’amore), lecz dzieckiem muz jestem w akademickim znaczeniu tego s³owa, czyli cz³owiekiem, który lubi uwa¿aæ siê za spadkobierców niemieckich humanistów z okresu Listów obskurantów, Reuchlina, Crotusa z Dornheim, Mutianusa i Eobana Hessego. Demonizm, mimo i¿ nie odwa¿y³bym siê odmawiaæ mu wp³ywu na ¿ycie ludzkie, odczuwa³em zawsze jako coœ zdecydowanie obcego mojej naturze, instynktownie wy³¹cza³em go z mego obrazu œwiata i nigdy nie odczuwa³em najl¿ejszej sk³onnoœci, aby siê zuchwale z mocami podziemia zadawaæ, b¹dŸ te¿ w przyp³ywie pychy wrêcz je wyzywaæ albo, gdyby z w³asnej woli kusz¹co do mnie przyst¹pi³y, podaæ im choæby tylko ma³y palec. Przekonaniom tym sk³ada³em ofiary, idealne, a tak¿e tycz¹ce zewnêtrznego dostatku, gdy¿ bez wahania przedwczeœnie porzuci³em mi³y zawód nauczyciela, gdy okaza³o siê, i¿ nie daje siê on pogodziæ z duchem i wymogami naszego rozwoju historycznego. W tym wzglêdzie jestem z siebie zadowolony. Lecz w w¹tpliwoœciach, czy w³aœciwie wolno mi siê czuæ powo³anym do podjêtego tu zadania, to moje zdecydowanie albo, jak kto woli, ograniczonoœæ mojej moralnej osobowoœci mog¹ mnie jedynie umacniaæ. Ledwom oto ruszy³ piórem, gdy sp³ynê³o z niego s³owo, które potajemnie wprawi³o mnie ju¿ w pewnego rodzaju zak³opotanie: s³owo „genialny”; wspomnia³em o muzycznym geniuszu mego zmar³ego przyjaciela. A przecie s³owo „geniusz”, mimo i¿ posiada dŸwiêk i charakter nieprzeciêtny, to przecie¿ i szlachetny zarazem, harmonijny oraz ludzko-zdrowy, cz³owiek zaœ mego pokroju, choæ niezmiernie daleki od pretensji, aby w³asn¹ osob¹ w tych wysokich regionach uczestniczyæ i byæ kiedykolwiek obdarzony ³ask¹ divinis influxibus ex alto, nie powinien upatrywaæ ¿adnych rozumnych powodów, aby z lêkiem przed nim siê cofaæ, ¿adnych powodów, aby nie mówiæ o nim z radosnym uniesieniem oczu i pe³n¹ szacunku poufa³oœci¹, a tak¿e odpowiednio nie dzia³aæ. Tak by siê wydawa³o. A jednak nie da siê zaprzeczyæ i nigdy te¿ nie przeczo-

6


no, ¿e w tej promiennej sferze sprawy demoniczne i rozumowi przeciwne maj¹ swój niepokoj¹cy udzia³, ¿e zawsze istnieje budz¹cy lekk¹ grozê zwi¹zek pomiêdzy t¹ sfer¹ a owym podziemnym królestwem i ¿e w³aœnie dlatego owe upewniaj¹ce epitety, które usi³owa³em jej przydaæ, „szlachetna”, „ludzko-zdrowa” i „harmonijna”, niezbyt chc¹ do niej przylegaæ – nawet i wtedy – ró¿nicê tê stwierdzam z pewnego rodzaju bolesnym zdecydowaniem – nawet i wtedy, gdy sprawa dotyczy czystego, wrodzonego, od Boga danego albo li te¿ na³o¿onego geniuszu, nie zaœ pozyskanego i podlegaj¹cego zepsuciu, grzesznego i chorobliwego rozk³adu przyrodzonych darów, wykonywania ohydnej kupieckiej umowy… Tu urywam z zawstydzaj¹cym uczuciem artystycznej nieporadnoœci i nieopanowania. Sam Adrian nigdy by chyba, powiedzmy w jakiejœ symfonii, nie pozwoli³ takiemu tematowi wyst¹piæ przedwczeœnie – co najwy¿ej w delikatnie ukryty i ledwo uchwytny sposób da³by mu siê ukazaæ z oddalenia. Zreszt¹ to, co mi siê wymknê³o, muœnie, byæ mo¿e, czytelnika jedynie jako niewyraŸna, w¹tpliwa zapowiedŸ i tylko mnie wydaje siê niedyskrecj¹ i niezdarnym poczynaniem. Cz³owiekowi, takiemu jak ja, z niezmiernym przychodzi trudem i prawie frywolnoœci¹ wydaje siê zajmowanie stanowiska komponuj¹cego artysty wobec zagadnienia, które jest dlañ nad ¿ycie dro¿sze i do którego siê pali, oraz zajmowanie siê nim z ludyczn¹ roztropnoœci¹ artysty. St¹d moje przedwczesne rozwa¿ania o ró¿nicy pomiêdzy czystym a nieczystym geniuszem, ró¿nicy, której istnienie uznajê po to jedynie, aby zaraz zadaæ sobie pytanie, czy ma ona prawo istnieæ. W istocie bowiem w³asne prze¿ycia zmusi³y mnie do tak intensywnego, tak usilnego rozmyœlania nad tym problemem, ¿e ku memu przera¿eniu wydawa³o mi siê niekiedy, i¿ wyrzucony zostajê poza w³aœciwie mi zakreœlon¹ i dostêpn¹ orbitê myœli i sam doœwiadczam „nieczystego” spotêgowania przyrodzonych zdolnoœci… Przerywam ponownie, gdy¿ przypominam sobie, i¿ o geniuszu i jego w ka¿dym razie demonicznym wp³ywom podleg³ej naturze zacz¹³em by³ mówiæ jedynie po to, aby wy³o¿yæ swe w¹tpliwoœci, czy posiadam subtelnoœæ konieczn¹ do wype³nienia tego zadania. Niech¿e teraz przeciw tym skrupu³om przytoczone zostanie to, czym zawsze je zwalcza³em. Danym mi by³o spêdziæ wiele lat ¿ycia w bliskiej za¿y³oœci z genialnym cz³owiekiem, bohaterem tych oto kartek, znaæ go od dzieciñstwa, byæ œwiadkiem jego rozwoju, jego losu i uczestniczyæ w jego twórczoœci w skromnej roli pomocnika. Libretto wed³ug Szekspirowskiej komedii Stracone zachody mi³oœci do zuchwa³ego m³odzieñczego dzie³a Leverkühna jest mego pióra, a wolno mi by³o równie¿ wywrzeæ pewien wp³yw

7


na przysposobienie tekstu do groteskowej suity operowej Gesta Romanorum jak te¿ i do oratorium Objawienie œw. Jana Teologa. To jedno, a raczej ju¿ jedno i drugie. Prócz tego jestem przecie¿ w posiadaniu papierów, bezcennych notatek, które zmar³y mnie, nie komu innemu, w dniach zdrowia lub, jeœli nie wolno mi tak powiedzieæ, w dniach swego wzglêdnego i legaliter uznanego zdrowia, ostatni¹ wol¹ przekaza³ i na których w opisie moim opieraæ siê bêdê, a z których nawet zamyœlam po rozwa¿nym wyborze w³¹czyæ tutaj wprost pewne fragmenty. Na koniec i po pierwsze jednak – a usprawiedliwienie takie by³o zawsze dotychczas najwa¿niejsze, jeœli nie przed ludŸmi, to przed Bogiem: kocha³em go – z przera¿eniem i czu³oœci¹, z litoœci¹ i g³êbokim podziwem – i nie pyta³em przy tym, czy on w najmniejszej choæby mierze uczucie to odwzajemnia. Nie czyni³ tego, o nie. W zapisie przekazuj¹cym mi szkice kompozytorskie i kartki dziennika wyra¿a siê przyjazno-rzeczowe, chcia³bym niemal rzec: ³askawe, i z pewnoœci¹ zaszczytne dla mnie zaufanie do mej sumiennoœci, pietyzmu i poprawnoœci. Ale kochaæ? Kogó¿ ten cz³owiek kocha³? Pewn¹ kobietê niegdyœ – byæ mo¿e. Pod koniec ¿ycia pewne dziecko – mo¿liwe. Pewnego lekkoducha, franta, który wszystkich sobie umia³ pozyskaæ, by³ zawsze na wyskoki i którego potem, zapewne dlatego w³aœnie, ¿e czu³ ku niemu sk³onnoœæ, oddali³ od siebie, odes³a³ – i to na œmieræ. Komu¿ serce otworzy³, kiedykolwiek do ¿ycia swego przypuœci³? To siê po Adrianie nie pokaza³o. Pokorne oddanie przyjmowa³ – gotów jestem przysi¹c: czêsto nawet go nie zauwa¿aj¹c. Obojêtnoœæ jego by³a tak wielka, ¿e niekiedy tylko zdawa³ sobie sprawê z tego, co siê wokó³ niego dzieje, w jakim towarzystwie siê znajduje, a fakt, ¿e nader rzadko nazywa³ po imieniu swego rozmówcê, pozwala mi przypuszczaæ, ¿e imienia jego w ogóle nie zna³, choæ tamten mia³ przecie prawo s¹dziæ coœ wrêcz przeciwnego. Samotnoœæ jego chcia³bym porównaæ do przepaœci, w której uczucia, jakie mu okazywano, ginê³y bez dŸwiêku i œladu. Wokó³ niego by³o zimno i jakich¿e uczuæ doznajê, u¿ywaj¹c tego s³owa, które i on niegdyœ zapisa³ by³ w niesamowitym kontekœcie! ¯ycie i doœwiadczenie mog¹ u¿yczaæ poszczególnym zg³oskom akcentu, który ca³kowicie odbiera im codzienny ich sens, przydaj¹c zarazem aureoli grozy, jakiej nie pojmie nikt, kto jej nie pozna³ w najstraszliwszym znaczeniu.

8


II Nazywam siê dr phil. Serenus Zeitblom. Sam sobie wyrzucam dziwaczne opóŸnienie w oddaniu tej wizytówki, ale jak to siê czasem zdarza, literacki tok moich wynurzeñ uporczywie mi w tym a¿ do tej chwili przeszkadza³. Lat mam 60, gdy¿ urodzi³em siê A.D. 1883, jako najstarszy z czworga rodzeñstwa, w Kaisersaschern nad Sal¹, w okrêgu Merseburg, w tym samym mieœcie, gdzie równie¿ i Leverkühn spêdzi³ szkolne lata, z którego to powodu bli¿sz¹ ich charakterystykê mogê odroczyæ do chwili, gdy przyjdzie kolej na ich opis. Poniewa¿ osobisty tok mego ¿ycia w ogóle krzy¿uje siê wielekroæ z ¿yciem mistrza, dobrze bêdzie opowiadaæ o obu ³¹cznie, aby nie popaœæ w b³¹d wybiegania naprzód, ku czemu i tak cz³owiek zawsze jest sk³onny, gdy serce ma przepe³nione. Tyle tylko wspomnê tutaj, ¿e przyszed³em na œwiat w niezbyt wysokiej sferze na pó³ wykszta³conego stanu œredniego, ojciec mój bowiem, Wolgemut Zeitblom, by³ aptekarzem – zreszt¹ najznaczniejszym w mieœcie: istnia³o jeszcze drugie przedsiêbiorstwo farmaceutyczne w Kaisersaschern, lecz nie cieszy³o siê nigdy równie wielkim zaufaniem klienteli co apteka Zeitbloma „Pod Niebiañskimi Zwiastunami” i zawsze trudno mu by³o wobec niej siê ostaæ. Rodzina moja nale¿a³a do niedu¿ej miejscowej parafii katolickiej, gdy¿ wiêkszoœæ mieszkañców by³a oczywiœcie wyznania luterañskiego; zw³aszcza zaœ matka moja by³a pobo¿n¹ córk¹ Koœcio³a, sumiennie wype³niaj¹c¹ obowi¹zki religijne, podczas gdy ojciec, zapewne z braku czasu, okazywa³ siê bardziej opiesza³y, nie wypieraj¹c siê przez to bynajmniej grupowej solidarnoœci z wspó³wyznawcami swojej konfesji, co mia³o zreszt¹ równie¿ polityczne znaczenie. Godny uwagi jest fakt, ¿e obok naszego proboszcza, kanonika Zwillinga, równie¿ i rabin miejski, nazwiskiem dr Carlebach, zachodzi³ do naszych pokoi po³o¿onych nad laboratorium i aptek¹, co w domach protestanckich raczej nie by³oby mo¿liwe. Lepsz¹ prezencjê posiada³ przedstawiciel Koœcio³a rzymskiego. Lecz we mnie pozosta³o wra¿enie wywo³ane zapewne g³ównie wypowiedziami ojca, ¿e ma³y, d³ugobrody, w jarmu³kê przystrojony talmudysta znacznie przerasta³ swego innej wiary confratra uczonoœci¹ i przenikliwoœci¹ teologiczn¹. Zapewne owym doœwiadczeniom z czasów m³odoœci, lecz równie¿ i wyczulonej ch³onnoœci sfer ¿ydowskich na twórczoœæ Leverkühna, przypisaæ nale¿y, ¿e w³aœnie w kwestii ¿ydowskiej i jej traktowaniu nigdy nie mog³em w pe³ni zgodziæ siê z naszym führerem i jego paladynami, co nie pozosta³o bez wp³ywu na moj¹ rezygnacjê z zawodu nauczycielskiego. Sk¹din¹d jednak spotyka³em nieraz na swej

9


drodze egzemplarze owej rasy – wystarczy, ¿e wspomnê tu tylko o docencie Breisacherze z Monachium – na których zaskakuj¹co antypatyczne cechy obiecujê sobie rzuciæ nieco œwiat³a w odpowiednim na to miejscu. Co siê zatem tyczy mego katolickiego pochodzenia, ukszta³towa³o ono oczywiœcie moje ¿ycie duchowe i wp³ynê³o na nie, nie na tyle jednak, aby to zabarwienie mej psychiki wywo³a³o kiedykolwiek sprzecznoœæ z mym humanistycznym œwiatopogl¹dem, umi³owaniem „najlepszych sztuk i nauk”, jak to niegdyœ powiadano. Pomiêdzy tymi dwoma elementami mej osobowoœci panowa³a zawsze ca³kowita harmonia, któr¹ te¿ zapewne bez trudu zachowaæ siê udaje, jeœli ktoœ, jak ja, wzrasta w staromiejskim otoczeniu, którego zabytki i pomniki architektury siêgaj¹ daleko wstecz, ku czasom przedschizmatyckim jednolitego chrzeœcijañskiego œwiata. Kaisersaschern le¿y co prawda poœrodku rodzinnego kraju Reformacji, w samym sercu terenu dzia³alnoœci Lutra, wyznaczonego nazwami miast Eisleben, Wittenberga, Quedlinburg, a tak¿e Grimma, Wolfenbüttel i Eisenach – co znów wyjaœnia wiele spraw dotycz¹cych wewnêtrznego ¿ycia Leverkühna, luteranina, oraz wi¹¿e siê z pierwotnym kierunkiem jego studiów, teologi¹. Lecz Reformacjê chcia³bym przyrównaæ do mostu, który wiedzie nie tylko z czasów scholastycznych w nasz œwiat wolnej myœli, ale w równej mierze z powrotem, w œredniowiecze – i to mo¿e g³êbiej ni¿ nietkniêta mimo roz³amu w Koœciele chrzeœcijañsko-katolicka tradycja pogodnego umi³owania nauki. Co do mnie, czujê siê w³aœciwie zadomowiony w owej z³otej sferze, w której Najœwiêtsz¹ Dziewicê nazywano „Jovis Alma Parens”. Aby dalej spisaæ, co najkonieczniejsze, o mej vita, wspomnê, ¿e rodzice umo¿liwili mi uczêszczanie do gimnazjum, do tej samej szko³y, w której, dwie klasy ni¿ej, równie¿ i Adrian pobiera³ naukê, a która, za³o¿ona w drugiej po³owie XV wieku, do niedawna jeszcze nosi³a nazwê „Szko³y Braci Pospólnego ¯ywota”. Jedynie wskutek pewnego zak³opotania z racji ponaddziejowego, dla wspó³czesnego ucha nieco komicznego brzmienia tej nazwy, zaniechano jej i szko³ê nazwano od s¹siedniego koœcio³a: gimnazjum œw. Bonifacego. Opuœciwszy je z pocz¹tkiem bie¿¹cego stulecia, poœwiêci³em siê bez wahania studium jêzyków klasycznych, w których ju¿ jako uczeñ odznacza³em siê w pewnym stopniu, i zg³êbia³em je na uniwersytetach w Giessen, Jenie, Lipsku, a w latach 1904 do 1905 w Halle, w tym samym wiêc i nieprzypadkowo w tym samym czasie, gdy Leverkühn tam studiowa³. Tu, jak nieraz ju¿, nie mogê siê powstrzymaæ, aby mimochodem nie napawaæ siê wewnêtrznym i niemal tajemniczym zwi¹zkiem pomiêdzy

10


upodobaniem filologii staro¿ytnej a ¿ywym i pe³nym mi³oœci zmys³em piêkna i godnoœci rozumu ludzkiego – zwi¹zkiem, który ju¿ choæby w tym siê wyra¿a, ¿e œwiat jêzyków klasycznych okreœla siê jako „humaniora”, nadto zaœ w tym jeszcze, ¿e duchowa synteza jêzykowych i humanistycznych pasji zostaje ukoronowana ide¹ wychowania i powo³anie wychowawcy m³odzie¿y wynika niemal samo przez siê z powo³ania uczonego-lingwisty. Cz³owiek rzeczowych nauk przyrodniczych mo¿e byæ wprawdzie nauczycielem, nigdy jednak w tym sensie i w tym stopniu wychowawc¹, co adept bonae litterae. Wydaje mi siê równie¿, ¿e owa inna, mo¿e tkliwsza, lecz cudownie nieartyku³owana mowa dŸwiêków (jeœli wolno tak okreœliæ muzykê) nie jest w³¹czona w pedagogiczno-ludzk¹ sferê, mimo i¿ wiem doskonale, ¿e odegra³a s³u¿ebn¹ rolê w wychowaniu greckim i w ogóle w ¿yciu publicznym polis. Wydaje mi siê raczej, ¿e przy ca³ej logiczno-moralnej surowoœci, której pozór sobie poniek¹d nadaje, przynale¿y ona do sfery duchowej, za której bezwzglêdn¹ rzetelnoœæ w sprawach rozumu i godnoœci ludzkiej nie by³bym jednak sk³onny w³o¿yæ rêki w ogieñ. Fakt, i¿ mimo to jestem jej z serca oddany, nale¿y do owych sprzecznoœci, które, czy siê tego ¿a³uje, czy znajduje w tym radoœæ, nieod³¹czne s¹ od natury ludzkiej. To wszystko, odbiegaj¹c od tematu. A jednoczeœnie i nie, gdy¿ zagadnienie, czy miêdzy tym szlachetnie pedagogicznym œwiatem ducha a ow¹ sfer¹ duchow¹, do której jedynie wœród niebezpieczeñstwa mo¿na siê zbli¿yæ, da siê przeci¹gn¹æ wyraŸn¹ i zdecydowan¹ granicê, z pewnoœci¹, a¿ nadto z pewnoœci¹, nale¿y do mego tematu. Jaki¿ zakres spraw ludzkich, choæby najczystszy, choæby najgodniejszy, a zarazem najprzychylniejszy, móg³by byæ ca³kiem niedostêpny niskim potêgom, ba, dodaæ nale¿y, ca³kowicie obywaæ siê bez zap³adniaj¹cej z nimi stycznoœci? Myœl ta, nieprzystojna nawet dla kogoœ, komu wszelkie sprawy demoniczne s¹ w³asnej osobowoœci jak najbardziej dalekie, jest wspomnieniem pewnych chwil pó³torarocznej niemal podró¿y naukowej do W³och i Grecji, któr¹ dobrzy moi rodzice umo¿liwili mi po z³o¿eniu egzaminów pañstwowych; gdy z Akropolu spogl¹da³em na Drogê Œwiêt¹, kêdy przeci¹gali uczestnicy misteriów, przystrojeni w przepaski barwy szafranu, z imieniem Iaccha na wargach, i potem, gdy sta³em w samym miejscu wtajemniczenia, w krêgu Eubuleosa, na skraju przys³oniêtej nawis³¹ ska³¹ plutoñskiej szczeliny. Tam doœwiadczy³em owego uczucia pe³ni ¿ycia, która wyra¿a siê we wtajemniczaj¹cych obrzêdach olimpijskiej Grecji na czeœæ bogów podziemia, i póŸniej czêsto wyjaœnia³em z katedry moim maturzystom, ¿e kultura jest w³aœnie nabo¿nym, porz¹dkuj¹cym,

11


rzec chcia³bym, ³agodz¹cym wprowadzeniem owych mroczno-niesamowitych problemów do kultu bogów. Po powrocie z owej podró¿y znalaz³ dwudziestoszeœcioletni m³odzieniec zajêcie w gimnazjum w swoim ojczystym mieœcie, w tej samej szkole, gdzie sam pobiera³ by³ nauki i gdzie oto teraz przez kilka lat udziela³ w ni¿szych klasach lekcji ³aciny, greki, a tak¿e historii, dopóki mianowicie w czternastym roku tego stulecia nie przeszed³ na s³u¿bê szkolnictwa bawarskiego i odt¹d we Freising, miejscowoœci, która po dziœ dzieñ pozosta³a jego miejscem zamieszkania, pracowa³ ponad dwa dziesi¹tki lat z du¿ym zadowoleniem wewnêtrznym jako profesor gimnazjalny oraz jako docent wy¿szej szko³y teologicznej, wyk³adaj¹c wymienione uprzednio przedmioty. O¿eni³em siê wczeœnie, wkrótce po mojej nominacji w Kaisersaschern – potrzeba ³adu i pragnienie moralnego podporz¹dkowania siê prawom ludzkiego wspó³¿ycia kierowa³y mn¹ przy tym kroku. Helena, z domu Oelhafen, moja zacna ¿ona, która i dzisiaj jeszcze otacza mnie opiek¹ u schy³ku ¿ycia, by³a córk¹ mego starszego kolegi uniwersyteckiego i po fachu z Zwickau w Królestwie Saskim, i nara¿aj¹c siê na niebezpieczeñstwo wywo³ania uœmiechu czytelnika, wyznam, ¿e imiê wdziêcznej panienki, Helena, tak drogi mi dŸwiêk, niepoœledni¹ odegra³o rolê w moim wyborze. Imiê takie jest uœwiêceniem, a dzia³aniu tego czystego czaru nie mo¿na siê oprzeæ, choæby zewnêtrzna postaæ jego nosicielki spe³nia³a wysokie jego wymogi jedynie w mieszczañsko ograniczonej mierze, i to tylko przejœciowo, wobec szybko zanikaj¹cego uroku m³odoœci. Równie¿ i córkê nasz¹, która dawno ju¿ po³¹czy³a swój los z pewnym dzielnym cz³owiekiem, prokurentem filii Bawarskiego Banku Dyskontowego w Ratyzbonie, nazwaliœmy Helen¹. Poza ni¹ obdarzy³a mnie moja mi³a ma³¿onka jeszcze dwoma synami, tak ¿e, aczkolwiek w rozs¹dnych granicach, doœwiadczy³em jednak na ludzk¹ miarê radoœci i k³opotów ojcostwa. Nic chwytaj¹cego za serce, przyznajê, nigdy w ¿adnym z moich dzieci siê nie ujawni³o. Nie mog³y siê równaæ z tak¹ dzieciêc¹ piêknoœci¹ jak na przyk³ad ma³y Nepomuk Schneidewein, bratanek Adriana i póŸniejsza radoœæ jego oczu – jestem ostatnim cz³owiekiem, który by tak twierdzi³. Obaj moi synowie s³u¿¹ dziœ, jeden na cywilnym stanowisku, drugi w szeregach si³ zbrojnych, swemu führerowi, ¿e zaœ obcoœæ mojej postawy wobec potêg ojczystych w ogóle wytworzy³a wokó³ mnie pewn¹ pustkê, równie¿ i zwi¹zek tych m³odych ludzi z cichym domem rodzicielskim luŸnym jedynie nazwaæ nale¿y.

12


III Leverkühnowie by³ to ród wzbogaconych rzemieœlników i ch³opów, który rozkwita³ czêœciowo w okrêgu szmalkaldzkim, czêœciowo zaœ w prowincji saskiej nad brzegami Sali. Bli¿sza rodzina Adriana osiad³a od kilku pokoleñ na zagrodzie Buchel, nale¿¹cej do wiejskiej gminy Oberweiler w pobli¿u Weissenfels, dok¹d, po trzy kwadranse trwaj¹cej jeŸdzie kolej¹ z Kaisersaschern, mo¿na by³o dotrzeæ jedynie wys³an¹ na stacjê furmank¹. Buchel by³o zagrod¹ tak wielk¹, ¿e u¿ycza³o w³aœcicielowi rangi zamo¿nego gospodarza, obejmowa³o jakie piêædziesi¹t morgów pól i ³¹k z wspólnie u¿ytkowanym mieszanym lasem gromadzkim i bardzo rozleg³ym budynkiem mieszkalnym z drewna i muru pruskiego, lecz na kamiennej podmurówce. Tworzy³ on wraz ze stodo³ami i zabudowaniami dla byd³a otwarty czworobok, w œrodku którego ros³a niezapomniana dla mnie stara lipa, potê¿na, okryta w czerwcu wspaniale pachn¹cym kwieciem, z zielon¹ ³aweczk¹ wokó³ pnia. Piêkne to drzewo zapewne wadzi³o nieco ruchowi pojazdów na podwórzu i s³ysza³em, ¿e ka¿dy kolejny syn spadkobierca stale w m³odych latach walczy³ z ojcem o usuniêcie lipy ze wzglêdów praktycznych, aby pewnego dnia, ju¿ jako pan obejœcia, braæ j¹ z kolei w obronê przed zamys³ami w³asnego syna. Jak¿e czêsto lipa ta mog³a by³a ocieniaæ sny wczesnego dzieciñstwa i zabawy ma³ego Adriana, który, gdy nasta³ czas kwitnienia roku 1885, przyszed³ na œwiat na piêtrze owego domu w Buchel jako drugi syn ma³¿eñstwa Jonathana i Elsbeth Leverkühnów. Brat jego, Georg, dziœ niew¹tpliwie gospodarz ojcowizny, wyprzedzi³ go by³ o piêæ lat. Siostra, Urszula, urodzi³a siê po Adrianie, w takim¿e odstêpie czasu. Poniewa¿ do przyjació³ i znajomych, jakich Leverkühnowie posiadali w Kaisersaschern, nale¿eli równie¿ i moi rodzice, a nawet miêdzy domami naszymi istnia³y z dawien dawna szczególnie serdeczne stosunki, spêdzaliœmy w stosownej ku temu porze roku niejedno niedzielne popo³udnie na folwarku, gdzie jako mieszczuchy z wdziêcznoœci¹ raczyliœmy siê prostymi darami wsi, którymi nas pani Leverkühn podejmowa³a: gruboziarnistym razowcem ze s³odkim mas³em, z³ocistym miodem w plastrach, pysznymi truskawkami ze œmietan¹, zsiad³ym mlekiem w niebieskich dzie¿kach, posypanym okruchami czarnego chleba i cukrem. W okresie wczesnego dzieciñstwa Adriana lub Adriego, jak go nazywano, siedzieli tam jeszcze na wycugu jego dziadkowie, podczas gdy gospodarka spoczywa³a ju¿ ca³kiem w rêkach m³odszego pokolenia, a stary, z szacunkiem zreszt¹ s³uchany, ju¿ tylko wieczorami, rezonuj¹c bezzêbnymi usty przy stole,

13


miesza³ siê do niej. Z postaci tych przodków, którzy wkrótce niemal jednoczeœnie pomarli, niewiele mi w pamiêci pozosta³o. Tym wyraŸniej stoj¹ mi przed oczyma ich dzieci, Jonathan i Elsbeth Leverkühnowie, mimo i¿ zmienny to obraz i z biegiem mych lat ch³opiêcych, uczniowskich, z biegiem mych lat studenckich, przesun¹³ siê z m³odoœci w fazy wzrastaj¹cego znu¿enia z ow¹ skuteczn¹ niepostrze¿onoœci¹, tak dobrze znan¹ czasowi. Jonathan Leverkühn by³ Niemcem najlepszego pokroju, typem, jaki rzadko ju¿ spotkaæ mo¿na w naszych miastach, a z pewnoœci¹ nie wœród tych, którzy dzisiaj reprezentuj¹ wobec œwiata nasze cz³owieczeñstwo z jak¿e przygnêbiaj¹cym czêstokroæ tupetem – fizjonomia jakby nosz¹ca piêtno dawnych czasów, niby na wsi przechowany i przekazany obraz niemieckiego ¿ycia sprzed wojny trzydziestoletniej. Przychodzi³o mi to na myœl, gdy dorastaj¹c, przypatrywa³em mu siê okiem nieŸle ju¿ do patrzenia ukszta³conym. Niesforne, jasne z popielatym odcieniem w³osy spada³y mu na wysmuk³e, wyraŸnie na dwie czêœci podzielone czo³o z widocznie wystêpuj¹cymi ¿y³ami na skroniach, niemodnie d³ugie, zarasta³y gêsto kark, przechodz¹c obok piêknie ukszta³towanego, ma³ego ucha w kêdzierzaw¹ brodê, której jasny w³os obrasta³ policzki, podbródek i zag³êbienie pod warg¹. Owa dolna warga wystawa³a kr¹g³o i wydatnie spod krótkich, z lekka ku do³owi zwisaj¹cych w¹sów w uœmiechu, który w sposób niezwykle poci¹gaj¹cy kojarzy³ siê z nieco wysilonym, lecz równie¿ na wpó³ uœmiechniêtym i pog³êbionym lekkim onieœmieleniem spojrzeniem niebieskich oczu. Nos mia³ grzbiet cienki i delikatnie wygiêty, szczup³¹, pozbawion¹ zarostu czêœæ twarzy pod koœæmi policzkowymi pog³êbia³y cienie. ¯ylast¹ szyjê mia³ przewa¿nie ods³oniêt¹ i nie lubi³ miejskiej, powszedniej odzie¿y, która te¿ nie sprzyja³a jego postaci, zw³aszcza zaœ nie pasowa³a do jego r¹k, do tej silnej, opalonej i suchej, lekko piegowatej rêki, któr¹ obejmowa³ ga³kê laski, id¹c na wieœ do rady gminnej. Konsyliarz jakiœ spostrzeg³by mo¿e po pewnym przymglonym wysileniu tego spojrzenia, pewnej wra¿liwoœci owych skroni, niejak¹ sk³onnoœæ do migreny, której Jonathan podlega³ wprawdzie, lecz w doœæ ograniczonym stopniu, nie czêœciej ni¿ raz na miesi¹c i tak, ¿e nie zmusza³o go to do przerywania pracy. Lubi³ fajkê, pó³d³ug¹, porcelanow¹ fajkê z przykrywk¹, której specyficzny aromat machorkowy znacznie przyjemniej ni¿ przesta³y opar cygar i papierosów przepaja³ atmosferê dolnych pomieszczeñ. Lubi³ ponadto do poduszki têgi dzban merseburskiego piwa. W zimowe wieczory, gdy za drzwiami jego w³asnoœæ i scheda spoczywa³y pod œniegiem, widywano go przy lekturze, zw³aszcza przy

14


grubej, w wyt³aczan¹ œwiñsk¹ skórê oprawnej i na rzemyki zawi¹zywanej dziedzicznej Biblii, która, za ksi¹¿êcym zezwoleniem, oko³o roku 1700 wydrukowana zosta³a w Brunszwiku i zawiera³a nie tylko „uduchowione” przedmowy i glosy marginesowe doktora Marcina Lutra, lecz tak¿e przeró¿ne summaria, locos parallelos i ka¿dy rozdzia³ objaœniaj¹ce, historyczno-moralne wersety niejakiego pana Dawida von Schweinitz. O ksi¹¿ce tej kr¹¿y³a legenda, a raczej przekazywana œcis³a o niej wiadomoœæ, i¿ by³a ona w³asnoœci¹ owej ksiê¿niczki von Braunschweig-Wolfenbüttel, która poœlubi³a syna Piotra Wielkiego. Potem jednak sfingowa³a w³asn¹ œmieræ, tak i¿ odby³ siê jej pogrzeb, podczas gdy ona sama uciek³a na Martynikê i tam wst¹pi³a w zwi¹zek ma³¿eñski z pewnym Francuzem. Jak¿e czêsto Adrian, który mia³ szczególnie wyczulony zmys³ komizmu, œmia³ siê jeszcze póŸniej wraz ze mn¹ z tej historii, któr¹ ojciec jego, unosz¹c g³owê znad ksi¹¿ki, opowiada³ z ³agodnym a g³êbokim spojrzeniem, po czym, widocznie wcale niezra¿ony nieco skandaliczn¹ proweniencj¹ tego œwiêtego druku, ponownie zwraca³ siê ku wierszowanym komentarzom pana von Schweinitz lub ku Kazaniu Salomona do tyranów. Obok nabo¿nej tendencji jego lektury jawi³a siê jednak jeszcze inna, któr¹ w pewnym okresie dziejów scharakteryzowano by w ten sposób, i¿ pragn¹³ on „elementa spekulowaæ”. Oznacza to, i¿ uprawia³ na skromn¹ skalê i skromnymi œrodkami studia przyrodnicze, biologiczne, a tak¿e i chemiczno-fizyczne, w czym ojciec mój wspomaga³ go niekiedy materia³ami ze swego laboratorium. Owo zapomniane, a niewolne od wyrzutu okreœlenie takich badañ wybra³em wszak¿e dlatego, ¿e daje siê w nim dostrzec pewne zabarwienie mistyczne, co niegdyœ by³oby chyba podejrzane jako sk³onnoœæ do czarnoksiêstwa. Pragnê zreszt¹ dodaæ, ¿e zawsze doskonale rozumia³em ow¹ nieufnoœæ epoki religijno-spirytualistycznej do kie³kuj¹cej w³aœnie namiêtnoœci badania tajemnic natury. BojaŸñ bo¿a musia³a upatrywaæ w tym libertyñskie zadawanie siê z rzeczami zakazanymi, niezale¿nie od sprzecznoœci, któr¹ w tym dostrzec mo¿na, i¿ twór bo¿y, naturê i ¿ycie traktowano jako dziedzinê moralnie podejrzan¹. Natura sama jest zbyt pe³na produkcji ³udz¹co zatr¹caj¹cych o czarnoksiêstwo, dwuznacznych kaprysów, na pó³ os³oniêtych i dziwacznie na niepewnoœæ wskazuj¹cych aluzji, aby skromnie sama siebie ograniczaj¹ca pobo¿noœæ nie mia³a w zadawaniu siê z ni¹ upatrywaæ zuchwa³ego wykroczenia. Gdy ojciec Adriana otwiera³ wieczorem swe barwne ilustrowane ksi¹¿ki o egzotycznych motylach i stworach morskich, spozieraliœmy

15


nieraz, synowie jego i ja, a czasem i pani Leverkühn, ponad pokryt¹ skór¹, bocznymi oparciami pod g³owê opatrzon¹ tyln¹ porêcz¹ jego fotela, on zaœ wskazuj¹cym palcem kierowa³ nasz¹ uwagê na wymalowane tam wspania³oœci i dziwacznoœci: owe we wszystkich barwach palety mroczne i jaœniej¹ce, ko³ysz¹ce siê, z najbardziej wyszukanym smakiem artystycznym opatrzone wzorami i rozmaicie ukszta³towane papilios i morphios tropiku – owady, które w swej fantastycznie przesadnej piêknoœci pêdz¹ efemeryczny ¿ywot, a spoœród których pewne uchodz¹ wœród tubylców za z³e duchy przynosz¹ce malariê. Najwspanialsza barwa, któr¹ ukazuj¹, piêkny jak sen lazurowy b³êkit, nie jest, jak nas poucza³ Jonathan, bynajmniej rzeczywist¹ i prawdziw¹ barw¹, lecz zostaje wywo³ana przez delikatne ¿³obkowania oraz innego rodzaju ukszta³towania ³useczek na ich skrzyd³ach, przez mikrostrukturê, która wskutek najbardziej misternego za³amywania promieni œwietlnych i wy³¹czenia wiêkszoœci z nich powoduje, i¿ do oczu naszych dociera jedynie przepysznie jaœniej¹cy b³êkit. – Patrzajcie¿ – s³yszê jeszcze g³os pani Leverkühn – a wiêc to z³uda? – A czy b³êkit nieba nazywasz z³ud¹? – odpar³ jej m¹¿, odwracaj¹c siê ku niej. – Barwnika, z którego on siê bierze, tak¿e mi wymieniæ nie mo¿esz. Doprawdy, gdy to piszê, wydaje mi siê, jakbym sta³ jeszcze z pani¹ Elsbeth, Georgiem i Adrianem za fotelem ojca i œledzi³ jego palec, wskazuj¹cy te twory. By³y tam odmalowane motyle szklistoskrzyd³e, niemaj¹ce w ogóle ³usek na skrzyd³ach, tak ¿e wydaj¹ siê z delikatnego szk³a, i przetkane jedynie sieci¹ ciemniejszych ¿y³ek. Motyl taki, w swej przezroczystej nagoœci mi³uj¹cy mroczny cieñ listowia, nazywa siê Hetaera esmeralda. Ma on na swych skrzyd³ach jedn¹ tylko ciemn¹ plamê barwy ró¿owofioletowej, która, poniewa¿ poza tym motyla tego wcale nie widaæ, upodabnia go w locie do unoszonego wiatrem p³atka kwiatu. By³a tam tak¿e tropikalna kallima, której skrzyd³a, pyszni¹c siê z wierzchu pe³nym, soczystym trójdŸwiêkiem barw, od spodu z niesamowit¹ dok³adnoœci¹ upodobniaj¹ siê do liœcia, nie tylko form¹ i ¿y³kowaniem, lecz nadto jeszcze dziêki skrupulatnemu odtworzeniu drobnych nieczystoœci, naœladownictwu kropel wody, brodawkowatych naroœli grzybkowych i temu podobnych jeszcze. Jeœli to przemyœlne stworzenie przysiada³o ze z³o¿onymi skrzyd³ami wœród liœci, znika³o dziêki temu podobieñstwu w swym otoczeniu tak ca³kowicie, ¿e nawet naj¿ar³oczniejszy wróg nie móg³by go tam wytropiæ. Jonathan usi³owa³, i nie bez rezultatu, podzieliæ siê z nami swoim wzruszeniem na widok tego, siêgaj¹cego w wyrafinowany sposób a¿ w sferê indywidualnych u³omnoœci, ochronnego naœladownictwa.

16


– Jak¿e tego zwierz ten dokona³? – zapytywa³. – Jak tego dokonuje natura poprzez zwierzê? Bo w³asnej jego obserwacji i wyrachowaniu takiej sztuczki w ¿aden sposób nie mo¿na przypisaæ. Tak, tak, natura zna doskonale swe listowie, nie tylko w jego doskona³oœci, lecz tak¿e z jego drobnymi powszednimi wadami i zwyrodnieniami, i z figlarnej ¿yczliwoœci powtarza jego pozór zewnêtrzny w innej dziedzinie, od spodu skrzyde³ tego swojego motyla, dla oszukania innych swoich tworów. Ale dlaczego w³aœnie ten motyl posiada ów chytry przywilej? A jeœli sk¹din¹d celowe to dla niego, ¿e w stanie spoczynku na w³os upodabnia siê do liœcia – gdzie¿ siê podziewa celowoœæ, widziana od strony jego g³odnych przeœladowców, owych jaszczurek, ptaków i paj¹ków, dla których przeznaczony jest przecie¿ na pokarm, a które go, skoro tylko zechce, najbystrzejszym nawet spojrzeniem nie zdo³aj¹ wyœledziæ? Pytam was o to, abyœcie przypadkiem wy mnie o to samo nie zapytali. Jeœli jednak ów motyl móg³ by³ dla w³asnej obrony uczyniæ siê niewidzialnym, to wystarczy³o dalej przegl¹daæ ow¹ ksi¹¿kê, aby zawrzeæ znajomoœæ z takimi, które za pomoc¹ szczególnie rzucaj¹cej siê w oczy, ba, natrêtnej i najjaskrawszej widocznoœci osi¹ga³y ten sam cel. By³y one nie tylko szczególnie wielkie, lecz nadto z wyj¹tkowym przepychem ubarwione i wzorzyste, i, jak dodawa³ ojciec Leverkühn, lata³y swoimi drogami w tej pozornie wyzywaj¹cej szacie z ostentacyjn¹ powolnoœci¹, której jednak nikt niechaj nie nazywa zuchwa³¹, lecz która mia³a w sobie raczej przygnêbienie, lata³y, nigdy siê nie kryj¹c i nigdy te¿ przez ¿adne stworzenie, ma³pê, ptaka ani jaszczurkê, nawet jednym spojrzeniem nieodprowadzane. Dlaczego? Dlatego ¿e by³y obrzydliwoœci¹. I dlatego ¿e przez swoj¹ wyzywaj¹c¹ piêknoœæ, a do tego jeszcze powolnoœæ swego lotu, to w³aœnie dawa³y do zrozumienia. Sok ich mia³ tak wstrêtny smak i zapach, ¿e jeœli kiedykolwiek zdarza³o siê jakieœ nieporozumienie, jakaœ pomy³ka, ten, kto zamierza³ by³ udelektowaæ siê jednym spoœród nich, wypluwa³ kês ów ze wszelkimi oznakami obrzydzenia. Niejadalnoœæ ich jednak znana jest ca³ej przyrodzie i s¹ bezpieczne – smutno bezpieczne. My przynajmniej, stoj¹c za fotelem Jonathana, zadawaliœmy sobie pytanie, czy bezpieczeñstwo ich nie ³¹czy siê raczej z pohañbieniem, ni¿by je by³o mo¿na nazwaæ radosnym. Jaki¿ by³ jednak tego skutek? Ten, ¿e inne gatunki motyli sprytnie obleka³y siê t¹ sam¹ ostrzegawcz¹ wspania³oœci¹ i równie¿ w powolnym locie p³ynê³y niedotykalne i melancholijnie bezpieczne, mimo i¿ by³y najzupe³niej jadalne.

17


Zara¿ony uweseleniem Adriana z powodu tych nowinek, jego œmiechem, który dos³ownie nim wstrz¹sa³ i ³zy mu wyciska³, musia³em i ja rozeœmiaæ siê serdecznie. Lecz ojciec Leverkühn uciszy³ nas jednym „pst”, chcia³ bowiem, aby wszystkie te sprawy rozwa¿aæ z troskliw¹ nabo¿noœci¹ – z t¹ sam¹ tajemn¹ nabo¿noœci¹, z jak¹, powiedzmy, wpatrywa³ siê w niepojête pismo rysunkowe na skorupach niektórych muszli, pos³uguj¹c siê przy tym nieraz sw¹ wielk¹ czworok¹tn¹ lup¹ i nam tak¿e oddaj¹c j¹ do dyspozycji. Zapewne widok tych stworzeñ, œlimaków mianowicie i muszli morskich, by³ równie¿ wiele znacz¹cy, przynajmniej jeœli siê pod kierunkiem Jonathana przegl¹da³o ich podobizny. Najbardziej zdumiewaj¹c¹ przy tym myœl¹ by³o, ¿e wszystkie te, ze wspania³¹ pewnoœci¹ i równie œmia³ym, jak delikatnym poczuciem kszta³tu wykonane sklepienia i zwoje, ze swymi ró¿owymi otworami i opalizuj¹c¹, fajansow¹ g³adzizn¹ ró¿nokszta³tnej obudowy, by³y w³asnym dzie³em ich galaretowatych mieszkañców – co najmniej jeœli siê obstawa³o przy mniemaniu, ¿e natura sama siebie tworzy, i nie przywo³ywa³o pomocy Stwórcy, którego dziwnie wszak¿e by³oby wyobraziæ sobie jako pe³nego fantazji plastyka i ambitnego artystê, celuj¹cego w garncarskiej glazurze, tak ¿e nigdzie bardziej ni¿ tu nie doœwiadczamy pokusy w³¹czenia w ów proces rzemieœlniczego pó³boga, czyli demiurga – rzec chcia³em: ¿e œliczne te konchy by³y produktem tych¿e miêczaków, które chroni³y. – Wy – mówi³ nam Jonathan – jak to z ³atwoœci¹ mo¿ecie stwierdziæ, obmacuj¹c w³asne ³okcie albo ¿ebra, wytworzyliœcie, stawaj¹c siê, w waszym wnêtrzu mocne rusztowanie, szkielet, który daje oparcie waszemu cia³u, waszym miêœniom i który obnosicie w sobie, jeœli nie lepiej by³oby powiedzieæ: który was obnosi. Tu rzecz ma siê odwrotnie. Te stworzenia ca³¹ sw¹ twardoœæ wyrzuci³y na zewn¹trz, nie jako rusztowanie, lecz jako dom, i w³aœnie fakt, ¿e nie jest ona wnêtrzem, lecz czymœ zewnêtrznym, jest zapewne powodem jej piêknoœci. Przy takich uwagach ojca, jak ta o pró¿noœci rzeczy widzianych, my, ch³opcy, Adrian i ja, spogl¹daliœmy pewnie na siebie z nieco zdziwionym pó³uœmiechem. Niekiedy owa zewnêtrzna estetyka bywa³a zdradliwa, gdy¿ niektóre œlimaki conidalne, uroczo asymetryczne, w ¿y³kowan¹, blad¹ ró¿owoœæ lub miodowy br¹z upstrzony bia³ymi plamami zanurzone zjawiska, by³y os³awione z powodu swych jadowitych uk¹szeñ – i w ogóle, kiedy s³ucha³o siê gospodarza na Buchel, niejaka z³a s³awa b¹dŸ te¿ dwuznaczna fantastyka nie dawa³y siê oddzieliæ od ca³ego tego zadziwiaj¹cego wycin-

18


ka ¿ycia. Osobliwa jakaœ ambiwalencja pogl¹dów przejawia³a siê zawsze w bardzo ró¿norodnym u¿ytku, jaki z tych pysznych tworów czyniono. W œredniowieczu nale¿a³y one do sta³ego inwentarza kuchni czarownic i sklepionych piwnic alchemików oraz uznawane by³y za najodpowiedniejsze naczynia do przechowywania trucizn i napojów mi³osnych. Sk¹din¹d jednak jednoczeœnie s³u¿y³y podczas nabo¿eñstw do przechowywania hostii i relikwii, a nawet jako kielichy mszalne. Ile¿ spraw tu siê styka – trucizna i piêkno, trucizna i czary, ale tak¿e czary i liturgia. Jeœli tego nie myœleliœmy, to jednak komentarze Jonathana Leverkühna dawa³y nam to niejasno odczuæ. Co siê zaœ tyczy owego pisma rysunkowego, co do którego nigdy siê w³aœciwie nie uspokoi³, to znajdowa³o siê ono na skorupie pewnej niezbyt wielkiej muszli z Nowej Kaledonii, a wykonane by³o w z lekka w czerwieñ wpadaj¹cym br¹zowym kolorze na bia³awym tle. Znaki, jakby pêdzlem poci¹gniête, przechodzi³y na skraju w kreskow¹ wrêcz ornamentykê, na wiêkszej jednak czêœci sklepionej powierzchni mia³y w swej wymyœlnej z³o¿onoœci najwyraŸniej wygl¹d komunikatywnych znaków. O ile sobie przypominam, wykazywa³y znaczne podobieñstwo z wczesnoorientalnymi rodzajami pisma, na przyk³ad z duktem staroaramejskim, i ojciec mój musia³ przynosiæ swemu przyjacielowi z wcale nieŸle zaopatrzonej biblioteki miejskiej w Kaisersaschern ksi¹¿ki archeologiczne, daj¹ce mo¿noœæ badañ i porównañ. Oczywiœcie studia te nie dawa³y ¿adnych rezultatów, czy te¿ raczej tak pogmatwane i niedorzeczne, ¿e do niczego nie prowadzi³y. Z niejak¹ melancholi¹ przyznawa³ to równie¿ Jonathan, pokazuj¹c nam ów zagadkowy rysunek. – Zbadanie istotnego sensu tych znaków – mówi³ – okaza³o siê niemo¿liwoœci¹. Niestety, moi drodzy, tak to jest. Wymykaj¹ siê one naszemu zrozumieniu i, chocia¿ to bolesne, na tym zapewne siê skoñczy. Jeœli jednak powiadam „wymykaj¹ siê”, to jest to w³aœnie tylko przeciwieñstwem s³ów „otwieraj¹ siê”, a tego, ¿e natura wymalowa³a ów szyfr, do którego brak nam klucza, na skorupie swego tworu dla samej tylko ozdoby, tego mi nikt nie wmówi. Ozdoba i znaczenie bieg³y zawsze obok siebie, stare pisma tak¿e s³u¿y³y równoczeœnie ozdobie i przekazaniu. Niechaj mi nikt nie mówi, ¿e tu nie chciano nam czegoœ przekazaæ! Fakt, ¿e to przekazanie jest dla nas niedostêpne, zag³êbianie siê w tê sprzecznoœæ to tak¿e rozkosz. Czy zastanawia³ siê nad tym, ¿e jeœliby istotnie chodzi³o tutaj o jakieœ tajne pismo, natura musia³aby pos³ugiwaæ siê w³asn¹, z niej samej zrodzon¹, zorganizowan¹ mow¹? Jak¹¿ bowiem spoœród tych, które wynaleŸli ludzie, mia³aby wybraæ, aby siebie wyraziæ? Ju¿ wówczas jednak,

19


jako ch³opak, poj¹³em bardzo wyraŸnie, ¿e pozaludzka natura z samej istoty rzeczy jest illiterata, co w moich oczach zreszt¹ stanowi w³aœnie o jej niesamowitoœci. Tak, ojciec Leverkühn by³ umys³em spekulatywnym i dociekliwym i, jak ju¿ powiedzia³em, jego poci¹g do badañ naukowych – jeœli mo¿na mówiæ o naukowych badaniach, tam gdzie w³aœciwie chodzi tylko o marzycielsk¹ kontemplacjê – sk³ania³ siê zawsze w pewnym okreœlonym kierunku, a mianowicie ku mistycyzmowi b¹dŸ te¿ pe³nemu przeczuæ pó³mistycyzmowi, ku któremu, jak mi siê wydaje, myœl ludzka zg³êbiaj¹ca sprawy natury niemal z koniecznoœci zostaje skierowana. ¯e przedsiêwziêcie to, mianowicie doœwiadczenie natury, wywo³ywanie jej fenomenów, „kuszenie” jej przez ujawnianie jej dzia³alnoœci przy pomocy eksperymentów – ¿e wszystko to jest ju¿ ca³kiem bliskie czarnoksiêstwa, ba, nale¿y ju¿ nawet do jego zakresu i samo jest dzie³em „kusiciela”, by³o przeœwiadczeniem minionych epok; przeœwiadczeniem godnym szacunku, jeœli mam tu wyraziæ swoje zdanie. Chcia³bym wiedzieæ, jakimi oczami spogl¹dano by wówczas na owego cz³owieka z Wittenbergi, który, jak nam opowiada³ Jonathan, przed stu kilkudziesiêciu laty dokona³ by³ eksperymentu z widzialn¹ muzyk¹, co i nam niekiedy pokazywano. Do nielicznych przyrz¹dów fizycznych, jakimi rozporz¹dza³ ojciec Adriana, nale¿a³a okr¹g³a i w œrodku jedynie na kolcu swobodnie oparta szklana p³yta, na której siê ów cud dokonywa³. P³yta owa by³a mianowicie posypana drobniutkim piaskiem i ojciec, za pomoc¹ starego smyczka od wiolonczeli, którym po jej brzegu z góry na dó³ przeci¹ga³, wprawia³ j¹ w drgania, poruszony zaœ piasek przesuwa³ siê i uk³ada³ siê w zdumiewaj¹co precyzyjne a ró¿norakie arabeski i figury. Ta wizualna akustyka, w której oczywistoœæ i tajemnica, prawo i osobliwoœæ nader uroczo wspólnie wystêpowa³y, bardzo siê nam, ch³opcom, podoba³a; lecz nie mniej wa¿nym powodem, dla którego czêsto prosiliœmy o jej pokazanie, by³a równie¿ chêæ sprawienia przyjemnoœci eksperymentatorowi. Podobne upodobanie znajdowa³ on w lodowych kwiatach w dni zimowe; gdy owe krystaliczne opady pokrywa³y ma³e, ch³opskie szybki domostwa w Buchel, potrafi³ przez pó³ godziny zg³êbiaæ ich strukturê go³ym okiem i przez swoje powiêkszaj¹ce szk³o. Rzec chcia³bym: wszystko by³oby dobrze i mo¿na by by³o przejœæ nad tym do porz¹dku dziennego, gdyby owe twory, tak jak byæ powinno, trzyma³y siê symetryczno-figuralnego, œciœle matematycznego i regularnego porz¹dku. Lecz fakt, ¿e z jakimœ bezwstydnym kuglarstwem naœladowa³y roœlinnoœæ, ¿e przeœlicznie udawa³y wachlarze paproci, trawê, gwiazdy i kielichy kwiatów,

20


¿e za pomoc¹ swych lodowatych œrodków wdziera³y siê po dyletancku w sprawy organiczne, najbardziej przejmowa³ Jonathana, który bez koñca z niejakim potêpieniem, lecz tak¿e i podziwem potrz¹sa³ nad tym g³ow¹. – Czy te fantasmagorie – brzmia³o jego pytanie – stanowi¹ wzór dla kszta³tów roœlinnych, czy te¿ ich naœladownictwo? Ani jedno, ani drugie, odpowiada³ zapewne sam sobie; by³y to twory równoleg³e. Twórcza natura œni³a i tu, i tam ten sam sen, a jeœli mo¿na mówiæ o naœladownictwie, to z pewnoœci¹ o wzajemnym tylko. Czy¿ nale¿a³o stawiaæ za wzór prawdziwe dzieci pól i ³¹k tylko dlatego, ¿e posiada³y g³êbiê organicznego istnienia, podczas gdy lodowe kwiaty by³y jedynie zjawiskiem? Lecz pojawianie siê ich by³o wynikiem nie mniej skomplikowanego wspó³grania materii ni¿ to, które wystêpowa³o u roœlin. Jeœli dobrze rozumia³em naszego gospodarza, to zajmowa³o go zagadnienie jednoœci o¿ywionej i owej tak zwanej nieo¿ywionej przyrody, oraz myœl, ¿e wobec niej grzeszymy, przeci¹gaj¹c zbyt wyraŸn¹ granicê miêdzy tymi dwiema dziedzinami, gdy¿ w istocie jest ona przecie¿ przenikalna i w³aœciwie nie ma takiej elementarnej zdolnoœci, która by³aby wy³¹cznie zastrze¿ona dla stworzeñ ¿ywych i której biolog nie móg³by studiowaæ równie¿ na nieo¿ywionym modelu. W jak zaskakuj¹cy sposób dziedziny te istotnie siê zazêbiaj¹, pouczy³a nas „po¿eraj¹ca kropla”, której ojciec Leverkühn nie jeden raz w naszych oczach podawa³ po¿ywienie. Kropla, z czegokolwiek by siê sk³ada³a, z parafiny, oleju eterycznego – nie przypominam ju¿ sobie dok³adnie, z czego sk³ada³a siê tamta, wydaje mi siê jednak, ¿e by³ to chloroform – otó¿ kropla, powiadam, nie jest zwierzêciem, choæby najbardziej prymitywnym, nie jest nawet ameb¹, zak³adamy wiêc, ¿e nie mo¿e odczuwaæ apetytu na po¿ywienie ani zatrzymywaæ tego, co jej s³u¿y, a tego, co nie s³u¿y, wydalaæ. To wszystko jednak robi³a w³aœnie nasza kropla. Wisia³a odosobniona w szklance wody, gdzie Jonathan zapewne za pomoc¹ cieniutkiej strzykawki by³ j¹ umieœci³. Potem zaœ robi³, co nastêpuje. Bra³ pincet¹ cieniutk¹ szklan¹ sztabkê, w³aœciwie tylko nitkê ze szk³a, któr¹ nasmarowa³ uprzednio szelakiem, i podsuwa³ w pobli¿e kropli. Robi³ jedynie to, reszty zaœ dokonywa³a kropla. Wyrzuca³a na sw¹ powierzchniê ma³y b¹belek, coœ jakby wzgórek ch³onny, przez który wch³ania³a w siebie ca³¹ sztabkê, w ca³ej jej d³ugoœci. Sama rozci¹ga³a siê przy tym wzd³u¿, przybiera³a kszta³t gruszki, chc¹c ca³kowicie poch³on¹æ swój ³up, tak aby koñce jego nie wystawa³y, i, dajê na to s³owo, zaczyna³a, znów siê stopniowo zaokr¹glaj¹c, przyjmowaæ ponownie kszta³t jajowaty, zjadaæ ów szelak ze szklanej sztabki i zasilaæ nim swoje cia³o. Dokonawszy tego, wyrzuca³a,

21


powracaj¹c do kulistego kszta³tu, czysto wylizany sprzêt, w poprzek poza swoje brzegi, w otaczaj¹c¹ j¹ wodê. Nie mogê twierdziæ, ¿e ogl¹da³em to chêtnie, ale przyznajê, ¿e porywa³o mnie to, i Adriana zapewne tak¿e, mimo i¿ zawsze przy tego rodzaju pokazach ogromnie korci³o go do œmiechu i t³umi³ weso³oœæ jedynie ze wzglêdu na ojcowsk¹ powagê. Po¿eraj¹c¹ kroplê mo¿na by³o od biedy uwa¿aæ za œmieszn¹; lecz uczucia tego nie doznawa³em bynajmniej na widok pewnych niewiarygodnych i niesamowitych tworów natury, które udawa³o siê ojcu Adriana wyhodowaæ w najdziwaczniejszej kulturze i które równie¿ pozwala³ nam ogl¹daæ. Nigdy nie zapomnê tego widoku. Naczynie krystalizacyjne, w którym siê owe twory znajdowa³y, by³o w trzech czwartych nape³nione z lekka kleistym p³ynem, mianowicie rozcieñczonym szk³em wodnym, a z piaszczystego dna wyrasta³ groteskowy pejza¿yk rozmaicie zabarwionych porostów, pomieszana wegetacja niebieskich, zielonych i br¹zowych latoroœli, przypominaj¹cych algi, grzyby, naros³e polipy, a tak¿e mchy, równie¿ muszle, kolbki nasienne, drzewka lub konary drzewek, tu i ówdzie zaœ po prostu ludzkie cz³onki – najosobliwsze rzeczy, jakie kiedykolwiek mia³em przed oczami: osobliwe nie tyle ze wzglêdu na swój dziwaczny wprawdzie i zdumiewaj¹cy wygl¹d, ile z powodu swej g³êboko melancholijnej natury. Gdy bowiem ojciec Leverkühn pyta³ nas, co o tym s¹dzimy, a my odpowiadaliœmy nieœmia³o, ¿e to chyba roœliny. – Nie – odpowiada³ – to nie s¹ roœliny, one je tylko udaj¹. Ale nie szanujcie ich mniej z tego powodu! W³aœnie to, ¿e tak czyni¹ i z ca³ych si³ staraj¹ siê o to, godne jest wszelkiego szacunku. Okaza³o siê, ¿e owe porosty by³y ca³kowicie nieorganicznego pochodzenia, uformowa³y siê za pomoc¹ materia³ów pochodz¹cych z apteki „Pod Niebiañskimi Zwiastunami”. Piasek na dnie naczynia posypa³ Jonathan, przed nape³nieniem go roztworem szk³a wodnego, rozmaitymi kryszta³kami; by³y to, jeœli siê nie mylê, kryszta³ki chromokwaœnego potasu i siarczanu miedzi i z tego posiewu rozwinê³a siê, jako rezultat procesu fizycznego okreœlanego mianem „ciœnienia osmotycznego”, ta po¿a³owania godna hodowla, dla której jej opiekun usi³owa³ w wiêkszym jeszcze stopniu pozyskaæ nasz¹ sympatiê. Pokaza³ nam mianowicie, ¿e te ¿a³osne imitacje ¿ycia po¿¹daj¹ œwiat³a, s¹ „heliotropiczne”, jak to nauka o ¿yciu nazywa. Wystawi³ nam owo akwarium na œwiat³o s³oneczne, os³oniwszy uprzednio trzy jego boki i, patrzcie¿, ku œcianie szklanego naczynia, przez któr¹ wpada³o œwiat³o, sk³oni³a siê wkrótce ca³a ta podejrzana kolonia; grzyby, falliczne ³odygi polipów, drzewka i ŸdŸb³a alg wraz z na wpó³ ukszta³towanymi cz³onkami ludzkimi, i to z tak têsk-

22


nym d¹¿eniem do ciep³a i radoœci, ¿e dos³ownie uczepi³y siê szyby i mocno do niej przywar³y. – A przecie¿ s¹ martwe – powiedzia³ Jonathan i ³zy nap³ynê³y mu przy tym do oczu, podczas gdy Adrianem, jak widzia³em, wstrz¹sn¹³ hamowany œmiech. Co siê mnie tyczy, nie zdo³am rozstrzygn¹æ, czy zjawiska takie powinny pobudzaæ do œmiechu, czy do p³aczu. Jedno tylko powiadam: upiorne wybryki tego rodzaju s¹ wy³¹cznie spraw¹ natury, zw³aszcza zuchwale przez cz³owieka kuszonej natury. W czcigodnym królestwie humaniorów jest siê od takich strachów bezpiecznym.

IV Poniewa¿ poprzedni odcinek i tak rozrós³ siê ponad miarê, dobrze zrobiê, otwieraj¹c nowy, aby choæby w kilku s³owach z³o¿yæ ho³d równie¿ i portretowi gospodyni na Buchel, drogiej matce Adriana. Byæ mo¿e, i¿ wdziêcznoœæ, któr¹ odczuwa siê wobec w³asnego dzieciñstwa, nadto zaœ smakowite poczêstunki, jakimi nas podejmowa³a, obraz ten upiêkszaj¹ – twierdzê wszak¿e, ¿e w ¿yciu nie spotka³em bardziej poci¹gaj¹cej kobiety nad Elsbeth Leverkühn, a mówiê o jej skromnej, niemaj¹cej pretensji intelektualnych osobie z szacunkiem, który wpaja mi przekonanie, ¿e geniusz syna wiele zawdziêcza³ witalnej udatnoœci jego matki. Jeœli sprawia³o mi radoœæ przypatrywanie siê piêknej, staroniemieckiej g³owie jej mê¿a, wzrok mój z nie mniejsz¹ przyjemnoœci¹ zatrzymywa³ siê na jej tak na wskroœ mi³ej, swoiœcie wyrazistej postaci o harmonijnych proporcjach. Urodzona w okolicach Apoldy, by³a tak ciemnow³osa, jak to siê niekiedy zdarza w krajach niemieckich, mimo i¿ w konkretnym wypadku genealogia nie daje podstaw do przypisywania tego domieszce krwi romañskiej. Z uwagi na ciemn¹ czerñ jej w³osów, jak i spokojnie a przyjaŸnie spogl¹daj¹ce oczy mo¿na by by³o uwa¿aæ j¹ za W³oszkê, gdyby nie przeczy³a temu pewna germañska twardoœæ rysów twarzy. Twarz ta stanowi³a doœæ krótki owal, z raczej spiczasto œci¹gniêt¹ brod¹, niezbyt regularnym, z lekka wgniecionym, na koñcu trochê zadartym nosem, i ze spokojnymi, nie nadmiernie pe³nymi, ale i nie nazbyt ostro zarysowanymi ustami. Zakrywaj¹ce po³owê uszu w³osy, o których ju¿ mówi³em i które, podczas gdy dorasta³em, z wolna siê posrebrza³y, œci¹gniête by³y tak mocno, ¿e lœni³y jak lustro, a przedzia³ek nad czo³em ukazywa³ bia³¹ skórê

23



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.