Isabel Allende Dziennik Mai 042447
Dziennik Mai
Nastolatkom z mojego plemienia: Alejandrowi, Andrei, Nicole, Sabrinie, Aristotelisowi i Achilleasowi
5
6
Tell me, what else should I have done? Doesn’t everything die at last, and too soon? Tell me, what is it you plan to do with your one wild and precious life? Powiedz, co innego powinnaœ by³a robiæ? Czy wszystkiemu nie s¹dzona œmieræ, za prêdko? Powiedz, co zamierzasz wreszcie robiæ z twoim jedynym zwariowanym i cennym ¿yciem? Mary Oliver, Letni dzieñ (t³um. Czes³aw Mi³osz)
7
8
Lato stycze単, luty, marzec
9
10
T
ydzieñ temu, nie uroniwszy nawet jednej ³zy, babcia uœciska³a mnie na lotnisku w San Francisco i powtórzy³a raz jeszcze, ¿e jeœli mi ¿ycie mi³e, nie powinnam kontaktowaæ siê z nikim ze znajomych, dopóki nie bêdziemy mia³y pewnoœci, ¿e moi wrogowie ju¿ mnie nie szukaj¹. Moja Nini jest paranoiczk¹, jak inni mieszkañcy Niezale¿nej Republiki Ludowej Berkeley przeœladowani przez rz¹d i istoty pozaziemskie, ale w tym wypadku nie przesadza³a: nigdy zbyt wiele œrodków ostro¿noœci. Wrêczy³a mi stukartkowy zeszyt, ¿ebym prowadzi³a dziennik, tak jak robi³am to od ósmego do piêtnastego roku ¿ycia, do momentu, kiedy wywichn¹³ mi siê ¿yciorys. „Bêdziesz mia³a, Mayu, czas, ¿eby siê ponudziæ. Wykorzystaj go na opisanie piramidalnych g³upot, jakich narobi³aœ, mo¿e dziêki temu zrozumiesz ich skutki”, powiedzia³a. Istnieje kilka napisanych przeze mnie dzienników. Dziadek trzyma³ je w biurku pod kluczem owiniête taœm¹ samoprzylepn¹, a teraz moja Nini przechowuje je pod ³ó¿kiem w pude³ku po butach. To bêdzie zeszyt numer 9. Moja Nini uwa¿a, ¿e przydadz¹ mi siê, kiedy pójdê do psychoanalityka, bo zawieraj¹ klucze do rozszyfrowania mojej zasup³anej osobowoœci; ale gdyby je przeczyta³a, wiedzia³aby, ¿e jest tam mnóstwo bajek, które mog³yby zmyliæ samego Freuda. W zasadzie babcia nie ufa specjalistom, którzy ka¿¹ sobie p³aciæ od godziny, bo nie zale¿y im na szybkim osi¹gniêciu rezultatu, robi jednak wyj¹tek dla
11
psychiatrów, poniewa¿ jeden wyci¹gn¹³ j¹ z depresji i z side³ magii, kiedy wpad³a na pomys³, ¿eby kontaktowaæ siê ze zmar³ymi. Schowa³am zeszyt do plecaka, by jej nie uraziæ, nie maj¹c zamiaru z niego korzystaæ, ale godziny ci¹gn¹ siê tu w nieskoñczonoœæ, a pisanie jest sposobem na zabicie czasu. D³u¿y³ mi siê ten pierwszy tydzieñ wygnania. Jestem na wysepce niemal niewidocznej na mapie, w samym œrodku œredniowiecza. Trudno mi pisaæ o moim ¿yciu, bo nie wiem, ile pamiêtam, a ile jest wytworem mojej wyobraŸni. Sama prawda mo¿e byæ nudna, dlatego bezwiednie j¹ zmieniam albo coœ przejaskrawiam, ale postanowi³am naprawiæ ten defekt i w przysz³oœci k³amaæ jak najmniej. I tak oto w czasach, kiedy nawet Janomami z Amazonii u¿ywaj¹ komputerów, ja piszê rêcznie. Zajmuje mi to du¿o czasu, a moje pismo przypomina chyba cyrylicê, bo nawet ja sama nie mogê go odcyfrowaæ, myœlê jednak, ¿e ze strony na stronê bêdzie coraz bardziej czytelne. Pisanie jest jak jazda na rowerze: trudne do zapomnienia, nawet jeœli ktoœ nie robi tego latami. Staram siê trzymaæ porz¹dku chronologicznego, bo jakiœ porz¹dek jest potrzebny; pomyœla³am, ¿e tak bêdzie mi ³atwiej, ale gubiê w¹tek, robiê du¿o dygresji albo przypominam sobie kilka kartek dalej o czymœ wa¿nym, a nie mogê ju¿ wróciæ, ¿eby to wkleiæ. Moja pamiêæ posuwa siê ruchem kolistym, spiralnym albo skacze jak akrobata na trapezie.
Nazywam siê Maya Vidal, lat dziewiêtnaœcie, p³eæ ¿eñska, panna, bez ch³opaka – z braku okazji, a nie dlatego, ¿e jestem wybredna – urodzona w Berkeley w Kalifornii, posiadaczka paszportu amerykañskiego, chwilowo na wygnaniu na pewnej wyspie na po³udniu œwiata. Dali mi na imiê Maya, bo moj¹
12
Nini poci¹gaj¹ Indie, a rodzicom nie przysz³o do g³owy nic lepszego, choæ mieli dziewiêæ miesiêcy, ¿eby siê nad tym zastanowiæ. W jêzyku hindi maya znaczy „czar, iluzja, z³udzenie”. Nie ma to nic wspólnego z moim charakterem. Bardziej pasowa³oby Attyla, bo niszczê wszystko, czego siê dotknê. Moja historia zaczyna siê w Chile, od babci Nini, na d³ugo zanim przysz³am na œwiat, bo gdyby ona nie wyemigrowa³a, nie zakocha³aby siê w moim Popo i nie osiedli³a w Kalifornii, ojciec nie pozna³by matki, a ja nie by³abym mn¹, tylko ca³kiem inn¹ chilijsk¹ dziewczyn¹. Jak wygl¹dam? Metr osiemdziesi¹t, piêædziesi¹t osiem kilo, kiedy gram w pi³kê no¿n¹, i du¿o wiêcej, jeœli siê zaniedbam, umiêœnione nogi, niezgrabne rêce, oczy niebieskie albo szare w zale¿noœci od pory dnia, w³osy blond, tak s¹dzê, ale nie jestem pewna, bo od lat nie widzia³am ich naturalnego koloru. Nie odziedziczy³am egzotycznej powierzchownoœci babci, jej oliwkowej cery i tych ciemnych worków pod oczami, które nadaj¹ jej ³ajdacki wygl¹d, ani aparycji mojego ojca, atrakcyjnego jak toreador i równie pró¿nego. Nie przypominam tak¿e dziadka – mojego wspania³ego Popo – bo niestety nie jest on moim biologicznym przodkiem, tylko drugim mê¿em mojej Nini. Przypominam matkê, przynajmniej jeœli chodzi o wzrost i kolor skóry. Nie by³a lapoñsk¹ ksiê¿niczk¹, jak mi siê wydawa³o, zanim nauczy³am siê pos³ugiwaæ rozumem, lecz duñsk¹ stewardes¹, w której mój ojciec, pilot komercyjnych linii lotniczych, zakocha³ siê w powietrzu. By³ za m³ody, ¿eby siê ¿eniæ, ale ubzdura³ sobie, ¿e to kobieta jego ¿ycia, i przeœladowa³ j¹ uparcie, a¿ w koñcu zmêczona ust¹pi³a. A mo¿e ust¹pi³a dlatego, ¿e zasz³a w ci¹¿ê. Faktem jest, ¿e siê pobrali, i choæ ¿a³owali tego ju¿ po nieca³ym tygodniu, zostali jednak ze sob¹ do moich narodzin. Kilka dni po moim przyjœciu na œwiat, kiedy jej m¹¿ lata³ gdzieœ w chmurach, ona spakowa³a walizki,
13
zawinê³a mnie w kocyk i pojecha³a taksówk¹ do teœciów. Moja Nini by³a wtedy w San Francisco i protestowa³a przeciwko wojnie w Zatoce, ale mój Popo siedzia³ w domu i przyj¹³ pakunek, który matka wrêczy³a mu bez specjalnych wyjaœnieñ, po czym pobieg³a do czekaj¹cej taksówki. Wnuczka by³a tak ma³a, ¿e mieœci³a siê na d³oni dziadka. Nied³ugo potem Dunka przys³a³a poczt¹ dokumenty rozwodowe, a jako bonus zrzeczenie siê praw do opieki nad córk¹. Moja matka nazywa siê Marta Otter, pozna³am j¹ w wieku oœmiu lat, kiedy dziadkowie zabrali mnie latem do Danii. Teraz jestem w Chile, kraju mojej babci Nidii Vidal, gdzie ocean ma³ymi kêsami zjada ziemiê i gdzie od kontynentu po³udniowoamerykañskiego odrywaj¹ siê wyspy. Œciœle rzecz bior¹c, mieszkam na Chiloé, bêd¹cej czêœci¹ Krainy Jezior, miêdzy 41 i 43 stopniem szerokoœci geograficznej po³udniowej, w archipelagu o powierzchni mniej wiêcej 9000 kilometrów kwadratowych, licz¹cym oko³o 200 000 mieszkañców. Wszyscy s¹ ni¿si ode mnie. W mapudungun, jêzyku miejscowych Indian, Chiloé oznacza krainê cáhuiles, krzykliwych mew o czarnych g³ówkach, ale powinno nazywaæ siê krain¹ drewna i ziemniaków. Oprócz Isla Grande, na której znajduj¹ siê najwiêksze miasta, istnieje wiele wysepek, z czego kilka niezamieszkanych. Czasami tworz¹ grupki z³o¿one z trzech, czterech wysp le¿¹cych tak blisko siebie, ¿e ³¹cz¹ siê podczas odp³ywu, ale ja nie mia³am szczêœcia, ¿eby wyl¹dowaæ na którejœ z nich: do najbli¿szego miasteczka mam przy spokojnym morzu czterdzieœci piêæ minut drogi motorówk¹.
Moja podró¿ z pó³nocy Kalifornii na Chiloé zaczê³a siê w szykownym ¿ó³tym volkswagenie babci, który od 1999 roku prze¿y³ siedemnaœcie st³uczek, a mimo to pêdzi³ niczym ferrari.
14
Wyjecha³am w œrodku zimy, jednego z tych wietrznych i deszczowych dni, kiedy zatoka San Francisco traci barwy, a krajobraz wygl¹da jak namalowany piórkiem, jest bia³y, czarny, szary. Babcia prowadzi³a w swoim stylu, zmuszaj¹c auto do rzê¿enia, uczepiona kierownicy niczym ko³a ratunkowego, patrz¹c czêœciej na mnie ni¿ na drogê, zajêta wydawaniem ostatnich instrukcji. Nie wyjaœni³a mi jeszcze, dok¹d dok³adnie mam jechaæ; Chile – to wszystko, co powiedzia³a, kreœl¹c plan mojego znikniêcia. W samochodzie wyjawi³a szczegó³y i wrêczy³a mi tanie wydanie jakiegoœ przewodnika turystycznego. – Chiloé? Co to za miejsce? – spyta³am. – Tu masz wszystkie potrzebne informacje – odpar³a, wskazuj¹c ksi¹¿eczkê. – To chyba bardzo daleko… – Im dalej wyjedziesz, tym lepiej. Na Chiloé mieszka mój przyjaciel, Manuel Arias, jedyna osoba na œwiecie, oprócz Mike’a O’Kelly’ego, której ufam. Na tyle, ¿e odwa¿y³am siê go poprosiæ, by ciê ukry³ na rok czy dwa. – Rok czy dwa! Zwariowa³aœ, Nini! – Pos³uchaj, smarkulo, s¹ takie chwile, kiedy cz³owiek nie ma ¿adnej kontroli nad w³asnym ¿yciem, wszystko siê po prostu dzieje. To jedna z takich chwil – obwieœci³a z nosem przyklejonym do przedniej szyby, bo jad¹c w gmatwaninie autostrad, próbowa³a siê zorientowaæ, gdzie jesteœmy. Dotar³yœmy na lotnisko w ostatniej chwili i rozsta³yœmy siê bez przesadnej wylewnoœci; obraz, jaki zachowa³am w pamiêci, to widok prychaj¹cego volkswagena znikaj¹cego w strugach deszczu. Kilka godzin lecia³am do Dallas, wciœniêta miêdzy okienko i grubaskê pachn¹c¹ pra¿onymi fistaszkami, a potem dziesiêæ godzin innym samolotem do Santiago, rozbudzona i g³odna, wspominaj¹c, rozmyœlaj¹c i czytaj¹c przewodnik o Chiloé, który
15
zachwala³ walory krajobrazu, drewniane koœcio³y i wiejskie ¿ycie. By³am przera¿ona. Kiedy pilot zapowiedzia³ l¹dowanie, na zabarwionym na pomarañczowo niebie nad fioletowymi szczytami Andów, nieodwo³alnymi, wiecznymi, olbrzymimi, wstawa³ œwit 2 stycznia roku 2009. Wkrótce zobaczy³am zielon¹ dolinê, rzêdy drzew, rozrzucone pastwiska, a w oddali Santiago, gdzie urodzili siê babcia i ojciec i gdzie rozegra³a siê tajemnicza czêœæ historii naszej rodziny.
Bardzo ma³o wiem o przesz³oœci babci, ona sama rzadko o niej wspomina³a, jakby jej ¿ycie zaczê³o siê, gdy pozna³a mojego Popo. W 1974 roku w Chile zmar³ jej pierwszy m¹¿, Felipe Vidal, kilka miesiêcy po zamachu stanu wojskowych, którzy obalili socjalistyczny gabinet Salvadora Allende i zaprowadzili w kraju dyktaturê. Kiedy zosta³a wdow¹, zdecydowa³a, ¿e nie bêdzie ¿yæ pod rz¹dami represyjnego re¿imu, i wyemigrowa³a do Kanady razem ze swoim synem Andresem, moim tat¹. On sam niewiele móg³ dodaæ do tej opowieœci, bo ma³o pamiêta z dzieciñstwa, ale nadal ubóstwia swojego ojca, po którym zosta³y tylko trzy fotografie. „Ju¿ nigdy nie wrócimy, prawda?”, zapyta³ Andrés w samolocie, którym lecieli do Kanady. To nie by³o pytanie, tylko oskar¿enie. Mia³ dziewiêæ lat, dojrza³ niespodziewanie przez ostatnie miesi¹ce i domaga³ siê wyjaœnieñ, bo zdawa³ sobie sprawê, ¿e matka próbuje go chroniæ za pomoc¹ pó³prawd i k³amstw. Dzielnie zniós³ wiadomoœæ o tym, ¿e ojciec mia³ atak serca, i to, ¿e go pochowano, a jemu nie pozwolono zobaczyæ cia³a ani siê po¿egnaæ. Nied³ugo póŸniej siedzia³ w samolocie lec¹cym do Kanady. „Oczywiœcie, ¿e wrócimy, Andresie”, zapewni³a go matka, ale jej nie uwierzy³. W Toronto zostali przyjêci przez wolontariuszy z Komitetu do spraw UchodŸców, którzy dali im ubrania w odpowiednich
16
rozmiarach i umieœcili w umeblowanym mieszkaniu z poœcielonymi ³ó¿kami i pe³n¹ lodówk¹. Przez pierwsze trzy dni, dopóki wystarczy³o zapasów jedzenia, matka i dziecko siedzieli zamkniêci, dygocz¹c w samotnoœci, ale czwartego dnia zjawi³a siê opiekunka spo³eczna, która dobr¹ hiszpañszczyzn¹ poinformowa³a ich o przywilejach i prawach ka¿dego mieszkañca Kanady. W pierwszej kolejnoœci odbyli intensywny kurs angielskiego, a ch³opiec zosta³ zapisany do szko³y; potem Nidia znalaz³a pracê jako szofer, ¿eby oszczêdziæ sobie upokorzenia, za jakie uwa¿a³a branie od pañstwa ja³mu¿ny i bezczynne siedzenie w domu. By³o to najmniej stosowne zajêcie dla mojej Nini: skoro teraz tak okropnie prowadzi, wtedy musia³a byæ jeszcze gorszym kierowc¹. Krótka kanadyjska jesieñ ust¹pi³a miejsca polarnej zimie – cudownej wed³ug Andresa, teraz nazywanego Andym, który odkry³ radoœæ, jak¹ daje œlizganie siê po lodzie i jazda na nartach – nieznoœnej dla Nidii, która nie by³a w stanie siê rozgrzaæ ani pokonaæ smutku po utracie mê¿a i swojego kraju. Jej stan ducha nie poprawi³ siê wraz z nadejœciem nieœmia³ej wiosny ani z pojawieniem siê kwiatów, wyros³ych jak fatamorgana w ci¹gu jednej nocy w miejscach, gdzie przedtem le¿a³ ubity œnieg. Czu³a, ¿e nie zapuœci tam korzeni, i ze spakowan¹ walizk¹ czeka³a na mo¿liwoœæ powrotu do Chile, gdy tylko skoñczy siê dyktatura. Nie podejrzewa³a, ¿e potrwa to szesnaœcie lat.
Nidia Vidal mieszka³a w Toronto dwa lata, licz¹c dni i godziny, a¿ pozna³a Paula Ditsona II, mojego Popo, profesora Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Przyjecha³ do Toronto wyg³osiæ seriê wyk³adów o pewnej uciekaj¹cej przed nim planecie, której istnienie próbowa³ udowodniæ za pomoc¹
17
wzlotów wyobraŸni i poetyckich wyliczeñ. Mój Popo by³ jednym z nielicznych afroamerykañskich astronomów – wykonywa³ zawód zdominowany przez bia³ych – wybitnym specjalist¹ w swojej dziedzinie, autorem kilku ksi¹¿ek. W m³odoœci spêdzi³ rok nad jeziorem Turkana w Kenii, badaj¹c okoliczne staro¿ytne megality, i na podstawie odkryæ archeologicznych stworzy³ teoriê, zgodnie z któr¹ bazaltowe kolumny by³y obserwatoriami astronomicznymi u¿ywanymi trzysta lat przed er¹ chrzeœcijañsk¹ do wyznaczania kalendarza ksiê¿ycowego plemienia Borana. Do dziœ stosuj¹ go pasterze z Etiopii i Kenii. W Afryce Popo nauczy³ siê obserwowaæ niebo bez uprzedzeñ i tak zrodzi³y siê jego podejrzenia dotycz¹ce niewidocznej planety, której potem szuka³ bezskutecznie za pomoc¹ najpotê¿niejszych teleskopów. Uniwersytet w Toronto ulokowa³ go w apartamencie dla wystêpuj¹cych goœcinnie naukowców i wynaj¹³ mu samochód w agencji; w ten sposób Nidii Vidal przypad³o w udziale wo¿enie astronoma w czasie jego pobytu w Kanadzie. Dowiedziawszy siê, ¿e kierowc¹ jest Chilijka, opowiedzia³ jej, ¿e odwiedzi³ obserwatorium w La Silla w Chile, ¿e z pó³kuli po³udniowej widaæ konstelacje nieznane na pó³nocy, na przyk³ad galaktyki Ma³y Ob³ok Magellana i Wielki Ob³ok Magellana, i ¿e w niektórych miejscach powietrze noc¹ jest tak nieskazitelnie czyste, a klimat tak suchy, ¿e panuj¹ tam idealne warunki do badania niebosk³onu. Dziêki temu odkryto, ¿e grupy galaktyk przypominaj¹ kszta³tem pajêczynê. Jeden z tych iœcie powieœciowych zbiegów okolicznoœci sprawi³, ¿e zakoñczy³ swój pobyt w Chile tego samego dnia 1974 roku, w którym ona wraz z synem wyje¿d¿a³a do Kanady. Tak sobie myœlê, ¿e mo¿e byli w tym samym czasie na lotnisku, nie znaj¹c siê, czekaj¹c ka¿de na swój lot, ale twierdzili, ¿e to niemo¿liwe, bo on zauwa¿y³by tak piêkn¹ kobietê, a ona te¿
18