Splendor Vladimir Nabokov

Page 1


2


V LADIMIR

NABOKOV

Splendor prze³o¿y³a Anna Ko³yszko pos³owiem opatrzy³ Leszek Engelking

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA


Tytu³ orygina³u: Glory Projekt ok³adki: Tamara Romaniuk Redakcja: Jan Gondowicz Redakcja techniczna: S³awomir Æwikliñski Korekta: Janina Zgrzembska, Monika Paduch

 1971, Dmitri Nabokov All rights reserved  for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2006, 2016  for the Polish translation by Jakub Kazimierz Wasilewski and Pawe³ Stefan Wasilewski

ISBN 978-83-287-0271-4

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2016

4


Dla Véry

5


6


Wstêp Niniejsza ksi¹¿ka zamyka cykl ostatecznych wersji angielskich, w których komplet moich powieœci rosyjskich (napisanych w Europie Zachodniej w latach 1925–1937, opublikowanych przez oficyny emigracyjne w latach 1926–1952) sta³ siê dostêpny dla amerykañskich i brytyjskich czytelników. Przegl¹daj¹c poni¿szy wykaz, proszê ³askawie odnotowaæ drastyczn¹ przerwê miêdzy rokiem 1938 a 1959: Maszeñka, 1926 (Mary, 1970) [Maszeñka, 1993] Korol, dama, walet, 1928 (King, Queen, Knave, 1968) [Król, dama, walet, 1994] Zaszczita £u¿yna, 1930 (The Defense, 1964) [Obrona £u¿yna, 2005] Sogladataj, 1930 (The Eye, 1965) [Oko, 1994] Podwig, 1932 (Glory, 1971) [Splendor, 2006] Kamiera obskura, 1933 (Laughter in the Dark, 1938) [Œmiech w ciemnoœci, 1993] Otczajanije, 1936 (Despair, 1966) [Rozpacz, 1993] Prig³aszenije na kazñ, 1938 (Invitation to a Beheading, 1959) [Zaproszenie na egzekucjê, 1990] Dar, 1952 (The Gift, 1963) [Dar, 1995]

7


Niniejszy przek³ad jest pedantycznie wierny orygina³owi. Mój syn pracowa³ trzy lata z przerwami nad pierwszym szkicem, nad którym ja nastêpnie spêdzi³em trzy miesi¹ce, ¿eby przygotowaæ ostateczn¹ wersjê. Po³o¿y³em w Podwigu szczególny nacisk na rosyjskie zaabsorbowanie ruchem fizycznym i gestykulacj¹, chodzeniem i siadaniem, uœmiechami i spojrzeniami spode ³ba, co dodatkowo zwiêkszy³o trudnoœci naszego przedsiêwziêcia. Zasiad³em do Podwigu w maju 1930 roku, zaraz po napisaniu Sogladataja, a skoñczy³em go pod koniec roku. Moja ¿ona i ja, wówczas jeszcze bezdzietni, wynajmowaliœmy salonik z sypialni¹ na Luitpoldstrasse, w zachodnim Berlinie, w przepastnym, mrocznym mieszkaniu jednonogiego genera³a von Bardelebena, starszego pana zajêtego wy³¹cznie sporz¹dzaniem drzewa genealogicznego swojej rodziny; mia³ on szerokie czo³o w poniek¹d nabokowowskim kszta³cie i by³, w istocie, spokrewniony ze s³ynnym mistrzem szachowym Bardelebenem, którego œmieræ przypomina œmieræ mojego £u¿yna. Pewnego dnia na pocz¹tku lata Ilja Fondamiñski, redaktor naczelny „Sowriemiennych zapiskow”, przyjecha³ tam z Pary¿a, ¿eby kupiæ ow¹ ksi¹¿kê na korniu (jak zw¹ jeszcze niez¿ête ³any zbo¿a), czyli na pniu. By³ socjalrewolucjonist¹, ¯ydem, ¿arliwym chrzeœcijaninem, wytrawnym historykiem i nader czaruj¹cym cz³owiekiem (zamordowanym przez Niemców w jednym z obozów zag³ady). Bardzo wyraŸnie pamiêtam, z jak wybornym animuszem klepn¹³ siê w kolana, zanim wsta³ z naszej ponurej zielonej otomany, gdy sfinalizowaliœmy negocjacje w sprawie umowy! Tytu³ roboczy ksi¹¿ki – z pewnoœci¹ bardzo chwytliwy – (póŸniej odrzucony na rzecz celniejszego Podwigu, „wyczynu”) brzmia³ Romanticzeskij wiek, „romantyczne cza-

8


sy”, a wybra³em go po trosze dlatego, ¿e znudzi³o mi siê wys³uchiwaæ, jak zachodni dziennikarze obwo³uj¹ nasz¹ epokê „materialistyczn¹”, „pragmatyczn¹”, „utylitarn¹” itd., a nade wszystko dlatego, ¿e cel mojej powieœci, jedynej zreszt¹, której przyœwieca³ jakikolwiek cel, polega³ na podkreœleniu dreszczu emocji i blasku, jakie mój m³ody banita znajduje w najpowszedniejszych przyjemnoœciach, a tak¿e w pozornie b³ahych przygodach samotnego ¿ycia. Zanadto u³atwi³bym zadanie recenzentom pewnego pokroju (zw³aszcza owym odosobnionym osobnikom, na których moje utwory oddzia³uj¹ tak osobliwie, ¿e mo¿na by s¹dziæ, i¿ hipnotyzujê ich zza kulis, zmuszaj¹c do wykonywania nieprzyzwoitych gestów), gdybym sam wytkn¹³ u³omnoœci w³asnej powieœci. Doœæ powiedzieæ, ¿e chocia¿ ledwo unikn¹³em z³udnej egzotyki i banalnej komedii, moja powieœæ wzbija siê na wy¿yny czystoœci i melancholii, jakie uda³o mi siê uzyskaæ jedynie w sporo póŸniejszej Adzie. Dociekliwy czytelnik móg³by zapytaæ, jak g³ówni bohaterowie Splendoru maj¹ siê do postaci moich pozosta³ych czternastu (rosyjskich i amerykañskich) powieœci. Martin jest najbardziej uprzejmy, prawy i ujmuj¹cy ze wszystkich moich m³odych ludzi, a ma³a Sonia, o matowych, ciemnych oczach i niesfornych czarnych w³osach (w ¿y³ach jej ojca, s¹dz¹c z nazwiska, musia³a p³yn¹æ czeremiska krew), powinna zostaæ uznana przez znawców pokus i praktyk mi³osnych za najosobliwiej poci¹gaj¹c¹ ze wszystkich moich m³odych dam, acz przy tym, niew¹tpliwie, kapryœn¹ i okrutn¹ ba³amutkê. Je¿eli mo¿na poniek¹d uznaæ Martina za mojego dalekiego krewnego (sympatyczniejszego, lecz te¿ du¿o naiwniejszego ode mnie), z którym ³¹czy mnie garœæ wspomnieñ

9


z dzieciñstwa i pewne póŸniejsze upodobania, to jego bezbarwni rodzice, per contra, praktycznie nie przypominaj¹ moich. Co zaœ do kolegów Martina z Cambridge, Darwin ca³kowicie pozostaje tworem wyobraŸni, podobnie zreszt¹ jak Moon, natomiast „Wadim” i „Teddy” rzeczywiœcie przewinêli siê przez moje ¿ycie na tej¿e uczelni – wspominam ich pod inicja³ami N.R. i R.C. w Pamiêci, przemów, w rozdziale trzynastym, przedostatnim akapicie. Trzej zagorzali patrioci oddani dzia³alnoœci antybolszewickiej, Zi³anow, Jogolewicz i Gruzinow, nale¿¹ do krêgu usytuowanego politycznie zaraz na prawo od dawnych terrorystów i zaraz na lewo od kadetów, a przy tym równie daleko od monarchistów jak od marksistów. Zna³em dobrze takich ludzi w œrodowisku otaczaj¹cym pismo publikuj¹ce Splendor w odcinkach, lecz ¿adna z tych postaci nie przynosi wiernego portretu konkretnego cz³owieka. Czujê siê w obowi¹zku okreœliæ tu œciœle ten typ polityczny (z miejsca rozpoznawany, z bezwiedn¹ precyzj¹ wiedzy wrodzonej, przez rosyjskiego inteligenta, podówczas g³ównego czytelnika moich ksi¹¿ek), bo do dzisiaj nie mogê pogodziæ siê z faktem – który powinno siê czciæ w dorocznym pirotechnicznym popisie sarkazmu i pogardy – ¿e propaganda bolszewicka zdo³a³a tak zmanipulowaæ intelektualistów amerykañskich, i¿ kompletnie zlekcewa¿yli ¿yw¹ obecnoœæ myœli liberalnej wœród emigrantów rosyjskich. (Zatem jest pan trockist¹? – wysun¹³ b³yskotliwy domys³ pewien wyj¹tkowo ograniczony lewicowy pisarz w roku 1940 w Nowym Jorku, kiedy stwierdzi³em, ¿e nie opowiadam siê ani za sowietami, ani za carem). Bohater Splendoru nie bardzo jednak interesuje siê polityk¹ – to pierwsze z dwóch mistrzowskich posuniêæ ze strony czarodzieja, który stworzy³ Martina. Spe³nienie stanowi motyw jego przeznaczenia, dominuj¹cy tu niczym

10


temat fugi. Martin nale¿y do w¹skiej grupy ludzi, którym „marzenia siê spe³niaj¹”. Lecz owemu spe³nieniu niezmiennie towarzyszy przejmuj¹ca nostalgia. Wspomnienie dzieciêcej zadumy miesza siê z czekaniem na œmieræ. Ryzykowna droga, któr¹ w koñcu Martin dociera do zakazanej Zoorlandii (nie myliæ z Zembl¹ Nabokova!), wiedzie do nielogicznego koñca baœniow¹ œcie¿k¹ wij¹c¹ siê przez malowany las z obrazka w pokoju dziecinnym. Kto wie, czy „spe³nienie” nie nadawa³oby siê lepiej na tytu³: nie mog³o bowiem umkn¹æ uwagi Nabokova, ¿e oczywisty przek³ad s³owa podwig to exploit – „wyczyn”, i zaiste pod tym w³aœnie tytu³em jego Podwig figuruje u bibliografów; doœæ jednak dojrzeæ w s³owie exploit wyzysk, by znik³ podwig jako czyn bezinteresownie chwalebny. Autor zatem wybra³ okrê¿ny „splendor” [glory], który choæ mniej dos³ownie, lecz wiernie oddaje tytu³ oryginalny ze wszystkimi jego naturalnymi odga³êzieniami widocznymi w spi¿owym s³oñcu. Jest to splendor wielkiej przygody i ofiary z³o¿onej z siebie; splendor tej ziemi z jej pstrym rajem; splendor osobistego mêstwa; splendor opromienionego mêczennika. W obecnej dobie, ju¿ po dyskredytacji freudyzmu, autor z gwizdem zdumienia wspomina, ¿e jeszcze nie tak dawno – powiedzmy do roku 1959 (czyli przed opublikowaniem pierwszego z siedmiu wstêpów do jego zanglicyzowanych powieœci) – dziecko rzekomo mia³o automatycznie doœwiadczaæ wewnêtrznego rozdarcia w emocjonalnej reakcji na rozwód rodziców. Jednak¿e rozstanie rodziców nie wywar³o takiego wp³ywu na psychikê Martina, tylko wiêc zdesperowanemu bêcwa³owi udrêczonemu koszmarnym przes³uchaniem ze z³ego snu wybaczyæ by mo¿na œmia³y wniosek, ¿e Martin przedar³ siê do ojczyzny, bo straci³ ojca. Nie mniej karko³omny wydaje siê argument

11


¿e, o dziwo, ukochana Martina nosi to samo imiê co jego matka. Moje drugie dotkniêcie czarodziejskiej ró¿d¿ki wygl¹da nastêpuj¹co: poœród wielu darów, jakimi obsypa³em Martina, mia³em przezornoœæ oszczêdziæ mu talentu. Jak¿e ³atwo bowiem by³oby uczyniæ go artyst¹, pisarzem; a jak trudno nie pozwoliæ mu nim zostaæ, wyposa¿aj¹c przy tym w nadwra¿liwoœæ, któr¹ zwykle przypisujemy twórcom; jak¿e okrutny wydaje siê zakaz znalezienia w sztuce – nie tyle „ucieczki” (bo prowadzi ona jedynie do schludniejszej celi na spokojniejszym piêtrze), ile ulgi od oskomy na ¿ycie! Zwyciê¿y³a pokusa, ¿eby powa¿yæ siê na w³asny skromny wyczyn w nimbie dotychczasowego dorobku. Efekt przypomina mi problem szachowy, który niegdyœ skomponowa³em. Jego piêkno kryje siê w paradoksalnym pierwszym ruchu: bia³a królowa ma do dyspozycji cztery pola, ale na ka¿dym wesz³aby w drogê (tak potê¿na figura, a jednak wesz³aby „w drogê”!) jednemu z bia³ych skoczków w czterech wariantach mata; innymi s³owy, skoczek jako ca³kiem zbêdny zawalidroga i balast na planszy, bez ruchu w dalszej grze, musi siê schroniæ w neutralnym k¹cie za bezczynnym pionem i zaklinowaæ tam w gnuœnym zapomnieniu. Piekielnie siê namêczy³em przy stworzeniu owego problemu. Podobnie jak przy Podwigu. Autor ufa, ¿e m¹dry czytelnik powstrzyma siê od gor¹czkowego wertowania jego autobiografii Pamiêci, przemów, aby odnaleŸæ analogiczne wypadki b¹dŸ pokrewn¹ sceneriê. Urok Splendoru le¿y gdzie indziej. Nale¿y go szukaæ w echach i powi¹zaniach drobnych epizodów, ruchach naprzód i wstecz, które wywo³uj¹ z³udne wra¿enie impetu – w dawnym œnie na jawie, kiedy gracz tuli zbawienn¹ pi³kê do piersi, albo w przelotnej migawce ukazuj¹cej roz-

12


pacz matki Martina wykraczaj¹c¹ poza ramy czasowe powieœci, siêgaj¹c¹ abstrakcyjnej przysz³oœci, której czytelnik mo¿e siê ledwie domyœlaæ, nawet gdy po³knie ju¿ ostatnie siedem rozdzia³ów, gdzie czyste szaleñstwo zwrotów strukturalnych i maskarada wszystkich postaci wieñcz¹ frenetyczny fina³, choæ w gruncie rzeczy niewiele siê na samym koñcu dzieje, ot, ptak przycupnie na furtce w szarudze d¿d¿ystego dnia. Vladimir Nabokov Montreux, 8 grudnia 1970

13


14


1

Chocia¿ mo¿e to kogoœ dziwiæ, Edelweiss, dziadek Martina, by³ Szwajcarem, krzepkim jegomoœciem z sumiastym w¹sem, który w latach szeœædziesi¹tych XIX wieku pracowa³ jako guwerner dzieci petersburskiego dziedzica, niejakiego Indrikowa, i poœlubi³ jego najm³odsz¹ córkê. W dzieciñstwie Martin uwa¿a³, ¿e ów aksamitny bia³y alpejski kwiat, ulubieniec zielników, dosta³ sw¹ nazwê na czeœæ jego dziadka. PóŸniej te¿ zreszt¹ nie porzuci³ do koñca tego przekonania. Dobrze pamiêta³ dziadka, aczkolwiek tylko w jednej pozie i sytuacji – mianowicie jako za¿ywnego starszego pana, ubranego na bia³o, z siwymi w¹sami, w panamie na g³owie i pikowej kamizelce obwieszonej brelokami (z których najzabawniejszy mia³ kszta³t sztyletu wielkoœci paznokcia), jak siedzi na ³awce przed domem w ruchomym cieniu lipy. Na tej samej ³awce dziadek zmar³, trzymaj¹c w d³oni ukochany z³oty zegarek z wieczkiem przypominaj¹cym z³ote lusterko. Gest przyszed³ rych³o w czas, bo dziadka trafi³a apopleksja, a zgodnie z rodzinn¹ legend¹ wskazówki stanê³y w tej samej chwili co serce.

15


Przez wiele lat przechowywano dziadka Edelweissa w wielkim, skórzanym albumie; fotografie wykonywano podówczas ze smakiem oraz wnikliw¹ rozwag¹. Przedsiêwziêcie by³o niebagatelne, bo najpierw nale¿a³o na d³ugo unieruchomiæ delikwenta, a dopiero potem daæ mu pozwolenie na uœmiech – tu¿ przed pstrykniêciem zdjêcia. Wymyœlnoœæ heliografii przes¹dza³a o wadze i solidnoœci mêskich póz dziadka na tych cokolwiek bladych, lecz œwietnych jakoœciowo fotografiach: dziadek za m³odu ze œwie¿o upolowan¹ s³onk¹ u stóp; dziadek dosiada klaczy Daisy; dziadek na pr¹¿kowanej sofie werandowej z czarnym jamnikiem, który nie chcia³ siedzieæ spokojnie i na zdjêciu wyszed³ z trzema ogonami. Dopiero w roku 1918 dziadek Edelweiss znik³ na zawsze, kiedy album poszed³ z dymem, podobnie zreszt¹ jak stó³, na którym le¿a³, a tak¿e ca³y dwór spalony ze szczêtem przez parobków z pobliskiej wsi. Nieroztropnie bowiem obrócili go w perzynê, zamiast wzbogaciæ siê, spieniê¿aj¹c meble. Ojciec Martina by³ dermatologiem, i to s³awnym. Podobnie jak dziadek by³ têgiej postury, mia³ bardzo jasn¹ karnacjê, w wolnych chwilach uwielbia³ ³owiæ babki na wêdkê, poza tym posiada³ imponuj¹c¹ kolekcjê sztyletów i szabli, a tak¿e d³ugich, dziwnych pistoletów, za które u¿ytkownicy bardziej nowoczesnej broni omal nie postawili go przed pluton egzekucyjny. Na pocz¹tku roku 1918 opuch³, ociê¿a³, j¹³ traciæ oddech, a umar³ bodaj¿e 10 marca w niejasnych okolicznoœciach. Jego ¿ona Sofia wraz z synem mieszka³a wtedy pod Ja³t¹: miastem, które przymierza³o siê raz do jednego, raz do drugiego re¿imu i w swych fochach nie mog³o siê zdecydowaæ. By³a m³od¹ kobiet¹ o ró¿owych, piegowatych policzkach i jasnych w³osach upiêtych w wielki kok; mia³a wysokie brwi gêstniej¹ce ku nasadzie nosa, prawie niewidoczne

16


przy skroniach, oraz dziurki (choæ obecnie nie nosi³a kolczyków) przek³ute w wyd³u¿onych p³atkach delikatnych uszu. Jeszcze do niedawna grywa³a ostro i zwinnie w tenisa na korcie ziemnym istniej¹cym od lat osiemdziesi¹tych w ich dworku na pó³nocy kraju. Jesieni¹ du¿o jeŸdzi³a na czarnym rowerze marki Enfield alejkami ich parku po g³oœno szeleszcz¹cych kobiercach suchych liœci. Albo rusza³a pieszo sprê¿ystym poboczem szosy i d³ugo sz³a drog¹, od dzieciñstwa blisk¹ jej sercu, z Olchowa do Woskresieñska, machaj¹c jak wytrawny piechur kosztown¹ lask¹ z koralow¹ g³ówk¹. W Sankt Petersburgu uchodzi³a za anglofilkê i delektowa³a siê t¹ s³aw¹ – rozprawia³a elokwentnie na takie tematy jak skauci lub Kipling, a ju¿ szczególn¹ rozkosz czerpa³a z czêstych wizyt w Sklepie Angielskim Drewa, w którym jeszcze na schodach, pod wielkim afiszem (niewiasty pokrywaj¹cej g³owê ch³opcu grub¹ warstw¹ piany), klientów wita³ cudowny zapach myd³a i lawendy z przymieszk¹ czegoœ, co przywodzi³o na myœl woñ zwijanej gumowej wanny, europejskiej pi³ki futbolowej i okr¹g³ego, ciê¿kostrawnego, szczelnie owiniêtego celofanem ciasta bo¿onarodzeniowego. Dlatego pierwsze ksi¹¿ki do czytania Martin dostawa³ w jêzyku angielskim: matka nie znosi³a rosyjskiego pisma dla dzieci „Zaduszewnoje S³owo” (Serdeczne s³owo) i zarazi³a go tak¹ awersj¹ do ma³ych utytu³owanych, smag³olicych bohaterek pani Czarskiej, ¿e Martin d³ugo potem unika³ wszystkich ksi¹¿ek napisanych przez kobiety, wyczuwaj¹c nawet w najlepszych dzie³ach, jakie wysz³y spod damskiego pióra, nieœwiadome pragnienie niem³odych, zapewne te¿ za¿ywnych niewiast, by otuliæ siê piêknym imieniem i skuliæ na kanapie jak kotka. Sofia nie znosi³a zdrobnieñ, bardzo siê pilnowa³a, ¿eby ich nie u¿ywaæ, dlatego zawsze wpada³a w irytacjê, gdy m¹¿ mówi³:

17


– Nasz synuœ znów ma kaszelki. Zmierzmy mu temperaturkê. W rosyjskiej literaturze dla dzieci roi³o siê od rozkosznego seplenienia, przeplatanego grzechem moralizowania. Je¿eli nazwisko rodowe dziadka Martina kwit³o w górach, to w tajemniczym nazwisku panieñskim babki pobrzmiewali dalekim echem ró¿ni Wo³kowowie (Wilkowie), Kunicynowie (Kuniccy) i Bie³kinowie (Wiewiórscy), a wiêc fauna rosyjskich baœni. Dawnymi czasy w naszym kraju grasowa³a wspania³a zwierzyna. Jednak¿e Sofia uwa¿a³a, ¿e rosyjskie baœnie s¹ toporne, okrutne i odra¿aj¹ce, pieœni ludowe bzdurne, a zagadki idiotyczne. Nie bardzo wierzy³a w s³ynn¹ nianiê Puszkina, twierdz¹c, ¿e poeta wymyœli³ j¹ wraz z jej bajaniem, robótkami na drutach i zgryzot¹. Dlatego Martin nie pozna³ we wczesnym dzieciñstwie œwiata, który nastêpnie, dziêki pryzmatycznej fali pamiêci, móg³by dodaæ czaru jego ¿yciu. Nie cierpia³ wszak¿e na brak czaru ani nie ubolewa³, ¿e bynajmniej nie rosyjski b³êdny rycerz Rus³an, lecz jego zachodni brat od ma³ego rozbudzi³ w nim wyobraŸniê. Jakie to jednak ma znaczenie, sk¹d pochodzi owo delikatne szturchniêcie, które wprawia duszê w ruch i popycha j¹ naprzód, aby nigdy ju¿ nie zazna³a spoczynku?

2

Na jasnej œcianie nad w¹skim ³ó¿kiem dziecinnym z bocznymi siatkami z bia³ego sznurka i œwiêtym obrazkiem w g³owach (na którym widnia³a lakierowana œniada twarz œwiêtego w aluminiowej ramie, na szkar³atnej aksamitnej podk³adce nadgryzionej przez mole lub Martina) wisia³a akwarela przedstawiaj¹ca gêsty las z krêt¹ œcie¿k¹ nikn¹c¹ w g¹szczu. W angielskiej ksi¹¿ce, jed-

18


nej z czytanych mu przez mamê (jak¿e wolno i tajemniczo cedzi³a s³owa, a przy tym jak¿e szeroko otwiera³a oczy, dochodz¹c do koñca strony, po czym zas³ania³a je drobn¹, lekko upstrzon¹ piegami rêk¹ i pyta³a: – Jak s¹dzisz, i co siê potem sta³o?), znajdowa³o siê opowiadanie o takim obrazku z leœn¹ œcie¿k¹, wisz¹cym nad ³ó¿kiem ma³ego ch³opca, który pewnej piêknej nocy, w samej koszuli nocnej, wprost z ³ó¿ka wdrapa³ siê do obrazka i ruszy³ œcie¿k¹ gin¹c¹ w ostêpach. Matka, roztrz¹sa³ z niepokojem Martin, mo¿e zauwa¿yæ podobieñstwo miêdzy akwarel¹ na œcianie a ilustracj¹ w ksi¹¿ce; przestraszy siê i zgodnie z jego rachubami ukróci nocne wêdrówki syna, usuwaj¹c obrazek. Dlatego przy ka¿dym pacierzu w ³ó¿ku przed zaœniêciem (najpierw odmawia³ krótk¹ modlitwê po angielsku: „Jezu Chryste wiecznie ¿ywy, skieruj wzrok swój litoœciwy na Twe dzieciê, czyste w œwiecie”, a potem „Ojcze nasz” w sycz¹cej, sybilliñskiej, jednym s³owem s³owiañskiej wersji), który odklepywa³ poœpiesznie, usi³uj¹c oprzeæ kolana na poduszce – co matka uwa¿a³a za niedopuszczalne ze wzglêdów ascetycznych – b³aga³ Boga, ¿eby nie zauwa¿y³a owej kusz¹cej œcie¿ki tu¿ nad jego g³ow¹. Kiedy w m³odoœci wspomina³ przesz³oœæ, zastanawia³ siê, czy pewnej nocy rzeczywiœcie nie wyskoczy³ z ³ó¿ka wprost w ten obrazek, co zapocz¹tkowa³o pe³n¹ radoœci i udrêk wêdrówkê, w któr¹ obróci³o siê ca³e jego ¿ycie. W pamiêci majaczy³ mu ch³odny dotyk ziemi, zielony pó³mrok lasu, zakola dró¿ki (z wystaj¹cymi gdzieniegdzie garbami wielkich korzeni), trzy pnie, które mignê³y mu, gdy przeskakiwa³ je na bosaka, oraz dziwny, ciemny, roj¹cy siê fantastycznymi mo¿liwoœciami przestwór. Kiedy babka Edelweiss z domu Indrikow malowa³a za m³odu akwarelami, pieczo³owicie mieszaj¹c na porcelanowej palecie niebieski pigment z ¿ó³tym, nie mog³a

19


przypuszczaæ, ¿e pewnego dnia jej wnuk zapuœci siê w g³¹b tej wykreowanej zieleni. Odkryty wówczas dreszcz emocji, który od tamtej pory w ró¿nych przejawach i melan¿ach towarzyszy³ Martinowi ca³e ¿ycie, okaza³ siê w³aœnie uczuciem, które matka mia³a nadziejê w nim obudziæ, chocia¿ sama nie bardzo potrafi³aby je nazwaæ; po prostu wiedzia³a, ¿e co wieczór musi wpajaæ synowi to, co wpoi³a jej nieboszczka guwernantka, stara, m¹dra pani Brook, której syn zbiera³ niegdyœ orchidee na Borneo, przelecia³ balonem nad Sahar¹ i zgin¹³ w ³aŸni tureckiej podczas wybuchu bojlera. Czyta³a, a Martin s³ucha³, klêcz¹c na krzeœle, oparty ³okciami na oœwietlonym lamp¹ okr¹g³ym stole, lecz bardzo trudno by³o przestaæ i zaprowadziæ go do ³ó¿ka, bo zawsze b³aga³, ¿eby mu jeszcze poczyta³a. Czasem zanosi³a go na barana na górê, do pokoju dziecinnego, co nazywano „sk³adowaniem”. Przed snem dostawa³ angielskiego biszkopta z metalowego pude³ka wy³o¿onego niebieskim papierem. Górn¹ warstwê tworzy³y przepyszne, pokryte cukrem, pod nimi znajdowa³y siê imbirowe i kokosowe, a kiedy pewnej smutnej nocy dotar³ na spód, musia³ pogodziæ siê z trzecim rodzajem, zwyk³ymi ciastkami bez smaku. Nic siê u Martina nie marnowa³o – ani chrupi¹ce angielskie ciastka, ani przygody rycerzy króla Artura. Có¿ to by³a za czarowna chwila, gdy jakiœ m³odzian – czy¿by kuzyn samego sir Tristrama? – po raz pierwszy wk³ada³ na siebie kawa³ek po kawa³ku lœni¹c¹, wypuk³¹ zbrojê p³ytow¹ i rusza³ na pierwszy bój! By³y te¿ owe dalekie, koliste wyspy, na których brzegu dziewica wypatrywa³a oczy, w szatach powiewaj¹cych na wietrze, a na jej nadgarstku siedzia³ zakapturzony sokó³. I Sindbad z czerwon¹ chust¹ oraz z³otym kolczykiem w uchu; i w¹¿ morski, którego zielone dzwona tu³owia stercza³y z wody niczym po³ówki

20


opon a¿ po horyzont. I ma³y ch³opiec, który znalaz³ miejsce, gdzie têcza styka siê z ziemi¹. A wszystkie te cuda skupia³ niejako w sobie i przywo³ywa³ wspania³y model sypialnego wagonu fornirowanego na br¹zowo w witrynie Société des Wagons-Lits et des Grands Express Européens na Newskim Prospekcie, którym poprowadzono ch³opca na spacer w pewien pochmurny, mroŸny dzieñ, przy czym ze wzglêdu na, niezbyt wprawdzie silne, zawieje œnie¿ne malec musia³ na krótkie spodenki i poñczochy w³o¿yæ czarne we³niane spodnie.

3

Mi³oœæ matki do Martina by³a tak zaborcza, ¿arliwa i intensywna, ¿e œciska³a dos³ownie serce. Po rozpadzie ma³¿eñstwa, gdy matka zamieszka³a osobno z Martinem, w niedziele ch³opiec odwiedza³ ojca w ich dawnym mieszkaniu, gdzie myszkowa³ wœród pistoletów i sztyletów, a niewzruszony ojciec czyta³ obok gazetê i tylko od czasu do czasu, nie podnosz¹c wzroku, rzuca³ w jego stronê: – Tak, nabity – albo: – Tak, zatruty. – Sofia prawie nie mog³a wtedy usiedzieæ w domu, targana niedorzeczn¹ myœl¹, ¿e jej gnuœny sk¹din¹d m¹¿ pokusi siê jednak o to, ¿eby zatrzymaæ syna przy sobie. Martin by³ wobec ojca nad wyraz czu³y i uk³adny, móg³by wiêc pragn¹æ jak najbardziej z³agodziæ karê; wierzy³ bowiem, ¿e ojciec zosta³ skazany na banicjê za wybryk pope³niony pewnego letniego wieczoru w ich dworku na wsi, kiedy to podszed³ do fortepianu i wydoby³ z niego zgo³a zdumiewaj¹cy dŸwiêk, jak gdyby ktoœ nast¹pi³ mu na ogon, a nazajutrz wyjecha³ do Sankt Petersburga i nigdy nie wróci³. Zdarzy³o siê to w roku zamordowania arcyksiêcia austriackiego w seraju. Martin bardzo wyraŸnie wyobra¿a³ sobie ów seraj

21


z otoman¹, arcyksiêcia w kapeluszu z piórem, jak wywija mieczem, broni¹c siê przed pó³tuzinem spiskowców w czarnych pelerynach, tote¿ rozczarowa³ siê wielce, gdy jego b³¹d wyszed³ na jaw. Grzmot spad³ na klawiaturê fortepianu pod jego nieobecnoœæ. Ch³opiec my³ wtedy zêby w s¹siednim pomieszczeniu, gêst¹, pienist¹, s³odk¹ past¹, szczególnie atrakcyjn¹ dziêki napisowi po angielsku: „Skoro nie sposób ulepszyæ zawartoœci, ulepszyliœmy tubê”. Istotnie, otwór mia³ kszta³t poprzecznej szpary, pasta wiêc nie wype³za³a na szczotkê jak robak, lecz uk³ada³a siê jak wst¹¿ka. W dniu, w którym wiadomoœæ o œmierci mê¿a dotar³a w Ja³cie do Sofii, ta przypomnia³a sobie ostatni¹ z nim rozmowê z najdrobniejszymi szczegó³ami i niuansami. M¹¿ siedzia³ przy wiklinowym stoliku, wpatrzony w czubki swoich krótkich, rozcapierzonych palców, a ona mówi³a mu, ¿e d³u¿ej tak ¿yæ nie mog¹, bo od dawna stali siê sobie obcy, dlatego pragnie zabraæ syna i odejœæ, choæby jutro. Na co m¹¿ uœmiechn¹³ siê leniwie i odpowiedzia³ cichym, nieco chrapliwym g³osem, ¿e ma, niestety, racjê, ale to on odejdzie, znajdzie sobie mieszkanie na mieœcie. Jego cichy g³os, jowialna oty³oœæ, a nade wszystko pilnik, którym bez wytchnienia torturowa³ swoje miêkkie paznokcie, doprowadza³y j¹ do sza³u, aczkolwiek przyjê³aby tê scenê jeszcze gorzej, gdyby omawiali separacjê poœród awantur i we ³zach. W pewnej chwili wsta³ i nie przestaj¹c manipulowaæ pilnikiem, zacz¹³ chodziæ po pokoju, rozprawiaj¹c przy tym z dobrodusznym uœmiechem o b³ahych szczegó³ach domowych ich przysz³ego ¿ycia w separacji (w którym bezsensown¹ rolê gra³a doro¿ka). Raptem mijaj¹c otwarty fortepian, bez powodu r¹bn¹³ z ca³ej si³y piêœci¹ w klawiaturê, która wyda³a dŸwiêk, jakby przez otwarte na chwilê drzwi wdar³ siê zgrzytliwy ryk. Nastêpnie

22


tym samym cichym g³osem dokoñczy³ przerwane zdanie, a kiedy znowu mija³ fortepian, zamkn¹³ starannie wieko. Œmieræ ojca, którego Martin niespecjalnie kocha³, wstrz¹snê³a nim z tego samego powodu, z którego nie kocha³ go tak, jak powinien; ponadto nie móg³ siê otrz¹sn¹æ z myœli, ¿e ojciec umar³ w nies³awie. Dopiero wtedy poj¹³, ¿e ¿ycie ludzkie porusza siê zygzakami, ¿e w³aœnie pokona³ pierwszy zakrêt, a jego ¿ycie uleg³o zmianie z chwil¹, gdy matka wezwa³a go z alei cyprysów na taras i oznajmi³a nieswoim g³osem: – W³aœnie przyszed³ list od Zi³anowa. – Po czym przesz³a na angielski: – Musisz byæ dzielny, bardzo dzielny. Chodzi o twojego ojca, którego nie ma ju¿ wœród nas. Martin zblad³ i uœmiechn¹³ siê z konsternacj¹. Potem d³ugo siê b³¹ka³ po parku Woroncowa, raz po raz powtarzaj¹c dziecinne okreœlenie, jakie niegdyœ nada³ ojcu, i usi³owa³ sobie wyobraziæ – z serdeczn¹, marzycielsk¹ wiarygodnoœci¹ – ¿e ojciec jest tu¿ obok, przed nim, za nim, pod tamtym cedrem, na trawiastym zboczu, nieopodal, hen daleko, wszêdzie. By³o parno, chocia¿ niedawno przetoczy³a siê straszna burza. Wokó³, nad lœni¹cymi krzewami nieszpu³ki, bzycza³y muchy miêsne. Po stawie sun¹³ rozjuszony czarny ³abêdŸ, machaj¹c na boki dziobem, tak szkar³atnym, jakby by³ malowany. Z migda³owców opad³y p³atki i odcina³y siê teraz bladoœci¹ od ciemnej ziemi na wilgotnej œcie¿ce niczym migda³y w pierniku. Niedaleko olbrzymich cedrów libañskich ros³a samotna brzoza z liœæmi opadaj¹cymi na bok w sposób w³aœciwy tylko brzozom (jakby dziewczyna rozpuœci³a w³osy, prze³o¿y³a je na jedn¹ stronê do rozczesania i zastyg³a w bezruchu). W pobli¿u œmign¹³ paŸ ¿eglarz, rozk³adaj¹c i sk³adaj¹c ogonki. Roziskrzone powietrze, cienie cyprysów (starych drzew o rdzawym odcieniu

23


i ma³ych szyszkach na wpó³ ukrytych w pelerynach igliwia); czarna tafla stawu, w którym wokó³ ³abêdzia rozchodzi³y siê koncentryczne krêgi; jaskrawy b³êkit, na którego tle wznosi³a siê z¹bkowana Aj Petri w szerokim pasie karaku³owych sosen – wszystko przenika³a dojmuj¹ca b³ogoœæ. Martinowi wyda³o siê, ¿e w tym rozdziale œwiat³a i cienia ojciec ma swój udzia³. – Gdybyœ mia³ dwadzieœcia lat, a nie piêtnaœcie – powiedzia³a matka wieczorem – gdybyœ skoñczy³ ju¿ szko³ê œredni¹, a ja bym nie ¿y³a, to, oczywiœcie, móg³byœ… chyba nawet mia³byœ obowi¹zek… Urwa³a w pó³ zdania, bo na myœl o Bia³ej Armii w oczach stanê³y jej stepy po³udnia Rosji, a w oddali jeŸdŸcy w kozackich czapach, wœród których usi³owa³a wypatrzyæ Martina. Ale sta³, chwa³a Bogu, przy niej, w rozche³stanej koszuli, krótko przystrzy¿ony, opalony na br¹z, i tylko z k¹cików oczu rozchodzi³y mu siê blade promyki. – Gdybyœmy jednak wrócili do Sankt Petersburga… – ci¹gnê³a w trybie przypuszczaj¹cym, a gdzieœ na nieznanej stacji wybuch³ granat i lokomotywa stanê³a dêba. – Wszystko to pewno kiedyœ siê skoñczy – doda³a po chwili milczenia. – Tymczasem musimy coœ wymyœliæ. – Idê pop³ywaæ – wtr¹ci³ Martin pojednawczym tonem. – Wszyscy poszli siê k¹paæ, Nicky, Lida. – Oczywiœcie, idŸ – zachêci³a go Sofia. – Przecie¿ rewolucja kiedyœ siê skoñczy i bêdziemy j¹ wspominali z niedowierzaniem. Nasz pobyt na Krymie wybornie podreperowa³ ci zdrowie. Dokoñczysz edukacji w ja³tañskim gimnazjum. Spójrz, jak œlicznie oœwietlona jest ta ska³a. Tamtej nocy ani matka, ani syn nie zmru¿yli oka. Oboje myœleli o œmierci. Sofia próbowa³a myœleæ o niej w skrytoœci ducha, czyli bez westchnieñ i szlochów (bo drzwi do pokoju syna by³y uchylone). Przeczesa³a skrupulatnie

24


w pamiêci wszystko, co doprowadzi³o j¹ do separacji z Edelweissem. Roztrz¹saj¹c ka¿d¹ chwilê, widzia³a wyraŸnie, ¿e w takich czy innych okolicznoœciach nie mog³a by³a post¹piæ inaczej. Nadal jednak gdzieœ siê czai³ b³¹d; gdyby nie ich rozstanie, on tak by nie umar³, sam w pustym pokoju, dusz¹c siê, bezradny, byæ mo¿e wspominaj¹c ostatni rok szczêœcia (inna sprawa, ¿e nader wzglêdnego szczêœcia), ich ostatni¹ wspóln¹ podró¿ za granicê, do Biarritz, wycieczkê do Croix-de-Mouguère i ma³ych galerii sztuki w Bayonne. Œwiêcie wierzy³a w si³ê, która tak bardzo przypomina Boga jak dom cz³owieka nigdy przez nas niewidzianego, jego dobytek, szklarnia i pasieka, daleki g³os w³aœciciela, us³yszany przypadkiem na otwartej przestrzeni. Nie œmia³aby nazwaæ tej si³y „Bogiem”, tak jak niejeden Piotr lub Iwan nie wymówi imienia „Pietia” czy „Wania” bez cienia ¿enady, podczas gdy inni, relacjonuj¹c d³ug¹ rozmowê, potrafi¹ wymieniæ swoje imiê lub, co gorsza, zdrobnienie z rozkosz¹ dwadzieœcia albo i wiêcej razy. Ta si³a nie mia³a zwi¹zku z Koœcio³em, nie nios³a rozgrzeszenia ani kary za grzechy. Po prostu czasem Sofia czu³a konsternacjê w obecnoœci drzewa, chmury, psa lub powietrza obci¹¿onych z³ym s³owem dok³adnie tak samo jak dobrym. Teraz zaœ, chocia¿ myœl¹c o swoim niesympatycznym, niekochanym mê¿u i o jego œmierci, powtarza³a wyuczone od dziecka s³owa pacierza, musia³a siê bardzo wysiliæ – pokrzepiona kilkoma szczêœliwymi wspomnieniami poœród tej mg³y, wielkich po³aci przestrzeni, wszystkich rzeczy na wieki niepojêtych – ¿eby zdobyæ siê na poca³owanie mê¿a w czo³o. Nigdy nie porusza³a z Martinem takich spraw otwarcie, ale zawsze odnosi³a wra¿enie, ¿e dziêki ich wszystkim rozmowom na inne tematy, za spraw¹ jej g³osu i mi³oœci, nabra³ tego samego poczucia boskoœci, jakie mieszka³o

25


w niej. Martin natomiast, le¿¹c w s¹siednim pokoju i udaj¹c, ¿e chrapie, ¿eby matka nie podejrzewa³a, i¿ nie œpi, równie¿ przypomina³ sobie dramatyczne chwile, równie¿ próbowa³ ogarn¹æ umys³em œmieræ ojca i w mroku pokoju wykrzesaæ iskrê poœmiertnej czu³oœci. Myœla³ o ojcu z ca³ej duszy, posuwa³ siê nawet do pewnych eksperymentów: je¿eli teraz zaskrzypi deska pod³ogi albo coœ zastuka, to znaczy, ¿e ojciec mnie s³yszy i reaguje. Martin czeka³ ze strachem na pukanie. Doskwiera³a mu bliskoœæ nocnego powietrza; s³ysza³ ³oskot fal; przeraŸliwie bzycza³y komary. Albo te¿ nagle ukazywa³a mu siê, z pe³n¹ wyrazistoœci¹, okr¹g³a twarz ojca w binoklach, blond w³osy przystrzy¿one na je¿a, miêsista brodawka przy dziurce nosa i b³yszcz¹ca spinka w kszta³cie dwóch z³otych wê¿yków przytrzymuj¹ca wêze³ krawata. Gdy wreszcie zasn¹³, przyœni³o mu siê, ¿e siedzi w klasie, ma nieodrobion¹ pracê domow¹, a Lida drapie siê bezwiednie w ³ydkê i wyjaœnia mu, ¿e Gruzini nie jedz¹ lodów: – Gruziny nie jediat moro¿enogo.

4

O œmierci ojca nie zawiadomi³ ani Lidy, ani jej brata, bo uzna³, ¿e nie umia³by przekazaæ im tej wiadomoœci naturalnie, a przecie¿ nie wypada³o informowaæ ich w emocjonalny sposób. Od wczesnego dzieciñstwa matka uczy³a go, ¿e publiczne omawianie intymnych prze¿yæ – które, wyci¹gniête na wierzch, natychmiast p³owiej¹ i nikn¹, a te¿, o dziwo, upodabniaj¹ siê do analogicznych prze¿yæ rozmówcy – nie tylko tr¹ci wulgarnoœci¹, lecz równie¿ uchybia uczuciom. Nie znosi³a szarf na wieñcach pogrzebowych ze srebrnymi napisami w rodzaju: „M³odemu bohaterowi” lub „Niezapomnianej najukochañszej córce”,

26


i potêpia³a statecznych, lecz czu³ostkowych ludzi, którzy po stracie bliskiej osoby potrafi¹ roniæ publicznie ³zy, choæ kiedy indziej, w szczêœliwym dniu, kiedy rozpiera ich radoœæ, nie pozwalaj¹ sobie na to, ¿eby rozeœmiaæ siê w twarz nieznajomemu przechodniowi. Kiedy Martin mia³ osiem lat, próbowa³ ostrzyc kud³atego pieska i niechc¹cy skaleczy³ go w ucho. Poniewa¿ wstydzi³ siê przyznaæ, ¿e chcia³ zgoliæ tylko nadmiar sierœci, ¿eby przemalowaæ go na tygrysa, przyj¹³ oburzenie matki ze stoickim milczeniem. Matka kaza³a mu spuœciæ spodnie i po³o¿yæ siê na brzuchu. Us³ucha³ bez s³owa, a ona równie¿ bez s³owa spuœci³a mu lanie p³owym bykowcem. Nastêpnie wci¹gn¹³ spodnie, a matka pomog³a mu je zapi¹æ pod kamizelk¹, bo zacz¹³ krzywo. Dopiero po wyjœciu na dwór, w parku, pofolgowa³ sobie, czyli wyp³aka³ siê do woli, a¿ ³zy zmiesza³y siê z czarnymi jagodami. Tymczasem matka szlocha³a w swoim pokoju, a wieczorem z trudem powstrzyma³a kolejne ³zy, kiedy weso³y, pulchny Martin usiad³ w wannie, puszczaj¹c na wodê celuloidowego ³abêdzia, po czym wsta³, ¿eby mu namydli³a plecy i zobaczy³a wyraŸne ró¿owe prêgi na jego delikatnych poœladkach. Ch³osta przytrafi³a mu siê tylko raz, bo Sofia nigdy wiêcej nie podnios³a na niego rêki, ¿eby wymierzyæ karê za drobne przewinienie, jak to czyni¹ francuskie lub niemieckie matki. Martin, który wczeœnie nauczy³ siê panowaæ nad p³aczem i ukrywaæ emocje, zdumiewa³ nauczycieli nieczu³oœci¹. Tymczasem ch³opiec niebawem odkry³ w sobie cechê, na której ukryciu wyj¹tkowo mu zale¿a³o, a która w wieku szesnastu lat podczas jego pobytu na Krymie spowodowa³a pewne perturbacje. Zauwa¿y³, ¿e czasem tak bardzo boi siê wypaœæ niemêsko, zostaæ uznanym za tchórza, i¿ mimo woli reaguje w³aœnie jak tchórz – krew odp³ywa mu z twarzy, nogi dr¿¹, a serce mocno wali w piersi.

27



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.