Nowe Zagłębie 05

Page 1

Czasopismo społeczno-kulturalne

nr indeksu 252352

nr

5 (5) wrzesień – październik 2009

cena 7 zł

PIEŚNI I PIOSENKI Z OLEANDRÓW Włodzimierz Wójcik JESIEŃ W BETLEJEM Paweł Sarna LEGENDA ZAGŁĘBIA – REAKTYWACJA? Paweł Majerski ŚWIAT O ROZMIAR ZA MAŁY Małgorzata Matera POSZUKIWACZE ZAGINIONEGO ZAGŁĘBIA Dariusz Rozmus FELIETONY Jadwiga Gierczycka Maciej Mitręga POEZJA Marek Przybyła PROZA Marek K.E. Baczewski PLASTYKA Kryspian Adamczyk

Vivat Academia, Vivant professores!


Oferta dla turystów z całego świata W sercu Jury – Powiat Zawierciański zaprasza! Kwotę 198 243,29 zł pozyskał Powiat Zawierciański ze środków Unii Europejskiej – Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach RPO WSL 2007–2013 Priorytet III. Działanie 3.4. Promocja turystyki na realizację kampanii promocyjnej pod hasłem:„W sercu Jury – Powiat Zawierciański zaprasza!”. Kampania realizowana jest w latach 2009–2010. Koszt całkowity projektu wynosi 233 227,40 zł, środki własne powiatu to 34 984,11zł (15% kosztu całkowitego).W ramach kampanii powstają wydawnictwa promocyjne prezentujące bazę turystyczną powiatu (foldery, mapy, album) oraz gadżety – rozdawane nieodpłatnie na najważniejszych międzynarodowych targach turystycznych w kraju i za granicą. W 2009r. Powiat Zawierciański uczestniczył w następujących imprezach targowych: ● Międzynarodowych Targach Turystyki, Rekreacji i Wypoczynku INTOUREX 2009 w Sosnowcu – które odwiedziło ok. 5 tysięcy osób; ● Targach ITB 2009 w Berlinie – na tych największych na świecie targach turystycznych ofertę zaprezentowało 11 147 firm z 186 krajów świata, przybyła też rekordowa liczba odwiedzających, ponad 180 tysięcy osób ● Gdańskich Targach Turystycznych – gdzie zaprezentowało się ponad 500 wystawców z Polski i zagranicy, przybyło ponad 10 tysięcy odwiedzających z kraju i zagranicy ●Targach Turystyki i Wypoczynku LATO 2009 w Warszawie – gdzie zaprezentowało się 380 wystawców i przybyło ponad 26 tysięcy odwiedzających. Ostatnie w br. targi turystyczne, w których uczestniczyć będzie Powiat Zawierciański to Targi Regionów i Produktów Turystycznych „TOUR SALON w Poznaniu, które odbywać się będą w dniach 21.10. –24.10.2009r. W tworzenie publikacji oraz gromadzenie materiałów zdjęciowych włączyły się samorządy wszystkich gmin wchodzących w skład Powiatu Zawierciańskiego.

Projekt współfinansowany przez Unię Europejską z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach RPO WSL 2007–2013


Spis treści

Szanowni Czytelnicy! Tegoroczne lato wyjątkowo obfitowało w wiele istotnych wydarzeń. Koniec lata będziemy wiązać z przeżyciem ogólnonarodowej traumy. 18 września w godzinach popołudniowych Polską wstrząsnęła wiadomość o katastrofie górniczej. W kopalni „Wujek-Śląsk” w Rudzie Śląskiej, 1050 metrów pod ziemią doszło do wybuchu i zapalenia metanu. Na miejscu zginęło 12 górników, kolejni zmarli w następnych dniach. 30 września w Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich zmarła 19 ofiara wypadku. W szpitalach w Siemianowicach Śląskich, Łęcznej i Sosnowcu przebywało 32 poszkodowanych górników. Łączymy się w bólu z Ich rodzinami. Jednocześnie wyrażamy nadzieję, że wyjaśnienie przyczyn tej tragedii doprowadzi do poprawy bezpieczeństwa pracy górników oraz wyeliminuje wszelkie nieprawidłowości. Ponad połowa Polaków odetchnęła z ulgą po ogłoszeniu przez prezydenta Baracka Obamę rezygnacji z umieszczenia na naszym terytorium rakiet wchodzących w skład systemu ochrony przeciwrakietowej. Utworzenie nowego mobilnego systemu obrony antyrakietowej z wykorzystaniem przede wszystkim lotniskowców oddaliło na pewien czas potrzebę budowania systemu stacjonarnego. Przypomnieć należy, że choć większość Polaków była przeciwna instalowaniu tarczy antyrakietowej w Polsce, to koalicja rządząca PO-PSL wspólnie z Prawem i Sprawiedliwością, nie licząc się z głosem opinii publicznej, dążyła do sfinalizowania tego przedsięwzięcia. Koniec lata jest tradycyjnie czasem podsumowania trudu rolników. W gminach i miastach Zagłębia Dąbrowskiego odbyło się wiele uroczystości dożynkowych. Szczególną oprawę miały dożynki organizowane wspólnie przez władze powiatu będzińskiego i sosnowieckie biskupstwo, których gospodarzem były Wojkowice. Początek października jest świętem środowiska akademickiego. W roku akademickim 2009/2010 w trzech miastach Zagłębia Dąbrowskiego zainaugurowały działalność cztery wydziały Uniwersytetu Śląskiego i Uniwersytetu Medycznego oraz osiem uczelni prywatnych. Zapraszam Państwa serdecznie do lektury piątego numeru „Nowego Zagłębia”. Marek Barański Nowe Zagłębie – czasopismo społeczno-kulturalne ● Redaguje kolegium w składzie: Marek Barański – redaktor naczelny, Paweł Sarna – sekretarz red., Maja Barańska ● Adres redakcji: 41–200 Sosnowiec, ul. Żeromskiego 3/54, tel./fax: + 48 32 263 48 57, + 48 512 175 814 ● e-mail: redakcja @nowezaglebie.pl, www.nowezaglebie.pl ● Wydawca: Związek Zagłębiowski ● DTP: Tomasz Kowalski ● Zagłębiarka: redaguje kolektyw w składzie: Maja Barańska, Aleksandra Sarna, Paweł Barański, Paweł Sarna, Piotr Jakoweńko (projekt graficzny i skład) ● Foto na okładce: www.sxc.hu ● Współpracownicy: Zbigniew Adamczyk, Paweł Barański, Jarosław Krajniewski, Bogdan Dworak, Przemysław Dudzik, Tomasz Kostro, Dobrawa Skonieczna-Gawlik, Piotr Smereka, Ewa M. Walewska ● Druk: Progress Sp. z o.o. Sosnowiec ● Nakład: 1500 egzemplarzy ● Tekstów nie zamówionych redakcja nie zwraca. Redakcja zastrzega sobie prawo ingerencji w teksty zamówione. Reklamę można zamawiać w redakcji; za treści publikowane w reklamach redakcja nie ponosi odpowiedzialności ● Zasady prenumeraty „Nowego Zagłębia”: Prenumeratę krajową lub zagraniczną można zamawiać bezpośrednio w redakcji: Sosnowiec, ul. Żeromskiego 3/54, Tel. + 48 32 263 48 57, + 48 505 629 180, lub e-mail’em pod adresem redakcyjnym ● Cena prenumeraty półrocznej (przesyłanej pocztą zwykłą) – 3 wydania – 20 złotych, rocznej – 40 złotych ● Prenumerata zagraniczna przesyłana pocztą zwykłą – 3 wydania = 60 złotych, roczna – 120 złotych ● Wpłat na prenumeratę należy dokonywać na konto: Związek Zagłębiowski, GETIN BANK SA, 70 1560 1010 0000 9010 0006 2987.

Zawód: pracownik socjalny . ...............................................................................2 Dzieje sosnowieckiej polonistyki .....................................................................4 Trudne czasy dla szkolnictwa . ..........................................................................5 Jesień w Betlejem .......................................................................................................6 Telefony w Zagłębiu Dąbrowskim, cz. 3 .......................................................9 Pieśni i piosenki z Oleandrów .........................................................................10 Legenda Zagłębia – reaktywacja? .................................................................14 Dygasiński i my .......................................................................................................16 Tak nas widziano ....................................................................................................16 PLASTYKA . ............................................................................................................18 Stroje ludowe w Zagłębiu Dąbrowskim, cz. 1.........................................19 Zagłębiowskie godki ............................................................................................21 Świat o rozmiar za mały .....................................................................................22 FOTOREPORTAŻ ...........................................................................................26 Jaworznicka społeczność żydowska ............................................................28 Zagłębiarka ..................................................................................................29 Nowa Muzyka w Katowicach . ....................................................................... 37 American Dream in Cracow ...........................................................................39 Mistrz bez następców ..........................................................................................41 Downhill… i po sezonie ...................................................................................42 Na działalność gospodarczą 40 tysięcy z Unii, ale... ...........................43 proza . .....................................................................................................................44 Budżet państwa – o co ta afera? .....................................................................46 Klienci i rekiny ........................................................................................................47 Życie pod lupą. Technika na usługach SB ................................................48 OSP w Irządzach ...................................................................................................49 Poezja .....................................................................................................................50 Te wszystkie znaczki, szyfry, kolory .............................................................51 Poszukiwacze zaginionego Zagłębia .........................................................52 „Rokitnianka” . ........................................................................................................54 Wydarzenia ..................................................................................................55 Recenzje ..............................................................................................................61 Kalendarium imprez kulturalnych .......................64

nr 5/wrzesień – październik 2009

1


Wywiad

Zawód: pracownik socjalny Z dyrektor Kolegium Pracowników Służb Społecznych w Czeladzi Anną Zasadą-Chorab rozmawia Magdalena Chojnacka Na początek poproszę o garść faktów historycznych – jaka jest geneza i historia Kolegium Pracowników Służb Społecznych? Kolegium istnieje od 2006 roku, w tym roku mury naszej szkoły opuścili pierwsi absolwenci. Jednak historia szkoły zaczyna się w 1971 roku, powstała wtedy Państwowa Szkoła Pracowników Socjalnych. Od 1993 roku, na mocy porozumienia Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej z Ministerstwem Zdrowia i Opieki Społecznej – Wydział Pracowników Socjalnych staje się samodzielną jednostką, która od końca lat 90. podlega Urzędowi Marszałkowskiemu. Kolegium powstało na bazie Szkoły Policealnej Województwa Śląskiego, dostosowując formy i standardy nauczania do aktualnych wymogów prawnych oraz standardów unijnych. Jesteśmy więc placówką bardzo młodą, jednak opartą na prawie czterdziestoletnich doświadczeniach. Co Kolegium oferuje młodym ludziom, dlaczego warto zostać słuchaczem Waszej szkoły? Warto na pewno, chociażby dlatego, że w ciągu trzech lat nauki można zdobyć tytuł pracownika socjalnego i jednocześnie licencjat Uniwersytetu Śląskiego na kierunku praca socjalna. Jesteśmy bowiem placówką publiczną Urzędu Marszałkowskiego, a opiekę dydaktyczną nad nami sprawuje właśnie Uniwersytet. Taki patronat oraz zatrudnienie wysokiej klasy specjalistów i praktyków dają gwarancję najwyższego poziomu nauczania. Dyplom ukończenia Kolegium gwarantuje także tzw. „twarde kwalifikacje” – daje wymagane ustawowo uprawnienia do wykonywania zawodu pracownika socjalnego. Słuchacze, co jest istotne, na wydziale dziennym kształcą się bezpłatnie, nie ma też opłat wpisowych, natomiast nauka na kierunku zaocznym kosztuje 1000 złotych za semestr, przy czym można rozłożyć płatność na raty. Osoby zatrudnione we wszelkiego rodzaju instytucjach pomocy społecznej otrzymują zniżkę. To ważne atuty w kontekście ostrej konkurencji na rynku edukacyjnym. Kolegium Pracowników Służb Społecznych od kilku lat funkcjonuje w Zagłębiu – czy przeniesienie szkoły z Katowic pociągnęło za sobą jakieś zmiany? Jak układa się współpraca szkoły z władzami Czeladzi?

2

Miasto Czeladź od dawna wyróżnia się szczególną troską o sprawy edukacji. To właśnie między innymi dzięki takiej dalekowzrocznej polityce budynek zajmowany na potrzeby funkcjonowania Kolegium został, wraz z przyległym terenem zielonym, przekazany województwu śląskiemu. To z kolei umożliwiło rozpoczęcie kompleksowego remontu. Wkrótce zajmowany przez nas obiekt będzie wyjątkowo nowoczesny i funkcjonalny. A powracając do współpracy z władzami miasta, spotkaliśmy tu ludzi życzliwych i o szerokich horyzontach. Nie jest przypadkiem, że większość ważnych uroczystości odbywa się właśnie w Urzędzie

Miejskim w Czeladzi – coroczna inauguracja, a w tym roku pierwsze dyplomatorium. Mam nadzieję, że Kolegium przyczyni się do dalszego rozwoju oferty edukacyjnej miasta. Mecenasem szkoły jest województwo śląskie. Czy w ramach tej współpracy szkoła czerpie jakieś specjalne korzyści? Oczywiście. Po pierwsze, będąc jednostką organizacyjną województwa śląskiego Kolegium ma status szkoły publicznej. Dlatego też – tak jak np. na Uniwersytecie Śląskim – nie jest pobierane jest czesne na wydziale stacjonarnym. Dzięki wsparciu województwa Kolegium dysponuje własnym budynkiem, Urząd łoży także środki finansowe na przebudowę. Prowadzone są właśnie prace na rzecz kompleksowego unowocześnienia obiektu: zagospodarowania

dodatkowych sal dydaktycznych, urządzenia przestronnego dziekanatu, adaptacji nowych powierzchni. W efekcie budynek będzie nowoczesny, estetyczny, funkcjonalny, w całości dostosowany do potrzeb osób niepełnosprawnych. Niewątpliwie znacznie polepszy się komfort studiowania. Absolwenci Kolegium nie muszą zakończyć edukacji na stopniu licencjata. Jakie perspektywy dla swoich słuchaczy otwiera szkoła? Słuchacze przez pierwsze dwa lata uczą się w naszej szkole, natomiast na trzecim roku stają się dzięki umowie patronackiej – studentami trzeciego roku uniwersytetu na kierunku praca socjalna. Mają więc jakby podwójny status: słuchacza Kolegium i studenta UŚ. Broniąc pracę licencjacką, mają otwartą drogę do dalszej nauki na studiach drugiego stopnia, czyli magisterskich. Warto zwrócić uwagę na szeroki zakres kształcenia w Kolegium; dzięki temu absolwenci otrzymują przygotowanie interdyscyplinarne. Kolegium zatrudnia nie tylko kadrę ściśle związaną z edukacją, ale również wykładowców, którzy są pracownikami różnego typu instytucji gminnych, powiatowych i wojewódzkich. Jaką wiedzę i umiejętności przekazują słuchaczom? W czasie trzech lat nauki nasi słuchacze mają głównie zajęcia z prawa, psychologii, wielu aspektów socjologii i pracy socjalnej. Do wyboru mamy lektoraty z dwóch języków: angielskiego i francuskiego, dużą popularnością cieszą się zajęcia z samoobrony. Dla zainteresowanych mamy także bezpłatne kursy języka migowego. Jednym z filarów koncepcji kształcenia w kolegiach pracowników służb społecznych jest ścisłe połączenie podstaw teoretycznych z nauczaniem praktycznym. Dlatego właśnie słuchacze w toku nauki odbywają aż cztery rozbudowane bloki praktyk zawodowych. Są one realizowane w jednostkach pomocowych różnego szczebla oraz w organizacjach pozarządowych. Dzięki takiemu połączeniu wiedzy przekazywanej w salach dydaktycznych oraz nauczania „w terenie” pod okiem specjalistów – pracowników instytucji, nasi absolwenci są doskonale przygotowani do przyszłej pracy. Jakie umiejętności praktyczne zyskuje słuchacz po zakończeniu nauki? Czy szkoła pomaga swoim absolwentom w wejściu na rynek pracy?

nr 5/wrzesień – październik 2009


Brytanii. Takie wyjazdy dają nieocenioną możliwość poznania innych kultur, zdobycia doświadczenia, rozwinięcia zainteresowań, czy doskonalenia języków obcych. Planuję intensyfikację takich działań, a przede wszystkim chcemy umożliwić słuchaczom realizowanie części praktyk zawodowych w zagranicznych instytucjach. W bieżącym roku mury szkoły opuścili pierwsi absolwenci. Czy zainteresowanie zawodem pracownika socjalnego rośnie? Zdecydowanie tak. W całej Unii Europejskiej w czołówce zawodów z przyszłością znajduje się właśnie pracownik socjalny. Wciąż jednak na rynku pracy brakuje wysoko wykwalifikowanych adeptów mających nie tylko teoretyczne, ale i praktyczne przygotowanie do wykonywania tego niełatwego zawodu. Nasi absolwenci zatrudniani są między innymi w takich instytucjach, jak ośrodki pomocy społecznej, domy pomocy społecznej, domy dziecka, świetlice środowiskowe, szpitale, urzędy miast, ROPS, urzędy wojewódzkie. Duża grupa absolwentów, a także studentów znajduje zatrudnienie w organizacjach pozarządowych. Szkoła aktywnie uczestniczy w różnego typu targach i inicjatywach pod auspicjami województwa.

To prawda. W obecnych czasach, kiedy na rynku edukacji obowiązują zasady konkurencji, nie wystarczy po prostu uczyć. Należy tworzyć atrakcyjne oferty, ale także być widocznym. To, nie ukrywam, duża bolączka Kolegium, jako jednostka publiczna nie dysponujemy tak dużym budżetem reklamowym, jak np. uczelnie prywatne. Jednak staramy się, gdy tylko jest to możliwe, zaznaczać swoją obecność. Bierzemy udział nie tylko w tak typowych imprezach, jak np. targi edukacyjne. Kolegium uczestniczyło w tym roku między innymi w Dniach Województwa Śląskiego, Dniach Czeladzi czy Europejskich Targach Przedsiębiorczości, Pracy i Edukacji. Taka działalność ma szerszy wymiar – Kolegium jest szkołą prowadzoną przez województwo Śląskie, nasza oferta stanowi ważną część lokalnego systemu edukacyjnego. Powinniśmy być widoczni; brać udział w ważnych wydarzeniach. Dlatego też Kolegium uczestniczy w licznych sesjach i konferencjach naukowych, lokalnych i ogólnopolskich. Angażuje się również w kulturę Zagłębia. Szkoła organizowała m.in. Ogólnopolski Konkurs Poetycki „Przeciw Poetom”. We wszystkich wspomnianych wydarzeniach biorą udział słuchacze, łącząc przyjemne z pożytecznym. Mamy w planach więcej podobnych inicjatyw. Fot. arch.

W Kolegium prowadzimy biuro karier: tu gromadzone są oferty pracy. Na tej formie działalności korzystają nie tylko słuchacze, ale i pracodawcy, zdobywając kompetentnych pracowników. Jeszcze jedna kwestia jest ważna. Jak już mówiłam, szkołę wyróżnia nacisk na szerokie kształcenie praktyczne. To właśnie dzięki temu, że nasi słuchacze realizują część zajęć bezpośrednio w zewnętrznych jednostkach organizacyjnych pod okiem pracowników – praktyków, uzyskują nie tylko kwalifikacje i pełne przygotowanie do wykonywania zawodu, ale również bezpośrednio nawiązują kontakty z różnymi instytucjami. To niezmiernie ważny aspekt, bowiem niemała grupa słuchaczy zakończyła praktyki zaproszeniem do dalszej współpracy. Kolegium proponuje swoim słuchaczom również udział w różnego typu programach o charakterze wolontariatu. Na czym polegają te programy i dla kogo są przeznaczone? Szkoła uczestniczy w projekcie „Młodzież w działaniu” oraz „Wolontariat Europejski”. Dzięki temu słuchacze mają możliwość wyjeżdżania na zagraniczne staże, praktyki zawodowe oraz projekty tematyczne. Słuchacze Kolegium uczestniczyli w projektach w Grecji, Irlandii oraz Wielkiej

nr 5/wrzesień – październik 2009

3


Edukacja

Dzieje sosnowieckiej polonistyki

Na temat sosnowieckiej polonistyki, co zaskakujące, wcale nie tak łatwo odnaleźć informacje. Oczywiście nietrudno wyszukać daty, nazwiska czy tabele, a przecież z życiem uczelni zawsze wiąże się mnóstwo barwnych opowieści, wspomnień. Chyba mało z nich zostało spisanych. W wydanej przez Miejską Bibliotekę Publiczną w Sosnowcu książce Instytucje kultury a środowiska twórcze Sosnowca znalazł się szkic prof. Mariana Kisiela pt. Polonistyka w Sosnowcu i jest to najważniejsze z opracowań. Trochę ciekawostek znajdziemy w kilku numerach „Gazety Uniwersyteckiej”, poza tym już niewiele. Tamte miejsca zmie-

Budynek uniwersytecki przy ul. Żytniej 10 w Sosnowcu. Fot. arch.

niają się i staną się kiedyś nie do poznania. A co dopiero można powiedzieć o twarzach.

Miejsca

Zacznijmy od końca. Rok akademicki 1990/1991 rozpoczął się jeszcze w Sosnowcu, wyprowadzkę zaplanowano na przerwę semestralną. Czas minął szybko. A potem, już po inauguracji w połowie lutego, zaczęło się zwiedzanie budynku, poszukiwanie sal i rozpoznawanie starych mebli oraz innych sprzętów przewiezionych z dawnej siedziby, wreszcie praca – na nowym miejscu. W dziesiątą rocznicę tego wydarzenia tak wspominał prof. Piotr Żmigrodzki: O tym, że Wydział Filologiczny zostanie przeniesiony, bądź też „powróci” z Sosnowca do Katowic, mówiło się już od końca 1989 roku. Dla mnie i moich rówieśników zresztą miał on raczej „zostać przeniesiony” niż „powrócić”, bo jego „sosnowieckość” była dla nas czymś oczywistym, czasów „przedsosnowieckich” nie pamiętaliśmy, pojawiały się one w opowiadaniach nauczycieli mających z nami ćwiczenia, tak jak i mnie teraz zdarza się coś powiedzieć do

4

Paweł Sarna

studentów o czasach „sosnowieckich” („Gazeta Uniwersytecka” 2001, nr 5). O polonistyce sosnowieckiej można mówić od 1973 roku. Ale historia Wydziału jest dłuższa niż dzieje samego Uniwersytetu. W roku akademickim 1951/1952 w katowickiej Wyższej Szkole Pedagogicznej otwarto kierunek filologii polskiej, na bazie którego w 1953 roku utworzono Wydział Filologiczny. Z kolei w czerwcu 1968 roku powstał Uniwersytet Śląski, a w jego obrębie Instytut Filologii Polskiej. Wraz z powołaniem nowej jednostki organizacyjnej podjęto decyzję o jej lokalizacji w Sosnowcu. Wydział otrzymał od miasta budynki przy ul. Bando 8 i 10 (obecnie ul. Żytnia) i ul. Pułaskiego 6, a także pomieszczenia przy ul. Czerwonego Zagłębia (obecnie ul. 3 Maja). Po wstępnych zajęciach na Bando poloniści mieli swój budynek na ul. Bieruta (obecnie Kościelna) i jeszcze od 1981 roku na Zegadłowicza 2. Ale warto zapytać, czy te miejsca miały wtedy swój niepowtarzalny klimat? Do której knajpki chodziło się po wykładach? I kogo ze sławnych można było tam spotkać?

znawcza była swoistym poligonem krakowskich językoznawców. Wiedząc, że nie można zacieśniać się do swojego (wtedy niewielkiego!) środowiska, zapraszaliśmy na wykłady różnych naukowców z Krakowa (mniej – z Warszawy), tak że przez naszą katedrę przewinęło się wielu znanych dziś profesorów: L. Bednarczuk, Z. Gołąb (dziś w USA), M. Honowska, S. Jodłowski, M. Kucała, Z. Kurzowa, W. Mańczak, W. Pisarek (u nas się doktoryzował), K. Pisarkowa, K. Polański, J. Puzynina (z Warszawy), F. Sławski, S. Urbańczyk, A. Zaręba, M. Zarębina i jeszcze inni! Komu w Krakowie było za ciasno, przyjeżdżał do nas („Gazeta Uniwersytecka” 1993, nr 9). Z językoznawców na pewno trzeba dodać jeszcze do ogólnej listy: Alinę Kowalską, Henryka Wróbla, Franciszka Bizonia. Instytutem Filologii Polskiej do 1973 roku kierował Jan Kazimierz Zaręba. Po tym roku polonistyka, już sosnowiecka, miała inny charakter. Bardzo intensywnie rozwijała się dyscyplina literaturoznawcza, prowadzono studia z zakresu literatury romantycznej (Ireneusz Opacki), pozytywistycznej i modernistycznej (Tadeusz Bujnicki, Jerzy Paszek), teorii kultury (Witold Nawrocki), współczesnego życia literackiego (Włodzimierz Wójcik, Tadeusz Kłak). Trudno wymienić nie tyle wszystkie nazwiska, ile nawet najważniejsze. Przeprowadzka na nowe miejsce kończy ważny rozdział w historii Wydziału, a otwiera kolejny. Na zakończenie warto zacytować słowa prof. Mariana Kisiela: Cokolwiek przenieśliśmy w 1991 roku z Sosnowca do Katowic, przenieśliśmy wszystko co najlepsze.

Osoby

Pamięć często przywołuje to, co sama chce. Na przykład taki obrazek: właśnie trwa seminarium. Profesor podchodzi do okna i zapala papierosa. I dla żadnego z jego studentów nie ma w tym nic gorszącego, przeciwnie bez tego nie dopełniłoby się pewne misterium. Są słowa, gesty, pauzy, podniesienie i ściszenie tonu, wreszcie ten papieros – jest całość. Każdy inny pracownik, który chciałby to powielić, wydawałby się śmieszny. Niekiedy takie drobiazgi pozwalają przypomnieć sobie ludzi. W pierwszych latach (WSP i UŚ) większość pracowników to wychowankowie i asystenci Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jak napisała prof. Irena Bajerowa: Czuliśmy się w pełni spadkobiercami jego [UJ – przyp. red.] nauki i nawet w ściśle naukowym zakresie kontynuowało się krakowskie szkoły naukowe, z których wyrośliśmy. Nasza katedra języko-

Profesorowie Włodzimierz Wójcik oraz Ireneusz Opacki przed pomnikiem Tadeusza Kościuszki w Sosnowcu. Fot. z arch. W. Wójcika

nr 5/wrzesień – październik 2009


Edukacja

Trudne czasy dla szkolnictwa Antonina Makuch

coraz więcej placówek wprowadza kierunki bezpłatne, licząc na dofinansowanie z budżetu państwa. Obniżki jednak nie dotyczą uczelni państwowych – studia zaoczne znacznie podrożeją. Dla przykładu, podwyżki zaplanował Uniwersytet Śląski – aż o 800 zł wzrośnie czesne na edukacji artystycznej w Cieszynie, semestr nauki będzie kosztować 2,8 tys. zł. W tej samej cenie można studiować grafikę (czesne podniesiono o 300 zł). Na większości z pozostałych kierunków czesne wzrośnie o 100 zł. Czy z tak poważnych problemów jest wyjście? Oczywiście można liczyć na ruch rządu, jednak wszystkie szkoły we własnym zakresie będą musiały walczyć o przetrwanie. Nowatorskie propozycje kształcenia i atrakcyjne programy dla studentów w połączeniu z obniżaniem kosztów mogą, przynajmniej chwilowo, pozwolić zapomnieć o kryzysie.

Fot: sxc.hu

Lista szkół wyższych w Zagłębiu

Nawet przy tak bogatym zapleczu edukacyjnym, jakim może pochwalić się Zagłębie, nie ma zbyt wielu powodów do radości. W ostatnich latach szkołom w całej Polsce przyszło się zmierzyć z bardzo poważnymi problemami, takimi jak bezrobocie wśród absolwentów, brak środków finansowych, aż w końcu z… brakiem studentów. Resort nauki i szkolnictwa wyższego alarmuje, że niż demograficzny może doprowadzić do zamknięcia niektórych placówek: już w przyszłym roku o indeks będzie się starać młodzież z pierwszego rocznika niżu, a zmniejszenie liczby kandydatów potrwa nawet kilkanaście lat. Dla szkół niepublicznych, które działają dzięki środkom z czesnego, oznacza to ogromne problemy. Niepublicznych szkół, które kształcą mniej niż 1000 studentów, jest aż 40 proc. Część z nich jest zagrożona bankructwem. Istnieje jeszcze jeden problem – w związku z zawieszeniem obowiązku służby wojskowej ilość kandydatów, zwłaszcza na kierunkach technicznych, może znacznie się zmniejszyć. Te dane nie nastrajają optymistycznie. Kolejnym powodem do zmartwienia jest rosnące bezrobocie, które przed rokiem 1989 wśród absolwentów szkół wyższych w zasadzie nie istniało. Szkół było jednak znacznie mniej,

a konieczność wyższego wykształcenia nie była tak oczywista, jak dziś. Teraz coraz częściej słyszy się głosy, że szkoła to fabryka bezrobotnych. Jak wskazują statystyki, prawie 22 tys. zeszłorocznych absolwentów nie znalazło pracy. Sytuację próbują poprawiać szkoły – coraz więcej placówek bierze udział w różnego typu programach, które mają pomóc studentom w wejściu na rynek pracy. Rozsądnym rozwiązaniem jest wybór przez kandydatów kierunków niszowych, które w zasadzie dają gwarancję zatrudnienia, oraz ważnych dla polskiej gospodarki kierunków zamawianych. Po tych ostatnich jednak, wbrew pozorom, pracy nie gwarantuje ani szkoła, ani ministerstwo. Takich kierunków w roku akademickim 2009/2010 jest 59. Realizowane są na 43 uczelniach w całej Polsce, wśród nich znalazła się Wyższa Szkoła Biznesu w Dąbrowie Górniczej (informatyka). Zachętą do kształcenia na tych kierunkach są stypendia, ich wysokość sięga nawet 1000 zł. Na projekt rząd przeznaczył 380 mln zł. Jest w tym wszystkim pozytywna strona: problemy szkół mogą się okazać korzystne dla studentów. Wiele placówek obniżyło czesne, próbując przyciągnąć kandydatów. W ubiegłych latach szkoły często rezygnowały z pobierania czesnego za pierwszy semestr studiów, aktualnie

Uniwersytet Śląski w Katowicach – wydziały w Sosnowcu: Wydział Nauk o Ziemi, kierunki studiów: geografia, geologia, geofizyka, ochrona środowiska, ul. Będzińska 60, Wydział Informatyki i Nauki o Materiałach, kierunki studiów: informatyka, inżynieria biomedyczna, inżynieria materiałowa, edukacja techniczno-informatyczna, ul. Żytnia 12, Wydział Filologiczny, kierunki studiów: filologia – lingwistyka stosowana, filologia angielska, filologia francuska, filologia germańska, filologia hiszpańska, filologia rosyjska, filologia rosyjska – kultura Rosji i narodów sąsiedzkich, filologia słowiańska, filologia włoska, ul. Grota Roweckiego 5 ● Śląski Uniwersytet Medyczny, Wydział Farmaceutyczny z Oddziałem Medycyny Laboratoryjnej, kierunki studiów: farmacja, analityka medyczna, biotechnologia, kosmetologia, ul. Jedności 8, Sosnowiec ● Wyższa Szkoła Biznesu, kierunek studiów: zarządzanie i marketing, ul. Cieplaka 1c, Dąbrowa Górnicza ● Wyższa Szkoła Inżynierii Bezpieczeństwa i Ekologii, kierunki studiów: inżynieria bezpieczeństwa, ochrona środowiska, ul. Wojska Polskiego 6, Sosnowiec ● Wyższa Szkoła Planowania Strategicznego, kierunki studiów: logistyka, politologia, zdrowie publiczne, kosmetologia, ratownictwo medyczne, pielęgniarstwo, fizjoterapia, położnictwo, ul. Kościelna 6, Dąbrowa Górnicza ● Wyższa Szkoła Humanitas (dawniej Wyższa Szkoła Zarządzania i Marketingu), kierunki studiów: administracja, dziennikarstwo i komunikacja społeczna, europeistyka, politologia, pedagogika, zarządzanie, filologia angielska, ochrona środowiska, ul. Kilińskiego 43, Sosnowiec ● Kolegium Pracowników Służb Społecznych, kierunek studiów: praca socjalna, ul. J. Tuwima 14a, Czeladź ● Wyższa Szkoła Sztuki Stosowanej „OPUS-ART”, kierunki studiów: projektowanie ceramiki przemysłowej, projektowanie szkła przemysłowego, ul. Struga 35, Sosnowiec ● Wyższa Szkoła Administracji i Zarządzania, kierunki studiów: informatyka w zarządzaniu, statystyka i ekonometria, ul. Marszałkowska 28 D, Zawiercie ● Wyższa Szkoła Medyczna, kierunki studiów: pielęgniarstwo, ratownictwo, położnictwo, edukacja seksualna, resocjalizacja, zarządzanie oraz edukator, ul. Wojska Polskiego 6, Sosnowiec

nr 5/wrzesień – październik 2009

5


Społeczeństwo W Jaworznie, w Dąbrowie Narodowej jest miejsce niezwykłe. Dawniej mieściła się tu Szkoła Podstawowa nr 8. Stary, kiedyś zniszczony budynek znalazł nowe przeznaczenie dzięki staraniom księdza Mirosława Toszy. Ma dziś swoich mieszkańców, a każdy z nich ma swoją własną, trudną historię. O tym miejscu mówią – to jest nasz Dom. Po raz pierwszy byłem tu jesienią 2003 roku, miałem okazję zobaczyć trudne początki, które opisałem wtedy na łamach jaworznickiej gazety „Co Tydzień”. Byłem ciekaw, co się przez ten czas zmieniło.

Jesień w Betlejem Paweł Sarna

Pan Mirek Księdza jeszcze nie ma, ale za chwilę się zjawi. Na razie ja wszystko pokażę, opowiem, jak tutaj żyjemy, na imię mam Mirek – uśmiecha się serdecznie, podaje dłoń na przywitanie. Na dole jest jadalnia – duże i jasne pomieszczenie. Pod oknem ogromny stół i krzesła wokół niego. Na ścianie wielki plakat z napisem: „Nasze Betlejem”. – Dalej jest kuchnia. A to jest Boguś, który właśnie robi nam obiad – przedstawia mój przewodnik. Idziemy dalej. Tu są pokoje. Wszystkie maleńkie, ale ładne i schludne. Każdy z mieszkańców dba o swój kąt. Takie same pokoiki są na górze. – Pięć po jednej stronie, po drugiej też będzie pięć, ale dopiero w przyszłym roku, jak dobrze pójdzie. Będzie miejsce, by przyjąć nowych. Na razie trwają prace budowlane. Tu będzie biuro – mówi pan Mirek. – A teraz zejdziemy jeszcze do oratorium. To także nasza scena, tu odbywają się przedstawienia. Wystawiliśmy sztukę według „Upadku” Camusa, teraz przygotowujemy się do „Tryptyku Rzymskiego”. – Pan Mirosław mieszka we Wspólnocie. Jak każdy z mieszkańców Betlejem ma swoje obowiązki w domu. Ale jest też czynnym zawodowo aktorem ze sporym stażem i osiągnięciami. Współpracował z wieloma teatrami, jest związany z Teatrem Śląskim oraz sceną w Radomiu. To postać znana nie tylko w Jaworznie. Aktor ma grono swoich wielbicieli. Ale nie chce zbyt wiele mówić o sobie, powtarza często – Nie byłoby tutaj niczego, gdyby nie ksiądz Mirosław. Opiekuje się wszystkim od początku, dba o wszystko. Bardzo mu na nas zależy.

Fot. arch.

Siedem lat temu

pierwszy rzut oka raczej trudno byłoby się domyślić, że to ksiądz. Pochodzi z Jaworzna, mieszkał w Osiedlu Stałym. Ukończył technikum górnicze, a później sześć lat spędził w seminarium w Krakowie, kolejne cztery, już po święceniach, w jednej z parafii w Sosnowcu. Od dwóch lat mieszka razem z ludźmi bezdomnymi we Wspólnocie Betlejem. To z jego inicjatywy powstał ten dom. Jak sam mówi, on też był tak na próbę pierwszym mieszkańcem. Potem Betlejem zaczęło się zaludniać. – W sierpniu, dwa lata temu zamieszkałem ja, a zaraz potem wprowadziła się dwójka bezdomnych braci. Rysiek wciąż mieszka, jest chory, ma ostatnio kłopoty z nogą. Andrzej się już wyprowadził – mówi ks. Mirosław. W Betlejem mieszka „na stałe” siedemnaście osób. Pod koniec roku będzie prawie trzydziestu domowników. Są w różnym wieku. Najmłodszy jest Kamil, ma 16 lat. Najstarszy ma niecałe 50. Mężczyzn jest więcej, tylko 5 kobiet. Ktoś wylicza imiona: Andżela, Iwona, Zuzia… i jeszcze, i jeszcze… nie mogę sobie przypomnieć. Czas pobytu tutaj nie jest z góry określony. Rok, pół czy dwa lata. Jeśli ktoś chce, to może Ksiądz Mirosław mieszkać tutaj całe życie. Odchodzą ci, A to jest właśnie ksiądz Tosza – wchodzące- którzy mają dokąd odejść. go właśnie młodego mężczyznę wskazuje jeden z mieszkańców. Ubrany „na spor- Trudne początki towo”, krótko ostrzyżony, z bródką – na Wszystko zaczęło się tak naprawdę już

6

w 1996 roku. Najpierw był zamysł stworzenia miejsca opieki dla osób z upośledzeniem umysłowym. Pomysł dojrzewał w trakcie przygotowań. Projekt rozszerzał się, aby można było nim objąć jak największą grupę potrzebujących. – Chcieliśmy, aby był to dom dla osób, które albo nie mają własnego domu, albo z jakiegoś powodu nie mogą mieszkać „na swoim”. Tu są osoby bardzo różne, tak samo, jak różne są przyczyny bezdomności. Ten dom powstał tak naprawdę z potrzeb – wyjaśnia ks. Tosza. Było wielu, którzy sprzyjali. Ale też wielu uznawało inicjatorów za nawiedzonych idealistów, zapaleńców czy wręcz… wariatów. To się nie uda, mówili. Z początku nie było nawet widoków na sponsora, który pokryłby spore w końcu koszty. Budynek wymagał gruntownego remontu. Zniszczone było tu nieomal wszystko. Ale wsparcie się jakoś znalazło – i to mocne. Na początek pomogli Fundacja Na Rzecz Polski Południowej, Knauf, Atlas. – Bez ich pomocy byśmy nie ruszyli – mówią z wdzięcznością mieszkańcy Domu. Wraz z licznymi ochotnikami wywieźli 120 wywrotek gruzu, wyremontowali dach i założyli okna. Użyli do odbudowy co tylko się dało. Przywieźli stare, bo 70-letnie, ale wciąż mocne belki z parafii w Suchej Beskidzkiej. Posadzka w oratorium jest z 1930 roku. Sam budynek dawnej szkoły ma blisko 90 lat. Trzeba go było nie tylko

nr 5/wrzesień – październik 2009


odnowić, ale i przystosować do nowych potrzeb. Nie było to ani łatwe, ani tanie. Wiele jest też jeszcze do zrobienia. Sporo ludzi wsparło ich i wciąż wspiera. Ten krąg rozszerza się z dnia na dzień. Ale – podkreślają – nie chcą utrzymywać się z darowizn. Celem, do którego dążą, jest życie z pracy własnych rąk. Jak każda rodzina, nie chcą być od nikogo zależni. Chcą pomagać innym. Tutaj każdy pracuje Często przychodzą ludzie, którzy proszą o pomoc, niektórzy wręcz się jej domagają. Nikt nie odchodzi stąd głodny. Wielu chce zamieszkać we Wspólnocie. Zasada jest prosta: kto tutaj zostaje, musi pracować – jak wszyscy. Część osób pracuje zawodowo, „na zewnątrz”. Jeden jest ochroniarzem w firmie, inny pracownikiem biurowym, ksiądz Mirosław pracuje też jako katecheta w liceum. Część swoich dochodów oddają na potrzeby domu. Pozostali pracują po prostu w Betlejem. Jedni pomagają przy remoncie, inni utrzymują porządek. Są też dyżury w kuchni. Każdy robi, co może. Każdy jest za coś odpowiedzialny. Ważnym źródłem dochodów Wspólnoty jest sprzedaż ikon, które robią sami w pomieszczeniu na poddaszu. Trzy razy w miesiącu jeżdżą z nimi do różnych parafii na terenie diecezji sosnowieckiej. W którąś z niedziel udało im się rozprowadzić 100 ikon w jednej tylko parafii. To był ich rekord. Część zysków ze sprzedaży przekazują hospicjum dla dzieci. W czerwcu zorganizowali akcję pod hasłem „Albertyńskie chlebki z Betlejem”. Każdy chlebek był

Opatrzność działa poprzez ludzi Dom ma swoją atmosferę, prawdziwie rodzinną. Ludzie tu ciągle przychodzą, czasem, żeby poprosić o pomoc, a czasem, by pomóc, a często po prostu, żeby odwiedzić. Ktoś zjawi się raz, a potem przychodzi znowu – ze znajomymi, z dziećmi. W tej chwili na stałe współpracuje kilka instytucji, jest wielu sympatyków. Oczywiście zdarzały się im i zdarzają się trudne momenty, nieraz już mieli problemy. Kiedyś zabrakło im chleba, bo nie zaplanowali wydatków. Ale akurat w tym momencie Nie samą pracą żyje człowiek zjawił się piekarz, pan Bigaj, który usłyDom ma charakter chrześcijański, więc szał o Wspólnocie. Przez rok za darmo musi być czas na wspólne modlitwy, przywoził im chleb. Takie rzeczy są tu wyciszenie się. Msze święte odprawia na porządku dziennym. codziennie ks. Tosza, a w każdy czwartek jest całonocna adoracja. Przychodzi tutaj wielu ludzi z zewnątrz, by modlić się wspólnie. Ale nie tylko na pracy i modlitwie upływa czas domowników. Zmieniło się Każdy ma jakieś swoje hobby. Andżela Budynek z zewnątrz wprawdzie nadal wyrobi świece artystyczne, ładnie maluje gląda jak parę lat temu, ale duży ogród jest i rysuje. Kamil jest miłośnikiem zwierząt, wypielęgnowany. Ktoś dba. Wcześniej były ma chomika, hoduje też rybki. Poza tym tam zwały gruzu. Jest też nowa dzwonnica. świetnie majsterkuje. Ksiądz Mirosław Na podwórzu kilku mężczyzn właśnie jest zapalonym kibicem. Sam nawet kie- przerywa pracę na nasz widok. – Przyjedyś grał w juniorach w Górniku Jaworzno. chałem z żoną, przez moment myślę o tym, Pięć czy sześć lat. – W piłkę lubię grać. że sporo zmieniło się i u mnie. – Ksiądz Kibicuję Szczakowiance. Kiedyś w diecezji Tosza jest u siebie. Po schodach na samą górę wystawiliśmy też drużynę księży w lidze i w lewo – kierują nas. – Nie możemy się halowej piłki nożnej. Graliśmy przez jeden oprzeć, zaglądamy do oratorium na partesezon – śmieje się ksiądz – Bez większych rze. Piękne witraże w oknach. Chyba nie sukcesów. Pobiegaliśmy trochę, był niezły widziałem ich wcześniej. Muszę zapytać ubaw. Niedawno zrobili sobie ognisko, i o nie. Idziemy do góry, oglądając zdjęcia niedługo wybierają się do Zakopane- na ścianie. Mnóstwo twarzy. go. Zaplanowali już przyszłe wakacje. Ksiądz Mirosław jakby jeszcze bardziej W ośrodku rekolekcyjnym nad morzem. wesoły, na luzie, w sportowym t-shircie. Nie zmienił się. No może trochę posiwiała jego bródka. Przechodzimy z pomieszczenia do pomieszczenia i z tematu na temat. Są nowe pokoje. Witraż w kaplicy powstał w ubiegłym roku dzięki uczennicom z liceum plastycznego w Dąbrowie Górniczej. Trudno streścić siedem lat życia Wspólnoty. Chcę wiedzieć, co z panem Mirkiem i tymi mieszkańcami, których poznałem wtedy.

w ładnym, wiklinowym koszyczku, przy ich pakowaniu pomagali uczniowie ze Szkolnego Klubu Wolontariusza, działającego przy II LO w Jaworznie. – Rozprowadziliśmy aż 9 tys. chlebków. Część zysków pokryła nasze długi, udało nam się też kupić maszynę stolarską. Chcemy tę akcję urządzać każdego roku, właśnie w czerwcu, dla upamiętnienia naszego patrona, brata Alberta – mówi ksiądz Tosza. – Poza tym, Betlejem to przecież po hebrajsku Dom Chleba.

I znowu jest jesień

W budynku widocznym obok poczty mieściła się kiedyś siedziba RUP. Fot. arch.

Ks. Mirosław Tosza, fot. arch.

Dalsze losy Pan Mirek mieszkał w Betlejem jeszcze przez rok. Udało mu się zrealizować Tryptyk Rzymski, było kilka przedstawień. Wspólnie z zaprzyjaźnionym aktorem przygotował też adaptację Idioty Dostojewskiego pod tytułem Miłość i Żałość. Potem musiał się wyprowadzić. Powodem był alkohol. – Wtedy byliśmy chyba bardziej radykalni. Stwierdziliśmy, że trzeba postawić twarde warunki. Jeśli ktoś zaczyna pić, opuszcza Wspólnotę. Tak było z Mirkiem. Teraz staramy się podchodzić do tego chyba bardziej dojrzale. Mamy kontakt z terapeutami. Staramy się zdiagnozować problem.

nr 5/wrzesień – październik 2009

7


Fot. arch.

Jeśli ktoś podejmuje jakąś formę leczenia, to może tu zostać – wyjaśnia ksiądz Tosza. Pan Mirek mieszka obecnie u brata nad morzem. Utrzymuje kontakt. Wspólnotę opuścił również pan Boguś. Były z nim problemy. Pan Rysiek zmarł, był chory na serce. – Są też historie bardziej krzepiące – mówi ksiądz Mirosław. – Andżela mieszkała we wspólnocie przez dwa lata. Była wtedy uczennicą liceum. Miała w rodzinie bardzo ostry konflikt z matką i z ojczymem. Po zdaniu matury wyprowadziła się i rozpoczęła studia. Dziś pracuje jako florystka. Pogodziła się z matką. Iwona poznała Pawła, tutaj w Betlejem. Kiedy w wypadku zginęła jego narzeczona, nie mógł sobie dać rady z tą świadomością i z samym sobą. Skłócił się z rodziną, wyprowadził się. Donikąd. Przez 9 lat był bezdomny. Tułał się po świecie, a potem zamieszkał z nami. Iwona i Paweł są dziś małżeństwem. Kupili mieszkanie na kredyt, nieźle im się powodzi. Paweł też pogodził się z rodziną, i to dzięki ciekawemu zbiegowi okoliczności. Do tej historii jeszcze wrócimy. Kamil i Zuzia są dziś samodzielni. Zuzia wyjechała z Polski. Mieszka w Anglii lub Irlandii. Nie wszystkie opowieści o losach kończą się happy endem. Niektórzy wracają do poprzedniego życia, świadomie wybierają bezdomność. Nie było przypadku, by ktoś odszedł i w pojedynkę ułożył sobie normalne życie. Jak podkreśla ksiądz Tosza, ci, którym się udało pozbierać, wcześniej poznali kogoś lub naprawili stosunki z kimś ze swej przeszłości. Jest pewna prawidłowość – z bezdomności nie wychodzi się gdzieś, ale z kimś albo do kogoś.

Obecnie jest dwudziestu domowników. Najmłodszy jest Piotr, którzy uczy się w technikum. Ukończył osiemnaście lat. Mieszkańcy, którzy są tutaj dłużej, płacą za swoje utrzymanie. Mają mniej więcej dwa lata, żeby się przystosować. To taki symboliczny okres, w którym obowiązuje „status bezdomnego”. Praca w kuchni, ogrodzie, remonty, wyrób ikon, renowacja mebli – mieszkańcy wszystko robią sami. Każdy bierze część odpowiedzialności. Główne zasady nie zmieniły się, najważniejsza jest praca. Ale nadal jest też czas na inne formy aktywności. – W 2005 roku zaczęliśmy jeździć na pielgrzymki

rowerowe – opowiada ksiądz Mirosław. – Po śmierci Papieża byliśmy na Błoniach. Jeden z naszych mieszkańców powiedział, że nigdy nie był na spotkaniu z Papieżem, chociaż się wybierał, i ma takie marzenie, żeby przynajmniej odwiedzić Jego grób. To wtedy zrodził się pomysł. Nie znaleźliśmy sponsorów, dzięki którym moglibyśmy kupić sprzęt, ale udało się wypożyczyć na początek rowery od księży, którzy w młodości uprawiali sport. Udało się zebrać grupę siedmiu osób i tak pojechaliśmy do Watykanu. Spaliśmy w klasztorach, na plebaniach. W 2006 byliśmy w Izraelu. Bardzo mile wspominamy przejazd przez Syrię. Najśmieszniejsze było to, że w tym kraju tylko dzieci jeżdżą na rowerach. To tak, jakby u nas ktoś dorosły jeździł na hulajnodze. Jak wjeżdżaliśmy do miasteczka, zbiegało się mnóstwo ludzi. Muzułmanie byli bardzo serdeczni i gościnni, oczywiście nie mogliśmy wspominać, gdzie jedziemy. W tym roku byliśmy w Grecji. Część kosztów wypraw pokrywają sami mieszkańcy, którzy pracują poza Wspólnotą. Dzięki tym wyjazdom zaangażowaliśmy się w pomoc biednym rodzinom w Betlejem. Z pielgrzymkami związany jest też dalszy ciąg historii Pawła. Jego matka zobaczyła w telewizji reportaż na temat tego przedsięwzięcia. Dzięki sąsiadkom, które skontaktowały się z Pawłem, zorientował się, że matka wie, gdzie przebywa, i że w ogóle żyje. Potem rodzice Piotra przyjechali tutaj, aby zobaczyć syna. Było to w listopadzie 2006 roku, wtedy rozmawiali ze sobą pierwszy raz po dziesięciu latach. Ta rodzina odnalazła się w Betlejem.

Z Betlejem do Betlejem na rowerze Losy Wspólnoty Betlejem to odrębne historie życia czterystu osób, które na jakiś czas znalazły tutaj dla siebie miejsce.

8

Ksiądz Mirosław i domownicy. Fot. arch.

nr 5/wrzesień – październik 2009 Sosnowiec, ul.Chemiczna 1.


Historia

Telefony w Zagłębiu Dąbrowskim, cz. 3

Historia w słuchawce

Tadeusz Kowal

W nawiązaniu do poprzed- Powstanie Telekomunikacji Polskiej 1 stycznia 1992 roku było wielkim usług TP S.A. jest dzisiaj wioniego odcinka wspomnień wydarzeniem w telekomunikacji na terenie całego kraju. Zdynamizowało dącym operatorem usług telewarto przytoczyć jeszcze raz komunikacyjnych. Firma jest kilka liczb: na koniec 1991 rynek telekomunikacyjny, znacząco zwiększyły się też nakłady inwestycyjne, również liderem w zakresie roku na terenie Zakładu Te- które umożliwiły rozwój ilościowy oraz jakościowy usług. transmisji danych, łączności lekomunikacji w Sosnowcu satelitarnej oraz dostępu do oczekiwało na telefon ponad telefon około 3500 wniosków, stan abonentów Internetu. 77 000 wniosków, stan abonentów wynosił wynosił ponad 174 000. Zanotowano ponad W listopadzie 2003 roku wdrożono system 55 000. Wskaźnik ilości telefonów na 100 trzykrotny wzrost abonentów (55 000 w 1991 CRM (Customer Relationship Management), mieszkańców wynosił na terenie Sosnowca roku), a wskaźnik ilości telefonów na 100 jest to filozofia działania i system informatyczny 7, a w pozostałych miastach Zagłębia był mieszkańców wzrósł do 31. Liczby mówią integrujący firmę wokół kwestii związanych jeszcze niższy. Dla porównania w Europie same za siebie. Była to faktycznie rewolucyjna z zarządzaniem relacjami z klientami. Dzięki Zachodniej ten wskaźnik to grubo ponad 60. zarówno ilościowa, jak i jakościowa zmiana. CRM można gromadzić, wymieniać, przeTak więc do zrobienia było bardzo dużo i to Rok 1999 był szczególny, jeśli chodzi twarzać i analizować informacje dotyczące w jak najkrótszym czasie. o wydarzenia w Sosnowcu. Wspaniała wizyta obsługi klienta, sprzedaży i marketingu oraz Wraz z powstaniem Telekomunikacji Papieża Jana Pawła II w Sosnowcu-Zagórzu, sprawniej realizować projekty promocyjne, Polskiej zaistniał rynek telekomunikacyjny, do której telekomunikacja się bardzo dobrze handlowe itp. zaczęli działać alternatywni operatorzy – przygotowała; drugie wydarzenie z 25 listopada Została uruchomiona „Błękitna Linia konkurencja dla TP. Zaczęło być normalnie. 1999 roku: 9-milionowy abonent w TP S.A. TP S.A.” (9330 – dla klientów biznesowych TP stworzył nową jakość zorientowaną na oraz 1,5-milionowy abonent w Okręgu Kato- i 9393 – dla klientów indywidualnych). Miejrynek, a przede wszystkim na klienta, który wickim, a także jubileusz 100-lecia telefonów sce dotychczasowych Biur Obsługi klienta jest odtąd w centrum uwagi. Wprowadzono na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. Uroczystość zajęły 24 telefoniczne Punkty Obsługi klienta nowe jakościowo usługi: ISDN, sieci inte- odbyła się w 102-letnim Teatrze Zagłębia (nowoczesne Contact Center) czynne całą ligentne, Internet, transmisje pakietowe. w Sosnowcu. Z okazji 100-lecia telefonów dobę. Klient wszystkie swoje problemy może Następuje cyfryzacja sprzętu, są nowe w Zagłębiu został wybity okolicznościowy załatwić telefonicznie. możliwości techniczne, nowe usługi, na medal pamiątkowy (70 szt.) według projektu Powstaje Urząd Kontroli Elektronicznej które oczekują klienci. To początek lat Tadeusza Kowala. (UKE), który jest organem regulacyjnym 90. i nowego rozwoju telekomunikacji W 2000 roku partnerem strategicznym w zakresie działalności pocztowej, telekomuniw całym kraju. TP zostało konsorcjum France Telecom i Kul- kacyjnej i gospodarki częstotliwościowej oraz Takie rewolucyjne zmiany dzieją się też czyk Holding S.A., obejmując 35% udziałów kontroli spełniania wymagań dotyczących na naszym terenie. Powstają nowe inwestycje: w firmie. We wrześniu konsorcjum zwiększyło kompatybilności elektronicznej. Ta bardzo budynki, centrale, sieć. Działają nowoczesne swój udział do 47,5%. ważna instytucja wpisuje się w ciągle tworzący centrale w Sosnowcu, Będzinie, Dąbrowie Niezależni operatorzy stawiają duże wy- się rynek telekomunikacyjny, wpływając na Górniczej, Olkuszu, Zawierciu, Czeladzi, Sie- magania operatorowi TP S.A, jednak dzięki jego stabilizację i prawidłowe funkcjonowanie wierzu, Porębie. Praktycznie całe Zagłębie dużym inwestycjom w jakość i dostępność wszystkich operatorów. Dąbrowskie jest jednym wielkim centrum Jednym z istotnych zadań UKE jest harinwestycyjnym w zakresie telekomunikacji. monizacja polskiego prawa z prawem Unii Efekty są widoczne, zaspokajane są podstaEuropejskiej w obszarze telekomunikacji. wowe potrzeby na usługi telekomunikacyjne Ustawa Prawo Telekomunikacyjne reguluje w skali dotychczas niespotykanej. W 1998 obszar rynku telekomunikacyjnego oraz roku spółka zostaje sprywatyzowana. Jej akcje wdraża pakiet dyrektyw Wspólnot Europejzaczęły być notowane na Giełdzie Papierów skich stanowiących unijne ramy prawne sieci Wartościowych w Warszawie oraz w formie i usług łączności elektronicznej. GDR-ów (globalnych kwitów depozytoTelekomunikacja Polska stanowi trzon wych) na Giełdzie Papierów Wartościowych Grupy Kapitałowej TP, będącej największą w Londynie. Zdecydowana poprawa na rynku grupą telekomunikacyjną w Europie Środtelekomunikacyjnym, coraz większy dostęp kowej. W jej skład wchodzą m.in. operator do usług telekomunikacyjnych stymulują komórkowy sieci Orange-PTK Centertel, CC rozwój gospodarki i przedsiębiorczości Pola(Contact Center), TP Emitel i inne. ków. Szczególnie ważne jest to w gospodarce Końcówka lat pierwszej dekady 2000 roku rynkowej, ponieważ telekomunikacja daje to dalszy rozwój usług teleinformatycznych, narzędzia do przesyłania danych, informacji Internetu, TV (w tym usług mobilnych). (szeroko rozumianych), kontaktowania się Warto być uczestnikiem tych przemian, patrząc w biznesie praktycznie bez ograniczeń. z optymizmem w przyszłość. Na koniec 1999 roku na terenie Zakładu Wypada w tym momencie zakończyć Telekomunikacji w Sosnowcu (dane dotyczą temat historii telekomunikacji. Dalsze zmiany całego Zagłębia Dąbrowskiego) oczekiwało na dzieją się już na naszych oczach.

nr 5/wrzesień – październik 2009

9


Historia

PIEŚNI I PIOSENKI Z OLEANDRÓW ŚPIEWANE W ZAGŁĘBIU DĄBROWSKIM

Przypisuję zagłębiowskim żołnierzom Komendanta Piłsudskiego

Włodzimierz Wójcik Na progu XX wieku Józef Piłsudski, który wrócił z syberyjskiego zesłania do Galicji, wraz ze swoimi współpracownikami formował polskie paramilitarne organizacje z myślą o walce zbrojnej z zaborcami. Młodzi ludzie, zorganizowani w drużynach strzeleckich i związkach strzeleckich, na Błoniach krakowskich, w Zakopanem i w okolicach Krakowa uczyli się posługiwania się bronią, sztuki wojennej, łączności, wykonywania rozkazów, dowodzenia pododdziałami zbrojnymi. Przybyli z różnych stron, reprezentowali rozmaite środowiska społeczne, klasy i warstwy. Biedni i bogatsi jedno mieli na celu: Niepodległą Polskę, a swój patriotyzm manifestowali wierną, ofiarną służbą oraz tworzoną podczas ćwiczeń pieśnią. W przedwojennej „ochronce” w Będzinie-Łagiszy dość często śpiewaliśmy Pieśń o Wodzu miłym, której uczono nas już w rodzinnym domu. Nic dziwnego, że dzieciakom się ona bardzo podobała, skoro tworzyli takie pieśni garnący się do Komendanta Piłsudskiego bardzo młodzi ludzie: uczniowie, rolnicy, rzemieślnicy, przedstawiciele drobnej szlachty. Śpiewali: Jedzie, jedzie na Kasztance, na Kasztance Siwy strzelca strój. Siwy strzelca strój. Hej, hej Komendancie, miły wodzu mój. Hej, hej Komendancie, miły wodzu mój. Gdzie Twój ubiór jeneralski, jeneralski złotem szywany? złotem szywany? Hej, hej Komendancie, wodzu kochany. Hej, hej Komendancie, wodzu kochany.

10

Pójdziem z Tobą po zwycięstwo, po zwycięstwo poprzez krew i znój, poprzez krew i znój. Hej, hej Komendancie, miły wodzu mój. Hej, hej Komendancie, miły wodzu mój. Opowiadała nam wówczas „nasza Pani”, że ten Komendant to niezwykły PolakPatriota, który naszą ojczyznę wyzwolił po 123 latach jej zniewolenia przez trzech zaborców. Później dowiedzieliśmy się, że Komendant Piłsudski, rodem z Zułowa na Wileńszczyźnie, nie mógł znieść niewoli, i przewidując konflikty między zaborcami, w zaborze austro-węgierskim założył – istniejące czasowo legalnie – związki i drużyny strzeleckie, zalążki przyszłej armii polskiej. Gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, Komendant zjednoczył formacje niepodległościowe i wystąpił przeciwko rosyjskiemu zaborcy. Stworzył dobrze wyszkoloną kompanię kadrową, która pod dowództwem porucznika, a później już kapitana Tadeusza Kasprzyckiego 6 sierpnia 1914 roku, rankiem z krakowskiej ulicy Oleandry wyruszyła przez Prądnik, Michałkowice ku Kielcom. Przełamali przyszli legioniści bariery graniczne, by stanąć na zniewolonej przez Moskala ziemi ojczystej. Uczucia tego czasu zawierał Marsz Pierwszej Kompanii Kadrowej, który chętnie śpiewaliśmy w harcerstwie: Raduje się serce, raduje się dusza Gdy Pierwsza Kadrowa na wojenkę rusza [refr.] Oj da, oj da dana, wojenko kochana Nie masz to jak pierwsza, nie – oj nie! I ruszył Piłsudski z wojskiem na Warszawę Sprawił Moskalowi weselisko krwawe [refr.] Chociaż do Warszawy mamy długą drogę Przecież jednak dojdziem, byle by iść w nogę [refr.]

Chociaż w butach dziury, na mundurach łaty To Pierwsza Kadrowa pójdzie na armaty [refr.] I gdy się szczęśliwie zakończy powstanie To Pierwsza Kadrowa gwardyją zostanie [refr.] A więc piersi naprzód podniesiona głowa Bośmy przecież Pierwsza Kompania Kadrowa [refr.] W równie podniosłym tonie była utrzymana pieśń Hej, strzelcy wraz. Jej twórcą – słowa i muzyka – był znany dziewiętnastowieczny poeta, wielki polski patriota, Władysław Ludwik Anczyc. Oto tekst poruszający serca „szarych żołnierzy” Komendanta Piłsudskiego: Hej, strzelcy, wraz, nad nami Orzeł Biały, a przeciw nam śmiertelny stoi wróg. Wnet z naszych strzelb piorunem zagrzmią strzały, a lotem kul kieruje zbawca Bóg! Więc gotuj broń i kule bij głęboko o ojców grób bagnetów poostrz stal, na odgłos trąb twój sztucer bierz na oko! Hej, baczność! Cel! i w łeb lub w serce pal! Hej! trąb! hej! hej! trąb Strzelecką trąbką w dal! A kłuj, a rąb i w łeb lub w serce pal! Graj, trąbko, graj, jak grałaś przez wiek cały do marszu tym, co szli do Polski bram. Słysz, bracie słysz, minionych lat sygnały, sztafety znak z kolei dają nam. Więc gotuj broń i kule bij głęboko… Bagnetów szturm wolności zdobył szaniec, zwyciężył duch mężnością rąk i nóg , lecz biada, aby zwijać straż u granic, gdy na przedpolach czyha zdrajca wróg. Więc gotuj broń i kule bij głęboko… Bałtyku szum, że nasza sprawa święta,

nr 5/wrzesień – październik 2009


od wieków huczy aż po Karpatów wał! Na bój zaprawia orzeł swe orlęta, by porwać je na pierwszy odgłos dział! Więc gotuj broń i kule bij głęboko… O ile wymienione wyżej pieśni miały w treści pewnego rodzaju tonację radosną, porywały młodością, energią, wielekroć młodzieńczą beztroską, bywały niemal zawadiackie, o tyle Pierwsza brygada niosła w sobie pewien żywioł heroicznego dramatyzmu. Piłsudski w sierpniu 1914 roku zajął Kielce. Po drodze jego siły zbrojne rozrastały się. Zewsząd przybywali do niego – jak już zaznaczono – młodzi ludzie różnych stanów: uczniowie, studenci, drobna szlachta, robotnicy, rolnicy, urzędnicy. Ale w społeczeństwie polskim istniały siły zachowawcze, kunktatorskie. Wielu prostych ludzi nie wierzyło w pełni w powodzenie zrywu niepodległościowego. W Kielcach entuzjazmu nie było. W tym klimacie powstały słowa „pieśni dumnej”, ale zaprawionej goryczą – My, Pierwsza Brygada: Legiony to – żołnierska nuta, Legiony to – straceńców los, Legiony to – żołnierska buta, Legiony to – ofiarny stos. [refr.] My, Pierwsza Brygada, strzelecka gromada na stos rzuciliśmy nasz życia los, na stos, na stos. O ileż mąk, ileż cierpienia, o ileż krwi, wylanych łez, pomimo to nie ma zwątpienia, dodawał sił wędrówki kres. [refr.] Mówili żeśmy stumanieni, nie wierząc nam, że chcieć to móc, laliśmy krew osamotnieni, a z nami był nasz drogi wódz. [refr.] Fakt, że z legionowymi chłopcami był bezustannie ciałem i duchem Brygadier, Komendant Józef Piłsudski, wielekroć nazywany po swojsku, familiarnie „Dziadkiem”, wywoływał powszechny nastrój entuzjazmu polskich wojaków. Zaś aprobata większości naszych rodaków – zwłaszcza prostych ludzi – wobec czynu zbrojnego pozwalała legionistom manifestować nastrój radości. Ów nastrój doskonale wyrażała piosenka Przybyli ułani pod okienko. Oto jej tekst: Przybyli ułani pod okienko Przybyli ułani pod okienko Stukają, pukają – puść panienko Stukają, pukają – puść panienko O, Jezu, a cóż to za wojacy

O, Jezu, a cóż to za wojacy Otwieraj, nie bój się – my Polacy Otwieraj, nie bój się – my Polacy Przyszliśmy napoić nasze konie Przyszliśmy napoić nasze konie Za nami piechoty całe błonie Za nami piechoty całe błonie A gdzież to, a gdzież to Bóg prowadzi A gdzież to, a gdzież to Bóg prowadzi Warszawę odwiedzić myśmy radzi Warszawę odwiedzić myśmy radzi

uczestnika ruchu irredentystycznego. W takim klimacie powstawały pieśni legionowe – to dziarskie, to wesołe, to znów zaprawione bólem. Wojna oznaczała rozstanie z bliskimi: dziadkami, rodzicami, rodzeństwem, narzeczonymi. W kręgu pieśni zaprawionych smętkiem i goryczą znajduje się pieśń wyrażająca uczucia młodej dziewczyny, która z bólem rozmyśla o losach miłego sercu chłopca, który poszedł w bój i oddał życie za ukochaną Polskę. Mówimy o Białych różach:

A stamtąd już będzie bardzo pilno A stamtąd już będzie bardzo pilno Odwiedzić prastare polskie Wilno Odwiedzić prastare polskie Wilno. Dniami i nocami, przeważnie wieczorami przy ognisku unosiły się te i inne legionowe pieśni. Niosły się słowa: Ułani, ułani / malowane dzieci / Nie jedna panienka / Za wami poleci lub Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani, / Że za tobą idą, że za tobą idą / Chłopcy malowani? Trzeba powiedzieć, że ci malowani chłopcy byli od najdawniejszych czasów podziwiani przez naród, szczególnie przez polskie kobiety. To przecież oni zdobywali wąwóz Samossiery, to wreszcie oni byli sugestywnie przedstawiani – między innymi – w popularnych obrazach Wojciecha i Jerzego Kossaków. Legionowi, barwni ułani, owi szwoleżerowie podczas tak zwanego „toastu konia” pili wino stojąc na krześle prawą nogą, a na stole nogą lewą. Do tego obyczaju nawiązuje ich dumna pieśń pod tytułem Szwoleżerowie. Oto jej dwie pierwsze zwrotki:

Rozkwitały pąki białych róż Wróć Jasieńku z tej wojenki, wróć Wróć, ucałuj jak za dawnych lat Dam ci za to róży najpiękniejszy kwiat Wróć, ucałuj jak za dawnych lat Dam ci za to róży najpiękniejszy kwiat Ponad stepem nieprzejrzana mgła Wiatr w burzanach cichuteńko gra Przyszła zima, opadł róży kwiat Poszedł w świat Jasieńko, zginął po nim ślad Przyszła zima, opadł róży kwiat Poszedł w świat Jasieńko, zginął po nim ślad Przeszło lato, jesień, zima już Już przekwitły pąki białych róż Cóż ci teraz dam Jasieńku, hej Gdy z wojenki wrócisz do dziewczyny swej Cóż ci teraz dam Jasieńku, hej Gdy z wojenki wrócisz do dziewczyny swej Jasieńkowi nic nie trzeba już Bo mu kwitną pąki białych róż Na mogile, gdzie w wojence padł Kwitnie białej róży najpiękniejszy kwiat Na mogile, gdzie w wojence padł Kwitnie białej róży najpiękniejszy kwiat

Więc pijmy wino – Szwoleżerowie Niech troski zginą – W rozbitym szkle Gdy nas nie będzie – Nikt się nie dowie Czy dobrze było nam czy źle A gdy cię rzuci – Luba dziewczyna To nie rozpaczaj – I nie roń łez Lecz z kolegami – Napij się wina A wszystkie troski – Pójdą precz Polska młodzież – wraz ze starszymi wiarusami – ochoczo szła w bój za Ojczyznę. Wychowana była przecież na patriotycznych pismach Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Zygmunta Krasińskiego, Cypriana Kamila Norwida, cudownych dramatach Stanisława Wyspiańskiego, powieściach Henryka Sienkiewicza, Stefana Żeromskiego i innych mistrzów pióra. Podejmowała ryzyko utraty życia. Wiedziała jednak, że rany odniesione w walce za umiłowany kraj ojczysty uszlachetniają

Nie rozpaczaj lube dziewczę, nie, W polskiej ziemi nie będzie mu źle. Policzony będzie trud i znój – Za Ojczyznę poległ ukochany twój. W bardzo bogatym kanonie piosenek i pieśni niepodległościowych i legionowych znajdowały się utwory gloryfikujące ofiarnych bojowników wolności, gorących patriotów, młodych zapaleńców, idących pod kule wroga ku wymarzonej wolności. W tej grupie mieszczą się utwory: Jak to na wojence, Zmarłeś biedaku. Piosenki te zwykle były wielozwrotkowe. Najczęściej jednak wykonywano je w marszu lub na biwaku w formie skróconej. Wybierano zwrotki treścią najlepiej odpowiadające danej chwili w życiu oddziału. Oto ta pierwsza

nr 5/wrzesień – październik 2009

11


Historia z wymienionych: Jak to na wojence ładnie, Jak to na wojence ładnie, Kiedy ranny ułan spadnie, Kiedy ułan z konia spadnie. Koledzy go nie żałują, Koledzy go nie żałują. Jeszcze końmi go tratują, Jeszcze końmi go tratują. Rotmistrz z listy go wymaże, Rotmistrz z listy go wymaże, Wachmistrz trumnę robić każe, Wachmistrz trumnę robić każe. A za jego młode lata, A za jego młode lata, Zagra trąbka tra ta ta ta. Zagra trąbka tra ta ta ta. Śpij kolego twarde łoże, Śpij kolego twarde łoże, Spotkamy się jutro może, Spotkamy się jutro może. Śpij kolego a w tym grobie, Śpij kolego a w tym grobie, Niech się przyśni Polska tobie, Niech się przyśni Polska tobie. Temat młodzieńczej miłości chłopca i dziewczyny, konieczności podjęcia walki zbrojnej o odzyskanie wolności, poświęcenia, ryzyka śmierci, przewija się przez tekst pieśni, nawiązującej do tradycji ludowej, pod tytułem O mój rozmarynie: O mój rozmarynie rozwijaj się O mój rozmarynie rozwijaj się Pójdę do dziewczyny, pójdę do jedynej Zapytam się Pójdę do dziewczyny, pójdę do jedynej Zapytam się A jak mi odpowie „nie kocham cię” A jak mi odpowie „nie kocham cię” Ułani wędrują, strzelcy maszerują Zaciągnę się Ułani wędrują, strzelcy maszerują Zaciągnę się Dadzą mi konika cisawego Dadzą mi konika cisawego I ostrą szabelkę, i ostrą szabelkę Do boku mego I ostrą szabelkę, i ostrą szabelkę Do boku mego Dadzą mi kabacik z wyłogami Dadzą mi kabacik z wyłogami I wysokie buty, i wysokie buty Z ostrogami

12

I wysokie buty, i wysokie buty Z ostrogami Dadzą mi szkaplerzyk z Matką Boską Dadzą mi szkaplerzyk z Matką Boską Ażebym nie tęsknił, ażebym nie płakał Za Po-olską Ażebym nie tęsknił, ażebym nie płakał Za Po-olską Dadzą mi manierkę z gorzałczyną Dadzą mi manierkę z gorzałczyną Ażebym nie tęsknił, ażebym nie płakał Za dziewczyną Ażebym nie tęsknił, ażebym nie płakał Za dziewczyną Pójdziemy z okopów na bagnety Pójdziemy z okopów na bagnety Bagnet mnie ukłuje, śmierć mnie pocałuje Ale nie ty Bagnet mnie ukłuje, śmierć mnie ucałuje Ale nie ty.

daj buziaka, to cię puszczę. – Jam nie taka, dam buziaka, jeno z konia zsiądź. Z konia zsiędę, prawo znane, jutro kulką w łeb dostanę. – Gdyś tak prędki do tej chętki, bez buziaka bądź. Gdy szczęśliwie wrócę z boju, gdzież mam szukać cię, w pokoju? – W białej chatce, przy mej matce, nad strumykiem wzwyż. Lecz gdy zginę w boju snadnie to buziaczek mój przepadnie… – Wierna tobie, na twym grobie ucałuję krzyż.

Jak możemy się przekonać, legioniści nie zawsze się smucili, rozpaczali, czy też przeżywali tragedie porzucenia przez niesłowną dziewczynę. Wielekroć w swoich piosenkowych wyznaniach Motyw pocałunku śmierci był na sami przyznawali się do niesłowności. progu dwudziestego wieku dość roz- W wielu tekstach piosenek pojawiały się powszechniony w literaturze i sztuce elementy łobuzerskiej beztroski, cwaniacmłodopolskiej. Tę tematykę – tak przecież twa, chełpliwości (żołnierz-samochwał). uniwersalną – szczególnie często podej- Wyraźnie to wszystko manifestuje się mowali zarówno poeci (Leopold Staff, w piosence Nie masz nad leguna: Tadeusz Miciński), jak i malarze spod znaku symbolizmu. Warto dla przykładu przywołać malarstwo wybitnego mistrza Nie masz nad leguna dzielniejszego człeka, Jacka Malczewskiego. Twórca ten znany chociaż kule świszczą, jednak nie ucieka. jest jako autor obrazów Śmierć I (1902 A chociaż go trafi nawet kulek trzysta, oraz Śmierć II (1917) oraz innych dzieł maszeruje dalej i tak sobie śwista. o tematyce eschatologicznej. Zresztą niemal cały naród przez dziesięciolecia Zimno mróz na dworze, wiatr śniegiem zacina. żył podziwem dla „dziewicy-bohatera”, W podartym mundurku idzie chłopaczyna, czyli dla umierającej od ran Emilii Plater, drwi z mrozu i śniegu bo to legionista, a także dla księcia Józefa Poniatowskiego, maszeruje dalej i tak sobie śwista. który ginął w Elsterze ze słowami, że Bóg mu powierzył honor Polaków. Maryś, moja Maryś, moje ty kochanie, Były też piosenki-kuplety żartobliwe. pożycz mi pieniędzy na ślubne ubranie. Pojawiał się w nich zwykle legun, ułan Dziewczyna mu dala, a on spekulista, Beliny-Prażmowskiego, szwoleżer kuszący idzie dalej drogą i tak sobie śwista. jakąś „młynareczkę” lub „dziewczę” przy studni, podającą mu kubek zimnej wody Nie płaczże dziewczyno, jeszcze się nie topię, lub kwaśnego mleka. Mamy tu na myśli ożenię się z tobą zaraz po urlopie, między innymi piosenkę – uformowaną syna wychowamy, będzie legionista, w postać dialogu, przekomarzania się niechaj maszeruje i tak sobie śwista… – w zasadzie beztroską, trochę zalotną, ale zawierającą jednocześnie wyraźną Urlop już się kończy, dziewczę śni o Janku, tonacją smutku – Tam na błoniu…: nie masz, nie masz ciebie drogi mój kochanku. Poszedł z legionami gdzieś do diabłów trzysta, Tam na błoniu błyszczy kwiecie, Maszeruje dalej i tak sobie śwista. stoi ułan na wedecie, a dziewczyna jak malina, niesie koszyk róż. Prawdziwym już bogactwem dowcipu, humoru, a i frywolności emanuje Stój, poczekaj, moja duszko, wielozwrotkowa piosenka Hej, panienki, skąd tak drobną stąpasz nóżką. posłuchajcie. Warto przytoczyć kilka – – Jam z tej chatki, rwałam kwiatki wybranych tylko – charakterystycznych i powracam już. strof. Oto one: Może kryjesz wrogów tłuszczę, Hej, panienki, posłuchajcie, raz, dwa trzy,

nr 5/wrzesień – październik 2009


i gazety przeczytajcie raz, dwa, trzy Są tam wesołe nowiny, wesołe nowiny: Będzie pobór na dziewczyny, raz, dwa trzy. Najpiękniejsze z okolicy raz, dwa trzy, Przeznaczają do konnicy, raz, dwa, trzy. A która nie ma ochoty, nie ma ochoty, To ją wezmą do piechoty, raz dwa, trzy. Pułk najpierwszy – z warszawianek, raz, dwa, trzy, Ma się nazwać pułk ułanek, raz, dwa, trzy. Wielkie wezmą do dragonów, raz, dwa, trzy, Stare panny do furgonów, raz, dwa, trzy. Zwrotek tej piosenki uformowano całe mnóstwo. Trudno dzisiaj je cytować, zwłaszcza że niektóre miały dość frywolny charakter. Do tego rodzaju piosenek należą jeszcze Trzy panienki z Wilna, Dam ci kwit i sporo innych. Jednak legioniści byli nie tylko żartownisiami. Ze swoich domów wynosili dobre wychowanie, prawość, szacunek dla tradycji, dla starszych ludzi, rozumienie polskiej historii narodowej. Przywiązani byli do obyczajów panujących w rodzinnym gnieździe. Nic dziwnego, że w okresie wielkich świąt katolickich sięgali po pieśni religijne, wielkopostne i bożonarodzeniowe. Dokonywali ich trawestacji. Stąd upowszechniły się legionowe kolędy i pastorałki. Trzeba dodać, że teksty pieśni i piosenek legionowych ulegały zwykle – w miarę upływu czasu – rozszerzeniom. Strof przybywało. Niektóre wersy ulegały zmianom, które bywały odbiciem zmieniającego się legionowego losu. Ktoś może zapytać o zasadność przypominania na progu dwudziestego pierwszego stulecia dawnych pieśni legionowych. Czy młode pokolenia czasu Wspólnej Europy, Europy bez granic, zechcą wracać do tych niby zamierzchłych wydarzeń? Warto zadawać takie pytania. Warto też pamiętać o tym, że gdyby nie czyn Józefa Piłsudskiego, nie stalibyśmy się w 1918 roku Niepodległym Państwem Polskim. Gdyby nie fakt zatrzymania przez niego w roku 1920 nawały bolszewickiej poprzez słynny manewr znad Wieprza, z pewnością późniejszy kształt naszego kontynentu i naszej cywilizacji wyglądałby zapewne całkiem inaczej. Studiujmy tedy nowszą historię narodu polskiego, śpiewajmy pieśni patriotyczne. Dobrze duchowo zakorzenieni w naszej historii, będziemy mogli czuć się pewniej w politycznym i kulturowym pejzażu współczesnej Europy…


Historia – literatura W latach 90. ubiegłego wieku popłynęły wartko nurty literatury „małych ojczyzn”, wywołując ogromne zainteresowanie czytelniczo-krytyczne. Co istotne, wraz z kolejnymi objawieniami owego nurtu, dziełami znakomitymi, ale i – nie tak rzadko – produktami „taśmowymi”, w latach 80. oraz 90. prowadzone były kulturowe debaty o tożsamości, indywidualizmie, bytowaniu osobnym, zmarginalizowanym i wspólnotowym. Dyskusji o prawdach i złudzeniach mitograficznego utrwalenia nie unikniemy. Pięć lat temu, podczas konferencji zorganizowanej przez Miejską Bibliotekę Publiczną im. Gustawa Daniłowskiego, Instytut Nauk o Literaturze Polskiej UŚ oraz Pracownię Życia Literackiego na Górnym Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim, swojemu wystąpieniu nadałem taki właśnie tytuł: Legenda Zagłębia – reaktywacja? Do kwestii „reaktywacji” także teraz powracam. Głosy w sprawie miejsc i biografii potrzebujących mitu, żywiących się mitem, będą wybrzmiewały – miejsc i biografii potrzebujących legendy, ugruntowującej poczucie wspólnoty terytorialnej, egzystencjalnej, symbolicznej. Snując refleksje o rozwoju kultury i nauki w Zagłębiu Dąbrowskim, Jan PrzemszaZieliński konstatował, iż wciąż bardzo mało wiemy o narodzinach tego przemysłowego regionu. Chwała mieszczanom czeladzkim i będzińskim – pisał – chwała pięknej epoce Księstwa Siewierskiego, ale te pełne zasług rodzime „krzoki” nie uniosłyby ciężaru tzw. pierwszej industrializacji. Historia Zagłębia Dąbrowskiego jest bowiem opowieścią o wielkich peregrynacjach, życiowych wyborach tysięcy robotników i chwilowych pobytach ludzi, którzy odegrawszy inspirującą następne pokolenia rolę, nie wiązali się z regionem na dłużej. To – notował dalej Przemsza-Zieliński – opowieść historyczna i współczesna: o roli inteligencji technicznej w dominiach górniczych, hutniczych, kolejarskich, o architektach, ruchu oświatowym i artystycznym. Trudne wyzwanie podjął więc swego czasu Jan Pierzchała. Postanowił opowiedzieć o miejscu „na rozdrożu”, o historii i teraźniejszości regionu – tak go przecież postrzegano – „bez właściwości”. Poszukując źródeł, ogniw niedostrzeganych bądź koniunkturalnie pomijanych, pokusił się o rys syntetyczny. Legenda Zagłębia po raz pierwszy sygnowana jest rokiem 1962, wydanie drugie „zmienione i uzupełnione” – 1971. Pierwsze wydanie autor poprzedził – później pominiętym – wprowadzeniem, w którym wyjaśniał założenia pisarskie. Skoro już na początku oznajmiał, iż „nie przybiera pozy dziejopisa”, to czytelnik musiał się zastanowić, jakiego

14

Legenda Zagłębia – reaktywacja? Paweł Majerski

Jan Pierzchała w swoim mieszkaniu w Sosnowcu. Fot. Z. Adamczyk

rodzaju dane przynieść może księga sproblematyzowana, z rozdziałami tematycznymi, w której tytule zostało umieszczone słowo „legenda”. Przeczytajmy: Szkic o kulturze i tradycjach literackich Zagłębia Dąbrowskiego, noszący tytuł „Legenda Zagłębia” zrodził pokusę, by przenieść go na kartę tytułową książki, aby podniósł urok gawędy i podkreślił jej przeznaczenie społeczne. (…) Legenda, jako pojęcie literackie, zasadzające się na pewnym mitologizowaniu prawdy życia i wydarzeń, czy tylko ich uwznioślaniu, nie może być dosłownie odniesiona do szkiców w niniejszej książce, lecz powinna być tym, czym jest, mianowicie literacką stylizacją tytułową. Owo, w znacznej mierze ubezpieczające autora, wyjaśnienie sprowadza rzecz całą właściwie do przenośni. Czyżby zbyt pompatycznym tonem wybrzmiała pierwotna fraza? Czyżby poza językową „stylizacją” nie zaistniała – świadomie użyjmy oksymoronu – „prawdziwa legenda Zagłębia”? Pierzchała mógł przecież, ostatecznie, nie umieszczać takiego tytułu na okładce, formuła pozostałaby wówczas – skromnie – tytułem jednego tylko rozdziału. Opowieść Pierzchały, nazwana tu gawędą, będzie jednak w dużej mierze narracją

historyczną, dbającą o fakty, ni stroniącą od precyzyjnej rekonstrukcji rozmaitych zdarzeń (rozmaicie podchodzili do tych kwestii recenzenci). Ale też, zauważmy, w rozdziale Z najstarszych kronik proletariatu autor oznajmia: (…) zdajmy się na kronikarzy i własną, umiarkowaną wyobraźnię, która ubarwi obraz. Więc także znajdzie się miejsce na grę imaginacji, narracyjne przypuszczenia i uzupełnienia, intensyfikowany koloryt. Legenda spaja prawdę ze zmyśleniem, fakt z wyobrażeniem, bywa czymś wielce pożądanym. Pierwsze partie książki stać się musiały opowieścią o tym, jak było tutaj dawniej, gdy wody Czarnej i Białej Przemszy były czyste, gdy pracowali rybacy, gdy istniały mokradła w okolicach Przeczyc i Gołonoga, zalane później wyrobiska w Dąbrowie i Sosnowcu, gdy po Czarnej Przemszy kursował statek parowy, gdy posługiwano się pierwotnymi nazwami w rodzaju: Ksawery (dziś Ksawera), Krzemiędze (Krzemięda), Sielce (Sielec). Pierzchała przypomina nazwy hut i kopalni, wplata informacje historyczne odkrywające rodowody, ubarwia wywód miejscowymi, godnymi uwagi folklorystów, opowieściami. Pośród historycznych świadectw pojawiają się zapiski Józefa Lompy, Oskara

nr 5/wrzesień – październik 2009


Kolberga, Stanisława Ciszewskiego, Michała Federowskiego (używającego pseudonimu Michał Poleski), Mariana Kantora-Mirskiego. Etnograficzne zapisy utrwalają obraz ubogich chat, strojów mieszkańców biednych i bogatych, mowa w nich o wykonywanych na zagłębiowskiej ziemi zawodach (kołodziejstwo, snycerstwo, kowalstwo). Federowski notował przy tym, iż pożywienie ludu (…) jest tak liche, że dziwić się doprawdy należy skąd się biorą siły do tak ciężkiej pracy. Każdego dnia jada się tutaj: chleb, kwaśne mleko, kaszę, kluski, groch, pasternak, marchew, kapustę, a (…) napojem zwykłym jest gorzałka, którą radzi piją szczególnie przy robocie w polu. Pijaństwa jednak w całym znaczeniu tego słowa nie ma. Rys historyczny Nad Czarną Przemszą i Brynicą przybliża czasy Władysława Łokietka i Kazimierza Wielkiego. A współczesność? W roku 1962 Pierzchała tak charakteryzował postać człowieka „stąd”: Typ współczesnego Zagłębiaka, to człowiek pracowity, lecz niezbyt cichy i nadzwyczaj pobudliwy, niespodziewanie czasem ujawniający pewną nawet gwałtowność charakteru i temperamentu, choć bez zapamiętywania się i trwałego uporu. Panuje tu powszechnie sylwetka człowieka spracowanego, wolna jednak od owej kojarzącej się z tym powolności i ociężałości postaci, co gdyby istniało, byłoby wytłumaczone i zrozumiałe. W stosunkach między ludźmi powszechna jest bezpośredniość i łatwość w nawiązywaniu kontaktów, nawet jeśli nie należą do tej samej grupy zawodowej lub społecznej. Bliższe współżycie pewnych kręgów społecznych cechuje się skłonnością do popadania przy tej okazji w nastroje zbyt uroczyste, nawet jeśli nie czas ku temu. Nazwać by to można swoistą lekkomyślnością, mogącą uczynić święto z każdego możliwego dnia i nawet chwili. Dwa ostatnie zdania nie pojawią się w wydaniu drugim. Dalej notował: Tutejszy typ męski trochę ekstrawagancki, chełpiący się wesołością i beztroską, mający w sobie coś jarmarcznego, lecz nic z siejącego dawniej grozę „lumpa”, przywodzącego na myśl młodzieńca z Kazimierza lub Niwki, z flaszką w kieszeni i pieśnią na ustach (…) zniknął już (…) całkowicie. Kobiety natomiast odznaczają się umiarem w stroju i raczej szarością. Nigdzie, jak właśnie w Zagłębiu, nie rzuca się w oczy z taką mocą typ kobiety pracującej, robotnicy noszącej bezwiednie coś wyraźnie męskiego w stroju, w sposobie poruszania się i nawet w mowie. Obszerne partie książki poświęcone są historii ruchu robotniczego, jednak centralną częścią jest bez wątpienia szkic o tym, co stworzyło „legendę literacką” Zagłębia. Pierzchała poszukuje śladów obecności pisarzy znanych i cenionych, ale także autorów, którzy bytując w niższych strefach Parnasu, utrwalili obraz tej ziemi. Legendę można budować (budować trzeba) z okruchów, choćby tylko faktu przejazdu przez Zagłębie, jak w przypadku Juliana Ursyna-Niemcewicza, Wincentego

Pola, Kornela Ujejskiego, Teofila Lenartowicza. Wystarczy imaginacyjna gra w odtworzenie świata dostrzeżonego z okna pojazdu, podczas chwili postoju i zamyślenia... W wielu przypadkach pobyt znanych literatów na Ziemi Zagłębiowskiej był epizodem – istotnym, czego dowodzą literackie świadectwa. Pierzchała łączy je, przeplatając socjologiczne uporządkowanie z krótką wykładnią tematyczną. Znów zestawia fakty, ale też nie pomija anegdot, plotek. A skoro zastrzegał sobie gawędowy margines swobody, to może powiedzieć i tak: Czy W.[ładysław] Reymont grał przed publicznością zagłębiowską? Pewnie grał. Kto go tam wie. Nie ma nic bardziej niewiadomego niż młodość tego pisarza. Krążył w każdym bądź razie w pobliżu. Autor wprowadza w różnych miejscach wiersze, cytacje literackie. Opowieść o 1863 roku rozpoczyna na przykład od ustalenia styczniowego i lutowego stanu pogody, powoławszy się na pamięć „dostojnego starca”–powstańca. W innym, dotyczącym robotniczych protestów, miejscu przeczytamy gawędową introdukcję: Ludzie pamiętający te czasy pomarli i nikt nam już o tym nie powie w zimowy wieczór. Dlatego zapominamy. Z tej więc myśli bierze się gawęda i wspólne czytanie, które chciałoby zmóc zapomnienie i nierzadko obojętność wobec najpiękniejszych kart przeszłości. Uzupełnieniem rozdziału o literaturze pięknej stanie się po latach książeczka Z ciemni podskórnej, prezentująca biogramy i opis artystycznego dorobku Stanisława Krawczyka, Tadeusza Urgacza, Jana Krzysztofczyka. Publikacja pozostanie świadectwem metodologicznych założeń Pierzchały: fundament rozpoznań interpretacyjnych, szkicu powiązań doświadczenia realności i gry wyobraźni, musi stworzyć ustalenie faktów biografii oraz wskazanie kontekstu historycznego. Obraz współczesnej („nowoczesnej”) kultury szkicuje Pierzchała na tle dramatycznej przeszłości regionu. Autor nie ma wątpliwości, iż opisać nową rzeczywistość może przede wszystkim dzięki obserwacji przeobrażeń kultury proletariackiej. Takiej perspektywie opisu pozostaje wierny, z przeświadczeniem, iż „bieg czasu” zmierza ku „doskonałości”. Co ważne, i w partiach historycznych, i fragmentach poświęconych artystom Pierzchała stara się konsekwentnie wskazywać współbrzmienia zagłębiowsko-śląskie. Dysonanse, nieporozumienia, konflikty przestają być istotne. W recenzji Legendy... Bolesław Lubosz, zapewne poddawszy się urokowi owych retuszów, napisze: Ludzie po obu brzegach rzek pozornie granicznych żyli zawsze ze sobą w przyjaźni, pomagali sobie wzajemnie, a w chwilach dziejowych prób, dokumentowali tę przyjaźń krwią i wielką obywatelską ofiarą. Zaznaczyłem, iż w niektórych partiach książki rzeczywiście można usłyszeć ton gawędowy, często jednak autor pisze sloga-

nowo, wykorzystując matryce nowomowy. Można teraz powiedzieć równie szablonowo: ot, pisze „językiem epoki”. Nie miejsce tu na lingwistyczno-ideologiczną analizę, czy roztrząsanie kwestii politycznych serwitutów. Współczesny obraz regionu musiał epatować, skoro (…) przez cały region Zagłębia od lat piętnastu idzie socjalistyczny budowniczy i unowocześnia krajobraz, kreśli nowe jego zarysy, powiedzmy śmielej: rozwesela tę ziemię i piętrzy, zmieniając miejscami nie do poznania (wyd. 1, s. 13). Stąd, powracająca refrenicznie, „sława Czerwonego Zagłębia” i „powszechna duma z przynależności do Czerwonego Zagłębia”. Autor Legendy... powiada o „nowym stylu życia”, „nowej obyczajowości” przeciwstawionych „przekleństwu przeszłości”. Pierzchała, jak wiemy, zafascynowany Józefem Piłsudskim, mógł też napisać, iż najwspanialsze pokolenie młodych zagłębiaków dorastało między 1905 a 1914 rokiem. W roku 1918 sprawdzić się miało w działaniach polityczno-społecznych. Skoro tu otwiera się perspektywa życiowej fascynacji myślą i osobowością Piłsudskiego, przytoczmy sugestywny fragment wywiadu udzielonego Józefowi Górdziałkowi: Zagłębie Dąbrowskie, jako Polskę proletariatu, pierwszy odkrył i nazwał tym imieniem, jakie jest dzisiaj poniewierane – nie kto inny, ale Józef Piłsudski (…). Dla niego Zagłębie Dąbrowskie było regionem nadziei na niepodległość w przyszłej socjalistycznej Polsce. Rozdział o Józefie Piłsudskim, po recenzji Henryka Rechowicza, usunięty został z mojej Legendy Zagłębia (1962). (…) Książkę przerabiałem kilka razy. „Swą czerwoną sławę Zagłębie Dąbrowskie zawdzięcza swym pierwszym wybitnym autorom – Andrzejowi Niemojewskiemu i Józefowi Piłsudskiemu”. Tak brzmiało pierwsze zdanie nie ocalonego rozdziału, w którym przecie wszystko było prawdziwe. Pierzchała przygotowywał odrębną publikację poświęconą związkom Piłsudskiego z Zagłębiem Dąbrowskim, obszernie cytując pisma Marszałka. W 1962 roku, opowiadając się po stronie tradycji, Jan Pierzchała zwracał uwagę na (nie-)obecność problematyki regionalnej w szkole, na konsekwencje pokoleniowej zmiany, podczas której nauczycieli „stąd” zastępowali nauczyciele młodzi, najczęściej przyjezdni, powoli dopiero rozpoznający specyfikę miejsca. O legendzie zapominano. Po roku 1989 wciąż zadajemy sobie pytania: W jaki sposób snuć opowieść o kulturze tego miejsca? Jak utrwalić pamięć o kulturze Zagłębia Dąbrowskiego? Co począć z mitem, legendą Zagłębia? Czy w ogóle potrzebujemy teraz legendy Zagłębia Dąbrowskiego? Dziś regiony Europy, dbając o fakty historyczne, chronią także swoje legendy – choćby z nadzieją na rozumne pielęgnowanie kulturowej odrębności.

nr 5/wrzesień – październik 2009

15


Historia

Dygasiński i my Krystian Prynda W marcu minęła 170. rocznica urodzin Adolfa Dygasińskiego, powieściopisarza, nowelisty, publicysty, pedagoga, jednego z wiodących przedstawicieli naturalizmu w literaturze polskiej. Barwna biografia tego artysty zawiera również karty mówiące o jego związkach z Zagłębiem i ziemią olkuską, a to zarówno przez kontakty osobiste, jak i umieszczanie akcji wielu swoich utworów na tych terenach. Urodzony w 1839 roku na Ponidziu, w Niegosławicach koło Pińczowa, był synem oficjalisty dworskiego Jana i Katarzyny z Janiszewskich. W domu się nie przelewało. Do szkół uczęszczał Dygasiński w Pińczowie i Kielcach. Studiował w Szkole Głównej w Warszawie, skąd poszedł do powstania styczniowego. Dał się poznać w oddziałach partyzanckich jako człowiek waleczny, był ranny, dwukrotnie uciekał z niewoli. Aresztowany pod Jędrzejowem, osadzony został w Szczekocinach, przebywał później pół roku w olkuskim więzieniu. W okolicach Olkusza, a także w Ojcowie rozgrywa się akcja opowieści Demon. Przedstawia ona walkę chłopa Seweryna z Czajowic z imigrantami niemieckimi pod Ojcowem. Natomiast w dolinie Prądnika osadzone zostały wydarzenia jego najlepszego utworu Gody życia – poetyckiej prozy ukazującej walkę odwiecznych przeciwieństw, czyli dobra i zła. Zafascynowany Zagłębiem, niezwykłością krajobrazu oraz mieszkańcami, Dygasiński odwiedzał go często jako reporter i publicysta. Wojażował po miasteczkach i wsiach. Na gorąco, wprost z podróży przesyłał reportaże do prasy warszawskiej. Zwiedzając Będzin, zwrócił uwagę przede wszystkim na pozostałości zamku wzniesionego przez Kazimierza Wielkiego. Na tle historii grodu odmalował dzieje kasztelu i przypomniał kilka wydarzeń z nim związanych. Wspomina o zawartej tu ugodzie z książętami śląskimi oraz pobyt uwięzionego na zamku niefortunnego pretendenta do tronu polskiego po śmierci Stefana Batorego arcyksięcia austriackiego Maksymiliana III Habsburga wziętego do niewoli przez hetmana wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego pod Byczyną w 1588 roku. Reportaże Dygasińskiego zamieszczane były w „Kurierze Warszawskim”, tygodniku „Wędrowiec” oraz w czasopismach „Ziemia” i „Głos”. Opisując ruiny zamku siewierskiego, jego architekturę, zastanawia się nad rytmem życia w tej miejscowości. Zagaduje napotkanych ludzi, którzy raczą go ciekawymi historiami. Pisarz relacjonuje swe spotkania z mieszkańcami tego sławnego niegdyś grodu, stolicy udzielnego księstwa. Przedstawia znaczące postacie: kanonika Grabowskiego,

16

aptekarza Nowaka i starego gawędziarza Wyderkę, który był chodzącą kroniką Siewierza. Pamiętał on jeszcze z lat chłopięcych, że zamek był częściowo zamieszkany i przebywał w nim ostatni właściciel, burgrabia, adwokat warszawski Korwin-Piotrowski, brat Gabrieli Zapolskiej (która też odwiedzała Zagłębie). Od Wyderki Dygasiński usłyszał wiele legend o zamczysku, dowiedział się o codziennym życiu i obyczajach tutejszych mieszczan, o tym, że ongiś istniało w tym mieście aż 17 browarów. Porównując Będzin z Siewierzem autor Godów życia przechyla szale na korzyść tego drugiego, pisząc: Podania, fantastyczne mity, nie mają w Będzinie takiego płodnego gruntu jak w Siewierzu, gdzie one bujają, rozwijają się bądź w pełną humoru anegdotę, bądź w dramatyczną powieść. A co do Będzina, ocenę kwituje spostrzeżeniem, że wśród ożywionego ruchu handlowego trudno byłoby wynaleźć taką pyszną postać pana Wyderki, charakterem swoim przypominającego styl zamkowy. Pisarz, gdziekolwiek bywał, ujawniał zmysł rasowego reportera. Był bystrym obserwatorem rzeczywistości. Swoje wrażenia z wędrówki kończy Dygasiński stwierdzeniem: O Będzinie siewierzanin wyraża się z pewnym podziwem. Ho, ho, Będzin, to miasto z miasto z koleją żelazną. Mieszkaniec Będzina z lekceważeniem mówi o siewierzanach: „te siewierskie łyki handlują świniami i gęsiami do Prus…” I jeszcze jedno ciekawe spostrzeżenie literata-reportażysty, mówiące o pewnej dyskryminacji, wyrażającej się w tym, iż w Siewierzu przez wiele stuleci miejscowe sądy wymierzały bardzo surowe kary. Dlatego już na wstępie swego pierwszego reportażu pisarz przypomina znane w okolicy (a akcentowane zwłaszcza wtenczas) przysłowie: Kradnij, zabijaj, jeno Siewierz omijaj. I dodaje: doraźne prawo szubienicy straszne było dla złodziejów i rabusiów na tym pograniczu śląskim. Zagłębiu Dąbrowskiemu i rubieżom poświecił kilka opowieści i nowel. Jedną z nich Liczne przygody krótkiej podróży drukował w odcinkach w „Kurierze Warszawskim” w 1889 roku. Parę utworów tematycznie związanych z Zagłębiem weszło do zbioru nowel Z zagona i bruku. Adolf Dygasiński zmarł na udar mózgu w Grodzisku Mazowieckim w czerwcu 1902 roku. Jego pogrzeb odbył się w Warszawie, pochowany został na cmentarzu Powązkowskim. Na pomniku nagrobkowym znajduje się rzeźba psa, gdyż był również jednym z pisarzy, którzy odkrywali świat zwierzęcęcy jako temat w literaturze pięknej. Poruszając bowiem w swych utworach tematykę życia mieszkańców wsi oraz miasteczek, podkreślał wspólnotę losów ludzi i zwierząt.

Kardynał Hipolito Aldobrandini (1536–1605) zawitał nad Wisłę w 1588 roku jako rozjemca pomiędzy domem Habsburgów a Wazów. Powodem były negocjacje dotyczące uwolnienia Maksymiliana Habsburga (1558–1618) i jego zrzeczenia się praw do korony Polski. Maksymilian dostał się w ręce hetmana Jana Zamoyskiego (1542–1605) po przegranej przez księcia (i jego stronników) bitwie pod Byczyną. Tym samym nowo wybrany król Zygmunt III Waza (1566–1632) mógł być pewny, że nie straci swojej korony. Na miejsce pertraktacji wyznaczono „według dawnego zwyczaju” dwa miasta: Bytom (rezydowali tam przedstawiciele Habsburgów) i Będzin (tutaj miała siedzibę strona polska). Pomiędzy wspomnianymi miastami podróżował Aldobrandini, a także wysłannicy obu stron. Kardynał, który w przeszłości był prawnikiem, miał za zadanie doprowadzić do bezkrwawej ugody. Na tym samym zależało także rodzinie Maksymiliana, która wiedziała, że w przypadku wybuchu wojny Polacy i Litwini będą mogli liczyć na wsparcie m.in. starych wrogów Habsburgów – Turków. Negocjacje trwały od stycznia 1589 roku i zakończyły się podpisaniem układu 9 marca tego samego roku. Wspomniany zaś włoski duchowny trzy lata po tym wydarzeniu zyskał godność papieża. Podczas swojej wizyty w Małopolsce i na Śląsku towarzyszący kardynałowi autor diariusza opisał nie tylko historię rokowań, ale także pokusił się o uwagi dotyczące miast leżących po obu stronach granicy. O Oświęcimiu, do którego kardynał przybył 18 lipca 1588 roku, napisano, iż jest to (…) miasteczko drewniane, brudne, zabłocone, niemające wygodnych domów zajezdnych. Autora napawał „obrzydzeniem” fakt, iż noc musiał spędzić w (…) jednej izbie, w której było piętnaście do dwudziestu osób, (…) z prosiętami i ptactwem różnego rodzaju. W przypadku Krakowa w diariuszu znajdujemy dość niepochlebną opinię o Żydach. Czytamy w nim, iż przedstawiciele wyznania mojżeszowego są (…) niechlujni i plugawi przez same nieochędóstwo, (…) nawet samem tchnieniem mogą stać się przyczyną morowego powietrza i wszelkiej innej zaraźliwej choroby tam gdzie mieszkają. Ten dość kategoryczny osąd był związany z podejrzeniem wywołania w stolicy zarazy przez żydowskich kupców wracających z towarami z Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jak się potem okazało, oskarżenie było niesłuszne. Nadspodziewanie pozytywnie w diariuszu został oceniony Olkusz. Miał on być jak na miasteczko polskie, (…) dość czysty i wesoły. Autorowi opisu spodobały

nr 5/wrzesień – październik 2009


Tak nas widziano

wspomniani Habsburgowie kojarzyli Będzin nie tylko ze względu na swojego wpływowego stronnika. Jerzy Rajman pisze w swojej książce o pograniczu śląsko-małopolskim, iż będziński burmistrz Kolik zabił poddanego Ferdynanda I Habsburga (1522–1564) – szlachcica Jakuba Dziećmarowskiego. się tamtejsze domy. Jego zdaniem, były trąby i inne wojskowe instrumenta. Zadbano Będzin raczej nie zapadł pozytywnie „bardzo piękne”, kardynał zaś miał mieć także o jego komfort, oddając mu i jego świcie w pamięci Aldobrandiniego. Nie dość, że wyjątkowo wygodne mieszkanie. Zwrócił na czas pobytu cały zamek. Aldobrandini był to, jak na włoskie standardy pod wielotakże uwagę na katolickie wyznanie tamtej- lubił wystawne życie. Dlatego swoich gości ma względami zaścianek, to na dodatek po szych mieszkańców, aczkolwiek stwierdził, podejmował iście królewskim obiadem. To wyjeździe z Będzina, „dwie mile” od miasta iż (…) jest także wiele żydów, którzy jak wszystko naturalnie sporo kosztowało oraz doszło do wypadku. Pod przejeżdżającą karetą wszędzie w Polsce nie noszą żadnego znaku. wymagało odpowiednich zakupów. Jako że z kardynałem i prałatami załamał się drewW diariuszu pojawiła się także wzmianka w Będzinie brakowało potrzebnych do takich niany most na Czarnej Przemszy. Wóz uległ o bogactwach naturalnych Olkusza. Miasto uczt składników, postanowiono sprowadzać je poważnemu uszkodzeniu, a Aldobrandini miało mieć dość niewielkie zasoby srebra z Krakowa. Pomimo pewnych niedogodności był zmuszony iść „kawał drogi piechotą”. Co i spore ołowiu. włoski duchowny odprawił mszę w tutejszym ciekawe, według autora diariusza to właśnie Nieprzychylną ocenę zyskał sobie Będzin. kościele św. Trójcy (w którym na pamiątkę Przemsza, a nie Brynica stanowiła granicę Miał on być zamieszkały przez około dwa ty- zostawił kielich). Obecne na niej były dzieci pomiędzy Polską i Śląskiem. Być może jednak siące osób i „drugie tyle w okolicach”. Oprócz rodziny Prowanów. Jeden z przedstawicieli doszło tu do zwykłej pomyłki. narzekań na kiepski nocleg autor stwierdził, tego włoskiego rodu osiadłego w Polsce – Nieco lepiej wypadł pobliski Bytom. Miało że (…) miasteczko jest prawie całe drewniane, Prospero Prowana (nieżyjący już wówczas) to być miasto dość piękne, jednakże drewniane brudne i zamieszkane przez lud ubogi. Postarano był starostą będzińskim, który podczas starań (…), mające tylko ratusz murowany (…). się jednak o odpowiednie przyjęcie kardynała. Stefana Batorego o koronę Polski znajdował się Zamieszkał w nim kardynał. Warunki jak Jego przybycie oznajmiały z wieży zamkowej w obozie prohabsburskim. Niewykluczone, że na jego wymagania miały być spartańskie. Włoski duchowny miał dla siebie (…) tylko Fragment mapy Śląska z 1573 roku. Źródło: R. Wytyczak, Śląsk w dawnej kartografii, Wrocław 1998, s. 44. salkę (…) służącą razem za przedpokój, i jeden pokoik, a co gorsza bez drzwi, okien, pieców, co wszystko kazał dorobić własnym kosztem, wraz z kaplicą (…) i kuchnią z tarcic na podwórzu. Większość mieszkańców było luteranami, co raczej nie przypadło do gustu kardynałowi. Autor zwrócił uwagę, że Aldobrandini musiał odprawić mszę „za bramą”, ponieważ tam znajdował się kościółek, z którego korzystała na co dzień garstka tamtejszych katolików. Trzeba przyznać, że miasto sporo zarobiło na dyplomatycznych podróżach oraz dysputach przedstawicieli Habsburgów i Wazów. Autor diariusza wspomina o czterystu tysiącach talarów, o które wzbogacił się Bytom po wizytach przedstawicieli obu stron, a także samego kardynała. Warto tu dodać, iż w diariuszu Będzin i Bytom zostały opisane jako miasta, które idealnie nadawały się do prowadzenia negocjacji. W opisie udziału Aldobrandiniego w pertraktacjach dziwi brak jakiejkolwiek wzmianki dotyczącej Czeladzi, przez którą niewątpliwie musiano podążać w drodze do Bytomia i z powrotem. Z biografii Zygmunta III Wazy autorstwa Henryka Wisnera wynika, iż Maksymilian Habsburg przybył do Czeladzi we wrześniu 1589 roku. Miał wówczas zrzec się praw do korony Polski. Uznał jednak, że jest to miejsce niegodne takiego aktu i udał się z przedstawicielami obu stron do Bytomia, gdzie odmówił rezygnacji z pretensji do już zajętego polskiego tronu. Jednakże rodzina księcia (tj. Habsburga) po pewnym czasie skutecznie wybiła mu z głowy nadzieje na koronację w Krakowie.

Dariusz Majchrzak

nr 5/wrzesień – październik 2009

17


Kryspian Adamczyk – ur. 28 października 1931 roku w Skarżysku Kamiennej. Absolwent Wydziału Grafiki w Krakowie (filia w Katowicach; dyplom w 1959 roku). W latach 1959–1968 pracował w katowickim Miastoprojekcie, następnie był kierownikiem Samodzielnej Pracowni Projektowania Architektury Wystawienniczej. W latach 80. i na początku lat 90. był zatrudniony w Urzędzie Miasta w Sosnowcu jako plastyk miejski (od 1994 – starszy inspektor), w latach 1996–2002 był plastykiem Wydziału Kultury sosnowieckiego magistratu. Jako projektant z dziedziny architektury wystawienniczej zrealizował wiele ważnych dla naszego regionu projektów artystycznych. Do najważniejszych należy nadzór nad odrestaurowaniem Pałacu Schoena w Sosnowcu. Jest autorem projektów pomników i tablic pamiątkowych, zwycięzcą konkursu na znak i plakat z okazji 100-lecia Sosnowca. Uczestniczył w wielu plenerach zagranicznych i krajowych. Jego prace znajdują się w zbiorach Muzeum Miejskiego w Sosnowcu, Biura Wystaw Artystycznych, a także w zbiorach prywatnych. Najważniejsza w jego twórczości jest grafika użytkowa, szczególnie plakat. Uważa siebie za plastyka-reportażystę zbierającego różne wycinki rzeczywistości. Ważniejsze wystawy w kraju i za granicą: – Polskie Dzieło Plastyczne w Warszawie (1961) – I Ogólnopolskie Biennale Plakatu w Katowicach (1965) – Wystawa Plakatu X-lecia Wydawnictwa Artystyczno-Graficznego w Katowicach (1965) – Wystawa Polskiego Plakatu w Katowicach (1965) – Wystawa Polskiego Plakatu na 25-lecie PRL w Sofii (1971) – Wystawa Okręgu Katowickiego Związku Polskich Artystów Plastyków (1981, 1983) – I Międzynarodowe Triennale Sztuki „Przeciw Wojnie” w Lublinie (1985) – Malarstwo i Grafika Katowickich Artystów w Pradze (1986) – I Triennale Rysunku im. T. Kulisiewicza w Kaliszu (1986) – Ogólnopolska Wystawa Rysunku w Szczecinie (1986) – Wystawa Malarstwa, Grafiki, Rysunku i Rzeźby Katowiciego Okręgu ZPAP w Katowicach (2001) – Wystawa Dzieł Artystów Grupy Zagłębie w Sosnowcu (2002).

Reprodukcje prac Kryspiana Adamczyka zamieszczamy na str. 13, 51. Fot. R. Garstka

18

nr 5/wrzesień – październik 2009


Folklor W większości opracowań dotyczących polskich strojów ludowych obszar pogranicza małopolsko-śląskiego jest pomijany, dlatego postanowiłam tym razem przybliżyć mieszkańcom Zagłębia Dąbrowskiego i czytelnikom„Nowego Zagłębia” dawne stroje ludowe występujące na tym terenie. Skłoniło mnie również do tego mnóstwo błędów popełnianych podczas szycia „strojów ludowych” dla Kół Gospodyń Wiejskich, małych szkolnych zespołów folklorystycznych, a także wiele pytań ze strony osób zainteresowanych tą tematyką.

Stroje ludowe w Zagłębiu Dąbrowskim, cz. 1

Dobrawa Skonieczna-Gawlik

czajowym, Warszawa 1850). Opisanie zagłębiowskich ubiorów kobiecych i męskich spotyka się więc z wieloma trudnościami wynikającymi z urywkowych, niepełnych informacji pochodzących ze skromnej literatury, niemal zupełnego braku źródeł archiwalnych i ikonograficznych, niewielu zachowanych, oryginalnych detalów odzieży, a także z ułamkowych już dzisiaj wspomnień starszego pokolenia. Podobnie jak na obszarach sąsiednich, na Śląsku i w Małopolsce, również w Zagłębiu Dąbrowskim (powiaty: będziński, olkuski, zawierciański, myszkowski oraz miasta: Sosnowiec oraz Dąbrowa Górnicza) istniały niegdyś odmiany stroju różniącego się elementami charakterystycznymi dla danej wsi czy danego terytorium. Zróżnicowanie to zauważył już Oskar Kolberg w dziele pt. Lud. Jego zwyczaje...., w którym napisał: W okolicy Olkusza lud używa jeszcze krakowskiego ubioru (tj. tego, który się widzieć Dawny ubiór codzienny, reprodukcja z monografii M. Kantora-Mirskiego, arch. Muzeum Zagłębia daje pod samym Krakowem), lubo odzież ta Już na początku XX wieku Jan Stanisław pod względem historycznym, statystycznym, ani tak sutą jest, ani tak strojną. Na jego krój Bystroń zauważył,że (...) strój ludowy należy rolniczym, handlowym, zwyczajowym i oby- wpłyną też i ubiór mieszczański górników. na większości ziem polskich do przeszłości: w niektórych regionach trwa jeszcze pamięć o nim, gdzieniegdzie wkłada się jeszcze dawne ubiory na święta czy też uroczystości, ale przeważnie został on już zupełnie zarzucony. Utrzymuje się jeszcze na terytoriach bardziej izolowanych (...), poza tym tam, gdzie samopoczucie regionalne przyczynia się do podtrzymywania odrębności stroju, jak choćby na Śląsku (...) ( J.St. Bystroń, Kultura ludowa, Warszawa 1936). Słowa te nie straciły nic ze swej aktualności. Niestety, w przypadku Zagłębia Dąbrowskiego pamięć o dawnym stroju ludowym, czyli odświętnym ubraniu reprezentacyjnym, jest nikła. Józef Wiślicki w połowie XIX wieku pisał: Nie wiadomo dlaczego nasi malarze zwyczajów i stroju włościan Ziemi Krakowskiej, dotykali tylko powiatu miechowskiego, z pominięciem stron Olkusza, Dąbrowy i dalszych okolic, jak gdyby mieszkańcy tutejsi wcale na uwagę nie zasługiwaGrupa członkiń KGW z Łagiszy, 1936 rok. Fot. z arch. Muzeum Zagłębia li... ( J. Wiślicki, Opis Królestwa Polskiego

nr 5/wrzesień – październik 2009

19


Dalej ku Północy, mianowicie pod Siewierzem, przemaga widocznie u obojga płci ubiór, jaki się spostrzegać daje na Śląsku. Także Lucjan Malinowski podaje, że w okolicach Będzina przylegających do okręgu bytomskiego ubiór męski jest podobny do ubioru śląskiego, co świadczy niewątpliwie o pogranicznym charakterze tegoż obszaru (L. Malinowski, Zarys życia ludowego na Szląsku, Ateneum 1877). W publikacji z początku XX wieku odnajdujemy jedną z nielicznych wzmianek, dotyczącą ogrodzienieckiego stroju mieszczańskiego: Mieszczki (…) chodziły w białych, niekiedy bogato haftowanych chusteczkach, w gorsetach oraz kaftanikach czarnych, do stanu z pelerynkami. Stateczni zaś obywatele kładli od święta płaszcz modry, długi z peleryną, nakrywając głowę cylindrem siwym o fasonie z epoki ks. warszawskiego. (M. Poleski, Zamek ogrodzieniecki na tle najbliższej okolicy. Jego przeszłość i stan obecny, Warszawa 1913). Na wspomniane zróżnicowanie odzieży na terenie dzisiejszego Zagłębia Dąbrowskiego miały wpływ przede wszystkim: sytuacja gospodarczo-polityczna, stosunki społeczne i własnościowe. Zarówno kontakty ze Śląskiem, jak i Małopolską oraz położenie ziem zagłębiowskich na szlaku komunikacyjnym zachód–wschód, a także droga wiodąca w kierunku północnym, w stronę Częstochowy, przyczyniły się do występowania w Zagłębiu Dąbrowskim elementów odzieży typu zachodniego, tj. postaci części stroju śląskiego oraz typu małopolskiego, krakowskiego, a także, głównie w północno-wschodnim Zagłębiu – elementów odzieży częstochowskiej należącej do strojów typu mazowieckiego. Strój częstochowski noszony był tereny na północ i wschód od granicy: Kroczyce – Myszków – Koziegłowy – Poczesna

Rekonstrukcja stroju siewiersko-będzińskiego, fot. B. Gawlik

20

– Częstochowa – Truskolasy – Opatów – Rębice Królewskie, do linii Koziegłowy – Żarki – Niegowa w powiecie myszkowskim. Strój typu śląskiego występował natomiast na wschód od rzeki Brynicy, w miejscowościach Niezdara, Sączów, Bobrowniki Będzińskie, Żychcice, Wojkowice i Dobieszowice, oraz na prawym brzegu rzeki w Bańgowie, Siemianowicach i Szopienicach. Z kolei na linii Cynków – Tąpkowice – Wojkowice – Czeladź – Klimontów występował strój siewiersko-będziński. Kobiecy strój częstochowski typu mazowieckiego, jak podaje Barbara Bazielich, składał się z wełnianego pasiaka, tzw. buroka, dawniej czerwonego w czarne, granatowe bądź zielone prążki, a w rejonach południowych w prążki niebieskie i białe. Od lat 50. XX wieku pasiak był wzorowany na tkaninach łowickich z węższymi pasami o bardziej urozmaiconej kolorystyce. Wełniakiem określano pasiastą suknię składającą się ze stanika o dużym, półokrągłym wycięciu i spódnicy sięgającej do połowy łydek. Pod wełniakiem noszono płócienną długą koszulę o kroju przyramkowym z długimi rękawami i płócienną halkę. Mężatki zakładały na głowę płócienny czepek, nieduży, w tyle ściągany na tasiemkę, a z przodu, w części okalającej czoło, często układany w drobne karbki. Na czepek wkładano chustę z cienkiej czerwonej wełenki w zielone lub brązowe kwiaty, zawiązywaną z tyłu głowy. Dziewczęta nosiły chusteczki zawiązywane nad czołem w duży węzeł. Zapaska w stroju częstochowskim pełniła uniwersalną rolę: zakładano ją jako fartuch lub noszono na ramionach w razie niepogody i chłodu. Na przełomie XIX i XX wieku pojawiły się tzw. karbowanki,

czyli plisowane suknie szyte z materiałów fabrycznych. Na nogi kobiety zakładały czerwone bądź niebieskie pończochy i czarne, sznurowane buciki do połowy łydki, na średnim obcasie. Mężczyźni nosili białe koszule płócienne z długim rękawem ujętym w mankiet oraz białe lub farbowane na ciemno spodnie. Płócienne portki z biegiem czasu zastąpiono spodniami cajgowymi. Na koszule zakładali lniane kaftany z rękawami, a na wierzch sukmany w kolorze brązowym lub granatowym z dwoma fałdkami z tyłu. Jeszcze do końca XIX wieku powszechnie używano tzw. guni, czyli lnianych, długich, dopasowanych w pasie, a dołem szerokich płótnianek z rękawami i wykładanym kołnierzem, nieco przypominających płaszcz. Całość uzupełniały czarne buty z cholewami i kapelusz o szerokim rondzie i dużej trapezowej główce. Typ śląski w wydaniu kobiecym złożony był z kabotka, czyli płóciennej bluzki do pasa z krótkim rękawem i szeroką klockową koronką wokół szyi oraz przy wykończeniu rękawów, kiecki, czyli sukni składającej się z obcisłego stanika i długiej szerokiej, wełnianej bądź adamaszkowej spódnicy. Na kieckę zakładano długi, szeroki, płócienny lub jedwabny fartuch, a także wierzcheń, czyli dopasowany sukienny gorset w kolorze czerwonym, granatowym lub czarnym, wykończony wzorzystą, szeroką wstążką. Na głowę kobiety zakładały czerwone, płócienne, drukowane chustki, tzw. purpurki, albo duże czepce obszyte klockową koronką i ozdobione z przodu luźno zwisającymi, szerokimi i długimi wstęgami. Panny nosiły tzw. galandy, czyli wieńce z kolorowych kwiatów i błyskotek. Na szyje zakładały sznury korali. W porze zimowej kobiety okrywały się sukiennymi kaftanami, tzw. katankami. Mężczyźni w stroju typu śląskiego nosili płócienne koszule z małym wykładanym mereżkowym kołnierzykiem, przewiązanym jedwabną kolorową chusteczką, obcisłe spodnie z jasnej, jeleniej skóry, tzw. skórzoki bądź jelenioki, których nogawki wkładano do wysokich butów z cholewami. Na koszulę zakładano sukienną kamizelkę w kolorze granatowym z rękawami, na głowę czarny kapelusz z prostą główką i dość szerokim rondem. Jeszcze w latach 70. XX wieku można było spotykać w czasie uroczystości rodzinnych, państwowych i kościelnych kobiety oraz mężczyzn noszących ubiór mazowiecki bądź śląski. Najsłabiej zachowała się pamięć o wspomnianym wcześniej stroju siewierskobędzińskim – należącym do grupy strojów małopolskich, a występującym jeszcze na przełomie XIX i XX wieku na obszarze dzisiejszego Zagłębia Dąbrowskiego.

nr 5/wrzesień – październik 2009


Folklor Kontynuujemy prezentację wybranych Podań i Opowieści z Zagłębia Dąbrowskiego z publikacji Śląskiego Instytutu Naukowego (1984 r.), a zebranych i opracowanych przez Mariannę (†) i Dionizjusza Czubalów – długoletnich pracowników naukowych polonistyki Uniwersytetu Śląskiego.

Ale ja byłam innego zdania: – Co – mówię – bedom dzieci siedzieć i płakać? Niech się rozerwią. Jeszcze jak mąż chorował, to stało w izbie łóżko. Mąż był wysoki, a to łóżko było krótkie, to jak się wyciągnął, jak odpychał ten przygłownik, to było

– Mamo, był tu ten Austryjok, co mnie postrzelył? – Nie było tu żodnego! – Idę od Perków i przedstawił mi się na tym samym kuniu, buty mioł takie potargane, takuśki jak wtencos.

Wierzyć, nie wierzyć, ale poczytać można…

Zagłębiowskie godki Odwiedziny nieboszczyka kolegi

Dusza pokutująca w sieleckim zamku

słychać. Na Święta wszystko z izby powynosiJedna z kobiet, która miała dyżur łam. Siedzimy tak z dziećmi, te świeczki w nocy w zamku, podchodzi do mnie na choince zapalamy i raptem słyszymy rano i opowiada, co jej się zdarzyło nocą. to łóżko. Nie ma go w izbie, a my ten Późną nocą przebudziła ją rozmowa. Za głos słyszymy. Córka mówi: oknami słyszy jakieś głosy. Wstała, żeby – Mamusiu, co to tak? wyjrzeć oknem. Idzie do okna, a tu głosy A ten mały mówi: – Ja pójdę zobaczyć, może tatuleczek słyszy na schodach. Więc ona do kontaktu. Wyciąga rękę, żeby zaświecić. A tu czyjaś przyszed! Mnie się tak nieswojo zrobiło, ale nic ręka się wysunęła i nacisnęła kontakt. nie mówię. Dzieci się do mnie przytuliły. Zaświeciła. To portierka mówi: Tych świeczek nie zapalamy. Znowu – Czego chcesz od mnie? słychać. I tak do trzeciego razu. Później – Modlitwy! się uspokoiło. – Ja mogę za ciebie na msze dać. No cóż, może przyszed. Przecież to – Nie. Modlitwy. Ja się za was też modlę. Wtedy portierka spostrzegła wysoką Wigilia była. siwą postać, jak weszła w ścianę.

Dusza wybawiona Mama mi opowiadała, że to było w Biskupicach, tam skąd mama pochodzi. Stała za wsią stodoła. A we wsi był pijok. Bardzo pił. Co przechodził koło tej stodoły, to słyszał, jak się ktoś modli bez amen. Mówił, mówił pacierz, a nigdy nie powiedział „amen”. A ten pijak mówi: – A powidzze, jasna cholero, choć roz „amen”! Nigdy nie skuńczysz pocirza. A tam mu się ktoś odzywa: – No nareszcie mnie wybawiłeś. Bóg ci wielki zapłać! Ja byłem tu na pokucie za to, że jak się modliłem, to nigdym nie miał czasu powiedzieć „amen”, bom się śpieszył do roboty. Nie wiem, czy to bujda czy prawda.

Robimy z koleżanką wieńce, bo zmarł chłopiec, nasz kolega. Robimy te wieńce, a było chyba w pół do dwunasty i słyszymy schody: skrzyp, skrzyp, skrzyp! – Wisz co, Lodzia, widać ktoś jeszcze idzie za nami tutaj na górę – mówię. Wyglądamy, nikt nie idzie. My na górę, a tu znowu: skrzyp, skrzyp i poszło z powrotem. Jak tu iść teraz do domu? Koleżanka mówi: – Wyjdę do okna, a ty idź! No, jak skrzypiało, to my mówiły, że ten nieboszczyk przyszedł.

Austriak ukazuje się skrzywdzonemu dziecku

Zabiraly nom krowy Austryjoki i my dzieci śli za niemi i my chciely, zeby choć jedne zostawily. Ten Austryjok, jak się odwrócił, tak strzelył do brata i go ciężko postrzelył. Brat się długo lycył i się wylycył. Wojna się skuńcyła, brat idzie roz do rzyki, a tu patrzy, jedzie Austryjok na biołym koniu. Ten som, co Odwiedziny zmarłego do niego strzyloł. Cy ten zołnirz Mąż mi umar niedługo przed Bo- był zabity i lo tego żym Narodzeniem. We Wigilię choinkę przysed, cy co? z dziećmi ubieram, a mój brat mówi: Przylecioł brat do – Po co tę choinkę robisz? Dopiro ci dumu zmordowany, mąż umar, a ty choinkę robisz! wystrasony.

Rys. Ireneusz Bator, ilustracja z książki Podania i Opowieści z Zagłębia Dąbrowskiego

nr 5/wrzesień – październik 2009

21


Reportaż

Świat o rozmiar za mały Małgorzata Matera

Na jednej z zawierciańskich ulic zatrzymuję przechodnia. – Czy wie pan, czym są dializy? – pytam młodego mężczyznę – No, tak. To zabieg oczyszczania krwi u ludzi cierpiących na poważne schorzenia nerek. – Wie pan jak długo trwa taki zabieg? – Nie jestem pewien, chyba kilka godzin… – Sądzi pan, że jest bolesny? – pytam dalej. – Nie, nie sądzę. – A bezpieczny? – Raczej tak. – Jak pan uważa, co stanie się z człowiekiem, który zaniedba dializy? – Umrze… – odpowiada niepewnie mój przypadkowy rozmówca.

NZOZ Stacja Dializ „Hand-Prod” w Zawierciu rozpoczęła funkcjonowanie z końcem maja 2008 roku. Od samego początku zainteresowanie placówką było bardzo duże. Ośrodek dializacyjny na terenie powiatu zawierciańskiego miał powstać już kilka lat temu, jednak dopiero firmie „Hand-Prod” to przedsięwzięcie się udało. Stacja Dializ znajduje się w nowo powstałym budynku przy ul. Willowej 11, położonym w pobliżu Szpitala Powiatowego w Zawierciu. Nad bezpieczeństwem medycznym pacjentów czuwa wysoko wykwalifikowany i mający wieloletnie doświadczenie w dializoterapii personel lekarski i pielęgniarski. Kierownikiem Oddziału został dr n. med. Ryszard August, posiadający wieloletnie doświadczenie w opiece nad chorymi z przewlekłą niewydolnością nerek. Pacjenci mówią o nim: „lekarz z powołania”.

Potrafiła czytać całymi nocami. W ciągu dnia też czytała. Ulica Willowa 11 – moja druga sy– 10 lat temu już nie pracowałam –opopialnia wiada dalej – Z racji „burzliwej” cukrzycy byłam na rencie. Zajmowałam się domem. Katarzyna ma 55 lat. Wciąż jest szczupłą Miałam też małą działkę. Do dziś uwielbiam blondynką. pracę w ogródku. 5 lat temu zdecydowałam – Ważę niewiele więcej niż moja 32–letnia się sprzedać maleńki fragment ziemi. Nie córka – mówi – a ona waży 47 kg. Zawsze widziałam już większości kwiatów, zaczybyłyśmy chudzielcami – uśmiecha się. nałam mylić bramy. Wolałam pozostawić Przez ostatnie 10 lat wieloletnia cukrzyca to, co miałam we wspomnieniach i to, co pierwszego stopnia rozpędziła się siejąc podtykała wyobraźnia niż oswajać powynamacalne spustoszenia w organizmie gryzany obraz świata. Choróbsko było Katarzyny. Jeszcze 9 lat temu otwierała jak uparty szkodnik, wygryzało mi coraz starą encyklopedię i szukała reprodukcji większe kawałki. Jeszcze wcześniej, bo 8 kanciastych obrazów Picassa. Nakładała lat temu. Najpierw w polu widzenia pojana nie „siatkę” i przerzucała na płótna. wiła się czarna, niewielka plamka. Potem

22

plamka zaczęła się przeobrażać i zasłaniać rzeczywistość wcześniej uznaną za jedyną normalną i pożądaną. 4 lata temu zamieniła M3 na M2. Miejsca dla jednej osoby w sam raz. Dzięki temu dostała od państwa dofinansowanie do czynszu. Jedyny problem tkwi w tym, że mieszkanie jest na czwartym piętrze.

Fot. M. Matera

Wszystko w kuchni. – Sama zbijałam ramy, kupowałam i naciągałam płótno, potrafiłam wszystko Lustro przygotować – wspomina. – Zapach farb olejnych zamiast ciepłych Katarzyna lubi pisać. Robi to trochę inaczej kolacji – żartuje. niż dawniej. Część zdań nagrywa na odKuchnia była królestwem Katarzyny. twarzacz mp3 (które potem przepisuje jej W tym pomieszczeniu czytała także książki. córka), część dyktuje. Katarzyna traci wzrok. Dostrzega jeszcze kształty, jest w stanie dojść do sklepu, a z czyjąś pomocą nawet dojechać autobusem z miasteczka x do miasta y. I to „nawet” nie jest cynicznym wtrąceniem, nie jest zwrotem, który ma przerazić Czytelnika. Jest uczciwym przyznaniem, że wielki świat może mieścić się, jak twierdzi Katarzyna, w „małej formie”. Moja bohaterka zaznacza, że nie chce aby ten reportaż prowokował do lęku, zażenowania czy „przyzwoitego” współczucia. Po prostu zgadza się postawić przed sobą lustro i fragment odbicia pokazać światu. To wszystko.

Dość wysoko dla kogoś, kto potrzebuje uważnego zastanowienia przed każdym oparciem stopy na kolejnym stopniu. Ale przyzwyczaiła się. 3 lata temu przestały działać nerki Katarzyny. Cukrzyca tak je zmęczyła, że lekarze zaczęli oswajać ją z myślą o przeszczepie. Kiedy myśl przestała puszczać kolczaste pędy, a zakwitła miękkim kwiatem, okazało się, że przeszczep samej nerki nie wystarczy. Potrzebowała także nowej trzustki. To za dużo. – Wylądowałam w jednym z pobliskich szpitali – chłodnym tonem relacjonuje Katarzyna – Owszem, robiłam wymagane badania, ugniatałam długo szpitalne łóżka. Jednak podejrzanie często ginęły

nr 5/wrzesień – październik 2009


papiery, lekarz coraz częściej przeczył sam sobie. Zaczęłam podejrzewać, że w rzeczywistości nigdy tych papierów nie wysłał. Nie potrafił mi nawet wytłumaczyć, dokąd tak naprawdę miał je wysłać. Kiedy przebąkiwałam, że mogę zawieźć je sama albo poprosić kogoś wyskakiwały niespodziewane okoliczności, które zmuszały lekarza do zniknięcia w najbliższym korytarzu. Od dwóch lat, trzy razy w tygodniu, Katarzyna jest dializowana. Najpierw trafiła do centrum dializ oddalonego od domu o jakieś 30 kilometrów. Mało kto zdaje sobie sprawę, jak wygląda życie dializowanego człowieka. Mało kto wie, że dializy to nie tylko kilka godzin spędzonych w bezruchu. To, niestety także ból, skoki ciśnienia, niespodziewane skurcze, problemy z przetokami i… styczność ze śmiercią. – Tam często ktoś umiera – mówi Katarzyna i nie patrzy mi w oczy. – Na szczęście – dodaje ożywionym tonem (mam wrażenie, że chce pokierować rozmowę w innym, lepszym kierunku) – w maju zeszłego roku przeniosłam się do nowej Stacji Dializ w Zawierciu. To było prawdziwe błogosławieństwo losu. Zaczęłam z powrotem wierzyć, że jestem człowiekiem. Na ulicy Willowej 11 – śmieje się – jest moja druga sypialnia.

Małe – wielkie cuda

mi wówczas: – Teoria uśmiecha się tylko landrynkowo…Rzeczywistość jest twarda jak beton. Może i rozbije ją zdrowy człowiek. Chory rozbije sobie tylko głowę. I marzenia. – Boisz się? – pytam Katarzyny. – Bardzo. – Czego się boisz? – Sama nie wiem… Czasem tego, że się uduszę, że nawali mi przetoka. Boję się bezradności, boję się, że jakaś pielęgniarka może być nie w humorze. Czasem boję się, że jestem bardziej mięsem niż człowiekiem. Ale ten lęk na szczęście mija – wystarczy kilka życzliwych słów, ciepła kawa. I jeszcze… – zamyśla się. – Co jeszcze? – patrzę na Katarzynę uważnie. – Boję się, że już nigdy nic się nie wydarzy. Że ograniczenia uduszą mnie jakiejś nocy. I jeszcze tego, że nawali maszyna. I człowiek. – Człowiek? – pytam zdziwiona. – Tak. Boję się, że kiedyś zobaczę na twarzy obsługującej mnie i moją maszynę pielęgniarki niesmak i zniechęcenie. Zniechęcenie moją beznadziejnością. Znużenie. Zobaczę kobietę zmęczoną moją ułomnością, zirytowaną wahaniami ciśnienia, niedocukrzeniem, tym, że nie jestem w stanie sama się zważyć, bo nie odczytam pomiaru… Moja rozmówczyni zamyśla się. – Czy to się już kiedyś zdarzyło? Katarzyna milczy.

– Tuż po przebudzeniu widzę najlepiej. Czasem, gdy otworzę oczy to przez krótką chwilę wierzę, że stał się cud – pole widzenia obejmuje całą meblościankę. Potrafię nawet rozróżnić kolory książek. Dzięki dojazdom na Willową przez ostatnie dwa lata widziałam wiele wschodów słońca. Widziałam wschód słońca zimą i latem… Będąc zdrową osobą Katarzyna nie umiała zmobilizować się do wczesnego wstawania – nawet nad morzem. – Zdaję sobie sprawę, że „moje” wschody słońca różnią się znacznie od wschodów ludzi widzących normalnie – tłumaczy – Ale to są moje skarby. Momenty, których nikt nigdy mi nie odbierze. Widziałam mgłę unoszącą się wczesnym wiosennym rankiem tuż nad asfaltem. Widziałam pustą drogę z Poręby do Zawiercia. A to naprawdę rzadko się zdarza. Słuchałam pierwszych ptaków. Nauczyłam się odróżniać pianie kogutów w podmiejskich wsiach, z których zabieramy innych pacjentów. Katarzyna podkreśla, że tylko od czasu do czasu zastanawia się czy rzeczywiście nie brakuje jej wielkiego świata. Czy nie jest tak, że wyhodowała w sobie to przekonanie po to, aby się nie udusić. Ponoć w krajach UE osoby poddawane dializom mogą podróżować. Podobno w każdym miejscu powinni móc czasowo korzystać ze stacji dializ. Podróże do Stacji A w rzeczywistości? Rozmawiałam kiedyś z mężczyzną z niewielkiej miejscowości pod Świat się kurczy Od prawie dwóch lat, co drugi dzień, Ka- Poznaniem, który marzył o południowych tarzyna wstaje o 5:00. Musi być gotowa Włoszech i próbował zaplanować wyjazd Świat ludzi, którzy rozpoczynają dialina 6:00. O tej godzinie czeka już samo- z „gościnną podmianą krwi”. Powiedział zy, okrutnie się kurczy. Nagle pojawiachód przed blokiem. Wsiada zazwyczaj jako pierwsza. Potem kierowca jedzie po innych pacjentów. W samochodzie będzie ich czworo. O 7:00 wszyscy są już na łóżkach. Przygotowani. Zaczyna się podłączanie. – Pewnie mało kto zechce uwierzyć w to, co powiem – Katarzyna patrzy na mnie uważnie – ale przez te dwa lata nie odechciało mi się żyć. Nauczyłam się używać odtwarzacza mp3 – teraz zamiast czytać, słucham. Odkryłam też, że nie każdy lekarz jest tylko wyedukowaną maszyną. Naszą stacją opiekuje się niezwykły lekarz: mądry, cierpliwy, ciepły. Jest nie tylko doskonałym specjalistą, ale także pełnym empatii człowiekiem. – Proszę sobie wyobrazić lekarza – podkreśla – który sam pacjentów przykrywa kocem, bez problemu pyta czy zrobić komuś kawę albo herbatę. Często żartuje. – To dobrze? – pytam.. – Tak – odpowiada Katarzyna – śmiech powinien się zagnieżdżać w takich miejscach. I na przekór powszechnej zdrowej Dr n. med. Ryszard August – kierownik zawierciańskiej stacji dializ. Fot. M. Matera opinii potrafi. Jeśli da mu się szansę.

nr 5/wrzesień – październik 2009

23


Dializa. Fot. M. Matera

ją się życiowe ograniczenia i codzienne uciążliwości. Niektórzy pacjenci łatwiej oswajają się z koniecznością dializowania, innym nie udaje się uniknąć głębokich reakcji depresyjnych. W związku z tym na osobach pracujących z ludźmi dializowanymi spoczywa trudny „psychoterapeutyczny obowiązek”. Personel ma nie tylko leczyć, ale także pomagać w łagodzeniu lęków. Przyglądam się Ryszardowi Augustowi – kierownikowi zawierciańskiej stacji. Siedzi przede mną nie tylko zaangażowany w swoje zawodowe obowiązki lekarz. Mój rozmówca wygląda na człowieka, który czyta świat z ogromną pasją i twórczym zaangażowaniem. Połyka go zachłannie, doświadcza z radością. Ryszard August to nie tylko lekarz, ale także podróżnik, autor przewodnika Nida. Rzeka zakręcona. – W jednym z e-maili, w którym ustalaliśmy termin naszego spotkania – przypominam – pisał pan o swojej prywatnej wojnie, mającej na celu zachęcenie społeczeństwa do aktywnego wypoczynku. Widziałam także zdjęcia, które pan robi. Mam wrażenie, że jest pan pełny coraz to nowych inwencji. Jak pan to godzi z codzienną konfrontacją z ludźmi, którym choroba narzuciła ogromne (często nieodwracalne) ograniczenia? – Wydaje mi się, że tak naprawdę największe ograniczenia narzucamy sobie sami. Każdy z nas ma inne możliwości. Różnimy się nie tylko z powodu choroby. Także ludzie zdrowi są inni, jedni silniejsi inni słabsi. Każdy może być aktywny. Nie trzeba pokonać 5000 kilometrów, można iść po prostu na spacer do lasu. Staram się odpoczywać aktywnie – to prawda.

24

Ale proszę pamiętać, że najważniejszy jest sens podróżowania, a nie cel. Kiedy ceni się istotę podróży, wcale nie trzeba jechać na drugi koniec świata. Świat osoby dializowanej wcale nie musi być „za ciasny”. Wszystko zależy od indywidualnego postrzegania rzeczywistości i akceptacji tego, co zostało nam dane. – Jak pomóc pacjentowi uruchomić mechanizmy obronne, osiągnąć dobry poziom przystosowania do, nazwijmy to „nowej” jakości życia? Jak zarazić go tą akceptacją rzeczywistości, radością? – Nie ma uniwersalnej recepty. Każdy człowiek jest inny, do każdego trzeba podejść indywidualnie. Na pewno, jeśli lekarz chce zarazić pacjenta jakąś świeżością, sam także musi być „świeży”. Musi wierzyć w to, co mówi choremu. Jeżeli lekarz przekonuje pacjenta, że nie wolno palić papierosów, a sam pali, to jest źle. Podobnie, jeśli mówi choremu, że trzeba schudnąć, a sam jest gruby, to także nie jest dobrze. W pracy z przewlekle chorymi bardzo ważna jest konsekwencja. I jeszcze praca nad tym, aby pacjent, który co drugi dzień spędza w stacji 3–4 godziny nie trwał w destrukcyjnym przekonaniu, że wciąż wraca do zakładu leczniczego. – Ale przecież właśnie tam wraca. Co zrobić, aby o tym zapominał? – Zgadza się. Wraca. Jednak nie musi (wręcz nie powinien!) myśleć tylko o tym, że jest związany ze „sztuczną nerką”. Staram się, aby pacjenci traktowali to, co tutaj się dzieje, jak przysłowiowy „magiel” albo wizytę u kosmetyczki. Jeżeli pojawia się jakiś problem, pacjent to zgłasza i od razu zaczynamy działać.

Natomiast jeśli problemu nie ma, to rozmawiamy o wszystkim, co nie jest związane z chorobą. O drobiazgach, sprawach życiowych – mniej i bardziej istotnych, żartujemy (mój rozmówca uśmiecha się), plotkujemy. Musi być trochę „zwariowania” w tym działaniu. Kiedy nic się nie dzieje, jestem gotowy np. obciąć włosy. Do gołej skóry. – Naprawdę? – śmieję się. – Tak. Mogę też zapuścić brodę, potem ją zgolić. Rozmawiamy wówczas czy to była dobra decyzja, czy tak jest lepiej czy gorzej. Jestem trochę jak Doda (śmiejemy się z moim rozmówcą). To taka „terapeutyczna” funkcja plotki, z przymrużeniem oka rzecz jasna. Może to i śmieszne drobiazgi, ale pomagają doprowadzić do tego, że pacjent „ucieka” od depresji, zaczyna działać, doświadczać życia. – W jaki sposób? – Na przykład podróżując. Znam osoby, które potrafią w dniu pomiędzy dializami wsiąść do samochodu albo pociągu i jechać na cały dzień do Pragi. Albo po prostu uprawiają ogródek, spacerują po lesie. – A jeśli ktoś chce wyjechać np. na wczasy? Słyszałam różne opinie o tzw. dializach gościnnych. Niektórzy twierdzą, że łatwo można wszystko załatwić i zaplanować, inni, że to trudne. – Moim zdaniem wszystko jest do zrobienia. Do nas na przykład przyjeżdżają chorzy z Niemiec, Kanady. Chcą zwiedzić Jurę i korzystają z dializ gościnnych u nas. – Co z pacjentami, którzy nie mogą podróżować, np. niewidomymi albo po amputacjach? Wydaje mi się, że będąc lekarzem mogłabym się rozkleić, zagubić w subiektywnych światach pacjentów, ich bólu… Że byłoby mi bardzo trudno ominąć w pracy zaangażowanie, które byłoby niebezpieczne. Czuję, że nie umiałabym (nie wiedziałabym jak) wzmacniać w nich wiary w to, że warto żyć, że warto „tak” żyć. Jak Panu to się udaje? – To bardzo trudne. Nie ma uniwersalnej odpowiedzi. Myślę, że nikt jej nie zna. Czasem przychodzę do pracy i wydaje mi się, że jestem dobrze przygotowany, a okazuje się, że tym razem to teoretyczne przygotowanie jest nic niewarte i muszę szybko wypracować do tej teorii jakąś praktykę. Czasem staram się pacjentowi, który np. nie ma nóg pomóc zrozumieć, że przez to posiada większą wiedzę życiową, że jest mądrzejszy od nas wszystkich i może tę wiedzę przekazywać innym. Ma dzieci, rodzeństwo, wnuków, którzy czerpią z tej mądrości, uczą się tego, co najważniejsze w życiu. Widzą, że warto walczyć, że nie wolno się poddawać. Syn pacjenta może

nr 5/wrzesień – październik 2009


Fot. M. August

sobie w jakimś trudnym życiowym momencie przypomnieć, że ojciec w jeszcze trudniejszym położeniu dał sobie radę i zaczyna myśleć: „mnie też może się udać”. Poza tym nie zapominajmy, że tak naprawdę nigdy nie wiadomo, który dzień w życiu jest najważniejszy. Może to ten, który dopiero nadejdzie – chociaż teraz wszystko wygląda beznadziejnie? Przecież gotowy ranking dni najważniejszych można mieć dopiero na łożu śmierci. W życiu bywa różnie. Rodząc się, człowiek dostaje jakąś talię kart do tego, aby grać. Jeśli ktoś dobrze „blefuje”, to samymi waletami wygra tę partię. A przegrać można mając cztery asy. – Panie doktorze, pacjenci opowiadają o Panu same dobre historie. Wszyscy, z którymi rozmawiałam nazywają Pana wzorem i lekarzem z powołania. Proszę mi wierzyć, zajmuję się problemami pacjentów od wielu lat i taka opinia jest naprawdę rzadką opinią. Jestem ciekawa, w jaki sposób (i czy w ogóle) „zaraża” Pan swoją postawą osoby zatrudnione w zawierciańskiej stacji? Ryszard August uśmiecha się. – Wie pani, ja jestem z Sosnowca. Judym też był z Sosnowca (śmiech). A poważnie,

jestem lekarzem i to jest moja praca, którą staram się wykonywać najlepiej, jak potrafię. Tłumaczę to wszystkim moim współpracownikom. Jeszcze przed uruchomieniem zawierciańskiej stacji przeprowadziliśmy wiele rozmów. Pamiętajmy, że z każdym chorym mamy do czynienia ponad 500 godzin rocznie. Są okresy, że z chorym częściej się widuję niż z żoną i dzieciakami. W kryzysowych sytuacjach przypominam, że każdy nasz pacjent jest czyimś ojcem, mężem, dzieckiem… Proszę, aby osoba z personelu, która czuje, że zbliża się chwila irytacji czy emocjonalnego zmęczenia, pomyślała o swoich bliskich, o tym, jakby chciała, aby traktowano jej najbliższych. To bardzo pomaga. Proszę także, aby podczas gorszych dni w konfrontacji z pacjentami udawać. Czasem „odgrywanie roli” jest konieczne. Nie mamy prawa przerzucać naszych złości na innych. Przypominam sobie, że będąc chłopcem chciałem być pustelnikiem albo aktorem. Nie mogłem się zdecydować. W końcu wybrałem rozwiązanie pośrednie: zdecydowałem się studiować medycynę. Lekarz – podobnie jak pustelnik jest często sam. Z kolei przed pacjentami musi nierzadko odegrać jakąś rolę, nie wystarczy przecież

wypisać recepty. Ten zawód to właśnie połączenie pustelnika i aktora. Zakochanie

Katarzyna, jak większość pacjentów, w lewej ręce ma przygotowaną przez chirurgów tętniczo-żylną przetokę. – Drzwi do „sztucznej nerki” – mówi moja rozmówczyni. Przetoka szumi, tętni. To dobry objaw: znaczy, że wszystko działa. Jednak w nocy szum bywa nie do wytrzymania. Uparty, nużący dźwięk, który przypomina o tym, że świat jest za ciasny. Wtedy rzeczywistość przeszkadza. – W takich chwilach wydaje mi się – przyznaje Katarzyna, że świat jest o numer za ciasny. Na szczęście potrafię rozdmuchać te chwile. Wstaję, zapalam papierosa, potem wietrzę w mieszkaniu. Smród tytoniu ucieka razem ze smrodem zwątpienia. I wraca miłość do świata. Do mojego ciasnego świata. Od wielu lat pielęgnuję to zakochanie. Imię bohaterki reportażu, na jej życzenie, zostało zmienione.


FotoreportaĹź


Robert Garstka

– urodzony w 1972 roku w Bielsku-Białej. Mieszkaniec Będzina. Animator kultury, działacz społeczny, dokumentalista regionalnej historii. Członek i współzałożyciel fotogrupy Koń Trojański oraz Stowarzyszenia Wspierania Działań Twórczych VIA ARTE. Członek Związku Polskich Fotografów Przyrody Okręg Śląski. Laureat licznych konkursów fotograficznych. Uhonorowany nagrodą oraz wyróżnieniem Miasta Będzina za osiągnięcia w dziedzinie twórczości artystycznej oraz upowszechniania i ochrony kultury. Autor książek Będziński pejzaż frasobliwy i Dom Wieczności. Autor tak opowiada o swoim projekcie: Na początku dysponowałem zaledwie skromnym rejestrem małych obiektów sakralnych, który w znacznym stopniu ograniczał się do fotograficznej dokumentacji. Z czasem pogłębiałem wiedzę, poszukując na różne sposoby jak najwięcej nowych informacji na ich temat. Nie myślałem wtedy, że systematycznie powiększające się dane z czasem pozwolą na wydanie książki. Ta myśl zrodziła się znacznie później. W trakcie gromadzenia materiałów przemierzałem wzdłuż i wszerz tereny naszej Gminy, dostrzegając jak wiele krzyży i kapliczek nadszarpniętych jest „zębem czasu” oraz destrukcyjną działalnością człowieka. Będzin, szczycący się długą i barwną historią, posiada wiele mało znanych i niedocenionych pamiątek architektonicznych upamiętniających ważne dla Polski i naszego regionu wydarzenia historyczne. Wśród nich są i takie, które nie mogą się poszczycić mianem zabytku, ale i one mają swój „życiorys”, owiany tajemniczością. Właśnie dlatego również i one zasługują na uwagę i opiekę. Nie należy przechodzić obojętnie obok zniszczonych przydrożnych świadków wiary (jak to niestety często ma miejsce), lecz podjąć wszelkie starania aby zachować je dla przyszłych pokoleń. O Będzińskim pejzażu frasobliwym napisał Adam Śmigielski Biskup Sosnowiecki: Ta publikacja – mam nadzieję – przyczyni się do pogłębienia wiedzy o małych obiektach sakralnych znajdujących się na terenie Będzina, Grodźca, Łagiszy i zachęci czytelników do zachowania po najdłuższe lata tego dziedzictwa naszej kultury religijnej, jakimi są przydrożne krzyże, figurki i kapliczki. Ta publikacja przyczynia się też do ratowania tak pięknych i drogich nam pamiątek przeszłości, które na naszych oczach giną na skutek działania natury, niedbalstwa i często lekkomyślności ludzkiej. Na nas spoczywa obowiązek troski o nie. Trzeba o nie dbać, bo przynoszą błogosławieństwo od Boga i chronią przed nieszczęściami. Dzięki tej lekturze możemy dostrzec i odkryć na nowo piękno przydrożnych kapliczek, krzyży i figur. Jestem wdzięczny Autorowi, że poprzez swoją publikację przyczynia się do zachowania w pamięci świadectwa wiary ludu naszej diecezji i uwrażliwia nas, byśmy wszyscy mieli poczucie obowiązku zachowania ich dla przyszłych pokoleń.


Historia

Jaworznicka społeczność żydowska Barbara Legutko-Stanek

Kirkut w Jaworznie. Fot. arch. Muzeum Miasta Jaworzna

Dzieje Żydów w Jaworznie obejmują okres dwustu lat. Początki sięgają pierwszej połowy XVIII wieku. Żródła z 1748 roku wspominają o 15 Żydach z rodzinami, którzy osiedli w Szczakowej i Ciężkowicach. Pod koniec XVIII wieku na terenie Jaworzna zamieszkiwało już 55 starozakonnych. Byli to dzierżawcy miejscowych karczem i browarów oraz krawcy, szmuklerze i pasamonicy. Jaworzniccy Żydzi do 1795 roku należeli do gminy będzińskiej. Po trzecim rozbiorze przyporządkowano ich gminie chrzanowskiej. W ciągu XIX wieku wsplnota rozwijała się. W 1886 roku w okolicy mieszkało 752 Żydów, w tym 406 w samym Jaworznie. W drugiej połowie tego wieku na prywatnej działce Jakuba Bestera został założony kirkut – cmentarz żydowski. W początkach XX wieku wybudowano bożnice, przy ul. Królowej Jadwigi, potem przy ul. ks. Stojałowskiego. Spełniono również wymogi dotyczące funkcjonowania łaźni rytualnej. Na terenie Jaworzna funkcjonowało szkolnictwo żydowskie, zakładane między innymi w synagogach oraz działały liczne organizacje dobroczynne, np. „Chesed we Emes” zajmujące się głównie chowaniem zmarłych. Działała administracja żydowska będąca filią chrzanowskiej gminy wyznaniowej. W tym czasie przewodniczącym jaworznickiego rabinatu był Chaim Zev Rosenblum, który wcześniej urzędował w rabinacie miasta Chrzanowa i w Nasielsku. Od 1914 roku przez piętnaście lat w tutejszym rabinacie zasiadał brat Chaima – rabbi Beniamin Rosenblum. W czasie działalności obu rabinów miejscowa społeczność żydowska podejmowała próby zorganizowania własnej gminy wyznaniowej. Pierwszą prośbę w tej sprawie skierowano do Starostwa Chrzanowskiego w 1914 roku, gdzie rozpatrzono ją pozytywnie i przesłano do Namiestnictwa we Lwowie. Prawdopodobnie wskutek wybuchu wojny pozostała bez

28

odpowiedzi. Ponownie upomnieli się jaworzniccy Żydzi o własną gminę w 1927 roku. W międzywojniu w granicach administracyjnych dzisiejszego Jaworzna zamieszkiwały już dwie wielkie wspólnoty. Jedna niespełna dwutysięczna w Jaworznie, druga licząca niemal czterystu Żydów w Szczakowej. Były podzielone na grupy będące pod wpływami działających ruchów politycznych. Większość stanowili ortodoksi i syjoniści, mniejszość Żydzi zasymilowani. Mimo różnic, między grupami istniała współpraca. W 1928 roku w Jaworznie były już trzy domy modlitwy, łaźnia rytualna, cmentarz żydowski, stowarzyszenia oświatowe. Rabinat składał się z dwóch rabinów, pracowało też dwóch, czasem trzech rzezaków rytualnych. W związku z potrzebą uregulowania prawnego podjęto decyzję o rozpoczęciu starań o zalegalizowanie faktycznie już istniejącej organizacji gminnej. Pierwsze kroki podjęto w 1927 roku podczas wizyty prezydenta Ignacego Mościckiego w Jaworznie. Delegacja Żydów zwróciła się do prezydenta o poparcie ich starań o własną gminę. Towarzyszący głowie państwa generał Wróblewski przyrzekł „sprawę tę bez zastrzeżeń

przychylnie załatwić”. Mimo usilnych starań, jaworznickim Żydom nie udało się do wybuchu wojny stworzyć w Jaworznie odrębnej gminy wyznaniowej. Owo na ogół spokojne życie mieszkańców zmieniło się z wybuchem II wojny. Sytuacja Żydów od pierwszych dni okupacji była bardzo trudna i pogarszała się. Rozporzędzenia władz okupacyjnych konsekwentnie zmierzały do całkowitej konfiskaty nieruchomości i przedsiębiorstw żydowskich. Wiosną 1940 roku przybyły tu spore grupy Żydów z Katowic, Chorzowa i Siemianowic w wyniku likwidacji tamtejszych społeczności. W tym samym roku rozpoczęto akcje wywózki ludności żydowskiej do przymusowej pracy w Niemczech. W styczniu 1941 roku, w myśl policyjnego rozporządzenia o ograniczeniu ruchu ulicznego, zakazano Żydom korzystania z publicznych kąpielisk. W Jaworznie zakaz poruszania objął park naprzeciw budynku dyrekcji kopalni Jaworzno. Nasiliły się wywózki do pracy przymusowej. W 1942 roku okupanci rozpoczęli w Jaworznie realizację planu ostatecznej likwidacji ludności żydowskiej. Ostatnia deportacja miała miejsce 9 lipca. Po jej zakończeniu ogłoszono, że Jaworzno jest wolne od Żydów. Okres okupacji kończy dzieje jaworznickiej wspólnoty żydowskiej. Po wojnie do Jaworzna wróciło niewielu starozakonnych, którzy następnie wyemigrowali za granicę.

Synagoga. Fot. arch. Muzeum Miasta Jaworzna

nr 5/wrzesień – październik 2009

Fe


magazyn zagłębiony w kulturze

Felietony

FELIETON CYKLICZNY

Nigdy więcej Nie będę urządzała podróży sentymentalnych. A już na pewno nie w towarzystwie mojego męża. W ciągu ostatnich trzech lat przeprowadzałam się trzy razy. Nie było w tym żadnego dramatu, nie był to też powód do głębokich refleksji – do płytkich też nie. Ot, życiowa konieczność, droga do pierwszego własnego mieszkania (jeszcze tylko 29 lat spłacania i rzeczywiście będzie nasze). A jednak kiedyś była to tragedia, największa, jaką pamiętam. Dokładnie 20 lat temu opuściłam Czeladź, aby wrócić do Katowic. Czeladź, w której mieszkałam zaledwie 6 lat i która zawsze będzie mi się kojarzyła z dzieciństwem. W Katowicach już tylko dorastałam, w Czeladzi zostawiłam pierwszą przyjaciółkę, pierwszą, drugą i trzecią miłość, kilkoro bliskich znajomych, kilka ważnych miejsc i szlaków wycieczkowych i lekcje francuskiego. Bardzo dużo – zważywszy na to, że w chwili przeprowadzki miałam 9 lat. Żadne płacze i zaklęcia nie pomagały, pozostało mi spakować ukochanego misia i wynieść się na Śląsk.

Tomasz Kapel

F E L I E T O N „ R E PAT R I AT Y ”

Spaghetti demokratyczne Tematy na dziś: Demokracja, Kraizis i Wielcy Pomroczni Odrodzonej. Otóż, gdy byłem dorastającym młodzianem, zgodnie z duchem czasu, chwyciłem mój świeżutki, pachnący celofanem dowodzik i pobiegłem partycypować w szeregu imprez masowych na wolnym powietrzu, zwanych powszechnie wyborami demokratycznymi. Jako młody demokrata rzuciłem przy urnach Matczyznę – ledwie podźwigniętą na barkach Wielkiego Elektryka z wielowiekowej komunistycznej niewoli – na żer brukselskim lwim gejom i żydowskim propagatorom rock’n’rolla. Oczywiście, teraz widać jak na dłoni, że nie kierowałem się mylnie rozumianym interesem państwa, ale przygotowałem sobie drogę na Zachód, bo za starych dobrych preszengeńskich czasów takiego wykształciucha 200km od granicy wierny podhalański by wyniuchał. Czuję się również w obowiązku zdradzić – jako malkontent polityczny i członek pokolenia zimnej Pepsi Społem – że kraj, w którym przyszło mi się na świat, nie ist-

Wyniosłam się, i to bardzo skutecznie, do Czeladzi było mi nie po drodze przez kolejne 20 lat. W zeszłym roku chciałam pojechać, zobaczyć miejsca, które kiedyś były ważne. Znowu było nie po drodze. Dobra, po prostu nie chciało mi się ruszyć z kanapy. W tym roku wreszcie się udało, a może zabrakło wymówek. Pojechałam. Żałuję. Zapewne mnóstwo ludzi lubi odkrywać, że nic się nie zmieniło, tylko odległości dramatycznie się zmniejszyły. Nie należę do nich. Lubię zmiany, lubię odkopywać przeszłość – miejsc i mojej. Przedzierać się przez to, co narosło przez lata, żeby dotrzeć do jakiegoś małego śladu, na podstawie którego mogę rekonstruować to, co już było. Niezwykle satysfakcjonujące zajęcie, które wymaga dużo czasu. Nie miałam czasu, mąż obtarł sobie stopę i zrzędził, że boli – spacer został skrócony do niezbędnego minimum: blok – szkoła – „prywaciarska” firma rodziców. Może to i dobrze zważywszy na to, że jestem wielbicielką stwierdzenia „nic się nie zmieniło – tylko las wycięli, góry skasowali i osuszyli jezioro”. Na moim czeladzkim blokowisku rzeczywiście nic się nie zmieniło, transformacja ustrojowa skrzętnie ominęła to miejsce. Nawet billboardów nie powiesili. Tylko w nowoczesnym (rzecz jasna w 1989 roku) centrum handlowym teraz śmierdzi. Moczem.

nieje. Gdy siedziałem na uniwerku chłonąc, niczym młody tampax, wiedzę i różne fizololo androny, mój kraj przepoczwarzył się w kolejną RP. Obudziłem się i stałem się obywatelem pośledniej kategorii. Niby to kac, a niby uczucie, że stałem się pośrednio winny paktu Ribbentrop-Mołotow, zawiązanego tajnie pomiędzy Witoldem a Ulrichem von Jungingenem na wielkiej zdradzie zwanej mylnie przez komunistycznych polityków bitwą gdzieś w Zielonym Lesie. Nagle okazało się, że torpeduję i niszczę wszystko, co zobaczę, i do tego przedślubnie bałamucę obywatelki CCCLXXIV RP; no i uprawiam homoseksualną propagandę, zarażając dzieci w szkole pederastią, liberalizmem i ptasią grypą. A jak już otworzę ten swój świński ryj (wujek był w Wehrmachcie a pradziadek w Prusakach lał Francuzów), to nie mogę, jak Nowopolak w równoważnikach i zdaniach podstawowych, tylko konfunduję słownictwem i pogmatwaną repatria(n)cką retoryką... No cóż, i jak tu nie czuć się winnym. Ja to w pierwszych miesiącach n-tej RyPy, poczułem taki żal, że skazałem się na banicję w piekle Uber-europejskim. Teraz siedzę sobie tam, gdzie diabeł-gej mówi dobranoc i co jakiś czas próbuje przystosować siebie wtórnie do myśli zachodniej lub rodzimego pomyślunku. To nie jest łatwe. Do dziś pamiętam, jak oglądałem kanał jakiś nad-

29

#5 (5) październik / listopad 2009 2009 wrzesień / październik

Most na Brynicy, 20 lat temu wyglądał identycznie. Wtedy, jako młoda anarchistka, chodziłam po tej wielkiej rurze. Teraz się boję, bo pewnie przerdzewiała, a ja urosłam. I to tyle tytułem zmian w Czeladzi. OSA

wiślańskiej tiwi i ze zdziwieniem nie zobaczyłem Lancelota i Seana Connerego w hiperprodukcji Zdrada Okrągłego Stołu. Ale to moje niedomaganie, bo nie umiem iść z duchem czasu i zaakceptować faktów: że Jezus urodził się w Zakopanem, Tuwim był tajnym agentem Illuminati i Masonów. Polityki nie rozumiem jeszcze bardziej. Gdzieś oglądałem, program, w którym przekonywali i tłumaczyli, jak politycy w Rzepie bazują na żelaznych elektoratach i „cufie” procenta niezdecydowanego. Dlatego kampania u nas nie słabnie do ostatniej minuty przed przedwyborczą ciszą. Dlatego też, ze względu na szatanistyczno-liberalne poglądy, wiek i pochodzenie z Polski Alpha, większa połowa partii ma mnie w swej intelektualnej dwunastnicy i popycha perystaltycznie propagandą na ideowy ściek. Nie żebym ich winił, ale… powiem, jak to jest za eurokurtyną. Przy okazji wyborów do UEparlamentu różni panowie politycy posyłali mi swoje pomysły na przyszłość moją i ich kraju. Wśród nich znalazły się nawet dwa ugrupowania, które rzeczowo i uprzejmie przekonywały mnie, że jeśli na nich zagłosuję, to po wyborach wyświadczą mi przysługę i usuną wszystkich emigrantów. „Makes sense, yeah?! Better for all!” Urzekające, jak usiłowali mnie przekonać do ich wizji. Prawie się udało.


Literatura Aleksandra Zuba

Psychologia zła A co, jeśli jestem zły? Jesteś – ze spokojem odpowiada Zimbardo. Co więcej, przyznaje, że sam jest zły. Zdolny do okrucieństwa, zadawania cierpienia, albo przynajmniej do zezwolenia na znęcenie się nad słabszymi. Tak, ten Zimbardo – wybitny profesor psychologii, autor wielu koncepcji i bestsellerów ale przede wszystkim Człowiek. Efekt Lucyfera jest nie tylko pierwszym wnikliwym opisem więziennego eksperymentu stanfordzkiego, pierwszą publikacją na temat mechanizmów zła, ale w moim przekonaniu również świadectwem człowieczeństwa jego autora. Blisko 500 stronicową pozycję naukową czyta się jak powieść – nie mogąc się doczekać, co zdarzy się za chwilę, a jednocześnie z niepokojem obserwując, że coraz mniej kartek dzieli nas od zakończenia. Po zakończeniu zaś lektura nie pozwoli na szybkie zapomnienie – przeciwnie, spędzi nam sen z powiek na wiele kolejnych nocy, podczas których będziemy deliberować nad własnym człowieczeństwem, nad tym, do czego jesteśmy potencjalnie zdolni.

Bo czyż pozwala spokojnie spać informacja, że sądzeni w procesach norymberskich wysocy funkcjonariusze reżimu totalitarnego byli najzupełniej normalni? Prawdopodobnie bardziej normalni niż przeciętny czytelnik? Albo, że miły przeciętniak w ciągu zaledwie trzech dni staje się zwyrodnialcem? Zresztą zostawmy przeciętnych... kilka dni wystarczyło, żeby Zimbardo wpadł we własną zasadzkę i z dobrodusznego profesora przeistoczył się w cynicznego naczelnika więzienia – pomimo pełnej znajomości procesu, który sam zainicjował. Efekt Lucyfera to pozycja obowiązkowa – nie tylko dla psychologów, ale dla każdego. Świadomość tego, jak łatwo stajemy się potworami prawdopodobnie nas przed tym nie uratuje, ale może przynajmniej sprawi, że spokorniejemy, zderzając się z własną niedoskonałością.

P. Zimbardo: Efekt Lucyfera Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2008.

MARZENA ORCZYK - poezja nikt. każdy rodzimy się i umieramy moja przyjaciółko rybko złota i ty jedzący szkło fakirze i ty matko-polko nikt z nas nie zostanie dłużej niż piach na wydmach uspokajający szum wiatru. synkopy deszczu na parasolce oni wszyscy podobni do mnie. pragną jako i ty pragniesz promyczku złoty. nikt nie obieca ci spokoju pięknego życia ani tomiku poezji z wiecznie gorącej lawy nikt nie jest tym zainteresowany choć jednocześnie każdy się boi

lasso apostołowie mieli fajne imiona oprócz judasza ale on się nie liczy jesteśmy przecież idealistami

jak wypadnę po drugiej stronie? czy wypada głośno o tym mówić? czy nie lepiej falom otworzyć drogę? wypalić chore łąki rozwiesić anielskie włosie. opasać ciasno pozłacaną bibułą zielone gałązki choinek. białe dłonie. opłatek. złota gwiazda na szczycie - to pamięć o tym czego nie ma. pamięć o nikim który jest wszystkim. który ustanawia czyste i wieczne prawo

moja matka mówiła mi często że najładniejszym imieniem męskim jest: piotr a najlepiej brzmiące nazwiska to te kończące się na: ski i cki ale co z nazywaniem nienazwanego? czy imię jest dźwiękową manifestacją człowieka czy może człowiek jest materializacją imienia?

Marzena Orczyk Urodzona w latach siedemdziesiątych. Ukończyła Uniwersytet Śląski. Z zawodu jest psychologiem. Pisze wiersze, zajmuje się także prozą. Dotychczasowe publikacje: Fraza, Migotania, przejaśnienia, Arkadia, Kursywa, Śląsk. Przed debiutem książkowym. Mieszka i pracuje w Dąbrowie Górniczej.

30

bardzo lubimy jasno określać krzyczeć: tu cię mam. łapać na lasso chyba bezpieczniej pozostać niewinnym wypowiedzieć zaklęcie. strzelić z plastikowego colta potem wejść do piaskownicy i zbudować wieżę która dotknie chmur. na koniec wymienić się foremkami wchłaniać piasek. kochać piasek. zdradzać piasek


ku, Laurence’a. W świecie Novik wojna toczy się nie tylko na lądzie i morzu, ale także w powietrzu, pomiędzy smokami i ich awiatorami – kapitanami oraz resztą załogi. Laurence, dla którego morze było całym życiem, nie miał wyboru – smoki były zbyt ważne zarówno w systemie obronnym Wysp Brytyjskich, jak i w całej wojnie, by Anglicy mogli sobie pozwolić na stratę chociaż jednego, tym bardziej chińskiego, który należał do rasy wielkich smoków, niezwykle groźnych dla wroga. I nawet fakt, że awiatorzy nie są zbyt szacownymi członkami społeczności nie mógł wpłynąć na decyzję Laurence’a – to smoki zawsze wybierają swoich opiekunów, którzy muszą zaraz po tym nadać im imię oraz założyć uprząż, by nie zdziczały i nie odleciały. W taki sposób rozpoczyna się historia Temeraire’a i Laurence’a – pełna humoru i nieoczekiwanych zwrotów akcji, ale nie odżegnująca się też od problemów ówczesnego świata, na przykład niewolnictwa, które Temeraire’a oburza równie mocno, jak jego kapitana. Nie jest to bajka dla dzieci, na kartach powieści, podobnie jak w życiu, pojawia się przemoc (przypadek bitego małego smoka, który mimo wszystko kochał swojego oprawcę), nienawiść, zdrada, pragnienie zemsty i śmierć.

Patrycja Keller

Taniec ze smokami Naomi Novik (ur. 1973) jest pół Polką, pół Litwinką mieszkającą w Nowym Jorku i wychowaną na polskich bajkach, co sama często podkreśla. W 2006 r. wydała swoją pierwszą powieść, Smok Jego Królewskiej Mości, która zapoczątkowała cykl o smoku Temeraire i za którą otrzymała swoją pierwszą nagrodę – Compton Crook Award. Akcja powieści toczy się podczas wojen napoleońskich, wkrótce po koronacji Napoleona na cesarza, w świecie gry komputerowej Flintlock Fantasy, którego Novik jest współautorką. Temeraire, przebywając jeszcze w jaju, miał być prezentem cesarza chińskiego dla cesarza Francuzów, ale przypadek sprawił, że statek, na którym płynął, został zdobyty przez Anglików. Wkrótce potem wykluł się z jaja i wybrał na swojego opiekuna kapitana stat-

Zarówno Temeraire, jak i jego koledzy potrafią zwyczajnie zauroczyć. Są zabawni, dziecięco rozkapryszeni (szczególnie podczas choroby), bezwzględni, ciekawscy, po prostu ludzcy. Chociaż nie do końca, czego nie potrafią zrozumieć politycy, którzy uważają, że skoro nie mają traktować smoków jak mówiące zwierzęta (chociaż większość jednak tak właśnie robi), to w takim razie te powinny wykonywać rozkazy i być karane za odmowę ich wykonania, jak inni żołnierze. Nic bardziej mylnego. Smoki są bezgranicznie lojalne tylko wobec swoich opiekunów-kapitanów, a nie kraju, w którym żyją i za który walczą. Gdyby kapitan postanowił zdradzić, poszłyby za nim bez żadnych dylematów moralnych (no, może z wyjątkiem Temeraire’a, ale on jest chińskim smokiem, więc i w pewnym sensie filozofem, którego od innych smoków różni między innymi to, że na każdy temat ma własne zdanie, czasami wręcz szokujące otoczenie – zarówno smoki, jak i ludzi).

jest zbyt inteligentna i pojętna, co nie przeszkadza im interesować się wyższą matematyką, którą o dziwo rozumieją bez tłumaczeń i nie potrzebują nawet dowodów twierdzeń, chociaż zgodnie odrzucają geometrię euklidesową jako zwykłą bzdurę niemającą nic wspólnego z rzeczywistością i pełni zapału przystępują do tworzenia własnej. W kolejnych tomach Temeraire wraz ze swoją załogą podróżuje prawie po całym świecie – odwiedza rodzinne Chiny (Nefrytowy tron), następnie przez Turcję i Austrię przedostaje się do Prus, gdzie bierze udział w bitwie pod Jeną oraz w obronie Gdańska (Wojna prochowa). Oczywiście wszędzie, czy to w Turcji, czy w Prusach, Temeraire jest łajany jako rozkapryszony (ma własnych kucharzy, którzy gotują mu mięso z mnóstwem przypraw, gdy inne smoki zadowalają się żywym inwentarzem) jakobin – otóż próbuje nakłaniać smoki do walki o swoje prawa (np. o pensję za służbę czy lepsze zakwaterowanie), co rozwściecza tureckich awiatorów i wywołuje totalne niezrozumienie u pruskich smoków, wychowanych jak żołnierze, w wojskowym drylu. Akcja czwartego tomu (Imperium kości słoniowej) ma miejsce w Afryce, piątego (Zwycięstwo orłów) w okupowanej Wielkiej Brytanii, a szóstego (jeszcze nie wydanego w Stanach – Tongues of Serpents) będzie się odbywać w Australii. Cykl Novik o Temeraire jest jak najbardziej godny polecenia. Może jedynym zarzutem w stronę autorki byłby brak szczegółów technicznych (jakim cudem na początku XIX wieku awiatorzy strzelali i przeładowywali te swoje prymitywne karabiny na grzbiecie smoka?), ale nie jest to aż tak duże przeoczenie, by przeszkadzało w czytaniu. Ponadto powieściami zainteresował się również Peter Jackson, więc obecnie możemy czekać nie tylko na kolejne części cyklu, ale i na film.

N. Novik: Temeraire (tłum. P. Kruk – pierwsze 3 tomy, J. Pyka – 4 i 5 tom). Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2006-2009.

Większość smoków, szczególnie mniejszych, nie

*** tetrapharmakon

wszyscy skazani są do siebie podobni pod powiekami chowają toksyczne miasta

bez względu na suche deski którymi teraz opalasz dom bez względu na chimerycznych bogów i czarne krawaty ubierane w ostatnią podróż bez względu na krótkie i długie dystanse - nie ma śmierci. jest pałeczka w sztafecie ogniwo twarde. gorące. jest kwas trawiący metal i papier który spala się szybko. wiadomość dostarczona spartanom to tylko czysta kartka. trzcina i trawa. sianem pachnie żłóbek spokojnie. spokojnie. kumaryna uśpi nas. lulilulilaj bez względu na śmierć. śmierci nie ma

usta otwierają szeroko jakby chcieli wypić ocean. dni przepływają przez nich lekko nucą zwodnicze syreny posłuchaj opowieści o tym jak byłeś wieczny teraz jesteś mną lustrzany bracie lustrzana siostro a czyjaś dłoń pisze nas. wodzi drżącym palcem po zaparowanej powierzchni

31


Kino

Maska

goryla

Na plakacie filmu Służąca chilijskiego reżysera Sebastiana Silvy widzimy odbicie w lustrze człowieka w maskę goryla. To Raquel, tytułowa służąca, kobieta po czterdziestce, która 23 lata spędziła żyjąc i pracując w domu pewnej rodziny, jednocześnie nie posiadając własnej. Domowi temu poświęciła połowę życia, zajmowała

się dorastającymi dziećmi, uczestniczyła w chwilach radosnych i w kryzysach. Sam reżyser przyznaje, że inspiracją do nakręcenia tej historii były jego własne doświadczenia z dzieciństwa i trudny do zdefiniowania związek ze służącą pracującą dla jego rodziny. Wchodząc w tę opowieść, widz szybko przekonuje się, że nie jest to tylko służba, praca na etat, ale w dużym stopniu w zasadzie naturalne wejście do rodziny. Tak w każdym razie chce czuć się bohaterka filmu Silvy. Taka sytuacja rodzi konflikt z jedną z córek właścicieli domu, która nie tylko traktuje Raquel jak kogoś z zewnątrz, ale mówi jej wprost: „Jesteś tu tylko służącą”. Pytanie o to, czy bohaterka jest tylko czy aż służącą, wisi w powietrzu od początku filmu i nie ułatwia swobodnego oddychania żadnemu z jego mieszkańców. Atmosfera gęstnieje jeszcze bardziej, gdy właścicielka chce zatrudnić dziewczynę jako pomoc dla Raquel. Ta zaś wchodzi w rolę pierwszego dziecka, które czuje się zagrożone po przyjściu na świat rodzeństwa. Przypuszcza, że teraz granica między rodziną a służbą może stać się wyraźniejsza. Obawia się, że ktoś nowy

może zyskać większą sympatię i zastąpić ją w roli niepełnoprawnego czy nieoficjalnego członka rodziny. Raquel przyjmuje stale pewną rolę, zakłada maskę jak na plakacie filmu i tak jak na plakacie nawet ona nie widzi w lustrze swojej prawdziwej twarzy. Silva dotyka w swoim filmie tak wielu problemów i pytań, przedstawiając ich złożoność i wyjątkowość, że z pewnością można by już uznać film za wartościowy. Jednak na koniec zostawia coś, co czyni jego obraz wybitnym. Pokazuje proces, w trakcie którego Raquel zdejmuje metaforyczną maskę. Warto pod koniec filmu poczuć dreszcze na skórze, które bardziej niż wszystkie nagrody zdobyte przez obraz Służąca świadczą o jego wielkości i pewnie dla samych twórców są od nich ważniejsze.

Służąca (La Nana) 2009 reżyseria: Sebastian Silva dystrybucja: AP Manana Krzysztof Knefel

Dawid Markiewicz

Kung Fu,

które wydostało się z klasztoru Shaolin Cześć trzecia – od lat 70. do 90. Po śmierci Bruce’a Lee gatunek podupadł. Filmy Kung Fu potrzebowały nowego bohatera. Znalezienie kogoś takiego nie było łatwe, bo wszyscy uważali Bruce’a za geniusza. Pod koniec lat 70. pojawili się: Corey Yuen, Sammo Hung, Yuen Biao i Jackie Chan. Wszyscy oni odnieśli medialny sukces, ale publiczność najbardziej pokochała tego ostatniego. Co prawda, wszyscy próbowali zrobić z niego drugiego Bruce’a Lee, ale Jackie Chan świetnie się przed tym wybronił. Wprawdzie zaczynał on swoją karierę jako kaskader w filmach Bruce’a Lee, ale zasadniczo różni się on od głównego aktora z Wejścia Smoka. Ważnym filmem w karierze Jackie’go był Wąż w cieniu orła (Snake in the Eagle’s Shadow, 1978), po którym posypały się kolejne propozycje, z niezapomnianym Pijanym mistrzem włącznie. Chan stał się gwiazdą. W jego filmach widać wyraźną inspirację starym, niemym kinem amerykańskim, z Harold’em Lloyd’em, Bu-

ster’em Keaton’em i Charlie Chaplin’em na czele, do czego zresztą sam Jackie otwarcie się przyznaje. Najbardziej znane filmy z jego udziałem to m.in.: Draka w Bronksie, Atomowe uderzenie (dzięki którym stał się popularny w Ameryce), Projekt A (1983), Policyjna opowieść (1985), Zbroja Boga (1986), Wieczne smoki (1988), Godziny szczytu czy najnowszy Zapomniane królestwo (2008), w którym zagrał razem z Jet’em Li. Jet Li, wielokrotny mistrz Chin w wushu, odniósł spektakularny sukces dzięki współpracy z Tsui Hark’em (Dawno temu w Chinach), który sztuki filmowej uczył się w Teksasie. Wojownicy Zu z magicznej góry to jego pierwszy film w Hong Kongu, w którym obficie korzystał z efektów specjalnych. Eksperymentował z dramatem historycznym, horrorem, scence-fiction, komedią i romansem. Niektórzy twierdzą, że to właśnie Tsui Hark jest prekursorem pokolenia MTV. Jego Dawno temu w Chinach (1991) to jedna z pereł kina Kung Fu. Zrealizowa-

32

na z wielkim rozmachem epicka opowieść o Wong Fei Hungu i Chinach przełomu XIX i XX w., czyli czasu kiedy osłabiony wojnami kraj były narażony na wpływy obcych mocarstw, nawiązuje swoim tytułem do dwóch głośnych filmów Sergio Leone: Dawno temu na Dzikim Zachodzie i Dawno temu w Ameryce. Film Tsui Hark’a doczekał się pięciu sequeli. Choreografię walki do wszystkich części stworzył Yuen Woo Ping, legendarna postać kina Kung Fu. Współpracował nawet z braćmi Wachowskimi podczas kręcenia Matrixa. c.d.n.


O pracy nad niezależną produkcją filmową Ścinki opowiada Magdalena Gubała.

Robimy film!

Nie wiem, na kiedy dokładnie można datować powstanie pomysłu na zrealizowanie tego filmu. Scenariusz, którego pierwotny tytuł brzmiał Odpływ, rodził się na przestrzeni wielu lat prowadzonych wspólnie obserwacji, rozmów, zapisów, podczas wspólnego oglądania filmów i debat prowadzonych wraz z przyjaciółmi w zaciszu krakowskiej „pieczary” – mieszkania o dość specyficznej lokalizacji i charakterze, które zwykliśmy tak nazywać. Myślę, że niemały wpływ na ostateczny kształt scenariusza miało również to miejsce. Ciemności i chłód mieszkania położonego nieopodal siedziby Królów Polskich w samym sercu Krakowa, tuż pod Wawelem. Czasami żartowaliśmy, że niżej już zejść nie można, że to katakumby podziemi, podziemie undergroundu – nisko usytuowany parter z nikłym dostępem dziennego światła. Latem daje wytchnienie od miejskiego upału, a zimą wieczną noc polarną i w obu wypadkach jest schronieniem przez zgiełkiem i chaosem miasta, w którego tętnicach krąży wciąż nienasycona ciżba turystów wszelakiej rasy, na których obecność miasto jeszcze nie wykształciło przeciwciał. Ostatecznie lokalizacja filmu objęła mieszkanie i prace remontowe, jakie przeprowadzaliśmy od roku, czynione były z myślą o tym celu. Przy dobieraniu koloru ścian myśleliśmy o ostatecznym efekcie w połączeniu z sztucznym oświetleniem na planie, toczyliśmy boje o zmianę elementów wyposażenia z właścicielką mieszkania… Wkrótce po tym poprosiliśmy o współpracę znajomych ze Śląska i Krakowa, absolwentów szkoły plastycznej: Pawła Gaczyńskiego i Mariusza Szalińskiego oraz studentkę krakowskiej ASP Dominikę Lasotę, by pomogli nam urzeczywistnić dalsze pomysły scenograficzne. I tak nasze mieszkanie powoli przeistaczało się w mieszkanie bohaterów naszego scenariusza…

Z myślą o filmie, który opowiadałby historię dwojga osób uwzględniając przede wszystkim ich wzajemne relacje, wspólny mikroświat – powstał scenariusz. Chcieliśmy z Szymonem opowiedzieć o wyobcowaniu z rzeczywistego świata, o swego rodzaju niedostosowaniu, ale też o codziennej walce, by ocalić od chaosu, nadmiaru tego świata to, co najważniejsze w relacji spotkania – otwartość i wrażliwość na obecność drugiego człowieka. Stwarzając te postaci mieliśmy na uwadze pewnego rodzaju język, wspólny kod emocjonalny, w którym można się porozumiewać z takim samym powodzeniem jak poprzez słowa. Należy tylko, a może aż, chcieć otworzyć się na ten przekaz, znaleźć wspólną przestrzeń porozumienia. To, co dookoła, kontekst społeczny, tak często wysuwany na plan pierwszy w większości znanych nam filmów, wydał nam się mniej istotny. W tej historii jest on o tyle ważny, że stanowi rodzaj tła. Jest informacyjnym szumem, zgiełkiem, pomieszaniem przekazów, w które bohaterowie zostają wrzuceni i aby ocalić w nim siebie – każde

z osobna, oraz siebie – swój wspólny świat, muszą w jakiś sposób stawić mu czoła. Wydawało nam się z początku rzeczą niemal niemożliwą, aby tak zapisany scenariusz miał szansę na realizację, tym bardziej, że postawiliśmy na nietypowe połączenie, gdzie muzyka, obraz, tekst poetycki i filmowe dialogi funkcjonują na równych prawach.

Postanowiliśmy o własnych siłach zrealizować ten film. Początkowo pomysł był taki, aby wykorzystać kamerę wypożyczoną z uczelni – Instytutu Sztuk Audiowizualnych UJ. Po czasie zaczęliśmy jednak śmielej myśleć o tym, aby zarazić pomysłem innych i wspólnie oraz z wykorzystaniem profesjonalnego sprzętu podjąć realizację. Krok po kroku zjednywaliśmy sobie kolejne osoby, które zarażone ideą, zechciały do nas dołączyć. Najpierw przeprowadzaliśmy szereg rozmów z aktorami – ewentualnymi kandydatami do objęcia ról Jej i Jego. Celowym zabiegiem było też pozbawienie bohaterów imion. Chcieliśmy, aby określał ich przede wszystkim wzajemny stosunek do siebie, w dalszej kolejności relacja, w jaką wchodzą z otaczającą rzeczywistością, ale żeby nie byli dookreśleni – umocowani, w realne tu i teraz, przypisanym imieniem. Mieli pozostać do końca nienazwani, opisujący się wzajemnie. Od samego początku upatrzyliśmy sobie, jako odtwórczynię roli kobiecej, Katarzynę Maciąg, którą znaliśmy z przedstawienia Teatru Nowego w Krakowie Amok – moja dziecinada w reżyserii Ivo Vedrala. Wtedy, w 2007 roku, wydawało nam się rzeczą dość prostą, by dotrzeć z tym pomysłem do studentki ostatniego roku PWST w Krakowie, nikomu nieznanej, pełnej temperamentu młodej aktorki. Nie wiedzieliśmy jeszcze, czy sama idea wyda jej się interesująca i czy podejmie wyzwanie, by rzucić się w nieznane. Para entuzjastów kina, bez doświadczenia, nielegitymujących się dyplomem szkoły filmowej, jaką razem przedstawialiśmy była i nadal jest dla wielu zaskoczeniem w tej sytuacji. Budziliśmy chyba podejrzliwość lub uśmiech niedowierzania – takie reakcje spotykamy czasem i dzisiaj. Z pewnością chęć stworzenia autorskiego kina była wyzwaniem zarówno dla nas, jak i aktorów, z którymi przyszło nam rozmawiać. Informacja, która dotarła do nas później, iż od jakiegoś czasu Kasia jest bardzo zajętą osobą, pracuje w Warszawie przy produkcji serialu i chyba nie znajdzie dla nas czasu, nie zdołała nas zniechęcić. Choć niektórzy nie wróżyli nam powodzenia w przedarciu się z tym projektem, Kasia podjęła ryzyko. Nie wiem do dzisiaj, i chyba nikt tak dokładnie nie wie, może poza samą Kasią, co zadecydowało o tym, że zgodziła się na udział w filmie. Jest jedyną osobą, która raz powziętą decyzję utrzymała do końca. Zmieniały się decyzje osób, które wyrażały chęć podjęcia roli męskiej, zmieniali się operatorzy, z którymi przeprowadzaliśmy pierwsze rozmowy, zanim nie dotarliśmy do odpowiednich osób i sami nie

33

dokonaliśmy ostatecznych rozstrzygnięć. Chyba pod koniec 2008 roku podsunięty został nam pomysł, by zwrócić się do Piotra Głowackiego. Jego rolę z filmu Oda do radości pamiętałam bardzo dobrze, wrażenie jego aktorstwa było niesamowite. Pierwsze spotkanie z Piotrem potwierdziło tamto przekonanie, Piotr od razu podchwycił myśl i stawiał mnóstwo potrzebnych, istotnych pytań. Odtąd systematycznie i z dobrym skutkiem wzbogacał swoimi pomysłami postać. Scenariusz i film wiele zyskały dzięki jego niekonwencjonalnemu spojrzeniu, energii i aktorskiej pasji. Dzięki Piotrowi dotarliśmy również od Piotra „Wodorosta” Michalskiego, operatora, który od lat zajmuje się oświetlaniem planów filmowych. Jako mistrz oświetlenia współpracuje od lat z Marcinem Koszałką, dotychczas jednak nie zrealizował swojego operatorskiego debiutu. I tak natknęli się na siebie niemal „zamieszkały” na planach filmowych profesjonalista, zapaleniec z niekłamaną pasją tworzenia (nie tylko w świetle) i para debiutantów, z pasją urzeczywistniania własnych pomysłów. Piotrowi historia, jaką chcieliśmy opowiedzieć, wydała się interesująca. Wierzył w nią od początku. W momentach naszego zwątpienia w szansę ukończenia projektu dodawał nam niejednokrotnie odwagi. Ten film, jakkolwiek daleko do tego, by móc nazwać go ukończonym, nie mógłby powstać bez wsparcia Piotra Michalskiego, bez jego zaplecza wiedzy i zaangażowania, również bez jego pomocy w dotarciu do firmy oświetleniowej z Warszawy. Z opóźnieniem – jak to zwykle bywa w takich momentach – dotarło do nas, że to, co działo się w związku z przygotowaniami do powstania filmu, byłoby niezwykłym materiałem na film dokumentalny. Droga, jaką przeszliśmy, była malownicza… spotkania i rozmowy, których nie sposób zliczyć – czasami inspirujące, czasem absurdalne; długie godziny (a może tygodnie, gdyby zsumować ilość minut) rozmów telefonicznych, setki wysłanych mali, kilometry przejechanych dróg wzdłuż i w poprzek kraju. Czasami długie miesiące, kiedy nie poruszaliśmy się ani o milimetr bliżej końca przygotowań, mnóstwo zapisków, mnóstwo palimpsestów, aby nadać scenariuszowi ostateczny kształt, wiele kilometrów wydeptanych ścieżek, wysłanych podań, napisanych próśb, nieprzespanych nocy, mnóstwo emocji i włożonej energii wielu osób… A do końca tej drogi, tak naprawdę jeszcze znaczny dystans, który dzieli nas od miejsca, w którym film będzie mógł ujrzeć światło dzienne. Bywało, że własnoręcznie sklejaliśmy z dostępnych materiałów potrzebne rekwizyty, żeby zaoszczędzić. Czasami reżyser, jakkolwiek dumnie to brzmi, musiał opuścić zebranie, na którym toczyły się rozprawy o dalszych losach filmu i aspekcie finansowym przedsięwzięcia, żeby przetransportować szafę – element scenograficzny. Wtedy, co dwie głowy to nie jedna, pozostawał na warcie drugi reżyser, ja. Chcąc nie chcąc słuchałam od osób, na co dzień związanych z produkcją filmową, że wszystko wspaniale i pomysł i zapał, ale dla nich to „czyste science fiction” i to się nie może udać. Udało się. W dniach 3–14 sierpnia odbyły się zdjęcia do filmu pod tytułem Ścinki w reżyserii Magdaleny Gubały i Szymona Uliasza. W połowie listopada planowany jest drugi etap realizacji, przewidywany na dwa dni zdjęciowe. Nadal nie poddajemy się w poszukiwaniach rozwiązań problemów natury finansowej i organizacyjnej, których pokonanie pozwoli nam doprowadzić do końca prace postprodukcyjne. Premiera, jeśli wszystko przebiegnie według planu, odbędzie się z początkiem nowego roku.


Muzyka

Czysta magia do kwadratu, czyli

Radiohead w Polsce

Zdjęcia: Łukasz Hendzel, www.ludio.pl

Poznański koncert Brytyjczyków zorganizowany w ramach akcji Poznań dla Ziemi był bez wątpienia muzycznym wydarzeniem roku. Dla niektórych – w tym dla mnie nawet dekady. Fani czekali na ten koncert 15 lat – zespół odwiedził Polskę tylko raz, w 1994 roku. Wtedy Radiohead byli dopiero na początku swojej kariery muzycznej. Teraz, ze znacznym dorobkiem i ugruntowaną pozycją, mogli ponownie zaprezentować się polskiej publiczności. Zespół rozpoczął koncert od rewelacyjnego wykonania 15 step z In Rainbows. Nie obyło się bez małej wpadki – Jonny Greenwood zbyt wcześnie rozpoczął partię gitarową, swój błąd naprawił dopiero po upomnieniu przez Thoma Yorke’a. W ten zabawny sposób publiczność została wprowadzona w świat niesamowitych dźwięków. Wielkie brawa za wybór utworów – zespół zaprezentował doskonałą mieszankę kompozycji pochodzących ze wszystkich studyjnych płyt, dodając do niej bonus w postaci nowego utworu These Are My Twisted Words. Usłyszeć można więc było gitarowe riffy z The Bends poprzeplatane przełomowymi dla zespołu kawałkami z Kid A aż po elektroniczne eksperymenty z In Rainbows. Oprawa koncertu była wyjątkowa – dość ascetyczne, pionowe węże świetlne doskonale zgrały się z klimatem wykonywanych

34

utworów nie odwracając uwagi od muzyki. Na telebimach można było oglądać obraz z sześciu kamer, pokazujących poszczególnych muzyków. Dla tych, którzy stali najdalej, nie było to najlepsze rozwiązanie – nie mogli zobaczyć chociażby żywiołowego tańca Thoma, który tego dnia był w wyjątkowo dobrym nastroju i bawił się równie dobrze, jak publiczność. Słynący z małomówności wokalista przekomarzał się z fanami, co zdarza mu się niezmiernie rzadko – zwykle ogranicza się do zwykłego Thank You co kilka utworów. Yorke podkreślał, że koncert dużo dla niego znaczy – w końcu od poprzedniej wizyty w Polsce minęło naprawdę sporo czasu. Znający zespół nie byli zaskoczeni jego zachowawczością – Radiohead nie eksperymentują zbytnio z nowymi aranżacjami, jednak wysłuchanie utworów na żywo było niesamowitym przeżyciem. Zespół ma w Polsce naprawdę wielu fanów – muzycy byli zaskoczeni reakcjami publiczności. Odśpiewane przez kilkanaście tysięcy gardeł przy dyskretnym wtórze gitary for a minute here, I lost myself z Karma Police wzruszyło wszystkich. Natomiast żywiołowo wykonane Idioteque doprowadziło publiczność do szaleństwa. Nie zabrakło transowego Myxomatosis i Paranoid Android, utworu, który na żywo zyskuje wymiar niemalże magiczny. Warto wspomnieć o zagranym na bis Creep - utwór

będący jednym z najbardziej rozpoznawanych piosenek Radiohead jest przez zespół wykonywany niezmiernie rzadko. Muzycy czuli się na scenie świetnie – widoczna była radość z grania i spontaniczność, podsycana entuzjastycznymi reakcjami publiczności. Ponad dwugodzinny koncert z dwoma bisami był prawdziwą muzyczną ucztą. Radiohead nie gwiazdorzą, ich występy nie mają w sobie nic z show, jakie mogliśmy w tym roku obejrzeć podczas koncertów U2 czy Madonny. To zespół, dla którego najważniejsza jest muzyka. Dla fanów również – dlatego przymykam oko na tragiczne rozwiązania organizacyjne – bo jak ponad 30 tysięcy ludzi może wydostać się z terenu koncertu przez jedno jedyne wąskie wyjście? Przemilczę również to, co działo się na dworcu PKP. Tego wieczora najważniejsza dla mnie była muzyka. Warto było spędzić te 14 godzin w podróży z Sosnowca do Poznania i z powrotem, by móc przez przeszło 2 godziny delektować się dźwiękami z najwyższej półki. Pozostaje mi życzyć sobie tylko kolejnej wizyty Radiohead z Polsce.

Radiohead

Park Cytadela w Poznaniu, 25.08.2009

34 nr 5/wrzesień – październik 2009

maba

ST


fot. archiwum zespołu

Muzyka

Nowohucka formacja Wu-Hae, kojarzona dotychczas z hard core’owym brzmieniem, już w październiku zaprezentuje alternatywnej scenie muzycznej swoje nowe oblicze. Zaskoczy nie tylko innowacyjnym podejściem do dystrybucji muzyki, ale przede wszystkim odświeżoną stylistyką. Wu-Hae od samego początku istnienia wymyka się definicjom. Muzycy, którzy nagrali ostre muzycznie i tekstowo Życie na raty, dali wzorowy koncert przed Kornem w Spodku, wzięli udział w projekcie Wyspiański Wyzwala, współpracują z jazzmanami Jarkiem Śmietaną i Wojciechem Karolakiem oraz... Zbigniewem Wodeckim, z którym zrealizowali niegdyś widowisko Amabilis. Na nowej płycie rock spotyka się z odważną elektroniką, opartą między innymi na drum’n’bassowym bicie. Nie zabraknie też przesterowanych gitar i bezkompromisowych wokali. Opera Nowohucka jest albumem koncep-

Multimedia

cyjnym, stworzonym z myślą o 60. rocznicy powstania Nowej Huty. Na teksty składają się między innymi fragmenty Poematu dla dorosłych Adama Ważyka, czy tekst Szymborskiej Na powitanie budowy socjalistycznego miasta. Na Operze Nowohuckiej nie zabraknie gwiazd z różnych stron polskiej sceny muzycznej. Usłyszymy wokale Macieja Maleńczuka, Grzegorza Markowskiego i Piotra Wróbla z Akurat. Gościnnie zagrają Olaf Deriglasoff i Paweł Mąciwoda. Jednym z elementów wydawnictwa będzie film niemy, fabułą i formą nawiązujący do radzieckiego science-fiction. – Film będzie-

WTOMIGRAJ Niech

mrok

będzie z tobą

Druga część Overlorda, podobnie jak i pierwsza odsłona, jest przesympatyczną grą przygodową, w której wcielamy się w postać… złego Lorda Ciemności. Naszym zadaniem jest oczywiście przejęcie władzy

IĄ C A S T R O N A M IE S

LADO ABC to jedna z najciekawszych wytwórnii muzycznych w Polsce,

my wyświetlać nie tylko przed koncertami. Będzie go można zobaczyć również na festiwalach kina niezależnego – wyjaśnia Bzyk, wokalista formacji. Zarówno za scenariusz, jak i reżyserię odpowiada Mateusz Moczulski. Album wydany zostanie w bardzo nietypowy sposób. Tradycyjną płytę zastąpi pendrive, na którym oprócz muzyki znajdą się multimedia. Jakby tego było mało, całość umieszczona zostanie w metalowej puszce. Premiera tego niezwykłego wydawnictwa planowana jest na październik bieżącego roku. Anka Staniszewska

nad światem, by pogrążył się on na wieki w oparach siarki. Jak łatwo się domyślić, nasz bohater nie wykonuje całej brudnej roboty własnymi rękami, ma od tego swoich podwładnych, czyli miniony. Bohaterem sterujemy bezpośrednio, a za jego pośrednictwem możemy przywoływać wierne, pracowite, a jednocześnie krwiożercze stworki, które zrobią dla nas naprawdę wszystko. Podwładni mogą na przykład dostać się w miejsca niedostępne dla Lorda, a także niszczyć różne elementy otoczenia, obsługiwać wojenne machiny i żeglować, a nawet dosiadać różne zwierzęta (np. wilki), tworząc oddziały mrocznej kawalerii. Dowodzenie minionami, niezależnie od wieku gracza, niewątpliwie sprawi dużą frajdę. Stworki wkładają całego swego (złego) ducha w wypełnianie rozka-

zów, ścigając się między sobą, by tylko zrobić przyjemność swojemu panu. Wydają przy tym najprzeróżniejsze okrzyki – można się dosłownie popłakać ze śmiechu, gdy widzimy rozradowane miniony pędzące w kierunku straszliwych bestii z okrzykiem: Zwierzaczki! Overlord 2 jest grą niezwykle zabawną, dopracowaną i kolorową. Na pewno spodoba się miłośnikom takich gier jak Evil Genius czy Dungeon Keeper.

specjalizująca się w muzyce improwizowanej, gitarowej i okołoelektronicznej. Na ich stronie możemy posłuchać utworów artystów związanych z wytwórnią m.in.: BAABA, CUKUNFT, MITCH&MITCH,

PARISTETRIS, POLPO MOTEL, STARZY SINGERS, RAPHAEL ROGIŃSKI, MACIO MORETTI i wielu innych ciekawych zjawisk muzycznych.

35 nr 4/sierpień 2009

Overlord 2 (2009) Gatunek: gra przygodowa Wersja językowa: polska Wydawca i dystrybutor: Codemasters Software

pees

35


KULINARIA P Y TA N I E D O P S YC H O L O G A

36

GUACAMOLE Awokado to zdrowy (witaminy B1, B2, E, D, C, białko i karoteny, nie zawiera cukru!) i bardzo pożywny owoc. Nadaje się do deserów, dań obiadowych, może służyć jako samodzielna przekąska. Dojrzały owoc poznajemy po miękkości, lekko twardy należy odstawić w ciepłym miejscu na kilka dni, aby nadawał się do spożycia. Awokado jest importowane, więc cena przez cały rok pozostaje niezmienna. Warto smakować, odpowiednio przygotowane, zarówno latem, jak i zimą.

P O T R Z E B U J E M Y:

Jesienią, na rozgrzewkę, polecam pikantne, rozgrzewające meksykańskie guacamole! Nazwa guacamole znaczy tyle, co sos z awokado. Istnieje tyle sposobów przyrządzenia tego sosu-pasty, ile dodatków mamy pod ręką. Ja przyrządziłam klasyczne, proste i ekspresowe. Świetne do grzanek, naleśników, makaronów.

• sól, pieprz

Na Państwa listy odpowiada pani Aleksandra Sarna, nasz redakcyjny psycholog, ekspert TVN (Rozmowy w toku)

o dawnej sylwetce, teraz nie czuję się kobieco... Co mogę zrobić, jeśli diety nie skutkują, a ja z coraz większą niechęcią patrzę w lustro?

• awokado • pół limonki • pomidor (bez skórki) • cebulka (użyłam dymki) • ząbek czosnku • pietruszka (tym razem suszona) • ostra papryczka marynowana (jedna!) lub świeża

Awokado obieramy ze skórki, rozkrawamy na pół, usuwamy pestkę. Rozgniatamy widelcem i szybko polewamy sokiem z wyciśniętej limonki, aby nie straciło apetycznego, seledynowego koloru. Następnie wrzucamy rozgniecionego pomidora i czosnek. Dla otrzymania jednolitej konsystencji możemy posłużyć się blenderem. Następnie dodajemy pokrojoną drobno cebulkę i papryczkę, doprawiamy do smaku pietruszką, solą, pieprzem i gotowe!!! Bardzo szybkie, smaczne i zdrowe. Idealne na imprezy - wygląda i smakuje intrygująco! Karolina Jakoweńko

Dominika z Czeladzi Witam!

Pani Dominiko,

Od pewnego czasu zmagam się z pewnym problemem związanym z moja tuszą. Po ciąży sporo przytyłam, początkowo nie przejmowałam się tym za bardzo, jednak w ciągu 3 ostatnich lat przybrałam na wadze aż 25 kg. Skutkiem tego jest coraz gorsze samopoczucie, znacznie spadła moja samoocena, praktycznie przestałam wychodzić z domu, po prostu wstydzę się swojego wyglądu... Kiedyś uwielbiałam pływać, teraz nie wyobrażam sobie pokazania się na basenie w kostiumie kąpielowym. Coraz bardziej męczą mnie codzienne czynności, nawet spacer z dzieckiem czy zrobienie zakupów kończą się u mnie zadyszką. Próbowałam bez rezultatów wielu diet, ale mam problem z odstawieniem słodyczy, cały czas jestem głodna i poirytowana. Marzę

Przede wszystkim nie podaje Pani najważniejszych informacji – nie wiem, ile Pani waży ani ile Pani ma wzrostu, stąd trudno mi oszacować skalę problemu. Najlepiej będzie, jeśli pójdzie Pani do swojego lekarza POZ i poprosi o wskazówki, może o skierowanie do dietetyka, który ułoży Pani sensowny jadłospis. Pisze Pani, że diety nie działają – może nie są odpowiednio zbilansowane? Albo ciągle je Pani zbyt dużo? Z całą pewnością nie pomaga Pani niewychodzenie z domu. Rozumiem, że rozebranie się w miejscu publicznym jest dla Pani w chwili obecnej nie do pokonania, ale może warto rozejrzeć się za zajęciami przeznaczonymi dla osób otyłych? W grupie podobnych kobiet będzie Pani łatwiej.

Warto byłoby również popracować nad samooceną i poczuciem kobiecości. Tak naprawdę te sprawy nie są determinowane masą ciała – proszę spojrzeć w lustro i zastanowić się z czego w swoim wyglądzie może być Pani dumna. I przede wszystkim zadbać o siebie, zrobić coś przyjemnego dla ciała – masaż, zmiana fryzury i/ lub makijażu? Proszę pamiętać, że łatwiej zrobić coś, na co mamy ochotę, niż coś, co musimy. Ta zależność dotyczy również odchudzania. Życzę powodzenia i trzymam kciuki – proszę dać znać „jak idzie” Zachęcamy do zadawania pytań naszemu psychologowi – odpowiedzi zamieścimy na naszych łamach. Listy prosimy kierować pod adres: aleksandra.sarna@gmail.com

36 nr 5/wrzesień – październik 2009


Kultura

Nowa Muzyka w Katowicach

Fot. J. Laskowski

Jakub Laskowski

album Speech Therapy. Została dobrze przyjęta przez festiwalową publiczność, mimo że jej występ był co najwyżej poprawny. Być może wynikało to z braku doświadczenia debiutantki na tego typu koncernie (poza tym panna Debelle nie omieszkała nie wspomnieć ze sceny o swoim tęgim kacu. Ech, ci zagraniczni goście...). Inni sugerowali też nieadekwatną dla jej muzyki scenerię. Wyczekiwaną, a niekwestionowaną gwiazdą wieczoru była dwójka Anglików, czyli Scroobius Pip i Dan le Sac. Chłopaki robią coś, co można wpisać pod tak zwany świadomy hip-hop (inteligentne teksty Scroobiusa poruszające niebanalne tematy), ale co nadaje się też do puszczania na balandze (eklektyczne,

Fot. J. Laskowski

Ponoć życie to sztuka wyboru. Nie inaczej było w przypadku wyboru Festiwalu Tauron Nowa Muzyka, który, niczym syn marnotrawny, powrócił do Katowic. Z tym, że czwarta edycja tej imprezy muzycznej nie miała w sobie nic marnego. Czas: ostatni piątek, sobota i niedziela sierpnia bieżącego roku. Miejsce: zaadaptowane tereny byłej KWK Katowice. Artyści: niezwykle zróżnicowani gatunkowo (szeroko pojęta muzyka eksperymentalna), zarówno błyskotliwi debiutanci (Speech Debelle, Hudson Mohawke, Onra), jak i wykonawcy o ugruntowanej pozycji (múm, Roots Manuva), wykonawcy z kraju (Pogodno, O.S.T.R., Jacaszek) i ze świata. Publika: barwne cztery tysiące miłośników dobrej muzyki i dobrze pojętej zabawy. Postindustrialny plener kopalni oświetlono kolorowymi reflektorami. Dwie zadaszone sceny rozlokowano na dwóch biegunach obszaru, które łączył mały bufor trzeciej, najmniejszej sceny (czy raczej soundsystemu). „Rozkład jazdy” został zaplanowany bezkolizyjnie, jeżeli ktoś miał taką wolę, to mógł ogarnąć większość granej muzyki. Zadbano o odpowiednią chronologię występujących artystów, tak aby nie zostawić na koniec dnia kogoś grającego pastelowe „downtempo” – muzycy zamykający dany dzień mieli wykrzesać resztki sił z festiwalowiczów. To też czynili. Pierwszy „facet z laptopem” festiwalu na scenie, czyli iTAL tEK tworzący swoją wersję dubstepu, pofolgował fanom podgatunku. Następna w kolejce tego dnia była Speech Debelle, nowe objawienie brytyjskiego hiphopu i niedawna laureatka wielce prestiżowej na Wyspach nagrody Mercury za debiutancki

miejscami skoczne aranże Dana). Brodaty kaznodzieja z ironią ciętą jak brzytwa świetnie się sprawdził w roli showmana, zręcznie operując rekwizytami i nakręcając wszystkich do radosnego pląsu. Oprócz zaprezentowanego materiału z rewelacyjnego krążka Angles z poprzedniego roku duet uraczył również próbką nowego albumu, singlem o roboczej nazwie The Beat. Bardzo dobry set i niewątpliwie jeden z najlepszych punktów Festiwalu. Piątkowe „koty za płoty” zwieńczył występ Ebony Bones. Jedna z największych niespodzianek okazała się też chyba najlepszym show w ciągu muzycznego triduum. Żywiołowa choreografia, niesamowite kostiumy i energetyczna muzyka (określana przez samą Ebony jako tropikalny post-punk) nie pozostawiły nikogo obojętnym, porywając do spontanicznego tańca. Był bis, jeden z dosłownie kilku podczas całego Festiwalu. Kolejny dzień przyniósł załamanie się aury, co w pełni usprawiedliwiło namiotową postać scen, a dziewczętom pozwoliło wyskoczyć w kaloszach – obuwiu wielce festiwalowym, a modnym. Poza tym zaczęła działać trzecia scena, soundsystem Red Bulla, traktowany przez festiwalową dziatwę nieco po macoszemu (również podczas niedzieli. Novika śpiewająca do pustego placyku, przecinanego przez ludzi zmierzających z punktu A do B był to widok cokolwiek smutny). Sobotni zestaw podobnie skupił uwagę około godziny 21:00 (kosztem występów Oszibarack, Minoo, Ch. District), począwszy od awangardowego Planningtorock. Być może nieco za awangardowego. Dość na

nr 5/wrzesień – październik 2009

37


38

gig. Wielka szkoda, bo miało się dziać. Dla wielu ta niewesoła nowina oznaczała koniec Festiwalu, i to dosłowny – część fanów postanowiła pierwszego w całościpierwszego niedzielny repertuar obracając się na pięcie. Dzień otworzyło Pogodno, zespół, którego chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Pogodno są trochę jak Stonesi, przez te wszystkie lata niespecjalnie się silą na zmianę stylu. Można ich za to lubić lub nie. Nie da się jednak ukryć, że zostali fenomenalnie przyjęci, czym rockowy kwartet się odpłacił, przeciągając nieco swój set (co w następstwie spowodowało efekt domina). Umknął gdzieś bokiem Kamp!, rodzimy Jacaszek zdał się niekompatybilny z nastrojem. Onra – francuski DJ wietnamskiego pochodzenia – wzbudził furorę, ta zaskoczyła nawet samego muzyka. Autor zapadającego w pamięć albumu „Chinoiseries” pokazał wszystkim, jak się robi instrumentalny, energocenny hip-hop najwyższej próby. Tańczący ludzie tańczącymi ludźmi, mało który wykonawca zebrał tak gromkie brawa, jak Onra właśnie. Po powierzchownym poobcowaniu z múm uwagę przykuł O.S.T.R., ponoć wybijający się na tle dość miałkiego polskiego hip-hopu. I wszystko szło całkiem zgrabnie, dopóki raper nie zaczął swojej mocno chybionej tyrady ze sceny. Wątpliwy przekaz (i mocno nie na miejscu) wystarczył, by znacząco wymienić spojrzenia z pobliskimi znajomymi i bez słowa się wycofać na tyły. Finał Nowej Muzyki przypadł w udziale żywej legendzie z Wielkiej Brytanii. Roots Manuva, bo o nim mowa, przez kilkanaście lat artystycznej działalności zdążył nagrać sześć albumów, w tym wiele hitów. Nie bez przesady zwany głosem miejskiej Brytanii Manuva zaprezentował przegląd swoich najbardziej rozpoznawalnych utworów. Taneczny potencjał jego muzyki (fuzja, na którą

składają się hip-hop, grime, dance hall, ragga, dub i electronica) świetnie się sprawdził w festiwalowych warunkach, choć częściowo spalając energię zmagazynowaną na koncert nieodżałowanego Dan Deacon Ensemble. Paru malkontentów zarzucało Manuvie, że nieszczelnie zatkał lukę po Deaconie, schodząc ze sceny po pięćdziesięciu minutach i bez bisu. Cóż, ciężko wszystkich uszczęśliwić. Tegoroczny Festiwal Tauron Nowa Muzyka przez trzy dni był muzyczną oazą w samym sercu Górnego Śląska, ważnym wydarzeniem samym w sobie i idealnym sposobem na zamknięcie lata. Śledząc telebim oraz relacje w prasie można wyciągnąć wniosek, że przednio bawili się nie tylko ludzie, ale i sami wykonawcy, cieszący się zarówno ze świetnego przyjęcia przez żywo reagującą publiczność, jak i z doborowego towarzystwa innych muzyków. Festiwalowicze wydawali się dość zwartą grupą ludzi, jak ktoś zauważył, nie było przypadkowych osób. Frekwencja w dalszym ciągu decyduje o niszowym, niemalże kameralnym charakterze całego Festiwalu. Miesce sprawdziło się i przez swoją dogodną lokalizację, i poprzemysłowy charakter. Pewne organizacyjne pomysły tylko pozornie zdały się chybione, później okazały się sensowne, np. ograniczenie polegające na niewynoszeniu piwa poza obręb ogródka. Prócz uniknięcia nieporządku i przypadkowego oblewania się pod sceną pozwoliło to w danej chwili albo się raczyć chmielem, albo muzyką. Naprawdę, kto gustuje w tego rodzaju muzyce, a nie był na FNM, „ten dupa, nie – oficer”. Od przyszłej edycji Nowej Muzyki naprawdę nie oczekuję niczego więcej. Niech zostanie zachowany poziom obecnej oferty programowej oraz samego przygotowania imprezy, a będę szczęśliwy. I przybędę na pewno. Fot. J. Laskowski

tym, że gęsta muzyka pani Janine Rostron nie wzbudziła takiego zainteresowania, jak wizualna oprawa jej występu. Performance stanowi zaplecze artystki, co było wyraźnie widoczne (punktowe oświetlenie, futurystyczna garderoba, wreszcie sam sceniczny akt). Nowa muzyka dla naprawdę wąskiego grona odbiorców, co można było odczuć po niedługim czasie. Pierwsze duże muzyczne zaskoczenie dnia pojawiło się w osobie przejmującego pałeczkę Jona Hopkinsa. Mianowany następcą Briana Eno skromny czarodziej konsoli zaskoczył nawet tych dobrze obeznanych z jego twórczością. Hopkins, najwyraźniej świadom festiwalowego charakteru swojego występu i wszystkiego co się z nim wiąże, szybko przeszedł z pop ambientowych pejzaży w niemal clubbingowe hasanie, raz po raz dając zebranemu tłumowi poważne powody do ubijania piachu. Jeden z tych gigów, podczas których nie sposób było ustać w miejscu. Następujący po nim Tim Exile nie miał zatem łatwego zadania. Aczkolwiek nie bez znaczenia pozostaje eksperymentalny wymiar jego sztuki (połączenie breakcore, drum’n bass i IDM), który dla części nie nadawał się do beztroskiego sobotniego „bansu”. Dla wielu repertuarową kulminacją (o ile nie jedynym powodem przybycia na Nową Muzykę) był koncert solowego projektu Karin Dreijer Andersson (połowa The Knife) o nazwie Fever Ray. Podobnie jak w przypadku islandzkiego múm, zespół ów nie wzbudził w relacjonującym większych emocji. Niemniej Karin i jej zespół, okutani w bajkowe stroje, niewątpliwie przykuli uwagę publiczności scenografią i pokazem laserów. Minimalistyczne rozwiązania dały interesujący efekt i odpowiednią atmosferę dopełniając nieco mroczną muzykę Szwedki. Gorączkę sobotniej nocy przywróciła kolejna lśniąca gwiazda z wytwórni Warp, kalifornijski DJ i producent Flying Lotus. FlyLo sięgnął po utwory zarówno z nowego, niezwykle heterogenicznego LP Los Angeles, jak i z 1983 oraz licznych w swojej dyskografii EP-ek. Lekki niedosyt, jaki po swoim występie pozostawił Lotus, został wypełnioniony przez młodszego kolegę z labelu, niezwykle utalentowanego Hudsona Mohawke (wspieranego pod koniec przez niejaką Mamiko Motto). Szkocki DJ, odważnie i z polotem poczynający sobie z gatunkowymi konwencjami, był miłą niespodzianką na koniec drugiego dnia Festiwalu, według licznych opinii przyćmiewając egotycznego poprzednika. Niedziela stała się dniem żałoby, kiedy to odgórnie potwierdzono krążące po portalach społecznościowych pogłoski o odwołaniu występu Dan Deacon Ensemble. Zwariowanemu Amerykaninowi ponoć w ostatnim momencie rozsypał się zespół, sam Dziekan nie dał się namówić organizatorom na solowy

nr 5/wrzesień – październik 2009


Kultura

American Dream in Cracow Ewa M. Walewska

Takiego zaproszenia nie można było odrzucić. Od maja do grudnia w Oddziałach Muzeum Narodowego w Krakowie trwa „amerykański sezon” będący elementem jednego z największych projektów muzealnych w Polsce – Ameryka, Ameryka. W ramach projektu zorganizowano sześć niepowtarzalnych wystaw: Weegee. Z kolekcji Hendrika Berinsona (maj-lipiec) – prezentującązdjęcia najwybitniejszego amerykańskiego reportera, Muzeum Polskie w Ameryce. Zbiory

jest pokazanie osób, zjawisk i pojęć związanych z kulturą amerykańską, które oddziaływały na wyobraźnię pokoleń Polaków przeżywających swoją młodość w realiach PRL-u. Kaczor Donald w muzeum Już w chwili przekroczenia progu Muzeum Narodowego goście mogli być pewni, że nie pomylili adresu. Na ścianach holu głównego widniały wielkoformatowe fotografie najlbardziej

David Parrish, Elwis i Marilyn, 1996, Olej, płótno, 73,7 x 110,5 cm

graficzne (wrzesień-grudzień) w cyklu Skarby kultury polskiej na emigracji – zbiór dzieł graficznych przechowywany w Muzeum Polskim w Chicago, Sztuka czy reklama (lipiec-wrzesień) – wystawa prezentująca oryginalne projekty reklam firmy Coca-Cola z lat 50., 60., 70., Jam Session. Amerykańscy Ambasadorowie Jazzu Ruszają w Świat (sierpień-wrzesień) – dokumentalne zdjęcia amerykańskich jazzmanów, którzy koncertowali w Polsce w latach 50., Pierwszy krok…– wystawa m.in. płócien Erica Fischla i Philippa Taaffe’a, fotografii Davida LaChapella, kolaży Andy’ego Warhola (do grudnia 2009) oraz gwóźdź programu – Amerykański sen (lipiec-październik). Projekt obejmuje także bogaty, interdyscyplinarny program edukacyjny, realizowany zarówno w przestrzeniach muzealnych, jak i w przestrzeni miasta (miejscach takich, jak np. klub Alchemia, galeria Pauza, kino Mikro, klub Lokator). Wystawa Amerykański sen, będąca najważniejszym elementem projektu, została zorganizowana z okazji 90. rocznicy nawiązania stosunków dyplomatycznych pomiędzy Polską a Stanami Zjednoczonymi. Ideą tego artystyczno-edukacyjnego przedsięwzięcia

znanych światu budynków w USA, takich jak World Trade Center (Nowy Jork), Sears Tower (Chicago), MetLife Building (Nowy Jork) czy AT&T Building (Nowy Jork). Z podłogi

uśmiechała się do gości urocza pin-up girl z przyklejonej tam reklamy Coca-Coli. Na schodach małoletnich gości (których mogłyby znudzić dzieła sztuki i instalacje) witały stosy poduszek, które zachęcały do odpoczynku i obejrzenia kreskówek Dysneya, wyświetlanych na wielkim ekranie. Myszka Miki, Pies Pluto, Goofy i Kaczor Donald to tylko niektóre z setek stworzonych przez korporację Dysney postaci, a jednak to one, jako najstarsze i najlepiej rozpoznawane, są „twarzami marki” od ponad 80 lat. Wchodząc do ciemnej sali głównej goście wkraczali w półpustynny krajobraz południowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych. Nagle pod stopami znikła gładka muzealna posadzka, a pojawił się asfalt. Jego brzegi stykały się ze żwirowym poboczem, żwir ginął w pasie wysuszonej trawy. Chmury przesuwały się szybko po ciemnym niebie, co chwilę piorun rozświetlał czarną przestrzeń, a grzmot rozrywał muzealną ciszę. Na wprost, z otaczającego gości półmroku wyłaniały się dwa światła zawieszone około metra nad ziemią. Światła auta jadącego z naprzeciwka... I can’t wait to get on the road again Droga. Jeden z najważniejszym symboli w amerykańskiej kulturze i podstawowy wyznacznik amerykańskiej tożsamości. Droga tkwi głęboko w sercu i umysłach, a nawet genach Amerykanów – wyjaśniała tablica witająca gości. Amerykanie to naród wiecznie pielgrzymujący i do drogi zawsze gotowy (...) Droga stała się dla nich przede wszystkim miejscem, gdzie mogli przeżyć przygodę, poczuć wolność, przestrzeń, a zamiast dostatniego życia, odnaleźć siebie, prawdę o sobie i o tym, co w życiu najważniejsze. Nic więc dziwnego, że motyw drogi przejawia się w twórczości Amerykanów

John Baeder, Pappy’s Place, Nashville, Tennessee, 1985, Olej, płótno, 76,2 x 121,92 cm

nr 5/wrzesień – październik 2009

39


i naszyjników z papieru toaletowego, i tym samym tłumaczył, że tzw. „amerykański sen” to kwintesencja myślenia wielu Polaków o Stanach Zjednoczonych w okresie Polski komunistycznej, kiedy jazz, Coca-Cola czy jeansy stanowiły „niedoścignione marzenie”.

Tom Blackwell, Niedziela w Sagaponack, 2003, Olej, płótno, 122 x 182,9 cm

w wielu dziedzinach: literaturze, poezji, muzyce, sztukach plastycznych, fotografii, filmie. Elementem wystawy prezentującym przykłady na to, był zbiór tablic i ekranów przedstawiających fragmenty dzieł literatury i poezji twórców takich, jak Allen Ginsberg (Skowyt), Jack Kerouac (cykle haiku) czy Frank O’Hara (Pić z tobą Colę), a także artystów z pogranicza poezji i muzyki, jak np. Bob Dylan (Blowin in the Wind). Born to be wild W ustawionym w rogu sali komputerze goście mogli samodzielnie wybierać utwory, których melodie płynęły z głośników umilając im zwiedzanie wystawy. Wśród długiej i różnorodnej listy wykonawców znaleźli się m.in.: Elvis Presley, John Cotrane, Herbie Hancock, James Brown, Johnny Cash, Dave Brubeck, Ray Charles oraz zespoły takie, jak: The Beach Boys, The Beatles, The Doors czy... kanadyjski Steppenwolf, którego utwór Born to Be Wild rozbrzmiewał chyba najczęściej. Recipe for happiness Kolejnym elementem wystawy były instalacje rekonstruujące restaurację z obrazu Edwarda Hoppera czy legendarną księgarnię City Light Bookstore (San Francisco) założoną przez Lawrence’a Ferlinghettiego (poetę związanego z nieformalnym ruchem literacko-kulturowym propagującym idee anarchicznego indywidualizmu i nonkonformizmu Beat Generation). Na jednej ze ścian można było odczytać jego Receptę na szczęście: One grand boulevard with trees with grand coffee in very small cups. One not necessarily very beautiful man or woman who loves you. One fine Day. Prosty przepis, jednakowy dla wszystkich. Tak jak pop muzyką dla każdego, jak popkultura przeznaczona dla mas, jak kicz „sztuką” dostępną każdemu... A co to ma wspólnego z wystawą Amerykański sen?

40

Patrz Pani! Jak żywe... Najcenniejszą część wystawy stanowił bogaty zbiór prac fotorealistów amerykańskich (po raz pierwszy prezentowany w Polsce). Wśród autorów znaleźli się m.in. Ralph Goings, Richard Estes, Robert Cottingham, David Parrish, Ron Cleemann, Robert Bechtle. Zastygłe w postaci fotografii i przeniesione na płótno obrazy ukazują sceny z życia codziennego w Stanach i realnie istniejących, napotkanych na ulicy czy w metrze ludzi. Dokładność w szczególe i zadziwiająca wręcz umiejętność odtworzenia światłocienia budziły niekryty zachwyt gości. Kolejnym szczególnym zbiorem była kolekcja sprowadzona z Archiwów The Coca-Cola Company z Atlanty, prezentowana na pierwszym piętrze Muzeum Narodowego. Płyty, plakaty, reklamy prasowe, Otóż kuratorka wystawy Marta Janik musiała gadżety reklamowe – to wszystko składa się na niejednokrotnie odpierać zarzuty, jakoby pro- najbogatszy zbiór dzieł inspirowanych najsłynjekt miał sprowadzać amerykańską kulturę niejszą marką napojów na świecie. do poziomu tandety, kiczu, kierującego się Projekt Ameryka, Ameryka... udostępnił wyłącznie gustami publiczności i całkowicie polskim odbiorcom dzieła, które dotąd mogli rezygnującego z prób przekazywania jakichś podziwiać jedynie za granicą, a także dał impuls głębszych wartości. Niektórzy głośno stwierdzili, do wspomnień i porównania dawnej, zarówno że goście odwiedzający wystawę zostali zbom- polskiej, jak i amerykańskiej rzeczywistości bardowani amerykańskimi symbolami, które z dzisiejszą. błyszczały, migały, grały i śpiewały, agresywnie wciskały się pod zmęczone, zaciśnięte powieki. Reprodukcje prac z kolekcji Louis K. and Susan P. Meisel Family Collection, udostępnione Marilyn Monroe kontra kartki na mięso przez Muzeum Narodowe w Krakowie Próba oceny, takiej czy innej, nie jest moim celem. Faktem jest jednak, że wystawa operowała głównie „typowymi” obrazami amerykańskiego świata, „powszechnie znanymi” zjawiskami i pojęciami związanymi z kulturą amerykańską, „opatrzonymi” twarzami sławnych osób. Już sam plakat reklamujący wystawę prezentował kiczowate figurki ikon popkultury – Merilyn Monroe i Elvisa Presleya. Ponadto projektor rzucał na ściany zdjęcia osób (pojawili się m.in. John Kennedy, Charlie Chaplin, Frank Sinatra, Audrey Hupburn, Humphrey Bogart), miejsc (słynne wzgórze Hollywood, Wielki Kanion, czy „Route 66”) i symboli (Statua Wolności, statuetka Oscara), a także plakaty (reklamy Coca-Coli), kadry z filmów (Narodziny narodu, Mississipi Queen), fragmenty filmów dokumentalnych (lądowanie na księżycu). Nie można jednak zapominać, że ideą wystawy było pokazanie symboli, które oddziaływały na wyobraźnię pokoleń Polaków przeżywających swoją młodość w realiach PRL-u, których światopogląd kształtował się na podstawie zmitologizowanych, niedokładnych obrazów odległej, amerykańskiej rzeczywistości. Wystawa prezentowała więc swego rodzaju projekcje zbiorowej świadomości. Wyświetlany na wystawie film kontrastował je z obrazem kolejek, nagich haków w mięsnym HOME REFRESHMENT 1950, z kolekcji Coca-Cola Company

nr 5/wrzesień – październik 2009


Sport Niedawno zakończyły się amatorskie mistrzostwa świata w boksie w Mediolanie. Polscy pięściarze po raz kolejny wrócili bez medalu. Najbliżej go był Łukasz Maszczyk z Myszkowa. Mocno ściskał kciuki za niego Henryk Średnicki, który był jego pierwszym trenerem. Niestety, nie pomogło, bo Łukasz przegrał ćwierćfinałowy pojedynek z Chińczykiem. Smuci to bardzo Henryka Średnickiego, który nie może się doczekać swoich następców. Samorodek Henryk Średnicki, jedyny w historii polski mistrz świata, reprezentuje ostatnie pokolenie polskich bokserów, którzy odnosili wspaniałe sukcesy, obok Jerzego Rybickiego, ostatniego ze złotych medalistów olimpijskich. O takich możemy teraz tylko pomarzyć. Na dodatek Średnicki to wyjątkowo barwna postać, z którą związanych jest mnóstwo anegdot. – Niektóre są jednak zmyślone na potęgę – śmieje się pan Henryk, który bokserską karierę kończył w sosnowieckim Górniku. – Według jednej z nich pobiłem ojca i ten dlatego zaprowadził mnie na bokserskie treningi. A prawda była zupełnie inna – sportem interesowałem się od małego, ale zacząłem od podnoszenia ciężarów. Gdy miałem z piętnaście lat popędziłem, gdzie wiatr rośnie, nie szczędząc rąk, pięciu osiłków, którzy chcieli pobić starszego brata. Wtedy mój ojciec, Eugeniusz, powiedział: „Heniek, nie jesteś łobuzem i nie będziesz się bił na ulicach. Zaprowadził mnie do hali, gdzie trenowali bokserzy Górnika Siemianowice i zapisał do sekcji. Trenerzy byli zachwyceni, bo Heniek boksujący w wadze papierowej i muszej okazał się „bokserskim samorodkiem”, mając wrodzoną gibkość i szybkość, a na dodatek był silny. Wygrywał turnieje juniorów i młodzików. W 1974 roku, mając zaledwie 19 lat, zdobył swój pierwszy tytuł mistrza Polski seniorów. Rok później wywalczył drugi złoty medal i powołano go do reprezentacji na mistrzostwa Europy w Katowicach. W „Spodku” medalu nie zdobył, ale przegrał z samym mistrzem olimpijskim i dwukrotnym mistrzem Europy, Węgrem Gyorgy Gedo. Medalowa seria Sukcesy rozpoczęły się w 1977 roku od złotego medalu mistrzostw Europy w Halle. W finale wagi papierowej pokonał Bułgara Georgi Georgiewa. Rok później był triumf w mistrzostwach świata w Belgradzie. W drodze do finału Średnicki pokonał kolejno: Czechosłowaka Hornaka, Węgra Orbana, Michajłowa z ZSRR, a w finale Kubańczyka Ramireza. – Która walka była najtrudniejsza? – Z Ruskiem, który był pewnym kandydatem do złota, strasznie mnie obił, ale ja jego jeszcze bardziej. – Teraz za mistrzostwo świata płaci się duże pieniądze. A wtedy jak było?

Mistrz bez następców Andrzej Wasik

– Otrzymałem coś półtora tysiąca jugosłowiańskich dinarów i 8 tysięcy złotych. Na owe czasy sumę niebotyczną. Mogłem kupić nawet auto, ale większość poszła chyba na meble do mieszkania. Olimpijskie fatum Rok później był najlepszy w mistrzostwach Europy. Wydawało się, że ma w kieszeni medal olimpijski, ale choć dwukrotnie startował w igrzyskach olimpijskich, na podium nie stanął. W Montrealu przegrał z Koreańczykiem Uk Li Byong, w Moskwie z zawodnikiem gospodarzy Mironiszczenką. – Bliżej medalu byłem w Moskwie. Szkoda, że nasi trenerzy nie zgodzili się na to bym walczył w kategorii koguciej, tylko w muszej. Jestem przekonany, że wówczas zdobyłbym medal – wspomina Średnicki. – Bardzo zależało mi na olimpijskim sukcesie, bo Duńczycy zaproponowali mi przejście na zawodowstwo. Miałem zgodę władz,

Fot. arch. autora

ale tylko pod warunkiem, że wywalczę medal w Moskwie. Byłem bardzo rozżalony. Jestem pewny, że zostałbym zawodowym mistrzem świata. Zarobiłbym może dużo pieniędzy… To że Średnicki nie ma olimpijskiego medalu oznacza też, że nie może otrzymywać specjalnej sportowej emerytury. O pomoc poprosił prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Chciał widzieć, dlaczego złoty medal mistrzostw świata jest gorszy od medalu olimpijskiego. Władze w odpowiedzi przyznały mu rentę. Dostaje 1050 złotych, połowę tego, co przysługuje medaliście olimpijskiemu. Takie same pieniądze otrzymują też inni mistrzowie świata bez olimpijskiego krążka – Łuszczek, Leletko i Szczakiel.

Sosnowiec – ostatni etap Pod koniec kariery zamieszkał w Sosnowcu i walczył w miejscowym Górniku. W hali w Zagórzu był zawsze komplet widzów, a mistrz nie zawodził. Ciągle był w nim jednak wielki żal. – Niektórzy radzili mi, żebym po prostu uciekł na Zachód, ale ja nie chciałem zostawić żony i córek – opowiada Średnicki. – Miałem już ponad 30 lat. Zastanawiałem się, co dalej robić? Miałem wielu kolegów, szukałem pomysłów, które kończyły się opijaniem. Opuszczałem treningi, miałem kłopoty z mobilizacją. Do tego tyłem coraz bardziej, zaczęło szwankować zdrowie i w 1988 roku oznajmiłem, że kończę karierę i idę pracować na kopalnię „Czerwone Zagłębie”. Okazało się jednak, że naprawdę jestem chory i do górnictwa się nie nadaję. Lekarze podejrzewali nawet raka. Po badaniach okazało się, że mam gruźlicę i wodę w płucach. Po operacji żył ze skromnej renty i imał się różnych zajęć. Sprzedawał nawet garnki na targu. Do boksu ciągnęło go jednak coraz bardziej. Najpierw w Myszkowie zaczął szkolić młodzież, potem w Uczniowskim Klubie Sportowym „Ring” w Siemianowicach, w którym był nawet prezesem. Próbował tworzyć zawodową grupę w Sosnowcu z jednym z biznesmenów i Jerzym Kulejem, ale nic z tego nie wyszło. Teraz Henryk Średnicki pracuje z pięściarską młodzieżą w Myszkowie. Wychował kilku obiecujących bokserów, Krzysztofa Szota, wielokrotnego medalistę mistrzostw Polski, obecnie zawodowca, czy choćby wspomnianego Łukasza Maszczyka. Kilka lat temu otrzymał nagrodę dla najlepszego trenera na Śląsku. Nie lubię wspomnień – Dlaczego jeździ pan trenować młodzież do Myszkowa, kiedy mieszka pan kilka kroków od hali w Zagórzu, gdzie też jest sekcja bokserska? – Bo w Myszkowie mnie chcą… – Kiedyś był turniej juniorów, którego był pan patronem. Ostatnio nic o nim nie słychać. Dlaczego? – Nie wiem, musi pan kogo innego spytać. – W zeszłym roku minęło 30 lat od zdobycia przez pana jedynego dla Polski złotego medalu mistrzostw świata. Była chyba jakaś okazja do wspomnień? – Szczerze? Nie lubię wspomnień. Wystarczą mi słowa uznania ze strony ludzi, jak pojawiam się na bokserskich turniejach. Najważniejsze, że oni pamiętają.

nr 5/wrzesień – październik 2009

41


Sport

Downhill… i po sezonie

Fot. M. Kubaszczyk

Marcin Kubaszczyk

Widząc nas w czasie jazdy, zastanawia- rowerowy oraz ile przyjemności czerpią ją się: „Czy oni na pewno są normalni?”. z niego zawodnicy. Dla normalnego obywatela naszej planety Ta odmiana kolarstwa ma swoje początki osobnik jadący po lesie z prędkością prze- w Kalifornii. Do Polski zawitała w latach 90. kraczającą 40 km/h, do tego slalomem i od tej pory jej popularność rośnie. Nasze pomiędzy drzewami, jest jak kamikaze. Ale województwo także może się pochwalić tak naprawdę niewielu wie, czym jest zjazd wieloma zawodnikami, którzy potrafią

42

wiele oraz osiągnęli większe bądź mniejsze sukcesy na arenie ogólnopolskiej. Każdy sport wymaga regularnych treningów. Z racji położenia naszego regionu ciężko znaleźć miejsca, w których można naprawdę fajnie pojeździć, lecz jest w okolicy kilka tras, na których można się bardzo dobrze rozgrzać przed wyjazdem w góry. Właśnie z tego postanowili skorzystać pasjonaci downhill-u i w sezonie 2009 zorganizowali cykliczne treningi w formie minizawodów, na których rowerzyści z całego regionu mogli się zmierzyć. Pod nazwą aDHd Cup zorganizowano siedem spotkań w kilku miastach zarówno Zagłębia, jak i Śląska. Były to Będzin, Sosnowiec i Chorzów. Kwestie organizacyjne przejęło siedem osób, które włożyły wiele pracy w to, aby cała impreza była bezpieczna i zapewniała dobrą zabawę. Zawodnicy mogli jeździć i w błocie, i w warunkach suchych. Z uwagi na zróżnicowanie sprzętowe dobrano trasy tak, aby każdy mógł się wykazać. Tor do 4x w WPKiW oraz park w Milowicach dawały przewagę rowerom bez tylnego zawieszenia, natomiast trasy na Wzgórzu św. Doroty pozwoliły na popis zawodników mających pojazdy z pełną amortyzacją. Organizując takie wydarzenie, trzeba pamiętać, aby nikt nie czuł się gorszy od innych mówi Eshee – jeden z organizatorów wydarzenia. Rower z pełnym zawieszeniem jest zdecydowanie droższy i nie każdy może sobie pozwolić na taki rarytas. Ostatecznie w klasyfikacji końcowej zwyciężył „Ufik” z Zabrza, drugi był „Lot29” z Chruszczobrodu, a trzecie miejsce zajął „Małpa”, reprezentujący sosnowiecką scenę zjazdową. Osoby te zostaną uhonorowane na gali kończącej tegoroczny sezon, w sosnowieckim pubie „Patelnia 36”. Na tej imprezie zostanie też wyświetlony film dokumentujący cały sezon, a także nastąpi otwarcie wystawy zdjęć rowerowych Krzysztofa Czarneckiego, Krystiana Remina i Marcina Kubaszczyka. Być może przedsięwzięcie będzie sprzyjało staraniom o uzyskanie przez uczestników lepszych wyników na przyszłorocznych edycjach Pucharu Polski, albo nawet pomoże przywieźć tutaj tytuł Mistrza Polski.

nr 5/wrzesień – październik 2009


Gospodarka

Na działalność gospodarczą 40 tysięcy z Unii, ale... Po kilku latach sukcesywnego spadku, bezrobocie znów zaczęło w Polsce rosnąć. Rzecz jasna ten dotkliwy społecznie proces nie omija także województwa śląskiego, a w nim Zagłębia Dąbrowskiego i jego sąsiadów. Chociaż dramat bezrobocia poznaje się najlepiej na własnej skórze, warto podać dla zilustrowania zjawiska, że na koniec sierpnia tego roku w rejestrach powiatowych urzędów pracy naszego województwa znajdowało się 151 476 osób, czyli ponad tysiąc więcej niż przed miesiącem. Stopa bezrobocia wynosi 8,4 proc. Przoduje Częstochowa z 10,6 tys. zarejestrowanych bezrobotnych, drugie miejsce zajmuje Sosnowiec. W tym mieście odnotowano najwyższy miesięczny wzrost liczby bezrobotnych, bo o 318 osób. W Dąbrowie o 149 osób. Co prawda, ubyło zarejestrowanych bezrobotnych w powiecie myszkowskim (o 148 osób) i będzińskim (o 145 osób), ale bezrobocie jest tam i tak wyjątkowo wysokie. Gdy trudniej o pracę, a łatwiej ją stracić, wtedy więcej osób chce rozpocząć działalność gospodarczą. Ludzie mają oryginalne pomysły na swój biznes, lecz brakuje im pieniędzy na jego rozkręcenie, a często także podstawowej wiedzy o ekonomii i niezbędnych przepisach. Stąd wielkie zaciekawienie, podniecane publikacjami prasowymi, obiecywanymi dotacjami pochodzącymi z Unii Europejskiej w wysokości 40 tys. złotych na rozpoczęcie działalności gospodarczej. Apetyt przyszłych biznesmenów podsyca informacja, że po ową sporą sumkę z Europejskiego Funduszu Społecznego mogą sięgnąć nie tylko bezrobotni, lecz również pracujący. Co pewien czas Wojewódzki Urząd Pracy w Katowicach ogłasza konkurs wyłaniający tzw. operatorów (prywatne firmy, instytucje samorządowe, uczelnie itp.), którzy bezpośrednio przydzielają dotacje (w najnowszej edycji konkursu wyłoniono sześciu operatorów z Zagłębia Dąbrowskiego i okolicy). Oczywiście mieszkańcy naszego regionu mogą zgłaszać się do wszystkich kilkudziesięciu operatorów z województwa śląskiego, ale (sic!) pod warunkiem, że już z góry nie ograniczają oni swego przedsięwzięcia do mieszkańców gmin spoza Zagłębia Dąbrowskiego. Takie ograniczenia wobec „obcych”, dodajmy gwoli sprawiedliwości, są obecne także w projektach zagłębiowskich operatorów. Wspomnianych „ale” jest w sprawie dotacji bardzo wiele, zwłaszcza że operatorzy mają dużą autonomię w tworzeniu projektów konkursowych. Generalna zasada: do operatorów mogą się zgłaszać tylko ci, którzy w okresie ostatnich 12 miesięcy nie prowadzili działalności gospodarczej. Jak

Władysław Mroziński wskazują dotychczasowe doświadczenia, zainteresowanie dotacjami jest bardzo duże. Należy więc pilnować terminów rozpoczęcia zapisów, aby znaleźć się na liście chętnych. Jedni właściwie już ogłaszają nabór, inni rozpoczną w przyszłym roku. Kolejność zgłoszeń nie jest zazwyczaj jedynym i najważniejszym kryterium przy ustalaniu listy uczestników. Preferuje się osoby będące w najgorszym położeniu na rynku pracy, czyli bezrobotnych, kobiety, ludzi do 25 roku życia i po 45 roku życia. Gdy przyszły Rockefeller znajdzie się na liście uczestników projektu, musi przejść cykl fachowych szkoleń i pod opieką konsultantów napisać biznesplan przyszłego interesu, ale… w większości projektów tylko autorzy najlepszych koncepcji otrzymują dotacje. Kolejne „ale” – nie zawsze jest to kwota 40 tys. złotych. To górna granica dotacji, która może być niższa. Kto dobrnie do finału projektu i uzyska dotację, jako jej zabezpieczenie podpisuje weksel lub pozyskuje żyrantów.

Wyłonieni operatorzy udzielą w sumie 170 dotacji na rozpoczęcie działalności gospodarczej. To nie jest wiele. Szczęśliwcy mogą uzyskać dodatkowo także cykliczne wsparcie finansowe przez kilka pierwszych miesięcy funkcjonowania biznesu oraz korzystać z bezpłatnych porad i konsultacji. Jeśli ich firma przetrwa minimum rok, nie muszą zwracać otrzymanej dotacji. W praktyce sięgnięcie po unijne pieniądze nie jest przedsięwzięciem łatwym… ale kto nie spróbuje, ten na pewno nie skorzysta. Liczba bezrobotnych zarejestrowanych w Powiatowych Urzędach Pracy na koniec sierpnia oraz stopa bezrobocia na koniec lipca 2009 roku: Dąbrowa Górnicza: bezrobotnych – 5726, stopa bezrobocia – 9,6 proc.; Jaworzno: bezrobotnych – 2768, stopa bezrobocia – 9,7 proc.; Sosnowiec: bezrobotnych – 9694, stopa bezrobocia – 11,5 proc.; powiat będziński: bezrobotnych – 6225, stopa bezrobocia – 13,3 proc.; powiat myszkowski: bezrobotnych – 4256, stopa bezrobocia – 17,5 proc.; powiat zawierciański: bezrobotnych – 7076, stopa bezrobocia – 15,5 proc.

Instytucje wdrażające projekty wspierania aktywności zawodowej Podmiot realizujący projekt

Tytuł i cel projektu

Milmex Systemy Komputerowe Sp. z o.o. Sosnowiec ul. Jagiellońska 40; tel. 32 368 40 00

Własny biznes – to możliwe

Skierowany do 55 osób w gorszym położeniu, tj. kobiet, osób do 25 roku życia, a także niepełnosprawnych zamieszkałych w woj. śląskim

Listopad 2009

Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie w Zawierciu ul. Parkowa 2; tel. 32 67 05 225

Lepszy start II – MOJA FIRMA – promocja

Projekt skierowany do 40 mieszkańców powiatu zawierciańskiego, w tym 20 osób niepełnosprawnych oraz 20 kobiet z czterech grup ryzyka społecznego

Od 1 listopada do 31 grudnia 2009

Urząd Miejski w Łazach ul. Traugutta 15; tel. 32 67 29 422 wewn. 112, 118

Rozwój

Wsparcie w postaci dotacji rozwojowej oraz dotacji pomostowej dla mieszkańców gmin i miast Zgłębia Dąbrowskiego

Wrzesień –listopad 2009

Powiatowy Urząd Pracy Sosnowiec, ul. Rzeźnicza 12; tel. 32 266 36 35 wewn. 219

Postaw na swoim

Pomoc 40 bezrobotnym (20 osób do 25 roku życia oraz 20 kobiet powyżej 25 roku życia z Sosnowca), chcącym uruchomić własną działalność gospodarczą

Styczeń– kwiecień 2010

Powiatowy Urząd Pracy Dąbrowa Górnicza, ul. Sobieskiego 12; tel. 32 262 37 39

Dojrzały Biznes

Wsparcie doradcze, szkoleniowe i finansowe dla 30 mieszkańców Dąbrowy Górniczej ,przygotowujących się do założenia działalności gospodarczej

Luty –marzec 2010

Urząd Miejski w Zawierciu Zawiercie, ul. Leśna 2

Twoja firma

Przygotowanie 60 osób bez zatrudnienia (z powiatu zawierciańskiego z preferencją mieszkańców Zawiercia) do założenia działalności gospodarczej

I kwartał 2010

Do kogo skierowany

Termin naboru

Źródło: efs.wup-katowice.pl. Tamże pełna lista operatorów z województwa śląskiego.

nr 5/wrzesień – październik 2009

43


Marek K.E. Baczewski

OSTATNIA PRZYGODA WESOŁEGO ROBIN HOODA Wesoły Robin Hood przechadzał się beztrosko po lesie Sherwood. Upalne lato na dobre rozgościło się w słonecznym Nottinghamshire, skłaniając ciała i umysły mieszkańców hrabstwa do słodkiej bezczynności. Tak tedy Robin wędrował podśpiewując od niechcenia jakąś skoczną piosenkę, a jego umysł był bezchmurny niczym czerwcowe niebo. Zdawało się to zaiste niemożliwe, aby ten piękny i niczym nieskalany świat mógł stworzyć ktokolwiek inny prócz samego Boga. Położył się dobry Robin na spłachetku szmaragdowej trawy. Akurat w pobliżu szemrał sobie w najlepsze wesoły strumyczek. Nasz bohater jął liczyć obłoki na niebie, coraz to popadając w słodką drzemkę. Aż tu nagle nie wiedzieć skąd, jak gdyby z samego serca kryształowej wody, dotarł doń żałosny jęk: – Aj...! Ajajaj...! Ajajajaj!!! Podźwignął głowę wesoły Robin, rozejrzał się wokół, a tu na przeciwległym brzegu rzeki... Cóż za przerażające odkrycie! Wielmożny biskup Doncaster, pochyliwszy się nad strumieniem, z którego uczynił był sobie zwierciadło, mozoli się z brzytwą około własnego zarostu. A idzie mu to mozolenie tak niezgrabnie, że bez mała połowa krągłej twarzy spływa szkarłatną krwią. – Ejże! – zawołał nasz wesoły Robin do wielebnego. – Cóż to, ekscelencjo?! Nową pokutę odprawiasz? Biskup wstrzymał w miejscu ostrze, które nieuchronnie zmierzało ku temu, by przeciąć pulsującą pod skórą krtani tętnicę. – Kimkolwiek jesteś, dobry człowieku – zawołał, zupełnie nieświadom tego, że wołanie nieznajomego uratowało go od niechybnej śmierci – nie masz racji...! Albowiem wiedz, że wczorajszego dnia brałem udział w uczonej dyspucie religijnej na dworze szeryfa Nottingham... Wiedliśmy z braćmi kanonikami świątobliwe rozważania o naturze Świętej Trójcy. A jest to problem, który, jak zapewne wiesz, ma się do radykalnej konkluzji tak, jak wino do powinności. Zasiedzieliśmy się bez pamięci do późna w noc, aż rozgorączkowane umysły niektórych z braci zaczęły widzieć potrójnie rzeczy nawet całkiem nieświęte...! Tymczasem do okien zamku szeryfa zapukał świt i trzeba mi było wracać do mojej trzódki. A przecież nie godzi się wracać do pięknego Doncaster, nie odbywszy porannych ablucji. Chociaż ręce drżą z niewyspania... Wysłuchawszy słów biskupa Robin pokiwał głową ze zrozumieniem. Samemu zdarzało mu się próbować sił w rozpuście. – Vaginitas vaginitatim et omnium vagina... – rzekł. Wielebny roześmiał się z dobrotliwą wyrozumiałością. – Ty rzekłeś, wesoły przyjacielu! – zawołał. Szlachetny biskup nie wiedział, że rozmawia z kimś, kto przed chwilą uratował mu życie, ale postanowił, że będzie z nim rozmawiał tak, jakby rozmawiał z kimś, kto mu istotnie życie uratował. – Pomogę waszej ekscelencji – dobry Robin pospieszył z ochoczą deklaracją. – A nie uszczknę za to ani pensa z waszej świątobliwej kiesy! – Doprawdy...? – zdziwił się biskup. – Papieskie kongregacje piszą takie rzeczy w poczet cudów. – To rzecz honoru – odrzekł szlachetny Robin. – Nie może być, aby szlachcic, jakim niezawodnie jestem, był gorszym

44

golibrodą niż byle cyrulik. Za takie rzeczy jak honor, ekscelencjo, nie godzi się brać nijakiej zapłaty! Zamknijcie tylko oczy, wielmożny panie, i stańcie w bezruchu, a dokonam tego zabiegu sto razy szybciej, niżeli zdołasz policzyć dusze, które przywiodłeś do zbawienia... Świątobliwy mąż posłusznie zamknął powieki i oddał niedożęty łan w ręce wesołego Robina. Robin tymczasem napiął swój krzepki, cisowy łuk i niewiele mierząc puścił bystrą strzałę tuż przy samej twarzy biskupa. A uczynił to tak celnie, że ogołocił niezły spłacheć policzka z niedbałej, nieprzystojnej świątobliwej powierzchowności szczeciny. Dwie kolejne strzały powędrowały śladem pierwszej i oto wielebne oblicze zalśniło niepokalaną czystością. – Najjaśniejsza ekscelencjo! – zawołał tryumfalnie wesoły Robin. – Możesz otworzyć oczy! Dzieło zostało spełnione! Biskup z niedowierzaniem przeciągnął dłonią po jedwabiście gładkiej skórze i zagadnął dobrego Robina, w jaki sposób mógłby się odwdzięczyć. – Właściwie to w żaden, dobry panie... – rzekł skromnie wesoły Robin. – Bezinteresowna pomoc to nasz herb. – Akurat tak się złożyło, że nasz też – powiada na to biskup. – Tylko że w zasadzie nic mi nie trzeba – padła odpowiedź z drugiej strony strumienia. – Ależ nie krępuj się...! – nalegał duchowny. – Widzę, że coś cię gnębi, szlachetny człowieku. – Ależ nie, nie, panie... – upierał się Robin. – Krygujesz się, mój drogi, niczym zakonnica przy spowiedzi... Ten, który przywiódł do potępienia moją brzytwę, w swej niezgłębionej dobroci dał mi ciebie. Kodeks cywilny i kanoniczny cesarza Justyniana zakazują ci nie mieć życzeń. – Właściwie to jest jeden problem... – zawahał się dzielny Robin. – Wal śmiało, przyjacielu – zachęcił świątobliwy mąż. – Zdradź swoje zmartwienie, a może znajdziemy na nie radę... Pozwól mi się zrewanżować za twoją przysługę. Niechaj nie będę ci dłużnikiem. Wobec uporczywych nalegań dostojnego kapłana, dobry Robin pozbył się wszelkich oporów. Kilkoma dziarskimi susami przeskoczył rzekę. Ująwszy wielebnego biskupa za połę szaty, usadził go obok siebie na zielonej murawie i zaczął swą opowieść: – Wiedz, wasza świątobliwość, że od dziesięciu lat z okładem tu, w lesie Sherwood, przewodzę drużynie wolnych, leśnych rycerzy. Piękne to i waleczne wojsko, szlachetne i mężne, lecz tknięte złowieszczą infamią w tym nędznym świecie, gdzie niesprawiedliwość i wyzysk pospołu sprawują władzę. W tamtym świecie, gdzie nie rządzą prawa Sherwood, dzieje się zło, panie. Bogaci ograbiają biednych z ich ubogiego dobytku i stają się przez to jeszcze bogatsi...! Tu, w lesie Sherwood, zbudowaliśmy inny świat. Świat, do którego zło i wyzysk nie mają przystępu. My jedyni jesteśmy ku temu, żeby przywracać bożą sprawiedliwość na świecie... – Przywracać bożą sprawiedliwość...? – zaniepokoił się biskup Doncaster nie na żarty. – To znaczy? Co robicie?

nr 5/wrzesień – październik 2009


– Robimy, co możemy... – odrzekł enigmatycznie Robin. – Mianowicie co?! – nie dawał spokoju wielebny. – Mianowicie... Mianowicie, co się da. – A co się da? Mianowicie? – Mianowicie... – Mianowicie...? Robin wziął najgłębszy oddech w swoim życiu. – Mianowicie – wykrztusił z trudem – odbieramy bogatym to, co zrabowali ubogim, i oddajemy pokrzywdzonym dobra, które utracili. Czyż źle czynimy? – Słuszne to i sprawiedliwe – pochwalił świątobliwy mąż. – A nadto jeszcze i chwalebne. Bardzo chwalebne. A na domiar złego również godziwe. Lecz w czym problem? – W tym, o czcigodny – rzekł dzielny Robin – że mimo najlepszych chęci nijak nie jesteśmy w stanie nadążyć za chciwością bogaczy. Owszem, jakkolwiek byśmy mnożyli nasze wysiłki, biedacy stają się coraz ubożsi, a bogactwo wciąż bardziej i bardziej wzrasta w siłę...! Nie sposób go uszczuplić, żeby nie odrosło w dwójnasób. Ba, odkąd tylko wszczęliśmy naszą leśną działalność, bogactwo bogaczy ukryło się za murami zamków, otoczyło niezgłębionymi fosami i ostrymi częstokołami, a na straży swej postawiło nieprzeliczone drużyny uzbrojonych po zęby siepaczy, tak iż niepodobna nam już czynić sprawiedliwości na tym świecie. Doradź nam, szlachetny biskupie Doncaster, cóż mamy czynić. W każdym biedaku, jak mówią święci Doktorzy Kościoła, mieszka pono sam Chrystus. Czyż godzi się nam wydawać go na łaskę i niełaskę oprawców? Wielebny biskup Doncaster zadumał się nad słowami wesołego Robina i w jego sercu zapałała gwałtowna chęć, by przyjść z pomocą leśnemu bractwu. – Powiadasz, wesoły Robinie – rzekł do naszego zucha w te słowa, bowiem rozpoznał już w swym rozmówcy przesławnego Robin Hooda – że bogactwo obwarowało się przed wami tak, że nie sposób go uszczknąć? Tak, iż go prawie wcale nie widać spoza wzniosłych baszt i donżonów? – Oj! – załkał żałośnie nasz dzielny chwat. – To prawda... Spowiło się bezdennymi fosami, pełnymi fok, kijanek, wielorybów i wężów morskich... Pobudowało złowieszcze strażnice i forty, uzbroiło się w okrutne kolczugi i bombasty... Nawet sny, wasza ekscelencjo, nawet sny przestały się bogaczom śnić, jak gdyby specjalnie po to, aby żaden z naszych czarodziejów nie mógł im podesłać do alkowy najmniejszego bodaj koszmarku...! Na te słowa ksiądz biskup zareagował oburzeniem. – Ależ Robinie...! – zakrzyknął. – Zdaje mi się, że trochę... Trochę jakby ściemniasz. – Jak to...? – zawahał się Robin. – Wydaje mi się mianowicie, mój drogi Robinie, że cokolwiek przesadzasz sądząc, iż wszystko u bogaczy istnieje jeno dla twojej udręki. Robin westchnął z samej głębi szlachetnego serca. – A czyżby tak nie było...?! – zawołał w rozpaczy. – Bynajmniej – powiedział biskup. – Nie sądzę, żeby tak miało być, Robinie. A już osobliwie z tymi snami. Jak myślisz, o czym mogą śnić biedacy? Zastanów się... Czy może śnią o tym, że są biedni? – Mhm... Przeciwnie, panie! – zaśmiał się Robin. – Jasne, że dla biednych ludzi sny są jedynym miejscem, gdzie mogą zakosztować życia w dostatku. – A widzisz! – wielebny mąż klepnął wesołego Robina w udo. – A przecie bogacze nie potrzebują śnić dostatku, bowiem już go mają...! – Więc dlatego nie śnią wcale! – zawołał Robin, odnosząc wrażenie, że świat nie jest aż tak okrutny, jakim go Pan Bóg stworzył. – Tyś odkrył prawdę...! – rzekł biskup.

– Odkryłem... – potwierdził z powagą Robin. Już od dawna przypuszczał, że jest mądry, ale nie śmiał sądzić, że aż tak. – Ale wróćmy do twego zmartwienia, Robinie. Powiedz mi tedy, mój drogi przyjacielu – zapytał świątobliwy biskup – czy ostatecznie jest waszym celem, aby bogactwo pozbawić bogactwa, czy też jednakowoż pragniecie, ażeby nędza wyzbyła się nędzy? Robin Hood spojrzał badawczym wzrokiem na możnego kapłana – na ciężkie pierścienie z saraceńskiego złota, na łańcuch wysadzany cennymi klejnotami. Ozdoby te przyrosły do dostojnej sylwetki biskupa Doncaster tak, jakby mu były dane przez samą naturę. Dobry Robin pomyślał, że to chyba sam Bóg, stwarzając rzadkie i drogocenne klejnoty, stworzył dla nich owe piękne dłonie i szlachetne karki, ażeby żaden brudny paznokieć ani skołtuniony łeb nie odebrał im blasku. Nie ma równości w gronie kruszców, dlaczego miałaby być wśród ludzi? – To drugie, pewnie, że to drugie! – odrzekł gwałtownie potrząsając głową. – Na miły Bóg, dostojny panie, nie pragniemy niczyjej krzywdy! W imię sprawiedliwości! Chcemy jeno, żeby ubogim żyło się lepiej! – Słowem pragniecie, aby nędzarze wyzbyli się swej nędzy...? Nie bogacze bogactw? – upewnił się biskup. – Nie inaczej, dobry panie – potwierdził dzielny Robin. – O to właśnie walczymy. Lecz cóż nam robić, kiedy bogactwo ukryło się za murami twierdz i twierdzeń, a nędzy – nędzy nie wystarcza na własną obronę nawet argumentów...?! – Cóż robić?! – zakrzyknął wielkim głosem biskup. – Nic prostszego. Miast grabić bogaczom ich pilnie strzeżone majątki, okradajcież nędzarzy z ich nędzy! – Nędzarzy z nędzy... – bezwiednie powtórzył mądry Robin, oszołomiony doskonałą prostotą słów świątobliwego kapłana. – Nędzarzy z nędzy... I oto nagle Robin ujrzał przyszłość swej leśnej gromadki w różowych barwach. Niech tam sobie bogacze mają swoje bogactwa, byle tylko nędzarze nie mieli już nigdy więcej nędzy. – A więc nędzarzy z nędzy... – powtórzył raz jeszcze. – Ty, Robinie, rzekłeś! – zawołał biskup z ostentacyjnym podziwem. – O tak, ja to rzekłem...! – wzruszył się nasz dzielny Robin. Pojął, że jego mądrość jest tak wielka, że sama siebie nie może pojąć, i pośpieszył dziękować dostojnemu biskupowi Doncaster za to, że mu ową prawdę uzmysłowił. Tak oto nasz dobry Robin zaczął napadać na ubogie obejścia biedaków, aby grabić ich z nędzy, jaką zesłali na nich pospołu los i bogacze. Rychło spostrzegł, że wielebny biskup Doncaster miał rację. Na straży ubóstwa stały jeno cienkie przepierzenia i dziurawe strzechy, czasem jakiś leniwy, chorowity piesek bronił dostępu do pokracznej chaty. Tak więc bez większych już przeszkód wesoła drużyna Robin Hooda nawiedzała domostwa ubogich. Nie znajdując najmniejszego oporu ze strony wieśniaków, ludzie Robina wybawiali ubogich z nędznych resztek ich nieurodzajnych plonów, biednych sprzętów, nierogacizny i drobiu, a czynili to sprawnie i szybko: byle tylko zdążyć przed zachłannymi poborcami podatków. Niebawem wszystkie lasy w wesołej Anglii zaroiły się od takich samych jak oni rycerzy sprawiedliwości i dobra. A gdy nie wystarczyło już dla nich lasów w królestwie, naśladowcy Robin Hooda wylegli do miast i wiosek. Zdawało się, że to sam las Sherwood wyszedł ze swego istnienia i objął w posiadanie cały wielki świat. Marek K.E. Baczewski – poeta starej daty. Ostatnio wydał tomik „Morze i inne morza” (2006). Publicysta. Współpracownik „Witryny Czasopism”. Autor tekstów różnych.

nr 5/wrzesień – październik 2009

45


Felieton

Fot. arch. autora

Budżet państwa – o co ta afera?

Dwie rzeczy według Beniamina Franklina są pewne w życiu każdego człowieka: podatki i śmierć. Mądry człowiek potrafi przedłużać swoje życie, korzystając z osiągnięć medycyny. W XXI wieku wydłuża się średni wiek życia społeczeństwa także w Polsce. Pozostaje pytanie, czy możemy uniknąć płacenia podatków – wprawdzie im są wyższe, tym więcej podatników ucieka do „szarej strefy” i próbuje ich nie płacić albo przynajmniej częściowo ograniczać ich wysokość. Jednak zdecydowana większość pracowników i przedsiębiorców podatki płaci. Nie tylko z powodu niepłacenia podatków i funkcjonowania „szarej strefy” mamy problemy z nierównowagą budżetową. Byłoby to zbyt proste. Zachowanie równowagi budżetowej jest zadaniem trudnym. Dług publiczny, deficyt budżetowy wywołują wiele emocji w społeczeństwie, są przedmiotem polemik polityków. Najczęściej deficyt budżetowy kojarzony jest ze złą gospodarką pieniężną, a nadwyżka budżetowa – przeciwnie. Nie w każdym kraju deficyt wywołuje dyskusje społeczne i jest wyrazem ogólnej troski. W Stanach Zjednoczonych w latach 1933–1998 tylko 8 razy budżet miał nadwyżkę, a aż 58 razy deficyt. W latach 1998–2001 odnotowano nadwyżkę, potem ogromny deficyt. Budżet państwa według Stanisława Owsiaka to scentralizowany fundusz publiczny służący gromadzeniu środków pieniężnych. Jest to więc plan finansowy, który stanowi podstawę działalności podmiotów państwo-

46

wych w następnym okresie fiskalnym – roku budżetowym. Podstawą tworzenia budżetu są podatki: od dochodów osobistych, dochodów z działalności gospodarczej, akcyzy, dochodów z majątku. Zapisane w ustawie budżetowej dochody z podatków mają wyłącznie charakter prognozy, co oznacza, że niewykonanie tych dochodów nie skutkuje sankcjami wobec władz wykonawczych. Niewykonanie albo przekroczenie skutkuje odpowiedzialnością polityczną i jest wykorzystywane przez opozycję do krytyki rządu. Zapisane w ustawie budżetowej kwoty wydatków stanowią limity. Ich przekroczenie oznacza złamanie ustawy budżetowej i naruszenie ustaleń dokonanych w ramach autoryzacji budżetu. Głównym źródłem finansowania wydatków budżetowych jest podatek od dochodów osobistych (PIT). Płacić go musi każdy, kto osiąga legalne dochody na terytorium Rzeczypospolitej. W 2008 roku Polacy zapłacili 60 mld złotych PIT. Przedsiębiorcy i pracujący na własny rachunek płacą podatek liniowy w wysokości 19 proc. dochodu i w 2008 roku wpłynęło do budżetu z tego tytułu 13,8 mld złotych. Podatek z odpłatnego zbycia papierów wartościowych (19 proc.) dostarczył w ubiegłym roku ponad 1 mld wpływów do budżetu. Rada Ministrów 15 czerwca 2009 roku przyjęła założenia do projektu budżetu państwa na 2010 rok, przedłożone przez ministra finansów. Jest to jeden z najgorszych budżetów od 1989 roku. Wpływają na to przyczyny zewnętrzne – kryzys rynków finansowych

i wewnętrzne – poziom wskaźników makroekonomicznych. Wprawdzie podstawowy wskaźnik makroekonomiczny PKB za II kwartał 2009 roku jest w Polsce korzystny i jego wzrost wynosi 1,1 proc. (co jest bardzo dobrym wynikiem na tle innych krajów europejskich odnotowujących poważne spadki), ale ze względu na niestabilną sytuację na światowych rynkach i wciąż trwającą recesję nie wiadomo, czy ten wzrost uda się utrzymać. Dług publiczny to finansowe zobowiązanie władz publicznych z tytułu zaciągniętych pożyczek. Najważniejszą przyczyną jego powstania jest zaciągnięcie pożyczek na pokrycie deficytu budżetowego. Według ministra finansów dochody budżetu w 2010 roku wyniosą 245,5 mld złotych, wydatki 297,6 mld złotych, czyli deficyt 52,2 mld złotych. Ministerstwo szacuje, że w 2009 roku deficyt sięgnie 6 proc. PKB, a w 2007 – 7 proc. PKB. Według ministra finansów nie przekroczy drugiego progu ostrożnościowego 55 proc. relacji długu do PKP. Zdania na ten temat są wyraźnie podzielone. Profesor Stanisław Gomułka uważa, że rosnące zadłużenie sektora finansów publicznych – 50 mld złotych w 2008 roku, 70–80 mld złotych w 2009 roku, spowoduje przekroczenie 55 proc. relacji długu publicznego do PKB. Spośród wszystkich krajów OECD Polska będzie miała niższy deficyt od Japonii, USA, Irlandii, Wielkiej Brytanii. Kraje te zostały mocno dotknięte przez kryzys i przeznaczyły znaczne środki na ratowanie gospodarek, czyli na własne życzenie zwiększyły deficyt. W Polsce nie było recesji i rząd nie prze-

nr 5/wrzesień – październik 2009


Felieton

Klienci i rekiny Wiadomości dotyczących funkcjonowania rynku finansowego słuchamy zazwyczaj tak samo chętnie, jak chętnie czytamy treści zapisane drobnym druczkiem. W dobie kryzysu odkrywamy, że ta wiedza jest do czegoś potrzebna. Jednak pewnie nadal nie wszyscy wiemy, że niektóre informacje przydają się w każdym czasie. Co warto wiedzieć o firmach świadczących usługi finansowe? Są one zaliczane do instytucji zaufania publicznego. Nakłada to na nie obowiązek szczególnej dbałości o klienta. Nie oznacza to jedynie zapewnienia bezpieczeństwa zdeponowanych środków finansowych, ale również rozwijanie proklienckiej kultury organizacyjnej, w której nienaganna obsługa klienta jest główną wartością. Zgodnie z tym założeniem, niektóre redakcje prasowe i zrzeszenia gospodarcze organizują rankingi najbardziej przyjaznych banków. Ich wyniki wskazują na to, że podmioty działające na rynku usług finansowych stosują rozmaite strategie, a najlepsze standardy obsługi klienta upowszechniają się wolno. Codzienna obserwacja praktyk bankowych, z którymi stykają się konsumenci, daje jeszcze bardziej pesymistyczny obraz. Powszechne jest stosowanie prostych technik manipulacji. Przede wszystkim personel banków wykorzystuje niewiedzę klientów. Przedstawia się określone produkty finansowe jako źródło wyłącznie szans, tymczasem produkty takie narażone są na wahania koniunktury, zmniejszenie majątku bądź nawet całkowitą jego utratę W okresie dobrej koniunktury wielu moich znajomych chodziło na spotkania z przedstawicielami banków, którzy proponowali fundusze inwestycyjne, „na których nie można stracić”. W rozmowach z potencjalnymi klientami używano określeń typu „ten fundusz jest bezpieczny i jest gwarancja zysku w perspektywie 10 lat”. Brzmi nieźle, ale gdzie to jest napisane? W tego typu relacjach na rynku finansowym kluczowa jest umowa: wiadomo, długa, napisana trudnym językiem, w dodatku z opasłymi regulaminami traktowanymi jako integralna jej część. Po co więc czytać, jak i tak nic z tego nie zrozumiemy? Takie podejście to jednak karygodny błąd! W praktyce owa „gwarancja”, o której mówił konsultant, oznacza jedynie jego opinię, a nie zobowiązanie. Opinię ugruntowaną prognozami specjalistów w zakresie prognozowania, ci jednak z natury rzeczy są omylni. Jak bardzo omylni, o tym mieliśmy okazję się przekonać już w zeszłym roku, gdy oszczędności Polaków zainwestowane w funduszach inwestycyjnych stopniały w tempie przyprawiającym o zawrót głowy. A może po prostu nie ma inwestycji z gwarancją określonej stopy zwrotu? Przeciwnie,

nr 5/wrzesień – październik 2009

są przecież lokaty bankowe, obligacje skarbowe, a także takie fundusze inwestycyjne, które w umowie określają przynajmniej to, że w wyznaczonym terminie klient ma gwarancję zwrotu całości zainwestowanych środków. Są to fundusze specyficzne, mniej znane na rynku, często mniej intensywnie promowane, jednak zwłaszcza w dobie spowolnienia gospodarczego warte uwagi. Jak jednak przeciętny Polak ma dotrzeć do takich produktów finansowych, skoro jego „przyjazny bank” w osobie Pani Krysi „z okienka” w ogóle o takich rozwiązaniach nie słyszał? Teoretycznie w tym względzie pomocne są firmy doradztwa finansowego, które pośredniczą w kontaktach z gigantami na rynku finansowym. Taki doradca finansowy powinien mieć „rynek w jednym palcu”, a zatem pomóc znaleźć ofertę najlepszą, najlepiej dostosowaną do potrzeb i możliwości określonego klienta. W praktyce najczęściej jest jednak nieco inaczej. W Polsce ukształtował się taki model doradztwa finansowego, w którym klient w ogóle nie płaci za usługę doradcy. Ktoś jednak płacić musi. Doradca utrzymuje się zatem z prowizji udzielanych przez różne duże instytucje. Jeśli doradca wie, że produkt X zapewni mu wyższą prowizję niż produkt Y, to często inne czynniki oceny oferty stają się co najwyżej dodatkowe. Koło się zamyka… Jeśli ktoś nie jest krezusem, a znalazł rzetelnego doradcę finansowego, chwała mu za to. Innym pozostaje to, co najprostsze, pewne i znane od dawna. Lokaty bankowe, obligacje… albo skrupulatne czytanie umów przed ich podpisaniem. Maciej Mitręga

Fot. arch. autora

znaczył miliardów euro na ratowanie gospodarki, a deficyt wzrósł. Ekonomiści uważają, że nasz budżet jest w zbyt dużym stopniu obciążony wydatkami sztywnymi. W czasach szybkiego wzrostu PKB obniżono podatki, ale zapomniano o stronie wydatków. Przykładem może być „becikowe” dla wszystkich – nawet dzieci najbogatszych Polaków. Nasz deficyt obciąża reforma emerytalna, która przyniesie korzyści w długim terminie. Konieczne są kolejne reformy: systemu ubezpieczeń społecznych, opodatkowania rolników. Jeżeli rząd nie zamierza zwiększyć podatków, to przy 1,1 proc. wzroście PKB nie może liczyć na wyższe dochody. Dlatego musi zrealizować plan przyspieszonej prywatyzacji i pozyskać ze sprzedaży akcji spółek ponad 30 mld złotych, co nie jest proste w dzisiejszej sytuacji finansowej. Głównym źródłem przychodów ma być prywatyzacja w sektorze elektroenergetycznym. Skarb państwa może pozyskać również ponad 10 mld złotych z PZU, ponad 8 mld złotych z dywidendy i resztę ze sprzedaży udziałów, pod warunkiem, że dojdzie do porozumienia Skarbu Państwa z Eureko i debiutu giełdowego ubezpieczyciela. Nie można pominąć faktu, iż akcesja Polski do Unii Europejskiej spowodowała istotne zmiany w finansach publicznych. W budżecie państwa należy ująć płatności na rzecz Unii oraz uwzględnić środki przekazywane przez UE. Początkowo były to programy przedakcesyjne, a obecnie środki z funduszy strukturalnych i Funduszu Spójności. Sytuację naszego budżetu w tym roku nadal poprawiają środki z Unii. Resort finansów po stronie dochodów nadal zapisuje pieniądze z UE. Deficyt budżetowy i dług publiczny są ceną, jaką płaci społeczeństwo za dokonujące się zmiany w gospodarce. Stąd też stosowanie nadzwyczajnych środków w postaci cięć w wydatkach publicznych może doprowadzić do ewoluowania gospodarki i społeczeństwa w niebezpiecznym kierunku. Zamiast na siłę zmniejszać wydatki, może należy poszukać bardziej efektywnych procedur wydawania pieniędzy publicznych, co ograniczy wydatki bez ograniczenia dostępności do dóbr publicznych. Wprawdzie Komisja Europejska ostrzega, że rozpocznie procedury ostrzegawcze w stosunku do państw, w których deficyt przekroczy dopuszczalne 3 proc., ale dopóki kraj nie wprowadzi euro, to nie będzie ponosił kar finansowych, może jedynie mieć ograniczony dostęp do środków z funduszy strukturalnych i Funduszu Spójności. Poza tym władze Unii uwzględnią przecież sytuację finansową oraz trwającą w gospodarce światowej recesję z niewielkimi i powolnymi oznakami wychodzenia z niej przez niektóre kraje. Jadwiga Gierczycka

47


Historia

Życie pod lupą. Technika na usługach SB

Po zakończeniu II wojny światowej nastał w Polsce okres, który historycy określają mianem walki o utrwalenie władzy ludowej. Cały ciężar zmagań z rodzimym podziemiem i nacjonalistami UPA przejęły Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, wojsko i milicja. Walka sprowadzała się głównie do zbrojnych potyczek i fizycznej likwidacji przeciwnika. Prowadzone były także działania operacyjne – wywiadowcze rozpracowanie celu. Nieobce pracownikom Urzędów Bezpieczeństwa na terenie całego kraju były także prowokacje oraz wykorzystywanie informacji denuncjatorów. O stosowaniu metod technicznych mało kto w UB słyszał. Chociaż istniały Departament II Techniki i Samodzielny Wydział III „A” (obserwacja), w początkowych latach nie odegrały one jakiejś znaczącej roli. Wraz z upływem lat w MBP zaczęto doceniać pion techniki, który dostarczał bezcennych informacji o osobach prowadzących lub podejrzanych o działalność antypaństwową. W pracy Roberta Ciupy i Eweliny Małachowskiej, pracowników Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN w Katowicach, pt. Oczy i uszy bezpieki czytamy: Podsłuchy, tajne przeszukania, fotografie i taśmy filmowe były dla SB źródłem wiedzy o życiu osoby będącej w ich zainteresowaniu („figuranta”), a także mogły być formą nacisku czy szantażu przy próbie pozyskania agentury. Prace operacyjne prowadzone za pomocą środków technicznych w latach 1956-1989 realizowane były przez następujące piony centralne MSW: Biuro „B” (obserwacja), Biuro Departament „T” (technika operacyjna), Biuro „W” (perlustracja korespondencji), Biuro „A” (szyfry), Biuro RKW (radiokontrwywiad od 1973 roku). Od 1956 roku, do transformacji ustrojowej w 1989 roku, szeroko pojętą inwigilacją społeczeństwa zajmowały się Biura „B” Służby Bezpieczeństwa. W Komendach Wojewódzkich MO, a więc i w Katowicach, były to Wydziały „B”. Pod lupą SB byli hierarchowie Kościoła katolickiego oraz innych wyznań, opozycjoniści, dyplomaci placówek zagranicznych (oprócz placówek ZSRR), dziennikarze oraz niektórzy przedstawiciele świata nauki, kultury i sztuki. Dzięki ciągłej obserwacji „figuranta”, czyli osoby śledzonej lub inwigilowanej, Służba Bezpieczeństwa uzyskiwała informacje o trybie życia obserwowanego oraz o osobach, z którymi utrzymywał kontakty towarzyskie. W Zagłębiu i na Śląsku szczególną „opieką” bezpieki otoczony był kler oraz osoby mające rodziny w ówczesnej RFN, we Francji, w USA, Kanadzie, W. Brytanii. Do obserwacji wytypowanych osób wykorzystywano wszystkie możliwe środki pozostające w dyspozycji i na wyposażeniu najważniejszych pionów tech-

48

Henryk Kocot nicznych, a więc „T”, „B” i „W”. Do tego celu służyły: mieszkania i lokale konspiracyjne, sprzęt radiowy, aparaty fotograficzne, samochody i motocykle oraz osobisty kamuflaż wywiadowców. Ten ostatni mógł zmienić go np. z mężczyzny w kobietę, starca, staruszkę itp. Na szeroką skalę stosowano ubrania i mundury, które utożsamiały wywiadowcę z konkretnymi zawodami – wojskowego, milicjanta, kolejarza, leśniczego itp. Ze szczególnym upodobaniem funkcjonariusze SB wykorzystywali aparaty fotograficzne i kamery, aby materiałem zdjęciowym lub filmowym udokumentować wszystkie istotne zdarzenia związane z danym „figurantem”. Materiał pozyskiwany był trzema sposobami. Pierwszy, tzw. jawny, polegał na tym, iż wywiadowca występował najczęściej jako fotoreporter jakiejś gazety. Drugi, tzw. ukryty, polegał na robieniu obserwowanemu zdjęć z ukrycia, np. z samochodu lub lokalu konspiracyjnego. Trzeci tzw. tajny, zakamuflowany, to zdjęcia wykonane z aparatów ukrytych w różnych częściach garderoby, teczkach, guzikach, parasolach itp. Fotografie robiono na ulicach, biurach czy też w mieszkaniach. Wywiadowca występujący w roli fotoreportera posługiwał się sprzętem, który był na wyposażeniu redakcji, a więc aparatami: „Zenit”, „Praktica”, „Canon” czy „Nikon”. W celu wykonania fotografii tajnych wykorzystywano aparaty specjalistyczne takich marek, jak: „Ajax”, „Robot”, „Minox” lub „Tessina L”.

Napis na zdjęciu: „Młodzież akademicka odjeżdżająca w kierunku Częstochowy”. Fot. arch. IPN w Katowicach

Bardzo ważnym sposobem pozyskiwania informacji były działania wykonywane przez Pion „T” (technika operacyjna). Pion ten zajmował się instalacją podsłuchów telefonicznych (PT), podsłuchu telegrafu (PTG) oraz podglądu dokumentacji fotograficznej (PDF). Urządzenia podsłuchowe instalowano wszędzie tam, gdzie zachodziła tego konieczność. Były to mieszkania prywatne, kurie biskupie (kuria abp. Damiana Zimonia w Katowicach była dosłownie naszpikowana „pchełkami” i otoczona wianuszkiem lokali konspiracyjnych), niektóre parafie, hotele, placówki dyplomatyczne, restauracje z dancingiem, a nawet biblioteki publiczne i uniwersyteckie. W połowie lat 60., wraz z rozwojem techniki wywiadowczej, zminiaturyzowano podsłuchy. „Pchełki” mogły być instalowane nawet w długopisach, zegarkach, puderniczkach i innych drobnych przedmiotach codziennego użytku. Dla SB fotografie i materiał z podsłuchu były najcenniejszym źródłem informacji w udokumentowaniu działalności antypaństwowej. Były także wykorzystywane w dokumentach procesowych i szantażu osób, które później niejednokrotnie zgadzały się na współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. Pion „W” zajmmował się perlustracją korespondencji. Codziennie poszczególne Wydziały „W” w Komendach Wojewódzkich MO w kraju czytały kilka tysięcy listów z zagranicy i wysyłanych na Zachód. Ujawniono kilkaset osób, którym udało się uciec za żelazną kurtynę oraz w kilkudziesięciu przypadkach udaremniono takie ucieczki. O życiu pod lupą w Zagłębiu świadczą przypadki fotografowania pielgrzymek zagłębiowskich na Jasną Górę, robienia zdjęć osobom, które nie wywiesiły flag na 1 maja albo pozostawiały je na dzień 3 maja. Fotografowano także dzieci idące do pierwszej komunii świętej wraz z rodzicami. Zdarzało się bowiem, i to dość często, że jednym z rodziców był członek partii. Z upodobaniem tropiono osoby, które wywieszały w oknach obraz Matki Boskiej Częstochowskiej podczas wędrówek pracowników SB po miastach Zagłębia. Jak wiemy, działania te spowodowały wręcz odwrotny skutek, a dowodem tego były kościoły pełne wiernych. Od 20 lat nie działa już Biuro „W” i Wydziały „W”, które zostały rozwiązane. W 1990 roku likwidacji uległy także piony „T” i „B”. Ich funkcjonariusze znaleźli pracę w innych agendach resortu MSWiA. Tę część historii pracy SB możemy poznać, zwiedzając wystawę pt. Oczy i uszy bezpieki” Prezentowana jest w katowickim Oddziale IPN przy ul. Kilińskiego 9.

nr 5/wrzesień – październik 2009


OSP w Irządzach

Region Józef Gawlikowski

Fot. arch. autora

biorą czynny udział na terenie gminy i powiatu w różnego rodzaju akcjach ratowniczo-gaśniczych, zawodach sportowo-pożarniczych i wszelkiego rodzaju imprezach o charakterze świeckim i kościelnym. Całość działalności koordynuje Zarząd Gminny w następującym składzie: Jan Molenda (prezes), Adam Jura (wiceprezes), Józef Gawlikowski (komendant gminny), Leszek Szczechla (sekretarz), Wacław Sikora (skarbnik), Stefan Molenda (członek zarządu), Krzysztof Pietras, Zygfryd Spera, Zbigniew Turlej, Tomasz Rodacki, Jan Pietrali, Wojciech Fotela, Mirosław Szuba, Stanisław Kruszec. Na uznanie zasługuje dobra współpraca Zarządu z władzami gminnymi i innymi organizacjami działającymi na naszym terenie. Godne odnotowania jest to, że przy OSP Witów i OSP Irządze od lat 90. działają orkiestry dęte, które swoimi występami uświetniają wszystkie

Fot. arch. autora

Jednostki te dysponują 1 samochodem ciężkim, 5 samochodami średnimi, 4 samochodami lekkimi. Dwie jednostki, tj. OSP Witów i OSP Zawada Pilicka, włączone są do Krajowego Systemu Ratowniczo-Gaśniczego. Druhowie

Fot. arch. autora

Początek działalności Ochotniczych Straży Pożarnych na terenie gminy Irządze sięga 1918 roku, kiedy to powstały pierwsze jednostki OSP Irządze i OSP Witów. Obecnie na terenie gminy Irządze jest zarejestrowanych osiem jednostek: OSP Irządze, OSP Witów, OSP Zawada Pilicka, OSP Bodziejowice, OSP Wilków, OSP Wilgoszcza, OSP Mikołajewice, OSP Sadowie. Skupiają one w sumie 195 członków czynnych, 28 wspierających, 4 honorowych, w tym 2 Młodzieżowe Drużyny Pożarnicze i 2 Kobiece Drużyny Pożarnicze.

imprezy na terenie naszej gminy. W planach działalności na najbliższą przyszłość jest doposażenie jednostek w lepszy sprzęt i uzbrojenie osobiste, gdyż to one mają duży wpływ na bezpieczeństwo osób biorących udział w różnego rodzaju akcjach. Aby ten cel osiągnąć, potrzebne są pieniądze, a gmina Irządze jest gminą typowo rolniczą i jej budżet nie zawsze może spełnić oczekiwania społeczeństwa i nas druhów strażaków. Całość wydatków na ochronę przeciwpożarową pochodzi z budżetu gminy, czego nie można powiedzieć o działalności straży pożarnych w miastach, gdzie zadania te przejęły Państwowe Straże Pożarne finansowane z budżetu państwa. Sprzęt, którym dysponują nasze jednostki, ma już po 20 lat i więcej i jest jeszcze eksploatowany dzięki zaangażowaniu społecznemu druhów strażaków, lecz w czynie społecznym wszystkiego niestety zrobić się nie da.

nr 5/wrzesień – październik 2009

49


Poezja ~

żywica

/nie/wiara

{{{{{{{{

--------Palę fajkę, która nie jest fajką jestem palaczem bezdymnym nie palę namiętnie odkąd spalono wieże zburzyło mi się słowo oblubienica – wieża z kości łonowej musiałem odlubić kochanek wiary w celibacie nie wierzę w wieże palę mosty złudzeń zwietrzały tytoń sensów lampa filozoficzna zgasła jest jasność

O ile dwie siostry: drażliwość i złość pozwalają skłaniam się ku modelowi ,,uwięziony w bryłce bursztynu”. Ta bryłka porównana z moimi stopami jest i tak gorąca. ,,Brodzenie w chwili” – główny cel statutowy stowarzyszenia z samym sobą; samozaparcie starotaoisty. Czy taoiści bywają depresyjni? Bywam, wytrącony z siebie chwilami, zatopiony w pustce jak bursztyn rozpuszczany w oceanie Tao, mierzony nieustannie szklankami złocisto-bursztynowego płynu.

bezimienne,

*(=+/}[~/>;

wybarwione ]:(<-< Musieć myśleć bo sen kopie przytomnie myśleć musieć gdy marzec tkliwie łaje

Emot

iko

ny

((:-))

kipią słowa z marcowego garnka i mylą wszystkie

******************************************

języki świata imiona sączą

barwy

Bardziej nieuchwytny gdy siedzi nieporuszony i mówi ustami pieśni bałkańskich. Pisze się głagolicą a poezja esemesów skrzy się bardziej od ikon osobistej mitologii. Tak! Bliskość nuży bardziej niż nienasycone oddalenie. Córka Króla Dahomeju jest ognista nad ranem gdy dusza mnicha lewituje w tobie a wyzwalacz snów jest na najwyższych obrotach sfer chłopackich.

Marek Przybyła – urodził się w Katowicach, mieszka w Sosnowcu. Artysta malarz, grafik, rysownik, ilustrator i rzeźbiarz. Uprawia również prozę, poezję i esej. Zajmuje się także arteterapią. Autor ponad 30 wystaw indywidualnych i uczestnik ponad 20 zbiorowych. Absolwent PLSP w Katowicach. Członek ZPAP i SPP (w Nowym Sączu), a także Towarzystwa Bellmer. Niestrudzony eksplorator nieświadomości.

50

nr 5/wrzesień – październik 2009


Te wszystkie znaczki, szyfry, kolory Sztuka graficzna i sztuka słowa w przypadku twórczości Marka Przybyły wyraźnie się łączą (warto przypomnieć, że w pierwszym numerze„Nowego Zagłębia” prezentowaliśmy rysunki z cyklu Klucz barw). Można zapytać: Te wszystkie znaczki, być może szyfry, istniejące obok utworów – czym one są? Czy są jedynie ornamentami bądź ilustracjami, czy może jeszcze częścią wiersza? Odbiorca takich słowno-graficznych kompozycji mógłby skojarzyć je z tzw. kulturą esemesów, czyli z dostrzeganym ostatnio wpływem nowych mediów na tradycyjne gatunki literackie. SMS przestaje być tylko formą użytkową, co widać u Przybyły głównie w cyklu Emoty (wraz z cyklami I oraz Ikony tworzy całość przygotowywanego zbiorku Emotikony). Zapewne chodzi tu jednak o szerszy projekt, odwołujący się do doświadczeń, których założeniem jest poszerzenie tekstu literackiego o przestrzeń wizualną. Słowo znaczy bowiem nie tylko poprzez swe brzmienie, ale w jakimś stopniu również poprzez wygląd. Z tekstu można zbudować kompozycję, którą da się odczytywać jako obraz – dostrzegać to, co umyka oglądowi, nie dlatego że jest ukryte, lecz właśnie dlatego że znajduje się na powierzchni i przyzwyczailiśmy się nie zwracać na to uwagi. Wyodrębniony czy też dodany znak graficzny służy z kolei nadaniu tonu, jest zapowiedzią, najczęściej, nastroju. Jest to ważne, gdyż „ja” liryczne wierszy Marka Przybyły ma skłonności do autoanalizy. Stanem świadomości, który najbardziej je pociąga, jest pogranicze jawy i snu. Nawet depresyjność ma tutaj zabarwienie pozytywne. Gorsze samopoczucie zapowiada, że nieuchronne odcięcie się od świata będzie okresem kontemplacji, czasem, który można wykorzystać tylko dla siebie. Czy taoiści bywają depresyjni?/ Bywam, wytrącony z siebie chwilami,/ zatopiony w pustce jak bursztyn – mówi w wierszu Żywica. Motyw graficzny pełni podobną funkcję jak kolor – artysta sam zdradzał, że lubi przypisywać określone barwy realnym osobom. Mamy tu więc do czynienia z posłużeniem się pewnym kodem, umożliwiającym zaszyfrowanie tego, co prywatne. Niecierpliwie czekam na Emotikony. Paweł Sarna


Historia

Poszukiwacze zaginionego Zagłębia Dariusz Rozmus

We wrześniu 2009 roku nie tylko w naszym regionie stało się głośno o odkryciu archeologicznym dokonanym w Sosnowcu-Zagórzu, ale jest to tylko jedno z podobnych ważnych wydarzeń z kilku ubiegłych lat. W ostatnich latach dokonano niezwykle cennych odkryć wczesnośredniowiecznych stanowisk archeologicznych związanych początkami hutnictwa srebra i ołowiu na ziemiach polskich. Mówimy tutaj o badaniach prowadzonych w Dąbrowie Górniczej – Łośniu (prowadzący D. Rozmus – Muzeum Miejskie „Sztygarka” w Dąbrowie Górniczej) na gruntach p. Mysłowskich, a przede wszystkim p. Krawców i Wójcików w Dąbrowie Górniczej -Strzemieszycach (A. Rogaczewska – Muzeum Zagłębia w Będzinie), Przeczycach (A. Wójcik,

A. Bartczak archeolodzy z Łodzi), Siewierzu (archeolodzy z Wrocławia) i we wrześniu 2009 roku w Sosnowcu-Zagórzu (D. Rozmus). Chronologia stanowisk archeologicznych waha się pomiędzy XI i XII/XIII wiekiem. Datowania stanowisk archeologicznych dokonano na podstawie cech materiału ceramicznego oraz typologii zabytków archeologicznych, w tym: ozdób (kabłączki skroniowe, okucie kaptorgi, zawieszki półksiężycowate itp.), elementów uzbrojenia (topór, groty strzał), bardzo licznej i zróżnicowanej wewnętrznie

grupy odważników żelaznych w koszulkach z brązu oraz odważników ołowianych i innych. Dodatkowo wykonano liczne analizy zawartości węgla radioaktywnego C14 w próbkach z obiektów archeologicznych. Znaleziskiem przesądzającym wszelkie wątpliwości natury chronologicznej okazał się odnaleziony w 2006 roku w Dąbrowie Górniczej-Łośniu szkliwiony garnek mający konstrukcję typową dla XII wieku, wypełniony monetami – srebrnymi denarkami książąt Władysława Wygnańca (panował w latach1138–1146) oraz Bolesława Kędzierzawego (żył w latach 1121–1173). Dodatkowo w garnku znaleziono prawie dwa kilogramy surowych wytopionych placków srebra. W skład skarbu dodatkowo wchodzi jeden denarek Bolesława Krzywoustego (na rewersie rycerz/ książę zabijający smoka) oraz jedna moneta pochodząca najprawdopodobniej z końca XI wieku, tzw. krzyżówka z pastorałem. Według wstępnych ustaleń specjalisty numizmatyka prof. Stanisława Suchodolskiego skarb został ukryty pomiędzy rokiem 1160 oraz 1165. Od tej pory jest on szerzej znany jako „Skarb Hutnika” i można go obejrzeć w Muzeum Miejskim „Sztygarka” w Dąbrowie Górniczej. Wszystko zaczęło się jednak kilkadziesiąt lat temu w latach 30. ubiegłego wieku. W Strze-

Na zdjęciu widoczne resztki bruku kamiennego (1) oraz owalna ciemna struktura (2) będąca spągiem pieca hutniczego, jednego z trzech odkrytych na obszarze jednego ara podczas badań w Sosnowcu-Zagórzu. Na powierzchni leżą kęsy żużlu miseczkowatego z dymarek do wytopu żelaza, tutaj użyte wtórnie do redukcji związków ołowiu. Fot. arch. autora

52

nr 5/wrzesień – październik 2009


mieszycach Wielkich na „Czerpaku” odkryto bardzo stare cmentarzysko sięgające początkami XI wieku. Wyniki badań opublikowano jednak dopiero na przełomie lat 50. i 60. XX wieku. Groby były bardzo bogato wyposażone. Znaleziono w nich ozdoby ze srebra, z brązu i ołowiu, szkliwioną kolorową ceramikę, a także pozłacaną srebrną kaptorgę (puzderko, torebka na amulety, pachnidła, a nawet relikwie). Noszono je na szyi. Najczęściej są one kształtu trapezowatego. Z tego cmentarzyska znana jest również zawieszka półksiężycowata, tzw. lunulla, ozdoba pochodzenia orientalnego. Drugą tego typu ozdobę w Zagłębiu i jedną z nielicznych w Polsce odkryto we wrześniu 2009 roku w Sosnowcu-Zagórzu. Najciekawsze

Zawieszka półksiężycowata, przełom XII i XIII wieku. Fot. arch. autora

zabytki z cmentarzyska w Strzemieszycach Wielkich znajdują się w tej w zbiorach Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Niestety, podczas wojny, a także już po niej część znalezisk zaginęła, w tym wspomniana pozłacana kaptorga. Piękne fotografie zabytków, które ocalały, można obejrzeć w albumie Skarby ziemi wydarte– Górny Śląsk i pogranicze wydanym w Katowicach w 2005 roku. Łosień od Strzemieszyc oddziela dystans 3–4 km. Możemy nawet przyjąć, że cmentarzysko to obsługiwało osady w Strzemieszycach i Łośniu. Przez wiele dziesiątków lat nie rozumieliśmy, skąd brało się bogactwo ludzi spoczywających na tym cmentarzysku. Od momentu odkryć w Łośniu (lub Łosieniu – obie formy są prawidłowe) wiemy, że podstawą wysokiego standardu życia tych ludzi było hutnictwo srebra i ołowiu. Mówimy o hutnictwie, ale oczywiście ono samo nie mogłoby występować bez górnictwa rudy ołowiu. W tym wypadku mamy przede wszystkim na uwadze siarczek ołowiu, czyli galenę. Uzyskanie ołowiu metalicznego z występującej najczęściej w naturze rudy – galeny, jest możliwe na wiele sposobów. W pierwszym etapie odbywa się prażenie galeny, w wyniku czego otrzymywany jest tlenek ołowiu (glejta). Następnie doprowadza się do uzyskania ołowiu i ewentualnego odciągnięcia domieszki srebra, która występuje w rudzie.

Ku zaskoczeniu nie tylko archeologów, ale można datować na wiek XI i XII/XIII. Istnieprzede wszystkim specjalistów od dawnego ją jednak przesłanki, na razie pośrednie, które hutnictwa (prof. M. Karbowniczek, dr I. wskazują, że być może uda się przesunąć Suliga z AGH) okazało się, na co wskazują początki hutnictwa na naszym terenie na wyniki dotychczasowych analiz, że główną wiek IX. Wskazują na to pochodzące z wczerolę w procesie pozyskiwania ołowiu w mi- śniejszych okresów zabytki archeologiczne, kroregionie strzemieszycko-łosieńskim od- czy też analizy chemiczne zanieczyszczeń grywało żelazo i związki żelaza. Jest to o tyle powstałych w procesie hutniczym, które zaskakujące, że o tej metodzie wspomina się odłożyły się w torfowiskach (inż. L. Chrust). dopiero w XVI wieku. Wydaje się, że ośrodki hutnicze na naWyroby hutnicze były przedmiotem szych ziemiach były wielokrotnie niszczone. handlu. Świadczą o tym bardzo liczne cię- Najstarszy horyzont zniszczeń wiąże się żarki i odważniki ołowiane, a także żelazne z wydarzeniami z drugiej połowy XII wieku, w brązowych koszulkach odnajdowane na pytanie – jakimi? Niektóre z ośrodków stanowiskach archeologicznych. Najwięcej hutniczych odradzają się zaraz potem, inne tych zabytków odkryto w Łośniu. Ilość po kilkudziesięciu latach. Kolejny przykład odnalezionych w tym regionie odważników to wydarzenie z przełomu XIII i XIV wieku. i ciężarków ustępuje tylko wielkim empo- Najprawdopodobniej jest to ślad ścierania riom handlowym położonym na wybrzeżu się o władzę w Polsce Wacława II Czeskiego morskim lub w portach śródlądowych, ale z Władysławem Łokietkiem. służących jako przystanie wyjściowe dla Miejmy nadzieję, że następne lata przyniożeglugi morskiej (np. Truso, w rejonie dzi- są kolejne ekscytujące odkrycia poszerzające siejszego Elbląga). Świadczy to o nasileniu naszą wiedzę o wczesnośredniowiecznym handlu w tym regionie. A wiadomo, żeby prowadzić handel, trzeba mieć atrakcyjne towary na zbyciu. Tymi towarami były przede wszystkim ołów, srebro i półprodukty potrzebne do produkcji szkła czy też szkliwienia naczyń (tlenki ołowiu) w postaci tzw. glejty handlowej. Żeby ułatwić transport, glejta była brykietowana do postaci placków. Ostanie odkrycia z Siewierza w rejonie romańskiego kościółka św. Jana wskazują na brykietowanie wytopionego ołowiu w postaci sztab przypominających sztaby złota z Fortu Knox w USA o wadze nawet 10 kg. Osobnym zagadnieniem jest fenomen szkliwienia naczyń. Rozpoznajemy w tym miejscu najstarszy horyzont chronologiczny wykorzystania tej techniki zdobienia naczyń ceramicznych w Polsce. Dodatkowo widzimy Fragment szkliwionej ceramiki ozdobiony ornamentem bizantyjskim, niezwykłe wprost bogactwo ornamenty- Dąbrowa Gronicza-Łosień. Fot. arch. autora ki wykorzystanej w zdobieniu garnków. Niewątpliwie mamy tutaj również do czy- zagłębiu metalurgii srebra i ołowiu. Dzięki nienia z obcymi, często bardzo odległymi odkryciom w Dąbrowie Górniczej-Łośniu powpływami. Przykładem może być skorupa wołano dział archeologii w Muzeum Miejskim naczynia ozdobiona ornamentem bizantyj- „Sztygarka”. Mam nadzieję, że fenomenalne skim. O ile mi wiadomo, nie ma drugiego odkrycia na Zagórzu zaowocują powstaniem takiego zabytku na naszych ziemiach. Na kolejnego działu archeologii, tym razem dyszach umożliwiających sztuczny nawiew w Muzeum w Sosnowcu. Nasza ziemia do pieców hutniczych zaobserwować można kryje jeszcze bardzo dużo skarbów dawczasami znaki ukośnego krzyża, a na jednym nej kultury i głównym celem jest nie tylko naczyniu widzimy ślady tajemniczego zapisu, ich odszukanie, ale przede wszystkim ich którego sensu nie rozumiemy. Dotykamy ocalenie. Działalność budowlana i przetutaj też zagadnienia rozbudowanych po- mysłowa niepoddana żadnemu nadzorowi trzeb estetycznych u naszych przodków. archeologicznemu prowadzi do zniszczenia Dzięki wykopaliskom wiemy obecnie, że bezcennych świadectw naszej przeszłości. opis średniowiecznej, „mrocznej” i „siermięż- I nie chodzi w tym wypadku o złą wolę (choć nej” kultury nie pasuje do obrazu standardu i takie przypadki się zdarzają), wynika to życiowego ludzi mieszkających w rejonie najczęściej z niewiedzy i ogromnego tempa dawnego wczesnośredniowiecznego zagłębia prac z użyciem ciężkiego sprzętu. Dlatego hutnictwa metali kolorowych. też sadzę, że każde miasto naszego regionu Dotychczasowe najwcześniejsze znane powinno mieć przy muzeach czy też izbach ślady hutnictwa srebra i ołowiu w regionie pamięci (zwykle odziały MOK-u) stanowisko Dąbrowy Górniczej, Siewierza i Sosnowca archeologa miejskiego.

nr 5/wrzesień – październik 2009

53


Region

„Rokitnianka” Czesław Orliński

Tradycje ruchu spółdzielczego w Szczekocinach i okolicy są żywe do dziś. Istnieją tutaj Spółdzielcza „Agrofirma”, Spółdzielnia „Galmet”, Gminna Spółdzielnia. Już w 1909 roku powstało tu pierwsze

Założyciele mleczarni w Rokitnie. Fot. arch. autora

zrzeszenie członków dzisiejszego Banku Spółdzielczego, wówczas towarzystwa oszczędnościowo-pożyczkowego, który w tym roku obchodzi 100-lecie istnienia. Jedną z pierwszych w Polsce międzywojennej była Spółdzielnia Mleczarska w Szczekocinach. W pobliskiej wiosce Rokitno grupa rolników producentów mleka założyła w 1923 roku mleczarnię. Z czasem produkcję przeniesiono do Szczekocin na miejsce dzisiejszego budynku Spółdzielni „Galmet”. Wzrastająca produkcja mleka, trudne warunki lokalowe, zabiegi rolników i ówczesnego kierownictwa zakładu ze znanym i zasłużonym działaczem spółdzielczym Antonim Lewandowskim spowodowały powstanie w październiku 1965 roku nowego zakładu mleczarskiego za miastem w dzielnicy przemysłowej. W nazwie zakładu z uwagi na początki zakładu we wsi Rokitno do dziś używana jest nazwa „Rokitnianka”. Największe dostawy mleka wynosiły wówczas 50 tys. litrów na dobę, a produkcja masła wynosiła tonę dziennie. Dziś – mówi prezes O.S.M. „Rokitnianka” w Szczekocinach Jerzy Józefowski – poprzez modernizację zakładu, kosztem ponad 15 mln złotych wybudowano nową proszkownię, zakupiono nowe kotły, wyłożono płytkami cały zakład, wymieniono tabor samochodowy na nowy, spółdzielnia skupuje dwa razy więcej mleka – 100 tys. litrów dziennie mimo spadku ilości dostawców o połowę – z 3000 do 1450, natomiast produkcja masła po uruchomieniu nowej linii technologicznej wzrosła do 10 ton na dobę. W ostatnich latach, dzięki dopłatom bezpośrednim dla rolników z Unii

54

Europejskiej, następuje koncentracja produkcji mleka. Na dużą skalę wprowadza się w żywieniu bydła sianokiszonki i kiszonki z kukurydzy. Prawie całość skupowanego mleka jest w klasie ekstra. Zakład specjalizuje się w 70% w produkcji masła i mleka w proszku na rynek krajowy, np. Śląsk, Zagłębie, Kraków, a głównie do państw Unii Europejskiej, ostatnio również do Meksyku i Chin. W ostatnim roku – zaznacza prezes Jerzy Józefowski – ze względu na trudności w sprzedaży produkcji na rynkach krajowych i zagranicznych zmuszeni byliśmy obniżyć ceny skupu mleka. Śledzimy rynek i jego zawirowania. Ostatnio zakupiliśmy sąsiadującą z naszym zakładem piekarnię, którą wykorzystujemy jako magazyn do przechowania, podczas kryzysu, naszej produkcji. Zakład posiada własną oczyszczalnię. Wśród 18 zakładów mleczarskich w województwie śląskim OSM Szczekociny jest największym tego typu zakładem pod względem obrotów i skupu mleka. Zatrudnia 40 pracowników. Dostawcami mleka są rolnicy z gmin Szczekociny, Irządze, Żarnowiec z powiatu zawierciańskiego, gminy Moskorzew, Secemin, Radków z powiatu włoszczowskiego, gminy Słupia z powiatu jędrzejowskiego. W ostatnich latach – mówi przewodniczący Rady Nadzorczej Spółdzielni „Rokitnianka” Stanisław Matyja, rolnik z Irządz – nasza spółdzielnia przeszła dużą transformację w zakresie przerobu mleka, modernizację transportu, nowych linii produkcyjnych, np. serków homogenizowanych, poszerzył się rynek zbytu na kraje Unii Europejskiej. Za ważne przewodniczący uważa ujednolicenie kosztów marży, tak aby hurtownie nie odbierały zysku mleczarni. Wzrastające ceny środków produkcji, nawozów sztucznych pogłębiają słabą opłacalność produkcji rolnej. Rolnicy zrzeszeni w spółdzielni szczekocińskiej wskazują na spadek cen skupowanego mleka. Podkreśla to Jan Słuszniak, rolnik ze wsi Sadowie gmina Irzadze – Szczególnie w ostatnim roku nastąpił spadek cen na mleko. Średnio otrzymuję 95 groszy za litr. Miesięcznie z własnego gospodarstwa liczącego 15 ha sprzedaję 4 tys. litrów mleka. Należy dodać, że zakład wspiera naszą działalność, otrzymujemy pożyczki na zakup chłodziarek, zakup jałówek hodowlanych rasy holsztyńsko-fryzyjskiej, zakup sprzętu do zbioru kukurydzy. Spółdzielnia wspiera organizacje społeczne w środowisku: koła

gospodyń wiejskich, szkoły, przedszkola, straż pożarną. Nasz kolega rolnik Grzegorz Sygiet z gminy Irzadze w 2007 roku zdobył tytuł Chłopa Roku w Racławicach. Waldemar Glinka, wiceprezes zakładu ds. produkcji wskazuje, że wprowadzenie innowacji: linii ciągłej do produkcji masła powoduje, że aby wyprodukować na dobę 10 ton masła, zakład skupuje dodatkowo

Członkowie Komisji Rolnictwa, Rady Gminy i kierownictwa zakładu przed głównym budynkiem mleczarni. Fot. Cz. Orliński

śmietanę z mleczarni w Sosnowcu, Myszkowie, Wadowicach, Skale, Chmielniku. Działająca od 3 lat druga proszkownia o wydajności 80 tys. litrów mleka na dobę dostarcza mleko w proszku na eksport do Holandii, Hiszpanii, Albanii, Bułgarii, Meksyku. – Nasza mleczarnia – dodaje wiceprezes Waldemar Glinka – w ciągu ostatnich 3 lat zwiększyła dwukrotnie wartość produkcji z 32 mln zł do 60 mln. Około 5 mln zł pozyskała mleczarnia z Unii Europejskiej m.in. na zakup nowych samochodów dostawczych. Z tablicy zawieszonej w połowie lipca na budynku mleczarni wynika, że wartość inwestycji w szczekocińskiej mleczarni w 2008 roku na zwiększenie produkcji rolnej wyniosła 2,8 mln zł, z tego pozyskano 1,1 mln zł środków z UE, natomiast wkład mleczarni wyniósł 1,6 mln zł. Zakład nie ma zadłużenia, inwestuje z amortyzacji, z zysku, z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich 2007–2013. W tym roku obok tradycyjnych wyrobów mleczarskich sprzedawanych w dwóch firmowych sklepach na rynku ukaże się nowy półprodukt – ser w pojemnikach do wypieku serników. Kierujący od 20 lat zakładem prezes Jerzy Józefowski i wiceprezes Waldemar Glinka podkreślają, że perspektywy rozwoju mleczarstwa zależą m.in. od większej promocji spożycia mleka w Polsce. Okazuje się, że Polak spożywa rocznie średnio 180 litrów mleka i przetworów, natomiast mieszkańcy Europy Zachodniej spożywają dwa razy więcej tych wyrobów – 350 litrów. W tym tkwią rezerwy zdrowego żywienia i tym samym promocji mleczarstwa. Realizowana w szkołach akcja „Szklanka mleka dla każdego ucznia” niewątpliwie temu służy.

nr 5/wrzesień – październik 2009


Wydarzenia „Zaczęło się w Polsce. Jesień Narodów ‘89”

Miejska Biblioteka Publiczna im. Gustawa Daniłowskiego w Sosnowcu była gospodarzem wystawy upamiętniającej 20. rocznicę upadku systemu komunistycznego w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej, zatytułowanej Zaczęło się w Polsce. Jesień Narodów`89. Wernisaż z udziałem zaproszonych gości odbył się 14 września w gmachu Biblioteki Głównej przy ul. Zegadłowicza 2/1. Gościem specjalnym i prelegentem w jednej osobie był dr hab. Antoni Dudek, politolog i historyk, pracownik naukowy Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Instytutu Pamięci Narodowej, autor kontrowersyjnej książki o upadku PRL Reglamentowana rewolucja. Rozkład dyktatury komunistycznej w Polsce 1988–1990. Wystawa prezentuje publikacje, archiwalia, świadectwa, fotografie i inne materiały dokumentujące przemiany rozpoczęte wydarzeniami 1989 roku. Kierowana jest do szerokiego kręgu odbiorców: mieszkańców miasta, uczestników wydarzeń, młodzieży licealnej, dla której stanowi doskonałą, „gotową” lekcję historii współczesnej, o której – jak wiadomo – niełatwo wypowiadać się w sposób odpowiedzialny. Wystawę można oglądać od 14 września do 14 listopada w lokalu Biblioteki Głównej. Wstęp wolny. Aneta Wcisło

Śląski Wawrzyn Literacki 2009 Śląski Wawrzyn Literacki to nagroda za najlepszą książkę minionego roku kalendarzowego, przyznawana jest przez czytelników Biblioteki Śląskiej w Katowicach od 1999 roku, kiedy to powołano

do życia Klub Dobrej Książki, mający na celu pogłębianie kultury obcowania z dziełami literackimi. Miłośnicy literatury współczesnej spotykają się w każdy ostatni czwartek miesiąca, aby dyskutować o godnych polecenia książkach współczesnych pisarzy, wydanych w roku poprzedzającym nominacje do nagrody. Wytypowane publikacje są przedstawiane słuchaczom przez krytyków, badaczy i znawców literatury z całego kraju. Wybór książki, która uhonorowana zostaje Śląskim Wawrzynem Literackim, należy jednak do czytelników. To oni w drodze plebiscytu wskazują tę najlepszą. Zwycięzca otrzymuje dyplom i statuetkę dłuta Zygmunta Brachmańskiego. Uroczystości przyznania Śląskiego Wawrzynu Literackiego towarzyszy prezentacja książki, zawierającej wszystkie wystąpienia laudatorów, wygłoszone w danym cyklu spotkań. Zazwyczaj podczas gali finałowej w gmachu Biblioteki Śląskiej obecny jest autor zwycięskiej książki. Od kilku lat gospodarzem spotkań jest znany wszystkim w środowisku literackim prof. Marian Kisiel.

Zdaniem organizatorów taki system pozwala dostrzec i poznać ważne dla polskiej kultury współczesnej dzieła literackie. Jak mówi dyrektor Biblioteki oraz pomysłodawca nagrody, prof. Jan Malicki: formuła konkursu nie zmieni się i nadal oparta będzie o zaufanie czytelników do znawców, którzy nominują najbardziej wartościowe – ich zdaniem – pozycje. Pierwszą nagrodę Śląskiego Wawrzynu Literackiego w roku 1999 otrzymał

Tadeusz Różewicz za tom Matka odchodzi, kolejną za 2000 rok – Czesław Miłosz za tom To, w 2001 roku Ewa Lipska za tomik wierszy Sklepy zoologiczne, w 2002 roku Walery Pisarek za Nową retorykę dziennikarską, w 2003 roku Maciej Maleńczuk za poemat Chamstwo w Państwie. Statuetka za 2004 rok powędrowała do Janusza Głowackiego za książkę Z głowy, rok później czytelnicy uhonorowali Pamięć i tożsamość Jana Pawła II. W tegorocznym Plebiscycie Czytelników Biblioteki Śląskiej na Książkę Roku 2008 najwięcej głosów otrzymali: w głosowaniu tradycyjnym: Balzakiana Jacka Dehnela (41,98%), drugie miejsce zajęła książka Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza Beaty Nowackiej i Zygmunta Ziątka (19,85%); w głosowaniu internetowym:pierwsze miejsce – Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza Beaty Nowackiej i Zygmunta Ziątka (50,84%), drugie miejsce – Dzienniki 1927–1969 Anny Kowalskiej (20,56%).

nr 5/wrzesień – październik 2009

55


Wydarzenia FORUM INICJATYW POZARZĄDOWYCH 18 września Prezydent Miasta Dąbrowy Górniczej Zbigniew Podraza zainaugurował pierwsze zagłębiowskie FIP, imprezę promującą organizacje pozarządowe działające w naszym regionie. Podczas otwarcia obecni byli deputowany do Parlamentu Europejskiego prof. Adam Gierek oraz senator RP Zbigniew Meres. Już wcześniej plac przed Pałacem Kultury Zagłębia pokryły kolorowe namioty organizacji pozarządowych. W każdym z nich można było nie tylko porozmawiać z członkami fundacji i stowarzyszeń, ale także obejrzeć multimedialne prezentacje, zapoznać się z materiałami promocyjnymi, a nawet kupić domowe smakołyki. W prowadzeniu stoisk oraz zabawach przeznaczonych dla najmłodszych pomagali wolontariusze, którzy stanowili najlepszą reklamę dla swoich organizacji. Gratką dla wielbicieli motoryzacji okazały się samochody jednego z klubów automobilowych oraz oryginalna taksówka przystosowana do przewozu osób niepełnosprawnych. Dla bibliofilów Stowarzyszenie Bibliotekarzy przygotowało przytulny kącik pełen książek i informacji o swojej placówce. Zadbano również o zdrowie – w namiotach diabetyków, dietetyków oraz PCK można było wykonać podstawowe badania lekarskie, a przy stoisku Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami zapoznać się z losami naszych czworonożnych przyjaciół. Amatorzy sztuki zaglądali do namiotów wypełnionych sztalugami, na których prezentowali swoje dzieła mali i dorośli artyści.

Program artystyczny imprezy obejmował występy wychowanków świetlic środowiskowych oraz fundacji teatralnej. Widzowie obejrzeli również pokaz ratownictwa medycznego. Równolegle do występów, w sali kina Kadr, odbywało się spotkanie lokalnych władz oraz przedstawicieli organizacji pozarządowych, w czasie którego dyskutowano na temat inte-

gracji i zmian w tej sferze. Później, dla wszystkich zainteresowanych, urządzono projekcje filmów o ekonomii społecznej i działalności zagłębiowskich organizacji pozarządowych. Finalnym punktem imprezy był występ zespołu TOMATO, który zagrał dla mieszkańców i gości w sali koncertowej Pałacu Kultury Zagłębia.

Obecność podczas FIP zaznaczył również Związek Zagłębiowski, który zaprezentował swoje wydawnictwa, w tym dwumiesięcznik „Nowe Zagłębie”. Tekst i fot. ZEW

Święto organizacji pozarządowych na Placu Stulecia w Sosnowcu Po raz pierwszy w historii Trzeciego Sektora w Sosnowcu, w dniu 25 września, z inicjatywy Związku Zagłębiowskiego, Sosnowieckiej Inicjatywy Dialogu Obywatelskiego oraz Komisji Konsultacyjnej ds. Współpracy Miasta Sosnowca z Organizacjami Pozarządowymi i Organizacjami Pożytku Publicznego, pod patronatem Prezydenta Miasta Sosnowca odbył się I Festiwal Organizacji Pozarządowych – Sosnowiec 2009. W festiwalu, który poprzedziła konferencja popularno-naukowa pt. „Organizacje pozarządowe – Razem dla Miasta” wzięło udzial 35 stowarzyszeń i organizacji pozarządowych. Prezentowały one swój dorobek, informowały mieszkańców miasta o prowadzonej działalności i zapraszały uczestników festiwalu do współpracy. Ponad 150 sosnowieckich organizacji pozarządowych zrzesza ponad 30 tys. mieszkańców. Obok działań zmierzającycyh do zaspokajania potrzeb swoich członków organizacje pozarządowe prowadzą działność na rzecz mieszkańców miasta, współpracują z samorządem miejskim, realizując zadania pożytku publicznego. MB

Dożynki 2009 Jak co roku w wielu gminach i powiatach całego Zagłębia świętowano tradycyjne dożynki. 30 sierpnia 2009 roku na stadionie Milenium w Wojkowicach odbyły się Dożynki Powiatowe i Diecezjalne 2009. Gospodarzami byli Starostwo Powiatowe w Będzinie i Urząd Miasta Wojkowice. Dożynki rozpoczęły się barwnym korowodem rolników z całej diecezji sosnowieckiej, który poprowadzili gospodarze: biskup Grzegorz Kaszak z diecezjalnym Dusz-

56

pasterzem Rolników ks. Arturem Przybyłko, Starosta Będziński Adam Lazar wraz z burmistrzem Wojkowic Andrzejem Cembrzyńskim

oraz starostowie dożynek. Po korowodzie mszę św. na stadionie Milenium odprawił nowy biskup sosnowiecki ks. dr Grzegorz Kaszak, który zaapelował o godne warunki życia rolników. Podczas uroczystości rolnikom z powiatu będzińskiego wręczono odznaczenia „Zasłużony dla Rolnictwa” przyznane przez ministra rolnictwa i rozwoju wsi. W części artystycznej wystąpiły zespoły Jasieniczanka z Jasienicy, Zespół Regionalny z Niegowonic oraz Zespół Pieśni i Tańca Mały Śląsk. Tekst i fot. UM Wojkowice

nr 5/wrzesień – październik 2009


Wydarzenia Benefis Bernarda Sołtysika

Fot. www.siewierz.pl

W niedzielę 4 października w wypełnionej po brzegi sali widowiskowej Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury w Siewierzu odbył się benefis wszechstronnego kompozytora, niezwykłego muzyka, wspaniałego pedagoga, siewierzanina Bernarda Sołtysika, który obchodził jubileusz 45-lecia działalności twórczej. Uroczystość rozpoczęła Młodzieżowa Orkiestra Dęta z Wojkowic Kościelnych, która wykonała hit z lat 70. autorstwa Bernarda Soł-

tysika Kochajmy wojskowe orkiestry z repertuaru Zespołu „Pro Contra”. Zgromadzonych powitał burmistrz Zdzisław Banaś, który pogratulował benefisantowi sukcesów w dotychczasowej pracy twórczej oraz podziękował za wkład i zaangażowanie w kulturalne i społeczne życie gminy Siewierz. Koncert poprowadził znany dziennikarz radiowy Radia Katowice Cezary Orzech. Wśród wykonawców wystąpił m.in. chór Resonans Con Tutti z Zabrza. Na uroczystość przybyły także Lucyna Owsińska i Elżbieta Jagiełło z legendarnego Zespołu Wokalnego z lat 70. „Pro Contra” założonego przez

Dworska Izba w Siewierzu Izba Tradycji i Kultury Dawnej w Siewierzu funkcjonuje od 2005 roku. Jej siedzibą jest klasycystyczny dworek z początku XIX wieku. Należący początkowo do siewierskiej rodziny Franków, został w 2 poł. XIX wieku przeznaczony na urząd gminy. Funkcję tępełnił do zakończenia II wojny światowej. Następnie przez długie lata funkcjonował jako przedszkole. W latach 2004-2005 został zaadaptowany na potrzeby wystawowe. Obecnie Izba Tradycji obejmuje cztery działy tematyczne. Pierwszym z nich jest dział archeologiczny, który zawiera tematykę związaną z badaniami archeologicznymi przeprowadzonymi na zamku w Siewierzu w 2007 roku. W gablotach można zobaczyć ceramikę datowaną od XIII/XIV do XVIII wieku, militaria w postaci grotów strzał i bełtów kuszy oraz inne przedmioty codziennego użytku. Drugi obejmuje tematykę związaną

Bernarda Sołtysika. Panie wręczyły jubilatowi na pamiątkę współpracy kryształowy fortepian z wygrawerowaną dedykacją. Uroczystość była znakomitym podsumowaniem dotychczasowego dorobku artysty. 45-letnia działalność twórcza Bernarda Sołtysika prezentowana była na projekcjach z wykorzystaniem archiwalnych zapisów telewizyjnych, które przeplatane były wspomnieniami benefisanta oraz jego przyjaciół, a także występami artystycznymi. Na wnioski złożone przez Burmistrza Zdzisława Banasia, Jubilat otrzymał: Odznakę Honorową „Zasłużony dla Kultury Polskiej” nadaną przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Bogdana Zdrojewskiego oraz Złotą Odznakę Honorową „Za zasługi dla Województwa Śląskiego” nadaną przez Sejmik Województwa Śląskiego, którą wręczył Radny Sejmiku Marian Gajda. Gratulacje Benefisantowi złożyli: Burmistrz Zdzisław Banaś, Przewodnicząca Rady Miejskiej Barbara Bochenek, przedstawiciele TVP Katowice, rodzina Jubilata, jego przyjaciele, znajomi i sąsiedzi z Siewierza. Grzegorz Podlejski

z historią Siewierza i Księstwa Siewierskiego. Prezentowane są tu m.in. makiety zamku z okresu jego świetności (XVIII wiek) oraz nieistniejącego dziś ratusza. Trzeci dział jest związany z rzemiosłem dawnym. Prezentowane w nim eksponaty przedstawiają dawne zawody cechowe i narzędzia z nimi związane. Ostatni dział to Galeria Twórców Ziemi Siewierskiej, gdzie lokalni artyści (rzeźbiarze, malarze) wystawiają swe dzieła. Ich tematyka jest różna – dawne zawody, zabytki Siewierza, krajobrazy, a także abstrakcje. Artur Rok Fot. www.siewierz.pl

PODRÓŻNIK, POETA, REDAKTOR 5 października w siewierskiej bibliotece z czytelnikami spotkał się globtroter, poeta i dziennikarz Zbigniew A. Wieczorek (na zdjęciu trzeci od lewej). Opowiadał o swym ostatnim tomiku Wojaczek 50-letni, który zawiera zarówno wiersze, jak i fotografie wykonane podczas podróży zagranicznych, m.in. do Stanów Zjednoczonych i Francji. Przy tej okazji autor przekazał też spostrzeżenia na temat twórczości Rafała Wojaczka, Emila Zegadłowicza oraz Cypriana Kamila Norwida. Śladami tych twórców zdarzało mu się bowiem podążać. Podczas spotkania wiele mówiono również o pięknie ziemi jurajskiej i zagłębiowskiej, o zmianach, jakie zachodzą na terenie byłego historycznego Księstwa Siewierskiego, w tym o rekonstrukcji zamku. Pani dyrektor Magdalena Szlachta stworzyła jak zwykle miłą i gościnną atmosferę. Zbigniew A. Wieczorek pochodzi z Zawiercia, jest m.in. sekretarzem redakcji miesięcznika „Życie Dąbrowy Górniczej”. Obecnie mieszka w Dobieszowicach (powiat będziński). Oprócz wymienionego tomiku wydał jeszcze trzy inne książki. Młodzież szczególnie interesowały zapisy na jego blogu firmowanym przez redakcję „Newsweeka” (www.zewpress.redakcja.pl).

OKNO ŻYCIA We wrześniu w diecezji sosnowieckiej, przy zakonie sióstr karmelitanek uruchomione zostało Okno Życia - miejsce, w którym każda matka może anonimowo zostawić niedawno urodzone dziecko. Wentylowane i ogrzewane pomieszczenie wyposażono w alarm, który wezwie siostry. Matka pozostawiająca dziecko zachowa anonimowość i nie będzie poszukiwana przez sąd. Natomiast dziecko natychmiast przewiezione zostanie do szpitala na oddział noworodków. Po niezbędnych badaniach o jego losie zadecyduje sąd wraz z ośrodkami adopcyjnymi. Pierwsze polskie Okno Życia zostało otwarte w marcu 2006 roku w Krakowie. ac

nr 5/wrzesień – październik 2009

57


Wydarzenia Czempiony rozdane najlepszym

18 września w sympatycznym sosnowieckim lokalu Czarci Młyn odbyła się kolejna gala – wręczenie certyfikatów, tzw. Czempionów, dla firm działających w szeroko rozumianej branży turystycznej. Jej organizatorem było Wydawnictwo Regiony mające korzenie zagłębiowskie. I tym razem nagrodzonych zostało kilkadziesiąt firm z różnych branż, których przedstawiciele przyjechali praktycznie z całej Polski. Niektórzy ubrani byli w stroje regionalne (góralskie), tak jak np. szefostwo kompleksu wypoczynkowego „Dukat” z Czarnego Dunajca. W kategorii kluby żeglarskie uhonorowano Jacht Klub Pogoria III (Dąbrowa Górnicza). Na wstępie o regionie, jego historii i atrakcjach mówił obecny na gali profesor Uniwersytetu Śląskiego i prezes Związku Zagłębiowskiego Marek Barański. Nagrody wręczali przedstawiciele kapituły z redaktorem Henrykiem Kocotem, dyrektorem projektu Izabelą Hlond- Machałą oraz dyrektor Śląskiej Izby Turystyki Władysławą Kazimierczak. Podstawą do wyróżnienia najlepszych firm były głosy klientów-internautów oraz badania socjologiczne z zastosowaniem metody ankietowania. ZEW PUNKT DLA BEZDOMNYCH Od września rozpoczął działalność Punkt Porad Socjalnych dla Osób Bezdomnych w Sosnowcu. Punkt mieści się na terenie noclegowni Caritas przy ul. Kaliskiej 25. Inicjatywa ma na celu szeroko pojętą pomoc ukierunkowaną na usamodzielnienie się i rozpoczęcie normalnego życia. W zakres działaności wchodzi poradnictwo socjalne, zawodowe oraz porady prawne. Każdy, kto zgłosi się do punktu, poza fachową pomocą będzie mógł bezpłatnie skorzystać z komputera i drukarki oraz dostępu do Internetu. Punkt czynny jest w każdą środę od 16 do 18 oraz w soboty od 10 do 12. ac

58

PÓŁ WIEKU „EKONOMIKA”

W październiku 2009 roku Zespół Szkół Ekonomicznych w Sosnowcu świętował 50-lecie powstania. Patronat honorowy nad obchodami jubileuszowymi objęli prof. Jerzy Buzek, przewodniczący Parlamentu Europejskiego oraz Kazimierz Górski, prezydent miasta Sosnowca. Na czele Komitetu Honorowego stanął Wilhelm Zych. Placówka edukacyjna rozpoczęła działalność jako wydział przy Zasadniczej Szkole Zawodowej w Sosnowcu przy ul. Kilińskiego 25. Następnie szkoła przeprowadziła się do byłego internatu Technikum Hutniczego przy ul. Świerczewskiego 66. Organizatorem sosnowieckiego „ekonomika” był mgr Kazimierz Cesarz. – Od tego wydarzenia upłynęło wiele czasu; wiele roczników naszych absolwentów również opuściło nasze mury. Z satysfakcją obserwujemy, jak pracują w urzędach, bankach, firmach. Nie kształciliśmy ich na darmo i zawsze staraliśmy się dostosowywać profil kształcenia do po-

trzeb rynku pracy. Do historii przeszło już to, kiedy kształciliśmy przeważnie księgowych oraz handlowców – powiedziała nam dyrektor ZSE mgr Alicja Fronio (na zdjęciu). Z dumą oprowadzała nas po szkole, prezentując m.in. świeżo wyremontowaną (dzięki staraniu gminy) pełnowymiarową salę gimnastyczną oraz szkolny sztandar. Wkrótce też dojdzie do kolejnej inwestycji przebudowy pobliskiego placu na boisko szkolne z prawdziwego zdarzenia. Z okazji jubileuszu ukazała się monografia szkolna wydana przez PPUH Progress z Sosnowca. Pracami redakcyjnymi zajmowały się mgr Urszula Gbyl i mgr Maria Koźmin. Główne uroczystości jubileuszowe odbyły się 9 października na Wydziale Nauk o Ziemi Uniwersytetu Śląskiego. Wcześniej z tej samej okazji w maju miał miejsce Rajd Pokoleń, odsłonięto tablicę pamiątkową oraz poświęcono nowy sztandar. ZEW

nr 5/wrzesień – październik 2009


Wydarzenia

„Energia” – projekt multimedialny Międzynarodowe Triennale Grafiki także w „Elektrowni” Galeria Sztuki Współczesnej „Elektrownia” w Czeladzi (obiekt poindustrialny na terenie kopalni „Saturn”) została zaproszona do współorganizacji jednej z najbardziej prestiżowych w Europie i na świecie imprez graficznych – Międzynarodowego Triennale Grafiki – Kraków 2009. Od 16 października do 15 listopada 2009 roku „Elektrownia” proponuje osobom zainteresowanym sztuką tzw. nowych mediów projekt-wystawę multimedialną pt. „Energia”, która powstała specjalnie z myślą o MTG i Festiwalu ArsGrafia 2009 w Katowicach. Kuratorem wystawy jest dr Marta Raczek

historyk sztuki, wiceprezes Międzynarodowego Stowarzyszenia Grafików. Wystawa jest częścią Programu Głównego Międzynarodowego Triennale Grafiki – Kraków 2009 oraz Festiwalu ArsGrafia 2009 w Katowicach. Wernisaż odbędzie się 15 października o godz. 18.00. Organizatorem wystawy „Energia” jest Akademia Sztuk Pięknych w Katowicach, a partnerami Stowarzyszenie Inicjatyw Kulturalnych i Miasto Czeladź. Wystawa multimedialna „Energia” w „Elektrowni” to projekt wpisujący się w ekspozycje, które zostały otwarte m.in. w katowickich galeriach: Rondzie Sztuki, Galerii Sztuki Współczesnej BWA, Mu-

zeum Śląskim, Muzeum Archidiecezjalnym, Art Nova 2 ZPAP Oddział w Katowicach, Górnośląskie Centrum Kultury. W programie MTG Kraków znajduje się wiele znanych, cenionych wystaw cyklicznych – Triennale Grafiki Polskiej, Mini-Digital Płock, Triennale Kolor w Grafice Toruń, Triennale Premio di Citta Chieri i oczywiście wielkie wystawy naszych stałych partnerów – Triennale PrintArt Katowice 2009, Międzynarodowe Triennale Grafiki Wiedeń 2010, Międzynarodowe Triennale Grafiki Oldenburg 2010 oraz Triennale Grafiki Ingrafica Cuenca 2010 w Hiszpanii. W czasie trwania MTG Kraków 2009 w Polsce i krajach Europy odbywa się ponad 70 wystaw grafiki. W Polsce do projektu MTG przystąpiło 17 miast, 30 ważnych instytucji kultury (8 muzeów, 3 akademie sztuk pięknych, instytuty sztuki, centra sztuki, galerie). Wiesława Konopelska

nr 5/wrzesień – październik 2009

59


Region

Katalog prasy lokalnej „Jaworznicki Sokół” odpowiednio do nazwy miał swoje wzloty i upadki. Początki były skromne, w zamierzeniach miał to być nieregularnik dokumentujący imprezy kulturalne organizowane przez wydawcę. Powstał w 2000 roku. O dziwo, bardzo szybko czasopismo zaczęło się rozwijać, stało się regularnie ukazującym się miesięcznikiem kulturalnym uczestniczącym w życiu Jaworzna, chętnie czytanym przez mieszkańców. W każdym numerze prezentowano teksty poetyckie oraz prozatorskie – zarówno autorów uznanych w Polsce (Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Andrzej Sosnowski), jak i obiecujących debiutantów. Na łamach pojawiały się przekłady (m.in. wiersze Federica Garcii Lorki, Charlesa Bukowskiego), a także recenzje nowości wy-

dawniczych. W części literackiej stałe miejsce miały również felietony, wywiady i komentarze odautorskie. Szeroka formuła periodyku przejawiała się w zainteresowaniu filmem, teatrem, muzyką poważną i rozrywkową, współczesną sztuką. „Sokół” rozszerzył swoje zainteresowania także o działalność wydawniczą (w serii „Biblioteka Sokoła” wydano książki promujące jaworznickich twórców. Były to tomiki: Sławomira Matusza, Alicji Dudek, Jana Ryszarda Drąga). W 2003 roku zaczęły się dla czasopisma gorsze czasy, przede wszystkim zawężono jego formułę. Obecnie „Jaworznicki Sokół” ukazuje się jako kwartalnik. Wydawca: Miejskie Centrum Kultury i Sportu w Jaworznieł redaktor naczelny: Bartłomiej Kamiński. Gazeta bezpłatna.

Od 100 lat walczą z „czerwonym kurem”

12 września Ochotnicza Straż Pożarna w Porębie obchodziła jubileusz 100–lecia swojego istnienia. Uroczysta zbiórka przed Urzędem Miejskim w Porębie zgromadziła 15 jednostek okolicznych OSP. Z orkiestrą strażacką z Giebła i pocztami sztandarowymi przemaszerowano do kościoła p. wezw. Ducha Świętego na mszę św. w intencji strażaków i ich rodzin, którą celebrował ks. biskup Jan Wątroba. Wśród zaproszonych gości obecni byli m.in. senatorowie RP Zbigniew Meres i Zbigniew Szaleniec, eurodeputowana Małgorzata Handzlik, wicewojewoda śląski Stanisław Dąbrowa, starosta zawierciański Ryszard Mach, radny wojewódzki Marian Gajda, radni powiatowi Zbigniew Sałaciński, Mieczysław Skręt i Tomasz Ślusarski, burmistrz Siewierza Zdzisław Banaś, wiceprezydent Zawiercia Barbara Łada, komendant powiatowy PSP w Zawierciu Marek Fiutak, st. bryg. w st. spocz. Stanisław Pasiut i Czesław Błażkiewicz, władze

60

miejskie, radni oraz delegacje organizacji społecznych i instytucji z miasta oraz powiatu zawierciańskiego. – W maju 1909 roku powołano Porębską Ochotniczą Straż Ogniową - przypomniał z kart kroniki prezes OSP Poręba Wiesław Pańczyk. Głównym inicjatorem założenia straży był proboszcz miejscowej parafii Franciszek Pędzich i wójt Gminy Ernest Erbe, pełniący funkcje pierwszego naczelnika OSP. Zrzeszała ona 18 członków czynnych, przy czym wyposażenie jej było bardzo skromne. Na stanie straży było 6 sztuk bosaków, 12 toporów, 2 beczki na wodę, 6 wiader i jedna trąbka do sygnalizowania w razie pożaru. Biskup Jan Wątroba poświęcił lekki samochód ratowniczo-gaśniczy i sztandar ufundowany przez ks. kanonika Andrzeja Michalaka i burmistrza Poręby Marka Śliwę. Prezes Zarządu Wojewódzkiego ZOSP w Katowicach gen. bryg. Zbigniew Meres odznaczył sztandar Złotym Znakiem Związku, a radny wojewódzki Marian Gajda złotą odznaką „Za zasługi dla województwa śląskiego”. Uroczystości jubileuszowe były też okazją do odznaczenia złotym me-

dalem „Za zasługi dla pożarnictwa” dh. Ryszarda Stysińskiego, brązowym dh. Michała Tworka. Medalami „Opiekun Miejsc Pamięci Narodowej” wyróżniono – złotym dh. Włodzimierza Pucka, a srebrnym dh. Dominika Pucka. Odznakami „Za zasługi dla województwa śląskiego” odznaczono – złotym dh. Marka Śliwę, a srebrnymi dh. Mieczysława Mazura, dh. Bronisława Chadrycha, dh. Marka Króla i dh. Wiesława Pańczyka. W roku jubileuszu 100–lecia OSP Poręba liczy 37 druhów i działa w następującym składzie: prezes Wiesław Pańczyk, wiceprezes Dominik Pucek, zastępca prezesa, naczelnik Marek Król, zastępca naczelnika Tomasz Stefan, sekretarz, kronikarz Włodzimierz Pucek, skarbnik Marcin Darocha, gospodarz Jan Rok. Komisja rewizyjna: przewodniczący Zbigniew Poźniak, sekretarz Przemysław Kiljański, członek Stefan Sarna. Włodzimierz Pucek

nr 5/wrzesień – październik 2009


Recenzje

Trzy razy „p” Agnieszka Nęcka

Są takie książki, bez których jako czytelnicy spokojnie moglibyśmy się obyć. Nie tylko dlatego, że ich wartość artystyczna jest wątpliwa, ale dlatego, że nie bardzo wiadomo, po co i dla kogo zostały napisane, i czy oby nie pojawiły się w nieodpowiednim dla siebie czasie. W moim odczuciu z taką sytuacją (podwójnie, jak sądzę, przykrą dla autora) mamy do czynienia w przypadku wydanej właśnie Płakuli Jerzego Suchanka. Trudno powiedzieć, czym i o czym właściwie jest owa proza. Powiedzieć bowiem, że obcujemy z narracją problematyzującą rodzenie się w „trudach i znojach” pisarskiego dzieła, to de facto nic nie powiedzieć. Kłopot chyba w tym, że pisarz nie do końca, jak się zdaje, przemyślał swój koncept twórczy, albo – co równie prawdopodobne – chciał załatwić za jednym zamachem zbyt wiele spraw. Problem z powieścią autora Widzimisię pojawia się już przy próbie streszczenia Płakuli. Nie chodzi bynajmniej o to, że mamy do czynienia z powieścią wielowątkową, w której trudno doszukać się opowieści nadrzędnej, a zatem ciężko uchwycić jej wieloaspektowość. Tu brak spójnego „centrum” fabularnego skutkuje poszatkowaniem tkanki narracyjnej, a tym samym „uszyciem” opowieści z chwilami nazbyt luźno ze sobą powiązanych scen, które zogniskowane zostały wokół – opisanych mało wyszukanym językiem – aktów kopulacyjnych i balang alkoholowych, odbywanych w takt stuku maszyny do pisania. Picie, pieprzenie i pisanie są w Płakuli nie tylko czynnościami życiodajnymi, ale i głównymi żyrantami człowieczej tożsamości. Są bowiem celem

i sensem wszelakich ludzkich działań. Nade wszystko z tego zapewne powodu bohater Płakuli zapisuje dosłownie wszystko, zupełnie nie biorąc pod uwagę (nie)atrakcyjności swoich notatek. Nie tyle zatem przypomina selekcjonującego materiał pisarza z „prawdziwego zdarzenia”, co niepotrafiącego kontrolować swoich odruchów grafomana-erotomana. Wszystko wszakże, co dzieje się na kartach tej prozy, rozgrywa się właśnie w wyobraźni uzależnionego od pisania mężczyzny. Rzeczywistość, którą kreuje narrator – przypominającą kiepski scenariusz softowego filmu erotycznego – balansuje przeto na granicy jawy i snu, realności i tragikomicznej maligny, gdzieś między przeszłością (umiejscowioną w latach 80. XX stulecia) a teraźniejszością. Tu i ówdzie pojawia się przeto nostalgia albo za utraconym, albo za tym, co nigdy nie stało się udziałem bohatera-narratora. W efekcie naznaczona licznymi dygresjami opowieść popada w tony sentymentalne czy wręcz kiczowate. A wszystko jak zwykle z powodu kobiety – Aleksandry – która skutecznie zawróciwszy narratorowi Płakuli w głowie, staje się długo nieuchwytnym fantazmatem. Pisanie, porządkując zamęt codzienności, ma tedy – bo jakżeby inaczej – funkcję autoterapeutyczną i ocalającą. Jest jednocześnie narzędziem manipulacji i przemocy. Słowo ma moc kreacyjną; może powoływać do życia i je odbierać, dawać poczucie bezpieczeństwa lub być źródłem niepokoju. Jest sposobem nieustannego o(d)krywania własnego „ja”, łączącego się z poszukiwaniem swego miejsca w świecie i (od)zyskiwaniem tożsamościowej prawdy o sobie. Nigdy jednak nie można uzyskać pewności tego (...) czy zostałem opowiedziany już do końca, czy jestem jeszcze opowiadany, czy słucham czyjejś opowieści o kimś innym, czy jednak o mnie. Muszę wiedzieć, czy sam opowiadam o mnie, czy sam układam moją opowieść, czy tylko postępuję według poza mną ustalonego scenariusza. Płakulę da się tedy swobodnie czytać jako próbę sprawdzenia swoich prozatorskich możliwości oraz jako życzeniową projekcję wyobrażenia na temat własnej twórczości. Czyżby Suchanek popełnił dość specyficzny pamiętnik tłumaczący narodziny prozaika? Kłopot wszakże w tym, że w pewnym momencie bohater wyznaje: Powieść (...) pozwala mi uniknąć rozczarowania, na które nieustannie narażało mnie milczenie krytyków w sprawie moich wierszy. Chciałabym wierzyć, że Płakula nie została opublikowana jedynie z potrzeby udowodnienia innym swojej twórczej wartości. Suchanek nie zatroszczył się jednakże dostatecznie o zuniwersalizowanie swej opowieści, stąd zbyt łatwo można ulec tu pokusie podążenia tropem autobiograficznym. Czyżby zatem trzeba traktować ją jako powieść z kluczem? Miałoby to swój „smaczek”. Niestety, brak tej narracji tzw. ikry, a pisarzowi umiejętności snucia wciągającej opowieści.

Jest dokładnie tak, jak ostrzega już na pierwszej stronie Płakuli narrator: No tak, ale wciąż nic się nie dzieje. Piszę na maszynie kolejną linijkę i brak zdarzeń w najlepszym razie spowoduje zniecierpliwienie, w najgorszym nudę. Być może należało wziąć na poważnie te słowa i zaniechać lektury? Być może wówczas dałoby się uniknąć rozczarowania. Prawda, że jest wiele takich książek, bez których jako czytelnicy spokojnie moglibyśmy się obyć. Wielka jednakże szkoda, że taką właśnie powieścią okazała się Płakula Jerzego Suchanka. Jerzy Suchanek: Płakula. Instytut Mikołowski, Mikołów 2009. W ostatnim numerze recenzja dr Agnieszki Nęckiej została zamieszczona w formie niekompletnej, za co Autorkę i Czytelników serdecznie przepraszamy.

Sosnowieckie fotoarchiwum (1941–1943) Tomasz Kostro

Wśród książek, które ukazały się w tym roku na szczególną uwagę zasługuje album Sosnowiec fotoarchiwum 1941–1943. Niech nikogo nie myli data na okładce – rzeczywiście, formalnie książka wydana została w r ubiegłym oku, część nakładu poczekała kilka miesięcy na efektowną promocję połączoną z obchodami

nr 5/wrzesień – październik 2009

61


Recenzje rocznicy wybuchu wojny. Warto było. Jak słychać album sprzedaje się dobrze, mimo że do najtańszych nie należy. Wystawa oryginałów fotografii w Zamku Sieleckim także tych, które nie weszły do albumu, konferencja w Muzeum, plansze z reprodukcjami u wylotu Alei Zwycięstwa i tego samego dnia rozwożony po mieście wrześniowy numer „SOSNartu” z reprodukcją okładki i stosownym artykułem zrobiły swoje. Książka budzi spore zainteresowanie. Dlaczego? Otóż jest to starannie opracowany album (wydawnictwo zostało wsparte finansowo przez Urząd Miejski w Sosnowcu) zawierający unikalne fotografie robione przez zawodowca na zlecenie okupacyjnych władz miasta. Album utrzymany jest w jednolitej czarno-białej kolorystyce z przewagą czerni, co z uwagi na kontekst historyczny jest jak najbardziej właściwe. Prawdopodobnie dokumentacja fotograficzna robiona była na potrzeby zarządu dróg – stąd ulice, torowiska tramwajowe, gmachy, te okazałe i rudery, stanowią główny obiekt zainteresowania fotografa. W jaki sposób kolekcja została uratowana, jest to owiane tajemnicą. Właściciel fotografii, pan Dariusz Kmiotek, skądinąd znany kolekcjoner wszelkich pamiątek z historii Zagłębia, nabył (kupił czy dostał, tego nie ujawnia) zbiór od antykwariusza z Dąbrowy Górniczej Kazimierza Jakubowskiego. Jak antykwariusz wszedł w posiadanie kolekcji, tego już nie wiemy. W każdym razie kilkaset fotografii stało się już publiczną własnością. Autor niniejszego tekstu miał przyjemność wręczyć album autorce pamiętnika ze środulskiego getta pani Maryli Landau-Carny, która zapamiętała swój rodzinny Sosnowiec właśnie takim, jak przedstawiają to fotografie. Były łzy wzruszenia. Równie, choć z zupełnie innych względów, fotografie powinny stać się ciekawe dla młodszych pokoleń, tych pamiętających z dzieciństwa to i owo z ówczesnego wyglądu miasta i tych, dla których jest to już zupełna egzotyka. Album jest starannie opracowany, zdjęcia posegregowane według dzielnic i kwartałów miasta, opatrzone opisami w trzech językach, polskim, angielskim i niemieckim. Nazwy ulic podano współczesne i byłe, także te nadawane przez okupantów. Książka zawiera także krótki rys historyczny. Wszystko jest więc jasne, można z albumem w ręce wybrać się na spacer i miejsce po miejscu porównywać i kontemplować. Warto mieć tę książkę w swojej bibliotece. Sosnowiec fotoarchiwum 1941–1943. DIK APPA, Dąbrowa Górnicza 2008.

62

Regionalizm obecny w szkole

Zygmunt Woźniczka

Książka Regionalizm w szkolnej edukacji. Wielokulturowość Zagłębia Dąbrowskiego pod redakcją Dariusza Rozmusa i Sławomira Witkowskiego jest trzecią publikacją w serii „Regionalizm w szkolnej edukacji”, mającej służyć nauczycielom z zagłębiowskich szkół jako pomoc dydaktyczna. W opracowaniach tej serii omawiane są zagadnienia metodyczno-pedagogiczne związane z problematyką regionalizmu. Pomagają one również w poszerzeniu wiedzy historycznej na temat regionu, rozumianego w szerokim zakresie jako pogranicze położone między Górnym Śląskiem a Małopolską. Praca jest pokłosiem konferencji naukowej, która odbyła się 20 marca 2009 roku w Wyższej Szkole Humanitas w Sosnowcu, ale materiały pokonferencyjne zostały wydane w rozszerzonej formie w porównaniu z prezentacjami przedstawionymi na sesji naukowej. W konferencji wzięli udział naukowcy i doktoranci, m.in. z Wydziału Etnologii i Nauk o Edukacji UŚ (dr hab. Alina Szczurek-Boruta, dr Barbara Grabowska), Wyższej Szkoły Humanitas w Sosnowcu (dr Dariusz Rozmus, dr Sławomir Witkowski), Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach (prof. dr hab. Mirosław Ponczek, dr Adam Fryc), Katedry Judaistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego (mgr Kamila Klauzińska), Muzeum Miejskiego „Sztygarka” z Dąbrowy Górniczej (mgr Magdalena Cyankiewicz), mgr J. Krajniewski z Muzeum Zagłębia w Będzinie oraz grupa dziennikarzy,

historyków-regionalistów (dr Marcin Rudy, mgr Olgerd Dziechciarz, mgr Jacek Sypień, mgr Ireneusz Cieślik). Publikację podzielono na cztery części. W pierwszej podjęto rozważania dotyczące teoretycznych aspektów wielokulturowości i międzykulturowości oraz edukacji regionalnej i ich zadaniach w szkole. Znalazł się tu także artykuł poświęcony regionalizmowi w świeckiej i kościelnej edukacji. Poruszono również problematykę związaną z funkcjonowaniem w regionie organizacji, które przyczyniają się do rozwoju tożsamości i wiedzy historycznej lokalnych społeczności (Forum dla Zagłębia Dąbrowskiego, Towarzystwo Historyczne YACHAD). W drugiej części omówiono kwestie związane z historią regionu zagłębiowskiego, a w szczególności dzieje mniejszości narodowych, które dawniej zamieszkiwały ten obszar. Zagłębie Dąbrowskie było bowiem mozaiką narodowościową i kulturalną, która była szczególnie widoczna przed wybuchem pierwszej wojny światowej, a w mniejszym stopniu w okresie międzywojennym. Do 1914 roku obszar dzisiejszego Sosnowca i Zagłębia Dąbrowskiego zamieszkiwali m.in. Polacy, Niemcy, Rosjanie i Żydzi. Po zakończeniu I wojny światowej w niepodległej II Rzeczypospolitej w dalszym ciągu rozwijała się przede wszystkim społeczność polska i żydowska. Kwitło na tym obszarze życie kulturalne, religijne i polityczne, o czym może świadczyć ożywiona działalność Polskiej Partii Socjalistycznej mającej tutaj silne wpływy z uwagi na liczne rzesze robotników zatrudnionych w dynamicznie rozwijającym się przemyśle. W zagłębiowskich miastach stały obok siebie katolickie i ewangelickie świątynie, prawosławne cerkwie oraz synagogi. W trzeciej części omówiono działalność wybranych postaci zasłużonych dla regionu: Adama Marcelego Piwowara, Kazimierza Srokowskiego, Edwarda Trznadla, Majera Bałabana, Anny Ćwiakowskiej. Poruszono też kwestie związane z życiem Marii i Luisa Brandenburg – sosnowieckich przemysłowców sprzed pierwszej wojny światowej. W czwartej części zamieszczono przebieg dyskusji, jaka miała miejsce na konferencji. Na zakończenie książki umieszczono recenzję dwóch publikacji Bolesława Ciepieli poświęconych tematyce żydowskiej, autorstwa Jarosława Krajniewskiego. W większości zamieszczonych w pracy materiałów omówiono, często mało znane, aspekty kultury Zagłębia Dąbrowskiego na tle ludzi, którzy ją tworzyli. Bez wątpienia jest to wartościowa publikacja poszerzająca wiedzę o regionie. Regionalizm w szkolnej edukacji. Wielokulturowość Zagłębia Dąbrowskiego. Red. D. Rozmus, S. Witkowski. Wyższa Szkoła Humanitas, Sosnowiec, 2009.

nr 5/wrzesień – październik 2009


Recenzje

W pierwszą rocznicę śmierci bp. Adama Śmigielskiego

PR: nauka i sztuka Łukasz Żmuda

Ks. Paweł Rozpiątkowski Jak napisać tekst w pierwszą rocznicę śmierci hierarchy Kościoła bez nadęcia? To wbrew pozorom, w przypadku tego biskupa, niezbyt trudne. Był człowiekiem, któremu obce były patos i pycha. Każdy mógł wejść do jego gabinetu wprost z ulicy. Owszem, jeżeli ten ktoś się nie umówił, ryzykował, że biskupa nie spotka, ale to tylko dlatego, że on ciągle był w ruchu. Jego dom też nie był „jego zamkniętą twierdzą”. Biskup Śmigielski nie miał oporów, aby w nim przyjmować tych, którzy chcieli od niego porady, wsparcia czy choćby pragnęli tylko pogadać. Nie rozgraniczał też sfery „zawodowej” od prywatnej i był to jego świadomy wybór. Był Pasterzem przez 24 godziny na dobę. Pamiętaj! Nigdy nie oczekuj wdzięczności od ludzi – tę radę słyszałem z jego ust kilkakrotnie. Na pozór mogłoby się wydawać, że wynikała ona ze zgorzkniałego serca, z życiowych zawodów. Pewnie nie raz, jak zresztą każdy, doświadczył w życiu krzywdy. Na pewno na niejednym, któremu zaufał, się zawiódł, ale serca na pewno nie miał zgorzkniałego. Chciał jedynie przypomnieć, żeby nie podchodzić do człowieka interesownie. Myślę, że właśnie tym się brzydził. Ludzie potrafią być wdzięczni. Najlepszym dowodem jest album Dobry pasterz. Nie byłoby go, gdyby nie wdzięczna pamięć o Biskupie Adamie w umysłach i sercach wielu ludzi. Z pomysłem wyszedł Sławomir Brodziński, dyrektor Kancelarii Sejmiku Województwa Śląskiego. A pomoc chętnie zaoferowali dyrektorzy i prezesi kilku firm z terenu Zagłębia, którzy też po wielokroć spotykali się z biskupem Adamem i zapewne zapadł im we wdzięcznej pamięci. Cegiełkę dołożyło kilku proboszczów z diecezji sosnowieckiej. Pracę wydawcy wzięło na siebie młode stowarzyszenie „Ratujmy Kościół na Górce” działające przy parafii Świętej Trójcy w Będzinie. Nie przypominam sobie, aby jakikolwiek biskup diecezjalny miał tak szybko po śmierci opublikowany album. To też jest wymowne. To również pochodna działań samego biskupa Adama, który potrafił łączyć różne środowiska w działaniach dla dobra drugiego człowieka. Twórcy albumu Dobry Pasterz starali się przedstawić jak tylko można najdokładniej postać bp. Adama Śmigielskiego. Nie łudzili się, że uda się to w pełni. Bogata osobowość pierwszego biskupa sosnowieckiego na to nie pozwała. Starali się jednak uchwycić to, co najistotniejsze. Stąd taki właśnie układ i charakter tej wyjątkowej książki. Przede wszystkim nigdy nie było wątpliwości, że jest człowiekiem Kościoła. To jednak

nie przeszkadzało mu podejść bliżej drugiego człowieka, nawet w takich przypadkach, gdy wiedział, jak wiele ich od siebie różni. Tego nauczył się od Jana Pawła II. Nie byłoby biskupa Adama, jakiego go pamiętamy, gdyby nie Karol Wojtyła na Stolicy Piotrowej. Pierwszy biskup sosnowiecki zaczerpnął styl i sposób sprawowania biskupiej posługi od Papieża Polaka. Ciągle w ruchu, ciągle z ludźmi, niemal zupełnie bez czasu dla siebie. Nawet gdy był już chory, zdając sobie sprawę, że diagnoza jest w istocie wyrokiem, przesunął termin zabiegu chirurgicznego, żeby wypełnić wszystkie funkcje, które miał zapisane w kalendarzu. Spalał się w służbie. Dla wszystkich, ale przede wszystkim dla młodzieży. Dobrze czuł się i w Toruniu, i w Łagiewnikach. Zarówno na wielkim odpuście jasnogórskim, w otoczeniu ludzi, którzy wiarę traktują z pełną prostotą, jak i w konferencyjnej sali, wśród intelektualistów, dzielących włos na czworo. Wszystko zawierzał Matce Bożej, to starano się też oddać w albumie. Spośród jej wielu wizerunków miał jeden ulubiony, figurę z Przyłękowa, tak, że miejscowi, którzy dostrzegli to zauroczenie, nazwali ją Matką Bożą Śmigielską. Album zakończono rozdziałem zatytułowanym Człowiek. Bo Jego Ekscelencja Adam Śmigielski oprócz tego, że był biskupem, był także z krwi i kości człowiekiem, lubiącym zwierzęta, górski krajobraz. Pewnie także dlatego potrafił tak kochać drugiego człowieka.

Dobry Pasterz Biskup Adam Śmigielski SDB (1933–2008). Pierwszy Pasterz Kościoła Sosnowieckiego. Wstęp: bp. G. Kaszak, M. Czarski. Posłowie: S. Brodziński. Wybór tekstów: ks. K. Kościk. „Stowarzyszenie Ratujmy Kościół na Górce” i Sławomir Brodziński, Będzin 2009.

Praca zbiorowa Public relations. Aktualne zagadnienia sztuki komunikowania w teorii i praktyce pod redakcją Renaty Maćkowskiej i Henryka Przybylskiego jest pokłosiem ubiegłorocznej konferencji „PR FORUM 2008. Public relations – sztuka skutecznej komunikacji w teorii i w praktyce”. Konferencja corocznie gromadzi najbardziej znanych w Polsce specjalistów z tej dziedziny, zarówno praktyków, jak i teoretyków. Zainaugurowany w 2004 roku cykl spotkań cieszy się dużą popularnością. Daje też możliwość wymiany doświadczeń

pomiędzy polskim środowiskiem PR i środowiskami zagranicznymi. Integracja środowiska specjalistów zajmujących się naukowo, dydaktycznie i praktycznie działalnością public relations wydaje się najważniejszym celem organizatora konferencji –Katedry Zarządzania Publicznego i Nauk Społecznych, kontynuującej tradycje Katedry Nauk Humanistycznych Akademii Ekonomicznej w Katowicach. W publikacji zamieszczono artykuły kilkudziesięciu autorów. Wśród głównych zagadnień znalazły się między innymi: public relations instytucji samorządowych, lokalnych i krajowych; kształtowanie i upowszechnianie wizerunku; rynek public relations i rynek mediów; formy i narzędzia PR. Co istotne, monografia jest także ważną próbą bilansu doświadczeń obecności public relations w różnych dziedzinach życia społecznego i gospodarczego. Public relations. Aktualne zagadnienia sztuki komunikowania w teorii i praktyce. Red. R. Maćkowska, H. Przybylski. Akademia Ekonomiczna, Katowice 2009.

nr 5/wrzesień – październik 2009

63


Kalendarium imprez kulturalnych Październik – grudzień 2009, Między Wersalem a Montmartre. Sztuka francuska XVIII–XX w., Muzeum Pałac Schoena, Sosnowi ec 14 października 2009, 19:00, Kabaret Grupa MoCarta, Pałac Kultury Zagłębia, Dąbrowa Górnicza 15–18 października 2009, Festiwal Polskich Filmów Niezależnych, Miejski Ośrodek Kultury „Centrum”, Zawiercie 15–17 października 2009, IV Festiwal Sztuki Bezdomnej, Cieszyn 16 października 2009, Talenty z Litwy, koncert laureatów konkursów wokalnych: Eriki Grigaitytė, Andriusa Apšega i Jomante Slezaite oraz Audrone Eitmanaviciute (akompaniament), Opera Śląska, Bytom 16 października–15 listopada, projekt-wystawa „Energia”, Galeria Sztuki Współczesnej „Elektrownia” w Czeladzi. Wernisaż 5 października, 18.00 17 października 2009, 16:00, Śpiąca Królewna, Teatr Dzieci Zagłębia, Będzin 19 października 2009, Kot w butach, Opera Śląska (gościnnie), Teatr Śląski, Katowice 21 października 2009, 12:00. 17:00, Akademia wiedzy o sztuce: Henri de ToulouseLautrec i jego sztuka, Muzeum Pałac Schoena, Sosnowiec 24 października 2009,18:00, Andrzej Piaseczny i Seweryn Krajewski – koncert, Pałac Kultury Zagłębia, Dąbrowa Górnicza 26 października 2009, 19:00, MISSA PA-

64

CIS (Msza Pokoju) – koncert Marcina Wawrzynowicza, Teatr Rozrywki w Chorzowie 27–28 października 2009, Sto, Wrocławski Teatr Lalek (gościnnie), Teatr Śląski, Katowice 28–29 października 2009, Najpiękniejsze bajki świata, Wrocławski Teatr Lalek (gościnnie), Teatr Śląski, Katowice 28 października 2009, Kabaretowa Scena Trójki, Kabaret Świerszczychrząszcz (gość), Kabaret Długi (gospodarze), Teatr Korez, Katowice 3–4 listopada 2009, Graj dla nas, graj, Wieczór pieśni żydowskiej, Teatr Rozrywki, Chorzów 4 listopada 2009, 12:00. 17:00, Akademia wiedzy o sztuce: Architektura starożytnego Egiptu, Muzeum Pałac Schoena, Sosnowiec 5–15 listopada, „Producenci” Mela Brooksa, reż. Michał Znaniecki, Teatr Rozrywki, Chorzów 8 listopada 2009, Kabaret Hrabi, Pałac Kultury Zagłębia, Dąbrowa Górnicza 15 listopada 2009, Literacki Hyde Park, Pałac Kultury Zagłębia, Dąbrowa Górnicza 16 listopada 2009, Jaś i Małgosia, reż. Robert Dorosławski, Teatr im. A. Mickiewicza z Częstochowy (gościnnie), Teatr Rozrywki, Chorzów 18 listopada 2009, 12:00. 17:00, Akademia wiedzy o sztuce: Francuskie rzemiosło artystyczne przełomu XIX i XX w., Muzeum Pałac Schoena, Sosnowiec

18 listopada 2009, XVIII Festiwal Ars Cameralis, Romeo i Julia, reż. Oskaras Koršunovas, Teatr Oskarasa Koršunovasa (OKT) z Wilna (gościnnie), Teatr Rozrywki, Chorzów 19 listopada 2009, Koncert Josephine Foster i Andrew Birda, Teatr Rozrywki, Chorzów 20 listopada 2009, 17.00, XVII Ogólnopolski Turniej Jednego Wiersza O Laur Plateranki, II Liceum Ogólnokształcące im. Emilii Plater w Sosnowcu 21 listopada 2009 Badenheim 1939, Aharona Appelfelda, reż. Piotr Szalsza (premiera), Teatr Śląski, Katowice 26 listopada 2009, Koncert Soyka i Kompania, Teatr Rozrywki, Chorzów 26 listopada 2009, 18:00, Kabaret Łowcy.B, Miejskie Centrum Kultury, Mysłowice 29 listopada 2009, Tomasz Stańko – trasa koncertowa promująca nowa płytę Dark Eyes, Pałac Kultury Zagłębia, Dąbrowa Górnicza 29–30 listopada 2009, Lot nad kukułczym gniazdem Kena Keseya, reż. Jan Buchwald, Teatr Powszechny im. Z. Hübnera z Warszawy (gościnnie), Teatr Rozrywki, Chorzów 2 grudnia 2009, 12:00. 17:00, Akademia wiedzy o sztuce: Paryska cyganeria la belle epoque, Muzeum Pałac Schoena, Sosnowiec 5 grudnia 2009, Kabaret Neo-Nówka, Pałac Kultury Zagłębia, Dąbrowa Górnicza

nr 5/wrzesień – październik 2009

oprac. Ewa M. Walewska


nr 5/wrzesień – październik 2009

65


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.