Czasopismo społeczno-kulturalne
nr indeksu 252352
nr
4 (4) sierpień 2009
cena
7 zł
Czego nas nauczał Leszek Kołakowski (1927-2009) Tomasz Czakon
Wojna w ocenach... wojny Zygmunt Woźniczka
Bagnet na broń, trzeba krwi! Włodzimierz Wójcik
Groźna inwazja
Krzysztof Jędrzejko
Zabić sekretarza! Henryk Kocot
Guślorze, owcorze... Bogdan Dworak
Natchnienie ze Śląska Ewa Walewska
Zielono mi!
Andrzej Sawicki
XV lat Związku Zagłębiowskiego
Przemysłowy region. Przemysłowe targi. 20 – 22 października 2009 STEELMET
Międzynarodowe Targi Metali i Stali www.steelmet.pl
SilesiaWELDING
Targi Eksploatacji Maszyn i Urządzeń Spawalniczych www.silesiawelding.pl
SURFPROTECT
III Międzynarodowe Targi Zabezpieczeń Powierzchni www.surfprotect.pl
18 – 20 listopada 2009 RubPlast Expo
II Targi Przemysłu Tworzyw Sztucznych i Gumy www.rubplast.pl
HAPexpo
Targi Hydrauliki, Automatyki i Pneumatyki www.hapexpo.pl
TUM tereny targowe Expo Silesia – Kolporter EXPO 41-219 Sosnowiec ul. Braci Mieroszewskich 124 www.exposilesia.pl dojazd GPS: 50o 18’ 53.721” N 19o 11’ 49.313” E
Targi Używanych Maszyn i Urządzeń www.tum.com.pl
WIRTOTECHNOLOGIA
Międzynarodowe Targi Metod i Narzędzi do Wirtualizacji Procesów www.wirtotechnologia.pl
zaprasza na targi do Sosnowca
www.exposilesia.pl
Spis treści
Szanowni Czytelnicy! Tym razem chciałem skreślić parę kanikułowych zdań, bo okazja przednia ku temu, co widać zresztą w charakterze tego wydania „Nowego Zagłębia”, jednak dotarła do mnie wiadomość o śmierci jednego z ostatnich prawdziwych architektów przemian w naszym kraju i ostatniego z wielkich polskich filozofów, historyka filozofii i myśli religijnej - profesora Leszka Kołakowskiego zmarłego w piątek 17 lipca br. w Oxfordzie. Po wydarzeniach marca 1968 r., pozbawiony katedry na Uniwersytecie Warszawskim, wyjechał z kraju. Jego najważniejsze dzieła to: „Główne nurty marksizmu”, „Obecność mitu”, „Czy diabeł może być zbawiony”, „Jeśli Boga nie ma...” oraz „O co nas pytają wielcy filozofowie”. Ta śmierć była zwieńczeniem smutnych lipcowych nekrologów, a refleksje dotyczące osoby profesora i jego dorobku a także roli w polskiej i europejskiej myśli filozoficznej prezentuje katowicki filozof społeczny Tomasz Czakon. Także w ub. miesiącu odszedł stanowczo przedwcześnie jeden z najwybitniejszych polskich aktorów dramatycznych, teatralnych i filmowych – Zbigniew Zapasiewicz, którego wkład w polskie kino i kulturę narodową jest niekwestionowany. Lipcową falę smutku zapoczątkowała śmierć Michaela Jacksona pożegnanego niekonwencjonalnie przez fanów na całym świecie. Z ich odejściem kończy się pewna epoka... Półmetek wakacji zmienia oczekiwania naszych czytelników. Chcemy więcej lżejszej i mniej frasobliwej lektury, choć kalendarium ważnych wydarzeń i rocznic zmusza nas do czujności i odniesienia się do wielu istotnych spraw z przeszłości oraz aktualnych faktów i enuncjacji prasowych. Do nich należy niewątpliwie trwająca od kilku miesięcy międzynarodowa dyskusja nad genezą II wojny światowej. Tę ideologiczną wojnę polsko-rosyjsko-niemiecką bardzo kompetentnie omawia Zygmunt Woźniczka. Z początkiem sierpnia Związek Zagłębiowski – wydawca Nowego Zagłębia obchodzi 15. rocznicę swego powstania. Przedstawiamy Państwu wypowiedź jednego z założycieli i pierwszego prezesa stowarzyszenia – dr Andrzeja Jacka Abramskiego. W imieniu całego zespołu redakcyjnego i wszystkich współpracowników polecam Państwu gorąco, jak przystało na sierpień, naszą wakacyjną lekturę. Marek Barański Nowe Zagłębie – czasopismo społeczno-kulturalne. Redaguje kolegium w składzie: Marek Barański – redaktor naczelny, Andrzej Sawicki – sekretarz redakcji, Maja Barańska, Paweł Sarna Adres redakcji: 41–200 Sosnowiec, ul. Żeromskiego 3/53, tel./fax: + 48 32 263 48 57, + 48 505 629 180 e-mail: redakcja @nowezaglebie.pl, www.nowezaglebie.pl Wydawca: Związek Zagłębiowski. DTP: Tomasz Kowalski, DTP „Zagłębiarki” Piotr Jakoweńko Foto na okładce: Pogoria I, autor Marcin Kubaszczyk Współpracownicy: Zbigniew Adamczyk, Paweł Barański, Jarosław Krajniewski, Bogdan Dworak, Przemysław Dudzik, Tomasz Kostro, Joanna Neumann, Dobrawa Skonieczna-Gawlik, Piotr Smereka, Ewa M. Walewska Druk: Progress Sp. z o.o. Sosnowiec Nakład: 1 500 egzemplarzy. Tekstów nie zamówionych redakcja nie zwraca. Redakcja zastrzega sobie prawo ingerencji w teksty zamówione. Reklamę można zamawiać w redakcji; za treści publikowane w reklamach redakcja nie ponosi odpowiedzialności. Zasady prenumeraty „Nowego Zagłębia”: Prenumeratę krajową lub zagraniczną można zamawiać bezpośrednio w redakcji: Sosnowiec, ul. Żeromskiego 3/53, Tel. + 48 32 263 48 57, + 48 505 629 180, lub e-mail’em pod adresem redakcyjnym. Cena prenumeraty półrocznej (przesyłanej pocztą zwykłą) – 3 wydania – 20 złotych, rocznej – 40 złotych. Prenumerata zagraniczna przesyłana pocztą zwykłą – 3 wydania = 60 złotych, roczna – 120 złotych. Wpłat na prenumeratę należy dokonywać na konto: Związek Zagłębiowski, GETIN BANK SA, 70 1560 1010 0000 9010 0006 2987.
Wojna w ocenach... wojny......................................................................................2 BAGNET NA BROŃ, TRZEBA KRWI..!..................................................4 Telefony w Zagłębiu Dąbrowskim, cz. 2........................................................7 Niezwykła historia . ..................................................................................................9 „Saturn” wczoraj i dziś...........................................................................................11 Groźna inwazja.......................................................................................................13 Przestrzenie, krzywe lustra................................................................................17 Zabić sekretarza (Część II) ...............................................................................18 Czego nas nauczał Leszek Kołakowski?...................................................22 Dokąd zmierzamy?................................................................................................23 Z czego śmieją się w Czeladzi? . ....................................................................24 ZAGŁĘBIARKA...................................................................................................25 Guślorze, owcorze..................................................................................................33 Zagłębiowskie godki.............................................................................................35 Kilka trawersów w poprzek pięciu wersów...............................................36 „Przyjaciółki” (KALAPARIS) . .................................................................... 37 Kilka poranków.....................................................................................................38 Monarchia, a realia.................................................................................................39 XV lat Związku Zagłębiowskiego ................................................................40 Zgryzem......................................................................................................................43 Nie o to chodzi, by złapać króliczka!............................................................44 Znani-Nieznani.......................................................................................................46 Zielono mi!.................................................................................................................47 Oddech Afryki . ......................................................................................................50 Natchnienie ze Śląska..........................................................................................52 Na dwóch kółkach.................................................................................................54 Balice dzisiaj..............................................................................................................55 REGION....................................................................................................................60 RECENZJE..............................................................................................................62 ZAPOWIEDZI......................................................................................................63
nr 4/sierpień 2009
1
Historia wojna światowa do dzisiaj budzi emocje. jej przebiegu, ani jej skutków. II Nie tylko historycy spierają się nad – Związek Radziecki przystąpił do wojny przyczynami jej wybuchu i konsekwen- 17 września 1939 roku po stronie Hitlera cjami do jakich doprowadziła. Rożne są też oceny w trzech sąsiadujących ze sobą państwach – w Polsce, Niemczech i Rosji, co wynika z różnej roli, jaką odegrały w czasie wojny i ich dzisiejszej polityki. W Polsce prowadzi się „politykę historyczną” mającą dochodzić prawdy, ale też bronić polskiej racji stanu. Niemcy prowadzą politykę „widocznego znaku” mającą upamiętnić niemieckie ofiary wojny, nie wypierając się odpowiedzialności, a Rosjanie powołali specjalną komisję do przeciwdziałania próbom fałszowania historii na szkodę ich interesów. 1 września 1939 roku jako młody żołnierz wkraczałem do Polski. Mimo że w Polsce
i walczył po stronie nazistowskich Niemiec do 22 czerwca 1941 roku. Dlatego nie jest to Wielka Wojna Ojczyźniana, a wojna światowa – podkreślił Afanasjew. Mówienie o wojnie ojczyźnianej ma zamazać okres współpracy Stalina z Hitlerem a uwypuklić wyłącznie walkę z hitlerowskim najazdem. I daje to efekty, bo większość Rosjan tak właśnie uważa.. Afanasjew wskazał, że – wszyscy wiedzą, iż dla ludzi radzieckich wojna zakończyła się wyzwoleniem, triumfem, Wielkim Zwycięstwem, jednak wielu wciąż nie może pojąć, iż zakończyła się również jeszcze większym zaostrzeniem stalinizmu i jeszcze większym zniewoleniem tychże radzieckich ludzi. Zdaniem historyka
z nim oraz Japonią planowali napaść na Związek Radziecki.. Rewelacje te wspiera Natalia Narocznicka z prezydenckiej komisji. Przekonuje, że polskie tereny, które sowieci zajęli po 17 września zgodzenie z paktem Ribbentrop – Mołotow nie były polskie, bo 20 lat wcześniej należały do Imperium Rosyjskiego. Jakiż to analfabetyzm historyczny – Lwów i cała Małopolska Wschodnia były do 1918 roku zaborem austriackim a nie rosyjskim. Nie wszyscy rosyjscy historycy i publicyści fałszują historię. Obok wspomnianego już Jurija Afanasjewa należy wymienić mieszkającego i piszącego na Zachodzie Wiktora Suworowa, byłego oficera wywiadu GRU, znawcę tajnych dokumentów, autora m.in. takich książek jak: Akwarium, Lodołamacz, Specnaz,
Polsko-rosyjsko-niemieckie konfrontacje historyczne
Wojna w ocenach... wojny Zygmunt Woźniczka
pochowałem starszego brata, powtarzam, że Niemcy były krajem, które sprawdziły to nieszczęście - mówił 26 maja 2009 roku w Warszawie Prezydent Niemiec Richard von Weizsäcker. Mimo tego Niemcy starają się zrzucać odpowiedzialność na Hitlera i narodowych socjalistów. Tak twierdzi m.in. Erika Steinbach – szefowa Związku Wypędzonych (BDF) : – Agresorem był Hitler i reżim, który stworzył, chociaż nie wybrała go nawet połowa Niemców (43,91 proc. głosów). Agresorem nie były kobiety i małe dzieci. Ponadto Steinbach zwraca uwagę na fakt, iż Niemcy też ponieśli olbrzymie straty w wyniku bombardowań i przesiedleń. Dowodzi, że 15 mln Niemców zostało wypędzonych z rożnych krajów europejskich w tym z Polski, z czego zginęło około 2 mln. Wielu z nich zamęczono w obozach pracy na terenie Polski czy Związku Radzieckiego. Takie działanie pomniejsza oczywistą niemiecką winę i rozmazuje odpowiedzialność. W Niemczech podtrzymuje się kult wypędzeń, co ma wpływ na tamtejszą scenę polityczną. Podobnie postępują Rosjanie. Fałszują historię wypierając się współodpowiedzialności. Znany rosyjski historyk Jurij Afanasjew ostro skrytykował powołanie przez prezydenta Dmitrija Miedwiediewa komisji do przeciwdziałania próbom fałszowania historii na szkodę interesów Rosji. W opozycyjnej „Nowej Gazecie” napisał, że wielu Rosjan do dzisiaj nie zna istoty wybuchu II wojny światowej,
2
– wszystkie obecne inicjatywy ustawodawcze władz rosyjskich służą temu, by dogłębnie sfałszowaną historię kraju zachować w tym sfałszowanym stanie, w którym żyje w świadomości większości Rosjan. Władze na Kremlu posuwają się dalej oskarżając Polskę, ofiarę agresji Niemiec i Związku Radzieckiego we wrześniu 1939 roku, że to ona spowodowała wybuch wojny. Ministerstwo Obrony Rosji na swej stronie internetowej zamieściło tekst „Wymysły i falsyfikacje w ocenie roli ZSRR w przeddzień i w początkach drugiej wojny światowej”, w którym autor – Siergiej Kowalow z Instytutu Historii Wojskowej resortu – dowodzi, że wojna wybuchła z winy Polski, która nie chciała się zgodzić na umiarkowane i uzasadnione żądania, z którymi wobec niej wystąpił Hitler. Tezy te podtrzymał też dziennik „Wremia Nowostiej”. Kowalow napisał: – Wszyscy, którzy bez uprzedzeń studiowali historię drugiej wojny światowej, wiedzą, że zaczęła się od tego, że Polska nie chciała zaspokoić żądań ze strony Niemiec. Jednakowoż niewielu wie, czego konkretnie Hitler żądał od Warszawy. A przy tym żądania Niemiec były bardzo umiarkowane: – włączenie wolnego miasta Danzig (obecnie Gdańsk) do Trzeciej Rzeszy, zezwolenie na budowę eksterytorialnej drogi kolejowej i szosy , które połączyłyby Prusy Wschodnie z zasadniczą częścią Niemiec. Te żądania trudno nazwać nieuzasadnionymi. Dziennikarze telewizji Rossija odkryli, że Polacy byli sojusznikami Hitlera i razem
Żołnierze Wolności. Suworow dowodzi, że Stalin popierał dojście do władzy Hitlera, zdawał sobie bowiem sprawę, że doprowadzi on do rozbicia układu wersalskiego w wyniku nowej wojny. Stalin jej chciał, bowiem uważał, że osłabi ona kapitalistów i umożliwi dokonanie rewolucji komunistycznej w Europie. W czasie wyborów w Niemczech w 1933 roku kazał komunistom nie przeszkadzać Hitlerowi a zwalczać socjalistów. W tej sytuacji ułatwił mu zwycięstwo. Suworow i Wieczorkiewicz podkreślają, że bez poparcia Stalina, Hitler nie wywołałby wojny. Ich sojusz umocnił się w czasie wspólnej agresji na Polskę i jej widomym znakiem była wspólna defilada wojsk niemieckich i sowieckich w Brześciu, być może tajne spotkanie w październiku 1939 roku na dworcu we Lwowie Hitlera i Stalina, narada oficerów NKWD i Gestapo w pensjonacie „Adam Mickiewicz” w Zakopanem, gdzie omawiano wspólne zwalczanie polskiego podziemia i ogólnie owocna współpraca do czerwca 1941 roku. Sowieci dostarczali surowce i żywność, Niemcy najnowsze typy uzbrojenia (pierwszeństwo w ich otrzymaniu miała Armia Czerwona a potem dopiero Wehrmacht). Wynika z tego, że Hitler i Stalin są w równym stopniu odpowiedzialni za wybuch wojny i związane z tym zbrodnie. W polskiej historiografii przez lata akcentowano po pierwsze, rolę Niemiec jako agresora i słuszne prawo Polski do
nr 4/sierpień 2009
obrony. Akcentowano nieudolność dowództwa i męstwo prostego żołnierza oraz zwracano uwagę na zdradę sojuszników, przede wszystkim Francji. Przez lata przemilczano atak Związku Radzieckiego. Pisała o tym tylko historiografia emigracyjna. Zarówno w kraju jak i na emigracji twierdzono, że nie było alternatywy wobec oporu przeciw agresji niemieckiej. Ten statyczny obraz trwał przez lata, dziś jest coraz częściej podważany. Jedną z najbardziej krytycznych ocen wypowiedział wybitny historyk, nieżyjący już profesor Uniwersytetu Warszawskiego Paweł Wieczorkiewicz. Zarzucił polskim historykom zachowawczy sposób myślenia. Dowodził że „nie są w stanie wyobrazić sobie, że w rzeczywistości mogło być inaczej, niż im się wydaje. Istotna była też praca profesora Jerzego Łojka „17 września 1939” wydana w kraju w drugim obiegu w latach osiemdziesiątych. Profesor wysunął tutaj koncepcję, że dla Polski lepszy byłby sojusz z Hitlerem niż bezsensowna wojna w Niemcami. Argumentował, że Polska została przez sojuszników zdradzona a jej ofiara daremna. Natomiast w sojuszu z Niemcami mieliśmy szansę ponieść mniejsze straty, chociaż skutki tego były trudne do przewidzenia. Jedno jest pewne, zostałby rozbity Związek Radziecki. Koncepcje Łojka podjął później prof. Paweł Wieczorkiewicz. Nawiązując do przedwojennych germanofilów uważał, że Polska powinna porzucić zguby sojusz z Francją i Wielką Brytanią, który – jak przewidywał jeszcze przed wojną znany polityk i publicysta Władysław Stadnicki
– musi zakończyć się klęską i sowietyzacją kraju. Uważał, że nasz kraj nie miał w 1939 roku żadnej innej sensownej alternatywy. Porozumienie ze Związkiem Radzieckim, o brak którego oskarżała sanację historiografia komunistyczna, było nie do przyjęcia. Sowieci bowiem żądali od Polski wszystkiego czyli całych kresów Wschodnich. Natomiast Niemcy, według Wieczorkiewicza, chciały od Polski oddania jedynie Gdańska. Było to w tych warunkach dość naturalne bowiem Gdańsk był wolnym miastem, ale miastem niemieckim. Pozostałe żądania dotyczyły zachowania neutralności w wojnie z Francją i wspólną wyprawę na Związek Radzieck, czyli były to żądania mieszczące się w granicach lojalności sojuszniczej – twierdził Wieczorkiewicz. Spełnienie żądań Hitlera mieściło się we wskazaniach testamentu Józefa Piłsudskiego mówiącego, że Polska powinna wejść do wojny ostatnia, a nie pierwsza oraz nie dopuścić, aby działania wojenne toczyły się na naszym terytorium. W wyniku odmowy danej Hitlerowi przez Warszawę i zdrady sojuszników, stało się akurat odwrotnie. Wieczorkiewicz tak to ocenia: – Myślę, że gorzej niż było już być nie mogło. Myśmy tak wiele przegrali w 1945 roku, że trudno wyobrazić sobie gorszy scenariusz. Możemy tylko fantazjować, co by się zdarzyło przy innym scenariuszu. Skłonny jestem sądzić, że w sojuszu z Polską Niemcy wygraliby wojnę. Brzmi to może szokująco, ale zastanówmy się, czy lepiej byłoby Polakom i narodom europejskim pod władzą Józefa Stalina czy Hitlera. Dalej profesor przekonywał: –
Komunizm sowiecki był najbardziej niszczący pod każdym względem. Narodowy socjalizm nie prześladował własnych obywateli. Przy błyskawicznym zwycięstwie w wojnie być może Niemcy rozwiązaliby sprawę żydowską inaczej, na przykład poprzez masowe emigracje. To oczywiście hipoteza. A następnie – rozważał Wieczorkiewicz – mogłoby dojść do zjednoczenia Europy przez nazistów. W Warszawie (czemu nie miałaby być stolicą Europy) język polski byłby równoprawnym z 3–4 języków urzędowych – mówił historyk. Uważał, że do takiego rozwiązania mogliby doprowadzić politycy mający format mężów stanu tj. Walery Sławek czy gen. Kazimierz Sosnowski, natomiast rządząca wówczas Polską ekipa nie miała tej wizji i odwagi. Tego typu poglądy są sprzeczne z ogólnie przyjętą historiografią polską. Jak donosił magazyn „Nigdy więcej”, poglądy Pawła Wieczorkiewicza na temat nazizmu były zbieżne z wyznawanymi przez Davida Irvinga, skazanego za negowanie Holokaustu. W wywiadzie dla „Templum Novum” Wieczorkiewicz wychwalał Irvinga: – To najlepszy i najwybitniejszy znawca historii II wojny światowej któremu czapką buty czyścić trzeba . W końcu maja 2009 roku odbyła się w Warszawie sesja naukowa „Geneza II wojny światowej” zorganizowana przez Instytut Historii PAN. W panelu historyków uczestniczyli przedstawiciele państw stojących po różnych stronach konfliktu: Polski, Niemiec, Rosji, ale także Węgier, Ukrainy i państw bałtyckich. W czasie obrad wskazano, że w zależności od pamięci historycznej narodu odmiennie oceniane są przyczyny wojny, a nawet termin jej rozpoczęcia. Największe zainteresowanie wzbudził referat Aleksandra Chubariana z Instytutu Historii Powszechnej Rosyjskiej Akademii Nauk. Podtrzymał on oficjalną wersję lansowaną przez Kreml dowodząc, że dla Rosjan wojna zaczęła się w 1941 r. Mimo upły wu lat spory na temat przyczyn wybuchu II wojny światowej nadal trwają, bowiem zbyt silnie związane są z dzisiejszą rzeczywistością. Może po latach uda się dopiero pokazać prawdę. Autor jest pracownikiem naukowym UŚ
Fot. arch.
nr 4/sierpień 2009
3
Historia Dzieje polskiej literatury tym się charakteryzują, że w sposób szczególny związane są z losem narodu, jego radościami, marzeniami i cierpieniami. Tak było w staropolszczyźnie (Kochanowski, Modrzewski, Ostroróg), w okresie Oświecenia (Bogusławski, Niemcewicz, Staszic, Kołłątaj, Małachowski), Pozytywizmu (Prus, Sienkiewicz, Orzeszkowa, Konopnicka), Młodej Polski (Wyspiański, Żeromski) i później. Stefan Żeromski w eseju pod wymownym tytułem Pieśń o szpadzie i pieśń o chlebie pisał, że polskiego żołnierza-tułacza nie zdradzi narodowa pieśń, czyli literatura ojczysta. Tak było od wieków, tak też jest w naszej współczesności.
Wojna 1939 i okupacja w świetle polskiej literatury
BAGNET NA BROŃ, TRZEBA KRWI..! Włodzimierz Wójcik, grafiki Kryspin Adamczyk, fot. arch.
ierwszego września 1939 roku niemiecPwojny, kie siły zbrojne, bez wypowiedzenia zaatakowały terytorium państwa
polskiego. Widomym tego znakiem stał się o godzinie 4.45 ostrzał przez pancernik Schleswig-Holstein polskiej placówki na Westerplatte. W tym czasie atakowano Hel, bombardowano Warszawę, Wieluń, cały kraj. Literatura, ten czuły barometr narodowej duszy, dość wcześnie wyrażała niepokój z uwagi na umacnianie się krwiożerczych totalitaryzmów na Zachodzie i Wschodzie. Wielekroć ten niepokój ujawniała w słowie
4
(...) Ogniomistrzu i serc, i słów, poeto, nie w pieśni troska. Dzisiaj wiersz – to strzelecki rów, okrzyk i rozkaz:
pisanym. Już w kwietniu 1939 Władysław Broniewski napisał patriotyczny, poetycki apel Bagnet na broń Kiedy przyjdą podpalić dom, Ten, w którym mieszkasz – Polskę, kiedy rzucą przed siebie grom, kiedy runą żelaznym wojskiem i pod drzwiami staną, i nocą kolbami w drzwi załomocą – ty, ze snu podnosząc skroń, stań u drzwi. Bagnet na broń! Trzeba krwi!
Bagnet na broń! Bagnet na broń! A gdyby umierać przyszło, przypomnimy, co rzekł Cambronne, i powiemy to samo nad Wisłą. Rzeczywiście trzeba było nad Wisłą powiedzieć ostre słowa sprzeciwu. Trwała
nr 4/sierpień 2009
bohaterska obrona Warszawy. Sprawa obrony Westerpatte oraz obrony Warszawy urastała w literaturze – i słusznie – do legendy. Pisał na ten temat Jan Lechoń w pięknym wierszu Legenda, ogłoszonym w druku już w 1942 roku, w 44 numerze „Tygodniowego Przeglądu Literackiego Koła Pisarzy z Polski”: Wszystkie słowa podniosłe, któreś znał ze szkoły, Muzyka starych pieśni, wolności anioły, Książę Józef na koniu, wiszący nad biurkiem I olbrzymi Batory w małej czapce z piórkiem, I młodzieniec z Grottgera, co żegna swą miłą, Pocztówka z Białym Orłem – wszystko to ożyło! I oto między nimi jako brylant krwawy Świeci mur zburzonego Katedry ołtarza, Leży kamień zwyczajny z ulicy Warszawy, Stara chustka służącej, czapka gazeciarza, Wśród stalowych husarzy skrzydlatego szyku Widzisz pana niskiego w czarnym meloniku. A dalej, gdzie więzienia gruby mur i wieże, Generała Kleeberga podniesiona głowa I słyszysz – (czyś mógł myśleć?) – równie piękne słowa Jak tamte, które kiedyś umilkły w Elsterze. Takie wiersze o Warszawie i ludziach Warszawy mógł pisać utalentowany człowiek urodzony i od kolebki wychowany w stolicy i w niej bez reszty zakochany. Człowiek, który zna każdy zaułek, placyk, każdy kamień uświęcony krwią niepodległościowców, buntowników, konspiratorów. Autor Legendy Jan Lechoń – właściwie: Leszek Serafinowicz – urodził się w Warszawie 13 marca 1899. Był synem Władysława Serafinowicza (Ormianina herbu Pobóg) i Marii z Niewęgłowskich herbu Jastrzębiec. W 1916 po zdaniu matury podjął studia filozoficzne w Uniwersytecie Warszawskim. Studiów nie ukończył, wcześnie zaczął zajmować się twórczością poetycką, pracą redakcyjną („Pro Arte et Studio”) oraz organizowaniem życia literackiego, czego owocem był kabaret „Pod Picadorem”. Wychowany w tradycji romantycznej, na progu Niepodległości widział jednak konieczność zerwania z romantycznymi mitami, odejścia od cierpiętniczej, patriotycznej symboliki, od tyrtejskiego tonu. Stąd jego wybitny debiut pod znaczącym tytułem Karmazynowy poemat (1920). W nowej sytuacji Lechoń – podobnie jak Wierzyński i inni skamandryci – postulował zajmowanie się tematami dalekimi od romantycznej symboliki i tematyki. W Herostratesie wyznawał: – A wiosną – niechaj wiosnę, nie
Polskę zobaczę. Cztery lata później wydał tom Srebrne i czarne zawierający wiersze o problematyce uniwersalnej. Miał jednak kompleks. Czuł, że nie uda mu się stworzyć dzieła na miarę wspaniałego debiutu. Stąd szło poczucie kryzysu twórczego, a nawet myśli i próby samobójcze. Czynnikiem zbawczym było podjęcie przez Lechonia od początku lat trzydziestych pracy w paryskiej ambasadzie. Z dobrymi rezultatami pełnił funkcję promotora polskiej kultury. Zadomowiony w stolicy Francji przyjmował serdecznie uchodźców wrześniowych. W jego gościnnym domu odbyła się pierwsza Wigilia naszych „pisarzy-pielgrzymów” z udziałem Słonimskich, Wierzyńskich, Tuwimów, Balińskiego, Grydzewskiego, Kuncewiczów i innych. Panowało przekonanie, że wojna skończy się za parę miesięcy i wszyscy wrócą do Warszawy, bohaterskiej. Tymczasem w czerwcu 1940 roku musieli opuścić zagrożony Paryż i udać się, to za ocean, to za kanał la Manche. Wojna, jak widać, rozciągała się w czasie. W tej sytuacji należało ponownie sięgnąć po zaniechane niegdyś mity. Właśnie te idee manifestują dalsze tomy Lechonia: Lutnia po Bekwarku (1942), Aria z kurantem (1945), Marmur i róża (1954). Tomy pełne Polski i polskości. Wracając do Legendy należy stwierdzić, że Lechoń w utworze tym dał nam nową wykładnię rozumienia historii Polski, od czasów dawnych aż po 1939 rok. Jest to historia królów i powstańców, szlachty i ludu, rycerzy, żołnierzy, wreszcie – co najważniejsze – milionów cywilów, stanowiących o sobie, sięgających po broń. Wedle Lechonia nowym jest aktualnie to, że obok
nr 4/sierpień 2009
wspaniałych, „stalowych husarzy”, jawi się zwykły cywil, niski pan „w czarnym meloniku”, a więc Stefan Starzyński, komisarz obrony stolicy. Tak więc na arenę dziejów wychodzi cały naród jako podmiot dziejów najnowszych. Te zagadnienia rozwija poeta w wierszu Pieśń o Stefanie Starzyńskim. Ukazuje prezydenta Warszawy, budowniczego nowoczesnej stolicy, który nie żałuje płonącego piękna, gdyż jest zafascynowany szczególnym bohaterstwem „zwykłych ludzi”, zasługujących na „kwiaty polne”, pełniące dziś tę rolę, co dawniej „liście wawrzynu”. W nawoływaniu narodu do walki z okupantem nie ustawali poeci. Już w 1939 roku Antoni Słonimski w Londynie napisał wiersz Alarm, który poprzez Radio BBC został rozpowszechniony w Kraju. Z ustnych przekazów – 23 czerwca 1984 roku – Stanisława Balińskiego wiem, że w pierwszych dniach bombardowania stolicy przyjaciele: Słonimski i Baliński sporo godzin spędzali na dachach wysokich budynków Warszawy śledząc dramatyczne wydarzenia. Do tych obserwacji nawiązuje utwór Słonimskiego. „Uwaga! Uwaga! Przeszedł! Koma trzy!” Ktoś biegnie po schodach. Trzasnęły gdzieś drzwi. Ze zgiełku i wrzawy Dźwięk jeden wybucha u rośnie, Kołuje jękliwie, Głos syren – w oktawy Opada – i wznosi się jęk: „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy”! I cisza.
5
Historia Gdzieś z góry Brzęczy, brzęczy, szumi i drży. I pękł Głucho w głąb, Raz, dwa, trzy. Seria bomb. To gdzieś dalej. Pewnie Praga. A teraz bliżej, jeszcze bliżej. Tuż, tuż, Krzyk jak strzęp krwawy. I cisza, cisza, która się wzmaga. „Uwaga! Uwaga! Odwołuję alarm dla miasta Warszawy!” Nie, tego alarmu nikt już nie odwoła. Ten alarm trwa Wyjcie, syreny! Po wkroczeniu Niemców do Polski i upadku Warszawy nastąpiła okupacja, znaczona niebywałymi dotąd restrykcjami. Za posiadanie, lub słuchanie radia groził obóz koncentracyjny. Zamykano polskie instytucje kulturalne, redakcje gazet, wydawnictwa. Redukowano oświatę z myślą, aby z ludności polskiej uformować siłę roboczą. Intelektualistów wywożono w głąb Rzeszy, izolowano w więzieniach. Wielu naszych pisarzy było zmuszonych do opuszczenia kraju. W momencie wybuchu wojny niektórzy już przebywali na Zachodzie. Do nich należał – jak wiadomo – Jan Lechoń. Witold Gombrowicz znalazł się w Argentynie. W fazie działań wojennych zginęli: poeta Józef Czechowicz w czasie bombardowania w Lublinie, a Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) w momencie wkroczenia wojsk sowieckich popełnił samobójstwo. W niemieckich więzieniach i obozach ponieśli śmierć: Witold Hulewicz, Stefan Napierski, Mieczysław Braun, Zuzanna Ginczanka, Halina Górska, Gustawa Jarecka, Halina Krahelska, Ignacy Fik i Leon Pomirowski. Wybitny nowator prozy Bruno Schulz został zastrzelony w rodzinnym Drohobyczu, a Janusz Korczak nie zostawił podopiecznych na pastwę losu i dobrowolnie udał się z transportem dziecięcym do obozu w Treblince. Tadeusz Boy-Żeleński, wspaniały krytyk i eseista, kongenialny tłumacz, słynny autor Słówek, wraz z grupą profesorów Uniwersytetu Lwowskiego został rozstrzelany po zajęciu Lwowa przez wojska niemieckie. Wielu pisarzy przeżyło dramat obozów koncentracyjnych. Mam na myśli Gustawa Morcinka, Polę Gojawiczyńską, Zofię Kossak-Szczucką, Michała Rusinka, Tadeusza Hołuja, Igora Neverlego. Przeszli też przez piekło obozów zagłady młodzi ludzie, którzy po wojnie zaczęli pisać, bo mieli – jak twierdzili – moralny obowiązek dania świadectwa prawdzie. Wymieńmy nazwiska
6
bardzo znaczące: Seweryna Szmaglewska, Tadeusz Borowski, Kornel Filipowicz, Krystyna Żywulska, Wanda Żółkiewska, Wanda Półtawska. W jenieckich obozach przebywali: Konstanty Ildefons Gałczyński, Marian Brandys i Leon Kruczkowski, późniejszy autor dramatu Niemcy. W kraju pozostało wielu pisarzy o utrwalonej sławie. Należeli do nich; Leopold Staff, Zofia Nałkowska, Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Parandowski. Inni: Mieczysław Jastrun, Maria Dąbrowska, Adolf Rudnicki czy Julian Przyboś – początek wojny spędzili w zajętym przez Sowietów Lwowie. Z czasem udało im się stamtąd wydostać i – żyjąc pod okupacją niemiecką – brać udział w podziemnym życiu literackim. Dołączyli do ich inicjatyw kulturotwórczych młodsi: Tadeusz Breza, Jerzy Andrzejewski, Czesław Miłosz, Jerzy Zagórski. W czasie okupacji w kraju, w tym także i w Zagłębiu, pojawili się utalentowani poeci, prozaicy i eseiści urodzeni już w Polsce Niepodległej. Zamierzali żyć „normalnie”, po europejsku. Niestety ich marzenia spaliły na panewce. Doznawali prześladowań i musieli podjąć działalność konspiracyjną z bronią w ręku, a swoje pisarstwo oddać na służbę ojczyźnie. Piękne to nazwiska, piękne ich dzieła i czyny. W walce z okupantem oddali życie: Krzysztof Kamil Baczyński, Tadeusz Gajcy, Wacław Bojarski, Andrzej Trzebiński, Zdzisław L. Stroiński. Z tej grupy przeżył między innymi Tadeusz Borowski, ale przeszedł ciężki los więźnia KL Auschwitz. Przeżył, by dać świadectwo prawdzie opowiadaniami Byliśmy w Oświęcimiu, czy Pożegnanie z Marią. Utwory te
mają wysoką rangę. Na miarę Medalionów (1946) Zofii Nałkowskiej. Z radzieckimi restrykcjami spotkał się Władysław Broniewski, Aleksander Wat, Marian Czuchnowski, Tadeusz Peiper oraz Anatol Stern. Relacjami o obozach i więzieniach radzieckich po wojnie zasłynęli: Józef Czapski, autor Wspomnień starobielskich (1944) oraz Na nieludzkiej ziemi (1949) a także Gustaw Herling-Grudziński, który napisał wstrząsające dzieło Inny świat (1951), piętnujące stalinowskie zbrodnie. Wybitni polscy poeci – Władysław Sebyła i Lech Piwowar – zostali zamordowani w Katyniu. Po zakończeniu działań wojennych polska proza ukazała w całej pełni ten okrutny czas, a jednocześnie wielkie poświęcenie i bohaterstwo polskiego żołnierza. Powstały dzieła, których autorami byli: Wojciech Żukrowski (Dni klęski – 1952), Jan Józef Szczepański (Polska jesień –1955), Aleksander Kamiński (Kamienie na szaniec), Jerzy Putrament (Wrzesień – 1952), Stanisław Strumpf-Wojtkiewicz (Alarm dla Gdyni), Stefan Kisielewski (Sprzysiężenie – 1947), Władysław Terlecki (Gwiazda Piołun – 1968). Dodajmy do tego wydaną w 1941 roku w Londynie książkę Ksawerego Pruszyńskiego Droga wiodła przez Narvik, oraz dzieła Melchiora Wańkowicza, między innymi takie, jak Bitwa o Monte Cassino, Hubalczycy, Westerplatte. Takich ciekawych utworów jest wiele. Mamy co czytać, aby przypomnieć czas wojny, ofiarę, jaką poniósł nasz naród i tego narodu bohaterstwo.
nr 4/sierpień 2009
Telefony w Zagłębiu Dąbrowskim, cz. 2
Historia w słuchawce
Tadeusz Kowal
decyzje o wznowiePgrafuierwsze niu działalności Poczty, Telei Telefonii w wyzwolonej
Okupant wycofując się z SoOkres okupacji hitlerowskiej zaznaczył się dla Zagłębia Dąbrowskiego snowca unieruchomił centrale wielkim pasmem tragedii i ogólnie znanych skutków wynikających w Sosnowcu, Będzinie i DąbroPolsce podjęto już w 1944 r. (w II ze straszliwej wojny. Miała ona też wpływ na pracowników, jak i też wie Górniczej, wywożąc główne połowie). ich części (tj. grupy startowe, całą infrastrukturę telefoniczną. W końcu listopada1944 r. schematy central)a takżei urząpodzielono resort komunikacji ministra. Przy odtworzeniu struktur ordzenia abonenckie z większości poczt i telegrafów. Reaktywowano Urząd ganizacyjnych wielu jednostek sięgnięto zakładów pracy. Ministra Poczt i Telegrafów. W jego skład do sprawdzonego wzoru przedwojennych 27 lipca1945 roku, pod kierownictwem rozwiązań. jego wieloletniego pracownika – WładyTak się też sta- sława Kościelniaka powstaje i organizuje ło przy PPTiT, po- się Rejonowy Urząd Telefoniczno-Teledzielonej dla celów graficzny w Sosnowcu. administracyjnych Byli pracownicy RUTT, jak np. konna Dyrekcje Okręgu serwatorzy CA, natychmiast zgłaszają się (DO). Ich reaktywo- do pracy i przystępują do przywracania wanie zapoczątko- łączności. W pierwszej kolejności skuwało rozporządze- piono się nad uruchomieniem central, co nie Ministra Poczt nastąpiło w ciągu kilkunastu dni. Wywiei Telegrafów Tade- zione przez okupanta części zastąpiono usza Kapelińskiego tymczasowymi, wykonanymi własnymi z 21 stycznia 1945 r. siłami przez pracowników obsługi. RówNową siedzibą okrę- nocześnie z uruchomieniem central miejgu stały się Katowice. skich sukcesywnie uruchamiano centrale 27 stycznia 1945 abonenckie w zakładach przemysłowych r. Sosnowiec zostaje oraz przystąpiono do usuwania szkód w wchodziła PPTiT (Polska Poczta Telegrafii wyzwolony i zaczyna się nowy rozdział sieciach miejscowych i międzymiastowych. i Telefonu), kierowana bezpośrednio przez w historii tutejszej telekomunikacji. Przystąpiono do organizacji ruchu cen-
W budynku widocznym obok poczty mieściła się kiedyś siedziba RUP. Fot. arch.
nr 4/sierpień 2009
7
Historia trali międzymiastowej, telegrafu, a także administracji Urzędu. W latach 1945–46 wykonano bardzo dużą pracę, aby można było uruchomić sieć telefoniczną i telegraficzną i stworzyć możliwości realizacji usług telekomunikacyjnych na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. 28 czerwca1947 r. – uruchomiono CA o pojemności 300 NN oraz 2 stanowiska międzymiastowe. W końcu 1948 r. stan abonentów na terenie Zagłębia Dąbrowskiego wrócił prawie do poziomu z 1939 r. (było 4120 ab.) – stan na 31 grudnia1948 wynosił 3890 abonentów. W latach 1950–55 następują kolejne zmiany organizacyjne, w efekcie zlikwidowano Dyrekcje Okręgów. W ich miejsce powstały Wojewódzkie Zarządy Łączności (WZŁ), odzwierciedlające podział administracyjny kraju. W kwietniu 1954 r. zlikwidowano Rejonowy Urząd w Sosnowcu, a stworzono Wydział Techniczny, podległy Urzędowi Telefonów Miejscowych w Katowicach. Podlegały mu centrale automatyczne w Sosnowcu, Będzinie, Dąbrowie Górniczej. 1 stycznia 1956 r. w Sosnowcu ponownie powstał Urząd Telekomunikacyjny, a w kwietniu 1957 r. RUT ( Rejonowy Urząd Telekomunikacyjny ) obejmujący zasięgiem Sosnowiec, Będzin, Dąbrowa Górnicza, Czeladź, powiat będziński, myszkowski i zawierciański. Utworzono też Nadzory Telekomunikacyjne (NT) w Będzinie, Dąbrowie Górniczej i Myszkowie oraz Urząd Telekomunikacyjny w Zawierciu. Nastąpiła rozbudowa central (tzw. sposobem gospodarczym – ciekawe zjawisko!) w Sosnowcu, Ząbkowicach, Czeladzi, Będzinie, Dąbrowie Górniczej, Gołonogu. Stan abonentów na dzień 31 grudnia 1960 r. wynosił 5500. W latach 1961–62 przeprowadzono remont kapitalny sieci miejscowej w Sosnowcu o zakresie rzeczowym 81535 km linii skupowej, 144.367 km kabli. Fot. Marcin Kubaszczyk W k rótce
8
dalszy ciąg rozbudowy central w Sosnowcu, Ząbkowicach, Gołonogu, ale dopiero w 1963 r. dostosowano CA w Sosnowcu, Będzinie, Dąbrowie Górniczej do współpracy z Katowickim Węzłem Telekomunikacyjnym (KTW). W 1965 r. rozpoczęto budowę nowego budynku miejskiej centrali w Sosnowcu. Jednocześnie trwały rozbudowy central w Sosnowcu, Będzinie, Dąbrowie Górniczej i Myszkowie, które oddano do użytku 14 grudnia 1968 r. już w nowych obiektach. W Sosnowcu przy ul. 3 Maja w nowowybudowanym obiekcie uruchomiono CA systemu Strowgera typu 32AB o pojemności 6000 NN. Oddano równocześnie do eksploatacji centralę międzymiastową. Równocześnie dokonywano rozbudowy sieci miejscowej. Uruchomiona w Będzinie miała pojemność 2000 NN, taką samą pojemność miała centrala w Dąbrowie Górniczej przy ul. Konopnickiej. Na koniec roku 1970 całkowita liczba abonentów wynosiła 16690. 28 czerwca 1971 r. abonenci centrali miejskiej w Sosnowcu otrzymali automatyczne całodobowe połączenie z Warszawskim Węzłem Telekomunikacyjnym poprzez wybranie numeru kierunkowego 122 (tzw. ruch „miasto – miasto”). 7 lipca 1972 r. zainstalowano pierwsze 3 stacje telefoniczne dla potrzeb Huty Katowice na placu budowy na terenie Tworznia. Był to początek obecności telekomunikacji na budowie huty. Pomimo dużych wysiłków pracow-
ników telekomunikacji przyrost liczby abonentów był niewielki. Rosła liczba wniosków oczekujących na instalację stacji telefonicznej. Brak działań inwestycyjnych (niskie nakłady) powodował, że oczekiwanie na telefon było bardzo długie (nawet kilkadziesiąt lat). Warto podkreślić, że jednymi ze źródeł zwiększania pojemności central były wnioski racjonalizatorskie pracowników i rozbudowa central tzw. systemem gospodarczym. Dla przykładu (z braku inwestycji znaczących dla długości kolejki oczekujących) było uruchomienie na terenie Sosnowca w latach 1975–76 dwóch central ręcznych. Pomimo intensywnych wysiłków i starań liczba abonentów nie odpowiadała społecznym oczekiwaniom. Długo by można jeszcze pisać o trudzie lat 70 i 80, ale przełomowym faktem było dopiero powstanie 1 stycznia 1992 r. Telekomunikacji Polskiej S. A. Można bez przesady powiedzieć, że spowodowało to rewolucję w ilości i jakości usług telekomunikacyjnych. I na końcu tego odcinka dla uzmysłowienia i zrozumienia potrzeb w zakresie usług telekomunikacyjnych – 2 liczby: na koniec 1991 r. na terenie Zakładu Telekomunikacji w Sosnowcu: – oczekiwało na telefon ponad 77.000 wniosków; – stan abonentów wynosił 55.000. Pozostawmy te fakty bez komentarza. W następnym odcinku – co się zdarzyło na rynku telekomunikacyjnym po powstaniu TP S.A.
nr 4/sierpień 2009 Sosnowiec, ul.Chemiczna 1. Fot. arch.
rodziec, będący W roku, w którym wybuchło powstanie Sipajów w Indiach, urodziła się Gabriela Zapolska, G dzisiaj dzielnicą Będzina, był pierwot- a zmarł francuski filozof Comte, w Grodźcu powstała pierwsza na późniejszych ziemiach
do wyłożenia kanałów ściekowych do Wisły. nie samodzielną osa- polskich cementownia. Mimo iż początkowo wydarzenie to przeszło bez echa, kilka lat Jednak prawdą. Jej początki sięgają później portlandzki cement spod Będzina znany był już w całej Europie... dziwym jego sukjeszcze XIII wieku, ale cesem było założearcheologiczny obraz nie cementowni tego miejsca będzie w Grodźcu, pierwbardzo trudno odtwoszej na ziemiach rzyć. Pobliskie wzgópolskich, trzeciej rza zostały bowiem w Europie i piątej przeorane przez pruna świecie. Kluskich inżynierów przy czem do sukcesu budowie fortyfikacji Ciechanowskiego w roku 1805. Podczas była receptura wyI wojny światowej twarzania cemennatomiast Grodziec tu portlandzkiego i okolice przeszyła stworzona przez sieć rowów i okopów. Źródła podają, iż Anglika Josepha Aspdina. osada należała do zakonu norbertanek, Joseph Aspdin był angielskim muktóry w XVIII wieku odsprzedał swoje rarzem, który całe życie poświęcił na dobra, aby ratować podupadający budżet stworzenie sztucznego kamienia, a swój zgromadzenia. Nowożytne dzieje tego miejwynalazek opatentował ostatecznie w 1824 sca związane są nierozerwalnie z historią roku. Wykazał się przy tym niezwykłym przemysłu i myśli technicznej, a wizytówką sprytem podając w opisie patentowym Grodźca stała się w XIX wieku znana w całej Europie cementownia. Jan Ciechanowski, twórca cementowni, był ministerialnym radcą stanu i pasjona- koło Sławkowa zakład specjalizujący się tem śledzącym wszystkie nowe technologie w produkcji cementu romańskiego. Ten i wdrożenia. Cementownia nie była jego rodzaj cementu służył do tynkowania pierwszą inwestycją w tym rejonie. Po domów, ponieważ chronił przed wilgocią. powrocie z jednej ze swoich podróży do Udoskonalona przez CiechanowskieNiemiec i Francji Ciechanowski postanowił go metoda produkcji była tak dobra, że sprawdzić jak w jego rodzinnych stronach sprzedał on wyprodukowany przez siebie sprawdzą się nowe rozwiązania, jakie pod- cement zarówno do budowy Towarzystwa patrzył na zachodzie Europy. Założył więc Kredytowego w Warszawie, jak również
Niezwykła historia cementowni w Grodźcu Zofia Zielińska-Kusztal
Fot. poplenerowe
jedynie składniki cementu, proporcje zachowując w tajemnicy. Jego maleńka fabryczka z czasem stała się bardzo znana, a cementu Aspdina użyto do realizacji nowatorskiego projektu – tunelu pod Tamizą. W latach sześćdziesiątych XIX wieku za sprawą działalności syna Aspdina który promował wynalazek ojca w Europie receptura stała się znana w wielu krajach. Wytwarzany cement nazwano „cementem portlandzkim”. Nazwę wykoncypował sam wynalazca, ponieważ kolorem przypominał mu skały portlandzkie, popularny ówcześnie budulec. Cementownia Grodziec rozpoczęła działalność w roku 1857. Pomimo, że do
nr 4/sierpień 2009
9
Historia
Fot. poplenerowe
naszych czasów nie dochowały się dokumenty związane z otwarciem cementowni, data ta jest oficjalnie uznana za początek produkcji. Cement portlandzki z grodzieckiej cementowni odznaczał się bardzo wysoką jakością i zdobywał liczne nagrody w Rosji, Francji i Anglii. Cementownia została nawet przyłączona do prestiżowego na tamte czasy Towarzystwa Niemieckich Fabrykantów Cementu Portlandzkiego. Zaufanie do produktu było tak duże, że wykorzystano go przy budowie kolei Warszawa – Wiedeń, przy kanalizacji Warszawy, podczas robót hydraulicznych w Kopalni Soli w Wieliczce czy przy budowie „Obszaru Warownego Śląsk” – zwanego małą linią Maginota. Cementownia pracowała przez 120 lat zdobywając uznanie inżynierów
oraz konkurując z najlepszymi zakładami w Europie. Produkcja trwała nieprzerwanie nawet podczas I wojny. Nie zakłóciły jej również zmiany właścicieli. Ciechanowski wydzierżawił a następnie sprzedał cementownię firmie „Solvay”. Spółka ta działała w Polsce od 1908 roku. Jej założycielem był Belg Ernest G. Solvay, znany z tego, iż będąc pasjonatem fizyki kwantowej zorganizował sławetną debatę w której obok Alberta Einsteina i Maxa Plancka uczestniczyła Maria Skłodowska-Curie. Spółka Solvay’a bardzo dobrze zarządzała cementownią modernizując ją i rozbudowując. Pracowało w niej pięć pieców (znanej firmy Smidth), z których największy miał wydajność 400 ton na dobę. Po II wojnie światowej cementownia została własnością państwa i kontynuowała działalność do roku 1979. Wtedy to na skutek poważnego naruszenia konstrukcji (zawalił się betonowy strop nad głowicami pieców) zdecydowano o zamknięciu obiektu. Dzisiaj można oglądać halę, gdzie stał obrotowy piec, czy olbrzymie zbiorniki – pozostałości przemysłowego kolosa, które na stałe wpisały się w industrialny krajobraz regionu.
Fot. poplenerowe
10
nr 4/sierpień 2009
„Saturn” wczoraj i dziś Dariusz Majchrzak
marcu 2009 roku działalność rozpoW częło Muzeum „Saturn” w Czeladzi. Za siedzibę obrało dawną willę dyrektora
kopalni, znaną jako Pałac „Pod Filarami”. Nazwa placówki nawiązuje do miana kopalni, która funkcjonowała w jej pobliżu. Na terenie nieistniejącej już dziś kopalni „Saturn” w XIX wieku mieścił się początkowo folwark plebański. W 1864 nastąpiła jego sekularyzacja. Jak twierdzi Marian Kantor-Mirski, czeladzki pleban nie zgodził się z decyzją władz carskich, oświadczając, iż jego poprzednicy dostali wspomniany folwark w dziedziczną dzierżawę. Spór trwał aż do 1868 roku, kiedy to władze odstąpiły duchowieństwu część folwarku. W 1869 roku kupił te tereny za ponad szesnaście tysięcy rubli warszawski prawnik – Ludwik Kozłowski. Udało mu się odnaleźć pokłady węgla, jednakże technologia umożliwiająca wówczas ich eksploatację przewyższała możliwości finansowe Kozłowskiego. Poza tym wszedł on w spór z carskimi urzędnikami, którzy oskarżyli go o nielegalne wycinanie lasów. W zaistniałej sytuacji postanowił on sprzedać te tereny księciu Hugonowi von Hohenlohe. Do transakcji doszło w 1874 roku. Nowego właściciela inwestycja ta kosztowała dwieście dziewięć tysięcy rubli. Książę dysponując odpowiednim zapleczem technologicznym i finansowym rozpoczął budowę kopalni, a następnie wydobycie węgla. W latach osiemdziesiątych wybito pierwszy szyb, a także założono pierwszy poziom eksploatacyjny na głębokości 150 metrów. 1887 roku to początek wydobycia węgla na „Saturnie”. W 1898 roku na kopalni wybuchł pożar. Zginęło sześciu ludzi. Do wypadku doszło we wczesnych godzinach rannych (między 4 a 6 rano), tuż przed kolejną zmianą górników. O spowodowanie wypadku podejrzewano nocnego stróża. Miał on na kilka godzin przed wybuchem pożaru dać do budynku przyszybowego „pięć pęcherzy okowity” pochodzących z kontrabandy. Przypuszczano, że ich przypad-
kowy zapłon mógł być przyczyną tragedii. W czasie pożaru stróż nie zamknął tamy izolacyjnej. Dlaczego ? Powód prozaiczny: był… kompletnie pijany. Pożar ugaszono dopiero dzięki żelaznej tamie. W 1899 roku z bliżej nieznanych powodów Hohenlohe sprzedał kopalnię (wraz z posiadanymi nadaniami górniczymi) łódzkim potentatom włókienniczym – Biedermannom i Scheiblerom (oraz ich wspólnikom) za czterysta sześćdziesiąt trzy tysiące rubli. W 1900 roku założyli oni Towarzystwo Górniczo – Przemysłowe „Saturn”. Poprzez zakup m. in. kopalni chciano uniezależnić się od dostaw z innych tego typu zakładów w Zagłębiu Dąbrowskim. Towarzystwo było właścicielem kilkunastu przedsiębiorstw, w skład których wchodziły kopalnie (m.in. „Jowisz” w Wojkowicach Komornych oraz „Mars” w Łagiszy), cementownie (m.in. „Saturn” w Wojkowicach Komornych), cegielnie oraz tartaki. Oprócz tego Towarzystwo było właścicielem majątków ziemskich. Należy również wspomnieć, o delegaturze w Gdyni. Towarzystwo zaspokajało nie tylko potrzeby własnych zakładów, ale także odbiorców krajowych i zagranicznych. Były to m. in. Dyrekcja Kolei Państwowych z Katowic, firma „Opał” z Sosnowca, spółka „Elibor” z Dąbrowy Górniczej, Polskie Zakłady Przemysłu Cynkowego w Będzinie, „Węgloblok” z Warszawy, Dom Handlowy Glass i Spółka z Łodzi a także Klöckner Reederei und Kohlenhandel z Duisburga. Czeladzkimi odbiorcami były
przede wszystkim: „Brynica” Czeladzkie Wapienniki i Kamieniołomy oraz Zakłady Ceramiczne „Józefów”. Należy tu dodać, iż Towarzystwo „Saturn” prowadząc sprzedaż węgla i cementu musiało konkurować na terenie Zagłębia Dąbrowskiego z Grodzieckim Towarzystwem Kopalń Węgla i Zakładów Przemysłowych oraz belgijskim koncernem „Solvay”, który posiadał m. in. cementownię „Grodziec”. Do 1906 roku zarząd Towarzystwa mieścił się w Łodzi. Potem został przeniesiony do Czeladzi. Do dzisiaj zachował się potężny gmach zarządu Towarzystwa zbudowany w latach dwudziestych XX wieku. Prezesem Rady Zarządzającej Towarzystwa został Karol Scheibler II (1862 – 1935) a wiceprezesem Alfred Biedermann (1866 – 1936). W 1930 roku zostali odznaczeni złotymi Krzyżami Zasługi. Dyrektorem kopalni „Saturn” mianowano Hieronima Kondratowicza. Kierownictwo techniczne powierzono Janowi Brzostowskiemu, późniejszemu posłowi na sejm II RP. Na „Saturnie” pracował także Paweł Dehnel – znany w Czeladzi działacz niepodległościowy, członek Polskiej Partii Socjalistycznej (Frakcja Rewolucyjna). W tym samym roku (tj. 1899) miał miejsce pierwszy strajk na kopalni. Robotnicy żądali podwyżki wynagrodzeń. Jednakże nie udało im się przeforsować tego postulatu. W 1905 doszło do fali strajków w Zagłębiu Dąbrowskim, w tym również na kopalni „Saturn”. Górnicy domagali się m.in. poprawy warunków socjalnych
Fot. arch.
nr 4/sierpień 2009
11
Fot. arch.
oraz warunków pracy. Dzięki interwencji władz carskich zarząd Towarzystwa doszedł do porozumienia ze strajkującymi. Rok później – kolejny strajk. Tym razem interweniowało wojsko, które zajęło teren zakładu. Górnicy kilka dni później wrócili do pracy. Niedługo po tych wydarzeniach zorganizowano w nim 8-osobową straż. Miała ona najprawdopodobniej dbać o zabezpieczenie wyposażenia kopalni i bezpieczeństwo dyrekcji. W 1902 roku w wyniku wybuchu prochu strzelniczego na „Saturnie” rozpętał się pożar. Zginęło kilku górników. Część kopalni postanowiono zalać wodą. W efekcie na kilka miesięcy musiano wstrzymać wydobycie. Rok później w miejscu pożaru wybudowano ołtarz św. Barbary. W momencie, kiedy Towarzystwo stało się pełnoprawnym właścicielem kopalni postano- Fot. arch. wiono zainwestować w jej modernizację. Był to proces wieloletni, jednak znacząco poprawił wydajność pracy. Dokonano elektryfikacji zakładu, zaczęto stosować wiertarki pneumatyczne, podsadzkę hydrauliczną i podziemny przewóz elektryczny oraz wozy żelazne. Zmechanizowano także sortownię. Wprowadzono taśmowy transport węgla. W 1923 roku wybudowano remizę straży ogniowej. Zadbano również o odpowiednie połączenie kolejowe z kopalnią, a nawet uregulowano bieg pobliskiej rzeki Brynicy. Dla robotników pobudowano kolonie mieszkaniowe. Powstawały także tzw. domy urzędnicze i obiekty o charakterze administracyjnym. Zapewniono również stałą opiekę
12
lekarską dla pracowników kopalni, którą zapoczątkował jeszcze pod koniec XIX wieku książę Hohenlohe. Wprowadzono też wynagrodzenia za nieszczęśliwe wypadki. Były one jednorazowe, miesięczne bądź roczne. Ich wysokość ustalano na podstawie orzeczenia lekarza (bądź lekarzy), który oceniał procent utraty zdolności do pracy poszkodowanego. W przypadku śmierci pracownika odpowiednie wynagrodzenie wypłacono wdowie a także jej dzieciom (do ukończenia przez nich 15-tego roku
życia). Wysokość i warunki dotyczące wypłaty pieniędzy były określone w umowie, zat w ierd z a nej każdorazowo przez Inżyniera Okręgowego. Wa r t o dodać, że tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej kopalnia
zatrudniała ponad dwa tysiące ludzi, zaś roczne wydobycie wynosiło osiemset trzydzieści trzy tysiące ton. Jednakże „Saturn” z powodu braku odpowiednich inwestycji nie był w stanie pod względem technologicznym dorównać kopalniom na Górnym Śląsku. Pomimo zawieruchy wojennej w latach 1914 – 1918 i 1939 – 1945 kopalnia wznowiła wydobycie, a tym samym dała zatrudnienie okolicznej ludności. Co ciekawe, w czasie okupacji, przez pewien czas, pracowali tutaj angielscy jeńcy. W 1950 roku zmieniono nazwę kopalni. „Saturn” zastąpiono „Czerwoną Gwardią” aż do 1990 roku. W 1975 roku przyłączono do niej kopalnię „Milowice” . W stan likwidacji „Saturn” postawiono w 1993 roku. Trzy lata później wyjechał stąd ostatni wagon węgla. Przy omawianiu dziejów kopalni nie można zapomnieć o budynku elektrowni, która dzisiaj stanowi miejsce spotkania historii ze sztuką. Kopalniana elektrownia powstała na początku XX wieku. Zaprojektował ją najprawdopodobniej polski architekt – Józef Pius Dziekoński (1844 – 1927). Jego osoba była znana rodzinie Scheiblerów. A to dlatego, iż był on współpomysłodawcą projektu kaplicy – mauzoleum Karola Scheiblera (1820 – 1881), która znajduje się na cmentarzu ewangelicko – augsburskim w Łodzi. Najstarsza zachowana maszyna w budynku elektrowni pochodzi z 1903 roku. Od września 2005 roku elektrownia służy jako galeria sztuki współczesnej. Opiekę artystyczną sprawuje nad nią Stowarzyszenie Inicjatyw Kulturalnych. Pozostała część kopalni jest obecnie w trakcie procesu rewitalizacji.
Fot. Marianna Rissmann
nr 4/sierpień 2009
Nauka Na granicy Czeladzi z Będzinem
Groźna inwazja
Tekst: prof. zw. dr hab. n. biol. Krzysztof Jędrzejko, foto: inż. ochr. środ. Jarosław Banaszek
względów dogłębna znajomość Zjest wielu biologii poszczególnych gatunków roślin nieodzowna, zwłaszcza podczas doboru
określonej rośliny do uprawy, a także w przypadku zamiaru poszerzenia asortymentu
upraw gatunków leczniczych jak i innych użytkowych lub ozdobnych. Dotyczy to szczególnie gatunków obcego pochodzenia. Specyfika właściwości wielu nowych przybyszów – inwazja i eliminacja
nr 4/sierpień 2009
gatunków rodzimych – zagrożenia toksykologiczne i alergiczne Rośliny przeniesione z naturalnych siedlisk z innego, odległego od Europy Środkowej obszaru geograficznego (np. Ameryki Północnej, Australii czy Azji) mogą wykazywać na nowych dla nich stanowiskach wyraźnie odmienne właściwości fitochemiczne, fizjologiczne czy ogólnie ujmując użytkowe, np. lecznicze i kosmetyczne lub jadalne czy paszowe.. Nierzadko, jako silnie inwazyjne, które cechuje znaczna siła konkurencyjna wobec innych roślin rosnących w ich otoczeniu, wpływają negatywnie, zwłaszcza na gatunki rodzimej flory eliminując je niemal całkowicie ze strefy ich bezpośredniego oddziaływania (hamują kiełkowanie nasion i rozwój roślin w sąsiedztwie). W pewnych przypadkach mogą również zagrażać zarówno zdrowiu człowieka, jak i zwierząt stałocieplnych (ssaków; bydła domowego, kóz czy owiec). Barszcz Sosnowskiego – charakterystyka morfologiczna – pochodzenie i specyfika – gatunki pokrewne – wykorzystanie Takie niekorzystne właściwości posiadają między innymi dwa gatunki azjatyckie tj. barszcz Sosnowskiego (Heracleum sosnowskyi MANDEN) i Mantegazziego (H. mantegazzianum SOMMIER & LEVIER), które introdukowano do celów paszowych i ozdobnych pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku w Polsce. Barszcz Sosnowskiego jest bardzo okazałą, kilkuletnią rośliną zielną ( byliną ). Jego naturalne siedliska znajdują się w górach Kaukazu, gdzie dorasta do wysokości ok. 2 m, a na terenach nizinnych do 3 m wysokości ( W Polsce np. na bardzo obfitym stanowisku tego gatunku – przy Zamku w Grodźcu Śląskim koło Skoczowa – okazy osiągały do 5 m wysokości. Jest rośliną o grubej, głęboko bruzdowanej łodydze o średnicy osiągającej u jej podstawy do 12 cm. Łodyga ma 3 – 6 międzywęźli, rozgałęzia się na szczycie, wewnątrz jest pusta. Ma silny korzeń palowy, pojedyncze korzenie mogą sięgać do głębokości ok. 2 m. Długość liścia dochodzi nawet do 2 m; kwiatostan tworzą olbrzymie baldachy złożone z kilkudziesięciu baldaszków. Owocem jest rozłupka rozpadająca po dojrzeniu na dwie płaskie niełupki o kolorze oliwkowym. Wytwarza ogromną liczbę owocków/nasion, które rozsiewa wiatr (anemochoria), a przy ciekach także woda (hydrochoria). W odróżnieniu od wielu dawnych przybyszów (np. maku lekarskiego Papaver somniferum) zwanych archeofitami, omawiane antropofity są kenofitami, tj. nowymi przybyszami w Europie, które dotarły tutaj po 1500 r. n. e. czyli nieco po odkryciu przez Krzysztofa Kolumba Ameryki (w 1492 roku) Obecnie
13
rozprzestrzeniają się spontanicznie w różnych ekosystemach otwartych, głównie jako hemiagriofity i mają obecnie w naszym kraju coraz liczniejsze stanowiska. Oba omawiane gatunki barszczu należą do rodziny selerowatych Apiaceae (dawniej: baldaszkowe – Umbelliferae ) i zaliczane są do roślin zawierających substancje toksyczne dla ludzi i zwierząt. Wytwarzają endogennie substancje aromatyczne, głównie kumaryny. W Polsce występuje jeszcze jeden azjatycki przybysz, który jest blisko spokrewniony z barszczem Sosnowskiego. Jest nim, także pochodzący z Kaukazu, barszcz Mantegazziego zwany też kaukaskim. Oba te gatunki są często mylone, przy czym barszcz Mantegazziego, pomimo, że ma podobne właściwości i budowę, jednak dzięki głębiej pociętym, rozłożystym liściom odznacza się bardziej ozdobnym wyglądem. Do Polski został sprowadzony w celach ozdobnych i spontanicznie rozprzestrzenił się (głównie anemochorycznie) z takich kolekcji na siedliska półnaturalne i naturalne, zwłaszcza w lasach łęgowych wzdłuż potoków i rzek (np. na Pogórzu Cieszyńskim i w Beskidzie Śląskim). Surowcami wykorzystywanymi w medycynie ludowej ludów kaukaskich Azji Centralnej i Wschodniej (H. mantegazzianum) oraz Azji Południowo-Zachodniej (H. sosnowskyi) są ziele Herba, korzeń Radix i olejek eteryczny Aeteroleum (Oleum aetherum); (Jędrzejko 2001). Ponadto w Polsce występują dwa rodzime gatunki barszczu: syberyjski (H. sibiricum L.) występuje głównie w północnej Polsce oraz zwyczajny (H. sphondylium L. s. str.)
14
mający siedliska na obszarze całego kraju. Oba gatunki nie osiągają tak imponujących rozmiarów jak ich kaukascy krewni, bowiem ich wysokość wynosi jedynie od 50 – 120 cm, i nie są pod tym względem specjalnie atrakcyjne, a ponadto nie mają toksycznych właściwości fotouczuleniowych. Historia barszczu Sosnowskiego w Polsce – eksperymenty badawcze – próba wprowadzenia do upraw W 1958 r. w Ogrodzie Roślin Leczniczych Akademii Medycznej we Wrocławiu rozpoczęto próby upraw barszczu Sosnowskiego Jest to roślina bogata w składniki pokarmowe, zwłaszcza w tłuszcze i węglowodany. Ze względu na szybki przyrost jej fitomasy stanowiła również, jak się wówczas wydawało, atrakcyjny surowiec na kiszonki paszowe. W roku 1970 rozpoczęto także badania nad tym gatunkiem w Instytucie Hodowli i Aklimatyzacji Roślin w Krakowie. Wstępne, pozytywne wyniki oraz zdecydowany lobbing ówczesnych politycznych decydentów, pozwoliły w niedługim czasie wprowadzić ten gatunek barszczu do upraw. Jednak bardzo szybko zorientowano się, że uprawa tej rośliny dostarcza dodatkowych kłopotów związanych z jej silnymi właściwościami fotouczuleniowymi. Notowano też coraz częstsze przypadki chemicznych oparzeń spowodowanych bezpośrednim kontaktem z jej liśćmi, zwłaszcza podczas słonecznej pogody. Do takich oparzeń dochodziło w pobliżu rośliny nawet bez jej dotykania wówczas, gdy w jej bliskim otoczeniu panował stan silnej koncentracji (stężenia) kumarynowych substancji lotnych w powie-
trzu, które łatwo przenikają przez naskórek do skóry. Ponadto omawiany gatunek barszczu w krótkim czasie dorastał tak znacznych rozmiarów, że istotnym technicznym problemem stał się regularny zbiór tej rośliny. Po pewnym, stosunkowo krótkim czasie zaczęto go wycofywać go z uprawy. Brak zachowania właściwych środków ostrożności wynikający przede wszystkim z nierozpoznania jego dynamicznych cech inwazyjnych, które sprzyjają wyraźnie ekspansywnej emigracji z upraw. W opisanych okolicznościach w krótkim czasie doszło do jego rozprzestrzenienia na wielu stanowiskach poza obszarami plantacji. Pomimo stosowania różnych metod i wysiłków mających na celu zahamowanie procesu kolonizacji przez tę roślinę wielu siedlisk, zwłaszcza o charakterze naturalnym i półnauralnym. Dlaczego te rośliny są groźne? Do bardzo niekorzystnych właściwości omawianych tutaj azjatyckich gatunków barszczu należy obecność w jej soku wytwarzanych endogennie substancji biologicznie czynnych, zwanych kumarynami (furanokumarynami lub furokumarynami). Są to związki chemiczne o silnym działaniu fotouczuleniowym. Przy słonecznej pogodzie, zwykle po zetknięciu z taką rośliną i słonecznym naświetleniu tych miejsc, powodują przykre i bolesne odczyny w postaci oparzeń skóry (drugiego stopnia – pęcherze oparzeniowe). Furanokumaryny, agresywne aromatyczne substancje uczuleniowe zawarte są w znacznych ilościach w azjatyckich przybyszach tj. barszczach – Sosnowskiego oraz Mantegazziego (kaukaski), który jak dotąd
nr 4/sierpień 2009
jest znacznie rzadziej spotykany w stanie dzikim w naszym kraju. Należy podkreślić, że skutecznie alergizować może również obłok kumarynowych substancji lotnych wydzielanych przez tę roślinę do atmosfery, a zwłaszcza przez jej olbrzymie zatokowo klapowane liście. Kumaryny jako substancje lecznicze oraz groźne toksyny Kumaryny są rozpowszechnione w świecie roślin, zwłaszcza w rodzinie selerowatych Apiaceae (dawniej zwanych baldaszkowymi Umbelliferae, np. w gatunkach z rodzaju aminek Ammi, selery Apium, dzięgiel (=arcydzięgiel) litwor Angelica archangelica subsp. archangelica, barszcz Heracleum i inne ) oraz bobowatych Fabaceae (dawniej zwanych motylkowymi Papilionaceae np. u aspalata Psoralea macrostachya) – wiele z nich to cenne substancje lecznicze i aromatyczne. Są to pochodne a-pironu, a także do fenylopropanu ze względu na ich biogenetyczne pochodzenie. Jako związki o strukturze laktonowej kumaryny mają charakter substancji biologicznie czynnych. Ich właściwości są bardzo zróżnicowane w zależności od rodzaju związku. Na przykład niektóre z nich, jak już wspomniano, jak furanokumaryny mają silne działanie fotouczulające, a inne wręcz przeciwnie, jak np. eskulina (hydroksy- i metoksykumaryny) absorbują promienie nadfioletowe w pewnych zakresach długości fal i mają zastosowanie jako środki światłochronne. Podstawową kumaryną silnie uczulającą na światło i dość toksyczną jest psoralen. Do właściwości farmakologicznych kumaryn należą: słabe działanie uspokajające na ośrodkowy układ nerwowy, a niektóre związki (np. piranokumaryny kminku egipskiego Ammi visnaga ) także spazmolityczne (przeciwskurczowe) i hipotensyjne (obniżające ciśnienie krwi; rozszerzają naczynia wieńcowe). Aktywność tego typu występuje w okresie kwitnienia i owocowania tego barszczu, co jeszcze wzmaga się przy upalnej pogodzie. Wówczas może dojść również do okaleczenia skóry nawet w sytuacji w której nie nastąpił bezpośredni kontakt człowieka lub zwierzęcia z tą rośliną. Niebezpieczne jest ponadto, że bolesny efekt oparzenia jest odczuwalny dopiero po ok. 8 godz. od kontaktu i często nie jest kojarzony z rzeczywistą jego przyczyną. Dodatkowym zagrożeniem jest ograniczanie siedlisk rodzimych gatunków, gdyż barszcz tworzy liczne populacje ograniczając w ten sposób przestrzeń życiową gatunkom, którym biologia nie pozwala na konkurencję z tą okazałą rośliną dorastającą w naszych warunkach nawet do 5 m wys. (np. w rozległym płacie leżącym w pobliżu zamku w Grodźcu Śląskim, gdzie ten
gatunek barszczu tworzy bardzo okazałą i liczną populację Przykład ten obrazuje jak duże znaczenie ma dogłębne poznanie biologii gatunku, zwłaszcza obcego pochodzenia, przed wprowadzeniem go do upraw. Pozwala to uniknąć ewentualnych komplikacji związanych z niekontrolowaną ekspansją plantowanej rośliny. Może to prowadzić do istotnych zaburzeń relacji synekologicznych zachodzących lokalnie w wśród gatunków rodzimej szaty roślinnej. Są one związane głównie z siłą konkurencyjną i znaczną inwazyjnością danego gatunku obcego (np. barszczu Sosnowskiego) oraz wyjątkową łatwością jego emigracji poza obszary uprawy. Syzyfowy charakter walki z groźnym przybyszem Skuteczne wyeliminowanie dynamicznie rozprzestrzeniających się populacji tego groźnego gatunku barszczu jest niezwykle trudne i bardzo czasochłonne O problemie walki z tym gigantycznym barszczem donosiły wielokrotnie różne media – prasa, radio i TV. Jest to zagadnienie od kilkunastu lat dobrze znane z Zakopanego; a rezultaty działań mających na celu jego wytrzebienie są niezmiernie nikłe. Dlatego lepiej od razu, po zauważeniu osobników tego barszczu eliminować jego niewielkie populacje. Dotyczy to również stanowiska eksplorowanego badawczo przez K. Jędrzejko i J. Banaszka w dn. 02.07.2009) bardzo obfitej, zajmującej rozległy obszar (ok. 1,5 ha) populacji w Będzinie – w rejonie wiaduktu kolejowego i drogi szybkiego ruchu (nr 86) Katowice - Warszawa (patrz załączone fotografie wykonane przez autorów tego artykułu). Zalecenia niecierpiące zwłoki 1. Należy oczyścić ten teren z wszystkich okazów tego gatunku tj. wykosić jego części nadziemne (baldachy, liście) i usunąć z gleby jego organy podziemne ( korzenie stosując metody agrotechniczne, orka – bronowanie,
nr 4/sierpień 2009
a następnie głęboka orka), zanim teraz kwitnąca roślina (07.07.2009) zaowocuje, a wiatr po szerokiej okolicy rozniesie tysiące jego nasion.. Wszystkie w ten sposób pobrane części należy zutylizować w spalarni bezpośrednio po jego eksploracji w terenie, tak aby nie dopuścić do dalszego rozsiewania się nasion.. Nie kompostować tego materiału. 2. Charakteryzowane stanowisko barszczu Sosnowskiego stanowi bardzo groźne źródło w postaci bardzo aktywnego źródła dynamicznego rozprzestrzeniania i potencjalnie trwałego kolonizowania przez tę roślinę wielu miejsc w Zagłębiu Dąbrowskim i na terenach przyległych 3. W tym nie cierpiącym zwłoki przypadku Szanowne Władze miasta Będzina oraz graniczącej bezpośrednio z omawianym i wskazanym przez nas stanowiskiem fotouczulającego barszczu, sąsiadującej bezpośrednio Czeladzi nie mogą popełnić grzechu zaniechania działań o charakterze prewencyjnym, ponieważ za kilka lat będzie to bardzo poważny, nie tylko lokalny problem toksykologiczny, alergologiczny i medyczny, którego ofiarami staną się przede wszystkim nasze dzieci i wnuki – ze względu na szczególną atrakcyjność dzięki ogromnym rozmiarom jej baldachów i liści. Od redakcji: zaalarmowani przez prof. Krzysztofa Jedrzejkę doniesieniem o szkodliwości barszczu spróbowaliśmy poruszyć odpowiedzialne za ten teren władze. Po telefonie do Urzędu Miasta Czeladzi i przekazaniu treści listu profesora wraz ze zdjęciami, błyskawicznie na to miejsce wysłano patrol Straży Miejskiej wraz z kompetentnym pracownikiem wydziału ochrony środowiska. Ci stwierdzili, że teren jest jednak własnością Będzina, więc o sytuacji poinformowali mailem tamtejszy Urząd Miejski. Na drugi dzień, kiedy sprawdzaliśmy, czy czeladzka informacja znalazła odpowiednie zrozumienie wśród będzińskich pracowników administracji samorządowej, okazało się, że nawet nie została jeszcze odczytana...
15
16
nr 4/sierpień 2009
Przestrzenie,
Plastyka
Paweł Sarna
Jacek Durski – sosnowiczanin Jako artysta-malarz prezentował z wyboru (ur. w Poznaniu 1943 r.), swe prace na 37 wystawach indywidumalarz, rzeźbiarz, autor grafik komalnych w kraju i za granicą oraz brał puterowych, a także poeta i prozaik. udział w 23 wystawach ogólnopolArtysta multimedialny. Wprawdzie skich i międzynarodowych. W 1981 tym tytułem, nierzadko zupełnie bez- został wybrany przez Kunstpodium podstawnie, obdarza się różnych twórców, przy milczącym bądź częściej entuzjastycznie okazywanym przyzwoleniu z ich strony, jednak w przypadku tego artysty to określenie jest nie tylko właściwe, lecz można powiedzieć, że odzyskuje swoje znaczenie. Ważna jest tu nie tylko rozpiętość zainteresowań, ale i wzajemne uzupełnianie się, istnienie w nierozerwalnej wspólnocie wielu dzieł przynależących do różnych sztuk. Na dorobek prozatorski Durskiego składają się: zbiór Wśród krzywych Luster ( ZPAP 1997, „Książnica” Fot. arch. 1999), dwie powieści – Mariacka, („Książnica” 1999, I nagroda w Ogóldo pierwszej dziesiątki awangardonopolskim Konkursie Literackim im. wych malarzy Europy Wschodniej. Stanisława Grochowiaka 1999) oraz W tym samym roku otrzymał NaRok („Nowy Świat” 2003). W 2004 grodę Okręgową ZPAP. Jego obrazy ukazał się tomik zatytułowany Wiersze znajdują się w zbiorach muzealnych („Nowy Świat”), a w 2005 Uderza i prywatnych. Jest też autorem płaskoziemia ( „Nowy Świat”). Wprawdzie rzeźby-ołtarza „Poznań 56 – Katowiw prozie Durskiego ważna jest dbałość ce 81” w Kałkowie oraz współautorem o detal, skłonność do notowania „Prześwitu im. Strzemińskiego” różnorodnych drobiazgów, z kolei jako w Lublinie. Warto też wspomnieć, poeta operuje elipsą, preferuje formy że w 2003 r. w Domu Kultury im. Z. krótkie, nierzadko kilkuwersowe, Krudzielskiego w Jaworznie odbył jednak jego poezję i prozę łączy na się wernisaż „Jacek Durski. Artysta pewno jedno – prywatność. Jest to multimedialny”. prywatność, która ciąży ku abstrakcji, Największą pasją Durskiego często zmienia się w refleksję nad wław ostatnich latach jest grafika kompusną twórczością na wielu planach. terowa, która daje możliwość nie tyle
poszukiwania nowych przestrzeni, co ich kreowania. W przypadku tak dojrzałego i świadomego artysty zwrot ku technice komputerowej jest jednak przede wszystkim korzystaniem z możliwości, których twórcy jeszcze do niedawna nie mieli. Nie chodzi tu o jakieś odcięcie się od swej dotychczasowej twórczości plastycznej, zmianę zainteresowań, lecz okazję do pełniejszego przedstawienia wizji, czy lepiej projektów. Tym światem rządzi przecież precyzja, a „opór materii” czy ograniczenia praktycznie nie istnieją. Mawiało się i mówi się, że dobry artysta potrafi stworzyć dzieło nawet patykiem, a poza tym technika przecież zabija ducha w sztuce. Głoszącym podobne twierdzenia Durski udziela odpowiedzi następującej: [...] dobry artysta potrafi wykonać prostszymi środkami coś lepszego od marnego artysty. Jednak, gdy konkurować będą dwaj dobrzy twórcy, środki, jakimi tworzą, stają się niesłychanie ważne, aby oprócz wykonania „duchowego”, było jeszcze wykonanie perfekcyjne. (fragment wywiadu, „Sokół Jaworznicki” 2003, nr 16). Ten numer ilustrują grafiki artysty, w jednym z najbliższych zaprezentujemy jego prozę. Wypada dodać, że nakładem wydawnictwa Nowy Świat ukazała się właśnie książka Arkadiusza Frani pod tytułem Lipton story. Esencje krytyczne o sztuce pisarskiej Jacka Durskiego.
krzywe lustra nr 4/sierpień 2009
17
Historia
Może to ten sam?
Zabić sekretarza
Agenci SB i milicjanci oddelegowani do ochrony i zabezpieczenia trasy przejazdu delegacji zaraz po eksplozji podjęli kroki zmierzające do opanowania sytuacji. Bezpośrednio odpowiedzialnym za ten odcinek ul.Krakowskiej był milicjant M. z Łośnia, oddalony od miejsca wybuchu o jakieś 150 metrów. Biegiem ruszył w stronę posesji nr. 47. Ze wspomnień M.: – Kiedy przybiegłem na miejsce zobaczyłem, że do samochodu wnoszono małą dziewczynkę, która została ranna wskutek wybuchu. Zobaczyłem także, że moi koledzy przystąpili do zabezpieczania miejsca zdarzenia i zatrzymywania świadków. Najbliżej wybuchu znalazł się Jan B. i to on odniósł największe obrażenia. Od uczestników niedawnej uroczystości i kierowcy samochodu wiozącego mniej ważnych oficjeli Jan B. otrzymał pierwszą pomoc, a później został przewieziony do szpitala w Dąbrowie Górniczej. Do szpitala trafiła także 13-letnia Lidia K. Tego dnia przyszła odwiedzić ciotkę mieszkającą w domu pod numerem 47 przy ulicy Krakowskiej. Jeden z licznych odłamków przebił szybę i ugodził ją w głowę. Tylko dzięki temu, iż miała grubą czapkę być może uniknęła śmierci. Wszyscy, którzy byli świadkami wybuchu i mogli coś w tej sprawie powiedzieć zostali wylegitymowani lub zatrzymani. Z Katowic, Będzina i Dąbrowy Górniczej ściągnięto posiłki. Przybyła grupa specjalistów od techniki kryminalistycznej. Niezależnie od tego powiadomiono o całym fakcie MSW i KG MO. Postawiono na nogi cały resort spraw wewnętrznych. Sztab operacyjny ulokował się na posterunku MO przy ul. Armii Czerwonej w Zagórzu. Z pedantyczną dokładnością przeszukano teren. Na tym etapie, (gdy nie wiedziano jeszcze w jaki sposób detonowano ładunek i w ogóle co to był za ładunek), przyjęto kilka wersji operacyjnych. Jedna z nich zakładała, że sprawca lub sprawcy musieli posiadać jakąś wiedzę fachową na temat materiałów wybuchowych. Wzięto pod lupę wszystkie osoby, które miały dostęp do dynamitu lub karbonitu. Zebrane części bomby oraz inne zabezpieczone przedmioty przesłano do Zakładu Kryminalistyki KG MO w Warszawie. Z niecierpliwością czekano na wyniki
18
ekspertyzy, która mogła w dużym stopniu ukierunkować prowadzone dochodzenie. Mimo podjęcia ogromnych przedsięwzięć śledczych, o których plotkowano w samym Zagórzu, a później w województwie i kraju, o dokonanym zamachu oficjalnie społeczeństwa nie poinformowano. Poniedziałkowe wydanie „Trybuny Robotniczej” /4.XII.1961/ donosiło o barbórkowych uroczystościach. Znalazła się także relacja z uruchomienia kopalni „Porąbka” oraz zdjęcie towarzysza Gomułki, na którym I sekretarz z zaciekawieniem ogląda makietę nowej kopalni. O zamachu nie było nawet wzmianki. Dla prasy, radia i telewizji po prostu nie było żadnego zamachu, chociaż odłamki znacznie uszkodziły karoserię samochodu, w którym jechała ekipa radiowa. W tej sprawie cenzura otrzymała specjalne zarządzenie. Krąg zatrzymanych osób, rewizje w domach stojących przy ulicach: Krakowskiej, Południowej i Kalagi powiększał się z dnia na dzień. Prowadzący dochodzenie powrócili także do materiałów śledztwa, jakie prowadzono w sprawie zamachu dokonanego 15 lipca 1959 roku na osobę ówczesnego I. sekretarza KC KPZR Nikity Chruszczowa, również w Zagórzu. Może to ta sama osoba? To pytanie nurtowało funkcjonariuszy SB coraz bardziej.
(Część II)
Henryk Kocot
noznacznie przemawiała, że to właśnie ON. Już po południu tego dnia kamienicę przy ul. Armii Czerwonej 69 w Zagórzu dyskretną obserwacją otoczyli agenci SB. Tu mieszkał podejrzany o dokonanie tego zamachu. O godz. 18.50 zapukano do drzwi. W tomie 7 akt {Syg. II DS182/61} na karcie nr 1382 znajduje się protokół zatrzymania dokonanego przez kapitana Mirosława P. z KW MO w Katowicach. Treść tej suchej notatki urzędowej była następująca: – Dokonałem zatrzymania Stanisława Jarosa s. Franciszka, ur. 19. I. 1932 r. w Zagórzu, zam. w Zagórzu ul. Armii Czerwonej 69. Podczas rewizji osobistej odnalazłem i odebrałem nw. przedmioty (...). Nazajutrz tj. 29 grudnia Stanisławowi Jarosowi przedstawiono zarzuty. Tego samego dnia o godz. 14.00 wiceprokurator Jan R. w obecności kpt. Mirosława P. rozpoczął pierwsze przesłuchanie podejrzanego, który przez 5 godzin opowiadał swój życiorys.
Trzeba go złamać
Przesłuchania prowadził oficer SB z Warszawy Stanisław J. W notatce dla przełożonych czytamy: – Przesłuchanie podejrzanego Stanisława Jarosa skupiło się na pytaniach o jego udział w spowodowaniu wybuchów w Zagórzu. Twierdzi, że na ten temat nie może nic wyjaśnić, ponieważ nie brał w tym żadnego udziału. Zaznaczył przy tym, że prosi władze śledcze żeby więcej nie był przesłuchiwany na ten temat. Misja kapitana P. Wielogodzinne przesłuchania poparte W ciągu trzech tygodni od chwili zama- znęcaniem psychicznym i fizycznym miały chu służby dochodzeniowe dysponowały już za zadanie złamać jego osobowość i złamały. wieloma informacjami, które zawężały krąg Przełom w śledztwie nastąpił 8 stycznia. podejrzanych. Trzeba było mieć mocne alibi, Tego dnia od godz. 11 przesłuchiwał go by długo nie siedzieć na dołku. Ci, którzy kpt. Mieczysław W. Przebieg tej rozmowy takiego nie mieli, poznali system i metody znajduje się w tomie 8 akt sprawy na karcie przesłuchań. 1437: – Po wezwaniu podejrzanego ten wstępnie Z samego Zagórza i Dąbrowy Górniczej zapytał mnie czy ktoś z jego rodziny jest zatrzymazatrzymano wiele osób. Przeważnie niesłusznie. Wystarczyła poszlaka, często tylko donos, by znaleźć się w areszcie. Prowadzący dochodzenie nie musieli udowadniać winy, to zatrzymani musieli udowodnić niewinność. Przy terrorze psychicznym – zastraszanie i fizycznym – bicie, niełatwo było znieść okres pobytu w areszcie. Całkowitą pewność co do osoby sprawcy Służba Bezpieczeństwa uzyskała dopiero 28 grudnia 1961 r. Analiza wszystkich Fot. aut. informacji i dowodów jed-
nr 4/sierpień 2009
realizacji planu zamachu na Chruszczowa. Ustalił, że najlepszym miejscem zainstalowania żelazka – bomby jest punkt przy ul. Armii Czerwonej vis a vis...Posterunku MO. Miejsce to było dogodne, gdyż linia radiowęzła biegła blisko szosy. Znajdował się tam także słup wysokiego napięcia, po którym przeprowadził uziemienie. Mimo szczelnej obstawy udało mu się zainstalować bombę i połączyć ją przewodami. Do domu powrócił ok. 5.30 i położył się spać. Wstał w południe i udał się na rekonesans. Przy bramie powitalnej obok kop. „Mortimer – Szyb Józef” – jak to sam określił – zauważył duży entuzjazm ludzi czekających na powitanie. Pomyślał wtedy, żeby nie odpalać ładunku, gdyż wiele osób znał z widzenia bądź osobiście. Po namyśle zdecydował jednak inaczej, a raczej zupełnie inaczej. Postanowił nie czekać na przejazd delegacji, ale zdetonować Zagłębiowski Stauffenberg bombę wcześniej. Tak też zrobił. Po przyznaniu się do zamachów Jaros Podobnie jak Stauffenbergowi jemu też przeszedł jakby metamorfozę. Chętnie opo- zamach się nie powiódł, a może tego nie wiadał o swoich wyczynach. Do napisania chciał? tego fragmentu posłużyły mi jego zeznania zawarte w 8 tomie akt sprawy, które po- Ucieczka twierdziły ekspertyzy i materiał dowodowy Mimo – zdawałoby się – wręcz perfekzebrany przez SB. cyjnego zabezpieczenia całej trasy przejazdu Na początku lipca 1959 r. wraz z matką liczącej łącznie 120 km, właśnie w Zagórzu był w odwiedzinach u brata. Tam w jego Służbie Bezpieczeństwa nie udało się dopilręce wpadła broszura pt. „Ostatni zamach nować bezpieczeństwa. Jaros wyprowadził na Hitlera”. Lektura tej książeczki była nie- ich w pole. jako przyczyną sprawczą później mających Eksplozja bomby wprowadziła spory nastąpić zdarzeń. zamęt. Tego nikt się nie spodziewał. PostaZ przesłuchania Stanisława Jarosa: – wiono na nogi wszystkie odwody i wszyscy Gdzieś 5 lipca 1959 r. w Zagórzu zauważyłem funkcjonariusze modlili się, by delegacja wczesne przygotowania do obchodów święta przejechała bez dalszych problemów. W po22 Lipca i dowiedziałem się, dziś już nie pamię- wietrzu wisiał międzynarodowy konflikt tam od kogo, że do Polski przyjeżdża delegacja z wszechpotężnym sąsiadem i KGB. partyjno – rządowa z tow. Chruszczowem na Prowadzone później dochodzenie nie czele. Delegacja ta miała zwiedzać Śląsk i jechać wykryło sprawców, chociaż do aresztu trafiło również przez Zagórze. Pomyślałem sobie, że inni wielu niewinnych ludzi. mogą robić zamachy, to ja też. Skonstruowałem Wróćmy jednak do roku 1962, a konkretbombę ze zwykłego żelazka do prasowania {na nie do 12 stycznia. Mając już oświadczenie Jaduszę} i napełniłem materiałem wybuchowym rosa, w którym przyznawał się do zamachów, przywiezionym jeszcze z wojska. Umieściłem prowadzący przesłuchanie chcieli dociec także dwie spłonki górnicze – elektryczne, których skąd zatrzymany miał materiał wybuchowy przewody połączone były przekaźnikiem. Do użyty do bomb. środka włożyłem także zepsuty zegarek naręczny. – W wojsku – zeznawał Jaros – byłem od 12 Włożyłem go po to, by zmylić prowadzących listopada 1953 r. do drugiej połowy października śledztwo, co do sposobu odpalenia. Jeden z prze- 1955. Służyłem w 135 pułku artylerii ciężkiej wodów doprowadziłem do ziemi. Wykorzysta- w Sandomierzu. W roku 1955 leżałem w szpitalu łem w tym celu słup wysokiego napięcia stojący w Krakowie. Po wyjściu ze szpitala pojechałem przy szosie, którą miała jechać delegacja. Drugi do jednostki, ale mój pułk był w tym czasie na przewód połączyłem z linią napowietrzną ra- poligonie. Tam podczas zakopywania stanowisk diowęzła. Przekaźnik miałem jeszcze z okresu, ogniowych znalazłem minę. Postanowiłem ją gdy pracowałem w Chojnie. Wymontowałem ukryć, a następnie zabrać do domu. Jeszcze tego go ze starego czołgu. Spłonki górnicze zdobyłem samego dnia, gdy zwolniony zostałem do cywila w kopalni „Mortimer”. Do żelazka włożyłem pojechałem w to miejsce i rozbroiłem minę. Do ok. 300g materiału wybuchowego. Był to stop Zagórza zabrałem 2 kg materiału wybuchowego. trotylu z melinitem. Przechowywałem go w komórce na poddaszu Mając opracowaną stronę techniczną w pudełku po bulionie w kostkach. bomby, jak również sposób odpalenia, Jaros Całodniowe przesłuchania nie sprow nocy z 14 na 15 lipca 1959 r. przystąpił do wadzały się wyłącznie do owych dwóch ny. Na pytanie to odpowiedziałem Jarosowi, że nie udzielę mu na ten temat odpowiedzi. W związku z moją odpowiedzią Jaros oświadczył, że nie chce by jakieś osoby były zatrzymane z jego winy i w związku z tym chce złożyć wyjaśnienie. Na moje pytanie jakiego rodzaju wyjaśnienie chce złożyć, Jaros oświadczył, że odnośnie spowodowania wybuchu, który miał miejsce w 1959 r. w Zagórzu. Przy składaniu tych oświadczeń obecny był ppłk Karol J. Tyle notatka. Zatrzymano wroga nr 1. Oczywiście powiadomiono o tym głównego rezydenta KGB w Warszawie, a ten z kolei centralę na Łubiance w Moskwie. Po złożeniu oświadczenia nie przerwano przesłuchania. Wychodzono bowiem z założenia, że trzeba kuć żelazo póki gorące. Jaros nareszcie pękł i będzie teraz mówił. Dużo mówił. Oficerowie SB zmienili także stosunek do przesłuchiwanego. Byli uprzejmiejsi.
nr 4/sierpień 2009
zamachów. Grupę dochodzeniowo – śledczą interesowały także nie wyjaśnione akty sabotażu jakie miały miejsca na terenie Zagórza, Dąbrowy Górniczej, Sosnowca i Będzina w latach od 1949 do 1953 r. I tak: 10 czerwca 1952 r. wybuch opancerzonego ładunku zniszczył koparkę mechaniczną Zakładów Ceramiki Budowlanej w Dąbrowie Górniczej. Sprawców nie zatrzymano; W nocy z 2 na 3 września 1952 r. w Dąbrowie Górniczej nastąpiła eksplozja w skrzynce połączeń telefonicznych i semaforowych. Wybuch uszkodził wszystkie łącza; 3 września w Sosnowcu ładunek wybuchowy zniszczył słup linii wysokiego napięcia oraz rezerwowy kabel zasilający rozdzielnię elektryczną huty im. Buczka; 15 września w Kazimierzu dokonano eksplozji, która kompletnie zniszczyła transformator napowietrzny kop. „Kazimierz”; 15 lipca 1953 r. nieznani sprawcy lub sprawca detonując ładunek wybuchowy na terenie Centrali Produktów Naftowych w Dąbrowie Górniczej doprowadził do zniszczenia 2 beczek oleju, a dalszych 17 uległo uszkodzeniu. To tylko niektóre wydarzenia interesujące Służbę Bezpieczeństwa. W trakcie przesłuchań Stanisław Jaros przyznał się do tych czynów. Dokładnie opisał przebieg tych aktów sabotażu, jak również – miał doskonałą pamięć – narysował schematy ładunków wybuchowych i sposób ich umieszczenia. Z każdym dniem, pęczniały teczki sprawy zamachowca. Stanisław Jaros być może już wtedy wiedział, jakiego wyroku może oczekiwać. Trudno się więc dziwić, że planował ucieczkę. Z Centralnego Więzienia przy ul. Mikołowskiej w Katowicach, gdzie był przetrzymywany, nie wchodziło to raczej w rachubę. Taka okazja nadarzyła się 19 lutego 1962 r. Zauważył, że z pokoju przesłuchań wyszedł na chwilę strażnik więzienny. Niespodziewanie dla przesłuchującego go oficera SB wybiegł z pokoju i przekręcił klucz w drzwiach. Po schodach zbiegł na dziedziniec. Podczas forsowania muru został jednak zatrzymany przez strażników.
Zachować tajemnicę Wiceprokurator Prokuratury Wojewódzkiej w Katowicach mgr Jan R. gotowy akt oskarżenia przeciwko Stanisławowi Jarosowi, Józefowi L. i Wacławowi S. miał już 14 kwietnia 1962 r. Tegoż dnia wpłynął on {wraz z 5 odpisami} do IX Wydziału Karnego Sądu Wojewódzkiego w Katowicach. Przesłano także dowody rzeczowe. Dyrektywy z Warszawy jakie dostała Prokuratura Wojewódzka w Katowicach obligowały do zachowania szczególnej tajemnicy. Dowodem tego jest pismo {karta nr 3605} jakie nadesłano do Sądu Wojewódzkiego. Czytamy w nim m.in.: – Wnoszę
19
o rozpoznanie niniejszej sprawy przy drzwiach zamkniętych, albowiem jawność postępowania mogłaby ujawnić okoliczności, których zachowanie tajemnicy jest niezbędne ze względu na ważny interes publiczny i bezpieczeństwo państwa. Nie trudno znaleźć klucz do takiego rozumowania. Był rok 1962. Państwa obozu socjalistycznego umacniały panowanie klasy robotniczej, czyli swoją władzę. Nieomylną partię komunistyczną kochał cały naród, a tow. Wiesław był na ustach wszystkich. W społeczeństwie panowała jednomyślność. Nie mogło być mowy o jakiejś opozycji, o jakimś zamachu. Nie mogło być rysy na monolicie wymuszonej miłości do partii. Akt oskarżenia liczył 34 strony, na których zawarto działalność trzech oskarżonych. Przeciwko nim wytoczono zarzuty najcięższego kalibru jakim było naruszenie „Dekretu z dnia 13 czerwca 1946 r. o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie budowy Państwa”. Był to więc ten sam dekret, który posłużył do likwidacji tzw. reakcyjnego podziemia w okresie walki o utrwalenie władzy ludowej. Na stronie 27 aktu oskarżenia mgr Jan R. napisał: – Stanisław Jaros słuchany w charakterze podejrzanego przyznał się do popełnienia zarzucanych mu przestępstw i podał, że dokonując ich kierował się wrogością przeciwko Państwu Polskiemu. Wyjaśnił przy tym, że wrogość ta zrodziła się u niego pod wpływem zagranicznych audycji radiowych, tendencyjnie naświetlających sytuację polityczną. Równocześnie dodał, że w swej przestępczej działalności informował Wacława S. i Józefa L., których wkrótce wciągnął do aktywnej działalności. Wyjaśnienia Stanisława Jarosa znalazły pełne potwierdzenie w wynikach przeprowadzonego śledztwa. Prokurator nie dał wiary wyjaśnieniom Wacława S. i Józefa L., jakoby nie działali z pobudek politycznych. Wyszedł on bowiem z założenia, że już sama znajomość z głównym oskarżonym, a także udział w niektórych aktach sabotażu i dostarczenie Jarosowi {jak było w przypadku Wacława S.}materiału na budowę bomby stanowi wystarczający dowód na współudział w zamachach. Przed sądem w charakterze świadków stanęły aż 83 osoby i 10 biegłych. Zeznania 41 świadków odczytano. Ze względu na rodzaj sprawy poproszono o dodatkowe siły milicyjne, a sami oskarżeni byli pilnie strzeżeni, zarówno w Centralnym Więzieniu przy ul. Mikołowskiej, jak również w czasie rozprawy. Jeden ze świadków powiedział mi: – Sam proces zrobił na mnie duże wrażenie. Dziwiłem się tylko, że o sądzeniu Jarosa, S. i L. wiedziała cała Dąbrowa, Będzin i Sosnowiec, a czerwoni zrobili z tego taką tajemnicę Dawali nam nawet pouczenie, żeby nikomu nie mówić, bo jak się dowiedzą to będzie źle. Jeszcze przed rozprawą Stanisław Jaros
20
w piśmie skierowanym do Sądu Wojewódzkiego odwołał pełnomocnictwo obrony udzielone mecenasowi Karolowi S. Prośbę motywował tym, iż nie chce, by siostra ponosiła jakiekolwiek koszty związane z jego obroną. Prosił o wyznaczenie obrońcy z urzędu. Kolejne dni rozprawy przy drzwiach zamkniętych nie wniosły nic nowego. Bo żadnych nowości nie oczekiwano.
Oznajmił, iż nie zdawał sobie wtedy sprawy ze szkodliwości swego czynu. Przyznał się do winy. Józefowi L. prokurator zarzucał przechowywanie w okresie od 13 sierpnia 1952 r. do 21 maja 1961 r., bez właściwego zezwolenia ok. 125 kg górniczego materiału wybuchowego (amonit D – 2) oraz to, że 15 września 1952 r. wspólnie ze Stanisławem Jarosem dokonał aktu sabotażu na terenie Proces kop. „Kazimierz”. Dnia 9 maja 1962 r., o godz. 9 wicepreDrugi w kolejności zeznawał Stanisław zes Sądu Wojewódzkiego Eugeniusz W. Jaros. Na wstępie powiedział: – Do winy otworzył rozprawę. Jako pierwszy składał przyznaję się. Swoich czynów nie dokonywawyjaśnienia Józef L. Zeznał m.in., że prze- łem na skutek złego stosunku do Polski, pchnęły stępstwa nie popełnił ze złej woli, ale przez mnie do tego inne przyczyny. Nie mając jeszcze koleżeństwo, jakie łączyło go z Jarosem. ukończonych 16 lat pierwszy raz w życiu miałem
Ruiny hangaru, stan obecny, fot.nr aut.4/sierpień 2009
kontakt z milicją i od tego momentu nabrałem wrogości do tych władz. Doszedłem do wniosku, że jestem im coś dłużny i w taki właśnie sposób chciałem się zemścić. W dniu następnym tj. 10 maja 1962 r. dalej zeznawał Jaros. Opowiedział szczegółowo o swojej działalności. Na pytania sędziów odpowiadał także biegły z zakresu pirotechniki, ppłk. Jan L. z Wrocławia, inż. Józef P. z Katowic i mjr Grzegorz K. z Chorzowa. Również biegli zadawali szczegółowe pytania. Interesowało ich przede wszystkim, skąd Jaros posiadał fachową wiedzę z zakresu pirotechniki. Trzeci, kolejny dzień rozprawy rozpoczął się od składania wyjaśnień przez Wacława S., któremu prokurator zarzucał udzielenie Jarosowi pomocy w sabotażu na elektrowni „Małobądz” w Będzinie oraz próbę zniszczenia, przy użyciu ładunku wybuchowego, transformatora napowietrznego kop. „Sosnowiec”. Do pierwszego zarzutu Wacław S. przyznał się częściowo. Do drugiego zaś w całości. Józefa L. skazano na 8 lat więzienia, ale na zasadzie amnestii złagodzono karę do 5 lat. Wacław S. otrzymał karę 8 lat pozbawienia wolności. W jego przypadku również zadziałała ustawa amnestyjna i wyrok zniżono do 6 lat. Od skazanych zasądzono także pokrycia kosztów postępowania. Samo uzasadnienie wyroku zawarto na 27 stronach maszynopisu. Na podkreślenie zasługuje fakt, że sąd nie wykluczał przynależności Jarosa do kontrrewolucyjnego podziemia, a także inspirowania jego działalności przez wrogie ośrodki.
Wysiłki adwokatów Obrońcy skazanych prawomocnym wyrokiem w I instancji byli zgodni, co do tego, że cała trójka została potraktowana zbyt surowo. Kary wyraźnie miały zabarwienie polityczne i jestem przekonany, że kilkanaście lat później w przypadku Jarosa nie zapadłby najwyższy wymiar przewidziany kodeksem. Już 16 lipca 1962 r. adwokat Wacława S. – Zbigniew W. z Zespołu Adwokackiego nr 6 w Katowicach złożył rewizje w Sądzie Najwyższym od wyroku Sądu Wojewódzkiego. Obrońca Józefa L., adwokat Stanisław T. z Zespołu Adwokackiego nr 1 w Dąbrowie Górniczej zaskarżył wyrok 1 sierpnia 1962 r., a obrońcy Stanisława Jarosa – adwokaci Kazimierz F. z Zespołu Adwokackiego nr 1 w Katowicach i Tadeusz Ch. z Zespołu Adwokackiego nr 3 w Katowicach złożyli rewizje w Sądzie Najwyższym 2 sierpnia 1962 r. Przed rozprawą w Izbie Karnej Sądu Najwyższego w Warszawie zażądano opinii w sprawie ułaskawienia Stanisława Jarosa. Sąd Wojewódzki ustosunkował się pozytywnie tj. proponował zamianę kary śmierci
na karę dożywotniego więzienia. W uzasadnieniu czytamy m.in.: – Stanisław Jaros w czasie śledztwa i w toku przewodu sądowego, swoją postawą (przez złożenie obszernych wyjaśnień) i samokrytyczną ocenę swojej przestępczej działalności wykazał, iż zrozumiał wagę i szkodliwość popełnionych czynów. O ile Stanisław Jaros w trakcie pobytu w więzieniu do czasu ostatecznego i prawomocnego rozstrzygnięcia sprawy wykaże dalszą skruchę i wówczas gdyby prawomocnie orzeczona została kara śmierci, zdaniem składu sądzącego, który wydał wyrok w dniu 25 maja 1962 r., Stanisław Jaros zasługiwałby na ułaskawienie. Sąd Najwyższy w Izbie Karnej na posiedzeniu jawnym w dniu 19 listopada 1962 r. utrzymał zaskarżony wyrok w mocy. Dla Stanisława Jarosa ostatnią deską ratunku przed szubienicą była Rada Państwa. Przed podjęciem decyzji o ewentualnym ułaskawieniu brano pod uwagę opinie Sądu Wojewódzkiego, Sądu Najwyższego i kierownictwa Centralnego Więzienia w Katowicach. Właśnie ta ostatnia zaważyła na ostatecznym stanowisku Rady Państwa. Informowano w niej, że Jaros dwukrotnie usiłował dokonać ucieczki, zaliczył kilka tzw. połyków m.in. trzonków od łyżek, kawałek cegły i metalowego ucha od kubka. Kilkakrotnie też dokonał samookaleczenia. Na przytoczenie zasługuje następujący fragment tejże opinii: – W rozmowie z więźniami pochwalał napad rabunkowy na bank w Wołowie, wyrażając się, że robota była dobra tylko nie potrafili skorzystać z tych pieniędzy. Pochwalał również ucieczkę 2 groźnych przestępców z transportu z Wrocławia do Raciborza oraz zabójstwo funkcjonariusza służby więziennej (...). W każdej chwili zdolny jest do popełnienia nieobliczalnego w skutkach czynu. W uzasadnieniu opinii Sądu Wojewódz-
nr 4/sierpień 2009
kiego czytamy zaś: – Na podstawie opinii wydanej przez Centralne Więzienie w Katowicach z dnia 26 listopada 1962 r. – Sąd I instancji doszedł do przekonania, że brak jest podstaw do ułaskawienia. Przewodniczący Rady Państwa Aleksander Zawadzki rozpatrywał zastosowanie prawa łaski 28 grudnia 1962 r. Z prawa tego nie skorzystał, a w tomie 23 akt sprawy pojawiła się niebieska koperta z pieczątką Centralnego Więzienia w Katowicach. Odręcznym pismem adresowana do Wydziału IX Karnego Sądu Wojewódzkiego. U samej góry widnieje napis: Tajne. Nadawca zawiadamia, że: – W stosunku do więźnia Stanisława Jarosa ur. 19 stycznia 1932 r., skazanego wyrokiem Sądu Wojewódzkiego z dnia 25 maja 1962 r., orzeczona kara śmierci została wykonana przez powieszenie w dniu 5 stycznia 1963 r., o godz. 18.40.
Epilog Sprawa Jarosa powinna zainteresować Oddział IPN w Katowicach. Być może człowiek ten zasługuje na rehabilitację. Wszak dokonując zamachów na komunistycznych przywódców, i to z tej pierwszej „półki”, udowodnił, że ustrój socjalistyczny nie był monolitem i byli ludzie odmiennego zdania, a niektórzy z nich walczyli zbrojnie. Podpisy pod zdjęcia: Autor wraz z bratem i ojcem w dniu otwarcia kop. „Mortimer”, tuż przed zamachem. Opinia o ułaskawienie List Jarosa z CW w Katowicach. Foto: Z archiwum autora
21
Czego nas nauczał? Leszek Kołakowski w długim i bogatym twórczo życiu sformułował wiele pytań i wiele naukowych tez. Do istotnych kwestii stawianych przez L. Kołakowskiego zaliczam pytanie: o co nas pytają wielcy filozofowie? Zmieńmy to pytanie i zadajmy je Leszkowi Kołakowskiemu: czego nas nauczał, a przynajmniej spróbuję odpowiedzieć, czego mnie nauczył. Kołakowski urodził się 23 października 1927 roku w Radomiu ( 17 lipca br.) w rodzinie o lewicowych tradycjach. Po wojnie, w wieku 18 lat, w czasie studiów filozoficznych na Uniwersytecie Łódzkim, wstąpił do PPR. Jednak, poczynając od przełomu październikowego w 1956 r., coraz bardziej dystansował się od marksizmu i socjalizmu stając się liderem rewizjonizmu. Od 1959 r. przez niemal dziesięć lat kierował Katedrą Historii Filozofii Nowożytnej na Uniwersytecie Warszawskim. Wyrzucony z UW po marcu 1968 r. za popieranie buntu studentów. Wcześniej, w 1966 r., wykluczono go z PZPR za słynny odczyt w dziesiątą rocznicę Października, na którym przedstawił negatywny bilans dokonań władzy. W listopadzie 1968 r. opuścił Polskę, by od 1970 r. na stałe zamieszkać w Oksfordzie, w Anglii. Odtąd współpracował z wieloma uczelniami. Wykładał m.in. na uniwersytetach Yale, Berkeley, Chicago, Oksford. Opublikował wiele znaczących prac ujawniających jego ewolucję intelektualną od marksizmu do antymarksizmu, od antyklerykalizmu, antyreligijności do uznania znaczenia religii. Do tych, które wywarły największy wpływ zaliczam: Czym jest socjalizm (1956 r.) – pamflet na PRL; Kapłan i błazen (1959 r.), artykuł, w którym przedstawiając dwa typy postaw wobec świata krytykuje światopoglądowy fundamentalizm – Światopogląd i życie codzienne (1957 r.); Jednostka i nieskończoność (1958 r.); Świadomość religijna i więź kościelna (1965 r.); dzieło uznawane za ukrytą kryty-
22
kę realnego socjalizmu – Tezy o nadziei i beznadziejności (1971 r.); Jak być konserwatywno-liberalnym socjalistą (1978 r.), gdzie za cenne i możliwe uznaje połączenie wybranych elementów myśli konserwatywnej, liberalnej i socjalistycznej; Główne nurty marksizmu (1976–1978), dzieło uznane za fundamentalne w ocenie marksizmu; Jeśli Boga nie ma... (1987 r.), gdzie formułuje tezę o zasadniczym znaczeniu religii dla bycia człowiekiem. Mój kontakt z twórczością Leszka Kołakowskiego był dość późny, przechodził kilka faz. W niektórych okresach twórczość Kołakowskiego nie była mi obojętna i czegoś mnie nauczyła. Z Jego poglądami zetknąłem się po raz pierwszy na początku lat siedemdziesiątych minionego wieku w czasie studiów archeologii i filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Najdawniejszym tekstem Kołakowskiego, jaki wywarł na mnie wrażenie był Kapłan czy błazen. Ta lektura zmieniła moje wyobrażenie o L. Kołakowskim. Stał mi się bliski przez podobny sposób widzenia świata. Kolejny znaczący dla mnie tekst, to najpoważniejsze dzieło Kołakowskiego – Główne nurty marksizmu, jedno z trzech fundamentalnych dzieł poświęconych całości dziejów marksizmu, obok Padra Vranickiego Geschichte des Marxismus (niemieckie tłumaczenie z 1974 r.) oraz Andrzeja Walickiego Marksizm i skok do królestwa wolności (angielski oryginał z 1995 r. i polskie tłumaczenie z 1996 r.). Książkę tę czytaliśmy w pamiętnym 1981 roku na seminarium prof. Kazimierza Ślęczki na Uniwersytecie Śląskim. Robiliśmy to z wielkim zainteresowaniem i przejęciem. Na wielu słuchaczach jego książka wywarła dramatyczne wrażenie. Lekturę tę przerwał
Leszek Kołakowski (1927–2009)
Fot. Mariusz Kubik
jednak stan wojenny. Już nigdy nie powróciliśmy do niej wspólnie. Okazało się, że wobec praktyki społecznej dezaktualizującej dotychczasową wersję marksizmu czytane dzieło okazało się przysłowiową heglowską sową Minerwy wylatującą o zmierzchu, a więc nie mającą nic nowego do powiedzenia. Ostatnim ważnym tekstem, o którym tutaj chcę wspomnieć jest Jak być konserwatywno-liberalnym socjalistą. Tekst ten zapowiada styl twórczości Autora dominujący w ostatnich trzydziestu latach Jego życia, polegający na łączeniu wątpienia z odrzuceniem ostatecznych konsekwencji sceptycyzmu – nihilizmu. Tego nauczał nas Kołakowski i to dla mnie najważniejsze przesłanie Jego prac – że można łączyć sceptycyzm z poszukiwaniem argumentów na rzecz przekształcania świata. Choć argumenty te nie są, i nie mogą być bezsporne.
nr 4/sierpień 2009
Tomasz Czakon
Społeczeństwo
złowiek od zarania dziejów dzięki wolCzdolność nej woli i rozumowi posiada niezwykłą do refleksji. Co więcej, dzięki
zmysłom może lepiej poznawać i zrozumieć każde zjawisko. Ta relacja jest wzajemna i ma charakter komplementarny. Nie można myśleć o istocie człowieczeństwa w oderwaniu od świata i na odwrót. Tak pojmowany związek świata z człowiekiem pokazuje istotny związek człowieka ze światem, którego jest on współtwórcą, ale także w którym się rozwija. Ważne jest, by jego działania panowania nad światem pozwalało mu pozostać szlachetnym panem i jednocześnie stróżem, a nie tylko bezwzględnym eksploratorem, czyli – żeby przenikał i napełniał świat własnym duchem i inteligencją. Samo przekonanie o absolutnej nieodzowności postępu technicznego skazało ludzkość na ślepą wiarę w niego, nie tylko w dziedzinie konstrukcji kolejnych wynalazków, ale również w obszarze wielkich aglomeracji, turystyki, pędu w poszukiwaniu prestiżowej pracy i awansu zawodowego. Dzisiaj obserwujemy stałe modyfikowanie takich procesów, jakie towarzyszą cywilizacji technicznej. Widzimy manipulowanie ich tempem lub słuchamy niekończących się dyskusji co do ich przyszłego charakteru i kształtu. Według założeń architektów przyszłości wynalazki techniczne mają otwierać drogę do przeobrażania społeczeństwa, stanowić sposób konstruowania nowych form oraz instytucji społecznych. Z cywilizacji, w obrębie której pojedyncze osiągnięcia techniczne wpływały stopniowo i cząstkowo na wyniki ludzkiego życia, wyłoniła się cywilizacja techniczna, w ramach której wszystkie poszczególne dziedziny życia ludzkiego są podporządkowane metodom technologicznym. A wszystko to zaczyna się w XIX-wiecznej Europie, głoszącej kult nauk przyrodniczych, które wyzwoliły niewykorzystane dotąd siły przyrody, a jednocześnie wpłynęły na potencjał ludzki. Także gospodarka rynkowa obudziła w człowieku nieskończone pragnienia i dążenia do produkcji i współzawodnictwa. Wreszcie, ustroje demokratyczne, nawiązujące do ruchów wolnościowych, zrodziły pragnienie żądzy władzy, panowania, niezależności, kompletnej emancypacji, posuniętej nawet do niekontrolowanej samowoli. Podbój kosmosu jest apogeum cywilizacji technicznej i równocześnie kulminacją bezkrytycznej wiary w efektywność absolutnego postępu technicznego. Pojawia się przekonanie, że nie istnieją żadne przeszkody, których nie można byłoby rozwiązać. Po tak licznych podbojach wydawać by się mogło, że ów optymizm poznawczy będzie stale towarzyszyć człowiekowi. Tym bardziej, że według pierwotnych założeń
Dokąd zmierzamy? Andrzej Huras
postęp i rozwój techniki miał człowiekowi – w interesie jego wzrostu – umożliwić władanie przyrodą i w dalszej kolejności doprowadzić do zbudowania lepszego, doskonalszego społeczeństwa i cywilizacji. Od końca lat 60. XX w., czyli od opublikowania raportów Klubu Rzymskiego, nastąpiło załamanie entuzjastycznej i optymistycznej wizji o nieskończonym wzroście ekonomicznym. Miejsce naiwnego optymizmu mechanistycznego zajął uzasadniony niepokój o los ludzkości, a wraz z nim coraz głębszy niepokój o przyszłość świata. Żyjemy w ograniczonym świecie i właśnie osiągamy granicę postępu. To zagadnienie zewnętrznych ograniczeń rozwojowych podlega obecnie szerokiej dyskusji publicznej. Zwłaszcza coraz częściej ludzie nauki i instytucje naukowe zgłębiające tematy ekologii z wielkim niepokojem wskazują na nasilające się zjawiska, wieszczące kres możliwości i wytrzymałości naszej planety – Ziemi. Znamienne, że to właśnie nauki przyrodnicze, będące dotąd nosicielem wiary w niepohamowany postęp, obecnie ostrzegają przed niebezpieczeństwem nieuchronnej katastrofy, którą tak pieczołowicie przygotowuje sobie ludzkość. Nietrudno dostrzec, że koncepcja ekonomiczna, głoszona w społeczeństwach zachodniego dobrobytu, związana z rozwojem, ujawnia własne słabości i przeżywa kryzys. Dzisiaj wiemy, że powszechne gromadzenie dóbr i usług, nawet jeżeli przynoszą one korzyść, nie wystarcza do urzeczywistnienia ludzkiego szczęścia ani wyzwolenia od wszelkiego rodzaju ucisku. Poprzez sztuczne budzenie fikcyjnych potrzeb naraża się duchowe nastawienie człowieka na niespotykane żądze posiadania wyszukanych luksusowych dóbr konsumpcyjnych, poczucie stałej presji, niepokój i niezadowolenie. Rażące jest przede wszystkim dążenie ku materializmowi, mające źródło w nadmiarze dóbr potrzebnych człowiekowi, całym społeczeństwom, przy równoczesnym ciągłym radykalnym nienasyceniu wykorzystującym brak uodpornienia na wszechobecną reklamę i kuszące propozycje nowych produktów. Nadmierne dysponowanie różnego rodzaju dobrami materialnymi na korzyść niektórych warstw społecznych, łatwo odwraca hierarchię wartości, której konsekwencją jest przemiana ludzi w niewolników konsumpcji. Niedostrzeganie innego horyzontu sprawia, że jedynym celem i sensem życia
nr 4/sierpień 2009
człowieka jest tylko mnożenie dóbr już posiadanych lub stałe zastępowanie innymi, coraz doskonalszymi. To powszechne objawy konsumpcjonizmu, którego efektem końcowym jest wielka ilość odpadków i rzeczy do wyrzucenia. Platon uważał, że główną przyczyną cywilizacyjnych wypaczeń jest niepohamowana chciwość nieuchronnie prowadząca do unieszczęśliwienia człowieka. Samo posiadanie rzeczy i dóbr nie doskonali człowieka jako osoby, jeżeli nie przyczynia się do dojrzewania i wzbogacania jego istnienia. Rozwój posiada nieodzowny wymiar ekonomiczny, winien bowiem udostępnić możliwie jak największej liczbie ludzi świata korzystanie z dóbr niezbędnych do bycia, to jednak nie wyczerpuje się on w tym właśnie wymiarze. Zredukowany do wymiaru mieć, wcześniej czy później obróci się przeciwko tym, którym miał służyć. Uwzględnienie zewnętrznych i wewnętrznych granic wzrostu pozwala dostrzec nie tylko zagrożenie, ale i nową szansę. Jeżeli człowiek ma siebie uratować przed gwałtowną katastrofą, nie wolno mu nadal ślepo hołdować panującej obecnie koncepcji postępu. Rzeczywistość pokazuje, że problem istoty rozwoju techniki, cywilizacji jest pytaniem o istotę człowieczeństwa. Nie można zrozumieć roli techniki w życiu człowieka bez uwzględnienia faktu, że jest jej stwórcą. Bez niego nie ma postępu technicznego, który jest naturalną wartością zależną od człowieka. Świadomość własnego udziału pozwala wyraźniej dostrzegać granicę, po przekroczeniu której rasie homo sapiens grozi niebezpieczeństwo, że wytwory jego pracy, owoce wysiłku intelektualnego mogą obrócić się przeciwko gatunkowi ludzkiemu. Myślenie w kategoriach absolutnego postępu przesłania zagadnienia sensu życia, umacnia zaś iluzoryczne wyobrażenie, iż każdą cnotę można zastąpić nowinką techniką. Doświadczenie technicznego manipulowania rzeczami człowiek jakby bezmyślnie przenosi w dziedzinę własnego życia duchowego, psychicznego. Wydaje się, że jeżeli tak wiele spraw można załatwić, zrobić, przerobić, osiągnąć środkami technicznymi, to również szczęście, sukces, a nawet zbawienie jest możliwe. Nie tylko świat, ale też bliźniego zaczynamy traktować niczym tworzywo, którym można bezproblemowo manipulować. U podstaw redefinicji rozumienia rozwoju cywilizacji musi się znaleźć nowa,
23
Społeczeństwo dopełniona koncepcja postępu uwzględniająca dowartościowanie rozumienia jakości życia w przeciwieństwie do jednostronnych ilościowych wskaźników dobrobytu. Innymi słowy ważna jest jakość, a nie ilość. Zadaniem człowieka jest przemyślenie jakości życia, która bez uwzględnienia zagadnienia sensu życia pozostaje niezrozumiała. Integralny rozwój człowieka nie prowadzi ani do nadużywania dóbr materialnych, ani do skażenia środowiska naturalnego, ani do wyścigu zbrojeń strategicznych. Dlatego też dzisiaj należy dostrzegać moralny charakter rozwoju. Prawdziwe wywyższenie w postępie technologicznym człowieka, zgodnie z naturalnym i historycznym jego powołaniem, nie da się osiągnąć jedynie poprzez korzystanie z obfitości dóbr i usług, czy też dzięki dysponowaniu doskonałą infrastrukturą. Rozwój techniki domaga się proporcjonalnego rozwoju moralności i etyki. Tymczasem ten drugi wyraźnie po-
zostaje w tyle, co jest szczególnie widoczne w nowych demokracjach, które dopiero od niedawna wpadły w wir konsumowania cywilizacyjnych zdobyczy. Dowodzi tego przykład choćby naszego społeczeństwa. Świat jest środowiskiem, w którym człowiek stanowi naczelną wartość. Znajduje on w nim warunki umożliwiające dynamiczny rozwój.
Potencjał intelektualny jest przede wszystkim podstawą dla ludzkiej pracy. Jeśli właśnie tak jest rzeczywiście, to wydaje się słuszne poczynić uwagę, iż ludzki umysł dokonując postępu i rozwoju we wszystkich dziedzinach życia, winien z całą odpowiedzialnością opierać się na prawdzie i trosce o kulturę bycia. Autor jest sędzią Sądu Okręgowego w Katowicacch..
Z czego śmieją się w Czeladzi? Krystian Prynda
z ia n ie pr z ygadu sz k i, k piCi stznynelad i dowc ipy na temat ich n ieiejące go d worc a kolejowe go.
A negdot o t y m m ieście a mając ych w ielow iekową przeszłość (pier wsze w z m ia n k i się gają rok u 122 8), ja k i o menta l ności m ieszk a ńców d rzew iej, jest w iele. Najbardziej frapujące są h istor y jk i i facec je o dworc u, szeplen ien iu i szubien ic y. Co się zaś t yczy bodaj najbardziej zna nej a negdot y, to rzecz się m ia ła mniej w ięcej tak. Pew nej zimy, k iedy – dok ład n ie n ie w iadomo, m ier n ic z ow ie (geomet r z y) post a now i l i w y t yczyć trasę kolei z Ząbkow ic do By tomia. I w tedy bogat y gospodarz czeladzk i, Nieszporek, któr y stodołę na polu swoim posiada ł, w idząc tam ludzi z t ykami, zapy tał: – A szanowni panowie to niby czego na moim polu? Dowcipny mierniczy mia ł odpow ie-
24
dzieć: – A bo to widzicie gospodarzu droge ż elazną do Bytomia mierzymy i wychodzi na to, że przez środek waszej stodoł y będzie bieg ła ... Zadu ma ł się Nieszporek i odpow iedzia ł: – Róbcie szobie jak chczecie , ale je śli myszlicie , że za każdym przejazdem pociągu będę otwierał i zamykał wrota , to się grubo mylicie. Ta k to lenist w u gospodarza czeladzia n ie zawdzięczają , że kolei do dzi ś t utaj n ie ma, a t y m sa my m i dworca . Natom iast co do szeplen ien ia, to pozosta ło ono z g wa r y m iejscowej w X I X st u leciu, z k tórej k siądz Jak ub Kwapi ń sk i chc ia ł w y r ugować n iepot r zebn ie u ż y wa ne „ sz” i „cz”. I ja k to u czeladzia n by wa w tej materii językowej przedobrzyli i zaczęli t ych g łosek u ż y wać ta m, gdzie n ie pot r zeba . Mów i l i pr z yk ładowo: – Sztefek szmyczkiem go, bo to czudzy.
A kto lepiej czedził lub szeplenił ten w iększy m był otoczony szacunk iem. Jeśli chodzi o szubienicę, to rzecz się m ia ł a na stępująco: w X V w iek u z łapa no łot r z yków w pobl isk i m Grodźcu i osądzono na śmierć przez powieszenie. I tu pojawił się problem, ja k w ykonać w y rok , skoro bied nej i zniszczonej wsi nie stać było nawet na postaw ienie szubienic y. Okaza ło się, że jest takowa w poblisk iej Czeladzi, w ięc udano się do tego g rodu z prośbą o jej w y pożyczenie. Zebrała się R ada Miejska, debatowała dł ugo, by w reszcie posła ńcom z Grod ź ca oś w iadcz yć: – Szubienicę mamy, ale nie wypożyczymy, bo szubienicę jeno dla swoich mamy. I ta opow iastka, utrzyma na w au rze szkock iego dowcipu, przylgnęła do czeladzian, którzy do dzi ś się z n iej śm ieją .
nr 4/sierpień 2009
magazyn zagłębiony w kulturze
Felietony
FELIETON CYKLICZNY
Nigdy więcej Nie zawaham się przed zdobyciem książki, której pragnę. Gdy byłam dzieckiem, ojciec katował mnie wyjazdami do jego matki, a mojej babci. Nienawidziłam tych wyjazdów całą sobą, na samą myśl o nich dostawałam gęsiej skórki i śmiało można było mnie nimi straszyć. Do teraz mogę wyliczyć miliony powodów, dlaczego, ale to ani czas ani miejsce na wywlekanie moich traum wczesnodziecięcych. Co więcej, zapewniam że nigdy nie będę wywlekać ich publicznie. I tak wystarczy wiedzieć, że u babci nic mi nie było wolno, a już najmniej wychodzić na podwórko. Miotanie się w czterech ścianach też nie wchodziło w rachubę, pozostawało czytać. Umiałam i lubiłam. Babcia miała tysiące książek i tylko jedną dla dzieci: „Baśnie” Andersena. Czytałam więc „Baśnie”. Pewnie powinnam je głęboko znienawidzić, bo czytałam je za każdym razem, setki razy w ciągu kilku lat. Ale nie. Zgoła przeciwnie – pokochałam je całym kilkuletnim serduszkiem i gorąco pragnęłam posiadać. Nie, żeby rodzice mi nie chcieli kupić, ale trzeba wiedzieć, że dorastałam
Dwa portrety
zwłok Marata, czyli rzecz o
martwej naturze...
Kiedy 13 lipca 1793 roku, a więc zaledwie dzień przed kolejną rocznicą zburzenia Bastylii, Charlotte Corday ugodziła Marata nożem, nikt nie przypuszczał, że ciało denata stanie się kiedyś przedmiotem malarskiego współzawodnictwa. Marat ten „rodowity Francuz” syn Włocha i Szwajcarki, był nie tylko Przyjacielem Ludu, ale też Przyjacielem Rewolucji. Pomimo iż posiadał liczne osiągnięcia w dziedzinie zgoła odmiennej, a mianowicie okulistyce, ostatecznie zajął się polityką. W czasach Rewolucji był to z pewnością jeden z bardziej ryzykownych zawodów, a emocje i gorąca temperatura dyskursu nie jednego przyprawiła o utratę głowy. Marat miał jednak okazję zostać bohaterem i męczennikiem. Nie było to wcale takie łatwe w czasach codziennych bratobójczych oskarżeń i pochopnych, rzucanych niemalże od niechcenia, wyroków śmierci. Wbrew temu, co na ogół się sądzi, śmierć nie spotkała Marata w wannie, jak chcieli
w latach 80. ubiegłego stulecia (cudownie to brzmi, od razu czuję się stara. To taki kolejny kwiatek do ogródka, w którym panoszą się: pierwszy siwy włos, zmarszczki mimiczne wokół oczu i powoli zbliżająca się trzydziestka). W okresie tym – jakkolwiek miło wspominanym – brakowało dokładnie wszystkiego: pieczywa, masła, dolarów i „Baśni”. Nie kupili, nie było. W wieku lat „nastu” nauczyłam się unikać znienawidzonych wizyt, „Baśnie” i owszem funkcjonowały na rynku, ależ ile ja miałam wtedy ważniejszych potrzeb i ważniejszych książek... W trzeciej klasie liceum zaskoczyła mnie wiadomość, że babcia umiera. Nie unikałam tej wizyty, nie próbowałam nawet. To miały być ostatnie Święta spędzane razem i rzeczywiście okazało się, że były ostatnie. Cały wieczór kombinowałam, jak poprosić o tę książkę i nie poprosiłam. Nie wypadało jakoś, szczególnie, że babcia nie wiedziała, że umiera. Myślałam, czy ich nie ukraść. I nie ukradłam, pomimo pełnej świadomości, że mojej przewinienie nie zostanie zauważone. Jakoś nie mogłam, cholerna socjalizacja. Babcia zmarła miesiąc później i jej egzemplarz „Baśni” przepadł na zawsze. Wtedy już bardzo chciałam je kupić. I co? I coś się zmieniło, jakiś patałach postanowił poprawić Andersena i przystosować jego dzieła do potrzeb rynku – drastyczne sceny wyrzucić i zakończyć obowiązkowym „i żyli długo i szczęśliwie”. Nie wiem, kim tego jego portreciści. Trzeba jednak przyznać, że w rankingu na najczęściej kąpiącego się rewolucjonistę wygrałby niechybnie. Marat cierpiał bowiem na dermatologiczną chorobę i aplikował sobie jako kurację lecznicze roztwory, w których spędzał wiele godzin. Jednak to nie częste chłodne kąpiele przyniosły mu ostateczną ulgę w chorobie skóry, ale zimne ostrze noża Charlotte Corday. Marat nie przyjął oczywiście kobiety w wannie, co byłoby przecież wielce niestosowne. Spotkał się z nią ubrany, a jakże, i zginął trafnie ugodzony nożem. David, przyjaciel Marata przybył zaraz na miejsce zbrodni. Podobno już wtedy miał wykonać pierwsze szkice do swojego wielkiego działa. Kto z nas nie zna pompatycznego obrazu, który powstał zaraz po śmierci nowego bohatera. Malarz umieścił Marata w wannie, aby go rozebrać, co bardziej przecież pasowało do nimbu męczennictwa. David namalował swojego przyjaciela używając wszystkich znanych mu schematów religijnego malarstwa. Marat niczym Chrystus, wanna niczym sarkofag, pióro dziennikarza obok noża morderczyni. Obraz z miejsca stał się idealnym obiektem kultu. Podobnie jak sam Marat, którego nazwiskiem nazywano synów, miasta i święta republikańskie. Którego przyrównano w mowie pogrzebowej do Chrystusa, co zresztą z pewnością zainspirowało Davida, oraz którego doczesne szczątki spoczęły w Panteonie. Kult Marata skończył się jednak tak szybko jak zaczął. Już w roku 1795 miasto Hawr-Marat wróciło do swojej dawnej nazwy, ciało zmarłego wyniesiono z Panteonu, obraz Davida przestał się podobać i zdjęto go z sali posiedzeń Konwentu, a gipsowe biusty bohatera trafiły na francuskie pchle targi. Zostały jedynie całe rzesze dzieci, którym do metrykalnych ksiąg wpisano dziwne imię Marat. Co ciekawe, wielu z nich to mieszkańcy
25
#4 (4) sierpień 2009
jest ten wizjoner literatury, ale może nawet lepiej żebym nie wiedziała, bo mogłoby się to skończyć czynami mało chwalebnymi i niemożnością pozyskania zaświadczenia o niekaralności. W każdym razie przejaw geniuszu Tego-Kogoś leży w każdej księgarni – bogato ilustrowany, z dużą czcionką itd. I lakierowana oprawa do tego. Ble. „Moje” wydanie pochodziło z lat 70., było oprawione w płótno, nie miało żadnych idiotycznych obrazków – bo też nie musiało ich mieć. „Moje” „Baśnie” przetłumaczył Iwaszkiewicz, słowo broniło się samo. Arcydzieło absolutne i absolutnie nie o zdobycia. 10 lat biegałam po antykwariatach, przekopywałam serwisy aukcyjne, zamęczałam potrzebą posiadania kolejnych mężczyzn, którzy mieli być książętami z bajki, a byli potwornymi nieudacznikami niepotrafiącymi zdobyć dla mnie upragnionego dzieła! 10 lat przeczesywałam biblioteki – publiczne i te należące do znajomych, nękałam różne osoby, ale w końcu się udało. Mam. Co nie zmienia faktu, że jak popatrzę wstecz i pomyślę o tych 10 latach poświęconych na poszukiwania, towarzyszy mi tylko jedna refleksja: następnym razem w podobnej sytuacji po prostu ukradnę wymarzoną książkę. I będę się nią delektować, zamiast latać z wywieszonym jęzorem po mieście. OSA ówczesnego Cesarstwa Rosyjskiego... David z całego zamieszania wyszedł obronną ręką. Został nadwornym malarzem na dworze Napoleona, któremu nie przeszkadzały jego wcześniejsze sympatie polityczne. Malarz zrozumiał natomiast że malowanie żywych też może przynosić niezłe profity. Wydaje się, że ostateczny upadek kultu Marata spowoduje również ostateczne odrzucenie davidowskich pomysłów malowania jego martwych zwłok. Stało się jednak inaczej. Paul Baudry, francuski malarz słynący z sielankowych mitologicznych obrazów, wrócił z niewiadomych przyczyn do tematu tego znanego morderstwa. W przeciwieństwie do Davida poniósł on sromotną klęskę. Jego obraz pt. „Charlotte Corday” przedstawia, podobnie jak u Davida, leżącego w wannie Marata. Na obrazie jednak jest również Charlotte, oraz chaos powstały w wyniku morderczego zamieszania. Obraz uzyskał bardzo duży rozgłos, ale Francuzi mieli już głęboko zakorzenioną w sobie wizję narzuconą przez Davida. Spokój wcześniejszego obrazu nie korespondował im z gwałtownością nowego, a antyczny porządek i ład z bałaganem. Niezamierzony efekt groteski obrazu Paula Baudry bardzo zniesmaczył ówczesnych miłośników sztuki. Niezależnie jednak od tego, Baudry zyskał niezwykły rozgłos i sławę, a jego płótna zaczęły się sprzedawać w miłej i dochodowej atmosferze skandalu. Generalnie więc zarówno wielbiony obraz Davida, jak i uznane ze kiepskie płótno Baudry’ego przyniosły obu malarzom wymierne zyski. Co jest chyba bardzo dobrym zakończeniem dla tak fatalnie rozpoczętej historii... mai
Literatura
Rozmowy z górnej półki Nareszcie jest. Po długim oczekiwaniu i ciężkiej pracy ukazała się książka „Całus i kopniak”, będąca zbiorem wywiadów ze znanymi postaciami związanymi z regionem Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego. Wszystko zaczęło się od ogłoszenia w 2008 roku konkursu na wywiad, w którym wzięli udział młodzi ludzie zainteresowani sztuką, niejednokrotnie mający już swój udział w kształtowaniu się kultury, w regionie, jak i poza nim. Pomysł na ów konkurs i książkę wyszedł od poety Jacka Golonki i pani Haliny Rybak-Gredki, prezes Stowarzyszenia Dzieciom Będzina. Honorowy patronat nad przedsięwzięciem objął Profesor Włodzimierz Wójcik. A co o samej książce? Otóż otrzymaliśmy bez mała 300 stronicową księgę pytań i odpowiedzi, 300 stronicową opowieść o człowieku – twórcy. W książce znajdziemy rozmowy z: Pawłem Barańskim, Dariuszem Basińskim, Pawłem Bogoczem, Jackiem Borusińskim, Wojciechem Brzoską, Martą Fox, Jackiem Golonką, Wojciechem Grabowskim, Rogerem Karwińskim, Wojciechem Kuczokiem, Ewą Lipską, Barłomiejem Majzlem, Sławomirem Matuszem, Maciejem Meleckim, Katarzyną Młynarczyk, Grzegorzem Olszańskim, Mirosławą Pajewską, Magdaleną Piekorz,
Stephanie Meyer
Księżyc w nowiu Księżyc w nowiu, jak i inne części cyklu Zmierzch, miał być porywającą opowieścią o miłości, łączącą cechy romansu, horroru i powieści o dojrzewaniu. Cóż, jeśli nawet miałam nadzieję, że bohaterzy dojrzeją choć trochę w drugim tomie, to szybko wróciłam na ziemię. Główna bohaterka, Bella, teraz osiemnastoletnia dziewczyna, wprawdzie w szkole jest prymuską, ale poza nią pozostała naiwnym, infantylnym dzieckiem. Również jej prawie osiemdziesięcioletni amant, wampir Edward jakby zatrzymał się w rozwoju w chwili swojej śmierci, jako nastolatek. Bohaterowie są stworzeni zgodnie z zasadami marysuizmu, niestety zbyt częstego u młodych pisarzy – są piękni i dobrzy, wręcz doskonali, a do tego płytcy, bez jakiejkolwiek głębi emocjonalnej. Elementy horroru widać przede wszystkim w tym, że Bellę chcą zabić „złe” wampiry (Edward oczywiście, podobnie jak i jego rodzina, nie pije ludzkiej krwi), poza tym autorka na siłę próbuje zrobić z uczucia Belli i Edwarda zakazany owoc, na przykład karząc mu co chwilę powtarzać, jakim to on jest potworem i jak trudno mu jest się powstrzymać przed skrzywdzeniem jej. W tym tomie Edward co prawda wyjechał z Forks, miasteczka, w którym rozgrywa się akcja powieści, i przez większą jej cześć pojawiał się tylko jako głos rozsądku w gło-
Robertem Rybickim, Jackiem Rykałą, Pawłem Sarną, Andrzejem Sielańczykiem, Arkadiuszem R. Skowronem, Józefem Skrzekiem, Marią Słomak-Sojką, Jerzym Suchankiem, Mariuszem Wnukowskim, Włodzimierzem Wójcikiem oraz Dorotą Wyspiańską-Zapędowską. Wśród wywiadów znalazł się jeden szczególny, to rozmowa, a właściwie wyobrażenie rozmowy z Anną Pasek, alpinistką, która nie powróciła ze swojej ostatniej wyprawy. Alpinistką, ale przede wszystkim dziewczyną otwartą na wiedzę, ludzi i szeroko pojęte piękno. Cechą wspólną wszystkich wywiadów jest ich szczerość. Indagowani artyści udzielają bardzo często odpowiedzi zaskakujących, bezpośrednich, kontrowersyjnych, przy czym jednak należy zaznaczyć, iż żadna z wypowiedzi nie destruuje, każda zawiera w sobie pozytywną, bo twórczą, energię. Uważam za ważne dla każdego czytelnika, że artyści, czyli pisarze, muzycy, plastycy, rzeźbiarze, ludzie związani z filmem i sceną jawią się w książce jako osoby przystępne, nie „pomnikowe”, choć tak nieprzeciętnie zainteresowane światem i własnymi możliwościami. Prawdziwość – to kolejne ze słów, którego trzeba użyć, aby uczynić zadość wszystkim zawartym w zbiorze wyznaniom i wspomnieniom. Pełno tu trafnych spostrzeżeń dotyczących rzeczywistości, predestynujących częstokroć do bycia aforyzmem, krótkim wierszem. Zaciekawiające, iż twórca, który musi się zmagać, ujmując rzecz eufemistycznie, z niezbyt wyrozumiałym otoczeniem, urzędami, tak miejskimi jak i skarbowymi, własną niedoskonałością i kłopotami natury finansowej, każdym niemal zdaniem zaznacza, iż zawsze trzeba mieć własne zdanie, odważnie mówić o tym, co nas boli
i o swoich marzeniach, zachęca do odrzucenia kurtuazji i banału, aby być autentycznym tworem własnych myśli, emocji i zdolności. I nie spodziewać się bynajmniej całusów. Chodzi najwyraźniej o to, żeby kopniaki nie pozostawiały siniaków lub blizn. Książka jest także cennym źródłem informacji. O poszczególnych zawodach, ale nie tylko. Goście rzeczowo opowiadają o swoich początkach, o przeszłości, o zamiłowaniach i poglądach, o które byśmy ich nie podejrzewali, znając tylko dzieła, widząc ich na ekranie. Najliczniejszą grupą twórców są w „Całusie i kopniaku” poeci, co nie jest przypadkiem. Dzięki wywiadom z nimi da się zauważyć jak różne mogą być punkty widzenia tego samego tematu: procesu powstawania wiersza, środowiska literackiego, wyboru poezji jako sposobu konstruktywnego poznania świata. Owa różnorodność skłania do refleksji i mobilizuje do działania. Do działania pobudza również fakt, że wypowiedzi bardzo często zawierają wskazówki, jak co robić, gdzie z czym pójść, co lekceważyć a czym się kierować. Ogólnie rzecz ujmując „Całus i kopniak” to pozycja interesująca nie tylko dla zainteresowanych.
wie Belli, gdy ta próbowała zrobić coś głupiego. Równocześnie Bella cierpiała na głęboką depresję spowodowaną opuszczeniem przez ukochanego. Wróciła trochę do życia, gdy zbliżyła się do swojego przyjaciela z dzieciństwa, Indianina Jacoba. Ten oczywiście (również zgodnie z zasadami marysuizmu) jest w niej zakochany po uszy. I tu pojawia się déjà vu. Otóż – czego można się było już domyślić czytając Zmierzch, pierwszy tom cyklu, Jacob został wilkołakiem. Teraz to on bez przerwy jęczał, jakim to jest potworem i jak się boi, że zrobi jej krzywdę. Zdecydowanie za dużo tego użalania się nad sobą, nie mówiąc już o tym, że akurat Jacob nie miał żadnego powodu, by uważać się za potwora – podobnie jak jego plemienni bracia nie napadał na ludzi, tylko próbował ich chronić przed wampirami. Wampirzy czy wilkołaczy weltschmerz w ilości, w jakiej serwuje nam to autorka, jest po prostu niestrawny. Osobiście wolę zdrowy rozsądek wampirów Christophera Moora czy Andrzeja Pilipiuka niż nieudolnie próby naśladowania Wertera u Meyer. Trzeba jednak przyznać autorce, że ma lekkie pióro i bardzo szybko się czyta te niecałe pięćset stron, niestety zabrakło jej porządnego redaktora czy betareaderów. Poza tym, że cała książka jest bardzo infantylna, a fabuła schematyczna, to pojawiają się wręcz zadziwiające nieścisłości, jakby autorka zapominała, co wcześniej napisała. Miejscem akcji jest Forks w stanie Washington (sama Meyer mieszka w Arizonie), a autorka ciągle zapomina, że akurat w tym stanie w lutym jest prawdziwa zima, więc biesiada na podwórku, codzienne paradowanie bohaterów w koszulkach z krótkim rękawem czy pływanie w rzece, wydaje się co najmniej osobliwe. Jeszcze ciekawiej czytało się rozmowy Belli z Jacobem
o jej wampirzych przyjaciołach. Na przykład gdy Indianin pytał o jakąś błahostkę, dziewczyna zacisnęła usta, a ten podszedł z pełnym zrozumieniem do tego, że nie chce ona zdradzać przyjaciół wilkołakowi, który jest przecież tradycyjnym wrogiem wampirów. Wszyscy jednak, łącznie z autorką, zapomnieli, że parę stron wcześniej Bella wypaplała bardziej strategiczne informacje o swoich przyjaciołach, dotyczące ich specjalnych umiejętności, jak czytanie w myślach, widzenie przyszłości czy panowanie nad emocjami ludzi. Zadziwiła mnie jednak tłumaczka, która nie dość, że co chwilę powtarzała przypisy o szkole amerykańskiej (każdy uczeń ma osobny plan zajęć, ale mimo to zaczyna i kończy lekcje o tej samej porze – co samo w sobie może i jest ciekawostką, ale brak przypisów na pewno nie spowodowałby niezrozumienia tekstu, za to ich nadmiar jest już niezrozumiały), to wyjaśniała nawet, również przypisem, sens krzyżowania palców podczas składania obietnicy. Podsumowując, Księżyc w nowiu jest naiwnym, mocno niedopracowanym czytadłem. Mogę zrozumieć zachwyt nastolatek cyklem o miłości przystojnego wampira i zwyczajnej dziewczyny (w końcu takie pensjonarskiej romanse co najmniej od XIX wieku mają swoje wielbicielki), ale zupełnie nie pojmuję, jakim cudem tak słaba książka stała się światowym bestsellerem.
26
Ilona Kula
„Całus i kopniak”,
Stowarzyszenie Dzieciom Będzina, Będzin 2009
Patrycja Keller S. Meyer: Księżyc w nowiu. Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2008
Podręcznik świadomego konsumenta „Czarna lista firm” to pozycja, jakiej od dawna brakowało w Polsce. Dzięki książce czytelnik ma możliwość poznania szokujących faktów o praktykach wielkich koncernów, takich jak Shell, Unilever, Nestle, Coca-Cola czy Nike. Nie każdy zdaje sobie sprawę, że na gigantach przemysłowych ciąży wiele zarzutów, wśród których najcięższe to niewolnictwo, molestowanie seksualne, wyzysk, tortury, praca dzieci
czy współpraca z reżimami militarnymi. „...Co trzeci kęs czekolady ma posmak niewolnictwa...” – czytamy w motcie książki. Jeśli chcemy wiedzieć, jakie produkty omijać szerokim łukiem i co można zrobić, by poprawić warunki pracy i życia milionów ludzi, powinniśmy sięgnąć po tę lekturę. Pierwsza część książki zawiera opis problemu oraz wiele pytań i odpowiedzi związanych z samymi autorami, jak i nieuczciwymi praktykami wybranych firm. Dla każdego, kto nie chce finansować ciemnych interesów koncernów, niezwykle przydatna okaże się druga część książki. Zawiera ona wykaz firm z największą liczbą popartych faktami zarzutów oraz charakterystykę nieuczciwych i godzących w ludzkość praktyk, jakich się dopuszczają. Na końcu zamieszczony został przydatny indeks marek wymienionych w książce. „Czarna lista firm” nie jest antyglobalistyczną biblią – co podkreślają autorzy – choć
zgodnie z napisem na okładce może być traktowana jako bestseller antyglobalizacyjny. Działalność wielkich koncernów nierozerwalnie związana jest z globalizacją, ale nie o to tutaj chodzi. Autorzy chcą przekazać czytelnikowi swoją wiedzę i wnioski oraz sprawić, by sięgając na półkę po jakikolwiek produkt zastanowił się, czy nie przykłada ręki do praktyk, które powszechnie uznawane są za zbrodnie. Co za tym idzie, książka jest pochwałą małych, lokalnych wytwórni i przedsiębiorstw, które nierzadko kwestie etyczne stawiają wyżej aniżeli neoliberalizm ekonomiczny. Klaus Werner, Hans Weiss: Czarna lista firm, Wydawnictwo Hidari, 2009
KUBA NIKLASIŃSKI - poezja Białka Tatrzańskie
Moje życie z Kingosią
W pofałdowanym regionie, w rzadszym lub gęstszym Powietrzu różnimy się pozą, pozycją. Generalnie wszystko pozostaje między nami. Gremialnie wszystko zostaje między nami, gwiazdami. In gremio znaczy „w łonie”, szszszszszsz. Bez odbioru. W łonie? Ktoś zawołał za oknem: „Ty chuju”. Poza tym cisza.
Przytulna brzezinka, w bok od głównej drogi, pod ciałami miękki mech. Kiedy kończymy, w pobliżu odzywa się chrapliwy głos dzikiego zwierzęcia. Niedawno ogłoszono w tych lasach zagrożenie wścieklizną, postanawiamy się więc ubrać i jak najszybciej oddalić. Wszystko jest, jak jest, tak, jak ma być, nawet jeśli nie po myśli i czasem tylko chce się nadać temu jakiś prowokacyjny tytuł, poprzedzający nieuniknioną puentę.
O, świecie, świecie, cóż do mnie mruczysz, mamroczesz? Co do mnie milczysz, kosmosie, ciamkasz, certolisz? Uśmiechnij się. Aminokwasy grają w nas, poza tym cisza. Gdześ daleko Big Bang, gwiezdny pył, cekiny. Płynie nasze „dobranoc” i odbija się echem, poza tym cisza. Wkrótce tylko cisza.
W nocy, w środku nocy Filmy zagraniczne, filmy retoryczne i cały polski przemysł filmowy
w kryzysie. Masy mogą iść spać, ty możesz iść spać. To się nie musi dziać. Jak daleko do sąsiedniej globalnej wioski? Czy potrzebuję E.T. w koszyku z przodu roweru? To się nie musi dziać, ptaki śpiewają po ciemku, siedząc na drzewach, które w każdej chwili rosną, a Ziemia to wielka obracająca się kula. Mówili w szkole, ale teraz można poczuć. Poczuj.. A jednak, Polsko, dziś odkryłem, jak bardzo smutny byłem. Jak ją zraniłem i ona mnie, Polsko. Cały twój przemysł fimowy w kryzysie i gatunki endemiczne, zagrożone wymarciem. Zwierzę na m. Mówić o nim, tylko kiedy wchodzi między ludzi i naprawdę ich pożera. Skórka warta wyprawki i mądrość ludu, mam nauczkę. Z planu ogólnego powierzchni Ziemi szybka przebitka na mój prywatny ogólniak, spacerniak, na korytarzu na przerwie nagle robi mi się za ciasno, wzrok ześlizguje się z podobizn Janusza Korczaka, Henryka Jordana, Aleksandra Kamińskiego i poniewczasie szukam tylko jej warkoczyków, ale nie mogę już wejść do damskiej toalety, więc idę do męskiej, pociągam spłuczkę i do domu. Ze zwisu na drążku wymyk do podporu przodem i odmyk w przód do zwisu. A myślałem, że pójdziemy do kina na tamten film o nas i będziemy się całować, a Ziemia będzie się obracać. DJ Drętwy leży pod powiedzchią ziemi i stamtąd nada podkład imitujący horyzont. Dziś jestem umysłem ścisłym i najchętniej napiszę wam wiersze, które już skądś znam. Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu, niniejszym czynię wszelkie honory i kłaniam się w pas. Pas. Chce ktoś bucha? Jedźmy. Nikt nie słucha.
27
W nocy, na korytarzu, on domniemywa. Domu nie ma, dom mu się rozmywa. Kapitan na spróchniałym pokładzie przedwojennej kamienicy z parkietami w rozsypce, piecem kaflowym na korytarzu i wspólną toaletą. Pali, słucha szumu wody. W środku nocy jako rozbitek, skłonny do wynurzeń, zadaje sobie głębokie pytania.
Kuba Niklasiński ur. w Wigilię 1980 roku. Wydał dwie książki poetyckie: „Zielona góra” (2001) i „Proste piosenki o mieszanych uczuciach” (2007). Mieszka w Krakowie.
Kino
Polsko-ruskie
objawienie Czasem bywa tak, że boimy się iść do kina. Wiem co piszę – nieraz wybierając się na nowy film ulubionego reżysera lub adaptację niezłej książki nie jesteśmy pewni, czy dobrze robimy. Boimy się rozczarowania,
Błądząc ścieżkami Passoliniego Obejrzałem „Antychrysta” i jestem szczerze zawiedziony. Nie do końca przyjemny, ale bardzo poetycki Prolog i Epilog, świetna muzyka, zdjęcia, harmonia, kompozycja,
tego, że reżyser nawalił, aktor grał obok albo operator miał kiepski czas. Takie uczucia miałam wybierając się na „Wojnę polsko-ruską” Xawerego Żuławskiego. Młody reżyser z wielkim obciążeniem niemalże genetycznym (tak, to syn tego Andrzeja i wnuk tego Jerzego) plus jeszcze młodsza gwiazda nowej polskiej literatury – (autorka scenariusza i powieści, na której kanwie oparty jest film - Dorota Masłowska), do tego Borys Szyc i Sonia Bohosiewicz... Spodziewałam się katastrofy. Z „Wojną polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną” Masłowskiej walczyłam trzy razy, zanim udało mi się ja przeczytać. Książkę ostatecznie uznałam za bardzo udaną, ale słuchy o tworzeniu na jej podstawie filmu przyjęłam z komentarzem zapożyczonym od naszych czeskich znajomych – to se ne da. Przecież proza Masłowskiej to niemalże strumień świadomości, przetykany onirycznymi wizjami przechodzącymi w narkotyczne tripy, które trudno było wizualizować w głowie, a co dopiero zekranizować... Sam temat – życie w małym miasteczku, wśród blokersów i nadających lokalnego kolorytu miejskich indywiduów – to temat przewałkowany wiele razy, jednak język Masłowskiej, jej sposób przedstawiania świata, to coś zupełnie wyjątkowego w polskiej prozie. Byłam więc nastawiona na wielkie rozczarowanie. I co? I pstro. Bo film jest doskonały. Po pierwsze – świetne zdjęcia, trafnie dostosowane do zdarzeń, myśli, ludzi. Po drugie – znakomicie dobrana obsada. To, że Szyc w roli blokersa Silnego przeszedł sam siebie to jesz-
świetny wstęp i zakończenie również jako, najzwyczajniej, wprowadzenie i wyprowadzenie filmu - brawo. Niestety część główna obrazu pozostaje dla mnie trzeciorzędnym horrorem. Albo nie, nawet nie horrorem, nawet nie horrorem erotycznym, nie widzę tu ani jednego, ani drugiego gatunku. Widzę jedynie chęć skandalu i obrzydzenia; niestety, jedynie. Chciałbym tutaj dodać, że von Triera bardzo cenię za całokształt twórczości, ale po kilku dniach od obejrzenia filmu dochodzę do wniosku, że reżyser chciał pójść w stronę Passoliniego, ale nie potrafił unieść niczego, w czym Passolini był mistrzem. Nie ma tego klimatu, nie ma strachu, nie ma erotyki, z której tak wiele u Passoliniego powstaje, jest obrzydzenie, niczego więcej von Trier w „Antychryście” nie osiągnął. Oczywiście można się doszukiwać kilku nawiązań, nawet jakiejś filozofii i jeśli weźmiemy bezgranicznego pasjonata twórczości reżysera, do tego specjalistę od filozofii czy psychologii, a może i socjologii, napisze nam opasłą księgą o tym, dlaczego ten film jest wielki. Zainteresowanych tą tematyką odsyłam do Internetu, w którym można znaleźć naukowe
28
cze nic – największą niespodzianką była dla mnie Sonia Bohosiewicz w roli Nataszy Blokus, nabuzowanej blokersówy, wciągającej do nosa barszcz w proszku i tworzącej wokół siebie atmosferę chaosu absolutnego. Doskonale zagrała również Maria Strzelecka (Żuławski pracował z nią już przy swoim pierwszym filmie „Chaos”). Ta niezawodowa aktorka wcieliła się w rolę nawiedzonej, anorektycznej Andżeli, bezustannie głoszącej egzystencjalne tyrady. Poza świetną grą aktorską na uznanie zasługuje również muzyka, która idealnie dopełniła zdjęcia. Jednym słowem – nie ma się do czego przyczepić. Warto wspomnieć o Masłowskiej, która wcieliła się w rolę Masłoskiej, w której głowie toczy się cała opowieść. To „wyjście” z opowieści nadało fabule lekkości i wielowymiarowości. Ostatnim filmem polskim, który obejrzałam z zapartym tchem był „Kallafior”. „Wojna...” pobiła go przynajmniej o dwie długości. Sorry, Borcuch – Żuławski rządzi! maba
Wojna polsko-ruska, reż. Xawery Żuławski, Polska 2009
dowody na temat tego, że społeczność Smerfów to społeczność komunistyczna. Ale rzecz o Smerfach jest podana z przymrużeniem oka. Nie powiem, że szkoda czasu i pieniędzy na ten film, ale jeśli w Internecie znajdziecie Prolog, później przeczytacie, o co z grubsza chodzi i obejrzycie Epilog, polecam tę pracę o Smerfach, bo udowadnia, że do każdego tematu można przypiąć ideologię. Próbowałem szukać, czy dedykacja dla Andreja Tarkowskiego miała jakieś odniesienie do obrazu, na razie najbliżej filmu pozostaje mi myśl Tarkowskiego „Sztuka filmowa powinna wpływać bezpośrednio na umysł i ducha człowieka”. „Antychryst” jest bezpośredni jak menel z parku, ale co z tego? Karol Graczyk
„Antychryst”, reż Lars von Trier,
prod. Dania, Francja, Niemcy, Polska, Szwecja, Włochy, 2009
Dawid Markiewicz
Kung Fu,
które wydostało się z klasztoru Shaolin Część druga - lata 50-70 W latach 50. i 60. istniały w Chinach dwie liczące się wytwórnie filmowe. Jedną z nich była The Shaw Brothers, która wywindowała kino Kung Fu na nieco wyższy poziom, nawiązując do japońskiego kina samurajskiego, szczególnie filmów Akiry Kurosavy. Pod wielkim wpływem Kurosavy pozostało zwłaszcza trzech twórców: King Hu, Zhang Che i Lau Kar Leung, którzy odmienili kino wuxia, każdy na swój sposób. King Hu, był reżyserem, scenarzystą i scenografem. Najsłynniejsze jego filmy to: „Chodź, napij się ze mną” (1965) i „Mistrzowie z klasztoru Wek” (1990). W swoich filmach, posługiwał się barwą niczym chińską akwarelą, kładł nacisk na poetyckie ukazanie relacji pomiędzy mężczyzną i kobietą. Zupełnie inaczej niż Zhang Che, u którego kobiety, co najwyżej przeszkadzały bohaterom. Jego „Jednoręki szermierz” z 1967 r., świetnie obrazuje filozofię sztuk walki. Jednoręki szermierz to bohater, który potrafi swoje słabości zamienić w atut. Zhang Che twierdził, że to jego osobista wizją amerykańskiego „Buntownika bez powodu” Nicholasa Raya. Zdarzało mu się również nawiązywać do amerykańskiego kina gangsterskiego, z bohaterami pokroju Bonnie i Clyde. Trzecim liczącym się twórcą The Shaw Brothers był Lau Kar Leung, prawdziwy mistrz sztuk walki, który wprowadził postać mnicha do filmu i położył nacisk na ukazanie potęgi umysłu i filozofii Kung Fu. To dzięki niemu Gordon Liu stał się gwiazdą kina Kung Fu. W 1970 r. Raymond Chow opuścił braci Shaw i założył własną wytwórnię – Golden Harvest, pod szyldem której nie raz występował legendarny Bruce Lee. To właśnie pojawienie się Bruce’a w filmie Kung Fu i założenie Golden Harvest miały zasadniczy wpływ na rozwój kina Kung Fu poza Azją. Bruce Lee zrewolucjonizował nie tylko chińską kinematografię, ale również sztuki walki. Jednak jego droga do sławy
w USA wcale nie była prosta. Amerykanie nie chcieli obsadzać w roli bohatera osoby z kontynentu azjatyckiego. Po nieudanych próbach zrobienia kariery w USA, Bruce wrócił do Azji, gdzie producent Raymond Chow, po obejrzeniu jego pokazu sztuk walki w lokalnej telewizji, podpisał z nim kontrakt na dwa filmy. Pierwszym z nich, był kręcony w Tajlandii „Wielki szef ” (1971) reżyserowany przez Lo Wei’a, w którym Bruce zaprezentował nowy styl choreografii walki: pozbawiony regularnego rytmu, niezwykle energetyczny i dynamiczny, jednocześnie wyzbyty wszelkich ozdobników, tak charakterystycznych dla tradycyjnych sztuk walki. Film odniósł kasowy sukces, a Bruce Lee stał się gwiazdą. Kolejnym filmem były „Wściekłe pięści” (1972), znany także jako „Chiński łącznik” opowiadający o inwazji Japończyków na Chińczyków i samotnym bohaterze, który rozprawia się z panoszącymi się w Chinach Japończykami, próbującymi zniszczyć chińskie szkoły Kung Fu. Bruce Lee gra tam Chena, najzdolniejszego ucznia mistrza Huo Juanjia, bohatera narodowego Chin, którego życiorys w 2006 r. przypomniał Jet Li w „Nieustraszonym” Ronny’ego Yu. Huo Juanjia został otruty przez podstępnych Japończyków, którzy nie mogli dać sobie z nim rady w walce wręcz. „Wściekłe pięści” odniosły jeszcze większy sukces niż „Wielki szef ”, ale w trakcie jego realizacji dochodziło do spięć między Bruce’a Lee i Lo Wei’em, dlatego Bruce zdecydował, że kolejny film nakręci sam. Wspólnie z Raymondem Chow założył wytwórnię Concorde Production i zabrał się za realizację swojego projektu. Jego w pełni autorskie dzieło nosiło tytuł „Droga Smoka” i było kręcone we Włoszech w 1972 r. To właśnie z tego filmu pochodzi słynna scena walki Bruce’a Lee z Chuckiem Norrisem w ruinach rzymskiego Koloseum. Po „Drodze Smoka” wspólnie z James’em Coburn’em zabrał się za „Cichy flet”, do realizacji którego doszło dopiero
29
w 1979 r. już bez Bruce’a, ale na podstawie jego scenariusza. Główna rola w tym filmie przypadła David’owi Carradaine’owi. Pobyt w Nepalu, gdzie miał być kręcony „Cichy flet”, natchnął Bruce’a do następnego filmu. Miała to być „Gra śmierci”, opowieść o wojowniku, który wspina się po kolejnych piętrach pagody, na każdym pokonując mistrza innego stylu walki. Film miał być hołdem dla jego koncepcji Jeet Kune Do, postulującej umiejętność dostosowania się do przeciwnika. Niestety, przedwczesna śmierć Bruce’a uniemożliwiła mu ukończenie tego obrazu. Film został skończony przez Roberta Clouse’a dopiero w 1978 r. z udziałem jednego z wielu sobowtórów Bruce’a. W 1972 r., Fred Weintraub, producent filmu „Śmiercionośny ładunek” pokazał szefom Warner Bros filmy z Bruce’m Lee i namówił ich do realizacji filmu z jego udziałem. Filmem tym było reżyserowane przez Roberta Clouse’a „Wejście Smoka” (1973), pierwszy hollywoodzki film Bruce’a Lee, który zrobił z niego międzynarodową gwiazdę i rozsławił sztuki walki na całym świecie. Jednak Bruce nie doczekał sukcesu, zmarł nagle 20 lipca 1973 r. sześć dni przed światową premierą „Wejścia Smoka”. Wpływ Bruce’a Lee na kino Kung Fu był ogromny. To właśnie on dał światu Chińczyka bohatera, postać zdecydowanie inną od tych, do jakich przyzwyczaiło nas kino, czyli usłużnych bohaterów drugiego planu, którzy wiecznie chodzą z pochyloną głową. On był wojownikiem, który z dumą demonstrował chińską kulturę na zachodzie. To właśnie dzięki niemu, ludzie zachodu mogą dzisiaj trenować sztuki walki dalekiego wschodu. Starzy chińscy mistrzowie nigdy jednak nie wybaczyli mu tego, że zdradził wschodnie tajemnice ludziom Zachodu.
Multimedia
WTOMIGRAJ Branża gier komputerowych oberwała od kryzysu kopniaka prosto w podbrzusze… ale chyba nawet go nie poczuła. Według jednych analityków straciła jedynie nieznacznie, inni twierdzą, że zyski nie będą wcale gorsze niż w poprzednich latach. Czy teraz wszystko ruszy z kopyta? Zdaje się, że na pewno już coś się ruszyło, miejmy więc nadzieję, że ożywienie nie jest chwilowe. Przypomnijmy jednak, co się właściwie wydarzyło. Przede wszystkim upadło kilka większych i mniejszych studiów deweleroperskich, a największe zachodnie koncerny zaczęły zwalniać pracowników (wśród nich światowy gigant Sega). Wzrosły też ceny nowych produktów – to przynajm-
niej widać na Zachodzie. Rośnie też liczba graczy, którzy handlują starymi grami albo kupują gry używane. Rynek wtórny według danych „Rzeczpospolitej” stanowi już 18 procent sprzedaży (jeszcze pięć lat temu około 10 procent). Wszystko wskazuje więc na to, że rynek nie przestanie się rozwijać, ale na pewno się zmieni. Może nas czekać mniejsza ilość nowości, ale za to lepszych, bo firmy obawiają się stracić pieniądze, ryzykując w niepewne projekty. Według prognoz magazynu „CD – ACTION” na klasycznym wydawaniu gier producenci będą zarabiali coraz mniej, co spowoduje, że rynek zdominują gry abonamentowe, wymagające
stałego połączenia z siecią i oczywiście okresowych opłat. Dobrą wiadomością jest to, że branża gier komputerowych ma dopiero przed sobą wielkie promocje nowych produktów, kiedy handel napędzą święta Bożego Narodzenia. Wtedy naprawdę musi się poprawić. A już teraz nie jest źle, sporo rewelacyjnych nowości nadciąga (Heavy Rain: The Origami Killer, SOCOM: Confrontation), a kilka w ostatnim czasie już się ukazało – o jednej z nich piszemy. pees
ANNO
1404
Dlaczego Anno 1404 jest grą tak wciągającą? Jeśli pominąć genialny klimat gry, oszałamiającą grafikę, to trzeba powiedzieć, że pewnie powodem jest… dużo niższy poziom trudności niż w przypadku jej poprzedniczki – Anno 1701. Dla mniej zorientowanych warto przypomnieć, że w serii Anno gracz ma możliwość rozwijania i rozbudowywania zamorskich posiadłości. Na początek zazwyczaj dostajemy maleńki statek i osadników, osiedlamy się na wyspie, a potem robimy
S T R O NA
M I E S IĄC
Anno 1404 Gatunek: strategiczna (ekonomiczna) Wersja językowa: w całości po polsku
A
Od niedawna Sosnowiec posiada nową, dynamiczną i w pełni interaktywną stronę internetową. Zawartość portalu podzielona została na cztery czytelne strefy (Mieszkańca, Młodych, Biznesu i Urząd Miejski), co znacznie ułatwia dotarcie do poszukiwanych wiadomości.
31
wszystko, by nasza wioska przemieniła się w miasto-państwo, które stanie się ekonomiczną i polityczną potęgą na lądzie i morzu. Czwarta odsłona serii przenosi nas do świata XV-wiecznego Orientu. Polecamy!
Twórcy zadbali także o stworzenie Fotomapy Sosnowiczan, dzięki której można poznać mieszkańców poszczególnych dzielnic miasta. Strona została dopracowana zarówno merytorycznie jak i wizualnie – z pewnością będzie pomocna w komunikacji z mieszkańcami miasta.
Muzyka
Jest bardzo dobrze! Na rynku pojawiła się prawdziwa perełka wśród składanek. Mowa o poświęconej postaciom Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza płycie „Jest dobrze”. W projekcie wzieła udział czołówka polskich indywidualności muzyki i nie tylko – zaśpiewali bowiem Hanna Banaszak, Maciej
Powtórka z rozrywki Ładne piosenki... i nic więcej. Do tego, że Kasia Nosowska jest artystka ciekawą i charyzmatyczną, nikogo przekonywać nie trzeba. Talentu Agniszki Osieckiej również nie można podważyć. Dlatego
Maleńczuk, Stanisław Soyka, Andrzej Grabowski, Jacek Bończyk, Janusz Kłosiński, Jacek „Budyń” Szymkiewicz, Habakuk oraz Ptaszyska. Nie zabrakło również Krzysztofa Materny, który był pomysłodawca i producentem płyty. Poza Materną w projekt zaangażowani byli: Marcin Lamch, Janusz Kondratiuk, Krzysztof Niedźwiecki i Michał Gawlicz. Koncetr, który był centralnym punktem projektu, odbył się 4 lipca 2008 w Gdańsku. Wtedy zaprezentowano materiał, jaki dziś możemy usłyszeć dzięki płycie. Do piosenek zostały wyświetlone fragmenty filmów z udziałem bohaterów. Repertuar składał się z piosenek wykonywanych przez Maklakiewicza i Himilsbacha, utwórów, które komentowali oraz nowych piosenek, których inspiracją były dialogi bohaterów. Autorzy projektu skupili się na tym, by pokazać legendę Himilsbacha i Maklakiewicza w szerszym niż zwykle świetle. To nie tylko dwóch filmowych pijaczków, lecz para twórców wrażliwych i złożonych, z całkiem pokaźnym
płyta „Osiecka” z samego założenia miała być pewniakiem. Jednak nie do końca tak się stało. Nosowska wybrała 11 piosenek, do których tekst napisała Agnieszka Osiecka. Na płycie usłyszymy m.in. „Na całych jeziorach ty”, „Zielono mi” czy „Uciekaj moje serce”. Aranżacje nie są zbyt śmiałe, przez co znane piosenki nie straciły swojego charakteru. Nosowska nigdy nie bała się mocno ingerować w materiał, jednak tym razem, być może z szacunku dla oryginału, być może z braku pomysłu, od siebie dodała niewiele. Fakt ten dziwi tym bardziej, że producentem płyty był Maciek Macuk, który słynie z bezkompromisowego, brawurowego wręcz podejścia do muzyki. Wykonania są tylko poprawne, brak tu „pazura”, którego się spodziewałam. Mam wrażenie, że wokalistka lepiej czułaby się w dramatycznym repertuarze np. Ewy Demarczyk, niż w lirycznych piosenkach Osieckiej. Po prostu wyszło trochę zbyt
32
dorobkiem artystycznym. Himilsbach i Maklakiewicz byli niezwykle błyskotliwymi i bezkompromisowymi komentatorami realizów PRL-u. Dzięki prostym, lecz głębokim tekstom, stali sie postaciami kultowymi, a filmy z ich udziałem cieszą się niesłabnącą popularnością. Płyta „Jest dobrze. Piosenki niedokończone” spodoba się każdemu, kto lubi proste, polskie granie. Mamy tutaj echa piosenki „pijackiej” (Andrzej Grabowski – „Jestem jak motyl” ), lirycznej piosenki aktorskiej (Hanna Banaszak i Ptaszyska - „Może to sen”) czy podwórkowych klimatów (Maciej Maleńczuk -„ Czarna Mańka”). Repeartuar jest bardzo bogaty i dość uniwersalny – akurat w tym przypadku teza, że to płyta dla każdego, jest niewątpliwym atutem. Polecamy! maba
„Jest dobrze. Piosenki niedokończone” Rockers Publishing 2009
smętnie... Taki klimat podbity jazzem w wykonaniu Nosowskiej jakoś nie do końca do mnie przemawia. Plusem płyty jest bez wątpienia spójność interpretacji – Nosowska doskonale rozumie teksty Osieckiej i oddaje je całą sobą. Jednak płyta jest tylko leciutka i przyjemna, choć miłośnicy Nosowskiej i Osieckiej z pewnością powinni ją mieć na swojej półce. maba
Nosowska - „Osiecka” wydawnictwo QL Music
Bananowiec
KULINARIA
– ZDROWA PROPOZYCJA NA LATO
Dziś proponujemy przepyszne, wilgotne ciasto bananowe - w sam raz na letni wieczór. Ciasto nie jest zbyt słodkie - raczej zalicza się do tych umiarkowanie wytrawnych – przypomina bananowy chlebek. Miłośnicy słodkości mogą więc dodać do niego kilka łyżeczek cukru. Jednak duża ilość bakalii – zwłaszcza daktyli i rodzynek – sprawia, że ciasta dosładzać nie trzeba. Mąka razowa, brak cukru i masła sprawiają, że po bananowca bez obaw może sięgnąć każdy, bez względu na dietę.
P O T R Z E B U J E M Y: • 1/2 kg bananów (najlepiej 4-5 dojrzałych sztuk) • 2 szklanki mąki razowej • 2 łyżeczki sody • 1/3 szklanki oleju • 1/4 szklanki wody • 50 dkg daktyli • 30 dkg orzechów włoskich • 50 dkg rodzynek
P Y TA N I E D O P S YC H O L O G A
• szczypta soli
Na Państwa listy odpowiada pani Aleksandra Sarna, nasz redakcyjny psycholog, ekspert TVN („Rozmowy w toku”)
Mam 29 lat, trzy miesiące temu zamieszkałam z mężczyzną, z którym spotykałam się przez dwa lata. Wcześniej mieszkaliśmy kilkadziesiąt kilometrów od siebie i spotykaliśmy się najczęściej raz w tygodniu, ale najczęściej dużo rozmawialiśmy przez Internet i dzwoniliśmy do siebie, wysyłaliśmy esemesy. On przyjeżdżał do mnie, były kwiaty, potem kino, spacery, najczęściej wracał późnym wieczorem, bo mieszkałam wtedy z rodzicami. Wszystko zaczęło się psuć, kiedy zamieszkaliśmy razem tak na próbę. On zaproponował, że przeprowadzi się do mojego miasta, razem przeszukiwaliśmy ogłoszenia i oglądaliśmy mieszkania. W końcu wyprowadziłam się od rodziców, zamieszkaliśmy razem. Od początku czułam się jakoś nieswojo. On bardzo się stara, ale ja nie mogę znaleźć miejsca dla siebie w tym naszym mieszkaniu, szczególnie gdy on wraca po całym dniu pracy. Nie kłócimy się, ale ja czuję, że chcę być gdzieś obok, ciągle je-
Redaguje kolektyw w składzie: Kontakt: zaglebiarka@zaglebiarka.pl
Banany rozgnieść widelcem lub zmiksować blenderem (ja użyłam rosyjskiego ręcznego robota kuchennego ;) ) Daktyle i orzechy posiekać, nie za drobno. Do bananów dodać mąkę, olej, wodę i sodę. Delikatnie wymieszac drewnianą łyżką. Dodać bakalie i sól. Keksówkę posmarować olejem, wlać do niej masę. Piec 50 minut w piekarniku nagrzanym do 180 stopni. Aby sprawdzić, czy ciasto jest gotowe, można wbić w nie drewnany patyczek - jeśli jest suchy - można je wyjąć. Po upieczeniu ostudzić przed krojeniem. Ciasto serwować najlepiej na drugi dzień, do filiżanki mocnej herbaty.
• ewentualnie kilka łyżeczek brązowego cukru.
Smacznego!
stem zmęczona. W weekendy często wychodzę ze znajomymi albo odwiedzam moje siostry i rodziców. Kończą mi się już wymówki, to chyba dalej nie może tak trwać. Kiedy to był związek „przez Internet”, czułam, że jestem naprawdę zaangażowana, robiłam plany i zastanawiałam się, jak to będzie wyglądać. Być może za wcześnie zamieszkaliśmy razem, tak naprawdę to nie wiem, jaki jest powód, że nie chce mi się wracać do mieszkania, w którym jest on.
kowych – aranżowanych spotkaniach, które rządzą się swoimi prawami – są czymś w rodzaju święta. Teraz Wasza realność zderza się z codziennością, która nie zawsze jest romantyczna. Niepokojące wydaje się to, że przez tę próbę usiłujesz przejść sama – separujesz swojego mężczyznę, a w chwilach wolnych uciekasz od niego – tym samym rozluźniając relację, co może doprowadzić do jej rozpadu. Bycie razem jest często ciężką pracą – sztuką ustępstw, poszukiwania nowych rozwiązań i kompromisów. Nie zbudujesz szczęśliwego związku, uciekając do rodziców – o czym pamiętaj. Życzę powodzenia w trudnej, ale niesamowicie satysfakcjonującej sztuce bycia razem .
Ania z Jaworzna Aniu, Mieszkanie razem tak naprawdę jest dużym wyzwaniem, które ma niewiele wspólnego z idealizowanymi wyobrażeniami. Zderzenie marzeń z rzeczywistością niemal zawsze jest trudne i niestety najczęściej rozczarowujące. Masz 29 lat, mieszkałaś z rodzicami, pozostając tym samym w pozycji dziecka – teraz zaczynasz dorosłe życie, które wiąże się z wieloma obciążeniami, z którymi wcześniej – najprawdopodobniej nie miałaś do czynienia. Zamieszkałaś z mężczyzną, którego wcześniej spotykałaś w sytuacjach rand-
Zachęcamy do zadawania pytań naszemu psychologowi – odpowiedzi zamieścimy na naszych łamach. Listy prosimy kierować na adres: aleksandra.sarna@gmail.com
Maja Barańska, Aleksandra Sarna, Paweł Barański, Paweł Sarna, Piotr Jakoweńko (projekt graficzny i skład)
33
Albo – Albo Guślorze i owcorze, a ich dziedzic... Bogdan Dworak Ani i Marcelowi Ślusarczykom Szczepankowa i pani Opiłkowa były Pz uszuanikobietami wysokimi. Pani Opiłkowej zwisały ciężkie, złote w kształcie pół-
księżyców kolczyki. Pani Szczepankowa była matką Jurka, a pani Opiłkowa Staśka. Mieszkały w czynszowych domach przy ulicy Kruczej w Zawierciu. Jurek i Stasiek byli moimi rówieśnikami i kolegami. Mieszkałem obok nich we własnym domu przy ulicy Dojazd. Czasami matki moich kolegów zjawiały się u nas w domu. Były to lata okupacji hitlerowskiej. Dobrosąsiedzkie stosunki polegały na wzajemnym pomaganiu sobie. Bardzo często wspominały minione lata i ubolewały nad życiem samotnych kobiet, których mężowie zostali wywiezieni do pracy przymusowej w Niemczech. Tych wspomnień i ubolewań przysłuchiwałem się z największą uwagą dziewięciolatka. Nie pamiętam, która z pań opowiadała o wiejskich czarownikach. Opowiadania były tak przerażające, że nie mogłem zasypiać spokojnie. Czarownicy byli okrutni. Pani, która snuła opowieści o okrucieństwach dokonywanych przez czarowników nie używała wyrazu czarownik. W jej opowieściach padała nazwa owcorz. Nie miałem pojęcia co znaczy owcorz, ale władzę czarodziejską jaką posiadali nad bliźnimi mogli mieć tylko czarownicy. Okrucieństwa były rozmaite. Niemal serce przestawało mi bić, kiedy jeden z czarowników potrafił spowodować śmierć dziecka sąsiada, z którym był skłócony. Trochę mniej współczucia we mnie budziła krowa, która dzięki czarom zdechła rodząc cielątka. Władza czarownika była ogromna. Potrafił tak zaczarować kobietę, że kiedy ta poszła jesienią na grzyby do lasu, to nie wróciła do domu, bo utonęła w bagnach. Moje sąsiadki prawie pól wieku temu pomarły i nigdy dokładnie nie wiedziałem z jakich wsi przyjechały do Zawiercia. Jedna z nich wspominała wieś o nazwie Białobłotna, a druga o jakiejś wiosce koło Podlesic. Umarli również ich synowie – przyjaciele mojego dzieciństwa. Więc nie mogę się dowiedzieć z jakich wiosek te wysokie przystojne kobiety zjawiły się w Zawierciu. Pamiętam tylko opowieści o czarownikach, od których cierpła mi skóra i pamiętam złote kolczyki w kształcie półksiężyca zwisające z uszu jednej z moich sąsiadek. Takie piękne
kolczyki widziałem na filmie pt. Rosanna z siedmiu księżyców. Łukasz Konarski ma wzrostu prawie dwa metry, żonę i niespełna rocznego syna Ksawusia. Poznałem Łukasza Konarskiego, kiedy był uczniem szkoły średniej. Pasjonował się polityką. Organizował przybudówki młodzieżowe Unii Wolności. Tuż po studiach politologicznych był jednym z organizatorów koła Platformy Obywatelskiej w rodzinnym mieście. Któregoś dnia rozmawiałem z nim o polityce, zagadaliśmy o sprawy rodzinne i okazało się, że Łukasz Konarski jest moim dalekim krewniakiem. Jego prababka okazała się bliską krewną mojej babki. Kiedy Ania i Marcel Ślusarczykowie odkryli zbawczą moc hodowli kóz i owiec dla ratowania przyrody i uroku skał jurajskich, wyniknęło w rozmowach z mieszkańcami
Podlesic nazwisko Konarski. To właśnie protoplaści Łukasza Konarskiego okazali się czarownikami, guślorzami i owcorzami w jurajskiej społeczności. Zapytałem Łukasza Konarskiego, czy to rzeczywiście jego pradziadowie posiadali tę czarodziejską moc. Łukasz sprawdził w rodzinie po mieczu. Okazało się, że tak. To ich przodkowie czynili czary. Łukasz westchnął: Gdybym dziś posiadał moc czarodziejską moich przodków, czyniłbym tylko dobro, okaleczając kanciarskich polityków, aby nie zaśmiecali życia publicznego... Pan Trynda był szewcem. Miał żonę, czwórkę dzieci i prawą nogę trwale zgiętą do tyłu. Pięta zgiętej nogi przywierała do pośladka. Chodził podpierając się laską. Pan
nr 4/sierpień 2009
Trynda to był kawał chłopa o potężnych barach. Kiedy stawiał krok podpierając się palcami stopy sztywnej nogi, jego sylwetka zmniejszała się o połowę. Krok miał zamaszysty. Podziwiali go znajomi i przypadkowi przychodnie. We wrześniu w 1957 roku w Zawierciu zorganizowano pieszą pielgrzymkę na Jasną Górę. Ksiądz proboszcz Wacław Bogucki zwrócił się z prośbą do parafian, aby powitali powracających pielgrzymów pod rudnicką górą. Poszedłem pod Rudniki z matką i trójką przyjaciół z Warszawy, którzy zjechali na kilka dni do mnie, by powłóczyć się po obcym dla nich krajobrazie Jury. A byli to przyjaciele, którzy po latach znaczyli wiele w Polsce – Jurek Beker – po ucieczce z kraju w radio „Głos Ameryki” komentował przegląd prasy amerykańskiej, Stefan Starczewski – wiceminister kultury i sztuki w rządzie T. Mazowieckiego i bojący się głośno wymawiać swoje nazwisko w czasach PRL – Ferdynand książę Radziwiłł – późniejszy lekarz ginekolog. Uroki jurajskie wspominają jako jedne z najpiękniejszych, które zwiedzali w latach studenckich, a zjechali przecież kawał świata. Gdy zjawiliśmy się pod Rudnikami ksiądz Bogucki bardzo serdecznie się z nami przywitał. Nie potrafił ukryć wrażenia, jakie na nim zrobiło spotkanie z Ferdkiem. Księdzu dziekanowi towarzyszyło wielu księży, wśród nich infułat. Zza góry zaczął dobiegać śpiew pokutników. Witający utworzyli szpaler. Wreszcie na horyzoncie ukazał się krzyż, a obok niosący krzyż pątnik, który po każdym kroku znikał z pola widzenia. Ksiądz infułat zwrócił się do księdza proboszcza: Proszę księdza dziekana, czy na tej drodze są takie nierówności i wyboje, że ten pielgrzym się w te wyboje zapada? Na moje nieszczęście usłyszałem pytanie księdza infułata. Nie potrafiłem zahamować wrzaskliwego śmiechu, krzyczałem: to Trynda, Trynda, Trynda... Moje zachowanie zakłóciło powagę powitania pielgrzymów. Nie potrafiłem wytłumaczyć zgorszonym kapłanom i mojej matce, co za diabeł we mnie wstąpił. Po wielu, wielu latach opowiadałem o zdarzeniu znikającego pątnika pod rudnicką górą, demonstrując krok pana Tryndy. Nie potrafiłem odtworzyć tego kroku – jak bardzo musiał się męczyć Trynda w czasie chodzenia. Jeden ze słuchaczy mojego wspomnienia
33
o kroku Pana Tryndy, zwrócił się do mnie: – A pan wie, dlaczego Trynda był kaleką? – Nie wiem. – A wie pan, kto to byli „guślorze” z Podlesic koło Kroczyc? Też pan nie wie? To ja panu powiem. Najstarszymi guślorzami byli Konarscy. Ród od wieków zasiedziały na Jurze. Ludzie miastowi nazywali ich „owcorzami”. Były inne rody znający czary, ale najbardziej bali się Konarskich. – Do dziś ludzie czują respekt do ich potomków – powiedziała mi pani sołtys Podlesic, Bożena Pasierb. Powiedziała mi to w ósmym roku dwudziestego pierwszego wieku. Legenda guślorzy sięga odległych wieków. Jak ważną rolę odgrywali w dziewiętnastym i w początkach dwudziestego wieku – mieszkańcy Podlesic i okolic z opowiadań pradziadów powtarzają do dziś. A najbardziej koronnym przykładem był Trynda – w młodości urodziwy, pełen życia i powodzenia u dziewcząt, nie chciał iść do wojska. W zaborze rosyjskim służba wojskowa trwała długo. Guślorz potrafił ze zdrowego kandydata na rekruta uczynić kalekę. Po badaniach na komisji wojskowej guślorz potrafił kalectwo odczynić. Przystojny Trynda zjawił się u niego na własnych nogach, a już na komisję wojskową zawieziono go furmanką. Po komisji przywieźli Tryndę z powrotem, ale guślorzowi nie udało się kalectwa odczynić. Złośliwi twierdzą, że Trynda za mało mu dał pieniędzy i dlatego do końca życia został kaleką. Mieszkańcy Zawiercia znali i podziwiali zamaszysty krok Tryndy. Władza guślarzy nad społecznością wiejską była ogromna. Czarodziejskie umiejętności budziły wśród mieszkańców Podlesic i okolic przestrach, ale i szacunek. Bardzo często byli wiejskimi muzykantami. Jak im się nie chciało grać, to wiszące na ścianie skrzypeczki same wycinały polki i oberki. A na wiejskich zabawach i weselach – to guślorze potrafili dokonywać czarów, że hej ... do dziś o nich się opowiada. Jak jakaś zarozumiała pannica odmówiła tańca chłopakowi, a poszła z drugim w tany, to owcorz zadziałał i z niegrzecznej tanecznicy spadła spódnica, halka, a nawet i majtki... Taka była siła czarów. Upokorzona panna uciekała z zabawy. Najdokuczliwsze zamówienia czarow-
34
ników były z poręki zawistnych, mściwych sąsiadów. Sąsiad sąsiadowi odmówił pomocy. Zawiedzony sąsiad prosił guślorza o zemstę, czasami okrutną. I za sprawą czarów rodziło się dziecko kalekie albo krowa mleko dawała z krwią, a czasami nawet zdechła. Jeszcze dziś ludzie pamiętają i opowiadają o czarownicy. U sąsiadów ocieliła się krowa. Pierwszy udój po wycieleniu to tzw. siara. Na siarze robi się placki i kluski kładzione. Gospodyni doiła po wycieleniu krowę. W drzwiach obory zjawiła się sąsiadka czarownica z garnkiem po trochę siary. Gospodyni coś tam burknęła pod nosem, nie przestając doić krowy. Kiedy wreszcie odwróciła głowę czarownicy w drzwiach obory nie było, tylko na progu wybałuszała
Rozpoczynamy prezentację wybranych „Podań i Opowieści z Zagłębia Dąbrowskiego” z publikacji Śląskiego Instytutu Naukowego (1984 r.) , a zebranych i opracowanych przez Mariannę (†) i Dionizjusza Czubalów – długoletnich pracowników naukowych polonistyki Uniwersytetu Śląskiego.
Skarb na Cmentarzu W porębskim lesie był cmentarz. Tam taki krzyż był. Ja go pamiętam. Duży krzyż stał oparty o drzewo. W tym miejscu chowali zmarłych na cholerę. To jak się szło z Zazdrości do Ciągowic, to na dukcie rozdziałowym stał ten krzyż oparty o drzewo. To tam chowali, jak było morowe powietrze. To jak przywieźli, to wykopali dół i nie brali do rąk tylko tykami, żerdziami zepchły z wozu i wepchali do tego dołu. Tam ani nagrobka, ani nic nie było. Tylko kwiaty zasadzili potem. I te lilije, jeszcze sam tam widziałem, rosły na tych grobach. A w tych grobach koło krzyża miały być zakopane wielkie pieniądze. Przyjechało dwóch panków. Mierzyli, liczyli, ale ten krzyż był już w innym miejscu i nie trafili na te pieniądze, i nic nie wykopali. Nic nie znaleźli.
Skarby pod Siewierzem
ślepia olbrzymia ropucha. Gospodyni ropuchę na łopatę i z wszystkich sił przerzuciła ropuchę nad dachem obory do zagrody czarownicy. Na drugi dzień odwiedził gospodynię sąsiad i doniósł, co we wsi mówią: Czarownica potłuczona w łóżku leży, ledwie zipie... Mieliście rację, żeście ropuchę przez dach przerzucili, Ludzie widzieli, czarownica w żabę się zamieniła, oj narobiła by wam szkody. Tę historię opowiadała mi pełna racjonalnych, skutecznych działań na rzecz sołectwa pani Bożena Pasierb. To zdarzenie miało miejsce w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Legenda choćby smutna, jeżeli jest tylko legendą, nie może wyrządzić zła. Potrafi przetrwać wieki.
Za Siewierzem jest las. Panie, co tam jest forsy schowanej! Co tam jest forsy! A ten las należy do Siewierzan. O! to dawna sprawa. Opowiadali, że Siewierzanie o ten teren prosili na klęczkach. Zebrali się wszyscy obywatele, zapalili świeczki i na klęczkach poszli na zamek. Tak prosili, że ten teren otrzymali i jest w naszych rękach nadal. W tym lesie jest zakopane dużo pieniędzy. Z powstania. Powstańcy dostali rozkaz, żeby uderzyć z Czeladzi na Koziegłowy. Do Koziegłów nie doszli, bo tu już było siła Ruskich. Dostali rozkaz: – Cofać się na Brynicę! No więc z Siewierza wycofywali się na Bruzdowice i w tym siewierskim lesie zakopali całą kasę, i poszli na Brynicę. Te pieniądze są tam do dziś. Brat mój spotkał człowieka, który był w tym powstaniu. Ten powstaniec tu przyjeżdżał szukać, ale wszystko pozarastało. Szukał, ale sam nie wiedział gdzie. Kazał szukać dalej. Ja tam mam łąkę i powiem panu coś. Przyjeżdżają różni na tę łąkę. Mają plany, kopią. Oni kopią, a ja ich obserwuję. Śledzę to wszystko, ale i oni widać nie wiedzą dokładnie, gdzie to jest. Żeby znać ten jeden punkt, ten jeden punkt. Panie, żeby znać ten jeden punkt, to byłyby pieniądze. Bo pieniądze tam są!
Skarb w kościele siewierskim W Siewierzu to mówiło się, że pieniądze są u św. Jana. Na rynku stały dwie figury – św. Jana i św. Floriana. No więc zebrało się z tysiąc ludzi i figurę św. Jana odjęli. Kopali, kopali, ale nie było nic. A pieniądze były, ino nie pod figurą, a w kościele Świętego Jana. Dopiero jak niedawno remontowali kościół, to je znaleźli. O tych pie-
nr 4/sierpień 2009
Folklor niądzach różni wiedzieli. Raz taksa podjechała, chcieli kopać i wziąć je, ale robotnicy już dzień wcześniej trafili na nie i zabrali. Były zakopane pod stopniem ołtarza i we framugach. Wszystko w złocie. A ta forsa była jeszcze z wojny napoleński, bo Napoleon był przecież w Siewierzu. Jest tu na rynku budynek, gdzie był na kwaterze.
Poszukiwacz skarbów na zamku siewierskim
Garncarz Gałuszka z Siewierza to był szelma. Lubiał na złość zrobić, obśmiać, dokuczyć. Tu u nas na zamku są taki drzwi ukryte. Ludzie
Na ty krzyżówce z drogą ze Zendka do Siewierza postawił ktosi krzyz dębowy, taki gruby, w kostkę ciesany, wysoki. Mówili, że tam jest ukryty skarb. Jo tam w to nie wierzył, ale mój łojciec święcie był przekunany. Mnie broł zawsze za takiego pomocnika do pilnuwania, żeby go ludzie nie widzieli, jak on tem śpicem macoł. Jo stoł z boku i miołem wrzasnąć, jakby ktosi szed. W jednę stronę widać było z pół kilometra i w drugą z pół kilometra. Łojciec tam kopie, a jo patrzę. Patrzę w tę stronę, nic nie widzę. Patrzę z powrotem, nic nie widzę. Jescem głowy nie obrócił, a tu już przy mnie furmanka i kuń o mało mnie nie śturchnoł.
północnej wieży do browaru. Ten tunel miał może ze czterysta metrów. Dalej było zasypane. Mówili, że ten tunel prowadził w jedną stronę do zamku będzińskiego, a w druga stronę na Generalską górę. Miały tam być skarby. Chodzili tacy różni, grzebali, ale nie słyszałem, żeby kto co znalazł. Skarby pod zamkiem sieleckim w Sosnowcu W zamku, w tych kanałach to są pieniądze. Ten klomb, co jest na środku, to pod nim są kanały, że można dojść do Będzina. Tylko jak remontowali, to dużo zawalili. To w tych lochach są pieniądze.
Wierzyć, nie wierzyć, ale poczytać można…
Zagłębiowskie godki
mówili, że tam są skarby, tylko trzeba te drzwi odkopać. Przed wojną, jak było bezrobocie, to się ludzie wszystkiego chwytali, żeby jaki ratunek znaleźć. Przyszed taki bezrobotny z Dąbrowy szukać tego złota. To był biedny człowiek. Dokopał się do tych drzwi, ale ich nie mógł sam otworzyć. Chciał iść po żonę i dzieci, żeby mu pomogli. A ten Gałuszka ubrał się w biały płaszcz i stanął przy zamku. Jak ten bezrobotny go zobaczył, to zaczął uciekać. Doleciał do Łysej Góry za Siewierzem, wpadł w jakiś rów i umarł z tego strachu na serce. Wszyscy chodzili go tam oglądać.
Skarby na Kadłubniej Górze
Był skarb na Kadłubni Górze. Na Kadłubnio Góre wywozili z Siewierza same kadłuby bez głowy i stąd ta nazwa. Ludzie szukali het tego skarbu po ty górze. Był tu jeden chłop, nazywoł się Majchercyk, i on mioł pole na ty górze. Zajechoł roz rano na pole, a w jego życie studnio wykopano. Ktosi przysed w nocy i wykopoł 15 metrów szybu. I te piniądze musieli wtedy wzioś. Ci, co kopali, mieli pewnie plany. Musieli mić dobre rozeznanie, bo trafili na wejście do tunelu. Prosto na ten chodnik. Jak nasi ludzie tam weśli, to przepatrzyli tak ze dwieście metrów w jedne strone, dwieście metrów w drugo strone, ale nic nie znależli. Dali nie pośli, bo się boli, żeby jaki zwirz nie wyloz, cy jakie co. Jak śli tym chodnikiem, to co kilkanaście metrów była w ścianie tako framuga, takie wgłebienie było. Te dziure zasuli nazod. I skuńcyły się skarby. Tu w nasy okolicy nie ma pamiętnika, kto ten tunel wykopoł. To tylko starsi mówili, ze na Kadłubi Górze wychodzi tunel z zamku siewierskiego, no, i tak musi być.
Skarb pod krzyżem w Niwiskach Moi łojciec tyż był takim maniakiem i szukoł skarbów. Jak się idzie do Brudzowic, to tam jest ta sławno droga, co to jesce Szwedy tamtędy jechały.
Jo w nogi. Nimiołem już casu dać łojcu znać. Jo dolecioł do łojca, a łojciec już w krzokach, bo łojciec tego chłopa z wozem widzioł gdzie indzi. Dali my spokoj. Łojciec pojechoł do wróza, żeby powiedzioł gdzie te piniądze som. Ten wróz mówi tak: – Jo ci wywrózę, ale mi z tego miejsca zimie przywiź! Na drugo zimę łojciec z tom zimiom do niego posed. Jak łun tam na tom zimiom łodprawioł, to już nie wim, ale w kuńcu powiedzioł: – Piniądze som w przykopie, prosto od krzyza na południe. Wzion łojciec łopatę, motykę i ten śpic i pośli my znowu kopać. Już nie stołem tam, gdzie mnie ten wóz wystrasył, tylko posedem na górkę. Stoję, stoję, stoję, a tu pode mno tak jakby telefon: bzzzz! Bzzzz! Patrzę nigdzie nima nic, alem się nie zląk. Cofnołem się daly i stoję. Przysed łojciec, postoł trochę, postoł, a potem my pośli do lasu scyp my urąbaly i do domu my się wrócili. Łojciec dopirom wtedy mi powiedzioł: – Juz tam więcy nie pudę. – A bo co ? – Jagem kopoł, to tak cosi zadzwuniło pode mną, myślołem, ze się zapadnę. Te piniądze widać były zaklęte. Lezo tam pewno dotąd.
Skarb na Środuli w Sosnowcu
Opowiadała mi jedna kobieta, że to było u jej kuzyna. Na Środuli robili ogrodzenie. Znaleźli bardzo dużo biżuterii i złotych pieniędzy. Temu, co robił u nich, a wykopał te pieniądze, to mu tam coś skapli. To był pijok, poszed i przepił. A ten gość wybudował sobie w Będzinie piękną willę, założył sobie przy niej fabryczkę i jest bogaczem. To musiało być niedawno zakopane w czasie wojny. To nie jest legenda. Skarb w ogrodzie Schoena w Sosnowcu Szen z początku to miał marną fabryczkę. On się wzbogacił, bo znalazł skarb. W swoim ogrodzie znalazł wielkie pieniądze. Zaraz za to wybudował ten pałac, ogrodził plac i tam dalej szukał. W tym parku szenowskim do dziś są lochy. To tam on te pieniądze szukał. No, potem fabryka też mu urosła, bo przecie ludzie wtedy za darmo robili.
Skarb pod figurą w Pyrzowicach
W Pyrzowicach na rozstajnych drogach stała figura świętego Jana. I tam na postumencie było napisane: O jedenastej z rana w głowie u świętego Jana. Więc jacyś mówią: Pieniądze tam będą! Rozburzyli figrę i nic nie znaleźli. A drudzy przyjechali i wykopali, bo trza było kopać o jedenastej, w tym miejscu, gdzie padał cień głowy. To był znak.
Sieleckie tunele Jeszcze przed wojną to można było wejść do tego tunelu, który prowadził od
nr 4/sierpień 2009
35
Poezja
Kilka trawersów w poprzek pięciu wersów Tekst i tłumaczenia z języka angielskiego Eryk Lim
Przepis Weź nazwę miejscowości i dwa słowa, które się z nią rymują: Prabuty, druty, półbuty Dodaj jeszcze dwa inne, rymujące się słowa: rękawiczki, szaliczki. Zgromadzone i – jeśli to konieczne – odpowiednio przygotowane składniki ułóż jeden pod drugim tak, aby pierwsze dwa rymowały się z ostatnim, a trzeci z czwartym: w Prabutach na drutach w rękawiczkach szaliczkach półbutach Dopraw to teraz dużą porcją absurdu i nonsensu, układając w ten sposób krótką, zabawną historyjkę. W pośpiechu nie zgub rytmu. I pamiętaj, aby trzeci i czwarty wers były krótsze od pozostałych: Pewien starszy mężczyzna w Prabutach Żonę miał, co robiła na drutach Chodził więc w rękawiczkach, Mohairowych szaliczkach I w gustownych wełnianych półbutach. Postępując według tych wskazówek, niezawodnie otrzymasz limeryk, którym nakarmić możesz spragnionych rozrywki i duchowej strawy niezapowiedzianych gości. Historia Skąd się wziął limeryk, nie wiadomo. Według jednej wersji wydarzeń przywędrował do Irlandii w roku 1700 wraz z żołnierzami powracającymi z wojny francuskiej. Druga teoria wywodzi jego początki od dziecinnych wierszyków zebranych w Śpiewniku Gęsiej Mamy. Jeszcze inna głosi, że narodził się na wesołych, suto zakrapianych wyspiarskich biesiadach, w czasie których podochoceni wierszokleci tworzyli coraz to nowe rubaszne strofki, przerywając ich deklamowanie refrenem: “Czy wpadniesz do Limerick?” I właśnie to malowniczo położone miasteczko, przez Irlandczyków zwane Luimneach, użyczyło nazwy naszemu dzisiejszemu bohaterowi, który zresztą może być dużo starszy, niż się przyjęło sądzić. Oto fragment jedenastowiecznego manuskryptu: Śród bestii wszelakich lew włada. Bo tyle nań mocy przypada; Czy zdobycz posiędzie, Czy bawić się będzie, To jedno się stanie – śmierć zada. Pan Lear Nie byłoby limeryku, a w każdym razie nie byłby limeryk tym, czym jest dzisiaj, bez Edwarda Leara, dziewiętnastowiecznego artysty, podróżnika i twórcy poezji nonsensownej. Pan Lear był postacią tak legendarną, że wręcz nie wierzono, iż może istnieć i do tego być jedną osobą. Zdarzyło się, że musiał udowadniać swoją realność towarzyszowi podróży, pokazując mu... swoje nazwisko wyszyte na podszewce kapelusza. Lear tworzył limeryki klasyczne, nazywane tak po pierwsze dlatego, że ani na cal nie odbiegały od kanonu formy (niektórzy nawet chcieli przechrzcić limeryk na learyk) a po drugie, bo unikały tak charakterystycznej dla limeryków późniejszych frywolności czy wręcz wulgarności. Oto próbka: Pewien starszy mieszkaniec Korsyki Jakieś marne zarabiał grosiki. Fot. Tomasz Kowalski
36
I wydawał tę gotówkę Na cukierki i grochówkę Ten niesforny staruszek z Korsyki. Plugawstwo Pewien twórca i znawca gatunku zaproponował następujący podział limeryków: I. te, które można mówić w obecności dam; II. te, które mówi się pod nieobecność dam, ale w przytomności osoby duchownej; III. i wreszcie limeryki. Limeryk musiał więc zostać splugawiony. Na początku wystrzegano się jeszcze wulgaryzmów, a sprośnościom nadawano ozdobną formę: Słyną w Polszcze diakoni z Jastarni Iże chuciom folgując bezkarni Porzucili modlitwy, By chędożyć rybitwy W parafialnej zamknione ptaszarni. Potem mogło być już tylko gorzej: W Indiach fanka bojówek z Ulsteru Chciała bombę podłożyć pod Nehru. Rzuciło fragment jej waginy Aż do Północnej Karoliny, Zaś jej biust znaleziono gdzieś w Peru. I jeszcze gorzej: Pewna starsza kobieta spod Tychów Wzięła chłopca małego na wychów. Urwis postrach siał w mieście Bo miał chujów aż dwieście I używał ich jako wytrychów. Nie szczędzono też naszego miasta: Pewien młody podróżnik z Sosnowca Chuja miał kosmatego jak owca. Widok ten niesłychany Wprawiał w zachwyt barany, Więc w podróżach używał pokrowca. Wymyślimeryk Limeryk ewoluował dalej. Ted Pauker postanowił “ożenić” go z japońskim haiku (trzy wersy, układ sylab 5–7–5) Burdel w Japonii: Ździry dostają wciry. Alfons je goni. W różny sposób wpływały też na formę (wulgarne, oczywiście!) podteksty i niedomówienia: Raz teolog z dzierlatką w Miami W wista grać chciał samymi blotkami Ona rzuciła asa, Więc on wyjął ... scyzoryk i poderżnął jej to cholerne gardziołko od ucha do ucha. W sprawie przekładu Niezrównanym twórcą “fallocentrycznych” limeryków był Maciej Słomczyński, wybitny tłumacz Joyce’a i Szekspira, a także autor popularnych kryminałów. Właśnie twórczość Słomczyńskiego oraz Stanisława Barańczaka zainspirowała autora tego tekstu do spolszczenia kilku limeryków angielskich. Nierzadko trzeba było zmienić nazwę miasta i realia, “bombowy” limeryk został w polskiej wersji upolityczniony, a haiku straciło płynność narracji. Ocena zdolności autora jako tłumacza i poety należy do Ciebie, Drogi Czytelniku.
nr 4/sierpień 2009
Proza Miesiąc od mojej przeprowadzki w to przeludnione, wielokulturowe, aczkolwiek pustynne miejsce, byłyśmy nierozłączne. Prawdą jest, że szukałam pokrewnej duszy, jakiejś oazy na szlaku, którym po omacku podążałam. Nieprawdą natomiast jest to, iż chciałam znajomość z Tobą wykorzystać... Jednak życie kieruje się swoimi prawami, które zmieniają się jak w kalejdoskopie, tak iż nie sposób nadążyć za pojawiającymi się, co chwilę obrazami, mającymi wpływ na całą naszą dalszą egzystencję... Madelaine – tak naprawdę Magdalena; Francuzka polskiego pochodzenia – lecz prawdę powiedziawszy Polka udająca Francuzkę, przeżywała co chwilę wszystkie możliwe życiowe kryzysy. Często zastanawiałam się jak jej maleńkie płuca mogły pomieścić te kłęby dymu papierosowego, który nieustannie jej towarzyszył. Od alkoholu też nie stroniła, a po wypiciu kilku drinków, jej i tak już wystarczająco cięty język, stawał się ostry jak brzytwa. Stanowiłyśmy zatem duet idealny. W te wszystkie dni i wieczory, które spędzałyśmy u niej (ja bowiem jeszcze nadal koczowałam po ludziach, w poszukiwaniu odpowiedniego lokum) często po pewnym czasie uświadamiałyśmy sobie jakie to szczęście, iż było nam dane się odnaleźć. Naszemu pojawieniu się w mieście zawsze towarzyszył błysk męskich oczu, kiedy przechadzałyśmy się, niby od niechcenia, powolnym i wystudiowanym w każdym calu krokiem. Drinków i posiłków, za które nie musiałyśmy płacić nie jestem w stanie policzyć. Jednak najbezpieczniej czułyśmy się w środowisku gejów, przy których mogłyśmy być w pełni sobą, bez konieczności kokietowania kogokolwiek. Nigdy nie zapomnę koncertu Madonny, wyświetlanego w mieszkaniu Crisa, wspólnego tańczenia do teledysku „Vogue”, a następnie dwugodzinnej, poalkoholowej jazdy skuterem, która nieomal zakończyła się tragicznie. Mogę mieć tylko płonną nadzieję, iż po latach Cris wykasował wszystkie filmy z naszym udziałem, które nie powinny oglądać światła dziennego. Do historii powinna przejść także nasza sesja fotograficzna, podczas której udawałyśmy zakochane w sobie lesbijki. Zdjęcia tym bardziej cenne, ponieważ ukazują, iż można być niezwykle seksownym, nie pozbywając się najmniejszego fragmentu swojej garderoby. Byłyśmy nierozłączne – Madelaine i Babette, Babette i Madelene. I podejrzewam, że wszystko to trwałoby do tej pory, gdyby nie pojawienie się Alessandro...Osobą, którą obwiniam za koniec naszej przyjaźni jest właśnie on, nie ty. Wiem, że zapewne myślisz inaczej, o czym niejednokrotnie przekonywałaś mnie w swoich przepełnionych rozpaczą listach. Ja jednak w tej kwestii, do tej pory pozostałam nieugiętą. Pamiętam ten wieczór, kiedy zadzwoniła do mnie i jak zwykle pełnym ekscytacji głosem wykrzyczała do słuchawki, że poznała dwóch kolesi – Węgra i Włocha: – Węgier dla mnie, Włoch dla Ciebie!
Umówiłam nas na jutro, mają przyjechać samochodem pod mój dom... Oj przystojny, przystojny! Mercedesem jeździ! Przyjdź do mnie od razu po pracy to Ci więcej opowiem, bo mnie rachunki za telefon zżerają. No, to pa pa! Buziaki. Kocham Cię. Następnego dnia oczywiście przyszłam do niej, a ona rozwodziła się nad każdym z facetów. Z plątaniny jej słów, nie wiem czemu zapamiętałam tylko jedno zdanie: – Twój Włoch jest super, mówię ci! Gdyby nie Węgier, to sama bym się za niego brała... Potem zadzwonił telefon i okazało się, że oni czekają już na nas na dole.
Ale powiedz mi to był tylko seks, czy coś więcej? – Oczywiście, że tylko seks! Przecież ja go w ogóle nie znam. – Ale zawsze możesz poznać... – powiedziała tajemniczo Madelene. Dwa dni później, za sprawa Madelene, spotkałyśmy się z nimi znowu. W moim przypadku kolejna próba bliższego poznania Włocha zakończyła się seksem. Madelene i Węgrowi najwyraźniej nie szło. Jednak potem Alessandro nagle przestał się do mnie odzywać. Stwierdziłam, że najlepiej zrobię nic nie robiąc, gdyż widocznie nie jest wart mojej osoby. Trwało to trzy tygodnie. W tym czasie Madelene, w tajemnicy przede
„Przyjaciółki” (KALAPARIS) Barbara Baltis
– To niech czekają! Nic się im nie stanie – powiedziała. Zaczęłyśmy więc zakładać płaszcze w jak najwolniejszym tempie, a potem czekałyśmy jeszcze 5 minut pod drzwiami wejściowymi. Nasze pojawienie się odniosło jak zwykle wielki sukces. Faceci nie mogli oderwać od nas wzroku, zapominając jednocześnie o zaplanowanym przez nas, 10 minutowym spóźnieniu. Po wstępnych powitaniach i przedstawieniu mnie reszcie towarzystwa wsiadłyśmy do samochodu... Następnego dnia obudziłam się z ogromnym bólem głowy... w ramionach Alessandra. Nie pamiętam ile butelek szampana wypiliśmy. Wiem tylko, że lał się strumieniami i że wyrzucili nas z jednego z nocnych klubów za – jak to określili – „nieprzyzwoite” zachowanie. Najdelikatniej jak potrafiłam wyplątałam się z objęć Alessandra. Nad nami stała Madelene. – Musimy iść – zawyrokowała – mój Węgier jeszcze śpi w drugim pokoju. Nie chcę żeby mnie tu spotkał jak się obudzi. Szybko, chodź, wychodzimy! – Poczekaj – wydusiłam z siebie zachrypniętym głosem – muszę się ubrać... O Boże! Madelene! Ja nie wiem gdzie są moje majtki! – To załóż tylko spodnie. Potem się będziesz martwić. To była cała Madelene. Musiałyśmy iść, bo ona tak zarządziła. W tym wypadku jednak miała rację, gdyż i ja nie miałam zbytniej ochoty na spotkanie z Alessandrem. Chwiejnym krokiem ruszyłyśmy do paryskiego RERa. Po drodze Madelene cały czas trajkotała: – Wiesz, że było was słychać?! – Madelene, błagam przestań! – Naprawdę! I aż ci zazdrościłam, bo mi było...tak sobie. – Madelene, ja nie chce tego słuchać! – Dobra, dobra, ale sama przyznasz, że fajnego ci Włocha załatwiłam. – Ja go nie chcę widzieć, bo się chyba ze wstydu spalę. – Czemu nie? Przestań. Dorośli jesteście.
nr 4/sierpień 2009
mną spotkała się z nim parę razy i wymogła na nim żeby mnie za swoje zachowanie przeprosił, co też uczynił. Nie muszę dodawać, iż po raz kolejny o mały włos zakończyłoby się to seksem. Był bowiem między nami ogromny pociąg fizyczny, trudny do opisania, nad którym nie panowaliśmy. Wtedy zdałam sobie sprawę, że nie potrafiłabym patrzeć spokojnie na to jak Alessandro, chociażby, całuje się z inną kobietą. Z pewnością nie była to miłość, ale już wdzierała się zazdrość, będąca pierwszym sygnałem zbliżającej się katastrofy. Trzy dni później telefon od Madelene. – Powiedz jak bardzo mnie kochasz? Proszę cię...powiedz jak bardzo mnie kochasz? – Madelene, co się dzieje?! Przerażasz mnie. – Nie, to nie chodzi o jakąś katastrofę. Wszystko jest OK. Chodzi o Alessandra... Tutaj urwała, a ja wiedziałam już wszystko. – Przespałaś się z nim? – zapytałam spokojnym, ku swojemu własnemu zdziwieniu, głosem. – Tak, ale...to nie tak jak myślisz. Nie wiem dlaczego tak się stało. Spotkaliśmy się przypadkiem na mieście i poszliśmy na lampkę wina, a potem... wypiliśmy całą butelkę i on mi powiedział, że tak naprawdę od samego początku coś do mnie czuł, ale ja kręciłam z Węgrem, no i byłaś ty... – Masz rację Madelene...BYŁAM... Historia stara jak świat. Był on i były one. Dwie przyjaciółki. Kobiety nadwrażliwe, które los zetknął ze sobą na chwilę, by potem brutalnie rozłączyć. Kobiety pijące „za lepsze jutro”, a jednocześnie nie wierzące by kiedykolwiek ich niejednokrotnie złamane serca mogły się posklejać. Kobiety wykorzystujące mężczyzn, a jednocześnie płaczące w ich ramionach jak dzieci. Kobiety zjawiskowe nawet w zwykłym ubraniu. Kobiety inteligentne. Kobiety wyniszczające się. Kobiety, do których należał Paryż. Takie właśnie byłyśmy... Madelene i Babette, Babette i Madelene...I mimo, że od czasu twojego telefonu nie zamieniłyśmy ze sobą ani słowa, w moich myślach na zawsze pozostaniemy razem... P.S. Tęsknię za Tobą...
37
Proza
Kilka poranków Krzysztof Knefel
Tamtego ranka powietrze było chłodne. Nie było mrozu, ale w powietrzu czuć było nadchodzącą zimę. Pamiętam to dobrze, bo przed wyjściem ze szpitala włożyłem ciepłą kurtkę przywiezioną przez rodziców. W pokoju ordynatora zegar tykał rytmicznie. Ze ściany czarno-biały Freud przyglądał mi się uważnie. W pokoju obok dwóch pacjentów przebijało na drugą stronę stołu małą białą piłeczkę. No to powodzenia panie Krzysztofie – powiedział lekarz i mocno uścisnął moją dłoń. Czerwone kwiaty w doniczce nie chciały wyjść z reklamówki. Dziękuję – powiedziałem wreszcie. Pan doktor wybaczy, ale nie powiem – do widzenia. Tak się pożegnałem. Tamtego ranka powietrze było chłodne, ale nie było jeszcze mrozu. Łzy nie zamarzały, tylko spływały powoli po twarzy mamy i znikały gdzieś w miękkiej szarości płaszcza. Za szybą samochodu świat zapraszał tysiącem kolorów. Dzieci z tornistrami na plecach przebiegły obok strasząc gołębie. Patrzyłem jeszcze przez chwilę na jednego z nich, który stawał się coraz mniejszy, aż wreszcie zniknął gdzieś daleko. Gdzieś w niebie – pomyślałem. Dzieci z tornistrami na plecach przebiegły przez ulicę, a ja pomyślałem, że to szczęście, że zachorowałem już po ostatnim egzaminie. Zaledwie po kilku tygodniach pracy w bibliotece. A ludzie w autobusach to zawsze mówią „schizofrenia”– powiedziałem głośno i pamiętam, że po raz pierwszy od wielu tygodni chciało mi się tak bardzo śmiać.Tamtego poranka powietrze było chłodne. Pamiętam to dobrze, bo zaraz po przyjściu do biblioteki dostałem gorącą herbatę. To z okazji pierwszego dnia po wakacjach – powiedziała Beata. Ale od jutra to będzie znów twój obowiązek – dodała i puściła do mnie oko. Jej rudy warkocz wydał mi się jeszcze dłuższy niż wcześniej. Idziemy dziś z Pawłem i chłopcami do kina – powiedziała, gdy już zamykaliśmy. Może pójdziesz z nami. Mój Nikifor, czy jakoś tak. Bardzo chętnie – odpowiedziałem i ona chyba musiała zauważyć moją gęsią skórkę, bo wyszeptała – tylko ubierz się ciepło, wieczorem może być mróz. Dotknęła mojego ramienia i nic nie mówiąc zbiegła schodami w dół. Tamtego ranka powietrze było mroźne. W bibliotece jeszcze nie grzali i popijaliśmy na przemian kawę i herbatę. Beata cały dzień spędziła w kurtce. Dzieci pojedynczo przychodziły po lektury. Miały policzki czerwieńsze niż od mrozu i nerwowo ściskały wełniane czapki. Pamiętam, że tego dnia zapach książek i drewna był szczególnie
38
silny. Tak jakby mróz miał właściwość wzmacniania zapachów, które pamiętamy jeszcze z dzieciństwa. Gdy nie było nikogo, czytaliśmy. Beata uniosła głowę znad „Gry w klasy” i powiedziała – wiesz, jak ostatnio byliśmy we Wrocławiu, to znaleźliśmy kawiarnię, gdzie podają mate. Smakuje jak zwykła zielona herbata, ale i tak chodziliśmy tam codziennie. W tle grało tango, a na ścianach wisiały zdjęcia Maradony. To może zrobię herbatę i umówimy się, że to argentyńska mate – powiedziałem. Beata uśmiechnęła się przyjaźnie. Po chwili powiedziała – a wiesz, zupełnie zapomniałam. Właściciel tego kina, w którym byliśmy ostatnio jest znajomym Pawła. Był u nas wczoraj. Mówił, że zaraz po nowym roku będzie tam tydzień kina brazylijskiego, w tym jeden dokument o kobiecie chorej na schizofrenię. Po filmie chciał zrobić spotkanie z psychiatrą, albo krewnym kogoś chorego. Pomyślałam o tobie i on się ucieszył. Dziękuję – powiedziałem. No wiesz. Kiedy cię nie było, gdy byłam w kinie lub przechodziłam obok, zawsze myślałam o tobie. Nie wiem dlaczego. Przecież tylko raz, na samym początku rozmawialiśmy o filmach. Tamtego ranka powietrze było zasnute mgłą. Beata była bardziej milcząca niż zwykle. Może z powodu tej mgły tak mało osób ma ochotę na czytanie – pomyślałem. Wziąłem jedną książkę z półki z nowościami. Miała ten zapach, który tak bardzo lubię. Zrobiłem kawę i zacząłem wypisywać upomnienia. Wpisując nazwy ulic starałem się przypomnieć sobie gdzie się znajdują. Nigdy nie miałem pamięci do ulic – pomyślałem – a to przecież takie małe miasteczko. Dyrektor prosił, żebyś przyszedł do niego po dwunastej – rzuciła nagle Beata. Pamiętam, że tego dnia miała kolorowy sweter w poziome pasy. W pokoju dyrektora zapach drewna był jeszcze wyraźniejszy. Kawę czy herbatę – zapytał. Kawę. Tak jak się umawialiśmy ostatniego grudnia kończy się okres próbny – powiedział. Miał niemodnie skrojoną szarą marynarkę i modny wełniany krawat. Patrzyłem jak miesza czarny płyn. Szukałem jego wzroku. Spojrzał na chwilę zbyt szerokimi źrenicami. W wazonie stały świeże kwiaty. Za oknem zaczął padać śnieg. Pan przecież wie, że gdybym mógł, to dałbym panu ten etat. Przecież pan wie, panie Krzysztofie. Proszę zobaczyć – pokazał mi zapisaną gęsto kartkę papieru i zaraz ją zabrał – ponad dwieście podpisów matek. Podobno dzieci boją się tu przychodzić. To jest małe miasteczko, panie Krzysztofie. Tak zwana
prowincja. Robiłem, co mogłem. Przykro mi – powiedział i zaciągnął się zimnym powietrzem tak, jakby chciał jeszcze coś dodać, jakby chciał powiedzieć, że dobrze mi życzy, że wierzy w to, że wszystko się ułoży. Wiem o tym – powiedziałem, przerywając mu. Dziękuję. Tamtego ranka powietrze pachniało pieczonym przez mamę ciastem i moją nową pościelą. Zjadłem śniadanie. Tabletkę popiłem kawą. W świątecznej gazecie przeczytałem opowiadanie. Gdy rodzice zamknęli się w kuchni zacząłem przeglądać oferty pracy. Potem poszedłem obierać orzechy. Pamiętam, że po raz pierwszy od wielu lat nie miałem oporu przed włożeniem do kolacji białej koszuli, że strojenie choinki nie dłużyło się tak jak ostatnio. Przez moment miałem nawet pewność, że czuję zapach świerku, choć od lat nie mieliśmy prawdziwego drzewka. Beata zadzwoniła z życzeniami. Teraz będę co tydzień przychodził po książkę – powiedziałem. Na pasterce jak co roku ziewałem okropnie. Gdy zasnąłem, śniła mi się wigilia
w szpitalu. Pamiętam, że zdziwiłem się, że w takim dniu dyżur przypadł ordynatorowi, ale ucieszyło mnie to, że mogę go znów zobaczyć. Tamtego ranka obudziłem się wyjątkowo wcześnie. Film miał być puszczany po raz pierwszy, więc trudno mi było do rozmowy o nim się przygotowywać. Trudno mi było się przygotowywać do rozmowy o mnie, o chorobie. Czytałem tylko po raz nie wiem który książkę Terezii Mory, której rozdziały przedzielałem kawą. Wziąłem gorącą kąpiel. Właściciel kina powiedział mi, że jeżeli będę chciał, mogę zrezygnować nawet w ostatniej chwili. Obok mnie siedziała młoda dziewczyna. Pachniała wiosną i pamiętam, że choć starałem się skoncentrować tylko na filmie, to miałem przez cały czas ochotę dotknąć jej dłoni. Po seansie cisza trwała jeszcze długo. Nie
nr 4/sierpień 2009
Społeczeństwo
pamiętam jak długo mówiłem. Wiem tylko, że powiedziałem – jestem chory na schizofrenię. Jestem chory, ale dzięki leczeniu od wielu miesięcy nie mam żadnych objawów. Funkcjonuję tak jak wtedy, gdy byłem w pełni zdrowy. Może tylko będę miał teraz trochę więcej czasu wolnego. W ostatnich dwóch tygodniach byłem na kilkunastu spotkaniach w sprawie pracy i choć mam wyższe wykształcenie i znam dwa obce języki, nie udało mi się zdobyć nawet posady portiera. Pamiętam, że potem padło mnóstwo pytań, a po wszystkim, gdy zabierałem swoje rzeczy, dziewczyna z miejsca obok uścisnęła moją dłoń i powiedziała coś bardzo cicho. Tak cicho, żebym tylko ja mógł to usłyszeć. Tamtego ranka powietrze pachniało nadchodzącą wiosną i nie wiedziałem, czy rzeczywiście jest ona blisko, czy tylko wspomnienie dziewczyny z sali kinowej przywołuje ten zapach. Wypiłem kawę przy rannym radiu i nie zdążyłem nawet otworzyć gazety, gdy zadzwonił telefon. Przedstawił się naczelny lokalnego dodatku pisma, które leżało przede mną. Byłem na spotkaniu z panem w kinie – zaczął. Mówił pan, że czasem pisuje coś, jakieś opowiadania, nie pamiętam dokładnie. Tak, opowiadania – odpowiedziałem. No właśnie. Chciałbym pana zaprosić z nimi do redakcji. Szukamy kogoś młodego do nowego działu. Pan wydawał mi się bardzo ciekawy świata. W tym zawodzie to ważne. Tylko rozumie pan, że najważniejsze są teksty, więc póki co nie mogę niczego obiecać. Jeżeli będą dobre, to chciałbym żeby na początek napisał pan coś o tym, o czym mówił pan wtedy. To ważne, żeby ludzie mieli większą wiedzę na ten temat, a kto może im ją dać, jak nie ktoś taki jak pan. Takie opowiadanie mam już gotowe – powiedziałem. Nazywa się „Kilka poranków”. Wezmę je ze sobą. Doskonale, czekam na pana w samo południe – zakończył. W samo południe, jak w westernie – pomyślałem odkładając słuchawkę i nie wiem skąd przyszła do mnie myśl, że może po tym opowiadaniu, dziewczyna z kina przyjdzie kiedyś do redakcji, że jeszcze nie raz będziemy siedzieć obok siebie w kinie. Nie wiem skąd przyszła ta myśl, może z tego rannego, wiosennego powietrza. Krzysztof Knefel, rocznik 1980. Wygrał Ogólnopolski Konkurs Literacki „Razem w pracy, Razem w życiu” zorganizowany w ramach programu „Schizofrenia – Otwórzcie Drzwi” w 2006 r. Rok później został wyróżniony w konkursie „Zostań recenzentem filmowym tygodnika Polityka”. Mieszka na Śląsku, pracuje w szpitalu psychiatrycznym, słucha radia, jeździ tramwajami, pociągami i granatowym Golfem. O ile akurat nie siedzi w kinie...
Monarchia, a realia Dawid Czerny
W Polsce istnieje ponad 80 partii politycznych. Mało kto wie, że znajdują się wśród nich takie, których głównym celem jest przywrócenie monarchii w Polsce. Jedną z nich jest Polski Ruch Monarchistyczny z siedzibą w Katowicach. Założona w 1991 roku przez Leszka Wierzchowskiego była pierwszą partią w Polsce o charakterze monarchistycznym. Wierzchowskiego wkrótce obwołano Regentem Polski, czyli zastępcą króla podczas interregnum. Największą frekwencją cieszą się w Polsce wybory prezydenckie. Raz na 5 lat Polacy mogą zdecydować, kto będzie ,,najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej i gwarantem ciągłości władzy państwowej”. Wybory te są w Polsce bezpośrednie (głosują wszyscy uprawnieni do tego obywatele). Wybranego prezydenta obowiązuje kadencyjność sprawowanego urzędu. W przypadku monarchii jest inaczej – król zwykle sprawuje władzę aż do śmierci. Spoglądając jednak na zachodnie wzorce możemy zauważyć, że król cieszy się co prawda szacunkiem, ale wpływ na politykę ma znikomy. Na przykład rola królowej Wielkiej Brytanii Elżbiety II ogranicza się do funkcji ceremonialnych, reprezentacyjnych i doradzania premierowi. Natomiast w Szwecji król nie ma wpływu na wybór premiera. Można więc dojść do wniosku, że w żadnym demokratycznym kraju głowa państwa wybrana na ten urząd dożywotnio nie jest dominującym organem państwowym. Monarchiści z Polskiego Ruchu Monarchistycznego chcą, aby król miał podobne uprawnienia do obecnego Prezydenta Francji czy Rosji. Polska wg wizji Wierzchowskiego stałaby się precedensem w systemach politycznych krajów rozwiniętych... W dodatku polskie organizacje monarchistyczne są podzielone i rozproszone, podobnie jak lewica. Polski Ruch Monarchistyczny szczyci się przeszło tysiącem członków, a także licznym gronem sympatyków. Regent Wierzchowski jest tytułowany przez członków PRM: Jego Królewska Wysokość Leszek Antoni Wielki Książę Wierzchowski, z Łaski Boga i Woli Narodu Regent Polski i Polskiego Ruchu Monarchistycznego, Wielki Kniaź Ukrainy-Rusi, Kniaź Imperium Rosji, Emir Tatarów, Kawaler Orderu Regencji na Wielkiej Wstędze z Gwiazdą, Wielki Mistrz Zakonu Rycerzy Polskiej Korony, Wielki Mistrz Kapituły Orderu św. Stanisława... itd. Efektowne, prawda ? Tyle, że te tytuły nadano mu przez pokrewne PRM organizacje, gdzie rzekomi następcy tronu są również oczywistymi samozwańcami.
nr 4/sierpień 2009
Sam Wierzchowski nie tylko uznaje stare tytuły szlacheckie i arystokratyczne, ale też nadaje własne tytuły. Poza tym ma w dyspozycji szereg odznaczeń Polskiego Ruchu Monarchistycznego. Przeglądając tezy programowe PRM można natrafić na kilka ciekawych i niebanalnych kwestii. Monarchiści zakładają uniezależnienie Zakładu Ubezpieczeń Społecznych od państwa. Gdyby to było takie proste to w ciągu 20 lat od przemiany ustrojowej udałoby się to osiągnąć. Kolejną interesującą rzeczą jest rolnictwo. Według PRM powinno być ono pod szczególną ochroną państwa. Patrząc, jak funkcjonuje obecnie KRUS trzeba zadać pytanie, czy rolnictwo może być jeszcze bardziej chronione? Zaskakuje, że PRM chciałoby powiększać areały gospodarstw rolnych i walczyć z niesprawiedliwymi (czyli rynkowymi ?) cenami skupu żywca i mleka. Dalej: własność państwowa (w formie tzw. królewszczyzny) byłaby rozdawana przez króla tytułem dzierżawy patriotommenadżerom. Nowa Konstytucja wg Księcia Regenta powinna zapewniać Polakom realne szanse rozwoju i samorealizacji, a także godne miejsce w kraju, by nie musieli szukać dla siebie szans na uchodźstwie. Czy wykształconemu człowiekowi przystoi nie znać podstawowych pojęć ? Przecież Polacy emigrują obecnie na Zachód wyłącznie w celu zarobkowym... Ambicja, by mieć wpływ na jak najwięcej dziedzin życia Polaków nie jest obca Wierzchowskiemu, tak jak innym politykom. PRM proponuje bowiem nowy styl twórczości artystycznej, który miałby łączyć nowoczesność z nawiązaniem do najlepszych polskich tradycji narodowych (styl regencyjny). Już kiedyś władza wyznaczała standardy w kulturze i co z tego wyszło? Socrealizm... Oprócz działalności politycznej Leszek Wierzchowski może pochwalić się kilkoma zbiorami fraszek. Fraszki te poruszają przede wszystkim tematy miłosne i erotyczne. Wierzchowski jest uznanym fraszkopisarzem, ale czy walczącemu o wartości tradycyjne Księciu Regentowi wypada poruszać takie tematy i w taki sposób ? Może właśnie to jego twórczość promuje tzw. styl regencyjny w kulturze ? A może jednak członkowie PRM mają rację pisząc w deklaracji ideowo-programowej, że: – Rozluźnienie moralne i pogoń za doczesnymi dobrami materialnymi doprowadziły do zła, jakim jest wyobcowanie jednostki ludzkiej we współczesnym świecie ?
39
Społeczeństwo
Początki Andrzej J. Abramski Związku Zagłębiowskiego Pietnaście lat Stowarzyszenia W latach 90-tych XX wieku Zagłębie czaje, które mogły stanowić czynnik dotkliwie odczuło skutki przeprowaintegrujący mieszkańców Zagłębia. dzonej wówczas transformacji spoSzczególnie ważkim okazał się problem łeczno-ustrojowej oraz przekształceń zachowania Zagłębia w jego histogospodarczych. Następstwem tych rycznie ukształtowanych granicach. nie zawsze przemyślanych procesów Niestety okazało się to trudnym do była postępująca w szybkim tempie zrealizowania w sytuacji, gdy wskutek degradacja regionu, obniżenie poziomu przeprowadzonego podziału adminibezpieczeństwa socjalnego ludności, stracyjnego kraju region utracił ziemie zagrożenie przestępczością, w tym od kilkuset lat ściśle z nim związane. nowymi jej formami, a nadto wyraźny Z założenia Stowarzyszenie miało spadek nastrojów społecznych. Pobyć w pełni apolityczne i tolerancyjłożenie regionu i jego mieszkańców ne wobec odmienności politycznych, u progu III RP było tym trudniejsze, że społecznych, czy religijnych mieszznalazł się on na pograniczu procesów kańców Zagłębia. Nie było to łatwe globalizacji, eurouniformizmu, uniweri muszę przyznać, że na tym tle czasami salizmu narodowego oraz koncepcji dochodziło nieraz do rozbieżności regionalizacji i wyraźnie zaznaczająwśród naszych działaczy. Od początku cych się tendencji autonomicznych działalności związek miał także pełnić sąsiedniego Śląska. Nowe zjawiska rolę koordynatora wielokierunkowych gospodarcze i ideologiczne w Polsce działań, podejmowanych przez lokalne stwarzały realne niebezpieczeństwo społeczności i władze na rzecz rozwoju utraty tożsamości regionalnej i margiregionu. Nie zawsze było to w praktyce nalizacji tych ziem, które – choć mocno możliwe. wyeksploatowane – wciąż pozostawały Początki działalności nie należały zasobne i urokliwe. W tych warundo łatwych, a pojawiające się trudnokach, w gronie osób wywodzących się ści uniemożliwiły realizację niektóz różnych środowisk zagłębiowskich, Fot. arch. rych zadań, przyjętych w założeniach związanych rodzinnie i emocjonalnie Pierwsze zebrania związku, a w tym programowych. Jubileusz 15-lecia istz tym regionem, dojrzewała idea powołania zebranie założycielskie, odbywały się w po- nienia potwierdza jednak słuszność idei do życia stowarzyszenia, które miałoby za- mieszczeniach udostępnionych przez so- utworzenia Związku Zagłębiowskiego, pobiegać jego dalszemu upadkowi. Wśród snowieckiego przedsiębiorcę i poświęcone który stał się integralną częścią kultury założycieli utworzonego w 1994 r. Związku były przede wszystkim opracowaniu stra- zagłębiowskiej. Zagłębiowskiego znaleźli się przedstawiciele tegii działalności. Program Stowarzyszenia Jako pierwszy Prezes Związku Zaświata nauki, lekarze, prawnicy, nauczyciele nawiązywał w pewnym zakresie do założeń głębiowskiego życzę Związkowi i jego i biznesmeni. Wspominając początki Sto- ideologicznych neopozytywizmu. Jako obecnym władzom, wytrwałości przez warzyszenia, nie sposób pominąć barwnej priorytetowe zadania ustaliliśmy wówczas następne 100 lat działalności, a wszystkim postaci dr. Jana Przemsza-Zielińskiego, przez przeciwstawienie się dalszej degradacji Zagłębiakom – pomyślności i sukcesów. przyjaciół określanego – wcale prawdziwie – regionu i racjonalne gospodarowanie jego Andrzej Jacek Abramski. Urodzomianem „Kantora-Mirskiego współczesnego zasobami naturalnymi, ochronę środony w 1956 r. w rodzinie o korzeniach Zagłębia”, którego zasługi dla powstania wiska i krajobrazu, a także rewitalizację zagłębiowskich. Prawnik, wieloletni organizacji są ewidentne. zniszczonych miast zagłębiowskich. Zwiąpracownik naukowo-dydaktyczny unizek miał propagować wśród mieszkańców, wersyteckich wydziałów prawa, a także szczególnie osiadłych w regionie na skutek wykładowca Akademii Medycznej, wyprocesów migracyjnych ludności polskiej dawca i menedżer gospodarczy. W latach po II wojnie światowej, poszanowanie tra2004/2005 był pierwszym rektorem dycji regionalnej i historii. Nie dążyliśmy Wyższej Szkoły Ekologii w Sosnowcu. jednak do tworzenia kolejnej „izby pamięAutor kilkudziesięciu publikacji naukoci”. Tradycję pojmowaliśmy jako niezbędny wych i popularno-naukowych, w tym element kształtowania współczesności kilku książek. W 1994 r. współzałożyciel i dalszego rozwoju cywilizacyjnego oraz i pierwszy prezes Związku Zagłębiowkulturowego Zagłębia. W podobny sposób skiego. zamierzaliśmy traktować regionalne oby-
40
nr 4/sierpień 2009
Zmiany ustrojowe w Polsce od 1989 r., w tym reaktywowanie samorządu terytorialnego, tworzenie społeczeństwa obywatelskiego stworzyły przesłanki ożywiania lokalnych i regionalnych społeczności. W śląskiej części województwa katowickiego już w 1989 r. powstał Związek Górnośląski zajmujący się promowaniem kultury górnośląskiej. Od początku bardzo aktywny także w sferze publicznej i politycznej, wywierał wpływ na sytuację polityczną w wielu miastach i gminach województwa śląskiego. Wydaje się, że działalność śląskiego stowarzyszenia, stanowiła jedną z wielu przesłanek, które przyczyniły się do powstania zagłębiowskiego stowarzyszenia. Celem Związku Zagłębiowskiego od powstania organizacji jest integracja społeczna, kulturalna oraz gospodarcza środowisk Zagłębia Dąbrowskiego celem zachowania tożsamości regionu oraz podejmowania
Dla regionu Marek Barański
Związek Zagłębiowski zarejestrowano 3 sierpnia 1994 roku. Wśród założycieli znaleźli się: dr Andrzej Abramski, dr Jan Przemsza - Zieliński, Jego małżonka Kazimiera Zielińska, sędzia Andrzej Huras, dr Kazimierz Nowakowski. działania popierające stanowisko władz samorządowych Bobrownik i Sławkowa o przyłączenie ich do powiatu będzińskiego. Zwracano uwagę na historyczne i gospodarcze związki tych gmin z regionem gospodarczym Zagłębia Dąbrowskiego.
Fot. arch.
wspólnych starań o jego przyszłość. Działalność stowarzyszenia polega na inicjowaniu przedsięwzięć integrujących społeczność regionu, po to aby kultywować historię, kreować rozwój kultury i tradycji oraz świadomość regionalną i obywatelską. Nowopowstały Związek Zagłębiowski szybko ujawnił aspiracje polityczne, startując w wyborach samorządowych w roku 1994 oraz 1998. Ten epizod w działalności stowarzyszenia dotąd nie przyniósł sukcesów. Stowarzyszenie wsparło działalność badawczą i edytorską Jana Przemszy – Zielińskiego, dzięki czemu szybko zaczęła się powiększać biblioteka wiedzy o regionie, która do końca 20. stulecia składała się z 5 prac zwartych oraz kilkudziesięciu zeszytów ukazujących się periodycznie w latach 1994-1998. Dominującą funkcją w działalności stowarzyszenia w pierwszej fazie istnienia były
W działalności społecznej zwracano uwagę na marginalizację problemów Zagłębia Dąbrowskiego w procesie restrukturyzacji gospodarczej województwa katowickiego. Protestowano przeciwko zamykaniu kopalń węgla kamiennego głównie w miastach zagłębiowskich co wówczas skutkowało radykalnym zwiększaniem się liczby bezrobotnych i według liderów stowarzyszenia oraz działaczy samorządowych prowadziło do marginalizacji Zagłębia Dąbrowskiego. Po wprowadzeniu drugiego etapu reformy samorządowej (1 stycznia 1999 r.) i utworzeniu województwa śląskiego, kiedy nowo wybrane władze samorządowe przystąpiły do budowy strategii rozwoju województwa Związek Zagłębiowski zwracał uwagę na konieczność tworzenia programu rozwoju opartego na paradygmacie harmonijnego i zróżnicowanego rozwoju regionu
nr 4/sierpień 2009
uwzględniającego specyfikę różnych jego części traktując je jako przesłanki wzrostu i rozwoju gospodarczego i społecznego. Takie podejście do budowy strategii rozwoju województwa śląskiego miało przeciwdziałać nie tylko marginalizacji regionu zagłębiowskiego. Kwestia przeciwdziałania peryferyzacji Zagłębia Dąbrowskiego była podejmowana w końcu sierpnia 1999 r. w trakcie spotkań prezydentów i burmistrzów oraz przewodniczących rad gminnych i miejskich. Sojuszników w walce o równoprawne traktowanie wszystkich subregionów województwa śląskiego szukano również poza Zagłębiem. 20 września 1999 r. powyższe sprawy omawiano w trakcie spotkania z prezesem Związku Górnośląskiego p. Jerzym Wuttke. W dyskusji podzielono pogląd o potrzebie wspólnego omawiania wielu spraw. Bardzo ważnym przedsięwzięciem stowarzyszenia było rozpoczęcie prac nad strategią rozwoju Zagłębia Dąbrowskiego we współpracy z Programem Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju (UNDP). 17 maja 2001 r. podpisano porozumienie pomiędzy Związkiem Zagłębiowskim i UNDP w sprawie realizacji Programu zrównoważonego rozwoju miast i gmin Zagłębia Dąbrowskiego. Efektem tego programu, w którym miejsce Związku Zagłębiowskiego zajęła Agencja Rozwoju Lokalnego S.A. była opublikowana w październiku 2004 r. – Strategia Zrównoważonego Rozwoju Zagłębia Dąbrowskiego. Od 2003 roku, Związek Zagłębiowski skupił się na działalności edukacyjnoszkoleniowej adresowanej do organizacji pozarządowych oraz administracji samorządowej. Wspólnie z Biurem Funduszy Europejskich Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego opracowano program szkoleń na temat możliwości pozyskiwania środków unijnych przez organizacje pozarządowe. Ponadto samodzielnie opracowano program poświęcony współpracy trzeciego sektora z jednostkami samorządu terytorialnego. Cykl szkoleń przeprowadzono w Dąbrowie Górniczej, Sławkowie, Sosnowcu, powiecie będzińskim i powiecie zawierciańskim. Obok warstwy edukacyjnej ważnym celem działalności stowarzyszenia jest promowanie współpracy organizacji pozarządowych. Popularyzując doświadczenia kooperacji organizacji pozarządowych i rekomendując tworzenie instytucjonalnych form współpracy organizacji pozarządowych sami rozwijamy współpracę partnerską z innymi stowarzyszeniami, wychodząc również poza granice państwa. Od 2004 roku Związek Zagłębiowski podjął współpracę m.in. z organizacjami pozarządowymi z Charkowa i Lwowa na Ukrainie inspirując również kontakty
41
przedstawicieli władz samorządowych Sosnowca i Dergaczi oraz władz państwowych obwodu charkowskiego. W 2006 r. stowarzyszenie odniosło pierwszy sukces edytorski w postaci książki Jana Przemszy-Zielińskiego, pt: „ Historia Zagłębia Dąbrowskiego”, która obok pracy Mariana Kantora-Mirskiego wydanej w 1931 r. pod takim samym tytułem, jest drugą monografią poświęconą regionowi zagłębiowskiemu. Obie charakteryzują się narracją historyczną z elementami antropologii społecznej. Obok wartości poznawczych posiadają duże walory dydaktyczne i wychowawcze. „Historia Zagłębia Dąbrowskiego” Jana Przemszy- Zielińskiego stanowi dotąd pierwszą i jedyną próbę całościowego opracowania dziejów regionu zawierając cały dotychczasowy stan wiedzy o Zagłębiu na przełomie wieków. Książkę sfinansowano ze środków Zarządu Województwa Śląskiego, Prezydenta Miasta Zawiercia, Agencji Rozwoju Lokalnego SA w Sosnowcu, Podstrefy SosnowieckoDąbrowskiej Katowickiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej SA., Huty Buczek Sp. z o.o. oraz Wyższej Szkołą Ekologii w Sosnowcu. Kontynuacją działalności wydawniczej stowarzyszenia było opracowanie i wydrukowanie Informatora Organizacji Pozarządowych, który był produktem projektu pn: „Organizacje pozarządowe w społeczeństwie obywatelskim Sosnowca”. W wyniku inwentaryzacji wszystkich sosnowieckich organizacji pozarządowych oraz opracowaniu przeprowadzonej ankiety otrzymaliśmy najpełniejsze kompendium wiedzy o kondycji trzeciego sektora w Sosnowcu. Od 2007 roku organizujemy ogólnopolski konkurs poetycki im. Witolda Gombrowicza – Przeciw poetom. Poza samym konkursem, w którym dwukrotnie wzięło udział łącznie ponad 700 poetów z całego kraju, integralną częścią są warsztaty poetyckie adresowane do młodych poetów, z którymi doświadczeniem dzielą się profesjonalni twórcy. Warsztaty wyszły poza granicę Zagłębia Dąbrowskiego i mają charakter ślą-
sko-zagłębiowski. Efektem konkursu jest antologia najlepszych prac drukowana w formie książkowej. Rok 20 08 w dotychczasowej działalności Związku Zagłębiowskiego był wyjątkowy z powodu realizacji trzech ważnych projektów, z których jeden może mieć decydujące znaczenie dla najbliższej i dalszej B. wiceprezydent Sosnowca podczas spotkania na Ujkrainie. Foto.arch. przyszłości naszego stowarzyszenia. w tym Z początkiem 2008 r. rozpoczęto „Zagłę- projekcie był Uniwersytet Śląski oraz biowskie warsztaty społeczeństwa obywa- Polskie Towarzystwo Nauk Politycznych. telskiego” w ramach „Partnerstwa na rzecz Głównym celem projektu była organizaprofesjonalizacji trzeciego sektora”(temat „D” cja konferencji podsumowująca wiedzę PIW EQUAL). Projekt zrealizowano dzięki i doświadczenia w zakresie procesów modotacji Europejskiego Funduszu Społecznego dernizacyjnych, które zachodzą w naszym oraz Śląskiego Urzędu Marszałkowskiego. regionie, w Polsce i na świecie. Rezultaty Partnerami związku w realizacji projektu badań i konferencji zostały opublikowane byli: Śląskie Forum Organizacji Socjalnych w dwóch książkach pod tytułem konferencji. KaFOS, Starostwo Powiatowe w Zawierciu Również w drugiej połowie realizowano oraz Urząd Miasta i Gminy w Porębie. Ce- projekt pt.: II Ogólnopolski Konkurs Polem projektu było spowodowanie zmian etycki im. Witolda Gombrowicza „Przeciw w świadomości społecznej liderów orga- poetom”. Śląsko-Zagłębiowskie Warsztaty nizacji pozarządowych w sprawie rozwoju Poetyckie. Na bazie rozstrzygniętego konkurlokalnego społeczeństwa obywatelskiego, su zostały zorganizowane warsztaty literackie. wzmocnienie organizacyjne i merytoryczne Utwory finalistów zostały opublikowane trzeciego sektora oraz wyedukowanie ani- w formie antologii pt. „Przeciw Poetom”. matorów lokalnych w gminach i powiatach Najważniejszym zadaniem stowarzyZagłębia Dąbrowskiego przygotowanych do szenia dokonanym w 2008 r. było oprainspirowania aktywności obywateli, pomocy cowanie koncepcji, zebranie materiałów, w tworzeniu organizacji trzeciego sektora, druk i upowszechnienie numeru zerowego udzielania im fachowej pomocy organizacyj- regionalnego czasopisma społeczno-kultunej, merytorycznej oraz logistycznej. ralnego pt: „Nowe Zagłębie”. W założeniach Stowarzyszenie było inicjatorem powo- misją czasopisma jest integracja środowisk łania do życia Sosnowieckiej Inicjatywy twórczych, intelektualnych, oświatowych, Dialogu Obywatelskiego (SIDO) skupiającej samorządowych, liderów społeczności loorganizacje pozarządowe z terenu miasta kalnych i organizacji pozarządowych wokół Sosnowca. Celem SIDO jest polepszenie wartości, historii oraz rozwoju społecznokontaktu pomiędzy ści lokalnych gmin i miast szeroko rozuwładzami samorządo- mianego Zagłębia Dąbrowskiego. W tym wymi Miasta Sosnow- roku, w systemie dwumiesięcznym, przyca a organizacjami po- gotowaliśmy i upowszechniliśmy 3 numery zarządowymi. czasopisma. Liczymy, że będzie nam dane Ważnym p rzed- osiągnąć ich ponad tysiąc! sięwzięciem realizowanym w drugiej poMarek Barański (ur. 1.05.1953 r. w Sołowie roku był projekt snowcu). Profesor UŚ. dr hab. nauk polityczpt.: „Modernizacja nych. Na Uniwersytecie Śląskim i na innych polityczna w teorii uczelniach w kraju zajmuje się ustrojem i praktyce. Transfer samorządowym krajów postkomunistycznowoczesnych idei, nych. Autor wielu publikacji naukowych. wartości instytucji Przewodniczący Związku Zagłębiowskiego i mechanizmów”. od 2003 roku. Obecnie także redaktor naOd lewej: wójt Psar - Marian Kozieł, burmistrz Poręby - Marek Śliwa z red. nacz. „Nowego Zagłębia” Partnerami Związ- czelny czasopisma społeczno-kulturalnego podczas konferencji prasowej naszego czasopisma.Foto: Dariusz Kindler ku Zagłębiowskiego „Nowe Zagłębie”.
42
nr 4/sierpień 2009
ZGRYZEM
Nie będzie petent pluł nam w twarz... Już się zdawało, że kraj pogrążony w letnim marazmie wraz z wyjazdem naszych sejmowych pieszczoszków na wakacje, ale boga-ć tam. Gruchnęło chryją w warszawskiej budzie, szumnie zwanej KDT. Nieco wcześniej awantura w Ełku. Nieustannie: niszczenie firm przez „skarbówkę”, a emerytów przez ZUS. Zwiększenie fizycznej i numerycznej inwigilacji społeczeństwa. Na samym dole – wzajemne, radosne podrzynanie gardeł przez „światłą”, ale i patologicznie pokaźną część naszego „wspaniałego” narodu. W rodzinach atomizacja, w oczach złotówki... Jakiekolwiek by nie były przyczyny tych zadym, to (z wyjątkiem spraw rodzinnych) za ich erupcję i towarzyszące im częstokroć dramatyczne okoliczności odpowiedzialna jest rodzima biurokracja. Jej wcześniejsze zaniechania, a później chaotyczne próby rozwiązania konfliktowych sytuacji świadczą, że całkowicie nie radzi sobie w okolicznościach wymagających szybkich i sprawnych decyzji. Święty Biurokracy znany jest temu światu od początków istnienia, a w zasadzie – od zarania władzy plemiennej. Od tego czasu towarzyszy nam w drodze przez wieki, niczym starzec ujeżdżający na oklep Sindbada Żeglarza, co tak obrazowo opowiadała Harunowi AlRaszydowi przepiękna i mądra Szeherezada w „Baśniach z tysiąca i jednej nocy”. Na ten temat wypowiadał się, jakże niepopularny dzisiaj Karol Marks, określając go mianem „oddalającej się i nieustannie przybliżającej perspektywy ustrojowej”. Cyril Northcote Parkinson nawet ukuł specjalne prawo, my zaś znamy jego działanie jako głębokie karby na naszym tyłku, bo któż z nas nie odniósł obrażeń w starciu z machiną urzędniczą? Biurokracja ma to do siebie, że jest... apolityczna. I chociaż niektórym może się to stwierdzenie wydać obrazoburcze, to jednak schlebianie władzy, posłuszne wypełnianie rozporządzeń, ustaw i innych jej poleceń jest niczym innym, jak sztuką przetrwania, niezależnie od ustroju. Tam, gdzie faktyczna władza silna i zdecydowana, biurokracja ma niewiele do gadania, bo grozi to jej poważnymi konsekwencjami znacznego uszczuplenia stanu posiadania, a nieraz w historii bywało, że i dawała głowy w sensie dosłownym.
Stąd też immanentną cechą biurokracji jest konformizm. Niech no tylko jednak centralny ośrodek władzy, a jest nim w naszym przypadku ustrojowym sejm, senat i prezydent oraz rząd, okaże słabość i niekonsekwencję, to od razu w różne strony wypełzają macki urzędnicze, zwiększając własne prerogatywy i możliwości. Z tego punktu widzenia można stwierdzić, że biurokracja jest najbardziej pilnym recenzentem poczynań ośrodka władzy. W skrajnych przypadkach, kiedy władza skompromitowana, bądź wewnętrznie skłócona, Biurokracy przejmuje faktyczną jurysdykcję na danym obszarze administracyjnym, zaś niby-rządzący mogą do woli pogrążyć się z czystym sumieniem w kłótniach i wewnątrzpartyjnych bijatykach, no bo przecież podatki spływają do kasy, więc wszystko jest ok. Tak się właśnie dzieje teraz w naszym kraju. Po przemianach ustrojowych minionego wieku, polska kasta urzędnicza nie poniosła nadmiernych strat. Ówczesne cięcia i degradacje dotykały przede wszystkim czołowych w gminach i kraju osób, ale nie „Pani Basi i Pana Jurka zza biurka”. Tym jakoś w miarę bezboleśnie udało się przepłynąć przez szalony nurt rozliczeń, który bardziej przypominał u nas „ślepą kaśkę”, niż faktycznie był oczyszczający. Utkwili w postkomunistycznych zarękawkach na skromnych stołeczkach, czekając na odpowiedni moment, by skoczyć nam do gardła. Coś mi się zdaje, że teraz właśnie ta chwila nadeszła i biorą odwet za lata rzekomych upokorzeń, kiedy czasami zmuszano ich do wysłuchania vox populi. Cechą „Pani Basi i Pana Jurka” jest zdolność infekowania młodych organizmów urzędniczych. Z przerażeniem obserwuję, jak szybko potrafią się zarazić wszystkimi negatywami „zarękawników”. Kiedy patrzę na urzędniczą młodzież i jej maniery, to zgroza mnie ogarnia. Widzę w nich bowiem, znany mi od lat wygodnicki konformizm, strach przed podjęciem jakiejkolwiek samodzielnej decyzji, zwyczajne lenistwo, „kroczenie” zamiast „chodzenia”, „spożywanie” zamiast „jedzenia”, „wydalanie” w miejsce „srania”, a jednocześnie czyste lizusostwo, jak choćby pisanie dużą literą nazw zwykłych przecież stanowisk urzędniczych, tyle że wyższego szczebla. Jak szydło z worka wychodzi z nich porażająca niekompetencja, schowana skrzętnie za lekceważeniem petenta. To bardzo bolesne, kiedy człek zostanie „sflekowany” kolekcją papierów i idiotycznymi przepisami przez małolatę zza biurka z przecudnym gronem biustu, niemalże na niego
nr 4/sierpień 2009
wypadającym. Aby „zgnoić” człowieka, nie trzeba przecież ordynarnie wyzwać go od najgorszych. Teraz – wiadomo: KULTURA. Wrócił sposób na wikłanie interesanta w niekończący się kalejdoskop przepisów i dokumentów, który powala najbardziej nawet odpornego psychicznie obywatela. I to wszystko z uśmiechem na ślicznej, młodziutkiej twarzyczce – a jakże... „Piękna” jest też bezmyślna kalka z języka angielskiego: May I help You? Czyli – w czym mogę Panu pomóc? U nas wersja skrócona: w czym mogę pomóc, bo Pan, Pani to byłoby już za wiele. Kiedy słyszę głosik świergoczący w ten sposób, to już wiem, że... będą kłopoty, więc „odwalam”: – oj, żeby Pani wiedziała w czym NAPRAWDĘ może mi Pani pomóc... Zapada raptem albo cisza, albo perlisty śmiech. I wtedy – albo panienka połączy mnie ze swoim szefem, który po to jest, by odbierać ode mnie moje telefony, ponieważ w końcu to ja mu płacę za jego stołek i komfort życia, albo za cholerę tego nie uczyni, zadając po drodze setki dociekliwych pytań. Więc po co to całe „May I”? Biurokracja, sama siebie nazywająca władzą, co jest jawnym nadużyciem i zawłaszczeniem, bo to przecież naród in gremio jest na terenie Polski wyłącznym suwerenem, lubi zamykać się ostatnio w fortecach. Petenci dostępują zaszczytu wśliźnięcia się jedynie na parter, niedaleko od drzwi, bo jak „wlizą dalej, to błota naniosą”. Urzędnicy są pochowani na wyższych piętrach, pomiędzy którymi latają z wypiekami na gębach i „dyńdałem” na długiej tasiemce, które z namaszczeniem i lubością jakąś dziwną przytykają do fotokomórki, a to windy, a to drzwi pokoju, a to do szafy. Jestem ciekaw, czy sobie nawzajem też, no i gdzie? Że co? Że to nieprawda? A spróbowaliście wejść na wyższe piętro urzędu miejskiego w Dąbrowie Górniczej? Podobnie zresztą jest w wielu innych gminach i urzędach. Na całe szczęście Sosnowiec jeszcze nie zgłupiał. Korporacyjne zwyczaje przesiąkły do urzędów, tak jakby zapomniano w nich, dla kogo w końcu funkcjonują. Nie będzie petent pluł nam w twarz... Co nam – wolnym obywatelom wolnego kraju pozostaje? Póki co – niewiele, ale zawsze możemy wyciągać wnioski. Tyle, że później trzeba z nich – w godzinie próby – skorzystać. Do czego serdecznie zachęcam, żeby nie było: Polak i po szkodzie głupi... (ansa)
43
Na tropach absurdu Opisane w artykule przypadki dotyczą nie tylko spółdzielczości socjalnej, ale NA PEWNO dotykają całej sfery NGO, czyli organizacji pozarządowych tworzonych przez obywateli w różnych zresztą celach. Sprzyja temu także i postawa rosnącej w siłę biurokracji, której kolejny łeb odrasta na szczeblu samorządowym w miarę zwiększania kompetencji władz lokalnych. To one decydują dzisiaj o być lub nie być. Teoretycznie spółdzielczość socjalna w Polsce przeżywa dzisiaj renesans. Wszyscy o niej mówią i wiedzą. Odpowiednie urzędy (a jakże!) udzielają „finansowego wsparcia”. Założyć ją może minimum pięciu długotrwale bezrobotnych. Warto więc zadać sobie pytanie: skoro jest tak świetnie, jak to mówią “władze wszystkich szczebli”, to dlaczego padają jedna po drugiej?
Nie o to chodzi, by złapać króliczka! Grażyna Kowalik
Ruch spółdzielczy korzeniami sięga 1. połowy XIX wieku. Za jego kolebkę uznaje się Włochy. W Polsce pierwszą organizacją opartą o zasady spółdzielczości i najbliższą dzisiejszej spółdzielczości socjalnej stanowiło Hrubieszowskie Towarzystwo Rolniczego Ratowania się w Nieszczęściach. Założył je w 1816 roku ksiądz Stanisław Staszic a zrzeszało 329 chłopów. Towarzystwo posiadało tartak, cegielnię, młyn, karczmy oraz kuźnię. Wszelkie dochody przechodziły do wspólnej kasy i były przeznaczane na pionierskie cele takie jak edukacja i opieka socjalna. Status organizacji zakładał również bardzo dużą pomoc na wypadek nieurodzaju i klęsk losowych. Organizacja przetrwała ciężkie czasy II wojny światowej, ale ostatecznie rozwiązano ją w roku 1951 na mocy dekretu Bolesława Bieruta. Tak było, a jak jest? No właśnie… Ustawodawca, czyli nasz “kochany” Sejm wypuścił po raz setny lub zgoła tysięczny prawnego bubla! Uchwalona w 2007 roku ustawa o spółdzielczości socjalnej zawiera zbyt wiele niedomówień i jest mało precyzyjna w przeciwieństwie do klarownego prawa spółdzielczego, którego jest poniekąd elementem. – Idea ekonomii społecznej została wylansowana w Europie Zachodniej, w krajach wysoko rozwiniętych dla aktywizacji zawodowo-społecznej obywateli, którzy tracąc szansę na zatrudnienie w bezwzględnym mechanizmie współczesnego rynku pracy podejmują się inicjatyw zapewniających im byt. Najprościej mówiąc, kiedy pracodawca chce stworzyć miejsce pracy zatrudnia osobę aktywną czyli taką, która niedawno straciła pracę. Gorzej przedstawia się sytuacja przewlekle bezrobotnych. To właśnie z myślą o nich powstały spółdzielnie socjalne. W ten sposób uzyskano lepszy efekt w zakresie ich aktywizacji kiedy oni sami pokazali do czego są zdolni i ile mogą osiągnąć. Niestety nie u nas – mówi Janusz Paczocha, były prezydent miasta Bytom, działacz Porozumienia dla Bytomia. Faktycznie, spółdzielnie socjalną może założyć min. 5 osób trwale bezrobotnych. Rzeczywiście też – mogą otrzymać na ten cel pożyczki z Funduszu Pracy zarządza-
44
nego przez powiatowe urzędy pracy. Mogą co nie oznacza, że muszą! Bo tu właśnie zaczynają się schody. Pomijając wysokość wsparcia (w przypadku członka-założyciela ok. 7 tys. zł, dla wstępującego – 5 tys. zł., na dodatek pod warunkiem posiadania przez urząd niewykorzystanego jeszcze funduszu, bo w przeciwnym przypadku przyznana kwota może być znacznie mniejsza, albo… figa), długie oczekiwanie na pozytywną decyzję, to podstawowym wymogiem jest znalezienie żyranta (sic!). Kto długotrwale bezrobotnemu podżyruje jakąkolwiek pożyczkę? Ponadto pieniądze te wypłacane są przez PUP na konto bezrobotnego w chwili, kiedy spółdzielnia posiada już status prawny, czyli jest zarejestrowana w Krajowym Rejestrze Sądowym. Aby tego dokonać trzeba nielichej znajomości prawa, bowiem sprawa wymaga papierkowej i diabelnie dokładnej roboty dokumentacyjnej. Jak mogą ją wykonać osoby o najczęściej podstawowym wykształceniu (choć są też osoby z średnim i wyższym, ale niekoniecznie kierunkowym)? Muszą znaleźć specjalistę (specjalistów), którzy za nich to “odwalą” oraz wynająć jakiś lokal, choćby kontaktowy A to kosztuje. I kółko się zamyka! Za dalszym rozwojem i nowelizacją ustaw o spółdzielczości jest Edyta Tkacz z Ośrodka Wsparcia Spółdzielczości Socjalnej w Rudzie Śląskiej: – W dużej mierze powstanie takich miejsc jest związane z szybkim starzeniem się społeczeństwa i załamaniem się kosztownego systemu opieki społecznej. Innym dużym problemem jest coraz trudniejszy dostęp do rynku pracy słabszych grup społecznych takich jak: kobiety, młodzież, ludzie starsi, niepełnosprawni. Istotną rzeczą jest to, iż spółdzielnie socjalne wzbogacają nasz rynek o różne usługi, a także rozwijają rynek lokalny. Pojawiają się spółdzielnie w sferze edukacji, turystyki, rekreacji, co sprawia, że zaspokajają one potrzeby ekonomiczne i społeczne, ale też aktywizują zawodowo. Załóżmy jednak, że wszystko się udało i pieniądze są już na koncie bezrobotnych. Kolejny problem: bardzo często dzieje się tak, że beneficjent z nadmiaru szczęścia
dostaje “małpiego” rozumu i – po prostu – w trymiga wszystko przepija! I szukaj wiatru w polu – spółdzielnia ma dług względem Skarbu Państwa, pomimo że formalnie nie otrzymała od bezrobotnego pieniędzy. Zakładajmy dalej, że pomimo wszystko udało się w miarę bezkolizyjnie przebrnąć przez proces tworzenia; pieniądze w spółdzielni na koncie, świat jawi się piękny: tymi „ręcamy” wykujemy sobie sami szczęśliwą przyszłość. Nadeszła pora zakupów sprzętu i materiałów. Do tego też trzeba znawcy, aby nie kupić mnóstwa zbędnych rzeczy, albo luksusowych mebli i komputerów – co też się często zdarza. Ale – materiał i sprzęt jest. Pora więc wreszcie do upragnionej roboty. A tu jeszcze gorzej, wręcz beznadzieja. Pierwsze uderzenie świeżutkiej spółdzielni socjalnej z ofertami wykonania konkretnych prac jest kierowane do gminnych urzędów. W systemie pozaprzetargowym gminy mogą obecnie zlecić takiej spółdzielni wystarczająca ilość prac dla jej bieżącego utrzymania i zarobki dla członków. Mogą, ale też nie… muszą! I nawet wcale nie chcą. Bezrobotni, a teraz już „pełną gębą” spółdzielcy, zewsząd wysłuchują komunałów w stylu: „Jest równoprawność podmiotów gospodarczych”, „Co wy umiecie?”, „A co to takiego? Jakaś spółdzielnia socjalna?”. I tak czas płynie, pieniądze ze spółdzielczego konta wypływają, no bo spółdzielnia musi regulować bieżące zobowiązania, a wszystko przecież kosztuje i nikt nie chce czekać na pieniądze. Ludzie w desperacji zapożyczają się więc i startują w… przetargach (przygotowanie dokumentacji, vadium itp. też nie jest za darmo). Oczywiście przegrywają, bo np. dokumentacja źle zrobiona lub brak referencji, no bo skąd? Powoli kończy się piękny sen o samodzielności osiągniętej z kolegami i koleżankami. Czarna rzeczywistość wygląda zaś tak, że jeśli spółdzielnia splajtuje przed upływem roku, to pod drzwiami ponownie bezrobotnego (bezdomnego może już nawet za chwilę) stanie komornik ściągający wpłacone mu kiedyś przez PUP pieniądze. Chyba że znajdzie się wcześniej jakiś „dobry duszek”, który znając się na prawnych
nr 4/sierpień 2009
procedurach, w sztuczny i formalny sposób przedłuży do okresu karencji fikcyjny już byt spółdzielni. Dzięki ośrodkowi w Rudzie Śląskiej założyciele spółdzielni mogą liczyć na wsparcie w prowadzeniu działalności. Ośrodek oferuje podopiecznym pomoc w tworzeniu dokumentacji i wsparcia finansowego. Jednak to nadal za mało! O tych irracjonalnych niuansach prawnych na własnej skórze przekonuje się na co dzień prezes Bytomskiej Spółdzielni Socjalnej – Laura Klekocka. – Najgorsze jest dla mnie prowadzenie księgowości i zajmowanie się podatkami. Do tego potrzebny jest specjalny program (koszt około 3 tysięcy złotych), albo wynajęty punkt porad księgowych. Niestety spółdzielni nie stać ani na program, ani na prywatnego konsultanta. Dzięki pomocy ośrodka w Rudzie Śląskiej mamy zaprzyjaźnione biuro, które nam pomaga. To jednak za mało. Kiedy starałam się o rejestrację spółdzielni potrzebowałam lokum. To w którym aktualnie znajduje się nasza siedziba otrzymałam po długiej walce z prezydentem miasta i urzędnikami. Przede wszystkim startowałam w przetargu ograniczonym, co wiązało się z opłatą początkową i przebiciem ceny za wynajem lokalu – 2.50 zł za m. kw. To w ciągu miesiąca kwota 400 zł. za sam lokal – objaśnia Klekocka. Dzięki uzyskaniu lokum spółdzielnia mogła starać się o przyznanie KRS-u. Ale brakowało środków początkowych na rozpoczęcie działalności. Od grudnia 2007 roku do lipca 2008 roku trwało przyznawanie spółdzielni środków początkowych na działalność. W tym czasie spółdzielcy nie mogli ani zatrudnić siebie ani wyremontować lokalu. Efektem tej niezwykłej
opieszałości urzędniczej jest narastające zadłużenie czynszowe, a władze nawet w ramach rekompensaty nie myślą o jego cofnięciu! W końcu spółdzielnia powstała jako szansa dla kobiet zwolnionych z PKM SA – gdzie przepracowały nawet po kilkanaście lat. Kiedy masowo pozbywano się pracowników, kontrolerów i konduktorów kobiety zwarły szeregi i chciały utworzyć coś własnego, zapewniającego byt ich rodzinom. Owszem, trzeba przyznać, że władze chlubią się spółdzielnią, jak czytamy w liście gratulacyjnym prezydenta miasta do pani Laury: Spółdzielczość socjalna zasługuje na szczególne uznanie i wsparcie władz publicznych. (…) Jestem przekonany, że spółdzielnie socjalne są jednym z najlepszych sposobów reintegracji społecznej i zawodowej. Formuła syntezy realizacji polityki społecznej z uczestnictwem na komercyjnych zasadach na wolnym rynku pozwala członkom Spółdzielni na nabranie wiary we własne siły i umiejętności radzenia sobie na współczesnym wymagającym rynku pracy. Szkoda jednak, że to tylko słowa, a nie gwarancje pomocy i wsparcia. – Wszystko co mam wywalczyłam. Każdą rzecz można powiedzieć - wysępiłam od urzędów. Może i zlikwidują kiedyś tę spółdzielnię, ale dopiero po moim trupie! – kwituje Laura Klekocka. Próbowała też pozyskać środki startując w różnych programach pomocy, przetargach w mieście. Tradycyjnie – bezskutecznie… W podobnej, jeśli nie gorszej sytuacji jest sosnowiecka spółdzielnia Nasza Sprawa. – Najpierw okazało się, że poprzedni zarząd zadłużył spółdzielnię na kilkadziesiąt tysięcy złotych i żaden z jego członków nawet nie poczuwa się do winy. Sprawa jest w sądzie jako przestępstwo gospodarcze.
nr 4/sierpień 2009
Mało tego, obiekt, który aktualnie zajmujemy odbiera nam po kawałeczku miejska władza lokując tam mieszkania socjalne. Zatem nie mamy ani szans na umorzenie długów poprzedników, ani gwarancji, że będziemy mogli gdzieś nadal egzystować. Dla niektórych chyba najprościej byłoby zamknąć organizację, a ludzi wyrzucić ponownie „na bruk”. Stale jednak rozmawiamy, negocjujemy z władzami, ale coraz bardziej zaczyna mi to przypominać przelewanie z pustego w próżne – mówi Włodzimierz Sitko, prezes spółdzielni Nasza Sprawa. Sosnowiecka spółdzielnia już ledwo egzystuje i nic nie zapowiada poprawy jej sytuacji, a przecież pomoc władz byłaby tu jak najbardziej możliwa i potrzebna. – Byłaby czymś wręcz pożądanym, ponieważ pomysły Włodka na działalność pomogłyby wrócić na rynek kilkunastu bezrobotnym, a tak niestety musi liczyć na cud – podsumowuje Jacek Imioła, prezes nieistniejącej już spółdzielni Pomocna Dłoń z Sosnowca. Być może idą dobre czasy dla członków spółdzielni socjalnych. – Nastąpiły już drobne nowelizacje ustawy o spółdzielniach socjalnych m.in. zwolnienie z opłat związanych z rejestracją KRS i zmianami w nim, koszt wynajmu lokalu przez pierwszy okres będzie wynosił 1 zł netto, a nawet będzie można oddawać lokale pod spółdzielnie na tzw. użyczenie czyli za darmo. W 2009 roku wprowadzono też zapis, by władze korzystały z usług spółdzielni przy tzw. pracach prostych czyli sprzątanie ulic i pasów zieleni, usługi poligraficzne, porządkowe, jak ma to miejsce w Warszawie, gdzie w jednej ze spółdzielni pracują też niepełnosprawni, którzy pomagają przy sortowaniu śmieci. W określonym dniu, o danej godzinie przyjeżdżają pod bloki osiedlowe specjalnymi samochodami, zbierają oznakowane torby z sortowanymi rzeczami i odwożą do sortowni, gdzie jeszcze przesortowują śmieci mieszkańców. Taka forma zarobkowania w pełni zaspokaja chęć pracy osoby niepełnosprawnej umysłowo w stopniu lekkim. Z doświadczenia wiem, że to ułatwi spółdzielniom pracę i przebicie się na rynku pracy, ponieważ nareszcie nie będzie mowy o równouprawnieniu podmiotów gospodarczych. Ponadto nareszcie w spółdzielniach będzie można zatrudniać osoby nie bezrobotne czyli specjalistów. To bardzo pomoże w rozwoju ekonomii społecznej i coraz bardziej wymyślnych usług na rynku – podsumowuje Janusz Paczocha. Jednak do momentu kiedy przepisy nie będą bardziej przyjazne takim przedsięwzięciom, a władza nie zmieni nastawienia na sprzyjające działalności spółdzielni socjalnych, ich członkowie muszą uzbroić się w cierpliwość i determinację w walce z urzędniczymi i prawnymi nonsensami.
45
Znani – nieznani
In memoriam Danuta Kaszuba Marian Klimczyk (ur. 6.08.1921 roku w Siemonii, zm. 3 września 1999 roku) – muzyk, pedagog, współorganizator amatorsk iego ruchu muzycznego i zbieracz folkloru muzycznego terenu Zagłębia Dąbrowskiego. Absolwent Wydziału PedagogicznoInstruktorskiego PWSM w Katowicach. Działał w Zagłębiu Dąbrowskim w latach 1947-1998, czynnie przyczyniając się do rozwoju kultury muzycznej regionu. Zawodową pracę pedagogiczną oraz działalność w rozwijającym się muzycznym ruchu amatorskim w okresie powojennym na terenie Zagłębia rozpoczął w 1947 roku kolejno podejmując pracę w PSM I stopnia w Sosnowcu (w latach 1947 -1956, 1964 1998, gdzie założył pierwszą orkiestrę szkolną w 1948 roku), w PSM I stopnia w Będzinie (a latach 19571965) oraz placówkach szkolnictwa oświatowego i resortowego, w których prowadził chóry, zespoły instrumentalne i instrumentalno-wokalne. Jego działalność związana ściśle z pasją zbieraczą rodzimego folkloru muzycznego zaowocowała licznymi opracowaniami pieśni i melodii ludowych, które umiejętnie wykorzystywał w repertuarze prowadzonych zespołów regionalnych i folklorystycznych, wzbogacając ich dorobek artystyczny i podnosząc ogólny poziom kultury muzycznej miasta. Upór, konsekwencja działania i ogromne zaangażowanie z jakim realizował poszczególne przedsięwzięcia przyczyniły się do wielu sukcesów jakie odnosił w dziedzinie, którą reprezentował. 29 kwietnia br. z inicjatywy Fundacji im. J. Kiepury w sosnowieckim Zespole Szkół Muzycznych odbył się „Wieczór przy świecach”, w którym - w części oficjalnej współpracownicy i przyjaciele przybliżyli obecnym sylwetkę tego zasłużonego dla miasta Sosnowca i regionu Zagłębia Dąbrowskiego działacza kultury. Oto kilka wypowiedzi: mgr Teresa Niedbała - dyrektorka Domu Kultury gminy Bobrowniki: –zawodowo związany z miastami Zagłębia – Sosnowcem, Będzinem i Czeladzią, mocno przywiązany do miejsca urodzenia – Siemonii- wsi w naszej gminie, gdzie prowadził chóry Kół Gospodyń Wiejskich, prezentujące regionalny repertuar ludowy oraz popularne pieśni patriotyczne we własnych opracowaniach, transkrypcjach i aranżacjach ... Zbierał i gromadził te cenne „perły” rozsiane w Siemonii i jej okolicach ... Muzyka była pasjąjego życia. Był jej wierny do końca. Kiedy już nie prowadził chórów, pozostały czwartkowe spotkania z zespołem „Melodia” w Siemonii.
46
Janusz Osiński -literat - mówił: – Marian był znany, ceniony w całym regionie i miał niemałe osiągnięcia. W 1953 roku był twórcą i kierownikiem 100-osobowego Zespołu Pieśni i Tańca „Zagłębie” w Domu Kultury „Górnik” w Sosnowcu. W tym okresie był to jedyny duży zespół w regionie, prezentujący w sposób okazały zagłębiowski folklor. Marian Klimczyk prowadził chór i orkiestrę. W latach 60-tych powstało w Sosnowcu Stowarzyszenie Muzyczne czyli orkiestra symfoniczna, w której grali muzycy zawodowi i amatorzy, nauczyciele szkoły muzycznej, studenci i uczniowie,
Fot. arch.
a kierownictwo artystyczne przyjęli: Marian Klimczyk i Kazimierz Bała ... W latach 70-tych był kierownikiem chóru górniczego i orkiestry w Domu Kultury Kopalni „Czerwone Zagłębie”. Prowadził również chór i kapelę Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Będzińskiej ... Muzykowanie w Sosnowcu miało również miejsce w niezliczonej ilości klubików, świetlic zakładowych, szkolnych, studenckich itp. Istniało wtedy kilkanaście orkiestr dętych. Grali w nich pracownicy, emeryci i młodzież. Nigdy nie zapomnę koncertu połączonych orkiestr na Stadionie Ludowym, którymi dyrygował Klimczyk. Był również dyrygentem orkiestry rozrywkowej, która pod patronatem „Stowarzyszenia Muzycznego” przez kilka lat prowadziła działalność koncertową, dając szereg występów w Zagłębiu. Działalność społeczna i artystyczna Mariana Klimczyka w czasie okupacji i w pierwszych latach powojennych przyczyniła się do rozwoju kultury w regionie oraz do podtrzymania żywotności pieśni zagłębiowskiej”. Za osiągnięcia w zakresie działalności na rzecz rozwoju kultury muzycznej Zagłębia Dąbrowskiego otrzymał wiele wyróżnień, nagród i odznaczeń, pozostawiając kontynuatorom olbrzymią pasję·
Żywa legenda 2. czerwca br. w sosnowieckiej Wyższej Szkole Humanitas odbyła się uroczysta konferencja naukowa „Edukacja Narodowym Priorytetem” dedykowana profesorowi Czesławowi Kupisiewiczowi. W gronie obecnych świętowano też rocznicę 85-lecia urodzin oraz 60-lecia pracy naukowej dostojnego Jubilata. Profesor odebrał liczne gratulacje oraz przyjął odznakę „Zasłużony dla miasta Sosnowca”. Profesor był w yraźnie wzruszony. Opuszczając to miasto podczas wojny nie przypuszczał, że będzie kiedyś przeżywał tak podniosłe chwile w „swoim Sosnowcu”. W wygłoszonym na konferencji wykładzie „Zmiana i wzmocnienie – słowa kluczowe współczesnych reform oświatowych” prof. Czesław Kupisiewicz z zatroskaniem mówił o kondycji polskiego szkolnictwa. Sytuację i drogi pokonywania trudności przedstawiał w pracach kolejnych Komitetów Ekspertów. Wspomina: – 28 stycznia 1971 roku minister Jabłoński zaproponował mi telefonicznie udział w pracy Komitetu Ekspertów dla Opracowania Raportu o stanie Oświaty w PRL, utworzonego przez administrację edukacyjną przed paroma dniami. Miałbym być wiceprzewodniczącym tego gremium, a jego przewodniczącym profesor Szczepański. Wyraziłem zgodę […] Napisaną przeze mnie część raportu oceniono jako „łagodną w formie, ale druzgocącą w treści. Pracę ekspercką opisuje w następnym fragmencie tej samej publikacji: – Działalność w Komitecie Ekspertów dla Opracowania Raportu o Stanie Oświaty w PRL oraz w Międzynarodowej Komisji do spraw Szkolnictwa Wyższego UNESCO, z ramienia której wizytowałem w 1994 roku kilka uniwersytetów w Peru a także intensywne studia prac komparatystycznych oraz międzynarodowych raportów edukacyjnych - poczynając od raportu Edgara Faure’a z 1972 roku (polskie wydanie 1975), a kończąc na raporcie Komisji Europejskiej Biała Księga kształcenia i Doskonalenia z 1995 roku okazały się później bardzo przydatne przy pracy nad raportami Edukacja Narodowym Priorytetem (Warszawa- Kraków 1989) oraz Edukacja w warunkach zagrożenia (Warszawa- Kraków 1990). Wymienione raporty przygotowane zostały przez kolejny u nas Komitet Ekspertów do spraw Edukacji Narodowej, który pracował w latach 1987 1989 i którego byłem przewodniczącym. Mija oto 20 lat od opublikowania tego doniosłego dokumentu, a dyskusja nad nim wciąż jest aktualna i niezmiernie potrzebna.
nr 4/sierpień 2009
Elżbieta Okularczyk, Anna Suchecka – Biblioteka WSH w Sosnowcu
Wywiad
Nazwa tej instytucji dla przeciętnego zjadacza chleba mocno skomplikowana, tym bardziej, jeśli uświadomi sobie, że to zaledwie część NFOŚiGW, będącego z kolei agendą Ministerstwa Środowiska. I teraz wszystko jasne: fundusz to wojewódzki administrator finansów kierowanych m.in. na bieżącą ochronę środowiska, rekultywowanie starych, nabrzmiałych ekologicznie problemów, niwelację nowych zagrożeń oraz stosowanie technologii przyjaznych środowisku w różnych zresztą dziedzinach życia gospodarczego i społecznego. Od ponad dwóch lat śląskim oddziałem funduszu kieruje drobna, urodziwa kobieta, absolwentka Wydziału Prawa Uniwersytetu Śląskiego, specjalistka prawa samorządowego, rozsądna obrończyni środowiska naturalnego oraz miłośniczka poezji...
Zielono mi!
Z mgr Gabrielą Lenartowicz – prezesem Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Katowicach rozmawia Andrzej Sawicki Jako motto naszej rozmowy można by przywołać niezapomnianą piosenkę Andrzeja Dąbrowskiego „Zielono mi”. Raz – ponieważ jest Pani (z tego, co wiem) wielką miłośniczką poezji, nie tylko jej czytelniczką, ale i twórczynią, a dwa – bo urzęduje Pani jako szefowa najbardziej chyba „zielonej”, poza leśnictwem, instytucji w naszym województwie… Coś w tym jest. Jestem szczęśliwa i spełniona
Fot. Janusz Pilszak
mogąc wykonywać pracę, którą jednocześnie lubię. Mogę nawet powiedzieć, że jest ona moim hobby. Ale to nie jedyny powód, dlaczego stanęłam na czele odpowiedzialnej za ochronę środowiska instytucji. Od wielu lat specjalizowałam się w zagadnieniach prawa samorządowego i problematyki funduszy unijnych kierowanych na rozwój regionalny. Ponadto, przez dwie kadencje byłam radną Sejmiku Śląskiego,
nr 4/sierpień 2009
kierowałam komisją infrastruktury. Mogę więc powiedzieć, że przez kilka dobrych lat pracując w samorządzie przyglądałam się działalności, Wojewódzkiemu Funduszowi Ochrony Środowiska. Kiedy zaproponowano mi stanowisko prezesa tej instytucji– nie wahałam się, uznając tę propozycję za szansę rozwoju zawodowego i interesujące dla mnie wyzwanie. I od czego zaczęła Pani rządy?
47
Przede wszystkim musiałam bliżej poznać pracowników, co do których kwalifikacji byłam przekonana już wcześniej. Ponadto konieczna była racjonalizacja struktury organizacyjnej Funduszu pod kątem zarządzania unijnym programem– Infrastruktura i Środowisko. To było ogromne i pilne wyzwanie , bo musieliśmy przygotować się do audytu zgodności dokonywanego przez Urząd Kontroli Skarbowej na zlecenie Ministerstwa Finansów. Także i dlatego, że zależało mi na tym, by Fundusz był bardziej przejrzysty, a tym samym przyjazny naszym interesantom, zwłaszcza, że dzięki temu można było zwiększyć jego funkcjonalność. Należało też zmienić filozofię działania .Pracownik kompetentny jest również pracownikiem przyjaznym, trzeba mu na to tylko pozwolić. Z reguły im mniej kompetencji, tym bardziej urzędnik traktuje petenta jak intruza. W Funduszu kompetencji nie brakuje, więc nie brakuje też życzliwości. Musiałam również podjąć działania aby nie traktowano nas jako parabanku, bo jako instytucja finansów publicznych nie jesteśmy nim. Jesteśmy bowiem operatorem publicznych pieniędzy pochodzących m.in. ze środowiskowych opłat i naszym zadaniem jest preferencyjne finansowanie przedsięwzięć w zakresie ochrony środowiska, a nie zarabianie pieniędzy jak czyni to bank. W związku z tym trzeba było zmienić politykę informacyjną, bo społeczeństwo zbyt mało wiedziało o naszym funkcjonowaniu. . W tym celu wprowadziliśmy konsultacje społeczne
48
jako stały element naszej codziennej pracy. Odbyliśmy przez ostatni rok mnóstwo spotkań z wieloma grupami zawodowych, z przedsiębiorcami, z samorządowcami w regionach i na szczeblu gmin. Rozmawialiśmy o naszych przyszłorocznych przedsięwzięciach priorytetowych do dofinansowania ze środków Funduszu oraz kryteriach udzielania przez nas wsparcia finansowego, a także o tym jak doskonalić sposób funkcjonowania naszego Funduszu i obsługę wniosków. Pytaliśmy jakich zmian oczekują i szybko reagowaliśmy na te sygnały. Stworzyliśmy w dobie ogólnogospodarczego kryzysu taki swoisty pakiet antykryzysowy na rzecz ochrony inwestycji służących środowisku w regionie. Od stycznia tego roku na przykład w dużej mierze zaliczkujemy realizację projektów. Tak więc gminy, które mogły mieć problemy z płynnym finansowaniem przedsięwzięć, mogą się teraz ubiegać o zaliczki. Nie muszą wydawać swoich środków. Zwiększyliśmy dopłaty na wyjazdy na tzw. zielone szkoły dla dzieci niepełnosprawnych i pochodzących z ubogich rodzin. Zrównaliśmy także w umorzeniach wszystkie podmioty. O 50-procentowe. umorzenie mogą się obecnie starać nie tylko samorządy, ale i przedsiębiorstwa, instytucje publiczne, szpitale czy spółki komunalne, które wcześniej mogły uzyskać tylko 30procentowe umorzenie. Potwierdzeniem słuszności obranych przez nas zasad działania jest fakt, że Śląskie Stowarzyszenie Menedżerów przyznało naszemu Funduszowi tytuł „Firmy Roku” właśnie
za partnerskie relacje. Jak się obecnie kształtuje popyt na dofinansowanie? Czy pieniądze Funduszu nadal w przeważającej mierze są kierowane na podziemną infrastrukturę np. kanalizacyjną i oczyszczalnie ścieków? Czy też wychynęliśmy z naszymi potrzebami na powierzchnię? To dla naszego regionu charakterystyczne: obecnie najwięcej środków wydajemy na ochronę tego, co ponad naszymi głowami, czyli – atmosfery. Ogromne są też potrzeby w zakresie gospodarki odpadami. Finansujemy w dużym zakresie usuwanie odpadów niebezpiecznych, ale uważam, że za mało mamy projektów na zagospodarowanie odpadów komunalnych. To się bierze z dotąd nieprzyjaznych uwarunkowań prawnych, wskutek czego gminy nie mają władztwa nad strumieniem odpadów. Teraz właścicielem odpadów jest przykładowy Kowalski produkujący je w domu. To on decyduje, komu śmieci przekaże do wywozu. Wybiera oczywiście firmę transportową (kolejny właściciel odpadów) zgodnie z własnym interesem, czyli najtańszą. Ta wywozi je na składowisko komunalne, bo jest tanie, a rozwiązanie najtańsze, bo wręcz darmowe to podrzucanie śmieci do lasu lub na dzikie składowisko, co często obserwujemy w naszym najbliższym sąsiedztwie. Recykling czy segregacja też nie zawsze rozwiązują cały problem, bo nie wszystko d a się segregować tak, by było opłacalne i ekologiczne by do mojego domu przyjechała ciężarówka. Gdzie bowiem posegregowane śmieci trzymać? W domu? W specjalnych pojemnikach? Przy okazji nie zapominajmy o spalinach, które wyemitują krążące śm iec ia rk i . Co jest zatem bardziej korzystne? I tańsze? O ekologii, ochron ie środow isk a trzeba więc myśleć kompleksowo biorąc pod uwagę chociażby to, co w Europie jest obecnie uzna-wane za najmniej szkodliwe i najbardziej efekty wne, czyli spalarnie odpadów. zwłaszcza w dużych aglomeracjach, tam gdzie jest zbyt duża urbanizacja by środowisko „zniosło” inne metody przetwarzania odpadów i ich Fot. Janusz Pilszak składowania.
nr 4/sierpień 2009
Kultura
nr 4/sierpień 2009
49
Kultura
Oddech Afryki Maja Barańska
Aby poczuć zapach Czarnego Lądu nie trzeba wydawać majątku na wycieczkę do Afryki. Mało kto wie, że mieszkańcy Zagłębia i okolic mogą przeżyć afrykańską przygodę w... Olkuszu! Właśnie tam, w latach siedemdziesiątych, dzięki darowiźnie dr Bogdana Szczygła, powstała niezwykła kolekcja, która stała się zalążkiem dzisiejszego olkuskiego Muzeum Afrykanistycznego uznawanego za jedno z najważniejszych polskich miejsc poświęconych kulturze i sztuce Afryki. Aby poznać historię tej niezwykłej kolekcji trzeba przedstawić sylwetkę autora. Olkuszanin dr Bogdan Sczygieł (1928-1986) był człowiekiem o niezwykle bogatym życiorysie – po ukończeniu studiów stomatologicznych na Akademii Medycznej w Łodzi oraz medycznych na Śląskiej Akademii Medycznej zajmował się działalnością społeczną, był również założycielem klubu młodej twórczej inteligencji Bezaldar. W 1964 roku wyjechał do Algierii, jako ochotnik w ramach Międzynarodowej Służby Cywilnej. Wtedy też bez pamięci zakochał się w afrykańskiej kulturze i sztuce. Pamiątką czasów spędzonych w Algierii są liczne reportaże oraz książka „Tubib wśród Nomadów”.
Fot. muzeum
50
Jak można się domyślić, afrykańska przygoda doktora n ie zakończ y ła się bynajmniej na jednym epizodzie. Już w 1966 roku ponownie w y jecha ł do A f r yk i – do Fot. muzeum Nigeru, gdzie przez 11 lat kierował radiologią stołecznego szpitala. Poza funkcjami medycznymi był doradcą prezydenta Nigeru do spraw ochrony zdrowia oraz wykładał na wydziale lekarskim nigerskiego uniwersytetu medycznego. Fascynacje życiem i obyczajami afrykańczyków opisał w kolejnych książkach: „Maska z Niama-Niama”, „Rubikon czarnych dziewcząt”, „Nieprzespany sen Afryki”, „W służbie czarnych ekscelencji”. To wtedy zrodziła się myśl, by zgromadzić kolekcję przedmiotów codziennego użytku oraz dzieł sztuki afrykańskiej. W tej pasji nie był osamotniony – z zapałem wspierała go żona, Bożena. Podczas wieloletniego pobytu w Nigerze zgromadzili razem ogromną kolekcję rzeźb, figurek, obrazów, strojów, biżuterii i innych eksponatów etnograficznych, które do dziś można podziwiać w olkuskim muzeum. Owocem wyprawy do Kambodży, gdzie Szczygieł pracował w 1980 roku jako szef misji PCK jest książka „Mnisi w szafranowych szatach”. Warto również wspomnieć o tym, że dr Szczygieł w latach 1979-80 kierował wyprawą Ministerstwa Kultury i Sztuki do Nigerii, Beninu, Gabonu, Kamerunu, Konga i Zairu. Został uhonorowany licznymi odznaczeniami, m.in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Złotą i Srebrną odznaką za Ratowanie Zabytków oraz Krzyżem Oficerskim Legii Honorowej Republiki Nigeru. Pier wsze eksponaty Szczygieł przekazał Olkuszowi w 1971 roku. Jego da-
rowiznę powiększyły kolekcje skrzętnie zbierane przez innych olkuszan. Dzisiejsze muzeum mieści się w dawnym budynku szpitala. Pierwotny wystrój sal, pod kierownictwem dr. Szczygła zaaranżowali olkuscy licealiści oraz studenci etnologii z Uniwersytetu Wrocławskiego. W późniejszych latach do użytku oddano nowe sale ekspozycyjne oraz wyremontowano stare. Do kolekcji dołączyły nowe eksponaty związane z kulturą Tuaregów, wchodzące w skład ekspozycji zaaranżowanej przez Jacka Łopotta i Jolantę Koziarowską. W roku 2005 nową aranżacją zajęły się Elżbieta Banyś-Sowula i Klaudia Zub. Dziś w olkuskim muzeum jest przeszło 1000 eksponatów podzielonych na działy (m.in. kultura, przyroda, sztuka, geologia i archeologia). Warto zwrócić uwagę na przepiękne afrykańskie bębny, tradycyjne rytualne maski, stroje i nakrycia głowy, przedmioty codziennego użytku oraz unikatową biżuterię. Większość ze zgromadzonych przedmiotów związana jest z plemionami Afryki Północnej i Zachodniej, Tuaregami i Dogonami. Ponadto obejrzeć można gablotę z książkami dr Szczygła. Warto wspomnieć, że poza działalnością muzealną olkuska placówka prowadzi własne wydawnictwo oraz organizuje sesje naukowe i imprezy kulturalne. Olkuskie Muzeum Afrykanistyczne mieści się przy ulicy Szpitalnej 32. Eksponaty dostępne od poniedziałku do piątku w godzinach 9.00 - 16.00 oraz w soboty od 9.00 do 15.00. w miesiącach marzec-wrzesień w soboty od godz. 10.00-18.00. Warto przy okazji zajrzeć do Muzeum Twórczości Władysława Wołkowskiego zwanego Michałem Aniołem wikliny, mieszczącego się w tym samym budynku. Tekst opracowano na podstawie materiałów Muzeum z pomocą pani Klaudii Zub-Piechowicz
nr 4/sierpień 2009
nr 4/sierpień 2009
51
Od kwietnia br. śląska publiczność może oglądać najświeższą adaptację najpopularniejszej powieści Karola Dickensa zrealizowaną na deskach Teatru Rozrywki w Chorzowie. „Oliver!” będącą musicalowym debiutem Magdaleny Piekorz – reżyserki filmów takich, jak „Pręgi” czy „Senność”. W rozmowie z Ewą M. Walewską artystka opowiada o swojej twórczości oraz biograficznych i artystycznych związkach ze Śląskiem i Zagłębiem Dąbrowskim.
Natchnienie ze Śląska
Fot. Tomasz Jodłowski
Ewa M. Walewska: Urodziła się Pani w Sosnowcu, ale potem przeprowadziła do Katowic. Jakie są Pani wspomnienia związane z rodzinnym miastem i Zagłębiem? Magdalena Piekorz: Właściwie to Katowice są moim miastem rodzinnym, bo tu przeprowadziliśmy się z rodzicami zaraz po moim urodzeniu, ale każdy weekend spędzałam u dziadków w Będzinie. Były to wspaniale chwile. Moi dziadkowie byli cudownymi ludźmi i to oni zarazili mnie miłością do teatru. Babcia często zabierała mnie m.in. do Teatru Zagłębia w Sosnowcu. Do dziś pamiętam spektakl „Ania z Zielonego Wzgórza”, który tam zobaczyłam – zrobił na mnie duże wrażenie. Oprócz tego, zawsze w niedzielę oglądałam z dziadkami program „W starym kinie”. Po latach, kiedy miałam zajęcia na Wydziale Radia i Telewizji UŚ z prof. Janickimkprowadzącym te programy, przeżywałam sentymentalną podróż, jakbym wróciła do dzieciństwa. Poza tym, bardzo często odwiedzałam zamek w Będzinie. To
52
były pierwsze dziecinne atrakcje, ale też moje pierwsze zetknięcia z kulturą i myślę, że to też w jakiś sposób mnie ukształtowało. Czy pozostaje Pani w artystycznych kontaktach z miejscem urodzenia? Mam bardzo miłe doświadczenia z sosnowieckim klubem Kana, w którym prowadziłam cykl seansów filmowych z prelekcjami i dyskusją z widzami. Cieszyły się dużą frekwencją. Jest to prężnie działająca instytucja, która sukces zawdzięcza wspaniałemu prowadzeniu dr Magdaleny Kielskiej i ks.dr Pawła Brańki. To pasjonaci, którzy umożliwiają młodzieży uczestnictwo w działaniach i wydarzeniach artystycznych bez ponoszenia kosztów. Ponadto pozwalają na spotkania z ciekawymi ludźmi – na jednym z seansów gościem był Krzysztof Zanussi. Studiowała Pani na Wydziale Radia i Telewizji na Uniwersytecie Śląskim. Czy pozostanie na Śląsku dla kontynuowania nauki było własną decyzją?
Tak. Najpierw, zanim zdałam na reżyserię, studiowałam politologię na UŚ-u (po drugim roku wybrałam specjalizację dziennikarską), ale w którymś momencie doszłam do wniosku, że jednak nie jest to mój kierunek. Dlatego jeszcze w trakcie studiów postanowiłam zdawać na WRiTV. To był akurat moment, w którym uruchomiono tam reżyserię pomaturalną – wcześniej była tylko podyplomowo. Niestety, za pierwszym razem nie dostałam się, ale uświadomiłam sobie, że to właśnie naprawdę chcę robić, że interesuje mnie opowiadanie historii i kreowanie rzeczywistości. Przez następny rok uczestniczyłam w zajęciach jako wolny słuchacz. Ten czas był dla mnie bardzo ważny, wydaje się, że wtedy faktycznie zrobiłam milowy krok. Wcześniej, przez całe lata, całe moje dzieciństwo, marzyłam o tym, żeby zostać aktorką. Brałam lekcje dykcji, ćwiczyłam z kamieniami w buzi poprawną wymowę, chodziłam do studia aktorskiego Doroty Pomykały „Art. Play”, ale do szkoły teatralnej nie dostałam się ani za pierwszym, ani za drugim razem. Zaczęłam się więc zastanawiać nad trafnością wyboru. Tym bardziej, że nauczyciele już w liceum próbowali nakierować mnie na reżyserię. Jeszcze w trakcie szkoły prowadziłam kawiarenki literackie, a w Telewizji Katowice cykl programów historyczno-literackich „Od średniowiecza do współczesności”. Była to namiastka reżyserowania. Kiedy więc znalazłam się na reżyserii wiedziałam, że jest to dla mnie szansa. Kiedy rok później zdałam ponownie egzaminy i Rada Wydziału zaliczyła mi ten pierwszy rok, automatycznie przerzuciła na drugi. Ale z politologii i dziennikarstwa musiałam już wtedy zrezygnować. Jakie były Pani najważniejsze etapy czy przełomy w zawodowej kariery? Pierwszym ważnym momentem była realizacja filmu dokumentalnego „Dziewczyny z Szymanowa”. Zaczęłam dopiero drugi rok reżyserii, a tu nagle pojawiła się szansa nakręcenia profesjonalnego filmu dla telewizji polskiej. Dzięki Andrzejowi Fidykowi, który jest dla mnie mistrzem dokumentu, a wtedy był także naszym wykładowcą i szefem cyklu „Czas na dokument”, studenci mieli taką szansę debiutu na szklanym ekranie. Ten przełom, o który Pani pyta miał w moim przypadku szczególne znaczenie. Za „Dziewczyny z Szymanowa” otrzymałam Brązowego Lajkonika. To wraz z tym filmem rozpoczęła się moja droga zawodowa, z drugiej: był to test – czy nadaję się na reżysera. Film kosztował mnie wiele łez, wiele trudnych momentów... Po zrealizowaniu go stanęłam przed Komisją Etyki i Radą Programową, bo próbowano go wykorzystać jako narzędzie walki politycznej, mnie posądzano o antyklerykalizm. Film opowiadał o szkole prowadzonej przez siostry zakonne, gdzie panują ascetyczne warunki życia i klasztorne zasady funkcjonowania. Dotknęłam drażliwego tematu. Potem stanęłam przed decyzją: czy zrezy-
nr 4/sierpień 2009
gnować z pewnych scen – do takich działań mnie namawiano – czy pozostać przy swoim. W rezultacie niczego nie zmieniłam, nie wyrzuciłam z filmu żadnej sceny. Dziś cieszę się, że podjęłam taką właśnie decyzję. Sztuka nie znosi ograniczeń, musi być wolna, inaczej przestaje być sztuką. A ja czułam, że nie zrobiłam niczego złego. Czy wybierając drogę samorealizacji poprzez sztukę nie martwiła się Pani o materialny aspekt swojej przyszłości? Ja się cały czas martwię, ponieważ wybrałam wolny zawód, co oznacza, że nigdy nie wiem, czy po skończeniu jednego projektu zacznę następny. Ludzie wyobrażają sobie, że jeżeli jestem reżyserem i dostaję nagrody, to pewnie opływam w bogactwo, co oczywiście nie jest prawdą. To jest zawód, w którym trzeba walczyć o byt. Zresztą droga, którą wybrałam jest trudna również z innego powodu –nie podejmuję realizacji projektów komercyjnych: seriali, reklam czy teledysków, na których faktycznie można zarobić duże pieniądze. Tworzę filmy zaangażowane, kameralne. Dlatego poza reżyserowaniem prowadzę także zajęcia na naszym wydziale. Etat daje mi stały dochód i jest jakąś formą bezpieczeństwa w czasie, gdy nie realizuję żadnego projektu. Od lat jest Pani związana z Uniwersytetem Śląskim. Podczas zeszłorocznego rozdania dyplomów na WRiTV podkreśliła Pani, że jest dumna, iż mogła tutaj studiować . Czy stanowi on poważną konkurencję dla innych tego typu krajowych uczelni? Uważam, że obecnie znajduje się w czołówce. I to światowej! To zasługa naszego dziekana – prof. dr hab. Krystyny Doktorowicz. Zapewniła szkole świetną kadrę, wykładają u nas wielkie osobowości świata filmu i teatru, m.in.: Jerzy Stuhr, Krzysztof Zanussi, Michał Rosa, Maciej Pieprzyca. Zajęcia warsztatowe dają studentom szansę pracowania z kamerą pod okiem wybitnych nauczycieli, z profesjonalnymi, świetnymi aktorami. Jest budżet na prace dyplomowe, ale i na prace zaliczeniowe kończące już pierwszy czy drugi rok studiów, oczywiście na profesjonalnym sprzęcie. Kiedy ja zaczynałam studia na tej uczelni to takich możliwości nie było, a mnie samej ( jeśli chodzi o ćwiczenia fabularne ) do czwartego roku udało się zrobić jedynie czterominutowy film i to niemy. Dziś nawet początkujący studenci mogą wysyłać filmy na festiwale nie tylko w kraju, ale i na świecie, i są tego fantastyczne efekty. Mamy też świetny wydział realizacji obrazu, gdzie wykłada prof. Bogdan Dziworski, który jest świetnym operatorem, albo Adam Sikora, autor zdjęć do filmów: „Wojaczek” Lecha Majewskiego czy „Cztery noce z Anną” Jerzego Skolimowskiego. Wykłada też Marcin Koszałka – mój operator, z którym realizowałam zarówno „Senność” jak i „Pręgi”. Jak prezentuje się obecnie filmowa twórczość studentów?
Myślę, że posiada bardzo wysoki poziom. Nasi studenci co roku przywożą z festiwalu sztuki operatorskiej Camerimage złote, srebrne i brązowe Kijanki, gdzie nagrody przyznają wybitni operatorzy ze wszystkich stron świata. Sukcesy polskich reżyserów i operatorów, nierzadko naszych absolwentów sprawiają, że coraz częściej zapraszani jesteśmy na zagraniczne festiwale, konferencje i panele dotyczące europejskiego i światowego kina. Ma Pani kontakt z artystami z całej Polski. Czy bardzo silne poczucie tożsamości regionalnej Ślązaków czy Zagłębiaków jest unikatowe w skali kraju? Tak, myślę, że to jest niezwykłe, że tak mocno trzymamy się razem, że Ślązacy są taką silną grupą. Zauważyłam, że nawet mówi się o „śląskim desancie” w kinie, o „śląskiej sile filmowej”. Wojtek Kuczok, Michał Rosa, Maciej Pieprzyca, ja – jesteśmy stąd i myślę, że to widać w naszych realizacjach. Rozmawiając z kolegami z planu, ale nie z regionu, dowiedziałam się, że postrzega się nas, jako ludzi bardzo pracowitych, konsekwentnych, którzy doskonale wiedza, czego chcą i są ze sobą zżyci. To prawda. Z Maćkiem Pieprzycą mamy taką cichą umowę, że w momencie, kiedy ja przygotowuję się do filmu dzielę się z nim moimi pomysłami i problemami, pokazuję mu film jeszcze przed kolaudacją, a on mi doradza i pomaga. Działa to oczywiście w obie strony. Cieszę się z sukcesów kolegów, bo przecież wszyscy pracujemy na to, żeby polskie kino było jeszcze lepsze. Jaki wpływ miał Śląsk na kształtowanie Pani osobowości i artystycznej wrażliwości? Myślę, że miejsce dorastania determinuje osobowość i kształt późniejszego życia. Czuję się bardzo związana ze Śląskiem. Przez wiele lat próbowałam zadomowić się w Warszawie, która jest dla wielu bardzo szczęśliwym miastem i przyjęła mnie z otwartymi ramionami. Przez wiele lat wynajmowałam tam mieszkanie, ale nie byłam w stanie zapuścić korzeni, chyba właśnie dlatego, że jestem tak silnie związana z moimi rodzinnymi stronami. Poza tym Śląsk jest bardzo filmowym regionem. Planowała Pani kiedyś realizację filmu o Śląsku? Bardzo chciałabym go zrobić. Wraz z Wojtkiem Kuczokiem mieliśmy taki plan po skończeniu pracy nad „Pręgami”, ale kilku twórców, akurat w tym czasie, zaczęło tu kręcić filmy – Sławomir Fabicki „Z odzysku”, Robert Gliński „Benka”, Michał Rosa przygotowywał się do „Co słonko widziało” – i baliśmy się, że powielimy temat. Później jednak okazało się, że nikt nie podjął tego problemu. Chcieliśmy dotknąć, kiedy zaczęto zamykać kopalnie i setki osób straciło dotychczasową pracę, a górnicy, którzy pół życia spędzili pod ziemią nagle stanęli przed koniecznością zmiany stylu życia. Kazimierz Kutz powiedział kiedyś, że można zrozumieć Śląsk i o nim opowiedzieć dopiero, kiedy się stąd wyjedzie i nabierze dystansu. Mam wielki dług względem tego miejsca, ale muszę dojrzeć do zrobienia filmu o nim...
nr 4/sierpień 2009
Niedawno odbyła się premiera Pani debiutanckiego musicalu „Oliver!” w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Skąd natchnienie do zmiany filmu na teatr? Dla mnie nie ma takiego podziału. Oczywiście teatr różni się od filmu, natomiast reżyseria jest ta sama. Zawsze chciałam robić spektakle. Realizacje teatralne Kazimierza Kutza np. „Śmierć komiwojażera” ze znakomitą kreacją Janusza Gajosa, czy spektakle Andrzeja Wajdy pokazują, że twórcy filmowi fantastycznie sprawdzili się w teatrze. Dla świeżego spojrzenia dobrze czasem zmienić media, bo to poszerza perspektywy. Ponadto, pewne historie lepiej opowiada się poprzez teatralne, a inne znowu przez filmowe środki wyrazu. Dla mnie to wszystko jest po prostu dialogiem z widzem. A jakie są różnice w teatralnej i filmowej pracy reżyserskiej? W filmie mam łatwiej, ponieważ bardzo lubię technikę filmową. Kamera może dużo. Dzięki zbliżeniu mogę nakierować uwagę widza na określone elementy przedstawionego świata, pokazywać pewne emocje. Dzięki montażowi widz nie widzi tego, co jest pomiędzy scenami, natomiast na deskach teatru tą czasoprzestrzeń „pomiędzy” trzeba jakoś zagospodarować. Dla mnie teatr jest dużo trudniejszym medium, więc przez to bardzo dużym wyzwaniem. Pracę nad każdym projektem zaczynam od tzw. „pracy stolikowej” – dla mnie wszystko zaczyna się od wzięcia scenariusza do ręki, analizy tekstu, rozłożenia go na czynniki pierwsze. Potem dopiero znajduje się odpowiednią formę, na którą próbuję go przełożyć. Bardzo cieszę się, że teatr jest mi coraz bardziej przychylny, „Oliver” otrzymał dobre recenzje, ja kolejne propozycje i mam nadzieję, że będę się w tym kierunku rozwijać, bo to jest coś, co mnie szalenie satysfakcjonuje. Czy według Pani Śląsk i Zagłębie Dąbrowskie rozwijają się obecnie bardziej w kierunku przemysłowym czy kulturalnym? Nie mogę powiedzieć wiele o stronie przemysłowej... Ale niestety silnie przemysłowy charakter tych okolic spowodował, że przez lata kultura tego miejsca była dla wielu ludzi niezauważalna. A przecież ze Śląska pochodzi bardzo wielu wybitnych artystów. Wydaje mi się, że w ostatnim czasie jesteśmy bardziej widoczni. Jak już mówiłam, znam tu naprawdę wspaniałych twórców i wiem, że coraz więcej młodych ludzi udowadnia, że ma coś ciekawego do powiedzenia, więc nasz głos coraz bardziej się liczy. (Wywiad autoryzowany – przeprowadzono w maju br.) Od redakcji: Jak się dowiedzieliśmy w ostatniej chwili, Pani Magda objęła ważne stanowisko jako dyrektor ds. programowych SILESIA-FILM. W związku z tym życzymyy Pani i przede wszystkim powodzenia i zrozumienia dla swoich poczynań!
53
Sport
Na dwóch kółkach Marcin „Eshee” Kubaszczyk: tekst i zdjęcia
Głównym problemem, dręczącym zagłębiowskich amatorów kolarstwa jest niski poziom infrastruktury niezbędnej do uprawiania tej dziedziny sportu. Każda odmiana kolarstwa wymaga osobnych tras oraz odpowiedniego sprzętu. O ile sprzęt, to sprawa indywidualna – przygotowanie tras i ścieżek jest rolą lokalnych władz. ce z Krakowem. Przejazd wyżej w y mienioną trasą zapewnia solidną dawkę spalin i pyłów, zamiast możliwości „pedałowania” w świeżym powietrzu. Takich miejsc, na terenie naszego regionu, można znaleźć wiele, ale należy szukać również możliwości wyeliminowania tych fragmentów, aby turystyka stała się zdrowsza oraz bardziej bezpieczna, a zarazem atrakcyjna. Turystyka to Infrastruktura rowerowa na terenie Zagłę- jednak nie wszystko. Wielu młodych i zdolbia jest na bardzo niskim poziomie. Ścieżki nych rowerzystów, którzy zamieszkują nasz oraz szlaki rowerowe, niezbędne do upra- region, potrzebuje dużo większej dawki wiania turystyki, często stanowią integral- emocji niż ta, zapewniana przy okazji zwieną część dróg o wysokim natężeniu ruchu. dzania kraju na dwóch kołach. Są to osoby, Budowana obecnie ścieżka w okolicach które dla pozytywnego rozładowania energii dzielnic „Pogoń” oraz „Milowice” wytyczo- wybrały kolarstwo grawitacyjne. na została wzdłuż DK86 łączącej KatowiNajwiększym skupiskiem tras zjazdowych w naszym regionie jest Wzgórze św. Dorot y w Będzinie, lecz jedynym miejscem na terenie Zagłębia, gdzie legalnie można uprawiać tę dyscyplinę jest „Borowa” w Dąbrow ie G ór n iczej. To bardzo dy skom for towa sytuacja, gdyż kolarstwo grawitacyjne, to nie tylko długie loty, zaliczane do Freeride-u, czy zjazdy będące
54
domeną DownHill-u. Trzeba uwzględnić także takie dyscypliny jak 4 cross, Trial czy SlopStyle. Do każdej z nich potrzebne są osobne trasy oraz odmienne ukształtowanie terenu. Wszelkie próby (poza w/w przypadkiem) pozyskania terenów, na których była by możliwa budowa infrastruktury, umożliwiającej rozwijanie tego sportu, kończyły się zawsze niepowodzeniem. Przeważnie odmowy uzasadniano brakiem zainteresowania, czy ochroną środowiska. Celem propagowania kolarstwa oraz zainteresowania władzy lokalnej tymi problemami, w Sosnowcu, Będzinie, Czeladzi i Dąbrowie Górniczej organizowane są zbiorowe przejazdy ulicami tych miast pod nazwą „Masa Krytyczna”. Kilkuset kolarzy, poruszających się pomiędzy centrami tych miast w zwartej grupie robi wrażenie na kierowcach, przechodniach i wszystkich osobach, które mają okazję przyglądać się temu wydarzeniu. Jedynym pytaniem, jakie pozostaje, to czy takie „manifestacje” robią wrażenie na władzach samorządowych? Poprawa infrastruktury, to problem, którym władze naszego regionu powinny zająć się jak najszybciej, zwłaszcza w świetle przygotowywanej ustawy pod nazwą „Polityka Rowerowa”. Jeśli nie teraz, to może po jej wprowadzeniu w życie, sytuacja tego pięknego sportu zmieni się na lepsze… A może nie?
nr 4/sierpień 2009
Gospodarka
Balice dzisiaj
Tekst: Jerzy Przygoda, zdj. Gosław Olicki Pogoda w ten czerwcowy dzień była niespecjalna. Trochę nas to niepokoiło, bo zakładaliśmy zrobienie fajnych zdjęć z, bądź co bądź, urokliwej okolicy, ponieważ balickie lotnisko jest przepięknie położo-
ne wśród malowniczych, podkrakowskich wzgórz. To upiększająca okolicę atrakcja, ale jednocześnie i spore utrudnienie, ponieważ nie zezwala na większą rozbudowę terenowej infrastruktury lotniskowej,
podobnie jak sąsiedztwo wojskowej bazy lotnictwa transportowego. Tymczasem krakowski aerodrom jest drugim (niedawno, po okresie dekoniunktury odzyskał to miejsce od Pyrzowic) pod względem wielkości i obsługi ilości pasażerów w kraju. Obszarem oddziaływania obejmuje prawie 7,9 mln mieszkańców w promieniu 100 km. Wspólnie z Katowice Airport stanowi więc istotny element światowego systemu komunikacyjnego, tym bardziej, że w tej chwili można stąd odlecieć bezpośrednio w 40 miejsc na świecie, a jako jedyny port na południu oferuje stałe połączenia ze Stanami Zjednoczonymi (Chicago i Nowy Jork), Berlinem, Helsinkami, Kopenhagą, Madrytem, Tel Avivem, Wiedniem, Reykjavikiem
i Atenami. Generalnie, z usług lotniska korzystają turyści i biznesmeni. Warto zwrócić jeszcze uwagę na znakomite połączenie szynobusem z dworcem kolejowym w Krakowie,czego nie uświadczysz nigdzie indziej w kraju. Ale co tu się rozpisywać, niech przemówi obraz...
nr 4/sierpień 2009
55
Region–komunikaty Zawiercie Pokłosiekonkursu literackiego W dniu 19 maja 2009 r. odbyło się posiedzenie Jury IX Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im. Haliny Snopkiewicz ogłoszonego przez Starostwo Powiatowe w Zawierciu – Wydział Rozwoju i Promocji Powiatu. Jury obradowało w składzie: Bogdan Dworak – przewodniczący; Olgerd Dziechciarz, Marek Baczewski – członkowie. Po zapoznaniu się z 92 zestawami prac literackich (177 prac w kategorii poezji, 33 – w kategorii prozy i eseju) Jury postanowiło przyznać następujące nagrody. W kategorii poezji: I Nagroda (400 zł) – Ewelina Kuśko z Jastrzębia-Zdroju (zestaw opatrzony godłem UCHO) I Nagroda ex aequo – (400 zł) – Arkadiusz Stosur z Krakowa (godło SAMOSIEJ) III Nagroda (100 zł) – Marzena Orczyk z Dąbrowy Górniczej (godło BIAŁA GŁOWA) III Nagroda ex aequo (100 zł) – Wojciech Hieronymus Borkowski z Olsztyna (godło VON UND ZU). II Nagrody nie przyznano. Jury postanowiło wyróżnić zestaw wierszy Krzysztofa Kalickiego z Zawady (godło KONWULSJUSZ). W kategorii prozy: I Nagroda (400 zł) – Tomaszowi Pohlowi ze Zduńskiej Woli (godło COGITO) lI Nagroda (300 zł) – Maciejowi Zielińskiemu z Tychów (godło RABARBAR WYSOKOGÓRSKI) Jury postanowiło nie przyznawać III nagrody, przyznało natomiast dwa wyróżnienia książkowe.Otrzymują je: Marzena Orczyk z Dąbrowy Górniczej (godło SEN BANANA) Ewa Toborowicz z Pilicy (godło RUDA). Oprócz wymienionych nagród Jury postanowiło przyznać Nagrodę Specjalną (300 zł) dla eseju Magdaleny Chrukin z Zawiercia (godło MAŁE STOPY).
Szczekociny XI Regionalny Przegląd Zespołów Ludowych, Kapel i Śpiewaków zorganizowany przez Starostwo Powiatowe w Zawierciu, Urząd Miasta i Gminy w Szczekocinach, Miejsko– Gminny Ośrodek Kultury w Szczekocinach przy wsparciu finansowym Urzędu Marszałkowskiego Województwa Śląskiego odbył się 31 maja 2009r. Jury Przeglądu w składzie: Bogdan Dworak – przewodniczący, Urszula Nocoń – członek, Anna Szymańska – członek, przyznało nagrody w poszcze-
56
gólnych kategoriach: ZESPOŁY ŚPIEWACZE BEZ AKOMPANIAMENTU I miejsca zajęli ex aequo: Męska Grupa Śpiewacza z Żelisławic oraz KGW Siedliska II miejsce Chłopoki z Klepiska III miejsce: Zespół Ludowy Goleniowianie Wyróżnienia I stopnia: Zespół Śpiewaczy Niegowoniaki, Zespół Śpiewaczy Przepióreczka z Żelisławic (gm. Secemin), Zespół Śpiewaczy Jarzębina ze Starzyn. Wyróżnienia II stopnia: Zespół Nowowsianki z Nowej Wsi (gm. Słupia), Folklorystyczny Zespół Śpiewaczy Klepisko, Zespół Śpiewaczy Chlinianki (gm. Żarnowiec), KGW Włodowice. ZESPOŁY ŚPIEWACZE Z AKOMPANIAMENTEM I miejsca nie przyznano . II miejsce KGW Rzędkowice . III miejsce Zespół Śpiewaczy Rokicanki z Rokitna Szlacheckiego. Wyróżnienia: Dziecięcy Zespół Regionalny Żarnowiacy, Zespół Dziecięcy Karolinka zGoleniów, Zespół Przyłęczowianki z Przyłęka (gm. Szczekociny), KGW Tęgobórz (gm. Szczekociny), Zespół Ludowy Moskorzewianie, Zespół Ludowy Witowianki. KAPELE LUDOWE I miejsce Kapela Ludowa Rybnianie, II miejsce Kapela Lelowianie, III miejsce Kapela Zawierciańska Wyróżnienie: Nasza Kapela z gm. Kroczyce SOLIŚCI ŚPIEWACY I miejsce Jadwiga Krupa z Rokitna k. Szczekocin, II miejsce Irena Janus z Kłomnic, III miejsce Kazimiera Krzętowska ze Starzyn Wyróżnienia: Maria Warzecha z Przyłęka, Teresa Kuśmierska z miejscowości Goleniowy. SOLIŚCI INSTRUMENTALIŚCI I miejsce Walenty Mazur, II miejsce Leon Sarwa, III miejsce Szczepan Janoska Jury przyznało zespołom nagrody pieniężne na ogólną kwotę 7.250 zł, ufundowane przez organizatorów, a w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, w którym w dniach 26–28 czerwca 2009r. odbywał się 43. Ogólnopolski Festiwal Kapel i Śpiewaków Ludowych, region reprezentowały Męska Grupa Śpiewacza z Żelisławic oraz solistka Jadwiga Krupa z Rokitna k. Szczekocih. Przeglądowi towarzyszył tradycyjnie Jarmark Twórców i Rękodzielnictwa. Prace prezentowało 12 twórców regionu.
Sosnowiec Tanecznym krokiem Zakończenie roku szkolnego to także koniec sezonu tanecznego w Studiu Tańca Miejskiego K lubu im. Jana K iepury w Sosnowcu. Zajmuje się ono propagowaniem tańca towarzyskiego w mieście. Dotychczas doczekało się wielu par w różnych kategoriach wiekow ych i tanecznych, które odnoszą sukcesy na ogólnopolskich i międzynarodowych turniejach tańca w Polsce i zagranicą. Głównym trenerem klubu jest instruktor tańca i choreograf Krzysztof Raczkiewicz. A ktua lnie studio przeż y wa dynamiczny rozwój, bowiem na zajęcia uczęszcza ponad 130 osób, w różny m w ieku... Podsumow ując sezon 2008/2009: pary ze Studia K iepura brały udział w 57 turniejach tańca towarzysk iego, na któr ych zajmował y wielokrotnie czołowe miejsca: 18 razy zajęły miejsce trzecie, 22 razy zajmowały miejsca drugie, a aż 35 razy zajmowały miejsce 1 wygrywając turnieje w różnych kategoriach tanecznych. Poza tym na Mistrzostwach Śląska dwie pary zdobyły Mistrzostwo Śląska w swojej kategorii tanecznej, a jedna wicemistrzostwo Śląska. Pary startowały również na turniejach zagranicznych w krajach takich jak Czechy, Austria, Słowacja i Wielka Brytania. W ciągu sezonu aż 11 spośród nich zdobyło w yższe klasy taneczne w tym dwie przeszły aż o dwie klasy wyżej. Wyniki świadczą o tym, iż to studio tańca staje się coraz mocniejszym zjawiskiem na Śląsku i w Zagłębiu. Studio Tańca wraz z Miejskim K lubem im. Jana K iepury organizuje co roku również międzynarodowy Turniej Tańca Towarzyskiego SHOCK DANCE, który odbywa się w pierwszym tygodniu grudnia i na który już teraz serdecznie zapraszamy. Na turnieju tym można zachw ycać się tańcem na najw yższym światow ym poziomie, ponieważ biorą w nim udział pary z wielu europejskich państw. Z początkiem każdego roku szkolnego Studio Tańca Kiepura Sosnowiec organizuje nabor y do now ych grup. Zapraszamy więc dzieci, młodzież oraz dorosłych na kursy tańca dla początkujących. Zebranie organizacyjne odbędzie się 14 września o godzinie 17:00 w klubie Kiepury przy ulicy Będzińskiej 6. Wszelkie potrzebne informacje – na stronie studia w w w.taniec.kiepura.pl lub na stronie Miejskiego K lubu im. Jana K iepury w w w.kiepura.pl Adam Szendzielorz
nr 4/sierpień 2009
Region Sosnowiec VI Zderzenia Poetyckie 18 czerwca, po raz szósty, i znów w Piwnicy Pod Spodem odbyły się Zderzenia poetyckie. Tym razem z poetami z Sosnowca (Wojciechem Brzoską, Bogdanem Prejsem oraz Stefanem Szulcem)zmierzyli się twórcy z Lublina: Marcin Czyż, Joanna Dziwak i Rafał Mieczysłavsky. Spotkanie rozpoczęło się wystąpieniem pomysłodawczyni i jednocześnie prowadzącej wieczór Edyty Antoniak. Później głos zabrał arbiter tego akurat spotkania - redaktor naczelny sopockiego dwumiesięcznika literackiego „Topos” - Krzysztof Kuczkowski. Zaznaczył on, że występuje na Zderzeniach bardziej jako dodatek, ale nikt mu na szczęście nie uwierzył i każdy poeta starał się zaprezentować własne wiersze jak najlepiej i jak najgłośniej. Pierwszym , który opowiedział o sobie (przed czytaniem wierszy każdy uczestnik musiał powiedzieć kilka słów na swój temat) był Rafał Mieczysłavsky, który urodził się nie wiadomo którego roku, ale z pewnością jest poetą i autorem tekstów
piosenek. Marcin Czyż z kolei oprócz tego, że pisze doktorat o Juriju Andruchowyczu, podobno wstał o świcie, żeby dotrzeć do Sosnowca, ale honorarium, jak wyznał, wynagrodziło mu brak snu. Joasia Dziwak, jedyna poetka wśród czytających, opowiadała o sobie najkrócej, ale za to bardzo wymownie, stwierdziwszy, że wiersze mówią o niej najwięcej. Poeci sosnowieccy nie byli dłużni: Bogdan Prejs przyjechał przeczytać swoje stare, lecz i najnowsze wiersze, chociaż, jak nieco zagadkowo określił własne pisarstwo: - urodził się trochę za wcześnie. Następnie Wojciech Brzoska, poruszając swą oracją obecną na sali poetkę Krystynę Borkowską, przyznał, że... rzadko mówi prawdę. Kończący prezentacje Stefan Szulc, zwierzył się publiczności, że po raz pierwszy czyta wiersze w Sosnowcu, co publiczność przyjęła ze zrozumieniem. Po tym skromnym wstępie rozpoczęła się część najważniejsza. Poeta Marcin Czyż, wśród dziesięciu przeczytanych w miarę głośno wierszy, zaprezentował m. in. ten poświęcony pamięci Józefa Czechowicza, który publiczność mogła już znać, ale niekoniecznie. Rafał Mieczysłavsky czytał w ogromnym skupieniu graniczącym z poświęceniem. Cóż, trudna jest droga do wolności, jak zatytułował zresztą
jeden z utworów. Joasia Dziwak niezwykle uroczo zaprezentowała drapieżne i odważne wiersze, wzbudzając oklaski szczególnie męskiej części publiki, która na pierwszy rzut oka przeważała. Ale Sosnowiec na piękno odpowiedział również pięknem, bo to przecie pojedynek znaczący w historii miasta. I tak Wojciech Brzoska przeczytał m. in. wiersz zainspirowany filmem, w którym, jak to w filmie, działo się wiele i dochodziło do zdrad
i nie wiadomo było kto z kim. Publiczność naprawdę nie mogła się połapać, ale poeta przekornie wyjaśnił bardzo mało, tyle co nic. Bogdan Prejs uświadomił słuchaczy, dlaczego poetom zdarza się trzymać w lodówce ryzę papieru, co miejmy nadzieję, odmieni los niejednego twórcy. Z kolei wśród soczystych wierszy Stefana Szulca znalazł się i taki, który nie potraktował z góry blejtramu. Narzędzia, jak wiemy, niezbędnego do pracy... poetom. Przed godziną 21. przyszedł czas na werdykt. Krzysztof Kuczkowski docenił sprawność językową wszystkich i nie ogłosił zwycięzcy, co było na rękę, tak autorom, jak i publiczności. Prezentacja wierszy nie udałaby się z pewnością bez fantastycznej oprawy muzycznej, którą zapewnił Krzysztof „Krakus” Krakuski, doskonale współgrający z twórcami. Chwilami miało się wrażenie, że muzyk i poeci ćwiczyli przed występem długie godziny. Zderzenia poetyckie nie
objawiłyby się w tak bogatym kształcie bez zaprzyjaźnionych plastyków, którzy nie po raz pierwszy zadbali o to, by impreza prócz muzycznej miała i oprawę plastyczną. Mowa tu oczywiście o Mirze i Jacku Kostyłach, którzy są także autorami fantazyjnego plakatu Zderzeń. Zderzenia poetyckie nie byłyby nimi, gdyby nie Urząd Miejski, Miejska Biblioteka Publiczna w Sosnowcu oraz jakże gościnna Piwnica Pod Spodem. Tekst: Ilona Kula, fot. Jerzy Suchanek
nr 4/sierpień 2009
Psary Samorządowy Lider Zarządzania 2009 w dziedzinie: KULTURA Związek Powiatów Polskich, Związek Gmin Wiejskich RP, Związek Miast Polskich oraz Norweski Związek Władz Lokalnych i Regionalnych ogłosiły z początkiem roku Konkurs „Samorządowy Lider Zarządzania 2009 – Usługi Społeczne”, zorganizowany w ramach Projektu „Budowanie potencjału instytucjonalnego samorządów dla lepszego dostarczania usług publicznych”. W jego realizacji Norwegia udzieliła wsparcia poprzez dofinansowanie ze środków Norweskiego Mechanizmu Finansowego. Patronat nad projektem sprawował Wicemarszałek Senatu RP prof. Marek Ziółkowski oraz Ambasada Norwegii. Z całego kraju na konkurs napływały wnioski z pomocy społecznej, kultury i oświaty. Bieżący rok jest europejskim rokiem innowacji i kreatywności, dlatego najwyżej oceniono projekty charakteryzujące się innowacyjnością, skutecznością, efektywnością kosztową i zdolnościa powielania w innych miejscach. Wnioski oceniane były formalnie i merytorycznie. Komisja wybrała po dwa wnioski z każdej dziedziny
w kategoriach: I – miasta małe, średnie i gminy wiejskie, II – powiaty ziemskie, miasta na prawach powiatu i powyżej 50 tys. mieszkańców). Wśród Laureatów znalazła się Gmina Psary, która złożyła wniosek w dziedzinie kultury. W kwietniu i maju komisje odwiedzały wszystkie wybrane gminy celem sprawdzenia i oceny projektu. W ich efekcie powstały karty oceny, istotne dla ostatecznego werdyktu. 23. czerwca br. w budynku Senatu RP w Warszawie odbyła się konferencja podsumowująca konkurs. W pierwszej części konferencji wszystkich finalistów konkursu poproszono o zaprezentowanie zgłoszonego rozwiązania zarządczego, tworząc tym samym płaszczyznę wymiany doświadczeń i wzajemnego uczenia się. Projekt autorski innowacyjnego zarządzania usługami kultury przedstawiła Pani Urszula Nocoń, Dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury Gminy Psary. W drugiej części konferencji wręczo-
57
Region no władzom gmin i miast, które otrzymały tytuł: „Samorządowy Lider Zarządzania 2009 – usługi społeczne”, również i atrakcyjne nagrody. W dziedzinie kultury ten zaszczyt przypadł Psarom. Z rąk Wicemarszałka Senatu prof. Marka Ziółkowskiego, wicewójt Gminy Psary Janusz Majczak oraz dyrektor GOK Urszula Nocoń odebrali statuetkę, dyplom oraz bilet na staż do Norwegii. Gratulacje z okazji otrzymania tego wybitnego wyróżnienia złożyli podczas Sesji Rady Gminy Psary: starosta będziński Adam Lazar, odczytano też list gratulacyjny dyrektora Regionalnego Ośrodka Kultury w Katowicach – Adama Radosza, a wójt Psar Marian Kozieł podziękował wszystkim pracownikom za realizację projektu, podkreślając ich efektywną i innowacyjną pracę. Inf. własna, fot. www.psary.pl
Będzin
Finansowo inicjatywę wsparli: Starostwo Powiatowe w Będzinie, Urząd Miejski w Będzinie, Bank Spółdzielczy w Będzinie, Elektrociepłownia Będzin, PTHU „INTERPROMEX” Sp. z o.o., PKM Sosnowiec oraz „KREISEL” Zakład Będzin, a patronat medialny nad imprezą sprawowali: TVP Katowice, Polskie Radio Katowice, sosnowiec. info.pl, naszemiasto.pl oraz „Nowe Zagłębie”. W Jarmarku Rzemiosła i Rękodzieła udział wzięło 35 rękodzielników i rzemieślników, którzy na stoiskach ulokowanych wzdłuż parkowych alejek prezentowali całe mnóstwo wyrobów – wszystkie ręcznie wykonane. Były przepiękne kapelusze i różnorodna biżuteria, rzeźba duża i mała, ceramika użytkowa i dekoracyjna, wyroby z drewnianych łubów, wikliny, słomy, siana, sizalu i juty, malarstwo, bukieciarstwo,
Made in WŁASNE RĘCE W słoneczną niedzielę 28 czerwca 2009 r. w parku przy Pałacu Mieroszewskich w Będzinie – siedzibie Muzeum Zagłębia (organizatora imprezy) rozpoczął się Jarmark Rzemiosła i Rękodzieła. Nad pierwszą tego typu imprezą w regionie patronat honorowy objęli prezydent Będzina oraz starosta powiatu będzińskiego. Partnerami byli: Śląska Organizacja Turystyczna, Ośrodek Kultury w Będzinie oraz Stowarzyszenie na Rzecz Ochrony Dziedzictwa Przyrodniczego i Kulturowego - Moje Miasto.
serwety haftowane i szydełkowe obrusy, ręcznie malowane bombki, wycinanki i inne ozdoby z papieru, kute świeczniki oraz wiele innych drobiazgów, których nie sposób tu wymienić. Odwiedzającym umilały czas nkapele ludowe i zespoły folklorystyczne z regionu: Kapela Od Sączowa
58
i Komitywa, Regionalny Zespół Folklorystyczny Rogozanki, Zespół Ziemi Będzińskiej, Zespół Folklorystyczny Wrzos oraz Zespół Folklorystyczny Gołowianie. Dwa ostatnie zespoły oprócz muzyki i pieśni zaprezentowały fragmenty inscenizacji obrzędów rodzinnych: Wrzos przedstawił Obgrywojki Stanisława a Gołowianie – wesele zagłębiowskie. Zgłodniali mógli posilić się specjałami tradycyjnej kuchni: wędlinami, pajdą chleba ze smalcem, plackami ziemniaczanymi pieczonymi na blasze z dodatkiem śmietany i wyżynków. Były także różne słodkości: ciasteczka, pierniki i miody oraz tradycyjne napitki. Ponadto, przez cały dnia zwiedzający mogli zobaczyć wystawę plenerową pt. Rzemiosło i rękodzieło i dokładnie obejrzeć wystawy w pałacowych wnętrzach. Dla wystawców ogłoszono konkurs O złoty cyganek (cyganek – nożyk, kozik). Statuetkę otrzymała pani Stanisława Dubiel – Opałka ze Sławkowa, wyróżnienia panowie Marian Gałuszka ze Stryszawy, Jarosław Dajnowski z Bobrownik, Piotr Barańczak z Trzemeszna oraz pani Dorota Wójcik z Częstochowy. Tegoroczny Jarmark Rzemiosła i Rękodzieła, odwiedziło blisko 6 tysięcy osób - a więc dopisała nie tylko kapryśna tego roku pogoda, ale również goście, którzy zapewne tak samo tłumnie odwiedzą Jarmark w roku przyszłym. Tekst: Dobrawa Skonieczna-Gawlik, fot. Gosław Olicki
nr 4/sierpień 2009
Katalog prasy lokalnej Miesięcznik samorządowy Wydawca: Urząd Miasta Czeladź Redaktor naczelna: Wiesława Konopelska Ukazuje się od 1991 roku. Gazeta bezpłatna Do czerwca 2009 r. ukazały się 202 numery. Objętość – 20 stron, format A-4 Na łamach „Echa Czeladzi” publikowane są informacje nt. życia społecznego, gospodarczego i kulturalnego miasta, współpracy międzynarodowej z miastami partnerskimi, relacje z najważniejszych wydarzeń i imprez miejskich, komunikaty Urzędu Miasta i Rady Miejskiej. Raz na dwa miesiące ukazują się wybrane tematy z lokalnej prasy francuskiej, wychodzącej w mieście partnerskim Auby, która jest odpowiednikiem czeladzkiego „Echa Czeladzi”. Podobnie francuska gazeta „L’Aubygeois” informuje
o ważnych wydarzeniach w Czeladzi. Od kilkunastu wydań co miesiąc publikowane jest „Czeladzkie who is who?”. Są to biogramy znanych i zasłużonych czeladzian lub osób związanych z miastem Czeladź, które w późniejszym czasie znajdą w publikacji książkowej. Poczesne miejsce w gazecie zajmuje prezentacja działań związanych ze Strategią Rozwoju Miasta i innych kluczowych zagadnień komunalnych w mieście. Sporo miejsca przeznaczone jest na działalność stowarzyszeń i organizacji społecznych mających siedzibę w Czeladzi, wśród których są m.in. Zagłębiowskie Koło Pszczelarzy, Stowarzyszenie Miłośników Czeladzi, Stowarzyszenie Inicjatyw Kulturalnych. Co miesiąc felieton ma burmistrz miasta, w którym omawia najważniejsze problemy mijającego miesiąca. Powodzeniem cieszy się stała rubryka bezpłatnych ogłoszeń.
Z regionem zawierciańskim a w szczególności z Porębą od wielu pokoleń związana jest potrawa zwana prażonkami. W produkowanych tu od ponad 200 lat garnkach, zwanych kociołkami piecze się, a popularnie mówiąc - praży, ziemniaki z dodatkiem kiełbasy, boczku, cebuli, smalcu, soli i pieprzu, tworząc specyficzną porębiańską potrawę. Pierwsze garnki dla potrzeb lokalnych zaczęto odlewać w 1799 roku. Pisali o tym znani regionaliści Michał Poleski i Michał Fedorowski. Po wybudowaniu nowoczesnej emalierni w 1863 r. zaczęto na dużą skalę produkować naczynia kuchenne, w tym także popularne kociołki. W latach 1869 – 1880 ich produkcja wzrosła z 121 ton do 645 ton i w ten sposób porębska wytwórnia zajęła pierwsze miejsce w Królestwie Polskim. Po unowocześnieniu zakładu w 1899 r. produkcja naczyń kuchennych osiągnęła 250 ton miesięcznie, a prawie połowa produkcji wysyłana była na eksport do Rosji. Po wojnie garnki produkowano tylko dla lokalnej ludności, a kociołki do prażonek odlewa się do dziś. Prażonki są odzwierciedleniem odwiecznego zamiłowania do biesiad i bodaj najbardziej żywotną tradycją w zawierciańskiem. Już w latach przedwojennych, później w latach 50 i 60 z orkiestrą i całymi rodzinami odbywały się niedzielne festyny. W latach 70 i 80 tradycją były organizowane przez FUM Poręba prażonki wydziałowe, połączone z zabawą
taneczną. Zwyczaj ten kontynuowany jest także w szkołach, a tradycją stały się do dziś klasowe prażonki we wrześniu. Zwyczaj to nie tylko o charakterze kulinarnym, lecz towarzyskim i kulturowym. Dzięki powiązaniom rodzinnym prażonki rozpowszechniły się w różnych rejonach Polski i za granicą (prawie w całej Europie, trafiły nawet do Japonii, Australii i USA). Przygotowywali je bowiem pracownicy FUM Poręba w czasie pobytu na „serwisach” u kontrahentów, smakowali je również zagraniczni goście fabryki, których na pożegnanie obdarowywano kociołkami. Ten zwyczaj spędzania wolnego czasu przy ognisku jest symbolem łączącym tradycję i przyjaźń. W Porębie od 2003 roku organizowany jest też we wrześniu Światowy Festiwal Prażonek. Wszedł on już na stałe do kalendarza imprez, bowiem corocznie przybywa wielu gości, by spróbować prażonek z największego na świecie kociołka z którego wydawanych jest ponad 500 porcji. Wchodzi do niego 160 kg ziemniaków, 25 kg kiełbasy, 15 kg boczku, 12 kg cebuli a także przyprawy. Ten największy kocioł wykonany w FUM Poręba uczestniczy w różnych imprezach lokalnych i kulinarnych na terenie całego kraju. 14 marca 2006 roku, zgodnie z ustawą o rejestracji i ochronie nazw i oznaczeń produktów rolnych oraz produktów tradycyjnych Biuro Oznaczeń Geograficznych i Promocji w Warszawie
„Prażonki” rodem z Poręby.
nr 4/sierpień 2009
Od czasu do czasu, z okazji ważnych wydarzeń miejskich do wybranych wydań „Echa Czeladzi|” dołączane są prezenty dla czytelników, promujące miasto. Były to np. kalendarz, płyta CD wraz z mini folderem prezentującym miasto, kolędy w wykonaniu czeladzkiego zespołu Mini Babki. Szczególnym powodzeniem cieszyła się samochodowa naklejka z hasłem Czeladź – najstarsze miasto Zagłębia Dąbrowskiego.
Fot. arch.
poinformowało że na wniosek Marszałka Województwa Śląskiego „Porębskie prażonki” zostały wpisane na Listę Produktów Tradycyjnych prowadzonych przez Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi. W tym roku VII Światowy Festiwal Prażonek odbędzie się na terenie MOSiR w Porębie obok amfiteatru w dniu 26 września. Jak co roku będzie można skosztować ponad 1000 gratisowych porcji przygotowanych dla gości festiwalu w dwóch największych na świecie kotłach oraz wziąć udział w konkursie na najlepiej przyrządzone prażonki. Włodzimierz Pucek
59
Region
Dąbrowa Górnicza – oj, działo się... Przełom czerwca i lipca to dla mieszkańców Dąbrowy Górniczej czas rozmaitych imprez o różnym zresztą charakterze: os wszelkiego typu pokazów po imprezy muzyczne (artystyczne). Najczęściej ich organizatorami są – Urząd Miejski, Pałac Kultury Zagłębia oraz popular-
60
na „SZTYGARKA”. Nie inaczej było i w tym roku, kiedy publiczność mogła uczestniczyć w trzech na wysokim poziomie zorganizowanych pokazach - Pikniku Militarnym i Wystawie Policyjnej oraz w Piknik Country. Przypadkiem tak się złożyło, że kapryśna w tym roku aura
zelżała na chwilę w Dąbrowie Górniczej i dzięki temu mieszkańcy mogli ze spokojem oddać się uciechom nie tylko oka i ucha, ale też można było podegustować wojskową grochówkę itp. Nastrój tych imprez w obiektywie naszego fotoreportera, Gosława Olickiego.
nr 4/sierpień 2009
Trzy razy „p” Agnieszka Nęcka
Są takie książki, bez których jako czytelnicy spokojnie moglibyśmy się obyć. Nie tylko dlatego, że ich wartość artystyczna jest wątpliwa, ale dlatego, że nie bardzo wiadomo, po co i dla kogo zostały napisane, i czy oby nie pojawiły się w nieodpowiednim dla siebie czasie. W moim odczuciu z taką sytuacją (podwójnie, jak sądzę, przykrą dla autora) mamy do czynienia w przypadku wydanej właśnie Płakuli Jerzego Suchanka. Trudno powiedzieć, czym i o czym właściwie jest owa proza. Powiedzieć bowiem, że obcujemy z narracją problematyzującą rodzenie się w „trudach i znojach” pisarskiego dzieła, to de facto nic nie powiedzieć. Kłopot chyba w tym, że pisarz nie do końca, jak się zdaje, przemyślał swój koncept twórczy, albo – co równie prawdopodobne – chciał załatwić za jednym zamachem zbyt wiele spraw. Problem z powieścią autora Widzimisię pojawia się już przy próbie streszczenia Płakuli. Nie chodzi bynajmniej o to, że mamy do czynienia z powieścią wielowątkową, w której trudno doszukać się opowieści nadrzędnej, a zatem ciężko uchwycić jej wieloaspektowość. Tu brak spójnego „centrum” fabularnego skutkuje poszatkowaniem tkanki narracyjnej, a tym samym „uszyciem” opowieści z chwilami nazbyt luźno ze sobą powiązanych scen, które zogniskowane zostały wokół – opisanych mało wyszukanym językiem – aktów kopulacyjnych i balang alkoholowych, odbywanych w takt stuku maszyny do pisania. Picie, pieprzenie i pisanie są w Płakuli nie tylko czynnościami życiodajnymi, ale i głównymi żyrantami człowieczej tożsamości. Są bowiem celem i sensem wszelakich ludzkich działań. Nade wszystko
z tego zapewne powodu bohater Płakuli zapisuje dosłownie wszystko, zupełnie nie biorąc pod uwagę (nie)atrakcyjności swoich notatek. Nie tyle zatem przypomina selekcjonującego materiał pisarza z „prawdziwego zdarzenia”, co niepotrafiącego kontrolować swoich odruchów grafomana-erotomana. Wszystko wszakże, co dzieje się na kartach tej prozy, rozgrywa się właśnie w wyobraźni uzależnionego od pisania mężczyzny. Rzeczywistość, którą kreuje narrator – przypominającą kiepski scenariusz softowego filmu erotycznego – balansuje przeto na granicy jawy i snu, realności i tragikomicznej maligny, gdzieś między przeszłością (umiejscowioną w latach osiemdziesiątych XX stulecia) a teraźniejszością. Tu i ówdzie pojawia się przeto nostalgia albo za utraconym, albo za tym, co nigdy nie stało się udziałem bohatera-narratora. W efekcie naznaczona licznymi dygresjami opowieść popada w tony sentymentalne czy wręcz kiczowate. A wszystko jak zwykle z powodu kobiety – Aleksandry – która skutecznie zawróciwszy narratorowi Płakuli w głowie, staje się długo nieuchwytnym fantazmatem. Pisanie, porządkując zamęt codzienności, ma tedy – bo jakżeby inaczej – funkcję autoterapeutyczną i ocalającą. Jest jednocześnie narzędziem manipulacji i przemocy. Słowo ma moc kreacyjną; może powoływać do życia i je odbierać, dawać poczucie bezpieczeństwa lub być źródłem niepokoju. Jest sposobem nieustannego o(d)krywania własnego „ja”, łączącego się z poszukiwaniem swego miejsca w świecie i (od)zyskiwaniem tożsamościowej prawdy o sobie. Nigdy jednak nie można uzyskać pewności tego. „(...) czy zostałem opowiedziany
Recenzje już do końca, czy jestem jeszcze opowiadany, czy słucham czyjejś opowieści o kimś innym, czy jednak o mnie. Muszę wiedzieć, czy sam opowiadam o mnie, czy sam układam moją opowieść, czy tylko postępuję według poza mną ustalonego scenariusza”. Płakulę da się tedy swobodnie czytać jako próbę sprawdzenia swoich prozatorskich możliwości oraz jako życzeniową projekcję wyobrażenia na temat własnej twórczości. Czyżby Suchanek popełnił dość specyficzny pamiętnik tłumaczący narodziny prozaika? Kłopot wszakże w tym, że w pewnym momencie bohater wyznaje: „Powieść (...) pozwala mi uniknąć rozczarowania, na które nieustannie narażało mnie milczenie krytyków w sprawie moich wierszy”. Chciałabym wierzyć, że Płakula nie została opublikowana jedynie z potrzeby udowodnienia innym swojej twórczej wartości. Suchanek nie zatroszczył się jednakże dostatecznie o zuniwersalizowanie swej opowieści, stąd zbyt łatwo można ulec tu pokusie podążenia tropem autobiograficznym. Czyżby zatem trzeba traktować ją jako powieść z kluczem? Miałoby to swój „smaczek”. Niestety, brak tej narracji tzw. ikry, a pisarzowi umiejętności snucia wciągającej opowieści. Jest dokładnie tak, jak ostrzega już na pierwszej stronie Płakuli narrator: „No tak, ale wciąż nic się nie dzieje. Piszę na maszynie kolejną linijkę i brak zdarzeń w najlepszym razie spowoduje zniecierpliwienie, w najgorszym nudę”. Być może należało wziąć na poważnie te słowa i zaniechać lektury? Być może wówczas dałoby się uniknąć rozczarowania. Prawda, że jest wiele takich książek, bez których jako czytelnicy spokojnie moglibyśmy się obyć. Wielka jednakże szkoda, że taką właśnie powieścią okazała się Płakula Jerzego Suchanka. Jerzy Suchanek: Płakula. Instytut Mikołowski. Mikołów 2009.
11. Letni Ogród Teatralny Ewa M. Walewska
To już jedenasta odsłona wakacyjnego festiwalu teatralnego w Katowicach, kolejna okazja do rozrywki i zabawy dla tych, którzy nie wyjechali w lipcu na wakacyjne wojaże. Inauguracyjny spektakl (4.07.09r.) zaprezentował Teatr Ludowy z Krakowa (Ivo Bresan, „Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna”, reżyseria: Tomasz Obara), a pierwszą pozycją (05.07.09r.) w ramach Letniej Grządki Teatralnej - działu przeznaczonego dla dzieci - był „Niezwykły dom Pana A., czyli skradzione dźwięki” (Teatr Ludowy, Kraków). Piątego lipca odbyła się także pierwsza odsłona stałego elementu festiwalu - Wieczór Kabaretowy , na którym wystąpił
Kabaret Moherowe Berety i Kabaret Jurki. Tegoroczny program zawierał pozycje takie jak np.: „Utwór sentymentalny na czterech aktorów” (Teatr Montownia, Warszawa), „Emigranci” (Teatr Provisorium i Kompania Teatr, Lublin), „Pacjent” (Teatr Konsekwentny, Warszawa) czy „Szalone nożyczki” (Teatr Polski, Bielsko-Biała). Wystąpiły kabarety znane i mniej znane: wyżej wspomniane oraz Kabaret Babeczki z Rodzinkiem, Kabaret DNO, Kabaret Nowaki, Trzy pokoje czy Kabaret Hrabi, Syf i malaria.. Festiwal dał także możliwość wzięcia udziału w warsztatach, np. „Warsztaty plastyczne, Poszukiwanie harmonii” (dla dzieci
nr 4/sierpień 2009
w wieku 7-12 lat poświęcone twórczości malarzy: Sandro Botticellego i Henryka Stażewskiego). Jak reklamowali sami organizatorzy „Przeprowadzane w ramach ogólnopolskiej akcji Lato w Teatrze zajęcia są próbą zaangażowania młodych ludzi w przygotowanie pokazów teatralnych w aspekcie aktorskodramaturgicznym, kostiumowoscenograficznym, muzycznym, a także promocyjnodziennikarskim. Warsztaty prowadzone są przez ludzi teatru, edukatorów i wykładowców”. Warto więc pamiętać, o Letnim Ogrodzie Teatralnym w przyszłe wakacje..
61
Recenzje Pod patronatem „Nowego Zagłębia”
Czarno-białe zamyślenie Lubię pierwsze wrażenie wchodząc do galerii obrazów czy na wystawę fotograficzną. Moja estetyka – przecież nie fachowca, a tylko widza przeżywającego piękno – nastawiona jest na ogólny odbiór tego, co widzi lub na wyróżnienie jednego fotogramu, który go zachwyci i zmobilizuje do oglądania. Hołduję zasadzie, że „fotografowie nie kopiują natury, ale ją interpretują”, głoszonej już na początku XIX w. przez Amerykanów i Francuzów oraz pismo „Camera Work” (zał. 1903 r.). W Polsce ten kierunek fotografii artystycznej wyznawał przecież i twórczo kontynuował J. Bułhak. Takie właśnie inspirujące wrażenie odniosłem wchodząc na wystawę Marianny Rissmann w „Patelni 36”. Czarno–biała, silna kontrastowość, łagodność ujęcia ludzkich twarzy, ich zamyślenie nad naszą doczesnością – stworzyły tę podstawową – oczekiwaną przeze mnie – zachętę do obejrzenia. Chodzę, patrzę i odnoszę satysfakcjonujące mnie odczucia. Tonacja zastanawiania się czy przeżywania życia, zdeterminowanego u każdego przecież człowieka perspektywą nieodwołalnej kiedyś śmierci, czyni z autorki osobę aktywnie i twórczo nastawioną do mijającej z każdą sekundą rzeczywistości. Umie fotografować twarze; przedstawione na fotogramach uzyskują swój indywidualny wyraz: wraz z głębią czarno–białej tonacji silnie często zróżnicowanej, otrzymują dodatkowy walor i przekonują, tworząc kolekcję twarzy zamyślonych czy analizujących i poza tym ładnych. Np. bardzo fotogeniczna i sympatyczna buzia w obramowaniu rozstawionych palców dłoni, patrząca jakby spoza nich. Ten niby prosty zabieg zmienia perspektywę i daje dodatkowy, rozszerzający i pogłębiony
obraz. Dużo tu zresztą pomysłowych ujęć, i ustawień modeli. Zdjęcia mają wspólny klimat, w całości tworząc całościowo zamknięte – zamierzone przecież przez autorkę – przesłanie, które ma zastanawiać. Czas mija i my też, zagmatwani często w zaskakującą nas rzeczywistość. I jest jedno zdjęcie, które mnie szczególnie zaskoczyło i zmusiło do różnorodnych interpretacji, jest jakimś domysłem czy komentarzem do całej kolekcji. Autorka tak chyba postanowiła. Siedzący na trawie młodzieniec ukrył twarz (a przecież tyle tu twarzy wyraziście wyeksponowanych) w skrzyżowanych na kolanach rękach, gołe nogi podkreślają wymowę zdjęcia. Upozowanie postaci – już na pierwszy rzut oka – pełne rezygnacji czy rozpaczy daje asumpt do różnorodnych interpretacji. Zawiedziony w miłości, a może na alkoholowym kacu, lub umarł ktoś bardzo mu bliski? Niepodobna oprzeć się takim domysłom. Ten fotogram jest wykrzyknikiem czy znakiem zapytania dla całej wystawy. I sadzę, że dla całej kolekcji symboliczny. Zostaliśmy w ten sposób zaskoczeni i skierowani na tory głębszej refleksji. Wystawa w całości – jest właśnie interpretacją poprzez fotografię różnych życiowych sytuacji. Świadczy, że fotografujący nie ograniczył się do przedstawienia tylko „ładnych fotek”, a jego zamysł sięgał głębiej. Autorka tych zdjęć przekonała mnie, że jej celem jest szersza relacja z otaczającej rzeczywistości. Mam przeświadczenie, że w dalszym twórczym rozwoju pójdzie drogą nie tylko doskonalenia technicznego swych prac, ale również poprzez odpowiednie ich zestawienie, przesyłać będzie życiowe obserwacje i konkluzje. Jerzy Lucjan Woźniak
Tyle doktrynalnych podobieństw systemowych i politycznych ustępstw ile konieczne... Literatura pamiętnikarska, wszelkie wspomnienia, dzienniki, obojętnie jakiej dotyczące materii są moją ulubioną lekturą. Niezmiennie z zaciekawieniem zagłębiam się memuary zarówno postaci wielkich, jak i ludzi całkiem zwykłych. Dlatego też – gdy tylko mi pokazano – porwałem książkę Wiesława Kiczana, pobiegłem do swej kawalerki, zacząłem czytać i nie spocząłem aż skończyłem*. Czytałem wszelko z mieszanymi uczuciami. Nie dlatego bym posądzał autora o fantazjowanie, chętnie wierzę we wszystko co napisał, acz pozwalam sobie nieco inaczej interpretować przytaczane fakty. To po pierwsze. Po drugie zaś, język wspomnień byłego sekretarza PZPR, a potem wiceministra górnictwa (z tzw. dekady gierkowskiej) nieco mnie drażni i zbyt nachalnie przypomina drętwą mowę ówczesnych dygnitarzy. Cóż, te wspomnienia wielką literaturą nie są, ale przecież nie o to chodzi. Chodzi o udowodnienie, że nie można i nie wolno traktować tych lat jako okresu li–tylko zmarnowanych szans, gospodarczej ruiny i „sowieckiej okupacji”. Polska Ludowa nie była „czarną dziurą” w dziejach. (Ze wstępu Jana Wójtowicza). Zgoda, Pamiętniki Wiesława Kiczana dotyczą znamiennego okresu lat 1980 – 1982, kiedy to autor wraz ze swymi dotychczasowymi protektorami, towarzyszami i przełożonymi popadł w niełaskę zakończoną
Fot. Marcin Kubaszczyk
62
nr 4/sierpień 2009
Zapowiedzi kilkumiesięcznym internowaniem na początku stanu wojennego. Interesujące. Dość sporo mogliśmy się naczytać o tych latach z punktu widzenia ówczesnych działaczy opozycji, albo władzy (np. znakomite „Dzienniki” M. F. Rakowskiego). Teraz mamy ogląd wypadków z pozycji niezbyt licznych, ale znaczących członków rządzącej elity, z którymi nowej ekipie nie było po drodze. Od razu napiszę, że jeżeli w tekście czuje się wyraźną niechęć do innych ludzi, to głównie do innych towarzyszy i do towarzyszy... radzieckich. To nie kokieteria ze strony autora. Tak rzeczywiście było. Resztę społeczeństwa traktowano – niestety – jako bierne tło wydarzeń, a zdecydowanych przeciwników ustroju darzono – jeśli nie jawną sympatią, to przynajmniej umiarkowanym szacunkiem. Tak zwanych „ekstremistów” z przeciwnej strony – nie bez podstaw zresztą – uważano za prowokatorów na usługach wiadomych służb. Zresztą w tekście nazbyt często powołuje się autor na owe – enigmatycznie określane – służby, nie dopowiada, kluczy. Może tak wypada. Książka powstała z inspiracji Ogólnopolskiego Stowarzyszenia „Pokolenia” i jest siłą rzeczy umiarkowaną apologią tej grupy partyjnych i państwow ych działaczy, którzy stanowili trzon tzw. ekipy Edwarda Gierka. Oto, co wydaje się najistotniejsze z punktu widzenia autora (a może rzeczywiście było to najważniejsze?), że mimo błędów popełnionych przez Edwarda Gierka i jego ekipę w dekadzie lat 70, polski „realny socjalizm” nie przybrał postaci wschodniej, zaodrzańskiej, czy rumuńskiej, nie wspominając innych zaprzyjaźnionych sąsiadów. Przypomnijmy, że za czasów Edwarda Gierka obowiązywała niepisana zasada: Tyle doktrynalnych podobieństw systemowych z sojusznikami ile to konieczne. Tyle własnych rodzimych, lewicowych rozwiązań i odmienności w sposobie rządzenia krajem, ile to możliwe! (…) Wymagało to nie lada ekwilibrystyki i umiejętności chodzenia po cienkiej, sprężynującej linie. Oczywiście poza tego typu historiozoficzną ref leksją jest w książce masa ciekawostek, ploteczek o ówczesnych władcach, wzruszające obrazki z miejsca internowania (szczególnie wigilia 1981 roku wyciska łzy) i anegdotek. W sumie lektura ciekawa dla rozmiłowanych w najnowszej historii. Dodatkowo regionalnie nam bliska. Wiesław Kiczan, Gierek, Jaroszewicz, Wojtyła. Sekrety spisane podczas internowania. Wydawnictwo Progres Sosnowiec 2009. Tomasz Kostro
SZALOM NA RYNKU. Dzień z kulturą żydowską Czeladź, Rynek Starego Miasta 22 sierpnia (sobota) 2009, od godz. 17.00 Organizator: Urząd MIASTA CZELADŹ Współpraca: AMBASADA IZR AELA w POLSCE Rynek Starego Miasta Występy znakomitych zespołów klezmerskich Pokaz tańców izraelskich Degustacja kuchni żydowskiej Projekcja na murach jednej z kamienic impresji filmowej Inne niespodzianki Wystawy: Ściana Płaczu (Ha’Kotel) Wystawa fotografii wybitnej fotograf ki izraelskiej Michal Ronnen Safdie. Jest to poetycki i niecodzienny zapis tego niezwykłego miejsca. Składa się na nią 26 dużych fotogramów ukazujących osoby modlące się przy Ścianie (Ha’Kotel), najważniejszym miejscu dla judaizmu. Miejsce ekspozycji: Muzeum Saturn, Czeladź, ul. Dehnelów 10 Izraelska ilustracja dziecięca Wystawa przedstawia najciekawsze przykłady ilustracji książkowej związanej z publikacjami dziecięcymi. Autorami ilustracji są najwybitniejsi izraelscy graficy. Miejsce ekspozycji: Miejska Biblioteka Publiczna, Czeladź ul. 1 Maja 27. Obydwie wystawy dostępne od początku sierpnia przez cały miesiąc
Uczestnicy ubiegłorocznego „Szalom na Rynku” bawili się znakomicie podczas warsztatów tańców izraelskich prowadzonych przez specjalistkę w tej dziedzinie Monikę Leszczyńską. Fot. arch.
.
,,–, .
II
II „”
„
I.
.. .
, ,.., .
.
.
II.
II.
III.
• • • •
inspirowanie młodzieŜy do poznawania ciekawych miejsc i obiektów architektonicznych znajdujących się w okolicy miejsca zamieszkania, pokazanie sposobów wykorzystania urządzeń multimedialnych do działań twórczych, inspirowanie młodzieŜy do aktywności twórczej, rozwijanie wraŜliwości artystycznej młodych ludzi.
III.
• • • •
I.
1. . Kryteria oceny prac konkursowych: • zgodność z tematem, • walory estetyczne, • walory warsztatowe.
popularyzacja fotografii jako dziedziny sztuki, zapoznanie z podstawami fotografii, inspirowanie uczestników do poznawania ciekawych miejsc i obiektów architektonicznych .
I.
1. ,, , obiekty architektoniczne, które uczestnika konkursu. Kryteria oceny prac konkursowych: • • walory estetyczne, • walory warsztatowe.
.
.
1. . 2. . 3. .
Przeciw poetom! Na początku czerwca ogłoszona została trzecia już edycja Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Witolda Gombrowicza Przeciw Poetom. Konkurs zyskał już spory prestiż, a pokonkursowe antologie z poprzednich edycji uznane zostały za świetne zbiory poezji. O popularności imprezy świadczy szerokie zainteresowanie środowiska i liczne wiersze nadsyłane przez poetów z Polski i nie tylko. Pierwsza edycja konkursu została zorganizowana w 2006 roku. Z nadesłanych zestawów wierszy jury wybrało 29 najlepszych, a prace finalistów zostały wydane w antologii pokonkursowej, której miała miejsce podczas rozstrzygnięcia konkursu w październiku 2007 r. Druga edycja, ogłoszona w 2008 r. miała nieco odmienną formułę; zamiast zestawów wierszy autorzy przesyłali po jednym utworze, a jury wybrało 36 najlepszych, które - podobnie jak w poprzedniej edycji, opublikowano w antologii wzbogaconej tym razem graficznie przez prace znanego artysty (poety, malarza) – Marka Przybyły. Opinię wydawniczą zbioru napisał prof. dr hab. Marian Kisiel – krytyk, którego zapewne przedstawiać nie trzeba. Promocja książki odbyła się 13. grudnia 2008 r. podczas rozstrzygnięcia konkursu w sosnowieckiej Art Cafe Muza.
64
I.
1. , . 2. .
1
Od pierwszej edycji konkurs ma charakter otwarty i kierowany jest zarówno do autorów po debiucie jak i przed debiutem. W gronie laureatów znajdują się zarówno świetnie rokujący młodzi poeci, jak i twórcy zakorzenieni już w scenie literackiej. Wśród nich wymienić należy Rafała Derdę, Michała Podstawskiego, Roberta Króla, Agatę Chmiel, Piotra Macierzyńskiego, Marka Chorabika czy Dawida Markiewicza. Wiersze uczestników oceniali tacy poeci jak Paweł Sarna, Jerzy Sucharek, Paweł Barański czy Sławomir Matusz. Wszelkie bieżące informacje znaleźć można na stronie internetowej konkursu: www.przeciwpoetom.pl Regulamin bieżącej edycji. 1. Organizatorami konkursu są: Związek Zagłębiowski oraz serwis: www.NEUROKULTURA.pl 2. Konkurs ma charakter otwarty i skierowany jest zarówno do autorów po debiucie jak i przed debiutem. Uczestnik konkursu musi mieć ukończone 15 lat. 3. Warunkiem uczestnictwa jest nadesłanie zestawu trzech wierszy w czterech egzemplarzach. Utwory nie mogą być wcześniej publikowane ani nagradzane w innych konkursach. 4. Wiersze muszą być podpisane godłem (pseudonimem). Takim samym godłem należy opatrzyć dołączoną do nich
zaklejoną kopertę, zawierającą dane autora (imię i nazwisko, wiek, adres, telefon, e-mail). 5. Oceny prac dokona jury w skład, którego wejdą poeci i krytycy literaccy. 6. Prace konkursowe należy nadsyłać w terminie do 30. października 2009 r. na adres:Związek Zagłębiowski , ul. Żeromskiego 3/53, 41-200 Sosnowiec, z dopiskiem: Przeciw Poetom. Ze względu na anonimowy charakter konkursu nie należy przesyłać prac listem poleconym. 7. Organizatorzy nie zwracają nadesłanych tekstów. 8. Organizatorzy zastrzegają sobie prawo do publikacji nagrodzonych i wyróżnionych wierszy oraz do cytowania tych utworów w mediach bez dodatkowej zgody autorów oraz bez honorarium autorskiego. 9. Laureaci konkursu otrzymają nagrody finansowe o łącznej wartości, nie mniejszej niż 2000 zł. Wybrane wiersze zostaną opublikowane w antologii. 10. Laureaci zostaną zaproszeni na uroczysty finał konkursu i wręczenie nagród, a o terminie i miejscu uroczystości będziemy informować mailowo, a przede wszystkim na stronie konkursu: www. przeciwpoetom.pl 11. O sprawach nie ujętych w Regulaminie decyduje koordynator projektu. 12. Zgłoszenie do udziału w konkursie oznacza akceptację regulaminu.
nr 4/sierpień 2009
Przemysłowy region. Przemysłowe targi. 20 – 22 października 2009 STEELMET
Międzynarodowe Targi Metali i Stali www.steelmet.pl
SilesiaWELDING
Targi Eksploatacji Maszyn i Urządzeń Spawalniczych www.silesiawelding.pl
SURFPROTECT
III Międzynarodowe Targi Zabezpieczeń Powierzchni www.surfprotect.pl
18 – 20 listopada 2009 RubPlast Expo
II Targi Przemysłu Tworzyw Sztucznych i Gumy www.rubplast.pl
HAPexpo
Targi Hydrauliki, Automatyki i Pneumatyki www.hapexpo.pl
TUM tereny targowe Expo Silesia – Kolporter EXPO 41-219 Sosnowiec ul. Braci Mieroszewskich 124 www.exposilesia.pl dojazd GPS: 50o 18’ 53.721” N 19o 11’ 49.313” E
Targi Używanych Maszyn i Urządzeń www.tum.com.pl
WIRTOTECHNOLOGIA
Międzynarodowe Targi Metod i Narzędzi do Wirtualizacji Procesów www.wirtotechnologia.pl
zaprasza na targi do Sosnowca
www.exposilesia.pl
Czasopismo społeczno-kulturalne
nr indeksu 252352
nr
4 (4) sierpień 2009
cena
7 zł
Czego nas nauczał Leszek Kołakowski (1927-2009) Tomasz Czakon
Wojna w ocenach... wojny Zygmunt Woźniczka
Bagnet na broń, trzeba krwi! Włodzimierz Wójcik
Groźna inwazja
Krzysztof Jędrzejko
Zabić sekretarza! Henryk Kocot
Guślorze, owcorze... Bogdan Dworak
Natchnienie ze Śląska Ewa Walewska
Zielono mi!
Andrzej Sawicki
XV lat Związku Zagłębiowskiego