Tomasz Duszyński. Tam i z powrotem. Podróż T.1

Page 1



2013 Tam i z powrotem. Tom 1. Podróż. Copyright © by Tomasz Duszyński 2012 2013 Tam i z powrotem. Tom 1. Podróż. Copyright © by PAPERBACK 2012 O autorze: Tomasz Duszyński – jest dziennikarzem, pisarzem, a w wolnych chwilach maratończykiem. Debiutował zbiorem opowiadań „Produkt uboczny”, wyd. Fabryka Słów. Jego opowiadania pojawiły się w antologiach „Jeszcze nie zginęła”, „Epidemie i zarazy”, a także w magazynie „Science Fiction FiH”. Nakładem wydawnictwa Paperback ukazały się: „Staszek i straszliwie... pomocna szafa”, „Pietia i Witia. Co złego, to nie my!”, „Grzymółka Kownycz. Dziwne losu koleje”. Więcej informacji na oficjalnej stronie autora: www.tduszynski.eu.interia.pl.

Wydanie I 2013 Strzelin 2012

ISBN: 978-83-932486-9-8 978-83-936572-0-9 Wszelkie prawa zastrzeżone.


Tam... Podobno wiele zależy od tego, czy rano wstanie się prawą nogą, czy lewą. Maks Barski oczywiście zawsze pilnował właściwej kolejności, mimo to dzisiejszy dzień nie zapowiadał się dla niego zbyt szczęśliwie. Ba, o takim dniu jak ten, wolałby zapomnieć, zanim się zaczął na dobre. Gdyby tylko można było go wyrwać z życiorysu jak kartkę z kalendarza, Maks zrobiłby to bez wahania. Chłopak westchnął ciężko i popatrzył w niebo. Zbierało się na burzę. Niby nic niezwykłego. Upalnym latem szare napęczniałe chmury często przetaczają się po nieboskłonie. Jednak ta burza wydawała się Maksowi złowróżbna. Jakby jakieś obce siły zaplanowały, że właśnie dzisiaj będą mu robić na złość, a na niebie i ziemi rozpęta się prawdziwy armagedon. Co gorsza, chmury gromadziły się właśnie nad szkołą. Niebo pociemniało i stało się niebezpiecznie granatowe. W tym dramatycznym obrazie brakowało jedynie uderzeń świetlistych gromów. Od parku powiał chłodny wiatr, unosząc w górę piasek i pył z chodnika. Chłopak zmrużył oczy, mimo to poczuł pod powiekami drobne, drażniące ziarna. Zaczął momentalnie łzawić. Ukradkiem otarł mokre policzki. Jeszcze tego brakowało, żeby ktoś go teraz zobaczył. Jakiś złośliwiec gotów pomyśleć, że się mazgai. – Hej Maks, mazgaju! Nie becz, pała w dzienniku to nie hańba. Ja mam trzy i się nie rozklejam! Sylwek Wroński z piskiem opon przejechał tuż obok Maksa. Mało brakowało, a zostawiłby ślady opon na jego butach. Nawet się nie obejrzał. Z potępieńczym reefem silnika swojego nowego skutera popędził w stronę szkoły, wzbijając za sobą piaszczysty tuman. Maks zazgrzytał zębami, chmura otoczyła go niczym nieprzenikniona ściana.

3


Tomasz Duszyński

4

– Szpaner od siedmiu boleści! – wysyczał te słowa, niczym prawdziwy wąż gotów do ukąszenia przeciwnika. Wrona i tak nie był w stanie tego usłyszeć. Maks momentalnie pożałował, że nie ma własnego skutera. Pokazałby temu osiłkowi, gdzie jego miejsce. Rodzice podobne pomysły wybijali mu jednak z głowy momentalnie. Miał być przecież wyjątkiem od reguły, zaprzeczeniem nieobliczalnych wyrostków myślących tylko o zabawie. Doskonały, wzorowy uczeń, duma i chluba rodu Barskich. Rozbijanie się na pojazdach szybszych od hulajnogi nie wchodziło w rachubę. Znów ciężko westchnął. Cóż, rodziców czekało kolejne rozczarowanie. Potwierdzało to tylko jego teorię, że szesnasty rok życia jest bardziej pechowy od innych. Kolejnym dowodem na to był fakt, że dzisiaj musiał za karę drałować do budy na piechotę, a w dodatku już na pierwszej lekcji czekał go test z fizyki. Zimna kropla spadła Maksowi na czubek nosa. Chmury stały się niemal czarne. Ściemniło się tak, jakby zbliżała się nie ósma rano, a co najmniej dziesiąta wieczorem. Chłopak przyspieszył. Nie chciał zmoknąć. Jakby mało było pecha, nie wziął ze sobą kurtki przeciwdeszczowej. W oddali błysnęło. Zupełnie tak, jakby ktoś użył aparatu z gigantyczną lampą błyskową. – Jeden... dwa... – Nie zdążył doliczyć do trzech. Odgłos grzmotu był przeraźliwie mocny. Chłopak ścisnął mocniej pasek od plecaka i zaczął biec. Od budynku dzieliło go jeszcze kilkadziesiąt metrów. Uczniowie przepychali się do wejścia. Niektórzy trzymali plecaki nad głowami, żeby uchronić się od deszczu, chociaż tak naprawdę jeszcze na dobre nie zaczęło padać. Inni przemierzali chodnik dostojnym krokiem; sprawiali wrażenie, że nic ich nie rusza. Maks zasapał się po kilkunastu metrach. Miał nadzieję, że nie widzi go teraz Kostuch, wuefista. Na pewno po raz kolejny kazałby mu sprzątać wszystkie przyrządy po zajęciach. Gdy chłopak doczłapał do pierwszych schodów, odetchnął z ulgą. Zdążył schronić się pod daszkiem w momencie, w którym na ziemię runęła ściana deszczu.


Tam i z powrotem

Otarł pot z czoła. Kondycji nie miał w ogóle, był to problem wszystkich Gamersów. Rodzice Maksa uważali, że to przez ciągłe przesiadywanie przed komputerem. Pewnie mieli rację. – Barski, do szkoły! Zara lekcje się zaczną! W uchylonych drzwiach stała woźna. Patrzyła na Maksa, jakby był ogromnym tłustym pająkiem, któremu ma przysunąć miotłą po grzbiecie. Ta kobieta potrafiła szybko sprowadzić człowieka na ziemię. – Przecież idę – odpowiedział. Obejrzał się jeszcze raz za siebie. Środkiem ulicy płynął już spory potok. – Barski! – Głos woźnej stał się nagle piskliwy i urywany. – A to... bie co się dzie... je? Kobieta cofnęła się o krok. Wyglądała na przerażoną. Maks poczuł, że rzeczywiście coś się z nim dzieje, coś dziwnego. Nieznośne swędzenie ogarnęło całe ciało, a włosy na głowie stanęły dęba. Miał wrażenie, że cebulki włosowe zaraz wyskoczą mu z czaszki. – Do środka, migiem! – Woźna przytrzymała miotłą drzwi, żeby nie zamknęły się przed uczniem. Spóźniła się. Barski poczuł najpierw mrowienie, a potem jakaś siła uniosła go do góry. Huk i błysk był potężny. W tym świetlistym wyładowaniu Maksowi wydało się, że coś zobaczył. Niby cień, ogromną twarz, która wpatrywała się w niego jak w laboratoryjny okaz. Wrażenie to jednak minęło w momencie, gdy wyrżnął plecami o betonowe podłoże. Szyby w oknach zatrzęsły się złowróżbnie, a alarmy samochodowe rozwyły jak stado wilków przy pełni księżyca. Tego wszystkiego Barski już jednak nie usłyszał. ‹‹›› – Hej, kochanieńki! Obudź się żeż... Ten słodki głos. Brzmiał zupełnie, jakby należał do niesamowicie pięknej dziewczyny, Ani Tarkowskiej z równoległej klasy. Blond anielica o błękitnych oczach i zadartym nosku. Wzorowa uczennica. Ideał. Maks, już kilka razy niemal zaprosił ją na herbatę w szkolnym barku...

5


Tomasz Duszyński

6

– Barski! Otwieraj oczy, bo mnie z roboty wywalą! Chłopak skrzywił się. Teraz ten głos był chrapliwy, wręcz zgrzytliwy, w niczym nie przypominał anielskiego śpiewu. – Barski, zara wezwę pogotowie! Jak cię podłączą do jakiejś aparatury... Te słowa podziałały na Maksa niczym zimny prysznic. Podniósł powieki i niemal od razu tego pożałował. Przed oczami zatańczyły mu czerwone, żółte i zielone plamy. Twarz woźnej wydała mu się dziwnie bezkształtna, jakby ulepiona z plasteliny. Falowała, rozmywała się, zupełnie jak przed teleportacją. Maks zamrugał powiekami raz, potem drugi. Twarz kobiety wróciła do normy, ale kolorowe plamy nie znikły, przestały się jedynie przemieszczać. – Co... co to było? – Piorun! Jak pie... uderzyło znaczy się, to ho, ho! Pierwszy raz tak widziałam! Aż mnie plomby w zębach rozbolały! Barski usiadł i rozejrzał się. Ostrożnie obrócił głową w lewo i prawo. Nie poczuł, żadnego bólu, wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Powoli powracała też ostrość widzenia. – Nic się nie pali? – Woźna podejrzliwie pociągnęła nosem. – No, co pani... – Barski oburzył się, przyciągając do siebie plecak leżący pod ścianą. – A, tak tylko... – Kobieta zaśmiała się nerwowo. – Test! Rany! – Maks momentalnie skoczył na nogi. Chyba zrobił to nazbyt gwałtownie, bo zakręciło mu się w głowie. Gdyby nie ściana, o którą zdążył się podeprzeć, na pewno wyłożyłby się jak długi. – Chłopcze! Może zaprowadzę cię do pielęgniarki? – krzyknęła za nim woźna. Wydawała się lekko zaniepokojona. – Nie, dzięki. Nic mi nie jest! Barski błyskawicznie pokonał korytarz i wbiegł po schodach na pierwsze piętro. Tam skręcił w stronę gabinetu fizycznego. Był spóźniony, on, Maks Barski spóźniony! I to jeszcze dzisiaj! Z poślizgiem wyhamował przy drzwiach. Z trudem uspokoił oddech i odruchowo


Tam i z powrotem

przygładził włosy. Dopiero wtedy nacisnął klamkę. Wszedł do klasy, modląc się w duchu o łagodny wymiar kary. – Maks? Ty i spóźnienie? Fizyk, Stefan Korba patrzył ze zdziwieniem zza grubych okularów. Sprawdzał właśnie listę obecności. Spóźnienie u Maksa było czymś niezwykłym. Może nie był najlepszym uczniem, ale przynajmniej punktualnym. Koledzy z klasy zerkali na niego, nie mogąc powstrzymać głupkowatych uśmiechów. – Przepraszam, bo to ta... burza... – Głos Maksa, który czuł się strasznie głupio, załamał się jak przypływ na falochronie. – Burza? No tak... – Korba wydał się nagle poruszony. Wstał od biurka i wyjrzał przez okno, jakby oczekiwał kolejnej błyskawicy, najlepiej tuż, tuż, na szkolnym podwórku. Wydawało się, że nagle zapomniał nie tylko o Maksie, ale i o całej klasie. Barski skwapliwie wykorzystał ten moment i, starając się nie robić hałasu, ruszył na swoje miejsce. Usiadł obok Mateusza Krochmala, kolegi, z którym grzał tę samą ławkę od czasów podstawówki. Przywitali się zdawkowo i uścisnęli sobie dłonie. – Wyglądasz, jakby piorun w ciebie strzelił... – zachichotał Krochmal, zakrywając dłonią usta. – A więc widziałeś? – zapytał drżącym z emocji głosem Barski. – Widziałeś, jak we mnie walnęło? Mówię ci, jeszcze mam mrowienie na skórze! – No, co ty? – Mateusz spojrzał na kolegę jak na wariata. – Odbiło ci? Przecież żartuję. Włosy ci dęba stoją, pewnie za dużo żelu wrzuciłeś na skalp. – Nie – obruszył się Maks. Znów przesunął dłonią po grzywce. Rzeczywiście przypominała w dotyku drucianą szczotkę. – We mnie naprawdę piorun strzelił, no właściwie obok mnie... Włosy mi się naelektryzowały i w dodatku coś mi się dziwnego dzieje z oczami... – Tobie, Barski, to się ten... nie tylko na gały rzuciło... Tylko ten... Maks obejrzał się przez ramię. W ławce za nim siedział Sylwek Wroński, przywódca Szpanerów i Borys Niedzielski, jego zastępca, au-

7


Tomasz Duszyński

8

tor tej wyjątkowo inteligentnej wypowiedzi. Barski z trudem powstrzymał język za zębami. Ostatnio obiecał sobie, że nie da się prowokować. Pomiędzy Gamersami a Szpanerami panowała ciągła wojna. Szpanerzy rządzili w szkole. Wyrośnięci, szerocy w barach, cały czas siłowali się na rękę i grali w piłkę. W budzie było prawdziwe boisko do nogi, ale Szpanerzy wybrali sobie wysoką, zieloną ścianę przy korcie. Właśnie o nią w każdej wolnej chwili obijali futbolówkę. To chyba jedyne, co im jako tako wychodziło. – Dzisiaj klasówki nie będzie. – Korba właśnie przebudził się ze swoich rozmyślań. Odszedł od okna i podszedł do tablicy. Wrzawa, która rozległa się w klasie, była trudna do opisania. Maks dałby głowę, że słyszy jak niejednemu z uczniów kamień spada z serca wprost na linoleum. Gdyby to były prawdziwe głazy, na pewno zarwałaby się pod nimi podłoga. Sam też odetchnął z ulgą. Momentalnie opuścił go nieprzyjemny ucisk w żołądku. – Wyładowania atmosferyczne, ładunki elektryczne, maszyna elektrostatyczna – Korba zapisywał kredą na tablicy temat zajęć. – A niech mnie! – Sylwek nachylił się w stronę Maksa. – Ty, Wieloryb... chyba czuć od ciebie spalenizną. Pewnie z mózgownicy zrobił ci się skwarek, to by wiele tłumaczyło... Borys zarechotał głośno. Uderzył się przy tym kilka razy dłonią po brzuchu. Wyglądał zupełnie jak ten szympans, którego Maks widział w zoo. Zwierzak zaprzestał tej czynności dopiero, gdy opiekun podał mu banana. – Głodny nie jesteś, Borys? – zapytał Barski. – Eee? Że co? – Niedzielski popatrzył na Sylwka, jakby u niego szukał pomocy. Przynajmniej przestał klepać się po brzuchu. Maks poszedł za ciosem. Momentalnie zapomniał o swoim postanowieniu nieulegania prowokacji. Mógł się, co prawda ugryźć w język, ale nie zdążył. – Frankensteina ożywili piorunem, może z wami też się uda. Macie przecież wiele wspólnego... – palnął bez zastanowienia. Sylwek zaczerwienił się i zacisnął pięści. Błyskawicznie rzucił się do przodu, jakby chciał złapać Barskiego za szyję.


Tam i z powrotem

– Sylwester Wroński! Maksymilian Barski! Macie natychmiast przestać! Korba wyrósł przy ich ławkach jak spod ziemi. Zmierzył wzrokiem najpierw Sylwka, a potem Maksa. Barski dostrzegł w oczach fizyka rozczarowanie. Mimowolnie opuścił wzrok i zaczerwienił się po koniuszki uszu. – Najpierw może któryś z was przypomni temat ostatniej lekcji? Sylwek i Maks zmierzyli się wzrokiem. – Elektromagnes – odezwał się w końcu Barski. – Wytwarzaliśmy pole magnetyczne... – Przynajmniej jeden z was uważa... – Fizyk westchnął ciężko. – Weźmiecie udział w eksperymencie. Może to was trochę uspokoi... – Piątek trzynastego – wyszeptał pod nosem Maks, ale chyba nikt tego nie usłyszał. Właśnie sobie uświadomił, jaki mają dzień tygodnia. Wolno, wciąż z opuszczoną głową, ruszył za Sylwkiem w stronę tablicy. Czuł się źle. Lubił Korbę, nauczyciel był zawsze sprawiedliwy w ocenach. Teraz na pewno stracił wiele w oczach fizyka. A wszystko przez tego Sylwka. – Wroński, z szafki numer cztery wyciągniesz maszynę elektrostatyczną i ustawisz ją na biurku. Tylko żeby każdy ją widział! I zrób to ostrożnie! – Korba wydawał rozkazy jak sierżant w wojsku. Był w swoim żywiole, wciąż zacierał dłonie. Na pewno sam nie mógł się doczekać eksperymentu. – A ty... Maks, opuścisz żaluzje w oknach. Ma tu być półmrok, tak żebyście się nie pozabijali, a żeby efekty były jak u Spielberga w Gwiezdnych Wojnach". " – Chyba u Lukasa, nie Spielberga – mruknął Wrona. Na szczęście nauczyciel tego nie dosłyszał. Maks popatrzył za to z zainteresowaniem na Sylwka. Wyglądało na to, że chłopak ma trochę więcej zainteresowań niż tylko piłka nożna i nowy rodzaj żelu na włosy. – Tak będzie dobrze, Maks. Wystarczy! Muszę jeszcze wszystkim pokazać urządzenie. – Korba złapał się pod boki i wyraźnie zadowolony omiótł uważnym spojrzeniem klasę. – Panie i panowie!

9


Tomasz Duszyński

10

Fizyk właśnie w ten sposób zaczynał swoje wykłady. Każda z lekcji przypominała dokładnie wyreżyserowane przedstawienie. Chwilami w gabinecie fizycznym można było się poczuć jak w cyrku albo na scenie u Davida Copperfielda. – Dzisiaj będziecie świadkami działania niesamowitego urządzenia, maszyny... maszyny... – nauczyciel zawiesił głos i uniósł palec do góry. – Elektrostatycznej! – dopowiedziała klasa. Maks uśmiechnął się, a Sylwek przeraźliwie głośno ziewnął. – Tak jest. – Korba skinął głową zadowolony. – Maszyna elektrostatyczna służy do wytwarzania ładunków elektrycznych i wywoływania wyładowań elektrycznych. Składa się z dwóch tarcz izolacyjnych, które można obracać za pomocą korbki... Nawet Maks nie był w stanie się powstrzymać i parsknął śmiechem. Korba jednak nie wydawał się zbity z tropu. Poczekał, aż klasa się uspokoi i kontynuował. – Tutaj, na wysokości tarcz... – Fizyk pokazywał omawiane miejsca wskaźnikiem, który niczym czarodziejska różdżka pojawił się w jego dłoni – umocowane są pręciki z ostrzami nazywanymi grzebieniami. Ostrza te zbierają ładunki, które następnie są doprowadzone do tych dwóch kulek... iskierników. Korba popatrzył na swoje audytorium. Wszyscy z uwagą słuchali tego, co ma do powiedzenia, postanowił więc kontynuować. – Podczas obracania tarczy, co dzisiaj zobaczycie sami, powstają ładunki, które są zbierane przez grzebienie. – Wskaźnik znów powędrował w odpowiednie miejsce. – Gdy między tymi kulkami powstaje duża różnica potencjałów, następuje przeskok iskry! Prawda, że fascynujące? Kilka osób z pierwszych rzędów zdecydowało się na skinięcie głową. Reszta milczała, czekając, co będzie dalej. – Najlepiej zobaczyć to na przykładzie. – Korba odszukał wzrokiem Maksa. – Barski domknij żaluzje do końca. A ty, Sylwek zacznij kręcić... hmmm... korbką.


Tam i z powrotem

Maks znów podszedł do okna, lecz zanim wykonał polecenie, wyjrzał na zewnątrz. Po burzy nie było nawet śladu, ale z jego wzrokiem wciąż było coś nie tak. Gdy patrzył w niebo, na siatkówce oka pozostawał świetlny refleks. Plamki, kropki, większe i mniejsze, jakby wypalone od wpatrywania się w słońce. Jedna z tych plam miała nawet inny kolor, zielony, pozostałe były szare i niemal przezroczyste. Barski odczuł niepokój. Miał nadzieję, że te plamy znikną same, bał się iść do lekarza. – Barski, nie śpij, zasłoń okna – powtórzył fizyk. – A ty Sylwek, kręć. Co jak co, ale kręcić to ty chyba potrafisz... W klasie znów zrobiło się wesoło. Maks nie był w stanie dojrzeć wyrazu twarzy Wrony, ale mógł się założyć, że Sylwek pała teraz żądzą mordu. – Co jest Wroński? Czemu nie kręcisz? – Korba podszedł do biurka i przyjrzał się z bliska poczynaniom ucznia. – Bo, panie psorze, chyba się... korba urwała... Maks dałby głowę, że w głosie Sylwka słyszy nieukrywaną satysfakcję. Wyglądało na to, że chłopak dopomógł korbce w tym nieszczęśliwym wypadku. – Nic się nie urwało. – Nauczyciel odsunął Wrońskiego od maszyny, nachylił się nad nią i coś przy niej pomajstrował. – Teraz będzie dobrze, ale tym razem kręcić będzie Maks. A ty, Wrona... na mój sygnał będziesz odsuwał od siebie te dwa pręciki z kulkami. W ten sposób klasa zobaczy, jak wydłuża się i skraca iskra wyładowania... Maks z ociąganiem podszedł do biurka. Takiego wyróżnienia to akurat nie chciał. Wyszło na to, że Sylwek nie potrafi poradzić sobie z prostą czynnością, a on ma go zastąpić. Fizyk chyba nie zdawał sobie sprawy, że w ten sposób wbijał ostatni gwóźdź do trumny Barskiego. – Nie żyjesz, Maks, po lekcjach na boisku... stłukę cię na kwaśne jabłko – wysyczał Wrona. Barskiemu przebiegły ciarki po plecach. – Śmiało, kręć chłopcze! – zachęcał Korba. – Kręć, właśnie tak!

11


Tomasz Duszyński

12

Maks zdębiał. Tak naprawdę zdążył jedynie podejść do urządzenia i chwycić korbę. Nie ruszył nią nawet na milimetr. Mimo to wszyscy usłyszeli głośny trzask i zobaczyli niebieską nitkę wyładowania pomiędzy dwiema kulkami. – Sylwek, przesuń te dwa druty i oddal kulki od siebie... Wroński zawahał się, ale chyba bardziej bał się posądzenia o tchórzostwo niż porażenia prądem, bo posłuchał. Maks tymczasem stał z szeroko otwartą buzią i wpatrywał się w to dziwne zjawisko. Miał nawet powiedzieć, że przecież on korbką nie rusza, ale wydało mu się to głupie. W tym samym momencie niebieski zygzak wyładowania stał się grubszy, a w pomieszczeniu rozległ się głośny syk. Korba jednak nie zwrócił na to uwagi, stał odwrócony tyłem do urządzenia i tłumaczył uczniom działanie maszyny elektrostatycznej. – Weź lepiej się od tego odsuń, Sylwek – ostrzegł Barski. Patrzył na urządzenie z coraz większym przerażeniem. Jak na jego nos zaczynało za bardzo drżeć i wibrować. W dodatku w powietrzu czuć było drażniący zapach. – Masz cykora, to sam się odsuń – warknął Wrona. Słowa Maksa, nie wiedzieć czemu, zawsze działały na niego jak płachta na byka. – W porzo. Niech ci będzie! – Maks wzruszył ramionami. – Pewnie, że się odsunę! Miał już tego wszystkiego dość. Poczuł taką złość, że mało brakowało, a zdzieliłby Sylwka po łapach. Zbyt wiele spadło na niego dzisiejszego poranka. Wypuścił korbę z dłoni, ale to tylko pogorszyło sprawę. Wrona nagle wrzasnął, jakby go obdzierano ze skóry. Włosy na głowie stanęły mu dęba. W powietrzu rozległ się kolejny donośny trzask. Iskra wyładowania rozbłysła, oświetlając pulsującym fleszem całą klasę. Zadrżała, napęczniała, a po chwili nie wiedzieć czemu przeskoczyła z metalowych kulek na dłonie Sylwka. Chłopak otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, nie wydobył jednak z siebie nawet słowa. Barski nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Niebieskie zyg-


Tam i z powrotem

zaki wyładowań przeskakiwały pomiędzy zębami Sylwka, tak samo jak wcześniej pomiędzy kulkami w maszynie elektrostatycznej. W klasie z blisko trzydziestu gardeł wydobył się okrzyk przerażenia. – Jak w „Gwiezdnych Wojnach”, Lord Vader – szepnął mimowolnie Maks. – Co się dzieje?! – wrzasnął Korba. Fizyk skoczył pomiędzy Sylwka i Maksa i z całej siły pociągnął ich do tyłu. Zrobił to w ostatniej chwili. Maszyna elektrostatyczna ponownie zadrżała. W powietrzu rozległ się donośny trzask, a potem w huku i dymie, urządzenie rozpłynęło się w powietrzu. ‹‹›› Takie lekcje, chcąc nie chcąc, przechodzą do historii. Opowiada się o nich latami na długich przerwach albo w okienkach pomiędzy zajęciami. Błyskawicznie urastają do rangi szkolnej legendy. Tak samo jak jej bohaterowie. Barski jednak dałby wiele, żeby nie być „bohaterem” owej historii. Nie trudno się domyślić, że zajęcia z fizyki były pierwszą i ostatnią lekcją tego dnia. No, może nie dla Sylwka i Maksa. Ich czekała jeszcze życiowa lekcja udzielona na dyrektorskim dywaniku. Można było się spierać, czy nie jest gorsza od przygody z maszyną elektrostatyczną. – Najpierw kłótnia na lekcji, a potem to... – Dyrektor Kozowska nie musiała specjalnie się wysilać, żeby zrobić groźną minę. Zmarszczki na jej czole ułożyły się w literki V, a brwi uniosły się niebezpiecznie w górę. Każdy wiedział, że w takich chwilach lepiej zejść jej z drogi. Tylko że ani Maks, ani Sylwek nie mieli na to najmniejszych szans. Musieli przetrwać bezpośredni atak. – Co zrobiliście z maszyną elektrostatyczną? Pan Korba próbuje was bronić, ale nie uwierzę, że ot tak wyparowała sobie z pracowni! – Ale ona naprawdę wyparowała – wyrwał się Maks, zaraz jednak tego pożałował. – To znaczy... nie wiem, co się z nią stało. Nie mam pojęcia.

13


Tomasz Duszyński

14

– Wroński, a może to twoja sprawka? Taki niewinny żarcik? Trochę dymu i kolejna heca? – W nic mnie pani nie wrobi. – Sylwek wyszczerzył zęby i spojrzał kpiąco na Barskiego. – To nie ja stałem najbliżej maszyny. Poza tym, jak bym ją wyniósł? Pod koszulą? – Nie bądź taki mądry, Wroński! Głos dyrektor Kozowskiej niebezpiecznie zbliżył się do górnych rejestrów. Mało brakowało, a pierwszą jej ofiarą byłaby szklanka, która żałośnie zabrzęczała na stole. Maksowi przemknęło przez myśl, że gdyby teraz naczynie znikło, na pewno nie byłby w stanie się z tego wszystkiego wyplątać. – Twoje oceny, Wroński, mówią same za siebie! Wszystko wskazuje na to, że powtórzysz ten rok! Sylwek zamilkł. Jego policzki pokryły się purpurą. Opuścił oczy i wpatrzył się w swoje buty. – A ty, Barski? Można się było po tobie spodziewać więcej! Nie jesteś orłem ani tym bardziej sokołem w nauce – Kozowska zachichotała ze swojego żartu. – ale nie sądziłam, że zrobi się z ciebie łobuz! Ciekawe, co na to powiedzą twoi rodzice? Maks próbował przełknąć kulę, która nagle urosła mu w gardle. Nic z tego. Była twarda, a w dodatku napęczniała do rozmiarów piłki koszykowej i jakby tego było mało, powodowała poważne problemy z oddychaniem. – Tak! – Kozowska kontynuowała, widząc, że jej przemowa odnosi zamierzony skutek. – Jeszcze jeden wybryk Wroński i zostaniesz wydalony ze szkoły! A co do ciebie, Barski, chcę widzieć twoich rodziców jutro w szkole, u mnie w gabinecie. Co więcej, do jutra maszyna elektrostatyczna ma się znaleźć w pracowni pana Korby! Zrozumiano? Słowom dyrektorki odpowiedziała głucha cisza. Sylwek wciąż wpatrywał się w buty, a Maks jeszcze nie uporał się z tkwiącą w gardle piłką. – No! – Kobieta znów zmarszczyła groźnie brwi. – Teraz możecie iść! I radzę wziąć sobie moje słowa do serca... ptaszynki...


Tam i z powrotem

Echo słów dyrektor Kozowskiej towarzyszyło im nawet za drzwiami gabinetu. Maks dopiero na korytarzu odzyskał kontrolę nad przełykiem i głośno odkaszlnął. – Tutaj cię nie spiorę, Barski, bo mnie wywalą z budy – wydusił z siebie Sylwek. – Ale na osiedlu miej oczy dookoła głowy. Dostaniesz i za to porażenie prądem i za moje kłopoty u dyry. Maks miał coś odpowiedzieć, ale zrezygnował. Wiedział, że Sylwka nie udobrucha. Na jego miejscu też pewnie pałałby żądzą zemsty. Co jednak mógł na to wszystko poradzić? Przecież sam nie miał pojęcia, co się wydarzyło w pracowni. Cały ten dzień był jedną wielką katastrofą. Najpierw piorun, potem maszyna elektrostatyczna, a teraz dywanik u dyry. Pretensje Wrony były uzasadnione. Maks przyczynił się do jego kłopotów i miał tego pełną świadomość. Westchnął ciężko, nie pozostało mu nic innego, jak wziąć sobie do serca usłyszaną radę. Gdy wychodził ze szkoły, rzeczywiście miał oczy dookoła głowy. ‹‹›› Powroty ze szkoły do domu bywają czasem ciężkie. Dzisiaj Maks doświadczył tego na własnej skórze. Zatrzymał się pod swoim blokiem i spojrzał w okna na pierwszym piętrze. W mieszkaniu nikogo nie było. Akurat z tego się ucieszył. Postanowił, że najpierw wszystko dobrze przemyśli, zanim zdecyduje się na szczerą rozmowę z rodzicami. W całej uczniowskiej karierze Maksa po raz pierwszy mieli przyjść do szkoły na dyrektorskie wezwanie. Nie trzeba mieć bujnej wyobraźni, by przewidzieć, jak zareagują na tę nowinę. Matka zawsze robiła aferę, gdy przynosił ze szkoły tróję, lepiej było nie myśleć, co będzie teraz. Być może szesnastolatek nie powinien z tego powodu histeryzować, ale Maks jakoś miał dosyć duże poczucie obowiązku. Na szczęście wyrok został odroczony na kilka godzin. Mama pracowała dziś na drugą zmianę w centrum handlowym, wracała późnym wieczorem. Podobnie tato, lekarz. Spędzał więcej czasu z pacjentami niż z własną rodziną. Po raz pierwszy w życiu Maks cieszył

15


Tomasz Duszyński

16

się, że ma tak zapracowanych rodziców. Ruszył wolno w stronę klatki schodowej. Zastanawiał się intensywnie, jak poradzić sobie z wszystkimi problemami, które tak nieoczekiwanie zwaliły się na jego głowę. – Barka! Czekaj, Barka! Maks przystanął, słysząc ksywę, której zresztą nie cierpiał bardziej niż rozgotowanego szpinaku. Obejrzał się przez ramię. Mateusz Krochmal pędził w jego stronę na swoim góralu. Kilka chwil później zahamował tuż obok z głośnym piskiem opon. – I jak? Kozowska dała wam popalić? – wysapał. – A co, szukasz taniej sensacji? – Maks nagle się zezłościł. Być może musiał wyładować na kimś emocje po całym dniu porażek. Mateusz zresztą sam się o to prosił. Niby najlepszy kumpel, a z marszu próbował wytrącić go z równowagi. Po kim jak po kim, ale po przyjacielu oczekuje się wsparcia, a nie rozdrapywania ran i w dodatku posypywania ich solą. – Jak chcesz, to ci u niej załatwię wizytę. Sam zobaczysz, jak jest... – Hej, stary nie wkurzaj się. Złość piękności szkodzi. – Mateusz chyba się zawstydził, poklepał Maksa uspokajająco po ramieniu. – Mogę ci jakoś pomóc? – Wreszcie gadasz do rzeczy, Mat. – Barski opanował nerwy, zdał sobie sprawę, że zareagował zbyt ostro. W końcu Krochmal niczemu nie był winien. – Dzięki, ale z tą sprawą będę musiał poradzić sobie sam. – Powinieneś dać trochę na luz, Maks. – Krochmal spojrzał na niego z troską. – Skoczymy do budy Waldiego na "Najeźdźców z kosmosu". Rozwalisz kilka statków i od razu poprawi ci się humor. – Nie. – Barski skrzywił się, znów popatrzył w okna swojego mieszkania. – Nie mam na to teraz zajawki. Muszę przemyśleć kilka spraw. Rodzice dostali wezwanie do dyry, muszę im jakoś to sprzedać. – Oj, ostro. – Mateusz zagwizdał cicho pod nosem. – Współczuję ci. Są teraz w domu? – W pracy. – Maks podrapał się po głowie. – Wrócą wieczorem. – To co będziesz robił w chacie? Rozpaczał? Mówię ci, chodź ze mną. Może wpadniemy na pomysł, jak udobruchać twoich starych?


Tam i z powrotem

– Może i racja? – Maks zawahał się. Pomysł Krochmala nie był taki zły. W najbliższych dniach i tak prawdopodobnie czekał go szlaban. Może powinien wykorzystać ostatnie chwile wolności i trochę się rozerwać. – Hej, Barka, Gamersi się nie poddają. Może dzisiaj pobijesz rekord. Ostatnio byłeś blisko. – Zachęcał kumpel, a Maksowi przyszło do głowy, że takiego kuszenia nie powstydziłby się sam diabeł. – Dobra, stary. Zestrzelimy kilku Drakka i wrócę do domu. – Wypowiadając te słowa, chłopak czuł się tak, jakby właśnie podpisał cyrograf. – No! To rozumiem. Twardym trzeba być, Barski... – Krochmal wyszczerzył zęby. – Nie miętkim – dokończył Maks i obaj zarechotali, czując jak dosłownie spływa z nich napięcie. ‹‹›› 17

Buda Waldiego stała pośrodku osiedla, obok sklepu spożywczego i placu zabaw. Był to zwykły blaszak, na którym właściciel koślawymi literami napisał – "Salon gier". Maks, Mateusz i kilku chłopaków ze szkoły przychodzili tu od dawna. Co prawda, każdy z nich miał w domu Playstation i Xboxy, ale w tych starych, wielkich maszynach ustawionych pod zakurzonymi ścianami było coś magicznego. Kineskop, wajcha, którą trudno było nazwać dżojstikiem, i kilka ogromnych przycisków, służących jedynie do bezustannego strzelania. Poza tym ten zapach – mieszanina kurzu i rozgrzanych do czerwoności obwodów. Niezapomniane wrażenia i jedyny w swoim rodzaju klimat. Nie dało się tego porównać z niczym innym. Chłopaki po prostu połknęli bakcyla. Blaszak z zewnątrz wyglądał niepozornie. Każdy, kto wchodził do środka, dziwił się, że w małym pomieszczeniu udało się upchnąć Waldiemu tak wiele automatów. We wnęce, po prawej stały dwa zakurzone flipery, a obok zręcznościówki, na których grały tylko dzieci;


Tomasz Duszyński

18

Pac-man, Bruce Lee i Donkey Kong. Maks i jego paczka upatrzyli sobie jednak coś zupełnie innego – strzelankę z prawdziwego zdarzenia. Przyciągała wzrok od razu. Wielka szafa, z migającym ekranem, na którym pojawiały się żółte napisy i ogromny statek-matka, oczywiście Obcych. Space Invaders Special Edition, czyli "Najeźdźcy z kosmosu, edycja specjalna". Maksowi nawet teraz mocniej zabiło serce, gdy zobaczył migającą planszę gry. Ta wersja różniła się nieco od oryginalnej gry arcade zaprojektowanej przez Japończyków. Przeciwnicy nie przypominali tu ośmiornic i kałamarnic jak w oryginale. To akurat Maksowi się podobało. Prawdziwe statki i niszczyciele, a przede wszystkim bezustanne strzelanie do napastników przeprawiały go o przyjemny dreszcz. – Dzisiaj ja stawiam! – zaofiarował się Krochmal. – Ty się nakręć na finał. To jest twój dzień. Masz pobić rekord! – W porządku. – Maks złączył palce dłoni i zatoczył nimi obszerne koło, próbując rozgrzać nadgarstki. Nie spuszczał automatu z oczu. Dużo słyszał o wizualizacji, skoncentrowaniu się na celu. Teraz Barski wyobraził sobie, że jego statek kosmiczny jest zwinny i szybki jak żaden inny. A każdy strzał z bojowych laserów dosięga wroga. – Wymieniłem na żetony! – Krochmal błyskawicznie wrócił z kasy. Wcisnął Barskiemu małe, żelazne krążki. – Wystarczą chyba dwa? Pierwszy na rozgrzewkę, drugi na finałową bitwę? – Aleś rozrzutny... – zakpił Maks. – Wystarczy mi jeden. Dzisiaj damy im wycisk! – Czuł ogromną motywację. Postanowił sobie, że w tym feralnym dniu przynajmniej jedna rzecz mu się uda. – To rozumiem. – Krochmal aż klasnął w dłonie z podziwu. – Będę ci kibicował! – Nie. – Maks nagle zmienił zdanie. – Pierwsze poziomy zagramy w teamie. Ja steruję, ty strzelasz. – Super! Czyli rozgrzewka! – Mateusz podskoczył z radości. – Nie zawiodę cię. Będę naparzał, aż mi paluch odpadnie. – Lepiej, żeby tak było – powiedział groźnie Barski. – Skoncentruj się!


Tam i z powrotem

Przyjaciele podeszli do automatu. Maks znów uśmiechnął się na jego widok. Pocałował kciuk, a potem przycisnął go do ekranu, przystawiając go w sam środek napisu Space Invaders. To był rytuał, po którym wszyscy go rozpoznawali. – Dzisiaj dam wam popalić – szepnął i wrzucił żeton do otworu. Z głośników popłynęła obłędna muzyczka. Po chwili dołączył do niej dźwięk salwy z lasera i sygnał oznajmiający rozpoczęcie rozgrywki. Maks zawsze w takiej chwili czuł mrowienie wzdłuż kręgosłupa. – Tak! O tak! – wydarł się Krochmal. – Daj im popalić, Gromowładny! – Że co? – Barski zawahał się. Dłoń omsknęła mu się ze sterownika. Mało brakowało, a pierwsze statki nieprzyjaciela spaliłyby go na popiół. – No... daj im popalić. – Mateusz skrzywił się. Chyba z opóźnieniem próbował ugryźć się w język. – Jak mnie nazwałeś? – Barski stracił całą ochotę do gry. Sterował statkiem odruchowo, unikając jedynie kontaktu z jednostkami nieprzyjaciela. – Oj, wymskło mi się. – Krochmal bał się spojrzeć mu w oczy. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. Nie odrywał za to wzroku od ekranu. – To... Bo to twoja nowa ksywa, Gromowładny. Uważam, że jest ekstra. Barski przygryzł wargi. Przechlapane, jak on się pojawi jutro w szkole? Wszystkie wydarzenia dzisiejszego dnia wróciły w jednym błysku. Przytłoczyły go niczym kilkutonowy głaz. Krochmal uderzył w czułą nutę, w sprawę, która nie dawała Maksowi spokoju od dłuższego czasu. Oddalał wcześniej od siebie to pytanie, ale wracało niczym bumerang. – Naprawdę myślisz, że to przeze mnie? To porażenie prądem Sylwka... – A nie? – Mateusz nieprzerwanie operował guzikiem odpowiadającym za działka statku. Chyba nie zauważył rozterki kolegi. – Co wtedy myślałeś? Chciałeś, żeby poraziło Wronę prądem? Przyznaj, wściekłeś się na niego?

19


Tomasz Duszyński

20

– Nie! – Maks oburzył się, choć w głębi duszy zastanawiał się, czy Krochmal nie ma racji. – Nie życzyłem mu nagłej i gwałtownej śmierci, jeśli o to pytasz. – Z mojej perspektywy wyglądało to inaczej. – Mateusz zawsze walił prawdę prosto w oczy. Teraz też się nie hamował. – Powiedziałeś mi wcześniej o tym piorunie, że uderzył blisko ciebie... nie ściemniałeś? – Nie, nie ściemniałem, dlaczego pytasz? – Barski nie potrafił ukryć rozgoryczenia. – Bo wiesz... – Krochmal zawahał się – mam teorię. – Ty i te twoje teorie! – Maks wykorzystał przerwę w grze, by spojrzeć prosto w oczy kolegi. – Co żeś znowu wymyślił? – Pamiętasz Spidermana albo tego Daredevila? – Krochmal szeptał teraz konspiracyjnie, nawet rozejrzał się wokół, czy nikt ich nie podsłuchuje. – Mieli super zdolności, bo jednego ugryzł pająk, a inny wpadł do beczki z toksynami. A co, jeśli ty też tak masz? – Spadaj, gadasz głupoty. – Barski szturchnął kolegę barkiem. W ten mało delikatny sposób dał mu znać, że rozpoczynają kolejną rozgrywkę. Nie szło im najlepiej, zdążyli już stracić dwa statki. – To nie komiks, tylko życie. Poza tym Daredevil to raczej wzrok stracił od toksyn, a nie zyskał jakieś specjalne zdolności! – Może i tak... Ale zrób coś dla mnie... spróbuj... – Co? Co mam spróbować? – Barski znów się zdekoncentrował. Kolejny statek uległ dezintegracji. – No, wkurz się. – Krochmal przestał zwracać uwagę na grę. – Nawet na mnie! Wkurz się i walnij błyskawicą albo prądem. – Głupi jesteś? – Maks czuł, że policzki palą go żywym ogniem. Zrobiło mu się przykro. Najchętniej zapadłby się pod ziemię. – Zupełnie ci odwaliło! GAME OVER – oznajmiła maszyna. Ostatni statek został zdezintegrowany w ognistym obłoku. Nie przebrnęli nawet drugiego poziomu. – Sorki, rozproszyłem cię i głupoty gadam. – Mateusz chyba wreszcie zauważył, że się zagalopował.


Tam i z powrotem

– Nie, to był mój błąd – odpowiedział grobowo Maks. – Zagramy jeszcze raz. – W porządku – ucieszył się Krochmal. – Ale tym razem tylko popatrzę. – Jak chcesz – zgodził się Barski i wrzucił drugi żeton. Zaczął z dużym animuszem. Sprawnie i gładko. Nadgarstki i palce był już rozgrzane poprzednią, nieudaną rozgrywką. Co więcej, przegrana podrażniła jego dumę. Chciał w ten sposób odreagować. Odpadnięcie na drugim poziomie nie było godne miana prawdziwego Gamersa. Statki Drakka ustawiały się w rzędzie, na górze ekranu. Zwykle atakowały pojedynczo, strzelając z rzadka i najczęściej niecelnie. Teraz jednak Maks zauważył, że dzieje się coś dziwnego. Już na drugim poziomie umiejętności przeciwników wydawały się większe niż zazwyczaj. Barski dwoił się i troił, tymczasem statki Drakka obierały taktykę, z którą do tej pory się nie spotykał. – Hej, znowu cię rozwalili – zmartwił się Krochmal, kręcąc z niedowierzaniem głową. Maks nie odpowiedział. Nie chciał się rozpraszać. Czasem rzeczywiście miał wrażenie, że te automaty do gry są inteligentniejsze, niż się wydawało. Można było je posądzić o to, że mają swoją własną, złośliwą osobowość. Barski czuł się czasem tak, jakby grał z żywym przeciwnikiem, jakby maszyna wiedziała, że Maks rzuca jej wyzwanie i za wszelką cenę starała się wygrać. – Świetnie! – wrzasnął Krochmal. Barski wyczuł, że za plecami pojawiła się spora grupka dopingujących go obserwatorów. Nie poddawał się, było trudniej niż zwykle, ale wiedział, że jeśli dzisiaj nie poradzi sobie z tą grą, to nie uda mu się to nigdy. – Poziom ósmy! – zaanonsował Mateusz, jakby był konferansjerem na zawodowym ringu bokserskim. Dzieciaki w blaszaku Waldiego zaczęły miarowo uderzać w dłonie. W salonie robiło się naprawdę gorąco.

21


Tomasz Duszyński

22

Najeźdźcy z kosmosu dwoili się i troili. Gdyby ktoś zapytał Maksa, pewnie powiedziałby, że maszyna gra nie fair. Statki odłączały się od szeregu i atakowały go dwiema liniami, z lewej i prawej strony. Promienie laserów były szybkie niczym błyskawice. Sama rozgrywka trwała już blisko pół godziny. – Nie poddawaj się, Maks! – Krochmal darł się przyjacielowi do ucha, nie mogąc opanować emocji. – Podobno po stu tysiącach punktów wcielasz się w pilota statku Drakka! Zacznie się zupełnie inna gra! Barski zaśmiał się w duchu. Legendy salonów gier. Krążyły między dzieciakami, przekazywane z ust do ust, z rocznika na rocznik. W tych opowieściach zawsze jeden znajomy drugiego znajomego miał kolegę, który był świadkiem, jak jego kolega przeszedł całą arcytrudną grę. Bajki. Maks co prawda zupełnie nie dawał im wiary, ale w głębi jego duszy tliła się jakaś iskierka nadziei. Chyba i on chciał, żeby jego trud został doceniony, żeby koniec Najeźdźców go zaskoczył. Tym bardziej, że z upływem czasu, szło mu coraz lepiej. – Dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy, zaraz pojawi się statek-matka! Barski musiał przyznać w duchu, że Krochmal byłby niezłym komentatorem sportowym. Rzeczywiście, czekało go teraz ostatnie, decydujące starcie. W tego typu grach na końcu najważniejszego etapu zawsze pojawiał się Boss. Największy, najzwinniejszy i najlepiej uzbrojony przeciwnik. Jego jedynym zadaniem było zniszczenie gracza, upokorzenie go i wybicie z głowy kolejnych prób bicia rekordu. Maks przerobił to już trzykrotnie. Statek-matka w Space Invaders zdążył mu napsuć krwi i niemal całkowicie zniechęcić. Chłopak wszystkie trzy starcia przegrał z kretesem, dzisiaj jednak miał zamiar zakończyć złą passę. Wiedział, że zrobi wszystko, by wygrać. – Do trzech razy sztuka, za czwartym się udaje! – powiedział głośno i w tym momencie, jakby na zawołanie, na ekranie pojawił się ogromny kolos. Lśnił arsenałem bojowych laserów i wyrzutni rakiet naprowadzających. Robił naprawdę niesamowite wrażenie. – Masakra! – krzyknął ktoś za plecami Barskiego. Jakaś dziewczyna pisnęła, jakby zobaczyła gigantyczną mysz.


Tam i z powrotem

– Cisza! – zakomenderował Krochmal. – Dajcie mu się skupić! Barski, gdyby był w stanie, pewnie odwdzięczyłby się koledze, choćby słowem. Jednak kilka rakiet bojowych, które błyskawicznie popędziły w jego stronę, nie dawało mu czasu na rozmyślania. W tej chwili oprócz ekranu, migających pikseli i wybuchów laserów nie istniało dla niego nic więcej. Niszczyciel Drakka mimo swoich rozmiarów przemieszczał się błyskawicznie na ekranie monitora. Zmuszał tym samym stateczek Maksa do uskoków i manewrowania na granicy bezpośredniej kolizji. Zderzenie z polem siłowym statku-matki mogło się skończyć dla Barskiego tragicznie. Chłopak pamiętał bardzo dobrze swoje poprzednie próby. Prawdę mówiąc, były mizerne, jak dotąd nie poznał słabych punktów niszczyciela. Jedyne, na co było go stać, to rozpaczliwe uniki przed rakietami i zderzeniem czołowym. Wiedział, że tym razem, jeśli naprawdę zamierza wygrać tę bitwę, musi przystąpić do ataku. – Jak się do ciebie dobrać? – Maks wyszeptał to niczym zaklęcie. W tej samej chwili dostrzegł ruchomy luk nad dziobem niszczyciela. Wcześniej nie zwrócił na niego uwagi. Przemyślnie ukryty właz otwierał się co jakiś czas, wypuszczając z brzucha giganta śmiercionośne rakiety. To jest to, powiedział w duchu chłopak. Wykonał niebezpieczny manewr, zbliżając się do lewej krawędzi ekranu, tuż przy burcie przeciwnika. Naraził się w ten sposób na zgniecenie, ale wyczekał na odpowiedni moment. Uskoczył w bok, grzejąc z lasera ile sił w palcach w otwarty luk rakietowy. Statek-matka zadrżał zupełnie zaskoczony. Pole siłowe z lewej burty wyłączyło się na moment, co Barski umiejętnie wykorzystał, posyłając kolejną serię w słaby punkt. Ta taktyka okazała się strzałem w dziesiątkę. Niszczyciel, pozbawiony niewidzialnej osłony, momentalnie stał się bezbronny. Wystarczyło posłać jeszcze jedną, celną serię, co Maks skwapliwie uczynił, wykonując manewr ślizgu wzdłuż dolnego pola ekranu. Okrzyki tryumfu za plecami Barskiego przypominały gromkie "hura" po strzeleniu gola przez polską reprezentację. Maks chciał coś powiedzieć, ale wtedy monitor pojaśniał, napęczniał, a potem rozbłysł oślepiającym błyskiem niczym wybuch supernowej.

23


Tomasz Duszyński

24

– You are the best! – zakomunikowała metalicznie maszyna. – Jesteś de beściak! – Mateusz przetłumaczył odruchowo, policzki wciąż miał czerwone z emocji. – Wygrałeś Maks! Wygrałeś, ale co teraz? Na ekranie znów coś się działo. Błysk wygasał stopniowo, a zza niewyraźnej mgiełki zaczęły się wyłaniać napisy. Po chwili wszyscy zobaczyli księgę rekordów, w której, co nie dziwne, blisko połowa wpisów należała do Barskiego. – I nic! – Maks wzruszył ramionami. – Nie ma ukrytego poziomu ani żadnej drugiej części. Tylko wpis... – Jak to tak? Wpis? – Krochmal wciąż nie mógł w to uwierzyć. – Tylko wpis?! – Sam widzisz – powiedział Maks. – Bania – jęknął Krochmal i poklepał kolegę po plecach. – Popatrz na to jednak z drugiej strony, przynajmniej najlepszy wynik będzie zawsze twój. – Nie sądzę! Wszyscy obrócili się w stronę źródła głosu. To był Sylwek Wroński. Roztrącił tłum gapiów i ruszył wprost na Barskiego. Najprawdopodobniej od początku obserwował rozgrywkę, czekał tylko na odpowiednią chwilę. – Zjeżdżaj, Barski, wielorybie. Ta wygrana należy się mi. Maks stracił oddech, gdy łokieć Wrońskiego wwiercił mu się w żebra. Ból był mocny i przenikliwy, nie dawał szansy na jakikolwiek protest. Powietrze wyleciało ze świstem z jego płuc i najwyraźniej nie miało zamiaru wrócić. To uderzenie całkowicie sparaliżowało chłopaka, mógł jedynie bezsilnie patrzeć na to, co robi Sylwek. Wrona w tym czasie zbliżył się do automatu i wpisał swoją ksywę w księdze rekordów: SYLW. Jedynie Mateusz zachował resztki zimnej krwi. Próbował powstrzymać Wronę, łapiąc go za rękę, ale było na to za późno. Maks zobaczył niczym na zwolnionym filmie, jak palec Sylwka opada na przycisk potwierdzający polecenie, a na monitorze na pierwszym miejscu księgi rekordów pojawia się nowy zwycięzca.


Tam i z powrotem

– Krochmal – wycharczał Barski, próbując się wyprostować. Z trudem przyszło mu pokonanie palącego bólu w żebrach. – Nie warto, to tylko inicjały... sam... on by tego nie wygrał. Jest na to za... Barski nie dokończył. Automat do gry zadrżał, wydał przeciągły ogłuszający dźwięk, przypominający syrenę statku i zgasł. Po prostu się wyłączył. – Co tu się dzieje? – Waldi, właściciel salonu pojawił się wśród nastoletnich klientów niczym duch. Wywołał tym jeszcze większe poruszenie. – Bijecie się i w dodatku zepsuliście maszynę! – Nie. – Krochmal gwałtownie zaprotestował. – Ona się sama wyłączyła. Naprawdę, proszę pana! – Wynocha mi stąd! – Waldi nie dał się przekonać. Był czerwony na twarzy i widać nie miał ochoty na żarty. – Wynocha i nie pokazywać mi się tutaj dzisiaj! Większość gapiów posłuchała z ociąganiem. Każdy miał ochotę na ciąg dalszy. Takie historie nie zdarzają się co dzień. Maks wiedział, że już jutro w szkole będą mieli o czym opowiadać. Legendy o pokonaniu statku-matki w "Najeźdźcach z kosmosu" będą przekazywane z ust do ust. Pewnie w tych opowieściach znajdzie się i miejsce dla mitycznego drugiego poziomu gry lub specjalnego trójwymiarowego filmu, który oglądać mogą tylko zwycięzcy i świadkowie jego tryumfu. – Co ja powiedziałem? – Waldi szturchnął maszynę, jakby wciąż miał nadzieję, że to tylko jej chwilowa niemoc. – Wynocha! Krochmal widać nie miał zamiaru czekać, aż właściciel salonu podejmie bardziej drastyczne środki, złapał Maksa za ramię i pociągnął w stronę drzwi. – Lepiej się zmywajmy – powiedział. – Nic tu po nas, a wygląda na to, że Wrona dalej szuka zaczepki. – A co? Odebranie rekordu mu nie wystarczyło? – Maks popatrzył buńczucznie na Sylwka. Nie był pewny, czy on sam nie ma ochoty na konfrontację z Wroną. Miał dość tego uśmieszku tryumfu, który nie schodził z twarzy chłopaka. Sylwek zebrał się do wyjścia ostatni,

25


Tomasz Duszyński

26

z wysoko uniesioną głową, jakby go nie wyrzucili, a tylko znudziło mu się towarzystwo. – Daj spokój. – Krochmal pociągnął nosem. – Kto wie, co mu po łepetynie chodzi. Nie chcę, żebyś dał się sprowokować. Mateusz przeciskał się w tłumie wychodzących dzieciaków, ale nagle stanął jak wryty. Przejście zatarasował niesamowicie wysoki i chudy osobnik. Ubrany był w długi sięgający ziemi płaszcz. Na głowie miał brązowy, głęboko naciągnięty na czoło kapelusz, który niemal całkowicie zasłaniał twarz. – Który... z wy... z was... który SYLW?! Oddech mężczyzny był chrapliwy. Mówił z dziwnym akcentem, jak cudzoziemiec powoli dobierający właściwe słowa. Wyglądał na rozgorączkowanego. – Ten z tyłu, z blond czupryną. – Krochmal wskazał palcem za siebie na Wrońskiego. – Pan się przesunie, chcemy wyjść. – Aha. Tak... tak. Mężczyzna szybko otaksował wychodzących. Jego twarz pozostawała w cieniu, mimo to Maks zauważył, że zabłyszczały mu oczy, gdy dostrzegł Sylwka. Obcy odsunął się po chwili, co dziwne – nie wszedł do środka, tylko zbiegł ze schodów i szybko podążył alejką w stronę parkingu. – Dziwny koleś... – szepnął Krochmal, gdy wreszcie wyszli z salonu. Obejrzał się za siebie, starając się wybadać, czy Wroński za nimi nie idzie. Widać jego obawy się potwierdziły, bo dodał lekko drżącym głosem: – Mamy problem, lepiej się zmywać! – Stój, Barski, cykorze, jeszcze z tobą nie skończyłem! Maks zatrzymał się. Wiedział, że nie ma sensu uciekać przed Sylwkiem. Prędzej czy później będzie musiał stanąć z nim twarzą w twarz. Poza tym czuł, że muszą sobie wyjaśnić kilka spraw. Normalnie nigdy by się do tego nie przyznał, ale odebranie rekordu bardzo go zabolało. Co prawda bał się Wrońskiego, ale coś w środku, w głębi duszy nie dawało mu spokoju. Wiedział, że nie będzie mógł jutro spojrzeć w lustro, jeśli teraz po prostu zwieje.


Tam i z powrotem

– Nie uciekam – warknął. Miał nadzieję, że jego głos brzmi wystarczająco stanowczo. – Tchórzem można nazwać tego, kto przywłaszcza sobie czyjeś zasługi. Pewnie robi to, bo wie, że sam jest za słaby, żeby coś w życiu osiągnąć. Wydawało się, że Wrońskiego przez chwilę zamurowało. Analizował słowa, stojąc naprzeciw Maksa i Krochmala na szeroko rozstawionych nogach. Wyglądał tak, jakby z wysiłku miał mu eksplodować mózg. W końcu połączył wszystkie wyrazy i dotarło do niego ich znaczenie. – Masz za swoje, to kara była. – Maks... – Krochmal mówił to półgębkiem, na tyle dyskretnie, by nikt nie go nie usłyszał oprócz przyjaciela. – Jak będzie cię bił, to wkurz się. Mówię ci, wkurz się na niego i poraź prądem... Barski być może w innej sytuacji potraktowałby to jako dobry żart, ale teraz nie było mu do śmiechu. Wiedział, co zaraz się wydarzy, nie musiał być jasnowidzem. Sylwek po prostu spierze go na kwaśne jabłko, a potem zrobi z niego szarlotkę. Maks spocił się jak mysz, ale nie miał odwrotu. Jedyne, czego pragnął, to wyjść z tej konfrontacji z twarzą, broń Boże nie mógł się rozpłakać. Wokół nich, na chodniku zdążył zebrać się spory tłumek ciekawskich dzieciaków, większość z nich chodziła do tej samej szkoły. Jeśli coś pójdzie nie tak, jutro nie będzie miał życia. Nikt nie wspomni Maksa pogromcy Invadersów, wszyscy wytykać będą palcami Barskiego, beksę, wołającego o pomoc niczym zagubiony w lesie Czerwony Kapturek. – Ten wynik osiągnąłbym z palcem w nosie, Barski... – Sylwek dalej próbował słownej zaczepki, przynajmniej na razie nie przechodził do rękoczynów. – Nie ma się co dziwić, z takim wielkim nosem... Maks nie zdążył nawet ugryźć się w język. To było od niego silniejsze, rzeczywiście miał niewyparzoną gębę. Dawał się sprowokować, choć wiedział, że igra z ogniem. Powinien był się nauczyć dyplomacji. Ojciec zawsze powtarzał mu, że z większości trudnych sytuacji można wyjść, jeśli się ruszy głową. Dlaczego nie korzystał z dobrych rad? Może był samobójcą? A może miał tak nieruchawą szyję?

27


Tomasz Duszyński

28

– Wykopałeś sobie grób, Barski... własnym jęzorem. Sylwek ruszył do przodu niczym czołg. Krochmal mimowolnie się cofnął, schodząc mu z drogi. – Nie, Wrona, tu nie chodzi o mój jęzor, tylko o twoje problemy. – Maks chciał, żeby jego głos zabrzmiał jak głos twardziela, ale nie za bardzo mu to wychodziło. Miał wrażenie, że piszczy jak dziewczynka, jakby ponownie przechodził mutację. – Może lubisz dręczyć ludzi, a może w ten sposób próbujesz zwrócić na siebie uwagę... – A ty co? Zakichany psycholog? – Sylwek uniósł pięści, wyraźnie szykował się do ataku. – Zawsze mi działałeś na nerwy. Teraz wreszcie wyjaśnimy sobie kilka spraw. Sylwek zrobił kolejny krok w stronę Maksa. Wyglądał teraz jak olbrzym z kreskówki; dobrze umięśniony, przerastał Barskiego o głowę. Mogłoby się wydawać, że jest starszy od swoich rówieśników o przynajmniej dwa lata, ale nie był. Maks mógł mieć pretensje jedynie do natury, że nie obdarzała wszystkich po równo. – Nie podchodź bliżej, Wrona, bo będziesz tego żałował! – Barski chwycił się ostatniej deski ratunku. Spanikował. Zastanawiał się, co zrobi, gdy Sylwek uderzy. Położy się na ziemi i zwinie w kłębek jak jeż, żeby nie dać się za bardzo poobijać czy zacznie uciekać. Jeden i drugi pomysł nie dawał mu zbyt wielkiej szansy na wyjście z tego z twarzą, ale trzeciego po prostu nie miał. – Patrzcie na lampę! – krzyknął Krochmal. – Błysnęło i lampa się zaświeciła! Rzeczywiście. Maks spojrzał w górę. Uliczna latarnia, znajdująca się dokładnie nad nimi przedziwnym sposobem sama się zapaliła. Tylko ona jedna, pozostałe były zgaszone. – Gro-mo-wład-ny... Gro-mo-wład-ny! Dzieciaki otaczające dwóch przeciwników zaczęły skandować nową ksywę Maksa. Barskiemu nie dodało to otuchy, wręcz przeciwnie, zbladł. To wszystko zaczynało wymykać się spod kontroli. Jaki Gromowładny? Chociaż z drugiej strony... Przynajmniej ta ksywa była lepsza od poprzedniej. Nikomu nie byłoby przyjemnie, gdyby teraz wołali na niego: gruby albo wieloryb...


Tam i z powrotem

– I co? porazisz mnie piorunem? – zawołał kpiąco Wrona. Wyglądało jednak na to, że się zawahał. – Nie wiem – odpowiedział rozbrajająco szczerze Maks. I wtedy Sylwek zdecydował się uderzyć. Barski zdążył jedynie odchylić głowę i zmrużyć oczy. Ten ułamek sekundy wydawał się trwać wieczność. Oczekiwał mocnego ciosu prosto w szczękę, nic takiego jednak nie nastąpiło. Okrzyki dzieciaków stały się dudniące i przytłumione, wydawało się, że dobiegają z bardzo daleka. Wszystko wokół Maksa nabrało dziwnego wymiaru. Ruchy jego i Wrońskiego stały się nienaturalne powolne, niczym na zwolnionym filmie. Barski poczuł, że traci władzę nad ciałem. Zupełnie tak, jakby wpadł w niewidzialną pajęczynę, która oblepiła całą jego skórę i ubranie. Każdy ruch ręką czy nogą wymagał ogromnego wysiłku. Walczył z tym ze wszystkich sił, ale z każdą upływającą sekundą miał wrażenie, że słabnie. – Ccccoooo jjjjeeeesssstttt? Nie rozpoznał własnego głosu. Był pewien, że te dwa krótkie słowa wypowiadał przynajmniej minutę. Spróbował obrócić głowę, przesunąć się w bok, żeby przerwać to, co się z nim działo. Bezskutecznie. Kątem oka dostrzegł mężczyznę. Tego samego, z którym Krochmal niemal się zderzył, wychodząc z salonu gier. Wydało mu się, że facet się uśmiecha. Po raz pierwszy wyraźnie dostrzegł jego przerażającą, wydłużoną głowę. Twarz zakończoną dziwną, przypominającą ptasi dziób, szczęką. Co dziwniejsze, ten facet jako jedyny poruszał się normalnie. Pomachał im nawet, zupełnie jakby się naigrywał. Maks z przerażeniem spostrzegł, że zaczyna się unosić w powietrzu. Próbował się czegoś złapać, wierzgnął nogami, ale jakaś siła pociągnęła go w kierunku lampy. Sylwek oderwał się także od ziemi, miał szeroko otwarte usta, jakby próbował wzywać pomocy. Barski też chciał krzyknąć, wyżalić się całemu światu, że to nie jego wina. Świat jednak zawirował, a potem Maks poczuł się tak, jakby ktoś włączył gigantyczny odkurzacz, który wessał jego i Sylwka do plastykowej, nieskończenie długiej rury.

29


Tomasz Duszyński

Stacja Alfa

30

Wewnętrzny głos mówił mu, by otworzył oczy. Maks czuł, że powinien ulec tym namowom, ale nie potrafił. Powieki były tak oporne i ciężkie, jakby ktoś zamienił je w ołów. Wiedział tylko, że leży na czymś twardym. Mogło to być równie dobrze łóżko, jak i zwykły kamień. Chyba właśnie od tej niewygodnej leżanki bolało go całe ciało. Zupełnie jak po najkoszmarniejszych zajęciach z wuefu u Kostucha. Miał wrażenie, że jego skórę przeszywają tysiące szpileczek, a mięśnie zamieniły się w pulsujące bólem supły. To nieznośne uczucie pieczenia o dziwo przywracało mu przytomność. Spróbował odetchnąć głęboko i uspokoić się, ale poczuł w nozdrzach dziwny, trudny do określenia zapach. Jakby znalazł się blisko grzejnika, z którego wydobywało się gorące powietrze. – Massana ha kum ma sik? Głos dobiegał z bliska. Maks wsłuchał się w jego melodyjną barwę. Chyba te niezrozumiałe słowa stały się impulsem, który w końcu pozwolił mu ostrożnie otworzyć oczy. Skupił wzrok na jednym punkcie. Szary metalowy sufit i równie szare błyszczące w jasnym świetle ściany. Zamrugał powiekami. Dopiero po chwili kątem oka dostrzegł jakąś postać po prawej stronie. Ostrożnie odwrócił głowę. Kapelusz, ukryta w cieniu twarz... Wspomnienia wróciły do Barskiego w jednej chwili. Próbował się zerwać na równe nogi, ale w miejscu przytrzymały go mocne, skórzane pasy. – Co mi zrobiłeś? – jęknął. Osobnik zaskrzeczał dziwnie, po czym odwrócił się do niego plecami. – Hana karhmag – powiedział niezrozumiale do kogoś, kogo chłopak nie był w stanie dostrzec. Nastąpiła dziwna wymiana skrzeków i pochrząkiwań. Głos rozmówców to wznosił się, to opadał. Chwilami Maks dałby głowę, że ta dziwna mowa przypomina język chiński. Potem jednak zaczął wy-


Tam i z powrotem

łapywać zdania i wyrazy. Zdziwił się. Miał wrażenie, że rozpoznaje znaczenie słów, a przecież było to niemożliwe. Najpewniej za mocno uderzył się w głowę i teraz wszystko mu się śniło. – Ten chłopak nie jest nam potrzebny. – Mężczyzna mówił głośno i stanowczo. Chwilami wydawał bliżej nieokreślony dźwięk, jakby bulgotanie, które samo w sobie oznaczało, że jest zdenerwowany. – To, co mam z nim zrobić? – Drugi, wyższy i delikatniejszy, głos należał do kobiety. Wydawała się wyraźnie zakłopotana. – Wyrzuć go... jest bezwartościowy, otworzę właz i po kłopocie. – Wyrzucić? – kobieta także zabulgotała, nawet głośniej, niż wcześniej zrobił to jej rozmówca. – Trzeba było uważać przy skoku, miałeś wziąć jednego! Tego Sylwa! – Ten drugi był za blisko. Napatoczył się na promień. Zdarza się. – Dziwny skrzek chyba miał być śmiechem. – Szkoda na niego miejsca. Masz się go pozbyć. – Potrzebujemy tutaj pomocy. Może pomagać Tikiemu w kuchni albo... albo zajmować się smarowaniem przekładni. Znajdzie się coś dla niego... – Powiedziałem, za burtę z nim! – Osobnik zaklekotał, jakby zamiast ust miał potężny ptasi dziób. W tym momencie Barski postanowił działać. W końcu decydowano teraz o jego losie. Czuł, że jeśli czegoś nie wymyśli, nie odezwie się, najpewniej marnie skończy. – Ja... ja... – Uniósł głowę, próbując dostosować struny głosowe do artykulacji obcych wyrazów. Nawet zaskrzeczał w tym obcym języku. – Ja mogę smarować... sprzątać... ja... – Massana! – Mężczyzna złapał się za głowę, niemal strącając z niej kapelusz. – Coś ty narobiła! – Ja nie wiedziałam! Barski widział, jak kobieta kuli się ze strachu, cofając o krok. – Wszczepiłaś mu translator! Czy ty wiesz, ile to kosztuje? Jeśli doszło do wchłonięcia go przez organizm, to pójdzie na straty! Tysiące quidów wyrzucone w błoto!

31


Tomasz Duszyński

32

– Translator już... – Massana zająknęła się, zamruczała i ściszyła głos. – Asymilacja przebiegła bez przeszkód... jakąś godzinę temu... Mężczyzna zerwał z głowy kapelusz. Zgniótł go i rzucił ze złością o ścianę. Znów złapał się za głowę. Gdyby miał na niej włosy, pewnie teraz wyrwałby je z czaszki. – Dlaczego mnie nie zapytałaś?! – A skąd miałam wiedzieć? – Kobieta spojrzała ukradkiem na Maksa, wydawało się, że uśmiechnęła się do niego. Barski patrzył na tę scenę oniemiały. Teraz był już pewny, że zwariował. Ta kobieta, Massana, wyglądała jak kocica. Taka prawdziwa kotka, ze spiczastymi uszami, czarno-białym futrem i pyszczkiem uzbrojonym w wąsy i ostre ząbki. Przypominała domowego zwierzaka państwa Kareckich, sąsiadów Barskiego. Różniła się kilkoma szczegółami: po pierwsze wzrostem, tym że stała na dwóch łapach, a przede wszystkim tym, że potrafiła mówić. – Teraz go nie wyrzucimy. – Mężczyzna prześwidrował Maksa palącym spojrzeniem. Gdyby ten wzrok mógł zabijać, to Barski pewnie leżałby już martwy, w dodatku spalony na popiół. – Sam translator kosztuje krocie. Nie pozostawiłaś mi wyboru. Musimy chłopaka sprzedać... Za Sylwa dostaniemy sporo, za niego może też coś nam skapnie? – Zaraz, zaraz... nie róbcie tego... – Maks próbował nieśmiało oponować. Ten mężczyzna budził w nim lęk. Do złudzenia przypominał pterodaktyla. Szczęka zakończona była szczątkowym dziobem. Szara skóra opinała czaszkę jak dobrze dopasowane ubranie. Był niesamowicie chudy i wysoki. Wydawał się składać z samych kości i ścięgien. Rękawy płaszcza wypełniały długie ręce. Materiał wybrzuszał się, jakby Obcy chował pod ubraniem skrzydła. – Daj mu coś na sen – zasyczał pterodaktyl. – Na długi sen... Massana posłusznie skinęła głową i podeszła do łóżka Maksa. Z szafki stojącej przy ścianie podniosła strzykawkę. Zanim Barski zdążył zareagować, wbiła igłę w zgięcie jego łokcia i nacisnęła tłok. – Proszę, nie...


Tam i z powrotem

Pokój zawirował. Maks miał wrażenie, że nagle znalazł się na rozpędzonym rollercosterze. Ściany pomieszczenia zbliżyły się, a potem oddaliły. Szary sufit zafalował niczym wzburzony ocean. Na szczęście, zanim chłopca złapała morska choroba, w żyłach rozeszło się przyjemne ciepło. Chciał jeszcze coś powiedzieć, jednak głowa opadła na leżankę, a powieki zamknęły się, przenosząc go do świata niespokojnego snu. ‹‹›› – Sektor czwarty i piąty, zgłosić gotowość. Sektor czwarty i piąty... Głośny, świdrujący dźwięk powtarzanego komunikatu brutalnie wybudził Barskiego z lepkiego niebytu. Chłopak zerwał się z twardej leżanki, próbując zakryć uszy. Nie wiedział, co się dzieje. Mdłe światło spłynęło z sufitu, rażąc w oczy, ale przynajmniej syrena alarmowa przestała wyć. – Mamy trzy minuty! Za trzy minuty przyjdzie Sanapo! Maks z przerażenia znieruchomiał jak słup soli. Stał boso na piekielnie lodowatej podłodze, tuż obok pryczy przykrytej ohydnym zielonym kocem. Takich metalowych leżanek było tu kilkadziesiąt. Wypełniały całą ogromną, przejmująco zimną halę. Wokół niego tłoczyli się ludzie, wyskakiwali z łóżek, uwijając się jak w ukropie. Ruchliwe postaci jedna za drugą, w karnym porządku i w ciszy ustawiały się w wąskim przejściu, biegnącym przez środek pomieszczenia. Barski nie był zdolny do najmniejszego ruchu. Jego stan mógłby bez trudu zdiagnozować nawet niedoświadczony lekarz – szok. Chłopak nie wiedział, gdzie jest i kim są otaczający go ludzie. Gdyby teraz ktoś zapytał go o nazwisko i imię, równie dobrze mógł usłyszeć w odpowiedzi: "Kubuś Puchatek". – Nie guzdraj się, leszczu, sierżant zrobi z ciebie mokrą plamę! Maks jęknął, gdy poczuł mocne uderzenie w bark. O dziwo, właśnie to go otrzeźwiło. Spojrzał na chłopaka, który potraktował go tak obcesowo i ze zdziwienia opadła mu szczęka. Osobnik miał zielon-

33


Tomasz Duszyński

34

kawy odcień skóry i spiczaste uszy. Spoglądał na Barskiego gniewnie, jakby dawał mu do zrozumienia, że robi mu wystarczającą przysługę, udzielając ostrzeżenia. Barski uśmiechnął się dziwnie, a potem zaśmiał głośno. Prawdę mówiąc, zachichotał jak wariat. Dziesiątki par oczu jednocześnie powędrowały w jego kierunku. Poczuł na sobie palące spojrzenia. Zwłaszcza jedno. Olbrzymiego faceta, wyglądającego jak orangutan w wojskowym, błękitnym uniformie. – Nowy? Sierżant Kadar Makr Sanapo skrzywił się, jakby nagle dostał niestrawności. Zupełnie zapomniał o nowym przydziale. Zaczynał odnosić wrażenie, że w dowództwie uwzięli się na niego. Przysłali kolejnego żółtodzioba w tym tygodniu. Musiał poważnie narazić się jakiemuś jajogłowemu generałowi, skoro upatrzyli sobie właśnie jego barak na miejsce zrzutu takich niedorozwiniętych knypków jak ten tutaj. Sanapo przeklinał los, odkąd naubliżał dowódcy. Sztubakowi po szkole oficerskiej, któremu wydawało się, że pozjadał wszystkie rozumy. Oberwał za swój niewyparzony język, zesłali go do najgorszego oddziału w całej jednostce. Ci tutaj nie byli nawet prawdziwymi żołnierzami. Zresztą nigdy nimi nie będą. Zakichane jednostki pomocnicze, kopa leni i krętaczy. Kto jak kto, ale Kadar Makr Sanapo wiedział o tym najlepiej. Od roku dowodził jakimiś kuchcikami, pomywaczami i sprzątaczami, miał pod swoją kuratelą kilku techników, zaopatrzeniowców. Wszystkich w stopniu szeregowego, bez cienia szansy na awans. I to za jeden wybryk, po tylu latach wzorowej służby. – Albo szybko powiecie mu co i jak... albo dzisiaj dostaniecie wszyscy taki wycisk, że sami będziecie chcieli się go stąd pozbyć – wycedził przez zęby, rozszerzając ostrzegawczo nozdrza. Poczuł satysfakcję, widząc reakcję najbliżej stojących. W końcu pochodził z rasy Ghurli. Jego nos był wielki i owłosiony. Wszyscy dobrze wiedzieli, że gdy Ghurl kręci nosem, lepiej z nim nie zadzierać. – Który z was bierze na siebie wychowanie tego szczeniaka?!


Tam i z powrotem

Głucha cisza wypełniła barak. Jakoś nikt nie kwapił się do wychodzenia przed szereg. – Ty i ty! – Kadar wskazał dwie osoby stojące najbliżej Maksa. Barski dałby głowę, że usłyszał ciężkie, pełne rezygnacji westchnienie wytypowanych. Zacisnął szczęki. Nie czuł się niczemu winny. Wszystko wokół niego zmieniało się jak w kalejdoskopie, jak w jakimś odjechanym filmie science fiction. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby do sali wkroczył Lord Vader albo Han Solo. Wtedy Maks na pewno sam poszukałby najbliższego psychiatry. – Nowy, do szeregu! – Sierżant wyraźnie stracił cierpliwość, widząc zdezorientowaną minę kadeta. – Nie radzę przeciągać struny. Jak będziesz się obijał, wylądujesz w karcerze, zanim zdążysz zawołać na pomoc mamusię! Maks nie był jednak w stanie się ruszyć. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Chciał po prostu zamknąć oczy i zapaść się pod ziemię. Oddałby wszystko, byle wybudzić się z tego koszmaru. – Za fraki go i do szeregu! – zakomenderował Sanapo. Z jego ust potoczyła się piana. Wydawało się, że za chwilę rozszarpie kogoś gołymi rękami. Z szeregu wyskoczył chłopak, który wcześniej ostrzegł Maksa. Wydawało się, że skóra na jego twarzy stała się jeszcze zieleńsza, zwłaszcza koniuszki spiczastych uszu. – Ruszaj łajzo – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Bo wszyscy za ciebie oberwiemy, a wtedy osobiście porachuję ci kości. Gdzie twoje trepy? – Trepy? Kolejny kuksaniec, który Maks poczuł pod żebrami, spełnił swoje zadanie. Chłopak schylił się pod pryczę i wyciągnął wojskową parę butów. Zakładał je, czując na sobie spojrzenia wszystkich zgromadzonych w baraku. Pot lał się z niego strumieniami. W końcu jednak uporał się ze sznurówkami. Zielonoskóry tylko na to czekał, popchnął go na miejsce, sprzedając kolejnego kuksańca w żebra. – W lewo zwrot, naprzód marsz! – zakomenderował sierżant, kręcąc z niedowierzaniem wielką głową.

35


Tomasz Duszyński

36

Ruszyli dwójkami. Sanapo zagwizdał raz, przeciągle dając sygnał do truchtu. Wszyscy przyspieszyli. Barski znów poczuł szturchnięcie w plecy. Zmusił się do biegu, choć nagle zrobiło mu się strasznie niedobrze. Zakręciło mu się w głowie, zupełnie jak wtedy, gdy kocica zaaplikowała mu zastrzyk. Na szczęście przezwyciężył słabość. Wizja poturbowania przez sierżanta albo przez jednego z tych chłopaków wydała mu się gorsza niż wszystko inne. Wybiegli z baraku w wąski korytarz. Barski był w stanie dostrzec jedynie plecy biegnącego przed nim Zielonoskórego i szary podświetlony sufit. Ten korytarz ciągnął się w nieskończoność. Maks był pewny, że za chwilę dostanie klaustrofobii. Zaczynał się dusić. – Hej, kosmiczna to brygada! – Sierżant zagrzmiał jak odległy grzmot, intonując wojskową pieśń. – Zgniecie nie jednego gada! – Dziesiątki gardeł odpowiedziały mu donośnym chórem. – Ona nigdy nie ma dość. – Wszystkim dzisiaj damy w kość! Maks z wrażenia zapomniał o swoich dolegliwościach. W tej samej chwili oślepiło go światło. Spojrzał wysoko w górę. Jego oczom ukazało się sklepienie. Rozświetlona, gigantyczna kopuła okrywająca wielopoziomowe miasto. Barski zobaczył szklane wieżowce, strzeliste iglice, wokół których wiły się nitki złocistych estakad. Różnokolorowe tłumy wypełniające place, podróżujące ruchomymi chodnikami w górę i w dół. Uderzyła go kakofonia dźwięków, intensywność zapachów i barw. Z wrażenia stanął jak wryty. Ta chwila nieuwagi wystarczyła, by poczuł silne uderzenie w plecy. Stracił równowagę i wyłożył się jak długi, szorując brzuchem po trotuarze. – Żeby cię kurdle podziobały! – usłyszał. Jedyną odpowiedzią był przytłumiony jęk. Ktoś wylądował na jego plecach całym ciężarem ciała. Maks miał wrażenie, że został sprasowany przez walec. Coś chrupnęło mu w kręgosłupie. Uniósł się z trudem na łokciu i spojrzał za siebie.


Tam i z powrotem

To była dziewczyna, chociaż w straszliwym grymasie, który pojawił się na jej twarzy, z trudem można było się dopatrzyć kobiecych rysów. Maks chciał ją przeprosić, ale poczuł, że ktoś unosi go jak piórko do góry. Chłopak zdążył jedynie zauważyć, że kadetka ma niesamowicie niebieskie oczy i tatuaż, który ciągnie się jak wstęga dookoła uszu, i dalej przez policzki aż do nosa. – Z tobą faktycznie jest coś nie tak. Sam się prosisz, żeby ten dzień skończył się tragicznie! Barski wierzgnął rozpaczliwie nogami, próbując poczuć grunt pod nogami. Sanapo trzymał go jedną ręką wysoko w powietrzu. – Ja nie... – Maksowi brakowało tchu. Pięść sierżanta zaciskała się niczym imadło na jego karku. – Melduję, że to ja się potknęłam... Barski kątem oka zobaczył dziewczynę. Mówiła spokojnie, otrzepała strój i popatrzyła buńczucznie w oczy Sanapo. Sprawiała wrażenie, jakby w ogóle się go nie bała. – Taaa? – Sierżant zarechotał gardłowo. Reakcja dziewczyny mocno go rozbawiła. Potrząsnął Barskim jak szmacianą lalką. – Więc ty też oberwiesz za swoje. To nie przedszkole, tylko wojsko! Nie będę was niańczyć. Dzisiaj śniadanka nie będzie... Mówiłem, że we dwójkę przejmujecie całkowitą odpowiedzialność za tego knypka? Nie upilnowaliście go, to otrzymujecie w nagrodę kod... – Tylko nie D6. – Usłyszał Barski, nie miał jednak pojęcia, kto to powiedział. – D6! – dokończył sierżant. – A teraz, jazda do śluzy! Maks z ulgą poczuł grunt pod nogami. Sanapo odłożył go jak bezużyteczny przedmiot. – Co mówiłem? – warknął sierżant. Jego nos znów rozszerzył się groźnie. – Do śluzy! Dziewczyna chwyciła Maksa za ramię i pociągnęła w bok. Szereg kadetów rozstąpił się, przepuszczając ich w milczeniu. – Do jakiej śluzy? – wyszeptał Maks, próbując opanować drżenie głosu. – Gdzie...

37


Tomasz Duszyński

Dziewczyna wskazała ścianę przed nimi. Jak na zawołanie pojawił się w niej otwór, na gust Maksa zbyt wąski, żeby można było się przez niego przecisnąć. Zmierzali jednak właśnie w tamtą stronę. – Wskakuj – powiedział ktoś oschle za plecami Barskiego. Maks próbował zaprotestować, odwlec wykonanie wyroku, ale nie dano mu szansy. Po raz kolejny poczuł kuksańca, od którego stracił oddech i runął głową w dół, w ciemną, zatęchłą otchłań. ‹‹››

38

– Witaj w piekle, Nowy! Maks wyhamował w ostatniej chwili, cudem unikając zderzenia ze ścianą. Panicznie zaczerpnął powietrza, jakby dopiero co wypłynął z najgłębszej toni. Podróż przez śluzę wydawała się wiecznością. Rzucało nim w górę i w dół. Obijał się o aluminiowe ściany. Raz nawet dostał czyimś butem w szczękę. Pęd powietrza niemal całkowicie go przytkał. W tej szaleńczej podróży na pewno nie pomagały mu rechotliwe, potępieńcze śmiechy dwójki podróżujących tuż za nim wariatów. – Tak wygląda latryna dowództwa! Sektor D6. Załóż to lepiej na nos! Ledwo zdążył pozbierać się z zimnej, kafelkowej podłogi, gdy do ręki ktoś wcisnął mu dziwne urządzenie. Przyjął je, nie mając pojęcia, co z nim powinien zrobić. – Ty chyba naprawdę masz coś z głową! – Zielonoskóry jęknął z dezaprobatą, widząc, że Maks wpatruje się w trzymany w dłoni aparat filtrujący. – Skąd żeś się urwał? Maski gazowej nie widziałeś? – Gazowej maski? U nas... wyglądają inaczej! – Barski był bliski załamania, to wszystko okazało się ponad jego siły. – U was? Rzeczywiście spadłeś z jakiejś asteroidy? – Musicie mi pomóc... – Maks zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę. Złapał zaskoczonego chłopaka za rękaw i przyciągnął do siebie. – Muszę wrócić do domu. Zostałem porwany...


Tam i z powrotem

– Tabo, słyszałeś? Porwany? No co ty?! – Dziewczyna zrobiła nagle przestraszoną minę, udając, że się trzęsie ze strachu. Wyraźnie naigrawała się z Barskiego. – Zaraz się rozbeczy. – Tabo skrzywił się. – Biorą coraz gorszych. – Ale mnie naprawdę porwano! – Barski nic nie rozumiał, ta para nie brała jego słów poważnie. – I co z tego? – prychnął zielonoskóry. – Nie jesteś jedyny. Większość z nas jest tutaj wbrew własnej woli. Rekrutują kogo popadnie, jak widać biorą coraz młodszych i strasznie płaczliwych... Barski zacisnął pięści tak mocno, że w palcach poczuł mrowienie. Dopiero słowa tego chłopaka sprawiły, że naprawdę zachciało mu się płakać. – Dobra, wystarczy! – Dziewczyna widać zauważyła, co się święci i postanowiła zawczasu temu zapobiec. – Jeszcze sobie skoczycie do gardła! – No, co ty? – zakpił Tabo. – Aaronia jestem... – Jego towarzyszka uderzyła pięścią w klatkę piersiową i lekko pochyliła głowę. – Ród Aarwenów. – Barski... ja... Maks Barski – Maks z wahaniem wyciągnął dłoń w kierunku dziewczyny. – Aronio... – Aaronio, nie Aronio, głąbie – wtrącił zielonoskóry. – I co wymachujesz tak tą ręką? – Przecież powiedziałem Aronio. – Barski był kompletnie zbity z tropu. – Nie jestem głuchy. Słyszałem tylko jedno "a" – Tabo znów się skrzywił. – Nie masz szacunku dla innych? – Aaronia, tak? – powtórzył ostrożnie Maks. Nie miał ochoty na konfrontację z chłopakiem. – To znaczy, nie przez jedno, a przez dwa "a"? – Tak naprawdę czternaście... – wtrąciła dziewczyna. Maks pewnie by nie uwierzył, gdyby nie widział, że Aaronia mówi śmiertelnie poważnie. – Czternaście? – No głuchy, po prostu głuchy jak pień – jęknął zielonoskóry.

39


Tomasz Duszyński

40

– Tak, czternaście – potwierdziła. – Ale tutaj nikt nie był w stanie tego zapamiętać. Wypowiedzenie przez pomyłkę trzynastu "a" traktowane jest na mojej plancie jako obraza... – A wypowiedzenie dwóch już nie? – zaciekawił się Barski. – Nie, to ksywa... – Aha. – Po tym wyjaśnieniu Maks wcale nie był mądrzejszy. Dziewczyna zaintrygowała go. Nie mógł oderwać wzroku od tatuaży zdobiących jej policzki i szyję. – Ty jesteś Maks, przez jedno M? – zapytał Tabo. – Nie, przez czterdzieści cztery – zażartował nieostrożnie Barski. – Naprawdę? – Aaronia niemal się ucieszyła. – No, coś ty? – Maks zaśmiał się głupio i zaraz tego pożałował. Zachwiał się i na ułamek sekundy pociemniało mu w oczach. Aaronia wyprowadziła cios z szybkością i precyzją, której każdy mógł jej pozazdrościć. – Ostrzegałem, że nie żartuje się z tych spraw. Są bardzo wrażliwi na punkcie... – Zielonoskóry zaśmiał się głośno. Śmiech jednak urwał się tak samo raptownie, jak zaczął. Chłopak też się zachwiał, ale tym razem to Aaronia syknęła z bólu, rozmasowując nadgarstek. – Zapomniałam, że jesteś twardogłowy – jęknęła. – Ale na drugi raz nie mów, że jestem wrażliwa, bo porachuję ci kości! – Dobra, dobra! – Zielonoskóry nagle stał się bardziej pojednawczy. Widać bał się temperamentu dziewczyny jak ognia. – Tabo jestem, Turnita! – On też dotknął pięścią klatki piersiowej i pochylił głowę. – Maks. – Barski znów wyciągnął dłoń przed siebie. Aaronia i Tabo spojrzeli na niego jak na wariata. – U mnie uścisk ręki jest bardzo ważny. – Barski postanowił, że przyjmie ich taktykę. Musiał się szybko dostosować, jeśli chciał sobie poradzić w nowym otoczeniu. – Na mojej planecie odmowa uścisku przy zapoznaniu równoznaczna jest z obrazą! – A, to co innego! – Aaronia uśmiechnęła się szeroko, ściskając z całej siły dłoń Barskiego.


Tam i z powrotem

Maks mimo bólu nie przestawał się uśmiechać. Po plecach przeszedł mu zimny dreszcz. Zauważył, że dziewczyna ma olśniewająco białe zęby, choć jego zdaniem trochę za bardzo spiczaste, jakby spiłowane. Tabo wahał się chwilę dłużej, jednak i on postanowił uszanować tradycję przybysza z innej planety. Uścisnął dłoń Barskiego i przytrzymał ją dłużej, patrząc Maksowi głęboko w oczy. Wyglądało to na ostrzeżenie, jakby chciał przekazać nowemu, by ten miał się na baczności, bo będzie obserwował każdy jego ruch. – Co... tu... się... dzieje...! Metaliczny urywany głos rozbrzmiał w pomieszczeniu niczym donośny zgrzyt. Dochodził z dołu, jakby spod ziemi. Barski spojrzał pod nogi. Na lśniących niebieskich kafelkach rozsiadł się metalowy pająk. Liczne odnóża stukały nerwowo w posadzkę, płaska głowa zadarta była wysoko w górę, a wzierniki kamer wlepione były w Maksa. – Do... roboty... lenie! Dostaliście D6, to się nie obijać! Bo... przedłużę... wasze męki i będziecie tu zasuwać do... końca... służby! – Pajęczak... Lepiej z nim nie zadzierać. Zakładaj maskę Maks i bierz strój ochronny z szafki – szepnęła Aaronia. Spóźniła się. Robot widać postanowił dać Barskiemu nauczkę. Jedno z odnóży uniosło się i błękitny promień wyładowania ugodził Maksa w pośladki. – To boli! – wrzasnął chłopak. – Co ja ci zrobiłem?! – Do roboty... się bierz! – Robot-pająk zazgrzytał rechotliwym śmiechem. – Bo tak cię podsmażę, że koledzy będą mogli cię zjeść na... kolację! – Robię, co mogę! – Maks spojrzał rozpaczliwie na Aaronię. Dziewczyna działała szybko. Otworzyła jedną z szafek ustawionych przy ścianie i wyciągnęła z niej żółte kombinezony. Najobszerniejszy z nich rzuciła Barskiemu. Zielonoskóry w tym czasie pomógł mu zainstalować przy nosie aparat filtrujący. Urządzenie głośnym kliknięciem zgłosiło gotowość do pracy.

41


Tomasz Duszyński

– Gotowi? – Robot zmierzył ich soczewkami kamer od stóp do głów. Był najwidoczniej zadowolony z oględzin, bo nie czekając na odpowiedź, przeskoczył na ścianę i przemieścił się z głośnym stukotem w stronę migającego przełącznika. – Powodzenia... w... piekle, drogie dzieci! Światełko kontrolne zamrugało nerwowo, zmieniając barwę z czerwonego na zielony. Ściana przed nimi rozsunęła się. Maks najpierw zobaczył smugę gęstej pary, która majestatycznie przesunęła się po podłodze, a potem długi korytarz z szeregiem drzwi po obu stronach. Towarzysze Maksa wolno, jakby z wahaniem ruszyli przed siebie. ‹‹››

42

Yehr Magr wyjrzał przez iluminator na płytę lądowiska. Znał to miejsce jak własną kieszeń. Stacja Alfa, jedna z głównych baz Federacji nie miała dla niego żadnych tajemnic. Zdążył tu ubić kilka życiowych interesów – i tych na czarnym rynku, i tych legalnych z dowództwem Sił Zjednoczonych. Yehr był łowcą, przemytnikiem, rabusiem w jednej osobie, po prostu szumowiną kosmosu. Nie miał skrupułów, a jedyną wartością, którą doceniał, była siła pieniądza – federacyjnych quidów, zarówno tych w złocie i diamentach, jak i w deuterum, najtwardszym metalu we wszechświecie. Ostatnimi czasy Magrowi nie wiodło się, prześladował go pech, zła passa niwecząca wszystkie wysiłki. Łowca zaczynał się zastanawiać, czy ktoś nie rzucił na niego klątwy. Kilka szmugli poza strefę, do zakazanych planet na rubieżach kosmosu okazało się totalnym niewypałem. Przewoził tam paliwo i kontrabandę, które zawsze były w cenie i można było na nich nieźle się obłowić. Jednak miesiąc temu, gdy ominął już wszystkie strefy kontroli i zupełnie stracił czujność, natknął się na statek celny Federacji. Jedynym ratunkiem było otwarcie śluzy i wyrzucenie z ładowni wszelkiego towaru, który mógł


Tam i z powrotem

zostać uznany przez celników za zakazany. W ten sposób przemytnik stracił cały zarobek. Właśnie te niepowodzenia zmusiły go do przyjęcia szybkiego zlecenia od armii. Jego zadaniem było dostarczenie kilku kadetów do wojskowej bazy na stacji kosmicznej Alfa. Wystarczyło pozbierać chłopaczków w szybkich kursach z ich rodzimych planet, a potem zabrać we wskazane miejsce. Zarobek niespecjalny, ale pozwalał przynajmniej na utrzymanie i naprawy przemytniczego statku. Co więcej, trafiła mu się dodatkowa premia. Tak naprawdę przyleciał na Ziemię, żeby zabrać maszynę rekrutacyjną, a tu taki fart. Chłopaczek właśnie załapał się na finał, ukończył grę. Niby przypadek, ale łowca w to nie wnikał. Dostał ekstra quidy za tego dzieciaka z Ziemi – Sylwa, a dzięki przytomności umysłu Massany nie był stratny i na tym drugim, denerwującym grubasku. Nigdy by nie powiedział, że i tutaj skapnie mu trochę grosza. Massana po raz kolejny miała rację. Yehr obiecał sobie, że będzie częściej słuchał rad Kahirki i w podzięce kupi jej coś ładnego na stacji Alfa. Dzisiaj postanowił uczcić swój sukces. Był pewny, że jest on oznaką nadejścia dobrej passy. Dał załodze dzień wolny, a sam zdecydował się obrać kurs na jakiś rozrywkowy bar w centrum. W ten sposób połączyłby przyjemne z pożytecznym. W barach często szukano przemytników takich jak on, bez skrupułów, szybkich i działających dyskretnie. Kto wie, może otrzyma tam kolejne zlecenie? Magr wstał z fotela nawigatora. Przeciągnął się i ziewnął szeroko. W tym momencie na panelu sterowania rozbłysło czerwone pulsujące światło. Ktoś próbował skomunikować się z centralnym komputerem pokładowym, obchodząc zabezpieczenia. Yehr zawahał się. Nie lubił takich natrętów. Mógł, co prawda, zareagować, zrywając połączenie, ale tego nie zrobił. Postanowił po prostu opuścić statek, zanim przekaz pojawi się na ekranie. Magr szykował się już do wyjścia, gdy poczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego. Szponiasta łapa, którą miał zamiar otworzyć śluzę, zadrżała, a potem wbrew jego woli przesunęła się w stronę komunika-

43


Tomasz Duszyński

tora. Yehr zadrżał, po raz pierwszy od dawna odczuwając strach. Nie miał kontroli nad swoim ciałem. Holograf rozbłysł w migotliwym fleszu projekcji. Trójwymiarowa postać mężczyzny w długim czarnym płaszczu zadrżała, a potem ustabilizowała się w cyfrowym przekazie. Twarz gościa skryta była w cieniu. Za to głos, który Yehr Magr usłyszał, ogarnął niczym pożoga cały kokpit. Działał hipnotycznie, wtłaczając się do umysłu przemytnika niczym jad. Mężczyzna przekazał Magrowi krótką informację. Łowca miał zostać na stacji kosmicznej do odwołania i czekać na kolejne instrukcje. Yehr był zdolny jedynie skinąć głową, wiedział, że zgodzi się na wszystko, co zostanie mu powiedziane. ‹‹››

44

– To teraz będziesz mógł się wykazać! My odpoczywamy, a ty bierz się do roboty. W końcu to przez ciebie nam się oberwało! Tabo mrugnął porozumiewawczo do Aaronii. Oboje chichotali głośno, sadowiąc się pod ścianą. W żółtych kombinezonach wyglądali jak pracownicy elektrowni atomowej na pikniku w napromieniowanym lesie. – To naprawdę nie moja wina... ja powinienem być dzisiaj w szkole, ja... – Maks na szczęście w porę zorientował się, że znowu się mazgai. – Powiedzcie lepiej, co mam robić? – Wreszcie gada do rzeczy. – Aaronia uśmiechnęła się znacząco i wskazała palcem niszę nad głową Barskiego. – Tutaj w ścianie ukryty jest wąż ssąco-czyszczący. Naciśnij przycisk zwalniający blokadę zabezpieczającą i uruchom czyściciela. – Tutaj? – Maks stanął na palcach, próbując dosięgnąć blokady. Z wysiłkiem pociągnął wajchę do siebie. W odpowiedzi w jego twarz buchnął gęsty obłok pary. Syk powietrza zjeżył mu włosy na karku. Aaronia i Tabo znów zarechotali. Najwyraźniej nie mieli najmniejszego zamiaru pomagać swojemu nowemu koledze. W tym czasie z niszy nad głową Maksa wyłonił się


Tam i z powrotem

obły kształt. Chwilę zawahał się, jakby obrażony, że ktoś go obudził. Potem jednak, osadzone na długim wysięgniku urządzenie przesunęło się w stronę chłopaka, zadrżało i zawisło na wysokości jego klatki piersiowej. – Złap za uchwyt i zacznij od kabin po prawej! – zakomenderował Tabo. Barski zagotował się z wściekłości, przełknął jednak ton zielonoskórego, uznając, że im szybciej weźmie się do roboty, tym szybciej skończy się jego gehenna. Chwycił czyściciela za metalową rączkę, tuż u nasady. Urządzenie na pierwszy rzut oka przypominało strażacki wąż. Unosiło się w powietrzu, lewitując z lekkim drżeniem. Maks pociągnął je w stronę pierwszej kabiny. Wąż znów jakby się zawahał, zasyczał, wypuszczając kłęby pary i dopiero wtedy posłusznie podążył za Barskim. Drzwi otworzyły się automatycznie. Maks z animuszem przestąpił próg. Znalazł się w małym pomieszczeniu, w którym jedyne oświetlenie stanowiła dziwna zawieszona u sufitu lampka. Barski spodziewał się prawdziwej toalety – pisuaru albo chociaż umywalki. Nic z tych rzeczy. Pomieszczenie było puste. – Zacznij robotę! – Głos Tabo zadudnił w kafelkowym pomieszczeniu latryny. – Czyściciel sobie poradzi! Maks spojrzał na trzymane w dłoni urządzenie. Z jednej strony metalowego korpusu widniał otwór, przez który, jak zgadywał, wypływała pod ciśnieniem woda. Z drugiej przytwierdzona została długa giętka rura. Chłopak przesunął dłonią wzdłuż uchwytu. Dopiero teraz wyczuł niewielkie wgłębienie. Nie namyślając się długo, ostrożnie wsunął w nie palec. Czyściciel podskoczył z głośnym charkotem, jakby Maks uruchomił kosiarkę do trawy. Natarł do przodu, przez co chłopak niemal stracił równowagę, a potem ruszył do góry, w stronę światełka u sufitu. Barski wierzgnął w powietrzu nogami jak młody źrebak. Przez cały czas słyszał chichoty Tabo i Aaronii. Wąż tymczasem zacharczał i wbił się w świetlisty otwór w ścianie. Nozdrza Maksa,

45


Tomasz Duszyński

46

mimo że miał maskę na twarzy, prześwidrował smród, od którego go zemdliło. – To kabina Plujków. – Tabo dusił się ze śmiechu. – Przynajmniej trzy razy dziennie muszą sobie popluć. Wyspecjalizowali się w tym najlepiej we wszechświecie. Zawsze trafiają w cel. Plują w sufit, w ten świetlisty otworek. Muszą to robić tutaj, bo wśród innych ras takie zachowanie wywołuje niezdrowe emocje... I tak masz szczęście, że trafiają. Podobno ich ślina to najbardziej toksyczna i śmierdząca substancja, z jaką ktokolwiek miał do czynienia... Czyściciela przeszył dziwny dreszcz, jakby i do niego dotarły słowa zielonoskórego. Zakrztusił się dwa razy, ale na szczęście odessał się od otworu i Maks znów stanął na nogi. – Teraz do następnej! Czas leci! – Tabo najwyraźniej bawił się wyśmienicie. Maks, gdyby miał chwilę, na pewno spróbowałby go nauczyć dobrych manier, ale wąż pociągnął go do kolejnej kabiny. To pomieszczenie wyglądało inaczej. Przynajmniej trochę przypominało prawdziwą łazienkę. Było przestronne, z ustawioną pośrodku wanną. Jedynym problemem Maksa było to, że balia wypełniona była po brzegi brunatną breją. Ohydna ciecz przelewała się przez nią i spływała po podłodze. Chłopak miał trudności z utrzymaniem równowagi na śliskich kafelkach. Czyściciel, który zanurzył się w tej podejrzanej substancji, nie ułatwiał mu zadania. Trząsł się i charczał, powodując drgania, które wstrząsały całym ciałem Barskiego. – Chciałeś wrócić do tej swojej szkoły, Maks? Dzisiaj masz szansę czegoś się nauczyć! – Tabo najwyraźniej odnalazł w sobie żyłkę mentora. – Tej kabiny używa inna rasa. Jest ich niewielu, nie lubią przebywać wśród innych. Są mało towarzyscy. Mają jeden problem... Maks nie był pewny, czy chce usłyszeć o tym problemie, zaczynał się go nawet domyślać. – Strasznie się pocą, przynajmniej raz na godzinę muszą wziąć prysznic. Ten śluz jest najgorszy, spływa z nich litrami...


Tam i z powrotem

Barskiemu zrobiło się niedobrze. Czknął przeraźliwie. To było ponad jego siły. "Za jakie grzechy mnie to spotkało", pomyślał. Czym i komu zawinił? Do odpowiedzi na początku roku szkolnego zawsze brali jego. Na apelach "ku czci" mikrofon wysiadał oczywiście jemu, Barskiemu. Przy najładniejszych dziewczynach z klasy także on musiał popełnić jakąś gafę. Albo się jąkał, albo potykał, albo... tu Barski gdyby mógł, złapałby się za głowę. Wspomnienie wróciło. Pamiętał aż za dobrze, jak paskudnie odbiło mu się podczas rozmowy z Kaśką, którą chciał zaprosić na sylwestra. A teraz to! Porwanie, kosmos, latryna! Po prostu krew i cierpienie! – Dostałeś nauczkę, Maks? – Głos Tabo ledwie przebił się przez warkot czyściciela. – Czas leci. Weźmiemy się za sprzątanie kabin z drugiej strony, tu trochę ci chyba zejdzie... Barski nie odpowiedział. Miał wrażenie, że urządzenie, które trzyma w dłoniach, zaczęło dziwnie pracować. Rura czyściciela zadrżała jeszcze bardziej, jakby coś ją zatykało. Śluzu w wannie wcale nie ubywało, stawał się za to jakby bardziej mętny i gęsty. – Hej jesteście tam? Aaronia! Tabo? Coś nie tak z moim czyścicielem! Odpowiedziało mu głuche echo. Przytłumione odgłosy dochodziły z drugiego końca latryny. Niedobrze, pomyślał Barski, próbując utrzymać równowagę na śliskiej podłodze. Zrobił krok do tyłu. Ostrożnie, jakby szedł po polu minowym. Chciał wycofać się z kabiny, nawet jeśli miał za to oberwać od swoich nowych znajomych. Nie zdążył, za plecami wyczuł poruszenie. Doszedł go głuchy odgłos ciężkich kroków i głośne sapanie. – Tabo? – zapytał niepewnie, próbując za wszelką cenę się odwrócić. Czyściciel wyskoczył Barskiemu z dłoni, gdy ktoś napierając na drzwi, szarpnął rurą. Maks poczuł, że traci równowagę, zamachał rękami niczym wiatrak. Próbował się ratować, wyciągając dłonie przed siebie, nie znalazł jednak żadnego oparcia. Wywinął orła, jakiego w życiu sam z siebie nie byłby w stanie wykonać, a potem

47


Tomasz Duszyński

48

przeleciał nad wanną. Upadł na brzuch, dziękując wszystkim świętym, że uniknął kąpieli. – Tylko, nie to! – jęknął błagalnie, widząc, że do kabiny wchodzi zwalista postać. Osobnik nawet nie zauważył Barskiego. Był ogromny, przypominał słonia – nie tylko posturą, ale i wyglądem. Miał długą trąbę i wysoko osadzone oczy. – Halo, ja tu jestem! – krzyknął Maks, bezskutecznie próbując podnieść się z podłogi. Kafelki były diabelsko śliskie. – Halo?! Osobnik nie słyszał jednak tego głosu rozpaczy. W wielkich uszach stwora tkwiły słuchawki, z których płynęły dźwięki skocznej muzyki. W najlepsze szykował się do porannego prysznica. Rozpinał guziki przepoconego uniformu. – Ratunku! – wrzasnął Maks. Wanna niebezpiecznie zachybotała się, a jej zawartość znów przelała się przez brzegi. Stwór nie zwrócił na to uwagi, pogwizdywał coś pod nosem. Był, zdaje się, w doskonałym humorze. Maks dałby głowę, że piosenka, którą usłyszał, do złudzenia przypomina katowany przez rodziców na wszystkich imprezach utwór „Szła dzieweczka do laseczka”. W przypływie paniki mógł jednak ulec złudzeniu. Osobnik tymczasem zaczął przeglądać się w lusterku. Napinał mięśnie, stroił miny i zamachał uszami. W końcu obrócił się w stronę wanny. Dopiero wtedy wzrok stwora i Maksa spotkały się. Osobnik przez ułamek sekundy zamarł w bezruchu, wytrzeszczył oczy, a potem pisnął jak mała dziewczynka. – Podglądacz! Rany! O matko, podglądacz! Barskiemu wreszcie udało się wstać. Zamachał nawet dłońmi, próbując zapanować nad sytuacją. Na nic się to jednak nie zdało. Osobnik podskoczył jak oparzony, chwycił ręcznik i z całej siły zdzielił nim Barskiego w głowę. Maks znów zachwiał się jak pijany. Tym razem jednak miał mniej szczęścia. Wywinął kolejnego orła i jak długi runął do wanny, wpadając w ciepłą, kleistą breję.


Tam i z powrotem

‹‹›› – Maks! Obudź się! Maks! Znów to samo, pomyślał Barski. Ten słodki głos. Dochodził do niego jak przez mgłę. Chłopakowi zrobiło się ciepło i przyjemnie. Spróbował obrócić się na drugi bok, ale o dziwo nie potrafił poruszyć kończynami. Wyglądało na to, że coś trzyma go w kleszczach. Nie przejął się jednak tym zbytnio. Po prostu nie miał najmniejszego zamiaru ulec pokusie otwarcia oczu. Co to, to nie. – Obudź się dla własnego dobra, bo będziemy mieli problem! Musisz nam pomóc! Dopiero wtedy Barski zorientował się, że coś jest nie tak. Spróbował unieść powieki, jednak już przy tak błahej czynności napotkał trudności. Ledwie je rozkleił. Bolało niemiłosiernie. – Co jest? – zabulgotał. Szczęka też odmówiła posłuszeństwa. Zamieniła się w kamień. – Skleisz się na amen, jeśli spanikujesz! – W zasięgu wzroku pojawiła się Aaronia. – Musisz się ruszać, rozciągać to, jak najmocniej potrafisz! Jeśli kokon stwardnieje, będzie po tobie! Maks zawahał się. Miał nieodparte wrażenie, że znowu ktoś stroi sobie z niego żarty. Spróbował podnieść rękę, zgiąć kolano albo chociaż się uśmiechnąć. Nic z tego. Dziwna substancja, która go oblepiła, stawała się coraz chłodniejsza i cięższa. Chłopak dałby głowę, że się kurczyła. – On się udusi, Tabo! Zrób coś! Zielonoskóry próbował złapać Maksa za rękę i przesunąć ją w bok. Nie dał rady. Kończyna Barskiego była nieruchoma i twarda jak skała. – Napieraj od środka! Ze wszystkich sił! – Tabo przeraził się nie na żarty. Zaczął uderzać Barskiego w klatkę piersiową, ale głuchy wydobywający się jakby z jaskini dźwięk nie wróżył niczego dobrego. – Nie... mogę... się... ruszyć! – wycharczał Maks. Zaczynało brakować mu tchu. Przerażenie wzięło górę. Wyobraził sobie, że zamienia się w wielki nieruchomy głaz, który pozostanie tu na wieki.

49


Tomasz Duszyński

50

– Mam pomysł! – Tabo wstał z klęczek i otarł pot z czoła. – Maks, musisz wytrzymać do mojego powrotu. Walcz z tym, zrobię wszystko, co w mojej mocy! Barski usłyszał przytłumiony dźwięk oddalających się kroków i głośne westchnięcie Aaronii. Czuł, że jest z nim coraz gorzej. Starał się napiąć wszystkie mięśnie, wygiąć ciało w łuk – cokolwiek byleby wywalczyć trochę więcej powietrza. Przegrywał jednak tę walkę. Przed oczami zawirowały mu czerwone plamy, świat stracił wyraz, stał się mdły i rozmazany. – Maks, wytrzymaj, Tabo coś wymyśli! W końcu ma twardą tę łepetynę... on na pewno coś wymyśli! Głos Aaronii dochodził do Barskiego z daleka, jakby nagle oddalił się o tysiące lat świetlnych. Chłopak powoli tracił nadzieję. Pozostało mu czekać i próbować nie myśleć o najgorszym. Nieproszone myśli jednak wciąż kłębiły się w jego głowie i nic nie mógł na to poradzić. Czyżby rzeczywiście miał wyzionąć tutaj ducha? W taki obrzydliwy, głupi sposób? Z daleka od domu, od rodziców? – Co... tu... się... dzieje?! – Zgrzytliwy głos odbił się donośnym echem od ścian latryny. – Czy ja się wyraziłem... niejasno? Próbujecie moją... cierpliwość? Mówiłem, brać się do... roboty! Do uszu Barskiego dotarł miarowy stukot wybijany na kafelkach. Jego pech widać nie miał końca. Na dokładkę napatoczył się jeszcze ten stuknięty robot-nadzorca. – Które z was leży i się... obija? Ten wasz osiłek... nie kłamał! – Robot zaskrzeczał jakby nikt go nie oliwił od tysiąca lat. – Dam ci... nauczkę! Będziesz wiedział, że ze mną... się... nie... żartuje! Maks nie mógł uwierzyć własnym uszom. Czyżby Tabo go wydał? I to w takiej chwili? Żeby w momencie, w którym Barski miał wyzionąć ducha, zdobyć się na zwykłe kablowanie?! Jak mógł? – Wstawaj, nędzny... draniu! – wrzeszczał robot. – Wstawaj, bo jak mi nowy akumulator miły...! Barski poczuł mrowienie w palcach u nóg. Niebieski błysk wyładowania odbił się od wypolerowanych kafelków.


Tam i z powrotem

– Mówię wstawać i do... roboty! Bo zaraz tak cię podsmażę, że nawet rodzona matka cię... nie pozna... W Barskiego nagle wstąpiła nadzieja. Wyraźnie poczuł, że temperatura otaczającej go skorupy wzrosła. Oblepiająca go materia stała się jakby bardziej plastyczna. W jednej chwili zrozumiał, co chodziło po głowie Tabo. – Wstawaj! – Robot nie przestawał się wydzierać. W pomieszczeniu rozbłysło kolejne wyładowanie. – Wystarczy już! – krzyknęła Aaronia. – Dostał nauczkę! Barski naparł na ścianki kokonu. Dziwna substancja stopniała, rozciągała się jak guma. Jeszcze chwila i się jej pozbędzie. – A wy co? Myślicie, że wam... się... upiecze? Upiecze? – Pajęczak zachichotał metalicznie. – A to dobre. Upiecze... Do... roboty! Nagle nadzorca zapomniał o Barskim i wystrzelił promieniem w stronę Aaronii. – To boli! – Dziewczyna rozmasowała bolący bok. – Przestań, bo zgłoszę to w dowództwie! – Ja decyduję, kiedy... przestanę! – Wyglądało na to, że od nadmiaru wyładowań nadzorcy przegrzały się jakieś obwody. – I nie... strasz... mnie... dowództwem. Mogą mi... – Powiedziała, żebyś przestał! – Maks stanął na nogi i wreszcie odetchnął pełną piersią. To było niesamowite uczucie, jakby dosłownie na nowo się narodził. Pajęczak obrócił się wolno w jego stronę. Przechylił głowę, widać nie dowierzając swoim receptorom słuchowym. – Co... powiedziałeś? – zazgrzytał. Soczewki kamer zabłysły złowrogo. Wzięły Barskiego na celownik. – Powtórzysz? – Powiedziałem, zostaw ich – powtórzył Maks. Nie bał się. Było mu już wszystko jedno. Najpierw piorun, potem obca planeta, a na końcu szambo po jakimś przerośniętym, zapoconym kosmicie. Już nic gorszego nie mogło go spotkać. – Toś... przegiął... strunę – Robot cofnął się i zastygł na kilka sekund. Widocznie ładował akumulatory, przygotowując się do decy-

51


Tomasz Duszyński

52

dującego uderzenia. Po chwili w jego odnóżach zabłysła ogromna błękitna kula światła. Przerzucił ją między kończynami, jakby go parzyła. – Teraz dostaniesz za swoje! – Nie! – krzyknęła rozpaczliwie Aaronia. W pomieszczeniu właśnie pojawił się Tabo. Próbował zareagować, rzucając się na robota, jednak nie zdążył. Barski widział, jak drżąca kula rozbłysła i ruszyła z oszałamiającą prędkością w jego stronę. Chciał się skulić, uskoczyć w bok, ale nagle wszystko wokół niego zatrzymało się w stop klatce. Chłopak poczuł falę ciepła, która powędrowała wzdłuż jego ciała. Uniósł ręce, gdy dłonie przeszyły tysiące kłujących igiełek. I wtedy czas znów ruszył do przodu. Powietrze rozdarł oszałamiający huk, a sam Barski poleciał w tył i wylądował tyłkiem na posadzce. – O, Mistrzu! – jęczał pajęczak. Jego odnóża przeszywały gwałtowne dreszcze. – O... Mistrzuniu! Maks z trudem się podniósł. Aaronia i Tabo także pomogli sobie nawzajem. Podmuch podczas wyładowania musiał wszystkich przewrócić. – O, Mistrzu! – Robot powtarzał w kółko to samo słowo. Jego głowa obracała się na szyi, zataczając pełne trzysta sześćdziesiąt stopni. Wyglądało na to, że zaraz straci równowagę. – Mój Mistrz! Zielonoskóry patrzył dziwnie na Barskiego, Aaronia za to wbiła wzrok w podłogę, jakby nagle czegoś się przestraszyła. – To nie ja... – zająknął się Maks. – Ja... – Poraziłeś mnie prądem o takiej mocy, o jakiej nawet nie mógłbym śnić! – Mechanoid wbił obiektywy kamer w Barskiego i skłonił przed nim głowę. O dziwo przestał mówić urywanym zgrzytliwym głosem. – Przepaliłeś mi bezpiecznik, nie do wiary! Jestem na twoje rozkazy, Mistrzu! Maks w pierwszej chwili zaniemówił. Potem westchnął ciężko. Spojrzał na Aaronię i Tabo. Byli bardzo poważni. Jeszcze tego brakowało, żeby odstraszył od siebie tę dwójkę.


Tam i z powrotem

– O wybaczenie mojego zachowania proszę. To nerwy, praca, no... załamanie nerwowe. Każdego może spotkać, nie? – Nadzorca popatrzył na Tabo i Aaronię, jakby szukał u nich potwierdzenia. – Jak mogę odpokutować czyny moje, Mistrzu? – Wypuść nas stąd... – powiedział cicho Maks. – Się robi, Mistrzuniu. – Pajęczak skoczył jak oparzony, by wykonać polecenie. Ruszyli do wyjścia. Tabo i Aaronia trzymali się jednak przez cały czas w bezpiecznej odległości od Maksa. – Mistrzu, czy mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić? Wystarczy twoje słowo... – Nadzorca zatrzymał się przy drzwiach wyjściowych. Wciąż kłaniał się, uginając ruchliwe odnóża. – Tak... – Maks zawahał się, ale tylko przez chwilę. – Wysprzątaj całą latrynę! Na połysk! – dorzucił na odchodnym, zauważając z ulgą, że zielonoskóry, kiedy tylko to usłyszał, szeroko się uśmiechnął. ‹‹›› Yehr Magr zarezerwował holostrefę na wieczorny seans. Potrzebował chwili zabawy i zapomnienia, a centrum rozrywki nadawało się do tego najlepiej. Łowca zaprogramował salę wizualną na swój własny użytek. Wybrał stary i sprawdzony program z bogatych archiwów biblioteki. "Polowanie na Zerbie VI". Zawsze potrafił się odprężyć na tej małej, niegościnnej planecie. Odpoczywał wśród soczystych zielonych pastwisk, na których pasły się różowe, długouche zwierzątka. Swego czasu pobił rekord podczas polowania. Zdezintegrował blisko tysiąc hologramów tych futrzanych krwiożerczych bestii. Łowca przelał ze swojej karty odpowiednią ilość kredytów na konto centrum i wszedł do wynajętej sali. Przez długą chwilę nic się nie działo. Niebieskie obite materacami ściany wyglądały tandetnie. Dopiero po chwili z otworów w suficie wysunęły się lasery projekcyjne. Linia światła przesunęła się po ścianach. Do uszu Magra dobiegł przytłumiony szum wiatru i w ułamku sekundy znalazł się na Zerbie VI.

53


Tomasz Duszyński

54

Palące słońce rozświetliło niezmierzoną powierzchnię planety. Yehr wyciągnął z kabury blaster i sprawdził, czy jest naładowany. Dopiero wtedy rozejrzał się uważnie wokół siebie. Otaczała go trawa, równo przystrzyżone połacie ogromnego trawnika. Wprawne oko Magra wyłowiło jednak coś jeszcze. Ledwie widoczne brunatne kopczyki, setki, tysiące, jedne przy drugich, rozsiane niczym pajęcza sieć po całym globie. – Czas na zabawę – zachichotał, wykonując błyskawiczny unik. Pierwszy z różowych napastników wyskoczył wprost z kopca. Yehr, zanim użył blastera, zobaczył długie żółte kły wyrastające z pozornie niegroźnie wyglądającej puchatej kulki. Strzelił celnie. Pierwszy poziom starcia mógł wydawać się nudny, ale stanowił zaledwie rozgrzewkę. Łowca czekał na chwilę, w której setki małych futrzaków rzucą się na niego, chcąc przygnieść go do ziemi i zadusić. Magr nie wyszedł z wprawy, uwijał się jak w ukropie. Posyłał do piekła te różowe stwory jeden za drugim. Blaster parzył dłonie, sprawował się jednak nienagannie. Napastnicy tymczasem nacierali z coraz większą częstotliwością i siłą. Łączyli się w podgrupy, starając się atakować z różnych stron. Magr poczuł, że jego buty zaczynają zapadać się w miękkim podłożu. To coś nowego, pomyślał. Stwory nauczyły się robić podkopy. Gdyby się potknął, załatwiłyby go w mgnieniu oka. Łowca zwiększył pole rażenia blastera. Zaczął kluczyć pomiędzy wyrwami w ziemi, stawiając ostrożnie kroki. Nagle zauważył ledwie dostrzegalną zmianę. Na horyzoncie słońce zmieniło barwę, było teraz intensywnie czerwone. Stało się to w ułamku sekundy i wprawiło Magra w osłupienie. Futrzaki zaprzestały ataków. Hologramowy przekaz zadrżał, skurczył się i nagle, bez ostrzeżenia łowcę otoczyła nieprzenikniona ciemność. ‹‹›› Barski zdążył jedynie zrzucić buty i ułożyć się na łóżku, gdy w baraku zgasło światło. Burczało mu w brzuchu. Brak kolacji miał


Tam i z powrotem

być zapewne dla niego i jego nowych znajomych karą za poranną niesubordynację. Teraz Maks miał jednak większe zmartwienia niż pusty żołądek. W zupełnych ciemnościach, które go otaczały, poczuł się zupełnie obco i samotnie. Nagle zaczął myśleć o domu i rodzicach. Rodzice. Maks poczuł ukłucie pod sercem. Wyobraził sobie ojca rozwieszającego plakaty ze zdjęciem syna i napisem "Zaginął chłopiec, lat szesnaście". No właśnie! Maks przełknął głośno ślinę, musiał walczyć z napływającymi do oczu łzami. Nikt go już nie przekona, że trzynasty dzień miesiąca nie przynosi pecha. On miał pecha i to takiego, jakiego nie miał żaden inny mieszkaniec Ziemi. Nie był głupi. Zdawał sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, w jakiej się znalazł. Nikt teraz nie mógł mu przyjść z pomocą. Bo jak? Wezwą jakąś specjalną kosmiczną brygadę i wyślą ją w kosmos? Nie miał na to najmniejszych szans... O dziwo, te wnioski uspokoiły Barskiego. Dotarł do niego oczywisty fakt – musiał poradzić sobie sam. Pozostało mu zmierzyć się z tym, co go spotkało i wziąć byka za rogi. Nie mógł liczyć na ratunek, więc jego zadaniem było znalezienie drogi do domu na własną rękę. Maks tej nocy powziął postanowienie, że za wszelką cenę wyrwie się z tego miejsca. Skoro ktoś porwał go z Ziemi i przywiózł tutaj, musiał być jakiś sposób, by znaleźć drogę powrotną. Przewrócił się niespokojnie na bok. Przez cały dzień ze wszystkich sił próbował się nie rozkleić, a tu, jak na złość, wszystko przypominało mu rodzinny dom. Myśli wciąż krążyły wokół rodziców i szkoły. Zastanawiał się, jaki dzisiaj jest dzień. Nie wiedział, dlaczego akurat taka głupia myśl przyszła mu do głowy. Co działo się w jego budzie, czy ktokolwiek zauważył jego zniknięcie? Rozważania Maksa bezwiednie przeskoczyły na inne tory. Przypomniał sobie o zbliżającym się weekendzie. Miał jechać z kumplami na wycieczkę. Planowali wziąć plecaki, coś do picia i jedzenia, a potem rozbijać się po dobrze im znanych szlakach. Krochmal pewnie znowu wbiłby sobie śledzie od namiotu w stopę...

55


Tomasz Duszyński

Ta bezsilność... Barski westchnął ciężko. Być może nawet by się rozkleił, ale nagle, w momencie, w którym najmniej się tego spodziewał, zasnął. ‹‹››

56

Yehr Magr przykucnął. Czekał z napięciem na rozwój wypadków, jednocześnie próbując przyzwyczaić wzrok do ciemności. Nauczony latami doświadczeń nie stracił czujności. Rozważał swoją sytuację. Przyszło mu najpierw do głowy, że w holosferze zabrakło prądu. Przeciążenie sieci i wyładowanie głównego reaktora mogło spowodować przerwę w emisji programu. Tę ewentualność jednak odrzucił jako mało prawdopodobną. Parki rozrywki, takie jak ten, miały zabezpieczenia na wypadek awarii, a ciemność, która otaczała łowcę, trwała już zbyt długo. Tu chodziło o coś innego. Kątem oka Magr dostrzegł jasny punkcik, który zawirował jak niesforny owad. Przesunął się od lewej strony do prawej i, gdy już wydawało się, że zniknie, wybuchł wszystkimi kolorami tęczy. Podmuch był potężny, rzucił Łowcę na plecy. Magr nie próbował się podnieść. Zmrużył oczy i postanowił poczekać na rozwój wypadków. Chwilę później, tuż nad nim przesunął się ogromny, przytłaczający cień. Magr zobaczył olbrzymią głowę i ciemne nieruchome oczy wpatrzone wprost w niego. Poczuł się przy tej gigantycznej twarzy jak insekt, mały i bezbronny. – Wstań, łowco! Przerażający metaliczny dźwięk odbił się echem od niewidocznych ścian. Yehr postanowił nie okazywać słabości. Powoli, ostrożnie podniósł się, najpierw przyklękając na kolano, a potem prostując się i dumnie wypinając pierś. Żałował tylko jednego – w dłoni ściskał holograficzną atrapę, z której nie mógł zrobić wielkiego użytku. – Czego chcesz i kim jesteś?! – Magr usłyszał swój chrapliwy głos; miał nadzieję, że obcy nie odczytał z niego emocji. – Milcz! Ja zadaję pytania!


Tam i z powrotem

Słowa eksplodowały pod czaszką łowcy niczym fajerwerki w dniu Kosmicznej Niepodległości. Schylił głowę, próbując zasłonić uszy od przeszywającego świstu. – Czy zabrałeś z planety Ziemia człowieka o imieniu Sylw? Yehr zbladł. Spojrzał jeszcze raz w stronę olbrzymiej nieruchomej twarzy zawieszonej wysoko na sklepieniu. Nie miał wątpliwości. Obcy należał do Drakka, istot wyższych, przynajmniej Drakka za takowe się uważali. Metaliczna, wyryta w żelaznej bryle twarz wyglądała obco i przejmująco odpychała. Bił od niej chłód i okrucieństwo, z jakich Drakka znani byli w całym wszechświecie. Maszyny, bezlitosne roboty, które nie wiadomo skąd pojawiły się w granicach Federacji. Magr śledził losy wojny, która trwała już wiele lat. Drakka rośli w siłę, a ich bezwzględność stawała się coraz większa. Nawet mimo względnej jedności całej Federacji bezlitosne maszyny uzyskiwały przewagę na każdym polu. Magr zawsze uważał, że w ciągu roku losy wojny zostaną przesądzone, a zwycięstwo maszyn przypieczętowane. Jeśli nic się nie zmieni, jeśli nie nastąpi cud, Federacja przestanie istnieć, a jej miejsce zajmie Imperium Drakka. Pojawienie się przekazu holograficznego tych obcych istot w bazie Federacji świadczyło tylko o jednym. Najeźdźcy byli blisko i rośli w siłę. Magr zaśmiał się cicho. Te wszystkie wnioski ułatwiły mu decyzję. Zawsze uważał, że należy dbać o swoje interesy. Był Hattą, zawsze spadał na cztery łapy. Wystarczyło pozostać elastycznym, by wyjść obronnym szponem z każdej sytuacji. Łowca pochylił głowę w służalczym ukłonie i szybko oraz wyczerpująco odpowiedział na każde zadane mu pytanie. ‹‹›› Maks miał wrażenie, że dopiero co zamknął oczy, a już trzeba było je otworzyć. Zgrzytliwy pogłos megafonów wypełniał cały barak. – Pobudka, pobudka! W dwuszeregu zbiórka! – powtarzał ochrypły głos, który Barski zidentyfikował bezbłędnie jako należący do sierżanta Sanapo.

57


Tomasz Duszyński

58

Nauczony doświadczeniem błyskawicznie zeskoczył z łóżka, zaścielił je i założył buty. To pozwoliło mu jako jednemu z pierwszych ustawić się w karnym szeregu w wąskim przejściu pomiędzy pryczami. Sanapo wyrósł przed nim jak spod ziemi kilka sekund później. Mrużąc oczy, zmierzył Barskiego chłodnym spojrzeniem. Dziwny pomruk wydobył się z jego szerokiej klatki piersiowej. Wyglądało na to, że czyhał na kolejną wpadkę nowego kadeta. Maks nie chciał się nawet zastanawiać, co by się stało, gdyby się ociągał. – Jutro wielki dzień! – zaczął sierżant, krocząc dostojnie wzdłuż szeregu. Co chwila zatrzymywał, się wskazując nieregulaminowo zaścielone łóżko lub niedoczyszczone buty. – Dzień Niepodległości Federacji! Niepodległości, o którą walczą nasi żołnierze każdego dnia! Barski popatrzył na Aaronię i Tabo, którzy stali obok niego w szeregu. Świadomość, że są blisko, dodawała mu otuchy. – W tych trudnych chwilach znajdziemy nadzieję na lepsze jutro! – Przełożony ciągnął uroczystym tonem. – Każdy z nas ma swoje zadanie. Jasno określony cel, który powinien realizować ze wszystkich sił. Być może to nie wy będziecie walczyć na pierwszej linii frontu. Jesteście na to za młodzi i najwyraźniej wasz czas jeszcze nie nadszedł. Jednak to, co robicie w obsłudze technicznej, transporcie, kuchni... jest bardzo ważną częścią wielkiej maszyny, która nazywa się Flotą Federacji! Maks nie mógł wyjść ze zdumienia, że te podniosłe słowa wychodzą z gardła Sanapo. Wydawało mu się, że jedyne co potrafi ten wielki, owłosiony typ, to wywrzaskiwać rozkazy. Najwyraźniej nie tylko. – Jutro większość z was będzie miała wolne, dostaniecie przepustki. – Sierżant zignorował poruszenie wśród kadetów. – Nie zmarnujcie tego dnia! Nie spędźcie go na próżno! W centrum kosmicznym do waszej dyspozycji oddane będą symulatory lotu. Być może warto poćwiczyć... kto wie, czy któryś z was nie zostanie kiedyś pilotem? To zaszczyt dla nielicznych... No, chyba, że wolicie dalej myć kible! Sanapo zarechotał. Pewnie nawet nie zauważył, że jego ostatnie słowa nijak się mają do wcześniejszych zachwytów nad rangą pracy


Tam i z powrotem

obsług technicznych i pomocniczych. Okręcił się na pięcie i znów jakimś cudem znalazł się przed Maksem. – A ty, Barski... – Nazwisko chłopaka zostało wypowiedziane z jakimś dziwnie złowieszczym gulgotaniem – nie licz na wyjście z koszar. Jutro osobiście się zajmę twoim wolnym czasem, zaplanowałem go z najdrobniejszymi szczegółami! Odechce ci się wygłupów w latrynach! Maks próbował coś powiedzieć, wytłumaczyć się, ale poczuł mocne kopnięcie w kostkę i zaraz z tego zamiaru zrezygnował. – A wy dwoje! – Sierżant zarechotał obrzydliwie. Wielkie zaczerwienione oczy omiotły szybkim spojrzeniem Tabo i Aaronię. – Wy też dotrzymacie rekrutowi towarzystwa! Trzeba popracować nad jego kondycją, taki pulchniutki, że ledwie mieści się w przepisowy uniform! W Barskim zawrzało. Zaczerwienił się po czubki uszu. Jego tusza była obiektem częstych docinek w szkole. Wyglądało na to, że tutaj nie pozbędzie się swoich kompleksów. Swoją drogą zawsze musiał trafić na kogoś, kto się na nim wyżywał. W szkole był to Sylwek i szpanerzy, tutaj sierżant Sanapo. – Zaczniemy teraz, Barski? – Podoficer zmrużył złowieszczo oczy. – Tak jest! – Chłopak nieoczekiwanie ryknął z całych sił, jakie miał w płucach. Sierżanta przytkało, ale tylko na ułamek sekundy. Wyszczerzył zęby. Wyglądał tak, jakby miał nimi przygwoździć Maksa do podłogi. W końcu ryknął: – No to, w lewo zwrot i biegiem marsz! Sprawdzimy, jaki z ciebie chojrak, Barski! Niech cała Federacja się dowie, co za bohater do nas dołączył! ‹‹›› – Ja cię uduszę własnymi rękami! Tabo oparł się o drewniany pal. Oddychał z trudem. Koszulka, którą miał na sobie, była całkowicie przesiąknięta potem. Barski czuł

59


Tomasz Duszyński

60

się jeszcze gorzej, grube krople słonej cieczy spływały mu po czole i kapały z nosa. A do tego te ciemne plamy wirowały przed oczami jak w sokowirówce. Chłopak obrzucił spojrzeniem pokryte wykopami i zasiekami pole. Szum w uszach wydawał się nasilać przy każdym świszczącym wydechu. Zastanawiał się, czy wszystko tutaj jest prawdziwe. Równie dobrze mogli biegać w kółko zamknięci w jakimś pomieszczeniu. Za bodźce wzrokowe mogły odpowiadać nowoczesne, komputerowe efekty specjalne. Wszystko wyglądało jednak bardzo sugestywnie, nawet oślepiające, stojące wysoko na horyzoncie słońce. Maks był pewny, że z tego wszystkiego przynajmniej piasek, w którym zapadał się po kostki podczas biegu, musiał być prawdziwy. Właśnie przez niego niemal wypluł płuca. – Nie... moja... wina... – wysapał. – Uwziął się... Sanapo... na mnie... dlaczego właśnie... na mnie...? – Może taki denerwujący jesteś, Barski? Zielonoskóry widać znów miał zły humor. Maks domyślał się, że ma z tym coś wspólnego Dzień Niepodległości Federacji i przepustka, którą im cofnięto. – Ty też... nie jesteś chodzącym ideałem – odwarknął. Miał dość tego, że wszyscy zwalali winę właśnie na niego. Przecież nie prosił się tutaj, nie przyjechał z własnej woli na jakąś głupią uczniowską wymianę. – A swoją drogą, Sanapo miał rację, mógłbyś trochę zrzucić tego brzuszka, trzęsiesz się przy biegu jak galareta. Maks zacisnął pięści. Tym razem Tabo przesadził, przekroczył pewną granicę. Chłopak postanowił, że nawet jeśli nie będzie miał siły, to gryzieniem i kopaniem dokładnie ją określi. – Przestańcie się kłócić! – Aaronia unieruchomiła Maksa stalowym uściskiem, tak, że ten nie mógł ani drgnąć. Jak widać marszobieg w ogóle jej nie zmęczył. – Co wam to da? Uważam, że powinniśmy trzymać się razem! Mam takie przeczucie... – O, sławne przeczucia Aaronii! – zakpił Tabo. – Ród Aarwenów nie dość, że waleczny to jeszcze jasnowidzący? A może to babska intuicja?


Tam i z powrotem

– Co cię napadło? – W głosie dziewczyny nie słychać było wyrzutu, tylko smutek. – Ostatnio wszystko cię denerwuje. Może kilka spraw potoczyło się źle również z twojej winy? Nie pomyślałeś o tym? – Z mojej? – Tabo zaśmiał się chrapliwie. Aż zatrząsł się z nerwów. – Odkąd wpakował się z buciorami do naszej paczki, mamy same kłopoty! To nie moja wina, tylko tego grubasa! – Ja grubas? – zaperzył się Barski. Szarpnął się, ale Aaronia nie zwolniła chwytu. – A ty... ty... ty, zielony, wyglądasz, jakbyś się pochorował! Tabo warknął i jakby na przekór słowom Maksa nagle poczerwieniał. Rozszerzył nawet nozdrza na podobieństwo Sanapo. Pulsująca żyłka wystąpiła mu na czoło. Po chwili kolor jego skóry zmienił się ponownie. Tym razem przybrał błękitny, fosforyzujący odcień. – Lepiej się cofnij, Maks – szepnęła Aaronia. – On jest strasznie wrażliwy na tym punkcie. – A ja na moim może nie? – zaoponował nieśmiało Barski. Stracił jednak pewność siebie. Tabo wyglądał strasznie, wydawało się, że zaraz eksploduje. Zaczął się ślinić, a oczy nabiegły mu krwią. Zaciskał i rozwierał palce, jakby miał wcielić w życie wypowiedzianą wcześniej pod adresem Barskiego groźbę. – Na pomoc! – krzyknęła Aaronia. Maks popatrzył na nią zaskoczony. Przez chwilę myślał, że dziewczyna się wygłupia, ale naprawdę wyglądała na przerażoną. Nie miał pojęcia, co się święci, Tabo wciąż ulegał jakiejś przemianie. Jego barki stały się jakby szersze i bardziej umięśnione, na potężnym karku pojawiły się nitki zielonkawych żył i węzły mięśni. – Na pomoc! – Teraz to Barski zawołał przeraźliwie dziewczęcym głosem. Aż zwrócił na siebie uwagę pozostałych kadetów. Z budki strażniczej niczym huragan wybiegł Sanapo. W kilku susach dopadł do zielonoskórego Turnity. – Tylko spokojnie, kadecie! – krzyknął, chwytając go za ramiona. – Musicie nad tym zapanować!

61


Tomasz Duszyński

62

Odpowiedzią Tabo był przejmujący ryk. Barski nie dowierzał własnym oczom, nawet na karku sierżanta włosy stanęły dęba. – Patrzcie mi prosto w oczy, kadecie! Skupcie się, jak do was mówię! – Sanapo przemawiał wzburzonym głosem. Pozostali kadeci cofnęli się o kilka kroków. – Zapanujcie nad tym! Tabo zacisnął pięści i uderzył nimi kilka razy w klatkę piersiową. Głuchy dudniący dźwięk przypominał Barskiemu odgłos tam-tamów. Z przerażeniem patrzył, jak ubranie na ciele jego kolegi pęka w szwach, i odsłania ogromne umięśnione kończyny. – Bo będę musiał użyć siły! – Sanapo mimo potężnej postury nie wyglądał na takiego, który dałby sobie radę z przemianą kadeta. – Tabo! To ja, Aaronia! Maks z przerażeniem zauważył, że dziewczyna odpycha sierżanta, podbiega do zielonoskórego i próbuje dotknąć dłonią jego czoła. Tabo zmienił się nie do poznania. Był potężny, przypominał teraz mutanta z komiksów, którymi Barski zaczytywał się po nocach. – Musisz nad tym zapanować, wiem, że możesz... Słodki głos Aaronii rozpłynął się w powietrzu. Unosił się i opadał niczym delikatne fale obmywające piaszczysty brzeg. Maks ze zdziwieniem zauważył, że nagle zrobił się senny. Jego powieki stały się ciężkie. Najchętniej położyłby się wprost na ziemi i zdrzemnął, przynajmniej przez chwilę. Najwyraźniej w podobny sposób dźwięczny głos dziewczyny podziałał na Tabo. Zielonoskóry nagle uspokoił się, popatrzył na Aaronię dziwnym zaszklonym wzrokiem. – Tabo, możesz z tym walczyć... Chłopak opadł na kolana i skulił się w sobie. W ułamku sekundy powrócił do dawnej postaci. Wyglądał na całkowicie wyczerpanego. Sanapo wykorzystał ten moment, uchwycił go delikatnie pod pachami i zarzucił na plecy niczym piórko. – Wymyć się, zjeść, a po przerwie do swoich zajęć! – zakomenderował. Wciąż wyglądał na roztrzęsionego. Okręcił się na pięcie i znikł w śluzie prowadzącej poza teren poligonu. Aaronia i Maks spojrzeli na siebie.


Tam i z powrotem

– Czy jemu... czy coś złego mu się stało? – Barski zająknął się, dopadły go wyrzuty sumienia. Widział, że z Turnitą działo się coś przerażającego. Był pewny, że to jego wina. – Spokojnie, Maks. Wszystko będzie dobrze. – Aaronia wciąż była blada jak ściana. Na pewno mocno przeżyła to wydarzenie. – Idź pod prysznic, jak polecił sierżant... Wszystko będzie dobrze. – A ty? – zapytał przejęty Maks. – Ja? Ja też idę pod prysznic, ale dla dziewczyn. – Aaronia zaśmiała się, jakby nagle opadło z niej napięcie. – Ty chyba nie jesteś dziewczynką? – No, nie. – Barski też zaśmiał się nerwowo. – No, widzisz. – Aaronia poklepała go po plecach. – Spotkamy się w jadalni. Wtedy pogadamy. Zanim Barski zdążył odpowiedzieć, dziewczyna znikła w śluzie z innymi kadetkami. Maks znów został sam. Rozejrzał się niepewnie wokół siebie. Kilku chłopaków patrzyło na niego niezbyt przyjaźnie. Wymieniali jakieś uwagi, wskazując nowego palcem. Nie trudno było się domyślić, że widzieli, co się stało. Maks postanowił nie reagować na ewentualne zaczepki, miał wystarczająco dużo własnych problemów na głowie. Teraz martwił się już nie tylko o siebie, ale i o Tabo. Jeszcze większą obawę miał przed ponownym spotkaniem z zielonoskórym po powrocie do koszar. ‹‹›› W komorze prysznicowej było zupełnie jak w piekle – duszno i parno. Drzwi zamknęły się za Maksem z głośnym sykiem. Chłopak nie miał zielonego pojęcia, co teraz ma robić. Na ścianach nie znalazł żadnej instrukcji ani kurka, który mógłby przekręcić. – Prysznic gotowy, przygotować się do oczyszczania... Popatrzył do góry, jakby spodziewał się tam odnaleźć właściciela głosu. Przynajmniej jakaś wskazówka, pomyślał, zdejmując buty i przepocony podkoszulek. Ze ściany po jego lewej stronie wysunął

63


Tomasz Duszyński

64

się metalowy chwytak, który błyskawicznie przejął kolejne partie ubioru. Barski przez chwilę ociągał się ze ściągnięciem slipek, jednak w końcu się przemógł. Strumień gorącej wody uderzył bez ostrzeżenia, otaczając Maksa ze wszystkich stron. O dziwo, odczucie było całkiem przyjemne. Z kłębów pary wyłonił się kolejny chwytak. Włosy Maksa zostały pokryte pachnącym świeżością płynem. Chłopak wtarł go w skórę głowy, a potem zrobił podobnie z mydłem, które w identyczny sposób pokryło całe jego ciało. – Proces oczyszczania zakończony... – oznajmił ten sam metaliczny głos. Woda wytrysnęła silnym strumieniem po raz ostatni. Zanim Barskiemu przyszło do głowy rozejrzeć się za ręcznikiem, uderzył go gorący podmuch. Ledwie utrzymał się na nogach, ale przynajmniej w ułamku sekundy został osuszony. – Uniform gotowy. W ścianie rozbłysła czerwona lampka. Wysunął się z niej wieszak z ubraniem. Czystym i wyprasowanym. Nawet buty lśniły porządnie wypastowane. – Kadecie, pamiętaj o oczyszczeniu zębów. Szczęka organizmu ludzkiego narażona jest na działanie bakterii i kwasów niszczących szkliwo i powodujących próchnicę... Całkiem jak u mamy, pomyślał Maks, odbierając z chwytaka kubeczek z różowym płynem. Domyślił się, że powinien nim przepłukać usta. Ostrożnie przechylił naczynie i spróbował. W smaku specyfik nie różnił się niczym od tego, który miał w swojej łazience. Jedna ze ścian przekształciła się w spore lustro. Chłopak w pierwszej chwili miał problem z rozpoznaniem swojego odbicia. Skrócono mu włosy, a przez to jego twarz wydawała się jeszcze bardziej okrągła niż zazwyczaj. Zmarszczył brwi, walcząc z przygnębieniem. Sanapo i Tabo mieli rację, był grubasem. Gamersi zawsze mieli problemy z nadwagą. Siedzenie przed komputerem całymi dniami nie mogło służyć kondycji i dobrej sylwetce. Cóż, Barski wciągnął brzuch i sta-


Tam i z powrotem

nął bokiem do lustra, może przynajmniej w wojskowym uniformie będzie wyglądał trochę lepiej. – Dziękujemy za skorzystanie z usług stacji czystości... – Dobra, dobra, ubieram się i wychodzę – powiedział Maks, krzywiąc się do swojego odbicia. ‹‹›› Kadeci przelewali się korytarzem w stronę głównego traktu komunikacyjnego. Większość z nich skończyła już poranną toaletę. W nowych mundurach wyglądali na odświeżonych i zrelaksowanych. Rozmawiali ze sobą, niektórzy śmiali się, prowadzili zacięte dyskusje. Barski próbował przyłączyć się do jednej z grupek, ale szybko zrezygnował. Kadeci traktowali go, jak gdyby był powietrzem. Maks wiedział, że tak odnosi się do nowych w wojsku, podobne sytuacje zdarzały się także w jego szkole. Wyglądało na to, że kosmiczne obyczaje nie różniły się zbytnio od tych ziemskich. Chłopak docenił teraz tym bardziej fakt, że poznał Aaronię i Tabo. Przynajmniej miał z kim porozmawiać, poprosić o pomoc. Nie mógł się doczekać, kiedy znowu ich zobaczy. Sam nie wiedział, co by się stało, gdyby los nie zetknął ich ze sobą. Pewnie nie przetrwałby tu pięciu minut. No tak. Maks aż przystanął, ciężki kamień ulokował mu się w okolicach żołądka. Niemal zupełnie zapomniał o tym, co stało się na poligonie. Tabo. Będzie dobrze, jeśli zielonoskóry zrezygnuje z morderczych zamiarów i zdecyduje się w ogóle do niego odezwać. Barski ruszył za kadetami w stronę kolejnej śluzy. Domyślił się, że zmierzają na stołówkę. Gdyby nie ten kamień wypełniający szczelnie jego żołądek, być może nawet poczułby głód. W hali, do której wkroczył, poczuł się jeszcze bardziej wyobcowany. Przy długich ławach zasiadały setki kadetów. Szczęk sztućców, talerzy i kubków brzmiał co prawda znajomo, ale Barski nie potrafił się odnaleźć w tym rwetesie. Stał jak słup soli, nie wiedząc, co ze sobą począć. Po jakimś czasie doszedł do wniosku, że kadeci zajmujący

65


Tomasz Duszyński

66

miejsca w kolejkach z prawej strony czekają na jedzenie. Druga część sali została wydzielona na konsumpcję. Podjął decyzję. Jeśli nie chciał umrzeć z głodu, musiał zdobyć żarcie. Wolno ruszył w stronę okienek. Zajął miejsce za wysokim chudym osobnikiem. Z coraz większym zainteresowaniem obserwował innych kadetów. Im bardziej się im przypatrywał, tym większe było jego zdziwienie. W baraku, w którym został zakwaterowany, większość kadetów wydawała się jego rówieśnikami, w dodatku przypominali wyglądem ludzi. Niektórzy, jak Tabo różnili się kolorem skóry, może nawet rysami twarzy, jednak tutaj dominowały macki, odnóża, odwłoki i kolorowe futra. Nie brakowało też nosów przypominających trąby, ogromnych rybich wąsisk, a nawet dziobów. Barski stał jak wryty, niedowierzając własnym oczom. "Gwiezdne Wojny" oglądał tysiąc razy, ale nawet tam nikt nie byłby w stanie wymyślić czegoś takiego. – A ty co? Pomyliłeś kolejki? Osobnik stojący przed Maksem obrócił się w jego stronę. Dobrze, że Maks miał już otwarte ze zdziwienia usta, bo inaczej szczęka opadłaby mu do podłogi. Dwie pary oczu, niebieskich i zielonych osadzonych na trójkątnej pokrytej futrem czaszce zlustrowały go od stóp do głowy. – Chcesz wszamać Grhaga Murha? Nie zaszkodzi ci? Hi, hi? – Stwór zaśmiał się głośno. Trzy pary rąk zatrzęsły się, pod wpływem gorączkowych dreszczy. Maks wpatrywał się w stojącego przed nim osobnika, nie dowierzając własnym oczom. Oparł się z trudem impulsowi, żeby dotknąć i sprawdzić, czy obcy jest prawdziwy. – Co się gapisz? – Chudzielec zaczynał się denerwować. – Masz jakiś problem?! W tym momencie Maks poczuł, że ktoś odciąga go na bok. Dopiero po chwili rozpoznał Aaronię. – Ta kolejka nie dla ciebie, Maks – powiedziała. – Lepiej stąd chodźmy.


Tam i z powrotem

Stwór prychnął niezadowolony i ostentacyjnie odwrócił się do nich plecami. Dziewczyna zupełnie go zignorowała. – Życie ci nie miłe? – zaśmiała się cicho i wskazała oczekujących opodal. – Pójdziemy tam. Taka pieczeń z Grhaga Murha to najbardziej trująca potrawa we wszechświecie. Tylko wątroby Trojanów mogą sobie z nią poradzić. – Trojani... Ghagi Murhi... – Maks był oszołomiony, od mieszaniny zapachów kręciło mu się w głowie. – Grhagi Murhy! – poprawiła Aaronia. – Grhagi – powtórzył z naciskiem Maks. – Tego chyba dla mnie za wiele. – Przyzwyczaisz się, zobaczysz. Dziewczyna poklepała go po ramieniu, próbując dodać otuchy. Zamilkli. Dołączyli do kolejki, która przesuwała się dosyć szybko. Już po kilku minutach w dłoniach Maksa znalazła się taca i sztućce. Przeszli dalej w kierunku długiej podświetlanej lady i dwóch uwijających się jak w ukropie kucharzy. – Bierz to, co ja – poradziła Aaronia. – Nie powinno ci zaszkodzić. Maks skinął głową z aprobatą. Rada dziewczyny przypadła mu do gustu. Nałożył na talerz coś, co przypominało prawdziwe parówki, dołożył dziwne zielone kuleczki wyglądające jak brukselki i długą oślizgłą rurkę, z której, prawdę mówiąc, najchętniej by zrezygnował. Wzięli jeszcze coś do picia. Napój w dziwnej okrągłej puszce przypominającej piłkę tenisową. Dopiero wtedy ruszyli w stronę stołów i usiedli naprzeciw siebie. – Haghara, Maks – powiedziała Aaronia. – Haghara? – Barski zmarszczył brwi, o dziwo nie zrozumiał tego słowa. – To znaczy smacznego w moim języku. A także na zdrowie, Jest to też przywitanie. Nie da się tego słowa przetłumaczyć jednoznacznie, dlatego twój automatyczny tłumacz nie poradził sobie z przekładem. – Haghara, Aaronio. – Uśmiechnął się Barski. – Smacznego.

67


Tomasz Duszyński

68

To ostatnie słowo powiedział po polsku. Zabrzmiało dziwnie w tym miejscu. Smutno i głucho. Przypominało o domu, o tych wszystkich, których zostawił, Bóg wie, ile lat świetlnych stąd. Z każdym kolejnym kęsem Maksowi wydawało się, że sprawy, na których zawsze tak mu zależało, stawały się coraz bardziej odległe i zamazane. Jakby dotyczyły kogoś innego w innych czasach. Nie mogło być dla niego usprawiedliwieniem, że tyle się ostatnio wokół niego działo i nie miał czasu myśleć o rodzicach. Gdy głębiej nad tym wszystkim się zastanawiał, z większą nieufnością spoglądał na tacę i talerze. Może tak działało na niego to jedzenie? Być może dowódcy pilnowali, żeby żołnierze nie tęsknili za domem, a skupili się na... jak to powiedział Sanapo? Doskonałym wykonywaniu swoich obowiązków? – To mechanizm obronny, Maks – odezwała się Aaronia. – Wiem, co czujesz. Musisz jednak przetrwać, by wrócić. Próbujesz się odnaleźć w nowej sytuacji i nie chcesz się poddać, podziwiam to. Tęsknisz, a jednocześnie boisz się, że ta tęsknota cię zniszczy. Stąd ten mętlik w głowie... – Próbujesz na mnie tej swojej sugestii, jak na Tabo? – Barski spojrzał na nią z wyrzutem. – Czytasz w myślach? – Mam pewne zdolności. – Dziewczyna zawahała się, wbiła wzrok w swój talerz. – Mają je wszyscy na mojej planecie. Możesz być spokojny, nie jesteśmy telepatami. Wyczuwamy raczej uczucia innych, staramy się je zrozumieć i pomóc potrzebującym. Nie potrafię rozkazać ci, byś zrobił coś wbrew sobie. Tabo też nic nie kazałam. Po prostu pokazałam mu drogę, którą sam chciał wybrać. On jest dobry i wiem, że nie chce nikogo skrzywdzić. Pomogłam mu w sposób, w jaki potrafiłam. Mam nadzieję, że to rozumiesz. – Rozumiem i przepraszam. – Maks zaczerwienił się. Znów powiedział coś bez namysłu. – Nie musisz przepraszać. – Popatrzyła na niego uważnie. – Za to musisz zdać sobie sprawę z faktu, że sam posiadasz zdolności, które innych mogą przerażać.


Tam i z powrotem

– Ja? – Maks w pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodzi Aaronii. Dopiero po chwili przypomniał sobie wypadek w latrynie i westchnął ciężko. – Nie mam na to wpływu, nawet nie wiem, jak to się dzieje i dlaczego... – Wszystko ma jakiś cel, Maks. – Dziewczyna odsunęła od siebie talerz, jakby nagle straciła apetyt. – Kiedyś na pewno dowiesz się, dlaczego tu jesteś i co się z tobą dzieje. Jestem pewna. Wiem też, że poradzisz sobie z wszelkimi przeciwnościami. – Znów na mnie tego próbujesz? Tej perswazji? – Maks spojrzał na nią podejrzliwie, choć tak naprawdę cieszył się, że pod wpływem jej słów robiło mu się lżej na duszy. – Nie muszę. – Uśmiechnęła się. – Po prostu mówię, co myślę. – Niedługo przekonamy się, czy masz rację. – Barski westchnął ciężko. – To znaczy? – zainteresowała się Aaronia. – A propos przeciwności... Gdy Tabo wróci, zrobi ze mnie mokrą plamę... Aaronia zaśmiała się głośno, ale nic nie odpowiedziała. Akurat nie takiej reakcji spodziewał się po niej Maks. Na wspomnienie zielonoskórego, zielone kuleczki przypominające w smaku kluski śląskie stanęły mu w gardle. ‹‹›› – Po śniadaniu mamy prawo do krótkiego wypoczynku. Potem czeka nas praca. To będzie twój pierwszy dzień w dokach. – Aaronia otworzyła przed Barskim drzwi baraku. Maks śmiało przekroczył próg, jednak z każdym kolejnym krokiem nogi coraz bardziej odmawiały mu posłuszeństwa. Kolana zamieniły się w watę. Już z daleka dojrzał Tabo. Zielonoskóry wstał właśnie ze swojej pryczy, najpewniej także zobaczył Maksa. Gdyby teraz lekarz pierwszego kontaktu posłuchał rytmu serca Barskiego, na pewno wezwałby karetkę pogotowia.

69


Tomasz Duszyński

70

Tabo ruszył w ich stronę. Początkowo wolno, krok za krokiem, jakby się wahał, potem jednak przyspieszył. Barski zabełkotał coś bez ładu i składu. Był bliski omdlenia, śniadanie najwyraźniej zapragnęło ponownie zaczerpnąć świeżego powietrza. Zielonoskóry był już dwa kroki od niego. Uniósł ręce, jakby chciał udusić Barskiego. Maksowi zostało jedynie zamknąć oczy i czekać na najgorsze. – Dziękuję ci, Maks! Barski poczuł mocny uścisk, ale na szczęście nie był on równoznaczny z wydaniem ostatniego tchnienia. – Dziękuję – powtórzył Tabo. – Nawet nie wiecie, jak bardzo mi pomogliście. Zwłaszcza ty, Maks. Gdybyś nie był taki denerwujący, pewnie by mi się nie udało. Maks otworzył oczy. Spojrzał niepewnie na Aaronię. Jak na jego gust Turnita kompletnie zwariował. – Ostatnio myślałem, że coś ze mną nie tak. – Tabo wydawał się nie zauważać podejrzliwego spojrzenia Barskiego. – W drugim cyklu Or powinienem wykazywać umiejętność przemiany... Podczas dojrzewania jest to u nas normą. Jednak nic się nie działo! Dopiero ty! – Tabo uścisnął Maksa ponownie, aż zatrzeszczały kości. – To dzięki tobie! Nikt we wszechświecie nie jest tak wkurzający jak ty! Jestem ci dozgonnie wdzięczny. Barski uśmiechnął się wymuszenie i skinął głową. Dalej niewiele z tego rozumiał. – Mam nowe ubranie, rozciągliwe – Tabo piał z zachwytu jak kogut. – Popatrzcie tutaj! Chłopak napiął mięsień przedramienia. Materiał nagle wybrzuszył się, wypełniając szczelnie kombinezon. – Szwarzenegger! – wysapał z podziwem Barski. Dopiero teraz doszedł do siebie. Wreszcie zrozumiał, o jakiej przemianie mówi Tabo. – Kto? – zapytał Tabo. – A nie... tak tylko. – Barski machnął ręką. Jak niby miał wytłumaczyć, że właśnie przypomniał sobie plakat z filmu "Terminator". – To po prostu niewiarygodne! Rozumiem, że ta twoja przemiana to normalne?


Tam i z powrotem

– Pewnie! – Tabo uśmiechnął się zadowolony. – Dojrzewanie mam za sobą! Teraz jestem prawdziwym facetem! – Aha. – Maks wydał z siebie ten dźwięk bez przekonania. U niego dojrzewanie wyglądało zupełnie inaczej. Mutacja głosu czasem przysparzała nie lada wstydu. Pamiętał, że swego czasu piszczał jak dziewczynka po otwarciu prezentu z kucykiem Pony. – Musimy to uczcić! – Aaronia uśmiechała się szeroko. – Gratuluję, Tabo! – Ja też gratuluję – dołączył się Maks. – Zaprosiłbym was do miasta, do prawdziwej restauracji... ale mamy szlaban... – Tabo podrapał się w głowę. – No, tak – zasępiła się Aaronia. Maks zauważył, że z tej dwójki momentalnie uleciało powietrze. Znów poczuł się winny. W końcu ten szlaban był przez niego. – Wszyscy z naszego baraku dostali zielone przepustki. Swojej wolałem nawet nie otwierać. – Tabo wskazał na pryczę, na której leżała szara koperta. – Trzeba sprawdzić, a nuż się pomylili. – Aaronia wciąż była optymistką. Wyglądało na to, że niewiele spraw potrafi wytrącić ją z równowagi. – Sprawdzaj, jak chcesz – sapnął Tabo. – Ja wiem, co tam jest... Maks usiadł na pryczy. O dziwo, na jego kocu leżały dwie koperty. Podniósł najpierw czerwoną i otworzył. W pierwszej chwili nie wiedział, co oznaczają dziwne znaczki i zawijasy wydrukowane na papierze. Chciał nawet zawołać Aaronię, żeby pomogła mu odcyfrować tajemnicze pismo, ale po chwili zauważył, że sam jest w stanie je odczytać. Jakimś niepojętym sposobem zrozumiał każde słowo. Dzięki ci, Mistrzu za oświecenie! Baw się dobrze z przyjaciółmi w dniu Niepodległości. Niech będzie to wyraz mojej wdzięczności. Z poważaniem, Twój uniżony sługa – Nadzorca czwartej kategorii.

71


Tomasz Duszyński

72

– Lepiej sprawdźcie swoje koperty... – powiedział. – Chyba mam dla was dobrą wiadomość. Tabo spojrzał na niego z niedowierzaniem. Podszedł do swojej pryczy i rozerwał kopertę, wyciągając drżącymi dłońmi kartonik. – Przepustka! – krzyknął w stronę Aaronii. – Mamy przepustkę! – Wiedziałam! – Aaronia klasnęła w dłonie i mrugnęła do Maksa. – Mówiłam, że wszystko się ułoży! – No, to chyba jutro balanga na twój koszt – zaśmiał się Maks tryumfalnie. Udało mu się przynajmniej odkręcić jedną sprawę. – Że co? – wysyczał Tabo, napinając jednocześnie mięśnie. – No... – Barski zawahał się. Rzeczywiście musiał być wkurzający, skoro Tabo tak na niego reagował. – Nie chciałem cię zdenerwować, ja... Aaronia i zielonoskóry parsknęli śmiechem. Maks dopiero wtedy się rozluźnił. – Jutro odpoczynek, ale dzisiaj jeszcze czeka nas robota. Lepiej zbierajmy się, bo jeszcze cofną nam te przepustki. – Aaronia odłożyła kopertę na pryczę i ruszyła w stronę wyjścia. – Maks musi się nauczyć kilku rzeczy... – Pewnie – zgodził się Tabo. Wyglądał znów na pełnego energii. – Chodź, Maks. Zobaczysz dzisiaj prawdziwą chlubę Federacji... – W porządku. – Maks z ociąganiem podniósł się z pryczy. Dzień dopiero się zaczynał, a on miał już wystarczająco dużo wrażeń. Nawet nie chciał się zastanawiać, czy w tym tempie dotrwa do wieczora. – Jak trzeba, to trzeba... ‹‹›› Przejmujący chłód był pierwszym odczuciem Maksa. Niezbyt przyjemnym. Mimo że założył kombinezon i grube rękawice, przemarzł do szpiku kości. Aaronia uspokoiła go, że w doku to normalne. Musiał się po prostu przyzwyczaić. Tabo co chwila przynaglał ich do szybszego marszu. Niecierpliwił się, jak małe dziecko, które chce pokazać kolegom swoje nowe


Tam i z powrotem

zabawki. Gdy weszli do gigantycznego hangaru, podskoczył radośnie i uniósł ręce wysoko nad głowę. – Patrz tam! Robi wrażenie, nie? – zawołał tryumfalnie. Maks wzruszył ramionami, nie podzielał entuzjazmu Turnity. Popatrzył przed siebie, próbując ogarnąć wzrokiem gigantyczną przestrzeń. Dopiero wtedy szczęka opadła mu z wrażenia. – Za pierwszym razem każdy tak ma – zaśmiała się Aaronia. – I co? Mówiłem, że to chluba Federacji? – napuszył się Tabo. – Myślałem, że ty jesteś chlubą Federacji – zażartował Maks, gdy odzyskał głos. Aaronia zachichotała, zielonoskóry odwarknął tylko niezadowolony. Barski miał wrażenie, że oczy wyskoczą mu z orbit. Hangar był olbrzymi. Gdyby się uprzeć, można byłoby w nim zmieścić kilkanaście Pałaców Kultury ustawionych jeden na drugim. Uwagę przyciągał jednak największy statek, z wieżyczkami strzelniczymi, antenami i działkami laserowymi. Trudno było objąć go wzrokiem, dotykał niemal stropu. W jego cieniu na płycie lądowiska stały niezliczone myśliwce. Wyglądały niczym mrówki przy wyrośniętym słoniu. – To niesamowite! – szepnął Maks. – Co to jest? – Ten największy to statek konwoju – wyjaśnił Tabo. – Nasi przeciwnicy często atakują flotę pasażerską i handlową. Taki olbrzym potrafi wytworzyć pole ochronne wokół eskortowanych statków, a i przywalić ma z czego! – I mamy się nim zająć? – Nie. – Aaronia zaśmiała się i wskazała palcem za siebie. – Dzisiaj mamy w planach inną kobyłę. Maks obejrzał się. Pod ścianą, z dala od innych statków stał dziwny metalowy korpus. Już na pierwszy rzut oka wyglądał na kupę bezużytecznego żelastwa. Był brudny, zardzewiały i pokryty jakimś dziwnym zielonym nalotem. – Nie przejmuj się. – Aaronia, jak zwykle, wyczuła nastrój Barskiego. – Na razie tutaj czeka nas sporo roboty, ale być może zdążysz jeszcze dzisiaj popracować przy myśliwcach.

73


Tomasz Duszyński

– A będę mógł wejść do kokpitu? – Maks właśnie wyobraził sobie, że zajął miejsce w fotelu pilota. – Będziemy je naprawiać? – Naprawiać? – Tabo zarechotał, jakby usłyszał dobry żart. – Smarować, oliwić i polerować! Zapamiętaj moje słowa, bo to powinno być twoje nowe motto! – Aha... – Z Maksa momentalnie uszło całe powietrze. Skrzywił się. Przynajmniej wiedział, dlaczego te latające maszyny lśniły z daleka. – Tylko czyszczenie, sprzątanie i znów czyszczenie. Nic innego tutaj nie robię. – Właśnie tak jest w wojsku, Maks. – Aaronia wzruszyła ramionami. – Czego się spodziewałeś? – Niczego – zaperzył się chłopak. – Ale do kokpitu i tak wejdę! – Chyba wycierać kurze – parsknął pod nosem zielonoskóry. ‹‹›› 74

Z bliska wrak wyglądał jeszcze gorzej. Brązowa farba złuszczyła się na kadłubie. W wielu miejscach odchodziła z niego grubymi płatami. Burta była osmolona, jakby jeszcze niedawno się paliła. Po metalowej powierzchni ściekały kropelki wody. Pod statkiem zdążyła utworzyć się dosyć spora kałuża. – Mamy to czyścić? – Barski skrzywił się. W domu trudno było go zmusić do wycierania kurzy, a tu miał polerować taką kolubrynę. – Przecież powinni oddać to na złom! – I oddadzą, nie martw się, Maks – powiedział Tabo. – Tutaj mamy trochę inne zdanie. Aaronia ma określić ostatni kurs śmieciarki, a to oznacza, że musimy dostać się do centralnego komputera. Wiemy, że statek został zaatakowany, nie mamy jednak pojęcia dlaczego. Jeśli odtworzymy dane zapisane w czarnej skrzynce, na pewno wiele się wyjaśni... – Teraz rozumiem, ale co ja mam robić? – Pomożesz mi odkorkować właz – zakomunikował Tabo. – Pożar stopił metal. Musimy otworzyć śmieciarę jak konserwę.


Tam i z powrotem

– Nie boicie się tego, co jest w środku? – Barski nie ukrywał, że cały ten pomysł nie za bardzo przypadł mu do gustu. – W końcu sami mówicie, że to śmieciarka... – Ryzyko zawodowe, Maks – zaśmiała się Aaronia. – A teraz nie marudź, tylko bierz się do roboty. Przynajmniej nauczysz się obsługi lasera. – Laser? – Barskiemu zabłysły oczy. – Czemu nie powiedzieliście od razu? Na co czekamy?! Aaronia zachichotała. Wyciągnęła z małej walizeczki dwa podłużne przedmioty. Jeden z nich podała Barskiemu, a drugi obróciła w dłoni i wycelowała przed siebie. – Chwytasz za rączkę i wciskasz spust – powiedziała, kierując przedmiot w stronę kadłuba. Laser rozbłysł niebieskim światłem – Strumień regulujesz naciskiem palca wskazującego... – W ten sposób? – Maks próbował naśladować dziewczynę, jednak bez większego efektu. – Najpierw musisz zwolnić blokadę zabezpieczającą. – Aaronia wyłączyła swój laser i pomogła Barskiemu. – Spróbuj teraz! Maks ostrożnie nacisnął spust. W dłoni poczuł mrowienie. Ukradkiem spojrzał na Aaronię i Tabo, jakby chciał się upewnić, czy nie popełnił błędu. Nie mieli żadnych zastrzeżeń. – To nie jest takie proste, jak wydaje się na pierwszy rzut oka – powiedziała Aaronia. – Musisz go wyczuć. Poćwicz sobie na kadłubie. Gdy zauważysz, że laser przecina metal, przesuwaj go powoli i równomiernie w dół lub na boki. Uważaj tylko, żeby się nie przegrzał. – To on może się przegrzać? – Maks zwolnił spust. – Oj, Maks, nie wiedziałam, że z ciebie taki panikarz – zaśmiała się. – Nic się nie bój. To bardzo bezpieczna zabawka. – Zabawka. – Barski ponownie uruchomił urządzenie. – To ja się nią trochę pobawię. – Tak, pobaw się, pobaw – zniecierpliwił się zielonoskóry. – A ty, Aaronio, zacznij otwierać tę cholerną puchę, bo nie mam zamiaru stać tutaj do końca świata!

75


Tomasz Duszyński

76

– Nie denerwuj się – zachichotał Barski. – Wiesz, czym to grozi. – Tak? – Tabo zacisnął pięści. – Ale ty chyba sobie z tego nie do końca zdajesz sprawę? Maks udał, że tego nie usłyszał. Obrócił się na pięcie i obszedł śmieciarkę od lewej burty. Zatrzymał się przy pokrytym sadzą okienku. Stanął nawet na palcach, próbując dojrzeć wnętrze statku. W środku jednak panowały ciemności. Włączył laser i wycelował go w burtę. Rzeczywiście zapowiadała się niezła zabawa. Uśmiechnął się na myśl, która przyszła mu do głowy. Pierwsza litera wyszła trochę krzywo, dwa brzuszki nie były tak okrągłe, jakby chciał, ale kolejne literki wyglądały już całkiem przyzwoicie. – BRUDAS – odczytała za jego plecami Aaronia. – To w twoim ojczystym języku? – No, tak – speszył się Maks. – Ten wrak jest strasznie brudny. To pierwsze, co mi przyszło do głowy. – W sumie to prawda – zaśmiała się dziewczyna. – Jeśli już się pobawiłeś, to chodź ze mną, właz prawie otwarty, Tabo dokończył robotę. – Zaraz do ciebie dołączę, jeszcze tylko dodam wykrzyknik! W momencie, gdy stawiał kropkę wykrzyknika, płomień lasera oświetlił znajdujące się ponad wypalonym napisem okienko. Maks dostrzegł dziwny cień, podłużną metalową twarz i ciemne, wpatrujące się w niego z uwagą, oczy. Krzyknął z przerażenia, wypuszczając laser z dłoni. – Co się stało? – Tabo i Aaronia pojawili się przy nim błyskawicznie. – Barski, odciąłeś sobie coś tym laserem, ofermo?! – ryknął Turnita – Nie, tam w środku coś jest! Albo ktoś? Widziałem... – Co widziałeś? – Tabo postukał się palcem w czoło. – Do tego wszystkiego masz jeszcze zwidy? – Nie, naprawdę... Z wnętrza śmieciarki dobiegło donośne dudnienie. Po chwili powtórzyło się. Wrak zadrżał, a po chwili do ich uszu doszedł przejmujący zgrzyt i rumor.


Tam i z powrotem

– Jest z drugiej strony! – krzyknęła Aaronia. Błyskawicznie obiegli śmieciarkę. Właz leżał na podłodze, wokół nie było żywego ducha. – Co tam widziałeś, Maks? – wysapał Tabo; rozejrzał się uważnie wokół, jakby wyczuwał niebezpieczeństwo. – Wyglądał jak robot... sam nie wiem... może rzeczywiście mam zwidy? – Nie czas na to! – ostrzegła Aaronia. – Może jest jeszcze w środku. – Poczekajcie tu! – Tabo odsunął ich na bok. Zaczął właśnie ulegać przemianie. Rósł w oczach. Aaronia i Maks, gdy zobaczyli jego masywny kark i ramiona, odruchowo cofnęli się jeszcze o krok. Zielonoskóry tymczasem potężnym susem wskoczył do wnętrza śmieciarki. Statek zatrząsł się i zachwiał, jakby miał się przewrócić na bok. Coś zadudniło i zazgrzytało, a potem wszystko ucichło. Barski głośno przełknął ślinę. Popatrzył na Aaronię. Zastanawiał się, czy jest równie blady jak ona. Z wnętrza statku dobiegł ich miarowy stukot, a po chwili z włazu wyłonił się jakiś cień. – Pusto. – Tabo zeskoczył na podłogę. Zdążył powrócić do normalnej postaci. – Dziwne... – Jednak coś tu było... – Aaronia zmarszczyła brwi – czujniki powinny wykryć obecność obcego. Przecież są tu kamery. Musimy powiadomić dowództwo. – Ja to zrobię – zaoferował się Tabo. – Ty zajrzyj do czarnej skrzynki, może na coś tam natrafisz. Maks, pilnuj jej jak oka w głowie podczas mojej nieobecności. Tabo nie czekał na odpowiedź. Przekazał Maksowi laser i skierował się w stronę siedziby sztabu. Aaronia tymczasem zbliżyła się do śmieciarki. Zajrzała ostrożnie do wnętrza, a potem przekroczyła właz. Maks zrobił to z większym ociąganiem. Cały czas czuł nieprzyjemne mrowienie na karku. Miał wrażenie, że ktoś ich obserwuje. – Jesteś pewna, że nic tu nie ma? – szepnął, próbując przyzwyczaić wzrok do półmroku.

77


Tomasz Duszyński

78

– Cóż, teraz niczego nie jestem pewna – zawahała się. – Wydaje mi się, że w tej chwili nic nam nie grozi, Maks. Zajmijmy się swoją robotą. Może coś nam przyjdzie do głowy. – W porządku, jak chcesz – Barski zaczął pocić się jak mysz. Zupełnie zapomniał o mrozie panującym w doku. – Będę cię osłaniał... – Włączymy światło. Wydaje się, że akumulatory są całe... Aaronia dotknęła pulpitu. W kabinie rozbłysło mdłe, zielonkawe światło. – Nie jest tu tak źle, jak mogłoby się wydawać – powiedział pod nosem Maks. – A co myślałeś, że będziemy taplać się w odpadkach? – Dziewczyna podniosła leżący na fotelu hełm i założyła go na głowę. – Teraz będę komunikowała się z centralnym komputerem statku, więc zajmij się sobą... – W porządku! Maks obserwował Aaronię z uwagą. Zamilkła i przymknęła oczy, kiedy usadowiła się już w fotelu. Tylko ruch gałek pod powiekami i spokojny oddech świadczyły o tym, że żyje. Trwało to dłuższą chwilę. Barski w tym czasie zapomniał o zagrożeniu. Rozejrzał się dookoła. Kokpit wyglądał zwyczajnie. Dwa fotele, dziwny pulpit z mrugającymi światłami, zwisające z sufitu kable i lśniący iluminator, przez który widać było płytę lądowiska. Na stoliku, z którego Aaronia wzięła hełm, leżał drugi, identyczny. Połączony był z panelem sterowania grubymi splecionymi w warkocz przewodami. Barski usiadł w fotelu drugiego pilota. Czuł, że świerzbią go dłonie. Wszystko go interesowało, wszystkiego musiał dotknąć. Zwłaszcza tego dziwnego hełmu, połączonego z terminalem świetlistymi żyłkami. Chłopak nie potrafiłby nawet na spowiedzi precyzyjnie powiedzieć, w którym momencie hełm znalazł się w jego dłoni, a potem na głowie. Przymknął oczy. Początkowo nic się nie działo, ale po chwili ogarnęło go dziwne uczucie. Gdzieś w głębi umysłu wyczuł czyjąś obecność. – Witam, kadecie Barski. Czego sobie życzysz? – Przywitał go ciepły, kobiecy głos.


Tam i z powrotem

– Maks? Co ty tutaj robisz? – Drugi głos należał do Aaronii. – Zwariowałeś?! Natychmiast odłóż hełm! – Nie, czemu, jest całkiem fajnie... – Maks! Odłóż hełm dla swojego dobra! Nie przeszedłeś szkolenia! Możesz uszkodzić mózg! Potrzeba kilka miesięcy na dostosowanie się do wirtualnej komunikacji! – Uszkodzić mózg? – Barski zawahał się, ale tylko przez chwilę. – Czuję się świetnie, nawet lepiej niż w ostatnich dniach. – Nie czujesz żadnego bólu? Dezorientacji? Mdłości? – Aaronia była wyraźnie zdenerwowana. – Kadecie Aaronio, wszystkie funkcje mózgu kadeta Barskiego są prawidłowe. Nie nastąpiło ani sprzężenie, ani odrzucenie połączenia z centralnym komputerem. – Ale to niemożliwe, nawet ja... – Zdziwienie Aaronii było niemal namacalne. – Nawet ja miałam dwa tygodnie szkolenia... sama pamiętam początki... nie, to niemożliwe... – Kadeci, nie czas na kłótnie. W czym mogę wam pomóc? Jestem centralnym komputerem statku o numerze PiSi 402. – To mogę zostać w hełmie? Proszę. – Barskiemu zaczynało się tu podobać. On, zwykły chłopak z Polski, siedział w kabinie kosmicznego statku i rozmawiał z centralnym komputerem! – Dla mnie to też zaszczyt, kadecie Barski – oznajmił centralny komputer. – Zapomniałem, że czytasz w myślach – zauważył Maks. – Powinienem być chyba ostrożniejszy. – Sprecyzuję. Odczytuję jedynie przekaz bezpośredni, który mnie dotyczy – padła odpowiedź. – Musimy się dowiedzieć, co się stało podczas twojego ostatniego lotu... Maks znów usłyszał myśli Aaronii. Miał wrażenie, że rozpoznaje także jej uczucia. W tej chwili dziewczyna wydawała się koncentrować na pytaniach, choć wciąż była zdenerwowana. – Był to rutynowy kurs na asteroidę przetwórczą – oznajmił komputer. – Dwa dni temu dostarczono ładunek, który miał zostać pod-

79


Tomasz Duszyński

80

dany utylizacji. Koordynaty zostaną wam przekazane w postaci pisemnego sprawozdania. – Co stało się w trakcie kursu? – kontynuowała Aaronia. – Zostałem zaatakowany. – Maks dałby głowę, że usłyszał w głosie maszyny wahanie. – Przez kogo? Proszę odpowiadać precyzyjnie – naciskała Aaronia. Zaczynała tłumić swoje uczucia, wyraźnie je ukrywała. Maks nie wiedział, czy przed nim, czy przed centralnym komputerem. – Brak danych. – W którym miejscu nastąpił atak? – Brak danych... – Czy ktoś ingerował w twój zapis? Pytania Aaronii stawały się coraz bardziej natarczywe. Maks miał wrażenie, że nagle znalazł się w sądzie i uczestniczy w przesłuchaniu świadka. – Brak... danych... – Maks, mamy problem – powiedziała Aaronia. – Na pewno ktoś tutaj był. Co gorsze, zmienił wpis w pamięci centralnego komputera. Musimy z niego wyciągnąć tę informację. – A nie możecie sprawdzić dysków? – zastanawiał się Maks. – No wiesz, jak kiedyś w moim kompie straciłem dane, to kuzyn użył jakiegoś programu i je przywrócił... – To tak nie działa, Maks. Jeśli zaistnieje sytuacja, w której centralny komputer mówi o braku danych, to znaczy, że ich nie ma, nigdzie. Ktoś mozolnie pousuwał dokumentację... mógł jednak coś przeoczyć. W tym widzę naszą jedyną szansę. – Przeoczyć? To co możemy zrobić? – Zadać właściwe pytanie. Pytanie, na które dostaniemy odpowiedź i która może choć po części wyjaśni sprawę – odpowiedziała tajemniczo dziewczyna. – Chyba rozumiem... – Maks postanowił nagle dołączyć do śledztwa. – Czy ktoś był tutaj przed nami? – Kadet Tabo – odpowiedział cierpliwie centralny komputer.


Tam i z powrotem

– Nie, nie. Oprócz Tabo, wcześniej, czy ktoś tu był? – poprawił się Barski. – Brak danych. – Ej, to nie fair! – jęknął chłopak. – Jaki miałeś ładunek po wylądowaniu w doku? – Aaronia nie miała zamiaru zwalniać tempa pytań. – Zużyte podzespoły i silniki rakietowe, chemikalia i śmieci z podzespołów mieszkalnych... – Nie tędy droga – westchnęła dziewczyna. – Aaronio, czy to znaczy, że śmieciarka nie doleciała na tę asteroidę... no do śmietnika? – zapytał Maks. – Nie! – Aaronia aż klasnęła w dłonie. – Masz rację Maks! O to ją zapytamy! – Super – ucieszył się Barski. – Czy stan załadunku przed wylotem i po powrocie różnił się? – Tak. – Centralny komputer tym razem się nie zawahał. – Mamy go! – ucieszył się Barski. – Opisz ten dodatkowy ładunek. – Aaronia nie poddała się euforii, dalej konsekwentnie dążyła do celu. – Brak danych. – Maszyna powróciła do wcześniejszych zeznań. – Co to za ładunek? – Głos dziewczyny zadrżał. Była bliska celu, a teraz poczuła się zbita z tropu. – Brak danych... – Nie ma tu żadnej kamery ani nic? – zapytał Barski. – Nie. Nie ma... – Centralny komputer wydawał się zdziwiony tym pytaniem. Przez chwilę zapanowała kompletna cisza. Aaronia rozważała wszystkie możliwości i kombinacje pytań. Maks za to myślał nad swoim pytaniem. W końcu zdecydował się je zadać. – Przywiozłeś więcej śmieci, niż miałeś wcześniej w ładunku? – Tak. – Jaki nowy śmieć został przez ciebie przywieziony do doku? – Android bojowy klasy C-4 – odpowiedziała beznamiętnie maszyna.

81


Tomasz Duszyński

– Barski! – Aaronię aż przytkało. Przez chwilę głośno oddychała oszołomiona. – Jak żeś na to wpadł? – A wiesz... ja po prostu... – Połącz mnie z centralnym komputerem dowództwa! – Aaronia przerwała Barskiemu dosyć obcesowo. – Nadaj komunikat o zagrożeniu pierwszego stopnia. – Tak jest! Wykonano – potwierdził centralny komputer. Dopiero wtedy Aaronia i Maks zdjęli hełmy. – Nieźle, Maks. Naprawdę nieźle – powiedziała dziewczyna, poklepując Barskiego po plecach. A potem oboje wyszli przez właz na płytę lądowiska. ‹‹››

82

– Zrobiła się z tego niezła afera. – Tabo miał wypieki na policzkach, było jednak widać, że jest z siebie zadowolony. – Dopuścili mnie do komandora Tatriego. Zdałem mu meldunek, a zaraz potem przyszedł komunikat od was. W dowództwie wrze teraz jak w ulu. Szukają tego androida. – Myślicie, że go znajdą? – zapytał Barski. – Na pewno. – Tabo najwidoczniej był o tym całkowicie przekonany. – Cała baza została postawiona na nogi. Jedyny problem w tym, że jak się o tym przekonaliśmy na własnej skórze, potrafi być niewidzialny... Drakka dopracowali systemy stealth do perfekcji... – Czego on może tutaj szukać? – zastanawiała się głośno Aaronia. – Wydaje się, że został zaprogramowany w jakimś celu. Jutro Dzień Niepodległości, myślicie, że ma to związek? – Oby nie... – Tabo nieco spuścił z tonu. – Jeszcze odwołają obchody i cofną nam przepustki. – Ważne, że powiadomiliśmy dowództwo i wiemy, z czym mamy do czynienia – zauważyła dziewczyna. – Dobrze się spisałeś, Maks. Barski zauważył, że w oczach Tabo pojawił się dziwny błysk. Wyglądało na to, że Turnita jest zazdrosny o tę pochwałę.


Tam i z powrotem

– Wszyscy dobrze się spisaliśmy – odpowiedział. – Stanowimy dobry team, do komandora chyba nie jest łatwo się dostać? – Pewnie. – Tabo wreszcie się uśmiechnął, wyglądał na udobruchanego. – Ja też wiedziałem, że masz łeb na karku, Barski. – Już przestańcie, bo od tego cukru mnie zemdli! – Aaronia przewróciła oczami. – Mamy jeszcze robotę do wykonania, moi komandosi. Ściereczki w dłoń i polerować ścigacze! – Wreszcie! – ucieszył się Maks. – Chcę zobaczyć je z bliska. To co? Skoro stanowimy taki dobry team, to pomożecie mi wejść do kokpitu? – Wariat – jęknął Tabo. – Dlaczego zawsze doczepi się do nas jakiś wariat... ‹‹›› Yehr Magr zakupił prowiant, który miał wystarczyć na wiele miesięcy podróży. Nie zapomniał o swoich ulubionych ogonach Mytronów, które szczególnie smakowały mu podane z ziemską przyprawą curry lub marynowane w sosie własnym ze świeżo startymi leśnymi grzybami. Całość zakupów kazał przetransportować bezpośrednio na statek. Zadbał też o uzupełnienie zapasów paliwa jądrowego oraz energii w laserach bojowych na wieżyczce i rufie. Miał wrażenie, że takie zabiegi pozwolą mu uniknąć nieprzewidzianych niespodzianek. Wiedział, że czeka go daleka podróż, daleka i niebezpieczna. Należało się do niej należycie przygotować. Oczywiście miał wątpliwości. Prościej byłoby zapakować się z załogą na pokład i na jakiś czas zaszyć daleko od całego zgiełku. Może po kilku miesiącach sprawa by się wyjaśniła. Jednak Yehr Magr lubił ryzyko i nieprzewidziane trudności. Miał dziób do dobrych interesów, wyczuwał je na wiele lat świetlnych. Teraz też był pewien, że jest w stanie podjąć wyzwanie, które na dłuższą metę mu się opłaci. Tajemniczy Drakka, z którym rozmawiał, zainteresował się tym Sylwem, chłopaczkiem, którego Yehr zwerbował na Ziemi. Jeśli tak bardzo komuś zależało na ponownym schwytaniu Ziemianina, to łowca

83


Tomasz Duszyński

84

za dobrą prowizję był w stanie użyć wszystkich swoich kontaktów, by tego dokonać. Komunikator w szponach Magra zadrżał. Nadeszła wiadomość, na którą czekał. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, na jego koncie pojawi się niedługo spora sumka. Magr zastanowił się, co zrobi z górą quidów, które dostanie za zlecenie. Czasy się zmieniały, raj dla przemytników powoli się kończył. Wszystko zależało od tego, czy wojna pomiędzy Federacją a Drakka trwać będzie dłużej. Jeśli ci ostatni opanują całą galaktykę, nie będzie większych możliwości na rozwój czarnego rynku. Yehr wiedział, że wojna oznacza pieniądz. Każdy potrzebuje broni, paliwa i części zamiennych. Przy odrobinie szczęścia na jednym kursie można zbić majątek. Jednak teraz oferta Drakka zupełnie zmieniła sytuację. Dostał gwarancję nietykalności i możliwość wykupienia na własność asteroidy lub małej planety. Sylw był dla nich cenny. Nawet bardzo. W umyśle Magra pojawił się szeroki wachlarz nowych możliwości. Własna planeta, królestwo, poddani. Wszystko w zasięgu szponów. Łowca rozejrzał się, sprawdzając, czy nikt go nie obserwuje, a potem przeczytał lakoniczny tekst. Zapamiętał godzinę i miejsce spotkania. Łącznik Drakka był już na miejscu. Niedługo na stacji Alfa rozpęta się piekło. Yehr uśmiechnął się krzywo. Jeśli dobrze to rozegra, w jutrzejszym rozdaniu będzie miał najsilniejsze karty. ‹‹›› – Ale odjazd! – Maks patrzył na ścigacz z nabożną czcią. Przeszły go dreszcze, podobne do tych, jakie odczuwał na ostatnim poziomie Space Invaders. – Nawet w filmach nie widziałem takiego statku! – W filmach? – Tabo znów się zaśmiał, dobry humor najwyraźniej go nie opuszczał. – To rzeczywistość, chłopie. Patrzysz na najszybsze, najbardziej zwrotne myśliwce w historii Federacji. Nazywamy je Bzykami. Te małe działka fotonowe, które widzisz pod kadłubem, potrafią zdziałać cuda. Inteligentny system naprowadzający może śledzić trzy cele jednocześnie. Naprowadzanie jest automatyczne, a skuteczność blisko stuprocentowa.


Tam i z powrotem

– To znaczy, że nikt z Federacją nie ma szans? – Niezupełnie. – Aaronia posmutniała. – Żołnierzy Drakka jest niezliczona ilość. To roboty, inteligentne maszyny, które... – Drakka? – Barski nie dowierzał własnym uszom. – Powiedziałaś Drakka? – No, tak... Tak się nazywają. – Ale przecież... – Barski potrząsnął głową. To wszystko nie mieściło mu się w głowie. – Przecież oni są tylko w grze... – Nie wiem, o czym mówisz? – zdziwiła się Aaronia. – Nieważne. – Chłopak zrezygnował z zawiłego tłumaczenia, wolał poznać więcej szczegółów. – Nie możecie ich pokonać? – Dopóki nie zniszczymy ich bazy i fabryk, w których produkują wciąż nowe typy broni, nie będziemy mogli wygrać. Drakka atakują tysiącami, robimy wszystko co w naszej mocy, żeby im się przeciwstawić, ale tracimy sporo sprzętu i ludzi... – To dlaczego nikt nie zaatakował ich bazy? – Maks nie mógł tego pojąć. – Od tego chyba trzeba było zacząć? – Gdyby to było takie proste – westchnął Tabo. – To jak szukanie igły w stogu siana. Uwierz mi, w dowództwie są mądrzejsi od nas. Próbują wszystkiego. W tej chwili jedyne, co możemy robić, to próbować za wszelką cenę odciąć ich od dostępu do paliwa, energii i innych surowców. Naszym problemem są jednak przemytnicy i szmuglerzy – handlują z androidami bez najmniejszych skrupułów. Poza tym Drakka mają już swoje źródła zaopatrzenia. Przejęli sporo planet, które eksploatują na masową skalę. – Beznadzieja. – Barski powoli zaczynał rozumieć powagę sytuacji. – To jak zamierzacie ich pokonać? Aaronia i Tabo spojrzeli po sobie. Nie znali odpowiedzi na to pytanie. – Bierz się do czyszczenia, Maks. – Turnita pierwszy przerwał kłopotliwe milczenie. Rzucił w stronę Barskiego szmatkę nasączoną jakimś specyfikiem. – Właź do tego kokpitu i wyczyść szybę. I lepiej się do tego przyłóż!

85


Tomasz Duszyński

86

– Dzięki. – Barski jeszcze przed chwilą cieszyłby się z tej propozycji jak dziecko, teraz patrzył na wszystko inaczej. Zastanawiał się, co przeżywają jego nowi znajomi. Zdał sobie sprawę, że tak naprawdę wcale ich nie znał. Wiedział, że byli kadetami, przebywali z daleka od domu i rodzin. Wymusiła to na nich wojna. Kto wie jednak, jaka była ich historia. Być może Drakka rozpanoszyli się na ich planetach, być może zginęli ich bliscy. – Mam nadzieję, że pokonacie te roboty i wrócicie do domów... – Tak. – Tabo skinął z przekonaniem głową. – Pokonamy. Nie tylko my, ale ty także. Chyba nie myślisz, że Drakka ominą twoją Ziemię? Tacy wspaniałomyślni nie są. Możesz mi wierzyć. Maks nie znalazł na to odpowiedzi. Poczuł, jak przeszywa go chłód. Zadrżał. Akurat o tym nie pomyślał, nie zdawał sobie sprawy, czym grozi ta wojna. Do tej pory czuł się tak, jakby on sam i jego planeta pochodzili z innego wymiaru. Jakby sprawa Drakka i galaktycznej wojny ich nie dotyczyła. Tabo uświadomił mu, że jest inaczej. Barski oczami wyobraźni zobaczył roboty nacierające na jego miasto. Płonącą szkołę, osiedle, dym i zgliszcza. To zagrożenie nagle stało się bardzo realne. – Wszyscy musimy wierzyć, że to się skończy. – Tym razem to Aaronia przerwała ciszę. – Niemal każdy stracił już swój dom. Nie pozostaje nam nic innego, jak wykonywać swoje obowiązki jak najlepiej. Nawet jeśli tylko czyścimy kadłuby czy latryny. – To może zaczniesz od tego kokpitu? – zaproponował Tabo. – Barski poradzisz sobie czy potrzebujesz niańki? – Poradzę sobie. – Maks uśmiechnął się. Był wdzięczny zielonoskóremu, że ten zmienił temat. Nawet jeśli zrobił to w tak obcesowy sposób. – Tylko, jak tam się dostać? – Drabinka. – Tabo zbliżył się do ścigacza i przesunął dłonią wzdłuż wgłębienia pod numerem seryjnym. Żelazne schodki wysunęły się w ułamku sekundy. – Właź na górę i przestań marudzić. Jeśli wszyscy Ziemianie są tacy jak ty, to dziwię się, że potraficie ze sobą wytrzymać na tej małej planecie.


Tam i z powrotem

– A ja się dziwię – zaczął Maks, wchodząc stopień po stopniu na górę – że tacy nerwowi jak wy, potrafią wytrzymać ze sobą na waszej planecie. – Fakt – przyznał Tabo z namysłem. O dziwo, tym razem się nie obraził. – Ale jeśli nie chcesz, żebym naprawdę się wkurzył, to lepiej niczego tam na górze nie ruszaj! – Dobra, dobra – mruknął pod nosem Maks. Znalazł się właśnie na wysokości kokpitu. Z ciekawością zajrzał przez szklaną osłonę do środka. Fotel pilota, panel z ekranami i lampkami, przełączniki i dżojstik. Zupełnie jak w komputerowych grach, w które całymi nocami grywali Gamersi. Maks przykleił się nosem do szyby, jakby zaglądał z ulicy do sklepu z zabawkami. Osłona drgnęła, a po chwili uniosła się. Chłopak nie zastanawiając się długo, przerzucił nogi przez krawędź otworu i wskoczył do środka. Rozsiadł się w fotelu pilota, czując, jak ten automatycznie dostosowuje się do jego ciała. Z wrażenia zabrakło mu tchu. Miał tak zawsze, gdy we krwi spadał poziom cukru. Najchętniej zjadłby teraz jakiegoś batona, uruchomił kokpit i posterował statkiem, a jeszcze lepiej gdyby mógł chwycić dżojstik i wypalić z działek fotonowych, o których mówił zielonoskóry. – Maks! Miałeś czyścić, a nie odpoczywać! Barski wychylił się z szerokim uśmiechem z kokpitu. Jakieś trzy metry pod nim Aaronia i Tabo uruchamiali dziwne maszyny do czyszczenia. Aaronia pogroziła mu nawet palcem. – Już, już, tylko ochłonę! – krzyknął. Zupełnie zapomniał, że przez cały czas ściskał w rękawicach szmatkę. Dopiero teraz przytknął ją do szyby. Energicznie zaczął wcierać płyn w wypolerowaną powierzchnię. Zastanowił się, co teraz powiedziałaby mama, gdyby zobaczyła jak jej syn zawzięcie czyści szklaną pokrywę. Pewnie wypomniałaby mu, że nigdy nie chciał jej pomóc przy myciu okien. Wspomnienie domu i rodziców stało się bolesne. Barski próbował odrzucić od siebie te wizje jak najdalej. Stawały się jednak natarczywe i tak realistyczne, że zachciało mu się płakać. Gdyby tylko mógł cofnąć czas albo sprawić,

87


Tomasz Duszyński

88

że teraz jakimś cudem przeniósłby się do swojego pokoju, umyłby okna nie tylko w mieszkaniu, ale w całym bloku. – Jak ci idzie? – Głos Tabo dobiegał z dołu. Turnita musiał widać mieć nad wszystkim pieczę. – Dobrze – odkrzyknął. Czyszczenie rzeczywiście szło sprawnie. Maks jednak przez cały czas nie mógł oderwać wzroku od monitorów i dziwnych przełączników zdobiących elektroniczne panele. Znów świerzbiły go dłonie. Rozsądek podpowiadał mu jednak, żeby się powstrzymał. Taka zabawa mogła się dla niego źle skończyć. Powoli jego praca dobiegała końca. Tak bardzo skupił się na wykonywanej czynności, że nie zwrócił uwagi na ożywioną rozmowę, która toczyła się pod nim. Teraz mimowolnie zaczął się jej przysłuchiwać. Głos, którego nie potrafił rozpoznać, przebijał się ponad inne. Ochrypły, ironiczny ton wydawał się bardzo nieprzyjemny. – Jak zwykle się obijacie? A któż by inny, Tabo i Aaronia... – Nie przeszkadzajcie nam w pracy... – W pracy? Głośne salwy śmiechu sprawiły, że Maks postanowił wystawić głowę z kokpitu. – Tylko do tego się nadajecie... – powiedział wysoki, chudy jak szczapa chłopak ubrany w kombinezon pilota. – Dobrze mówię? Kilka innych osób zaśmiało się w zgodnym chórku. Maks dostrzegł wśród nich bliżej nieokreślonego osobnika, który wyglądał jak skrzyżowanie słonia z żółwiem. Miał coś na kształt skorupy zdobiącej czubek głowy i niewiarygodnie długą szyję. Obok niego stał drugi chłopak z całkowicie zarośniętą twarzą. Futro pokrywało jego policzki i czoło. Z trudem, poniżej szczeciniastej grzywki można było dostrzec czarne jak węgle oczy. Ten śmiał się najbardziej. Była jeszcze dziewczyna. Olśniewająco piękna, o długich blond włosach opadających na kombinezon. Maks z trudem oderwał od niej oczy. Przy skrzydle, niemal całkowicie zasłonięty stał ktoś jeszcze, ale Barski był w stanie zobaczyć tylko jego wielgachne buty.


Tam i z powrotem

– Zawsze pytasz o zdanie kolegów? Jak idziesz siusiu też? Barski uśmiechnął się. Tabo nie potrafił utrzymać języka za zębami. Gdyby nie Aaronia i jej zdolności dyplomatyczne, pewnie zielonoskóry biłby się z każdym, gdzie popadnie. – Uważaj Tabo, bo znów skończysz w karcerze, jak ostatnio – ostrzegł ten pokryty futrem. – Nie wolno ci podskakiwać starszemu stopniem. Jesteś tylko pomywaczem. Teraz już nikt się nie śmiał. Barski czekał na rozwój sytuacji. Nie wiedział, czy wyjść z kokpitu, czy lepiej w nim pozostać. Pomyślał, że atmosfera w doku zrobiła się gęsta jak sos cioci Helenki. Wujek mówił, że nawet nóż się na nim tępi. – Tylko pomywaczem? Zielonoskóry zadrżał. To był dla Maksa sygnał. Wiedział, co zaraz coś się stanie. Postanowił opuścić kokpit. Wstał z fotela i przełożył nogę na drabinkę. Wywołało to nie lada poruszenie na dole. – Radzę nie denerwować kolegi – powiedział wesoło. Zeskoczył jak gdyby nigdy nic na płytę lądowiska. Tak naprawdę nie wiedział, dlaczego na własne życzenie pakuje się w kolejną kabałę. – Nie mieszaj się – warknął Tabo. – Trzeba było tam siedzieć. Poradzę sobie. – Przestańcie już, wszyscy. – Aaronia zdecydowała się na interwencję. – Skończymy zaraz swoją robotę i dostaniecie maszyny z powrotem... – Barski, to ty? Maks obrócił się, słysząc znajomy głos. Dopiero teraz rozpoznał chłopaka stojącego pod skrzydłem statku. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. – Sylwek?! – krzyknął, nie panując nad głosem – Sylwek? Podbiegli do siebie, ściskając się jak dawno niewidziani znajomi. – Ciebie też porwali i wcielili do wojska? – Maks nie potrafił zapanować nad drżeniem głosu. – Co? – Głos Wrony nagle stał się chłodny. Odsunął się od Barskiego, jakby pożałował swojej wylewności. – Nie wiem, o czym mówisz. Ja zostałem wybrany...

89


Tomasz Duszyński

90

– Wybrany? Nie rozumiem? – Maks popatrzył na kolegę z niedowierzaniem. – Co ty mówisz, Sylwek! Odnaleźliśmy się, teraz razem musimy wrócić do domu! – Sam wracaj, głąbie! – Sylwek spojrzał wrogo na Barskiego. – Ja jestem pilotem. Tutaj jest moje miejsce! Maks zaniemówił, spojrzał na Aaronię i Tabo, jakby u nich szukał pomocy. Oboje jednak wydawali się zdezorientowani. Tabo nawet skrzywił się, nie rozumiejąc, dlaczego Barski brata się z jego przeciwnikami. – Co to za grubasek? – Dryblas zwrócił się do Sylwka, żądając wyjaśnień. Jemu najwyraźniej także nie podobała się ta znajomość. – Nikt taki. – Sylwek machnął ręką i znacząco spojrzał na Barskiego. Mówił z wyczuwalną pogardą w głosie. – Pochodzi z mojej planety, dostał się tutaj przypadkiem. – Przypadek, wygląda jak przypadek! – zarechotał głośno ten zarośnięty, ale tylko on śmiał się ze swojego dowcipu. – Chodźcie już. Wystarczy. – Milcząca dotąd dziewczyna dotknęła ramienia chudzielca i pociągnęła w swoją stronę. – Nie mamy czasu na bójki, zaraz wylot. – Racja. – Dryblas skinął głową. Spojrzał groźnie na Tabo i Aaronię. – Pilnujcie lepiej swojego pupilka, bo przypadkiem coś mu się może stać... Zielonoskóry próbował zareagować, ale Aaronia powstrzymała go wymownym ruchem ręki. – Powodzenia, Sylwek – powiedział cicho Maks, gdy kolega z klasy wyminął go, chcąc dołączyć do swoich znajomych. – Trzymaj język za zębami, Barski. – Wrona powiedział to szeptem, by jego słowa nie dotarły do niepowołanych uszu. – Ja jestem Sylw. Pamiętaj o tym i się nie wtrącaj. Barski skinął głową zrezygnowany. Długo patrzył za odchodzącymi. Nagle poczuł się niewiarygodnie przybity i smutny. Jeszcze przed chwilą pojawiła się w nim iskierka nadziei. Był niemal pewny, że we dwóch z Sylwkiem wykaraskają się z tarapatów i wrócą do domu.


Tam i z powrotem

Chwycił się tej myśli jak tonący brzytwy. Jednak teraz stracił nadzieję. Okazało się, że wciąż jest sam i znikąd nie otrzyma pomocy. Silny uścisk na ramieniu wyrwał go z przygnębiających myśli. Spojrzał na Tabo i uśmiechającą się Aaronię. Wyczuli jego stan ducha. Próbowali dodać mu otuchy. Uśmiechnął się także. Wcześniej się pomylił, jednak nie był zupełnie sam. Wyglądało na to, że przyjaciół znaleźć można wszędzie. Nawet jeśli tak bardzo różnili się od ciebie. – To co? – zagadnął wesoło Tabo. – Coś jeszcze polerujemy, czy gonimy za nimi, by dać im łupnia? Maks roześmiał się. Zielonoskóry miał całkiem przyzwoite poczucie humoru. – Jeszcze będzie na to czas. – Aaronia pokręciła głową. – Obaj jesteście tacy sami wariaci. Robota jeszcze nieskończona, więc brać się za ścierki! I bez głupich pomysłów! ‹‹›› Barski po całym dniu pracy był tak obolały, że szybko położył się na swojej pryczy. Poranne ćwiczenia i wysiłek fizyczny przy czyszczeniu statków okazały się zabójczą mieszanką. Niemal zupełnie go wykończyły. Próbował unieść głowę, ale bezwładnie opadła na poduszkę. Po raz kolejny analizował spotkanie z Sylwkiem. Każde wypowiedziane słowo i gest. Dopiero teraz zaczął zastanawiać się, dlaczego został porwany. Nie potrafił zrozumieć tego, co się stało. Przypadek? Znalazł się w złym miejscu i złym czasie? Coś wciąż nie dawało mu spokoju. Wszystko zaczęło się podczas bójki... Nie, wcześniej! Cała ta sprawa zaczęła się w salonie gier! Maks jak przez mgłę przypominał sobie wszystkie wydarzenia. Analizował szczegół po szczególe, tak, żeby niczego nie przeoczyć. Sylwek wpadł do salonu w momencie, gdy Maks pobił rekord. Odepchnął Barskiego i wpisał na planszy wyników swoją ksywę... SYLW! To właśnie o tym Maks miał nikomu nie mówić.

91


Tomasz Duszyński

92

Barski poczuł ciarki na plecach, to on, a nie Sylwek miał zostać porwany! Porywacz szukał gracza, który skończył Space Invaders! Maks nerwowo przełknął ślinę. Sam na pewno nie miał zamiaru nikomu mówić, jak było naprawdę. Musiał się stąd wyrwać za wszelką cenę, a tym samym lepiej było nie zwracać na siebie uwagi. Sylwek wybrał jak wybrał, jeśli chciał tu zostać, jego sprawa. Maks wolał kolejną klasówkę z matematyki niż poranną zaprawę z sierżantem Sanapo. Poza tym przerażała go wojna, która toczyła się w tym świecie. Lepiej było żyć w niewiedzy w małym miasteczku na południu Polski, niż walczyć ze strachem i zastanawiać się, kiedy te zbuntowane roboty napadną na kolejną planetę. – Ej, Maks, śpisz? – Głos dochodził z posłania Turnity. Barski uniósł się na łóżku i spojrzał w stronę kolegi. – Już nie. Obudziłbyś nawet umarłego. Tabo zarechotał. – Jutro pokażemy ci, jak wygląda miasto na prawdziwej stacji kosmicznej. Zobaczysz, nie jest tu tak źle, jakby się mogło wydawać... Maks przez chwilę rozważał słowa kolegi. Zaczerwienił się po czubki uszu, ale na szczęście w ciemnościach tego nie było widać. Najwyraźniej Tabo zrozumiał, że Barski nie jest prawdziwym rekrutem i znalazł się tutaj przypadkowo. – Nie musisz się ze mną cackać, poradzę sobie... – Nie cackam się, Maks – zauważył chłodno Tabo. – Wydawało mi się, że mamy trzymać się razem... Każdy ma lepsze i gorsze dni... – Masz rację – przyznał Barski. – Dzisiaj miałem ten gorszy... – Mój też nie był najlepszy. – Tabo zaśmiał się cicho. – Chociaż z drugiej strony... – Akurat tego ci zazdroszczę – westchnął Maks. – Musiałbym sto lat chodzić na siłownię, a i tak pewnie nie miałbym takich muskułów jak ty... – Inni mogą zazdrościć tobie czegoś innego. – Do rozmowy włączyła się Aaronia, widać ona też nie mogła zasnąć. – Zazdrościć? – Barski autentycznie się zdziwił. – Czego można mi zazdrościć?


Tam i z powrotem

– Swoje widzieliśmy... – Tabo poruszył się na łóżku, aż zatrzeszczały sprężyny. – Władco elektryczności... Z innych posłań doszły do nich pełne oburzenia głosy rekrutów. Maks wykorzystał to i udał, że szykuje się do snu. Nie miał zamiaru podejmować tematu. Władca elektryczności. Gromowładny. Już dwa razy poraził kogoś prądem. Co się z nim stało? Skąd ta dziwna przypadłość? Czyżby po uderzeniu pioruna nastąpiła jakaś nieokreślona reakcja w jego organizmie? Spojrzał w sufit. Wyobraził sobie, że jest w swoim pokoju. Tutaj, dokładnie nad nim, powinien wisieć brązowy żyrandol ze szklanymi oprawkami przypominającymi kielichy kwiatów. Bardzo tego żyrandola nie lubił, ale matka uparła się, że musi wisieć u niego w pokoju. W końcu był to prezent od babci. Barski nie rozumiał, dlaczego rodzice nie zabrali tego ohydnego kiczu do swojego pokoju. Wzrok Maksa przyzwyczaił się do ciemności. Wydało mu się, że coś dostrzegł w miejscu, w które się wpatrywał. Wstrzymał oddech, próbując wyłowić z cienia ten dziwny kształt. Nieokreślona plama falowała leniwie, pulsowała, przyciągając coraz bardziej jego uwagę. Barski odczuł niepokój, ale na szczęście przypomniał sobie, że wokół niego spało kilkudziesięciu kadetów. Nic mu tu nie groziło. Ciemna plama w tym czasie powiększyła się. Teraz nieco pojaśniała, przypominając świetlisty obłoczek. Znów leniwie zawirowała niczym gęsty płyn zamieszany w kadzi, jednak powoli ten ruch ustawał. Z obłoczka uformował się stabilny kształt. Świetlisty nos, oczy, broda... Barski dałby głowę, że gdzieś widział tę twarz. Już miał krzyknąć, obudzić Tabo i Aaronię, ale fosforyzująca twarz rozpłynęła się w powietrzu. Znikła, jakby jej tam nigdy nie było. Maks przetarł oczy. Był pewny, że uległ przewidzeniu. Znów zobaczył te dziwne, zielonkawe mroczki. Przemieszczały się według jakiegoś sobie znanego planu. Chłopak opuścił powieki. Zrobiło mu się niedobrze. Uspokoił oddech, starając się nie myśleć o niczym. Nie było to łatwe. Na szczęście szybko zasnął kołysany ruchem tajemniczych planet i księżyców.

93


Tomasz Duszyński

‹‹››

94

– Wstawaj, bracie! Szkoda dnia! Maks poczuł mocne szarpnięcie za nogę. Wylądował na podłodze, obijając żebra i bark. Tabo nie obchodził się z nim zbyt delikatnie. To przebudzenie na pewno różniło się od tego, czego doświadczył choćby dzień wcześniej. Nie słychać było charczących głośników i najwyraźniej nie groziła im poranna zaprawa. Wiedział, co to oznacza. Dzisiaj mieli dzień wolny i od nich zależało, jak go wykorzystają. – Ja się nigdzie nie wybieram. – Barski podniósł się z podłogi i znów opadł na łóżko. Nie miał zamiaru wstawać tak wcześnie. Zielonoskóry chyba zwariował, jeśli myślał, że każdy skoro świt zerwie się na równe nogi. – Wstań, Maks. Już czas... Głos Aaronii w przeciwieństwie do ochrypłego basu Tabo był słodki i przyjemny. Maks poddał mu się bez wahania. Słowa dziewczyny przesączyły się przez czaszkę i stopiły jego wolę. – Wstaję – powiedział z urazą, odrzucając koc. – Ale to niesprawiedliwe! Usiadł na łóżku, przetarł oczy i ziewnął rozdzierająco. Miał wrażenie, że szczęka wyleci mu z zawiasów. Tabo i Aaronia oczywiście byli już ubrani. W dziwnych świecących skafandrach z niezliczonymi zapinkami i plakietkami wyglądali jak muchy w ortalionie. Maks wyszczerzył zęby, nie mógł się powstrzymać od śmiechu. – Bombki choinkowe. Nawet światełek wam nie trzeba... – Bombki choinkowe? – Tabo zrobił głupią minę, wyglądało na to, że zastanawia się, czy ma się obrazić. – A co to takiego? – No jak? – Barski nie dowierzał własnym uszom. Podniósł się z łóżka i przeciągnął. – Choinki to takie drzewa, na nich się wiesza bombki. Co wy? Świąt nie macie? – Święta mamy, ale żeby od razu bomby i to na jakichś choinkach? – Zielonoskóry postukał się w czoło. – Przecież to niebezpieczne!


Tam i z powrotem

– Nie bomby, tylko bombki! – Maks postukał się w czoło jeszcze mocniej. – Mniejsza siła rażenia? To i tak głupota. – Tabo zacisnął pasek kombinezonu. Najwyraźniej sens ziemskich świąt do niego nie docierał. – Chyba ci tego nie wytłumaczę. – Barski machnął ręką. – Gorzej, że nie mam w co się ubrać. Ani spodni, ani koszuli! – Wystarczy kombinezon wyjściowy – Aaronia wskazała szafkę przy łóżku. – Jest w zestawie osobistym, możesz sprawdzić. Maks skrzywił się. Otworzył wskazaną szafkę i wyciągnął z niej spore pudełko. Chwilę przy nim pomajstrował, nie przestając kręcić nosem. W końcu podniósł pokrywkę i wyciągnął ze środka szeleszczący kombinezon. – Mam to włożyć? Zwariowaliście? – Podniósł do góry lśniący materiał. – Przecież będę wyglądał jak największa choinkowa bombka na świecie! – Super! – Tabo klasnął w dłonie – będziemy uzbrojeni i niebezpieczni! Chodzące bomby! – Chyba nuklearne. – Barski westchnął ciężko. Rozpiął zamek i wepchnął nogi w kombinezon. Z trudem naciągnął go na siebie i zapiął pod brodą. – W nocy możemy zastąpić żarówki! – Takie są przepisy! – zniecierpliwiła się Aaronia. – Bez kombinezonu nie wolno kadetom wychodzić poza koszary. – Jak nie chcesz iść, to zdejmij go i kładź się z powrotem do łóżka. Może będziesz miał jeszcze jakieś miłe sny. – Dobra, dobra. – Barski uspokajająco uniósł dłonie. Zrobił krok do przodu, szeleszcząc niemiłosiernie. – Jakoś się przyzwyczaję... – Idziemy? – zapytał Tabo. On najbardziej się niecierpliwił. Nie mógł doczekać się wyjścia z koszar. – Idziemy – zgodziła się Aaronia. – Maks, jesteś gotowy? – No, jestem. – Barski znów zrobił kwaśną minę. – Trzymaj się blisko nas. Nie chcemy, żebyś się zgubił. – Nie ma obawy. – Maks poczuł się urażony. – Dzieckiem nie jestem. Byłem ostatnio w Warszawie i jakoś sobie poradziłem.

95


Tomasz Duszyński

– W Warszawie? Co on gada? – Tabo znacząco spojrzał na Aaronię, unosząc wysoko brew. – Może nawet lepiej, żeby się zgubił. Mielibyśmy spokój. Idziemy! – Słyszałem! – Barski skoczył do wyjścia za Aarwenką i Turnitą. Mało brakowało, a potknąłby się o własne nogi. – Wszystko słyszałem! ‹‹››

96

Znaleźli się w windzie wraz z innymi kadetami wybierającymi się na obchody Dnia Niepodległości. Ktoś nacisnął przycisk i z głośników popłynęły dźwięki muzyki szeleszczącej niczym kombinezon Barskiego. Kilkadziesiąt sekund później winda zatrzymała się, a drzwi rozsunęły się z przeciągłym sykiem. W Maksa uderzyła mieszanina dźwięków, zapachów i błyskających świateł. – O, kurczę – wyjąkał, patrząc z podziwem na gigantyczny ekran pokrywający sklepienie. – Wychodź, Maks, bo drzwi nas przytrzasną. Mocny kuksaniec przywrócił Barskiemu przytomność. Ruszył bark w bark z Tabo. Wkrótce znaleźli się na platformie zawieszonej nad szerokim, wypełnionym mrowiem głów deptakiem. – Twoja Warszawa też tak wygląda? – zakpił Turnita. – Widziałeś kiedyś w życiu coś takiego? Maks nie odpowiedział, chłonął wzrokiem wszystko, co napotkały jego oczy. Kolory były żywe, intensywne i tak soczyste, jakby miały go oślepić. Wieżyczki i kopułki lśniły zielonkawym fosforyzującym światłem. Niektóre z nich obracały się wokół własnej osi, przyciągając uwagę kolorowymi projekcjami reklam. Pod stopami Maksa rozciągał się pasaż z tysiącami dziwnych stworzeń przemieszczającymi się w każdym możliwym kierunku. Stragany, sklepy, błyszczące witryny, gwar rozmów i dziwnych dźwięków unosił się w powietrzu, wirował i atakował uszy Barskiego, przyprawiając go o zawrót głowy. Budynki były strzeliste i wysokie, niemal całkowicie przeszklone. Niektóre z nich sięgały nieba, a właściwie czegoś, co imitowało tutaj niebo.


Tam i z powrotem

Pierwsze wrażenie Maksa było właściwie. Nad całym tym rwetesem zawieszony był ekran emitujący delikatne, fioletowe światło. – Zapraszam na lody! – Aaronia pociągnęła Barskiego za rękaw kombinezonu. – Przez ostatnie tygodnie wciąż mi się śniły po nocach lody o smaku mipagwy. Musisz spróbować! Ja stawiam. – Lody? – Barski był wciąż oszołomiony. Wyławiał w tym chaosie przeróżne dźwięki. Kilkanaście dialektów, do których próbował dostosować się jego automatyczny translator. – Jakie lody? – Mipagwa. – Tabo ruszył pierwszy w stronę schodów prowadzących w dół, na ruchliwy deptak. – To owoc Qibosu. Zadomowił się teraz na niemal wszystkich plantach. Wygląda jak jajko z mackami. Ma delikatny niebieski miąższ i lekko kwaśny smak. Pycha! – A truskawkowych tu nie macie? – bąknął pod nosem Maks. Tabo i Aaronia nie dosłyszeli pytania Barskiego. Trudno było usłyszeć cokolwiek w gwarze, który panował na najruchliwszej arterii stacji kosmicznej. Szybko wbili się w tłum przechodniów i kupujących. Maks poważnie potraktował wcześniejsze ostrzeżenie. Starał się iść jak najbliżej swoich nowych przyjaciół, uważając by się nie zgubić. Nie było to łatwe. Cały czas coś go rozpraszało. Uwagę przyciągały nowe dźwięki, zapachy, niesamowite obrazy. Mijali ich osobnicy o przeróżnych kształtach. Wielu było wysokich, chudych jak tyczki, z pociągłymi głowami i wystającymi kośćmi policzkowymi, nad którymi umieszczone były okrągłe, ruchliwe oczy. Inni byli niscy, krępi owłosieni lub też zupełnie łysi z okrągłymi głowami, jeszcze inni mieli kilka par odnóży lub macek. Barw i odcieni skóry było tutaj więcej niż kolorów tęczy. Podobnie rzecz się miała ze strojami. Wydawało się, że największym krzykiem sezonu są dziwne plastykowe ubranka wykończone czymś, co przypominało przezroczysty kołnierz. Rękawy długich płaszczy wyglądały jak srebrne rury wentylacyjne, a rurki i przewody gustownie łączyły przód ubioru z tyłem. U wielu osobników przechodziły pod pachami lub też zgoła nad głową. Maks uznał, że takie stroje są zupełnie niepraktyczne i trudno się w nich poruszać. Sam nie założyłby czegoś takiego za żadne skarby. – Maks! Gdzie się plączesz?

97


Tomasz Duszyński

98

Barski stracił z oczu Tabo i Aaronię. Serce podskoczyło mu do gardła. – Hej! Tutaj! Wchodzimy tutaj! Dopiero teraz dostrzegł ich na schodach prowadzących do ogromnego szklanego budynku. Skarcił się w myślach. Powinien być bardziej uważny. – Proszę mnie przepuścić – powiedział, próbując wyminąć olbrzyma tarasującego mu drogę. – Halo? Przepraszam? Osobnik zwrócił w stronę Maksa wielką głowę i zamachał uszami. – Czego? – Przeszywający dźwięk wydobył się z długiej, zakręconej trąby. – Szacunku dla starszych trochę, ty... brzydalu! – Brzydalu? – Barskiego przytkało. – Ja tylko chcę przejść, proszę słonia... to znaczy pana! Do obcego słowa Barskiego najwyraźniej nie docierały. Za słonia chyba się nie obraził. Ujął się pod boki i ustawił swoje pakunki tak, że otoczyły chłopca, tarasując mu drogę. – Przyda ci się lekcja wychowania, malutki! – zatrąbił osobnik. Ten dźwięk sprawił, że przechodnie zaczęli się zatrzymywać. Wokół Barskiego i olbrzyma zebrała się już dosyć spora grupka gapiów. – Ja tylko proszę, żeby mnie pan przepuścił. – Barski zaczął się pocić. W tłumie obcych czuł się nieswojo. – Tam są moi przyjaciele, a pan zatarasował całą drogę... – Zatarasował? – Obcy znów zamachał uszami. – Pijesz do mojej tuszy? Przez tłum przeszedł cichy szmer. Niektórzy cofnęli się o krok, przewidując kłopoty. – Ja...? – Maks głośno przełknął ślinę. – Ja tylko proszę, żeby pan mnie przepuścił. – Ty chuderlaku! – Słoń wytrąbił słowa z całych sił, jakie miał w płucach. – Gdzie twoi rodzice? Nikt cię jeszcze porządnie nie sprał? – Tylko proszę nie czepiać się moich rodziców! – oburzył się Maks, gdy usłyszał zarzut wobec swoich bliskich. – To pan jest niewychowany, że tak... pozwolę sobie powiedzieć...


Tam i z powrotem

Z kolejnymi słowami Barski tracił rezon. Mina olbrzyma mówiła wiele. Zaczynało się robić niebezpiecznie. – Teraz dostaniesz lanie, mały. – Osobnik popatrzył na zgromadzonych w tłumie, jakby szukał u nich poparcia. – To ma być kadet, który obroni nas przed Drakka? Śmiechu warte! – Zostaw go! Wszyscy odwrócili się w stronę źródła głosu. Barski tymczasem pomyślał o ucieczce. Szybko zdał sobie jednak sprawę, że nie ma na to najmniejszych szans. Obcy wokół niego utworzyli szpaler nie do przebicia. – To ty, chłopcze? Udało ci się przeżyć? Barski osłupiał. Popatrzył na wysoką kobietę, która zmierzała w jego stronę. Obcy rozstąpili się przed nią, jakby miała w sobie jakąś odpychającą innych moc. – A tobie nie wstyd? Może znajdź sobie do bójki kogoś swoich wymiarów, chyba, że... – Oczy kobiety zabłysły groźnie, a z gardła wydobyło się głośne mruczenie. – Chyba, że chcesz spróbować się ze mną? Olbrzym wyraźnie zbladł, a jego trąba zadrżała. Zaczął nią dotykać nerwowo policzków i czoła, zupełnie, jakby ocierał z nich pot. – Nie... – Co, nie? – Kobieta naprężyła się. Wyciągnęła łapy, z których wysunęły się ostre pazurki. – Nieporozumienie! – zapiszczał obcy. Teraz on głośno przełykał ślinę. – To tylko żarciki! Naprawdę! Barski patrzył na kobietę, zastanawiając się, gdzie ją wcześniej widział. To wspomnienie było odległe, zamazane, jakby przykryte nieprzeniknioną mgłą. – Przeproś chłopca. Natychmiast! – Kotka zamruczała, ale jakoś tak mało przyjemnie. – Przepraszam! – Olbrzym okręcił się na pięcie. Najpierw uniosły się w powietrze jego pakunki, a potem on sam wyskoczył niczym z procy, tratując tłum i znikając u wylotu ulicy.

99


Tomasz Duszyński

100

– Rozejść się! Ale już! – warknęła kobieta-kot. Tłum rozpierzchł się w ułamku sekundy. Barski został sam na sam z kobietą, która popatrzyła mu uważnie w oczy. – Jesteś... Massana – zająknął się. Z trudem wytrzymał siłę tego spojrzenia. – Byłaś z nim... z tym porywaczem. Pamiętam. – Pięknie... – Massana uśmiechnęła się, odsłaniając małe spiczaste ząbki. – Wiedziałam, że jest w tobie coś szczególnego. Coś, czego nie miał ten drugi... Nie powinieneś tutaj sam się włóczyć. To niebezpieczne miejsce dla takiego żółtodzioba jak ty. Niektórzy nie lubią kadetów i wojska. Uważają, że sobie nie radzą z Drakka jak należy... – Musisz mi pomóc. – Maks uczepił się nagle nadziei, która zaświtała mu w głowie. – Proszę cię! – Przecież już ci pomogłam... po raz kolejny! – Kotka zaśmiała się. – Wiem i dziękuję. – Barski postanowił być ostrożniejszy. Nie chciał jej rozgniewać ani popełnić jakiegoś błędu. Mogła zniknąć w tłumie, a wtedy nigdy by jej nie odnalazł. – Ale ty możesz pomóc mi wrócić do domu! – Do domu? Chłopcze! – Puszysty ogon przesunął się przed twarzą Maksa. – Nie masz na to najmniejszych szans. Nie jestem w stanie ci pomóc... – Przecież byłaś tam, z tym, który mnie porwał. Wylądowaliście na Ziemi. – Byłam... – zastanowiła się nad jego słowami – ale myślisz, że Yehr Magr zdradza swoje tajemnice? Nigdy nie pytam go o kurs. Życie mi miłe. Stanowię część jego załogi, więc wiem, kiedy nie pchać pyszczka w nie swoje sprawy! – To znaczy, że on wie. Ten Yegr... – Yehr... Yehr Magr. – Kotka znów wyszczerzyła ostre ząbki. – Zapamiętaj dla swojego dobra jego imię i unikaj go jak ognia. Magr jest łowcą, bezwzględnym i wyrachowanym. Mówią, że sprzedał własne gniazdo z braćmi, którzy się jeszcze nie wykluli. Ja jestem skłonna w to uwierzyć...


Tam i z powrotem

– Ale – Barski ze wszystkich sił próbował coś wymyślić – musi być jeszcze jakiś inny sposób, żeby się dowiedzieć... Może jakoś z niego to wyciągniesz? – Co to, to nie... Musisz sam ruszyć głową – powiedziała z przekonaniem. – Może ci się uda... ja muszę już iść... – Zaczekaj! – Maks próbował chwycić Massanę za łapę, ale ta prychnęła ostrzegawczo. Chłopak nie dał jednak za wygraną. – Ten łowca trafił tam w jakimś celu... On przyleciał po tego, kto zakończy grę... Maszyna jest kluczem. Ktoś ją umieścił na naszej planecie. Musi więc wiedzieć, gdzie jest Ziemia. – Wiedziałam, że nie jesteś głupi, mały – Massana zmrużyła oczy, wąsy na jej pyszczku zadrżały. – Wiesz o maszynie. Niech zgadnę... to ty skończyłeś grę... Maks nie odpowiedział. Wbijając wzrok w chodnik, zdał sobie sprawę z tego, że w ten sposób przyznał kotce rację. – Nie tędy droga. – Massana zastanowiła się przez chwilę. Wyglądało na to, że jednak próbuje mu pomóc. – Musiałbyś znać numer ewidencyjny maszyny. W twojej armii mają cały ich wykaz. Przecież w ten sposób rekrutują najzdolniejszych. Są przeznaczeni do specjalnych zadań... Ale ty tego numeru nie masz... – Nie... – odpowiedział zrezygnowany Maks. Przyszło mu do głowy, że może powinien już się poddać i spojrzeć prawdzie w oczy. Utknie tu na wieki. – Wierzę, że coś wykombinujesz, mały... – Massana przesunęła ogonem po jego policzku. – Wystrzegaj się Yehr Magra, bo wciąż tu jest. Zwolnił całą załogę, więc pewnie szykuje coś na własną rękę. Jeśli cię spotka, nie ujdziesz z życiem. I tak w ogóle, uważaj na siebie... – Hej, Maks! Gdzie jesteś? Barski spojrzał za siebie. Aaronia, patrzyła z niepokojem w jego stronę ze szczytu schodów. Machnęła ręką, dając mu znak, żeby się pospieszył. Skinął głową i uśmiechnął się do niej blado. Musiał załatwić jeszcze jedną sprawę. Odwrócił się znów do Massany, ale kotki

101


Tomasz Duszyński

już nie było, przed jego oczami przetaczał się tylko kolorowy tłum, który falował leniwie niczym budzący się ze snu ocean. ‹‹››

102

Yehr Magr wymeldował się z hotelu późnym popołudniem. Do spotkania zostały mu niecałe dwie godziny. Włożył płaszcz, zasłaniając starannie kaburę przylegającą do żeber. Automatyczny karabinek był praktycznie niewykrywalny dla urządzeń bezpieczeństwa stacji kosmicznej. Wykonali go dwugłowi Kalabrzy z nowego, doskonałego i niezwykle wytrzymałego materiału węglowego. Łowca dodatkowo zabrał komunikator i dokumenty nowego ścigacza, który zakupił dzień wcześniej na czarnym rynku od handlarzy używanym wojskowym sprzętem. Wchodząc do windy, czuł dziwny ucisk w brzuchu. Tak było zawsze przed akcją. Lubił ryzyko, ten dreszcz emocji, kiedy szóstym zmysłem wyczuwał, że szykuje się niezła rozróba. Przeciągnął się, próbując rozprostować zwinięte pod kombinezonem skrzydła. Utrzymywanie w nich krążenia było bardzo trudne. Nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł wreszcie pozbyć się niewygodnego ubioru i wzbić do lotu. Miał nadzieję, że nie zapomniał, jak to się robi. Łowca zmrużył oczy, gdy winda zatrzymała się w hotelowym holu. Te dwie godziny czekania mogły okazać się najdłuższymi godzinami w jego życiu. Uznał, że przed spotkaniem powinien się posilić. W ten sposób zaspokoi głód i zabije trochę czasu. Znał pewną knajpkę w mieście, którą warto było odwiedzić. Stek z zebreksa i kilka świeżych jaj Koli-Koli na pewno poprawią mu humor i dodadzą sił. Tak, to dobry pomysł, uznał. Z pustym żołądkiem zawsze miał problemy z koncentracją. A dzisiaj powinien mieć uwagę napiętą do granic możliwości. Czekało go zadanie, którego nie mógł zawalić. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, jutro będzie miał tyle quidów, że będzie mógł się w nich kąpać. Pieniądz da mu wolność. Jeszcze kilka dni. Kilka dni i będzie panem swojego losu.


Tam i z powrotem

‹‹›› – Gdzie ty się plączesz? – Tabo czekał na nich przy stoliku. Przed nim w srebrnych pucharkach piętrzyła się góra lodów, jakiej Maks nigdy w życiu nie widział na oczy. – Mam cię przywiązać do nogi, żebyś się nie zgubił? – Miałem coś do załatwienia. – Maks nie miał ochoty na wygłupy. Był przybity i ciągłe strofowanie przez zielonoskórego wcale na niego dobrze nie wpływało. – A co, bałeś się, że ci się lody roztopią? – Roztopią? Co ty? Tym lodom to nie grozi. One się nie topią, dopiero rozmiękają w ustach... – Tabo na dowód włożył łyżeczkę z niebieską substancją do ust i rozpłynął się w błogim uśmiechu. – Pycha! Maks dosiadł się z Aaronią do stolika. Dziewczyna przez cały czas uważnie mu się przyglądała. Widać było, że czeka na wyjaśnienia. – Ona była z porywaczem... – powiedział w końcu. Postanowił zrzucić z siebie ten ciężar. – Jaka ona? – zainteresował się Tabo. Niebieski strumyczek pociekł mu po brodzie. – Maks rozmawiał z kobietą-kotem... – O kurczę! – Zielonoskóry nagle stracił całkowicie zainteresowanie górą lodów. – Kahirka? Przecież oni trzymają się z daleka od innych! Izolują się w swoim systemie. Nie lubią mieszkańców Federacji... – Dziwisz się? – Aaronia wzruszyła znacząco ramionami. – Do pojawienia się Drakka Kahirowie byli z nami w stanie wojny. Nie chcą mieć z Federacją zbyt wiele wspólnego. – Ale teraz mają. – Tabo spojrzał z zaciekawieniem na Maksa. Pewnie zastanawiał się, co Ziemianin może mieć wspólnego z rasą kotów. – Drakka mają w nosie, kogo atakują. Chcą zniszczyć wszystkich. – Stąd sojusz z Kahirami. – Aaronia spróbowała lodów. Zrobiła równie błogą minę, co wcześniej Tabo. – Mimo to nie lubią rozmawiać i robić interesów z nikim, kto należy do Federacji. Lekceważą nas i unikają.

103


Tomasz Duszyński

104

– Z Maksem jednak rozmawiała... – Tabo zawiesił głos, czekając najwyraźniej na opowieść Barskiego. Maks nie miał zamiaru wystawiać jego cierpliwości na próbę. Zainteresowały go jednak lody. Wyglądały apetycznie, z dziwnymi owocami na czubku przypominającymi ni to rodzynki, ni to kawałki czekolady. – Mogę? – zapytał, czując jak ślina napływa mu do ust. – Pewnie! Człowieku, jedz, ile wlezie, tylko mów! – Tabo ledwie mógł wysiedzieć na krzesełku. Nachylił się w stronę Barskiego, podsuwając mu bliżej lodowy puchar. Chłopak chwycił łyżeczkę w dłoń i przesunął krawędzią wzdłuż lodowej góry. Udało mu się zebrać pokaźną ilość niebieskiej substancji. – Wygląda trochę jak zamarznięty płyn hamulcowy – zauważył, krzywiąc się. Ostrożnie uniósł łyżeczkę do ust. Smak, jaki rozpłynął się na języku, przyprawił Barskiego o dreszcze. Słodki nektar zaatakował jego kubeczki smakowe z taką siłą, że poczuł go od kręgosłupa, aż do podstawy czaszki. Od razu się uśmiechnął. – To wyśmienite! – zgarnął łyżeczką kolejną porcję. – Jak ambrozja! – Dokładnie tak się to nazywa! – zdziwił się Tabo. – Ambrozja robiona jest z Mipagwy. Jadłeś ją wcześniej? – Nie... – Maks wybałuszył oczy. – Ambrozja to nektar bogów... tak przynajmniej było w wierzeniach starożytnych Greków... – Grecy? – Zielonoskóry popatrzył na Aaronię, szukając u niej pomocy. – Nie znam. Ale cieszę się, że ci smakuje. Wróćmy do tematu! Może powiesz nam coś wreszcie o tej Kahirce? Barski z niedowierzaniem pokręcił głową. Nektar bogów zrobiony był z jakiejś dziwnej Mipagwy. Być może starożytni Grecy mieli kontakt z kosmiczną cywilizacją, którą uznali za bogów? Herkules... to mógł być ktoś taki jak Tabo... gdyby nie ten zielony kolor skóry... – Maks, obudź się. – Aaronia potrząsnęła jego ramieniem. – Ja też chciałabym coś wiedzieć o tej... Kahirce. – Aha – Barski przepraszająco uniósł rękę – ona pomagała porywaczowi... Yehr Magr, chyba tak go nazwała. Powiedziała, że jest łowcą. Tylko ten Magr wie, gdzie jest moja planeta...


Tam i z powrotem

– I tak sobie z tobą o tym rozmawiała? – Tabo rozglądnął się podejrzliwie. – Pewnie dalej z nim współpracuje. – Nie. – Maks zdecydowanie pokręcił głową. Nie mógł się oprzeć. Znów spróbował Ambrozji. Smak nie był już tak intensywny, ale mimo to kubeczki smakowe wydawały się od niego rozpuszczać. – Ona jest w porządku. Pomogła mi już kilka razy... – Współpracuje z łowcą. Sam mówiłeś, że mu pomagała. Z kotami trzeba postępować ostrożnie, nigdy nie będą naszymi przyjaciółmi... – Zielonoskóry stracił zupełnie ochotę na lody. Mięśnie na karku napięły mu się, a klatka piersiowa wysunęła do przodu. Zupełnie tak, jakby szykował się do konfrontacji. – Może Maks ma rację. – Aaronia zamyśliła się głęboko. – Nie odbierałam od niej złych fal... Była nastawiona do Maksa przyjaźnie. Wyczułabym, gdyby było inaczej. – Mówcie co chcecie, ja wiem swoje. – Tabo założył ręce na piersi i zrobił zaciętą minę. – Na mojej planecie mówili, że koty porywają dzieci, a potem... potem je zjadają. Aaronia wybuchnęła śmiechem. Maks też nie mógł się powstrzymać. Ta historia brzmiała, jakby była wyssana z palca. – U nas na Ziemi też straszyło się dzieci takimi bajkami – powiedział. – O czarownicach i zielonych ufolud... To znaczy o kosmitach! Barski ugryzł się w język odrobinę za późno. Tabo, o dziwo, wcale się nie obraził. Wyszczerzył jedynie zęby w uśmiechu. Wyglądał jak Hulk, postać z komiksu, tuż przed transformacją. – Dobrze! Niech straszą nami wasze dzieci! – powiedział, strzelając głośno kostkami palców. – A Kahirów raczej bym się wystrzegał. Nigdy nie zaszkodzi być ostrożnym. Maks skinął głową. Tabo miał trochę racji. Jeszcze kilka minut temu obcy przypominający słonia mógł go rozgnieść jak natrętną mrówkę. Tutaj trzeba było być ostrożnym w kontaktach ze wszystkimi, jeśli chciało się przeżyć. – Jakie dalsze plany na dzisiaj? – zapytała Aaronia.

105


Tomasz Duszyński

– To już chcecie iść? Jeszcze nie zjadłem lodów. – Maks szybko zaatakował pucharek. Już dawno nie jadł nic słodkiego. Brakowało mu batoników i czekolady. W domu, w barku rodziców, zawsze mógł znaleźć coś dobrego. – Pewnie, Maks, jedz – zachęciła go Aaronia. – Te lody nie dość, że się nie topią, to można spożywać je bezkarnie. Od nich się nie tyje... – Rozumiem. – Maks poczuł się trochę dotknięty tą uwagą. Po słowach Aaronii nieco stracił zapał do jedzenia. Tusza była zawsze przyczyną jego kompleksów, nawet tutaj nie potrafił ich się pozbyć. – Mówiłam o sobie. – Aaronia uśmiechnęła się, jak zwykle wyczuwając jego nastrój. – Ja też uwielbiam słodycze! Zaśmiali się i zaczęli pałaszować to, co pozostało w gigantycznych pucharkach. ‹‹›› 106

Yehr Magr siedział przy oknie w małej knajpce na głównym deptaku. Jego szpony nerwowo skrobały blat stołu, pozostawiając po sobie spore wgłębienia. Dzień Niepodległości, łowca zmełł w ustach przekleństwo. Czyjej niepodległości? Zawsze go to zastanawiało. Miał na ten temat swoje zdanie. Federacja cieszyła się z ujarzmienia tylu planet i ras. To miała być ta niepodległość? Nikt nie mógł nawet podrapać się po głowie bez woli Rady Starszych. Starych, zapyziałych polityków. Oni mieli decydować o wszystkim? Z jakiej racji? Co mogli wiedzieć o planecie Magra, o kastach, gniazdach, w których rodzili się, żyli i umierali tacy jak on, jego bracia i siostry? Kto pozwolił wtrącać się innym w tradycje i obyczaje ludów? Łowca kłapnął dziobem. Tak naprawdę daleki był od współczucia komukolwiek ze swoich współplemieńców. Rada Starszych przeszkadzała mu z innego powodu. Przez jej decyzje wymierał czarny rynek. To właśnie te gadziny odbierały mu możliwość zarobku. Teraz, jakby tego było mało, przez głupi Dzień Niepodległości czekał wieczność na drugie danie. Wszędzie kolejki, tłumy turystów i klientów. Gdyby


Tam i z powrotem

Magr nie wyrzucił roześmianej rodziny Protiksów, pewnie nie miałby nawet wolnego stolika dla siebie. Komunikator odezwał się przeciągłym sygnałem wysokiej częstotliwości słyszalnym jedynie przez łowcę. Magr odczytał wiadomość tekstową. Pokręcił głową zrezygnowany. Spotkanie z łącznikiem przesunęło się. Miał nadzieję, że nie oznaczało to kolejnych kłopotów. Wysłannik Drakka potrzebował więcej czasu na swoje działania, a to nie wróżyło dobrze akcji. Łowca ze złością spojrzał w stronę barmana. – Jeszcze raz to samo – wycharczał, zrzucając ze stołu puste skorupki jaj Koli-Koli. – I pospieszcie się z głównym daniem! ‹‹›› – Maks, jeśli chcesz sobie coś kupić, to pożyczymy ci trochę quidów, oddasz nam z pierwszego żołdu – zaofiarował się Tabo. – Może chcesz jakąś pamiątkę? Albo potrzebujesz czegoś innego? – zapytała Aaronia. – Tak, chcę kupić kartkę pocztową i znaczek do Polski – westchnął z ironią Barski. – Dzięki, ale chyba nic innego nie przychodzi mi do głowy... – Spoko – Turnita wzruszył ramionami – rozumiem cię doskonale. My przynajmniej wiemy, gdzie jest nasz dom. Możemy go nawet odwiedzić na przepustce... – No właśnie... Maks spojrzał na kolejne kolorowe stragany. Nad głowami przechodniów rozwieszone były markizy z ruchomymi hologramami. Były to żywe reklamy zachwalające towar i informujące o zniżkach. Intensywne zapachy dochodziły od sklepów z przyprawami, gdzie ustawione na półkach kosze wypełnione były po brzegi przedziwnymi owocami i warzywami. Największy gwar robili jednak właściciele małych sklepików. Próbowali wcisnąć swój towar każdemu, kto był na tyle nieostrożny, by znaleźć się w pobliżu witryny. Handlowali kolorowymi dywanami, suknami lub też zwykłymi zegarkami, któ-

107


Tomasz Duszyński

108

re najwyraźniej dobrze sprzedawały się w każdym zakątku kosmosu. Do wyboru, do koloru. Barski mógł się założyć, że przy odrobinie szczerych chęci można było tu znaleźć wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Jak w cyrku, pomyślał Maks. Wszystko wokół niego kręciło się niczym na jakiejś zwariowanej karuzeli. Dziwne stworzenia obładowane zakupami sunęły dostojnie od straganu do straganu, pokrzykując, śmiejąc się lub też robiąc sobie zdjęcia. – Za chwilę zaczną defiladę. – Tabo stawał na palcach, próbując coś dojrzeć ponad przewijającymi się w tłumie głowami. – Musimy to zobaczyć! Zaprezentują wszystkie formacje! Maks, będziesz miał okazję zobaczyć całą siłę Federacji... – To defilada wojskowa? – zainteresował się Barski. – Pewnie, że chcę zobaczyć... – Mężczyźni. – Aaronia pokręciła głową. Tęsknie spojrzała na sklepy z materiałami. – Naprawdę musimy tam już iść? Może jeszcze chwilę tutaj się pokręcimy... Chciałam... – Ominie nas najlepsze. – Turnita nie mógł ustać w miejscu. Pewnie najchętniej puściłby się biegiem przed siebie, byle zaklepać sobie miejsce w pierwszym rzędzie. – W końcu Barski może czegoś się nauczy... Powinien wiedzieć, czym jest Federacja, w przyszłości może mu się to przydać. – Nie wykręcaj się Maksem. Zresztą... możecie iść sami. – Aaronia obruszyła się, zacisnęła usta i zmrużyła groźnie oczy. – Nie będę za wami biegała jak na smyczy. – Nie, to nie. – Tabo chyba nawet się ucieszył z takiego obrotu sprawy. – Defilady są dla prawdziwych facetów... – Tak, pewnie. A zakupy dla prawdziwych kobiet. – Dziewczyna postukała się w czoło. – Tylko uważaj na Maksa. Przez ciebie zgubi się w tym tłumie. – Nie jestem dzieckiem – zauważył Maks. – Wiem. – Aaronia wzruszyła ramionami. – Ale Tabo jest... Maks parsknął śmiechem.


Tam i z powrotem

– To co? Idziemy? – zapytał Tabo. Machnął lekceważąco ręką, udając, że nie zwraca uwagi na Aaronię. – Idziemy. – To trzymaj się blisko mnie, bo ta DOROSŁA kobieta nogi mi połamie, jak się gdzieś zawieruszysz... – Nie mam takiego zamiaru. – Barski ruszył za zielonoskórym, przeciskając się w tłumie. – Zresztą, sam też sobie poradzę... – Jeśli tak mówisz... – Tabo przyspieszył, zręcznie omijając przechodniów, wyglądało to tak, jakby brał udział w dzikim slalomie gigancie. Barski przeraził się nie na żarty. Tego się nie spodziewał. Żeby dotrzymać koledze kroku, musiał biec. Minęli stragany i uliczkę z licznymi restauracjami. Długie ławy ustawione na deptaku były w całości zajęte przez klientów. Zapachy, które unosiły się w powietrzu, przyprawiły Maksa niemal o omdlenie. – Zadyszki nie masz? – Tabo dopiero teraz zwolnił kroku. Obrócił się do Maksa, szczerząc zęby. – Nie. – Barski nie miał zamiaru dać po sobie poznać, że ledwo dyszy. Podnosił wysoko kolana, sprawiając wrażenie, że biegnie lekko jak łania. – Treningi Sanapo przynoszą skutek? – Zielonoskóry z trudem ukrywał rozbawienie. – Tak szybko? – Przynoszą – powiedział Maks. O dziwo, mówił prawdę. Wcześniej wydawało mu się, że nie byłby w stanie w takim tempie przebiec kilku metrów. – Nieźle! – Tabo gwizdnął tak głośno, że wielu klientów restauracji obróciło się w ich stronę. – Ale mnie nie przegonisz! Pobiegli, ile sił w nogach, szeleszcząc ortalionowym materiałem kombinezonów. Maks próbował nadążyć za kolegą, ale nagle stracił oddech, a w jego uszach zadudniła krew. Widać aż tak dobrej kondycji w krótkim czasie nie można było sobie wyrobić. Zwolnił, bojąc się, że zaraz zemdleje. – To już za zakrętem, nie poddawaj się! Główny plac stacji Alfa. Defilada właśnie się zaczyna!

109


Tomasz Duszyński

110

Barski nie zdążył odpowiedzieć. Gdzieś nad ich głowami rozległ się przeciągły odgłos werbli, wygrywających miarowy wojskowy marsz. – W pierwszym rzędzie idą nasi Turnici! Najlepsi w Federacji komandosi! To ich hymn! Maks nie był w stanie wiele dostrzec ponad falującym tłumem. Wkorczył za Tabo na plac otoczony fosforyzującymi budynkami. Z okien i balkonów wyglądali gapie, niektórzy machali kolorowymi chorągwiami, inni wiwatowali, ile mieli sił w płucach. Uwagę Barskiego przyciągnęło jednak coś zupełnie innego. Miał wrażenie, że w oknie restauracji dojrzał znajomą postać. To wystarczyło, żeby krew zmroziło mu w żyłach. Zadrżały mu kolana. Zastanawiał się, czy to przywidzenie, czy chora wyobraźnia. – Tabo... – Chwycił zielonoskórego za rękaw kurtki. – Tabo, muszę ci coś powiedzieć... – Boisz się? Nie ma się co dziwić! – Oczy chłopaka świeciły z podniecenia. – Turnitów boją się wszyscy! – Nie o to chodzi, ja... – Barski dopiero teraz dojrzał idących w szeregu zielonoskórych olbrzymów. Wydawało się, że przy każdym ich kroku ziemia drży z wysiłku. – Ty też jesteś Turnitą! – powiedział, zapominając na chwilę o zagrożeniu. – Oni są tacy, jak ty... – No... – Tabo nie potrafił ukryć dumy. – Jeszcze nim w pełni nie jestem. Trzeba sobie zasłużyć, żeby dostać się do tak elitarnej formacji, ale to moje marzenie. – Na pewno się spełni, ale... mamy inny problem. – Maks wskazał palcem za siebie, w stronę uliczki, na której przed chwilą dojrzał łowcę. – Yehr Magr tam jest... – Kto? – Tabo niezbyt uważnie słuchał Maksa, nie potrafił oderwać wzroku od defilady. – Jaki Yehr? – Yehr Magr... łowca, ten który porwał mnie i Sylwka z Ziemi. To na pewno on. Tabo odwrócił się. Spojrzał znacząco na Barskiego. – To mu lepiej nie wchodź w drogę... – powiedział. – Stań przede mną w tłumie, a na pewno cię nie zobaczy...


Tam i z powrotem

– Tabo.– Maks nie dawał za wygraną. Był blady, ale mimo strachu podjął już decyzję. Wiedział, co musi zrobić, by powrócić na Ziemię. Stał przed jedyną, niepowtarzalną szansą. Nie miał prawa jej zmarnować. – Musisz mi pomóc... On wie, gdzie jest moja planeta... On to po prostu musi wiedzieć. – Co ty mówisz? – Tabo zmarszczył brwi, przez cały czas zerkał w stronę defilujących oddziałów. Najwyraźniej przeszkadzało mu, że Maks rozprasza jego uwagę. – Sam powiedziałeś, że to łowca! Lepiej z takim nie zadzierać, bo nas załatwi, zanim zdążymy zapytać go o godzinę, a co dopiero o drogę na twoją planetę... – Pomóż mi, Tabo... – Maks zmienił taktykę. Uczepił się jedynej szansy, jaka mu pozostała. – Magr w każdej chwili może opuścić stację. Jeśli dzisiaj nie wyciągniemy z niego tej informacji, może mi się to już nigdy nie udać. Ja chcę wrócić do rodziny, do domu... – Przykro mi, chłopie. – Zielonoskóry opuścił głowę, ale się nie odwrócił. – Nie mamy najmniejszych szans... Lepiej o tym zapomnij. Przecież nie jest ci tu chyba tak źle? – Nie, nie jest – odpowiedział cicho Maks. Więcej nie poruszył tego tematu. Jeszcze przez chwilę patrzył na defiladę. Na dziwnych krasnali dosiadających jeszcze dziwniejsze, przypominające żyrafy wierzchowce. Potem jednak opuścił podniecony szpaler widzów. Ruszył zdecydowanie w stronę uliczki, gdzie wcześniej dostrzegł łowcę. ‹‹›› Maks miał wrażenie, że jego plan spalił na panewce. Znów znalazł się pośród wypełnionych turystami ogródków i kolorowych witryn restauracji. Wydawało mu się, że nagle wszystko się zmieniło. Nawet dziwne hologramy, kolorowe neony i napisy na witrynach. Cała barwna ulica zawirowała przed oczami. Zakręciło mu się od tego w głowie. I wtedy, zupełnym przypadkiem, jego wzrok znów padł na okno wystawowe małej, skrytej w cieniu knajpki. Barski cofnął się odruchowo,

111


Tomasz Duszyński

112

niemal wpadając na siedzącego na krześle klienta kawiarni. Przeprosił i ruszył w stronę restauracji mieszczącej się dokładnie naprzeciwko miejsca, w którym siedział Yehr Magr. W środku było jednak jeszcze tłoczniej niż na deptaku. Maks stanął niezdecydowany przy drzwiach, szukając wolnego miejsca. Dyskretnie wyjrzał przez okno. To był na pewno on, Yehr Magr. Mimo dzielącej ich odległości Maks dałby głowę, że po drugiej stronie uliczki, pochylony nad swoim talerzem, siedzi łowca. Szara jajowata czaszka, pociągły przypominający ptasi dziób pysk i szybkie, urywane gesty, przypominające ruchy drapieżnika. – Nie ma wolnych miejsc, proszę wyjść... Maks obrócił się w stronę kelnera. Mężczyzna poruszył sumiastym wąsem, wlepiając w niego szkliste, okrągłe oczy. – Ale ja... – Mówiłem, wyjść – powtórzył kelner. – Chyba, że masz rezerwację? – Mam! – wypalił Maks bez zastanowienia. – Tak, rezerwację... – Argh – Z gardła kelnera wydobył się dziwny warkot. – Na kogo rezerwacja, na szanownego pana? – Rodzice... – Maks wczuł się w rolę. Musiał wymyślić coś na poczekaniu. Nie mógł pozwolić, żeby łowca zauważył go teraz na ulicy. Tak naprawdę bał się spotkania z nim. Nie był na to jeszcze gotowy – Przyjechali w odwiedziny... bo dostałem... przepustkę. Mam się z nimi tutaj spotkać. – Bardzo ciekawa historia – zarechotał kelner. – Nazwisko szanownych rodziców... Maks zająknął się. Wyjrzał ponownie przez okno. Przez chwilę wydawało mu się, że w knajpce po drugiej stronie nie ma już łowcy. Panicznie rozejrzał się dookoła. Na szczęście za szybą znów poruszył się szary cień. Yehr Magr wciąż siedział przy swoim stoliku. – Na jakie nazwisko rezerwacja? – zagulgotał kelner. Jego oczy zrobiły się jeszcze większe. Maks dopiero teraz zobaczył, że mężczyzna ma cztery pary rąk. Jedną z nich właśnie zaczął gwałtownie gestykulować.


Tam i z powrotem

– Merharmrgch... – wydukał Barski pierwsze, co przyszło mu do głowy. – Merharmrgch przez trzy r... – Przez trzy r... – powtórzył podejrzliwie kelner. – Proszę tu zostać, zaraz sprawdzę... Maks znów wyjrzał przez witrynę. Serce podeszło mu do gardła. Yehr Magr wyszedł na ulicę. Poprawiał płaszcz i uważnie rozejrzał się wokół. Barski skrył się odruchowo za kolumną. Modlił się, żeby łowca nie dostrzegł tego nieprzemyślanego ruchu. Magr najwyraźniej jednak nie zauważył niczego podejrzanego. Skierował się w dół uliczki. – Ty mały kłamco! – Barski poczuł na plecach ciężką dłoń. – Merharmrgch? Tak? Ja ci dam! – Może pomyliłem restaurację? – Maks nie był dumny z kłamstwa, ale musiał ratować skórę. – Chyba już pójdę, rodzice się niecierpliwią... – Pewnie! Nawet ci w tym pomogę! Barski poczuł, jak cztery pary dłoni unoszą go w powietrzu niczym piórko. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Drzwi restauracji usłużnie otworzył przed nim jakiś klient, a potem Maks, machając rękami, wyleciał z prędkością armatniej kuli na chodnik. W tym czasie Yehr Magr znikał w zaułku, kierując się na umówione miejsce spotkania. ‹‹›› Łowca dostał sygnał od łącznika kilka minut wcześniej. Na szczęście dobrze znał miejsce, w którym mieli się spotkać. Jedną z podstawowych zasad, którymi kierował się w życiu, było bezpieczeństwo. Znajomość terenu to połowa sukcesu, w ostatecznym rozrachunku mogła ocalić życie. W baraku, który wybrano na miejsce spotkania, Magr robił już wcześniej kilka interesów. Rudera znajdowała się w starym kosmodromie, omijanym przez turystów i zwykłych mieszkańców stacji kosmicznej. Dokonywano tam rozładunku transporterów handlowych

113


Tomasz Duszyński

114

i, dzięki dobrze opłacanym celnikom, przemycano, co się dało. Oficjalnie było to składowisko części zamiennych, w rzeczywistości korzystali z niego głównie przestępcy. Magr zdziwił się, że Drakka znają to miejsce. Wyglądało na to, że nie próżnowali. Musieli mieć na stacji Alfa swoich informatorów. Łowca zaśmiał się cicho. Nie on jeden postanowił zmienić front. Drakka mieli coraz większą przewagę i wielu postanowiło z nimi trzymać. Przystanął kilkakrotnie przy witrynach sklepów. Udawał, że interesuje go jakiś szczególny towar. Tak naprawdę musiał sprawdzić, czy nikt go nie śledzi. To kolejna zasada, która pozwalała przetrwać. Łowca zorientował się, że coś jest nie tak. Miał ogon. Po raz kolejny zobaczył tego samego faceta. Yncelomida, pokryty łuską samiec. Jeden z tych niebezpiecznych typów, który równie dobrze mógł być zwykłym kieszonkowcem, szpiegiem, a nawet łowcą. Takim jak Magr. Yehr pochylił się, udając, że otrzepuje pyłek z butów. Oczy umieszczone po bokach głowy pozwoliły mu obserwować wszystko, co działo się za jego plecami. Yncelomida wszedł do kasyna. Albo zrezygnował ze śledzenia Magra, albo od początku nie miał takiego zamiaru. Łowca wmieszał się w tłum zmierzający w stronę wirtualnego kina, a potem w ułamku sekundy znikł w zaułku prowadzącym w stronę składowiska. Właśnie w tym miejscu postanowił sprawdzić, czy komuś jeszcze nie przyszło do głowy, by iść za nim krok w krok. ‹‹›› Barski już kilka razy niemal stracił łowcę z oczu. Szedł za nim w sporej odległości, starając się zachowywać jak najbardziej naturalnie. Tak naprawdę nie wiedział, jakie działania powinien podejmować superszpieg. Widział kilka filmów, w których główni bohaterowie udzielali rad młodym adeptom tajnych służb. Śledzenie wydawało się na dużym ekranie o wiele łatwiejsze niż w rzeczywistości. Wykorzystuj teren, zapomnij o tym, że kogoś szpiegujesz, pomyśl, że masz taki sam cel podróży, jak obiekt, za którym idziesz. Maks z każdym kolejnym krokiem był pewien, że przecenił swoje siły. Co tu gadać, upadł


Tam i z powrotem

na głowę. Odważył się śledzić łowcę? Ktoś, kto tropi ludzi przez całe życie, nie da się tak łatwo podejść. Prędzej czy później, takie miał wrażenie Maks, zamienią się rolami. I to on, Barski będzie jak na widelcu. Maks zatrzymał się przy sklepie z pamiątkami. Zauważył, że łowca także przerwał marsz, stanął na dłużej przy witrynie sklepowej. Poprawiał ubranie. Na pewno już domyślił się, że ktoś za nim idzie. Barski przełknął ślinę. Dlaczego jest taki głupi? Co chce w ten sposób osiągnąć? Przecież nie mógł się łudzić, że sam w pojedynkę przechytrzy łowcę. Ten Yehr Magr raczej nie pracował w instytucji charytatywnej, która wspomagała nastolatków z obcych planet, pomagając im odnaleźć drogę do domu. – Uuuu, źle trafiłem... Makabu, bądź uważniejszy w doborze ofiary! – Dziwny, pokryty łuskami jaszczur wyminął Maksa, mamrocząc te słowa pod nosem. Wyraźnie czegoś się przestraszył. Barski widział już go wcześniej kilka razy. Szedł tą samą trasą, co łowca. Teraz jaszczur obrócił się na pięcie i wszedł do budynku kasyna. W tym momencie Yehr Magr także się poruszył. Zszedł z chodnika i ruszył z tłumem w stronę wirtualnego kina. Maks jak zahipnotyzowany podążył za nim. Zauważył, że łowca odbija od głównej arterii deptaka, kierując się w boczną uliczkę. Wewnętrzny głos kazał mu podążać jego śladem. Barski był skupiony na celu. Uliczka, w której znikł łowca, była tak wąska, że tonęła w cieniu wysokich budynków. Dostęp do niej tarasował częściowo przewrócony kubeł na śmieci. Teraz chłopak musiał zdwoić czujność. Już nie mógł kryć się w tłumie, a poza tym miał świadomość, że wkracza na obcy teren. Przy koszu na śmieci buszowały dziwne gryzonie przypominające skrzyżowanie świnki morskiej ze szczurem. Maks zaryzykował. Wysunął głowę zza budynku, próbując obrzucić szybkim spojrzeniem uliczkę. Zauważył mnóstwo rozrzuconych gratów i wielkie skrzynie piętrzące się pod ścianami. Poza tym, nie było tu żywego ducha. Barski był pewny, że stracił kontakt z Magrem. Nie mógł się z tym pogodzić. Bez zbędnej zwłoki przeskoczył kubeł i ruszył w głąb ciemnej uliczki.

115


Tomasz Duszyński

Dziwne odgłosy wydobywały się z każdego zakamarka. Pudła ustawione pod ścianą zaszeleściły. Ogromny cień z piskiem zeskoczył z drewnianej skrzyni i skrył się w ciemnej bramie. Ktoś tam był, czekał. Barski był pewien, że uważnie obserwują go złowrogie ślepia. Dwa ogniki zabłysły jak latarnie. Gardłowy pomruk zmroził Maksowi krew w żyłach. Zasadzka, pomyślał. Chciał rzucić się do ucieczki, ale poczuł, że ktoś krępuje mu ręce i zasłania usta. Barski upadł jak kłoda na ziemię. Przed oczami pojawiły się po raz kolejny wirujące plamy. Zaczynał się do nich przyzwyczajać. Spośród wszystkich ogników dwa były nieruchome. Świecące dzikim blaskiem oczy napastnika. ‹‹››

116

Magr przyczaił się za skrzynią i obserwował wylot uliczki. Być może była to intuicja lub przesadna ostrożność. Spłoszył już jednego gościa depczącego mu po piętach. Zrobił to celowo, zdradzając, że wie, iż jest obserwowany. Na porachunki nie miał czasu, innym razem nie odmówiłby sobie dobrej zabawy. Ten Yncelomida piszczałby ze strachu, gdyby Magr chwycił go w swoje szpony. Zdarłby z niego wszystkie łuski, jedna po drugiej. Komunikator znów zawibrował. Magr rzucił szybkim spojrzeniem na wyświetlacz. Drakka już czekał w baraku. Spieszył się, a to mogło oznaczać kłopoty. Łowca jeszcze raz zlustrował wylot uliczki. Przy kuble na śmieci buszowały Kolkidy – mali padlinożercy. Nic podejrzanego. Wyglądało na to, że przynajmniej na razie wszystko układało się zgodnie z planem. Wstał i ruszył przed siebie. Pamiętał, żeby skręcić obok składziku warzyw. Śmierdziało tutaj na kilometr zgniłymi liśćmi i owocami. Łowca miał wrażliwy węch, a taki odór mógł zabić niejedno powonienie. Wstrzymując oddech, przeskoczył rurę ciepłowniczą, którą – nie wiedzieć czemu – umieszczono na powierzchni, a potem minął kilka opuszczonych budynków. Kierował się w stronę starego szybu, tajnego wejścia na kosmodrom. Dopiero tu jeszcze raz przystanął. Wysunął


Tam i z powrotem

dziób, próbując węszyć. Skrzywił się. Wciąż tylko ten smród, przypominał zepsute jaja Koli-Koli. Łowcy zrobiło się niedobrze. Odwrócił się w stronę szybu i w zupełnych ciemnościach zszedł w dół. Kilka minut później znalazł się przy umówionym baraku. Przez chwilę obserwował uważnie teren. Pusto. Nawet zwykłe męty przetrząsające okolicę w poszukiwaniu złomu nie odmówiły sobie zabawy w Dniu Niepodległości. Doskonale, łowca uśmiechnął się. Przemknął niczym cień w stronę budynku. Widział z daleka, że brama wejściowa jest uchylona. Gdy do niej dobiegł, ostrożnie zajrzał do środka. Panował tu półmrok. Na szczęście jego oczy potrafiły błyskawicznie dostosować się do takich warunków. Obrzucił uważnym spojrzeniem puste kontenery. Zajmowały niemal cały barak, ustawione jedne na drugich aż po sam sufit. Ktoś splądrował tu nawet instalację elektryczną. Pocięte kable zwisały ze stropu, a resztki rur kanalizacyjnych sterczały z podłogi, stanowiąc zagrożenie dla nieostrożnych gości. Gdzie był jednak Drakka? Magr zmrużył oczy, obrócił głowę w lewo i w prawo, przechylając ją pod różnymi kątami. Pusto, ani żywego ducha. – Wejdź, łowco! Metaliczny dźwięk przyprawił Magra o drżenie. Zadudnił w czaszce niczym uderzenie gromu. – Mamy mało czasu! Wejdź, powiedziałem, i zamknij za sobą bramę! Dopiero teraz zobaczył żołnierza Drakka. Ogromny metaliczny korpus wyłonił się z cienia. Ruchy maszyny był płynne, wydawało się, że w każdej chwili może zaatakować. Czerwona lampka umieszczona na wysięgniku ponad barkiem świadczyła o tym, że laser bojowy wyśledził cel i jest gotowy do użycia. Magr przełknął ślinę, zdawał sobie sprawę, że w tej chwili to on jest na celowniku. ‹‹›› Maks był pewien, że to koniec. Ciężar przytłaczał go, przyciskał do ziemi, pozbawiając tchu. Nie miał szans w walce w parterze. Ką-

117


Tomasz Duszyński

118

tem oka dostrzegł drugiego napastnika, nachylał się w jego stronę, szeleszcząc kombinezonem. – Czyś ty zgłupiał?! Życie ci niemiłe? – sapnął Tabo. – Ciszej – ostrzegła Aaronia. – On tu gdzieś może być. – Puśćcie mnie! – warknął Maks. Strach minął, jak ręką odjął, zastąpiła go złość. – Nie potrzebuję waszej pomocy! Sam sobie poradzę... – Już to widzę! – Turnita wciąż trzymał go w stalowym uścisku. – Przestańcie! To nie zabawa. – Aaronia nerwowo zerkała w głąb ciemnej uliczki, jakby bała się, że zaraz ktoś się na niej pojawi. – Powiedziałem, puść mnie! – powtórzył przez zaciśnięte zęby Maks. Jego głos był lodowaty. Na szczęście poskutkowało. Tabo zwolnił uchwyt i klapnął ciężko na ulicę. – Coś ty sobie myślał? Pójść samemu za łowcą?! – Turnita z niedowierzaniem pokręcił głową. W jego głosie nie było już złości, raczej smutek. – Mówiłem, że muszę wrócić do domu. – Barski wiedział, że jego decyzja była nieprzemyślana. Nie miał jednak wyboru. – Ja... ja po prostu muszę wrócić do domu. – Maks... – Aaronia pomogła mu wstać i poprawić kombinezon. – Może są inne sposoby niż pogoń za łowcą? Twoja Ziemia musi być przecież na jakichś mapach. Nie wierzę, że nikt tam nie dotarł. Wspólnie znajdziemy lokalizację. – Jesteś pewna? – Barski spojrzał na nią z nadzieją. – Jesteśmy w stanie ją odnaleźć? Aaronia spuściła wzrok. Nie potrafiła kłamać. – To może potrwać jakiś czas – powiedziała wreszcie. – Kosmos jest ogromny... Gdybyśmy znali nazwę twojej planety funkcjonującą w oznaczeniach Federacji... – Magr na pewno ją zna. – Maks otarł twarz. Był cały brudny. Kombinezon rozdarł się pod pachą. – Muszę z niego to wydobyć! – To nie będzie proste. – Tabo spojrzał znacząco na Aaronię. – Ale może we trójkę...


Tam i z powrotem

– Chyba w to nie wierzysz? – Dziewczyna zaśmiała się nerwowo. Stuknęła się wymownie w czoło. – Chcę pomóc Maksowi, ale nie mamy szans z łowcą. Jak go zmusimy do mówienia? – Zostaw to mnie. – Tabo otrzepał szeleszczący kombinezon. W jego głosie słychać było siłę i determinację. – Ja go złapię i przytrzymam, a ty użyjesz swojego daru przekonywania... – Złapiesz i przytrzymasz? – Aaronia znów się zaśmiała. – Uważasz, że to takie proste? A ja głupia bałam się, że zanim otworzymy gęby, wypali nam laserem dziury w brzuchu. – Spróbujmy chociaż. – Tabo nie dawał za wygraną. – Inaczej ten maruda nie da nam nigdy spokoju! Aaronia popatrzyła na milczącego Maksa. Wahała się przez dłuższą chwilę. – Jesteś pewny, że tego chcesz? – zapytała. – Nie boisz się ryzyka? – Nie chcę was w to mieszać. – Barski nie wiedział, skąd u niego takie zdecydowanie. Przestał się bać, nagle lęk minął, jak ręką odjął. – Ja muszę za nim pójść... – Pójdziemy więc wszyscy – zdecydowała spokojnie Aaronia. – Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby coś ci się stało. – I tak może się okazać, że go nie dościgniemy. – Tabo bez wielkich nadziei popatrzył w głąb ciemnej uliczki. – Ma za dużą przewagę, trochę czasu tu straciliśmy. – To akurat nie problem. Jestem w stanie go wytropić – powiedziała Aaronia. – To jedna ze zdolności mojego plemienia. Tabo zdziwił się, jednak nic nie powiedział. Widać nawet dla niego Aaronia stanowiła sporą zagadkę. Ruszyli gęsiego. Za Aaronią szedł Maks, tyły ubezpieczał Tabo. Dziewczyna po kilku krokach zatrzymała się i przymknęła oczy. Gdy znów je otworzyła, tęczówki zmieniły nie tylko barwę, ale i wygląd. Były pionowe, lekko fosforyzowały. Gdyby teraz chłopcy mogli zobaczyć świat oczami Aaronii, postrzegaliby go zupełnie inaczej. Przed nimi pojawiłyby się cienie, rozmazane, niczym tunele prowadzące wzdłuż ulicy w jedną lub drugą stronę. Jedne silniejsze, inten-

119


Tomasz Duszyński

sywniejsze w barwie, inne słabsze. Przypominały mglisty, niebieski opar, cień pozostawiany przez tego, kto tędy przechodził. Wystarczyło iść tym śladem, by odnaleźć jego właściciela. – Uwaga na rurę ciepłowniczą – ostrzegła Aaronia, sprawnie przeskakując przeszkodę. – Jesteśmy na tropie. Na pewno tędy szedł, ale powinniśmy być cicho, jest bardzo blisko. ‹‹››

120

Magr błyskawicznie oceniał szanse – były bliskie zeru. Gdyby Drakka postanowił go usmażyć, zrobiłby to bez najmniejszego problemu. Łowca jednak wciąż liczył na to, że zadanie androida było inne. Chyba nie po to Drakka zadali sobie tyle trudu, żeby złowić w pułapkę Yehr Magra. Nie był aż tak cenną zwierzyną, by urządzać na niego polowanie. – Rozmawiamy o interesach czy będziesz mi świecił w oczy tym światełkiem? Magr zawsze był bezczelny. Często pomagało mu to w uzyskaniu przewagi w rozmowie. Na Drakka jednak zupełnie to nie podziałało. – Nastąpiła zmiana planów. Na twoim statku umieściłem przesyłkę. Dostarczysz ją we wskazane miejsce. – Android ponownie przesunął czerwonym czujnikiem po oczach łowcy, jakby chciał go tym wytrącić z równowagi. – I to wszystko? Przesyłka? – zakpił Magr. Wiedział, że igra z ogniem, ale nie potrafił się powstrzymać. – Trzeba było zamówić sobie jakiegoś kuriera! – Druga część zadania przed tobą, łowco. Ona też ma zostać wypełniona. – Głos Drakka zabrzmiał złowieszczo. – No, wreszcie mówimy o konkretach. – Magr udawał, że nie zauważył zmiany w tonie androida. – W ciągu godziny powinieneś opuścić stację. Obierzesz kurs zapisany na tym dysku nawigacyjnym. – W pancerzu Drakka pojawił się otwór. Wysunął się z niego podajnik ze srebrzystym dyskiem.


Tam i z powrotem

– Co dalej? – Magr z ociąganiem odebrał przedmiot. – Pierwszym celem będzie przejęcie statku Kahirów. Interesuje nas kryształ, który w nim znajdziesz... – Kryształ? – Yehr odchrząknął. Miał nadzieję, że Drakka nie wyczuł w jego głosie nagłego przypływu chciwości. Zżerała go od dziecka, przesiąkł nią po czubki skrzydeł. – Tak – potwierdził android. – Jest w posiadaniu pilota. Kahirowie nie wiedzą, że o nim wiemy. – A niby jak mam ten kryształ zabrać? Przecież nie zaatakuję go swoim ścigaczem! – Nie musisz – zauważył Drakka – według naszych informatorów, statek Kahirów nie jest chroniony. Na wszelki wypadek jednak, w umówionym miejscu czekać będzie na ciebie nasze wsparcie. Zniszczą ewentualną eskortę. Ty masz w tym czasie przejąć kryształ... – Brzmi prosto. Gdzie haczyk? Dlaczego sami nie przejmiecie kryształu? – Magr potarł swędzący dziób, działał jak najwrażliwszy barometr. Był zawsze znakiem ostrzegawczym przed pakowaniem się w kłopoty. – Nie możemy... – Android zawahał się. Oznaczało to, że Magr trafił z pytaniem w dziesiątkę. – Drakka nie może dotknąć kryształu, musi to zrobić nie-Drakka... – Honorarium wzrośnie. – Magr skrzywił dziób w nieudanej imitacji uśmiechu. – Musi wam bardzo zależeć na tym krysztale... Tym bardziej, że sami nie możecie go... dotknąć. – Cena nie gra roli. – Drakka pochylił się w stronę łowcy. Soczewki jego oczu były nieruchome i zimne. – Odwalimy za ciebie całą robotę. Jeśli jednak będziesz próbował czegoś głupiego, zginiesz. Twoim zadaniem jest przejęcie kryształu. Gdy tego dokonasz, otrzymasz nowe koordynaty. Wskażą ci miejsce dostawy. Tam przekażesz towar, który masz na statku, i przejęty kryształ. Czy to jasne? – Jasne jak gwiazdy na nocnym niebie... – Magr chciał jeszcze coś powiedzieć, ale urwał w pół zdania. Do jego wrażliwych uszu doszedł dziwny odgłos. Szelest. Źródło dźwięku znajdowało się na zewnątrz baraku.

121


Tomasz Duszyński

122

– Niedługo na stacji rozpęta się piekło. Masz pół godziny na opuszczenie doku. – Drakka także coś wyczuł, laserowy celownik przesunął się z głowy Magra, na ścianę baraku. Łowca nastawił uszu. Znów ten dźwięk. Przypominał szelest papieru. Co więcej, do jego nozdrzy dotarł znajomy zapach. Skarcił się w myślach. Czyżby był tak nieostrożny? Błyskawicznie przeanalizował sytuację. Ten Yncelomida nie wyglądał na aż tak głupiego, by dalej go śledzić. W głowie Magra pojawił się obraz drogi, jaką przebył do baraku. Ludzie, twarze, jak na filmie puszczanym klatka po klatce. Łowca szukał jakiegoś szczegółu, który wzbudziłby jego podejrzenia. Oprócz Yncelomidy, w tym samym kierunku szedł zielony chłopak. Tylko oni? Nie. Magr przypomniał sobie jeszcze jednego dzieciaka, którego wcześniej zignorował. To ten Ziemianin! Łowca złapał się za głowę. Nie docenił tego małego drania. A przecież intuicja podpowiadała mu, żeby go zlikwidować i pozbyć się kłopotów. Gdyby nie interwencja Massany! – Ja się tym zajmę – oznajmił Drakka. – Ty masz swoje zadanie do wykonania. Nie zwlekaj! Android jednym susem pokonał odległość dzielącą go od bramy. Magr nie oponował. Taki podział ról doskonale mu odpowiadał. Nie ociągając się, pobiegł w kierunku tylnego wyjścia. Miał powoli dość stacji Alfa. Przyszedł czas, by się z niej ulotnić. ‹‹›› Słyszeli wyraźnie każde słowo. Sparaliżował ich strach. W baraku był Drakka. To musiał być ten sam android, którego odkryli w dokach. Spotkał się z łowcą i przekazał mu zadanie zdobycia jakiegoś kryształu. Co gorsza, do ich uszu wyraźnie doszły ostrzeżenia o tym, że na stacji rozpęta się piekło. Mogło tutaj chodzić o dywersję albo o coś o wiele gorszego. Tabo poruszył się niespokojnie, spojrzał na przyjaciół. Każde z nich zastanawiało się, co teraz zrobić. Aaronia chciała coś powie-


Tam i z powrotem

dzieć, ale w ułamku sekundy pobladła. Chwyciła Maksa za rękę. Ortalionowy kombinezon zaszeleścił. Właśnie to wzbudziło jej niepokój. Uświadomiła sobie, że zanotowała ten dźwięk chwilę wcześniej. Zdradzili się. Była pewna, że wyczulony słuch łowcy i receptory Drakka wyłowiły już jego źródło. – Uciekamy! – szepnęła. Czuła, że przerażenie w każdej chwili może sparaliżować jej ruchy. – Nie ma czasu do stracenia. Na pewno o nas wiedzą! Turnita zareagował błyskawicznie. W tej sprawie postanowił całkowicie zdać się na intuicję dziewczyny. Jego przemiana nastąpiła w mgnieniu oka. Otoczył masywnym ramieniem Maksa i skoczył ogromnym susem przed siebie. – Trzymaj się, Barski! Mamy jedną szansę na dziesięć, żeby się z tego wykaraskać. Maks może i by odpowiedział, ale zabrakło mu oddechu. Tabo niósł go w powietrzu jak piórko i gnał do przodu ile sił. Obok biegła Aaronia. Barski w życiu nie byłby w stanie osiągnąć takiej prędkości na własnych nogach. Świat zawirował. Obraz był zamazany od wstrząsów, a co gorsza za ich plecami właśnie coś zadudniło. Maks z trudem obrócił głowę. Brama baraku wygięła się pod wpływem potężnego uderzenia. Drakka najwyraźniej nie kłopotał się otwieraniem drzwi, chciał zrobić sobie przejście, używając własnego ciała jako tarana. Skutek był odwrotny do zamierzonego. Metal wygiął się od środka, ale brama nie ustąpiła. Zawiasy musiały się skrzywić i zablokować. – Zaklinował się! – wycharczał Maks, czując przy każdym susie Turnity żebra błagające o litość. – On... Nie dokończył. Wybuch był potężny. Mimo że znajdowali się kilkaset metrów od baraku, poczuli falę ciepła, która dotarła do nich z oszałamiającą szybkością. Ściana ognia pochłonęła stalowe wrota, topiąc je w ułamku sekundy. Maks, zanim znaleźli się w szybie prowadzącym do miasta, zauważył, że z płomieni wyłania się metalowy, potężny korpus. – Goni nas – wyjąkał. – Wie, gdzie jesteśmy!

123


Tomasz Duszyński

124

Tabo i Aaronia nie odpowiedzieli. W szybie było zupełnie ciemno, mimo to przyspieszyli. Maks modlił się, żeby żadne z nich się nie potknęło. Błąd w takiej chwili mógł oznaczać najgorsze. Android na pewno wykorzystałby go i dopadł ich w ułamku sekundy. – Drakka używają detektorów podczerwieni – wysapała Aaronia. Wyglądało na to, że goni resztkami sił. Tempo musiało być dla niej zabójcze. – Rura ciepłownicza. Musimy pobiec wzdłuż niej... To będzie nasza jedyna szansa... Maks poczuł na twarzy podmuch powietrza. Byli blisko wylotu szybu. Cały czas słyszał za plecami przerażające dudnienie, jednak, mimo ciągłego zerkania do tyłu, nie był w stanie niczego dojrzeć w ciemnościach. Włos zjeżył mu się na karku. Drakka mógł być blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. Światło, czerwone światło za nami! – Dostrzegł dziwny promień, który wyłonił się z ciemności i podążył w ich stronę. Patrzył na niego zafascynowany, nie wiedząc, czy nie uległ jakiemuś złudzeniu. – Skacz! – Aaronia krzyknęła przeraźliwie. – Skacz! On do nas celuje! Tabo wypchnął dziewczynę z szybu i sam z Maksem pod pachą skoczył w bok. W tym momencie nastąpił błysk i potężny wybuch. Ogromna siła szarpnęła Barskim i wyrzuciła go daleko do przodu. Zgrzyt metalu był przeraźliwy. Brama wejściowa do szybu pękła, jakby była zrobiona z cienkiego plastiku, a nie najtwardszej stali. Ściany złożyły się niczym domek z kart, a płomienie strzeliły do góry, trawiąc wszystko, co napotkały na swojej drodze. Maks z trudem wstał z ziemi. Był oszołomiony. W głowie odezwał się młot pneumatyczny. Chłopak dotknął policzka, skóra piekła niemiłosiernie. Aaronia także się podniosła, jej chyba nic się nie stało. Gorzej było z Tabo, trzymał się za żebra. Wyglądało na to, że został nieźle poturbowany. – Musimy uciekać. – Turnita wstał, zaraz jednak skrzywił się i zgiął w pół. – Długo go to nie zatrzyma. Barski spojrzał na zawalone wejście do szybu. Metal unosił się i opadał, jakby ktoś próbował utorować sobie przejście.


Tam i z powrotem

– Dalej! – krzyknęła Aaronia. – Trzymamy się planu. Znów ruszyli. Tym razem wolniej, ze względu na Tabo, który chwiał się przy każdym kroku. Maks próbował mu pomóc, pozwalając, by przyjaciel się na nim wspierał. Nie odczuwał już tego panicznego strachu, który do tej pory dławił go, nie pozwalając logicznie myśleć. Coś się zmieniło, może w nim samym. Coś ledwie uchwytnego. Był pewny, że we trójkę są w stanie poradzić sobie niemal z każdym niebezpieczeństwem. Być może była to zasługa krążącej w żyłach adrenaliny, jednak mimo wszystko Maks czuł, że jest w stanie kontrolować strach i emocje, że potrafi na chłodno ocenić szansę i szukać wyjścia z trudnej sytuacji. Pokonali kilkadziesiąt metrów, krążąc pomiędzy zamkniętymi magazynami. W końcu dopadli rury ciepłowniczej, jakby była ich zbawieniem. Ruszyli w stronę miasta, starając się przez cały czas iść wzdłuż niej. Tabo zwolnił, zatoczył się. Dziwny, zielony śluz przesiąkł przez jego kombinezon, a oddech stawał się chrapliwy, jakby coś w płucach przeszkadzało mu w oddychaniu. Turnita musiał wziąć na siebie całą siłę wybuchu. – Zostawcie mnie tu. – Opadł na kolana. Jego twarz była kredowobiała. – Nie ma mowy! – Maks próbował ze wszystkich sił znów postawić go na nogi. Patrząc na przyjaciela, nie mógł powstrzymać drżenia w głosie. Ta rana musiała być naprawdę poważna. – Szybciej będzie... – Tabo zaczerpnął z trudem powietrza, każde słowo stanowiło dla niego wyzwanie. – Jeśli we dwójkę pobiegniecie po pomoc i ostrzeżecie dowództwo... Słyszeliście... ma się coś tu stać... dzisiaj... – Nie ma mowy. – Maks nie dawał za wygraną. – Poradzimy sobie! Aaronia przytrzyma cię z jednej, ja z drugiej i dojdziemy... – To nic nie da. – Dziewczyna dotknęła ramienia Maksa. Jej głos także drżał. – Tabo ma rację. Jeśli ukryjemy go tutaj, Drakka go nie znajdzie. Pójdzie za nami... Szybciej sprowadzimy pomoc.

125


Tomasz Duszyński

126

Turnita uśmiechnął się słabo. Położył się i wsunął pod rurę ciepłowniczą. Aaronia podniosła pusty karton i pochyliła się nad nim. – Trzymaj się, niedługo po ciebie wrócimy – szepnęła. – To wy uważajcie na siebie... – Tabo mrugnął do Maksa. – Do zobaczenia wkrótce. Barski patrzył, jak Aaronia przykrywa przyjaciela kartonami. Poczuł ucisk w żołądku. Zdał sobie sprawę, że to wszystko stało się przez niego. Tabo mógł tego nie przeżyć, a i Aaronia była zagrożona. Barski tak bardzo chciał wrócić do domu, że nie dbał o dobro innych. Nie przyszło mu nawet do głowy, że robi coś kosztem przyjaciół. Czyżby był tak samolubny? W tym momencie dostrzegł ogromny cień zmierzający w ich stronę. Drakka musiał wydostać się z szybu. Jego głowa wolno obracała się dookoła osi, prześwietlając konsekwentnie teren. Był na tropie. Wystarczył moment, nagły przebłysk, który kazał Barskiemu postąpić właśnie w ten sposób. Popchnął Aaronię w stronę Tabo. Nie pozwolił jej nic powiedzieć, wymownie zasłaniając usta. Przykrył przyjaciół kolejnym kartonem, a sam wstał i rzucił się pędem w stronę miasta. Szybki rzut oka wystarczył, żeby upewnić się, że android go zobaczył. Maks więcej się nie odwrócił. Wystarczył mu dudniący odgłos kroków ścigającego go Drakka. Biegł, ile sił w nogach. Wpadł w najbliższy zakręt, odbijając się barkiem od ściany. Nie zwalniał. Niemal czuł na karku oddech androida. Jeszcze jeden zakręt. Maks pamiętał, że gdzieś tutaj znajdowała się uliczka prowadząca na główny deptak. Wierzył, że w tłumie będzie bezpieczny. Drakka przerwie pogoń, by nie zdradzić swojej obecności. Najprawdopodobniej nie zaryzykowałby schwytania. Nad jego głową przesunął się cień. Wysoko na linii dachu budynku. Chłopak mimowolnie uniósł głowę. To uratowało mu życie. Najpierw usłyszał świst, a potem zobaczył metalowy kawałek konstrukcji dachu, który pomknął niczym pocisk w jego stronę. Barski skoczył w bok, wpadając na kosz na śmieci. Uderzył głową w plastykową pokrywę, ale przynajmniej był cały. Obok niego tkwiła wbita


Tam i z powrotem

głęboko w ziemię zardzewiała rura. To był dopiero zwiastun kłopotów. Z góry, niczym pająk zsunął się Drakka. Zeskoczył na ziemię niemal bezszelestnie. Stanął na szeroko rozstawionych masywnych nogach i nachylił się w stronę Barskiego. Metalowa twarz z ciemnymi oczodołami utkwiła nieruchome spojrzenie w ofierze. Chłopak zrozumiał, że jest bez szans. Spojrzał w bok. Wylot ulicy znajdował się zaledwie pięćdziesiąt metrów od niego. Tak blisko. Widział ludzi przechodzących ulicą, słyszał ich głosy i nic nie mógł zrobić. Maks podejrzewał, że Drakka nie użyje broni. Na pewno nie chciał przyciągnąć czyjejś uwagi. Ta kupa złomu znała jednak pewnie tysiące sposobów zadawania śmierci. Maks wolał nie zgadywać, co się z nim zaraz stanie. Był pewny, że nie może liczyć na łaskę metalowego potwora. Drakka na pewno nie pozostawi go przy życiu. Android, jakby odczytując myśli swojej ofiary, wyciągnął w jej stronę długie ramiona. Coś zalśniło w metalowej dłoni. Barski nie był w stanie zamknąć oczu. Siedział jak sparaliżowany, bojąc się nawet głębiej odetchnąć. – Gdzie tych dwoje? – Metaliczny głos zabrzmiał zgrzytliwie i bezosobowo. – Mów. Maks zrozumiał, że ma zaledwie kilka, kilkanaście sekund, żeby coś wymyślić. Drakka za chwilę straci cierpliwość i zlikwiduje pierwszego świadka. – Za późno, już pobiegli po pomoc – skłamał. – Ja byłem zbyt wolny... Zaraz wszyscy się dowiedzą. Barski uchwycił się jakiejś wątłej bezsensownej nadziei, że to uratuje go od nieuchronnej śmierci. Wierzył, że Drakka zrozumie, iż pozbycie się Maksa nic mu nie da i lepiej będzie dla niego, jeśli jak najszybciej się ulotni. – Kłamiesz. – Android odchylił się, jakby miał zamiar wyprowadzić cios, lecz zachwiał się niespodziewanie. Widać było, że za wszelką cenę stara się odzyskać równowagę, jednak metalowe nogi ugięły się pod nim, a potem nastąpiło głuche uderzenie, gdy metalowy korpus gruchnął na ziemię. – Uciekaj!

127


Tomasz Duszyński

128

Na wysokości oczu Maksa pojawił się robot nadzorca, ten sam, z którym Barski miał do czynienia podczas feralnego czyszczenia latryny. – Uciekaj, Mistrzu! Długo go nie powstrzymam! Maks poderwał się na nogi i ruszył biegiem w kierunku ulicy. Jeszcze kilka kroków, pomyślał. Kilka metrów i będę bezpieczny. Drakka podniósł się także. Pajęczak jednak nie próżnował. Skoczył w górę, wczepiając się w twarz androida. Próbował za wszelką cenę wydłubać obiektywy jego kamer. Barski obrócił się tylko na moment. Zdążył zobaczyć, jak android odkleja od twarzy małego napastnika i rozrywa go niczym szmacianą lalkę. Metalowe części rozsypały się na wszystkie strony. Chłopak, widząc to, z krzykiem wbiegł w tłum. Potrącił jakichś pieszych, niemal sam tracąc równowagę. Pędził przed siebie, panicznie myśląc, kogo najpierw zaalarmować. – Policja... – krzyknął. – Gdzie policja? Drakka atakują! Kilka osób przystanęło, przyglądając mu się uważnie. Po chwili jedna z nich wybuchła śmiechem. Pozostali dołączyli się do chóru. – Ja nie żartuję! – Maks rozglądał się, szukając pomocy. Aaronia i Tabo na pewno wiedzieliby, co zrobić. Za jego plecami ktoś głośno krzyknął. Barski obrócił się. Przechodnie padali na ulicę, przewracali się, jakby jakaś niewidzialna siła strącała ich z nóg. – To Drakka! – Maks znów zaczął biec. – Drakka jest niewidzialny! Wpadł na stragan, przewracając całą zawartość zielonych koszy. Na chodnik wysypały się okrągłe owoce. Wytrysnęły we wszystkie strony, jakby były żywe i tylko czekały na to, aż je ktoś uwolni. Chłopak poślizgnął się na jednym z nich, potrącając sprzedawcę. To wystarczyło, żeby rozpętało się prawdziwe piekło. Ludzie zaczęli krzyczeć, przewracać się, wpadać jeden na drugiego. Ktoś zdemolował inny stragan. Bele kolorowych płócien rozwinęły się jak rolki papieru toaletowego, potrącając kolejnych przechodniów. W tej chwili niemal wszyscy krzyczeli "Policja!" Jednak tym, którego chcieli odstawić do aresztu nie był Drakka, a bogu ducha winny Maks.


Tam i z powrotem

– On mnie ściga! – darł się w niebogłosy chłopak. Próbował zobaczyć, co dzieje się za jego plecami. Android mógł być tuż, tuż. – Drugi krnąbrny Ziemianin dzisiaj! Maks usłyszał chrapliwy metaliczny głos, ale nie dojrzał jego właściciela. Poczuł za to, że unosi się w powietrzu. Zaparło mu dech w piersiach. Zimna stal zacisnęła się na jego gardle. Próbował krzyknąć, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. – Twoich przyjaciół też dorwę. Musieli zostać przy rurze ciepłowniczej! Sprytne! Obraz przed oczami Barskiego rozmazał się. Głosy wokół przycichły, jakby ktoś wytłumił je dźwiękoszczelną szybą. A więc tak skończę, pomyślał z żalem. Rodzice nigdy nie dowiedzą się, co się ze mną stało. Nawet Krochmal straci jedynego przyjaciela. Maks nie wiedział, dlaczego właśnie to przyszło mu do głowy. I wtedy, coś w głębi serca powiedziało mu, żeby się nie poddawał. Musiał walczyć, choć spróbować ocalić życie. Wierzgnął nogami, natrafiając butem na metalowy korpus. Musiał kopnąć z całej siły, bo poczuł w nodze przeszywający ból. – Nie masz szans, giń! – wysyczał Drakka. Dziesiątki gardeł wydały przeraźliwy krzyk w tym samym momencie. Na wysokości oczu Maksa pojawiła się uszkodzona głowa androida. Drakka obrzucił spojrzeniem otaczający go tłum. Zaryczał przeraźliwe niczym zwierzę, powodując u mniej odpornych przechodniów liczne omdlenia. Uderzył kilka razy metalowym chwytakiem w klatkę piersiową, jakby chciał ponownie włączyć osłonę. Nie udało się, Maks musiał coś przypadkowo uszkodzić. – Za późno, misja została wykonana! Nie powstrzymacie ataku. – Android znów odwrócił się do Maksa. W tym momencie nastąpił oślepiający błysk. Barskim wstrząsnął dreszcz. Błysk znów się powtórzył. Tysiące drobnych szpileczek przekłuło skórę chłopaka. Czyżby znów uwolnił tę dziwną moc, pomyślał? Może wreszcie coś mu się udało i poraził prądem Drakka! A może, może tak wygląda umieranie po trafieniu laserem?

129


Tomasz Duszyński

Poczuł, że uchwyt androida słabnie. Maks nagle stracił oparcie i bezwładnie runął na chodnik. Mimo przejmującego bólu ogarniającego łokieć i lewą stronę ciała nie stracił przytomności. Zobaczył kolejne błyski, które ogarnęły korpus androida. Otoczyły go drgającym kokonem, unosząc do góry. Chwilę później nastąpiła niesłyszalna eksplozja i Drakka znikł w obłokach dymu i pary. Barski widział jak przez mgłę ludzi w wojskowych mundurach, którzy nachylali się nad nim. Pamiętał, że powiedział im, gdzie szukać Aaronii i Tabo. Powiedział też, że Drakka zaatakują stację kosmiczną, a potem pozwolił sobie zamknąć oczy i zemdleć. Akurat na to nic nie mógł poradzić. ‹‹››

130

Yehr błyskawicznie znalazł się przy terminalu komunikacyjnym. Wiedział, że nie może zwlekać. Powinien jak najszybciej znaleźć się na swoim statku i otrzymać zgodę na opuszczenie stacji kosmicznej. Za chwilę może być na to za późno. Jeśli sprawdzą się słowa Drakka, systemy bezpieczeństwa nie pozwolą nikomu opuścić lądowiska. Zostaną wprowadzone procedury, które uziemią Magra na dobre. Przywołany pojazd właśnie nadjechał. Łowca niecierpliwił się. Drzwi uchylały się zbyt wolno. Gdyby tylko Magr mógł uwolnić swoje skrzydła i wzbić się w powietrze. Dotarłby na kosmodrom w ułamku sekundy. Nie pozostało mu jednak nic innego, jak wejść do wagonika i zająć miejsce. Pojazd ruszył rozświetlonym przezroczystym tunelem, unosząc się nad budynkami stacji Alfa. Łowca miał stąd doskonały widok na główny deptak. Defilada wciąż trwała, barwne tłumy powoli przesuwały się w stronę centralnego placu. Nikt nie wszczynał alarmu. Najprawdopodobniej Drakka poradził sobie z natrętami i nie zdążyli zaalarmować służb bezpieczeństwa. Wagonik zjechał w dół i po chwili zatrzymał się przy platformie rozładunkowej. Magr wyskoczył z pojazdu, niemal wyważając barkiem drzwi. Wolał nie ryzykować. Im szybciej znajdzie się w statku i odleci ze stacji, tym lepiej.


Tam i z powrotem

Przy wejściu na płytę lądowiska stały dwa androidy służb bezpieczeństwa. Łowca przekazał im kartę pokładową. Zauważył, że czekając na potwierdzenie tożsamości, nerwowo przebiera szponami. Z trudem powstrzymał ten odruch. Papiery miał doskonale sfałszowane, nikt nie mógł się do nich przyczepić. Powinien się uspokoić. – Może pan przejść – oznajmił android, otwierając przed Magrem bramkę kontrolną. Łowca skinął głową i ruszył przed siebie, modląc się, by urządzenia nie wykryły nic podejrzanego w jego kieszeniach. Na szczęście przeszedł bez przeszkód. Zazgrzytał dziobem, gdy zobaczył, że jego statek, jak zwykle, został zaparkowany na samym końcu lądowiska. Właśnie wtedy odezwał się ogłuszający alarm. Światła przy rampach zamigotały krwawym blaskiem. Na kosmodromie rozległ się głos komunikatu o zamknięciu grodzi. Magr rzucił się biegiem, próbując jednocześnie pozbyć się płaszcza. Przez chwilę walczył z opornymi guzikami, aż w końcu uwolnił ogromne skrzydła. Rozprostował je odruchowo, a potem ugiął kolana i wybił się do góry. Machnął skrzydłami raz, potężnie, a potem poszybował niczym pocisk w stronę statku. Lot trwał kilka sekund. Właz otworzył się automatycznie, wpuszczając go na pokład. Magr błyskawicznie znalazł się przy sterach. Uruchomił silniki i zwrócił statek dziobem w kierunku bramy wylotowej kosmodromu. Zobaczył, że grodzie były już niemal do połowy zamknięte. Istniało poważne ryzyko, że za chwilę zostanie uwięziony na stacji Alfa. Decyzję podjął w ułamku sekundy. Wypalił jednocześnie z dwóch dział. Eksplozja była tak potężna, że podmuch przewrócił kilka statków. Na szczęście akcja zakończyła się sukcesem i droga ucieczki stanęła otworem. Magr przeniósł całą moc rozgrzanego rdzenia na silniki i ruszył do przodu. Sprawnie uniósł dziób i oderwał się od podłoża. Rampa w mgnieniu oka została z tyłu. Dopiero wtedy łowca zaśmiał się donośnie, schował podwozie i wleciał w kosmiczną pustkę. Długo obserwował ekran radaru, chcąc upewnić się, że nikt za nim nie leci. Wydawało się, że wszystko uszło mu na sucho. Gdyby

131


Tomasz Duszyński

132

ktoś planował pościg, wysłaliby już za nim ścigacze. Magr spojrzał ponownie na radar. Domyślił się, dlaczego nikt go nie niepokoi. Najpewniej na stacji Alfa mieli teraz więcej problemów niż jakiś uciekający przemytnik. Od strony księżyca zbliżały się liczne, szybko przemieszczające się punkty. To na pewno flota Drakka, pomyślał Magr. Za chwilę, tak jak zapowiedział łącznik, rozpęta się tutaj piekło. Yehr wyciągnął z kieszeni spodni srebrny dysk. Włożył go do slotu centralnego komputera pokładowego. Dane zostały przejęte przez system nawigacyjny, a nowy kurs wprowadzony. Transporter zmienił kurs i obrał stosowną prędkość. Magr wstał i rozprostował kości. Dopiero teraz zauważył postać leżącą nieruchomo w fotelu drugiego pilota. To na pewno była przesyłka, o której mówił Drakka. Android dostarczył ją na statek przez nikogo niezauważony. Yehr uśmiechnął się krzywo. Połowa zadania wykonana, teraz pozostało tylko dorwać kryształ. A potem zrobi sobie długie, bardzo długie wakacje. ‹‹›› Otworzyć oczy. Musi otworzyć oczy. Maks czuł, że ktoś go podnosi, a potem kładzie na czymś miękkim. Ogarnęła go fala ciepła i spokoju. Najchętniej poddałby się temu uczuciu i odszedł w niebyt snu, ale coś nie dawało mu spokoju. To drażniące uczucie, że czegoś nie dokończył, czegoś nie zrobił. Ukłucie w ramię i szczypiący płyn pomogły mu w przebudzeniu. Podniósł powieki. Lekarz, dziwny facet z oczami w miejscu, w którym tak naprawdę powinny być usta. Czyżby to kolejny sen? – Ile palców widzisz? – zapytał osobnik w kitlu, wystawiając przed nos Maksa wychudzoną dłoń. Barski zawahał się. Zachciało mu się płakać. Coś musiało być z nim nie tak, bał się odpowiedzieć. Widział siedem palców. Policzył raz i drugi, jak nic wychodziło siedem!


Tam i z powrotem

– Pięć – skłamał, krzywiąc się dramatycznie. – Oj – lekarz pokręcił głową, zaświecił czymś w oko Maksa, unosząc jeszcze wyżej jego powiekę. – Źle z tobą... – Jak źle?! – oburzył się Maks. Próbował usiąść, ale kable przypięte do piersi skutecznie go unieruchomiły. – Nie chce pan chyba powiedzieć, że ma siedem palców! – Świetnie! – Lekarz poklepał go siedmiopalczastą dłonią po nodze. – Będziesz żyć! Maks rozejrzał się. Znajdował się w małym pomieszczeniu wypełnionym dziwnymi urządzeniami. Niebieskie ściany i punktowe światła na obrotowych wysięgnikach. Wyglądało to na pokój szpitalny, ale Barski wiedział, że teraz niczego nie może być pewny. – Proszę mnie wypuścić! – powiedział, próbując oderwać sznurki i kable oplatające klatkę piersiową. Odklejały się z obrzydliwym mlaśnięciem. – Drakka zaatakują, moi przyjaciele potrzebują pomocy... Jeśli już nie jest za późno... – Już za późno! – Lekarz machnął ręką. – Walki się rozpoczęły. Cała flota Drakka na nas napadła! – I pan to mówi tak spokojnie? – Maks zbladł, popatrzył podejrzliwie na lekarza. – Maks! Drzwi pomieszczenia otworzyły się z przeciągłym sykiem. Barski odetchnął z ulgą, gdy zobaczył w nich Aaronię. – Maks! Udało ci się! – Co mi się udało? – Maks wciąż nie mógł pozbierać myśli. Zastanawiał się, czy to nie przez ten zastrzyk, który przed chwilą zrobił mu ten dziwny lekarz. – Powiadomiłeś w ostatniej chwili służby bezpieczeństwa... no i unieszkodliwiłeś Drakka! – Drakka? – Maks przypomniał sobie ostatnie chwile przed utratą przytomności. Rzeczywiście Drakka został unieszkodliwiony, ale nie on tego dokonał. Nawalił na całej linii, był po prostu do niczego. Gdyby nie przypadek, skończyłoby się to o wiele gorzej.

133


Tomasz Duszyński

134

– Tak, dzięki tobie złapali szpiega... Maks, dobrze się czujesz? – Aaronia spojrzała na niego z troską. Wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z lekarzem. – Dobrze. A nawet świetnie. – Maks wiedział, że jego mina mówi coś zupełnie przeciwnego. Teraz jednak przejmował się czymś innym. Nigdzie nie widział zielonoskórego. Zaczynał podejrzewać najgorsze. – Gdzie Tabo? – Cały i zdrowy! – Aaronia zbliżyła się do łóżka Barskiego i położyła dłoń na jego czole, jakby sprawdzała, czy nie ma gorączki. – Odnaleźli nas bardzo szybko. Tabo miał pęknięte żebra. Jedno z nich przebiło płuco, ale dla lekarzy to pestka! – Pestka? – Maks z ulgą położył się z powrotem na łóżku. Dopiero teraz opadły z niego emocje. Odprężył się, choć mogła to być głównie zasługa zaaplikowanego zastrzyku. Najważniejsze, że Aaronia i Tabo żyli. Barski wiedział, że popełnił błąd, narażając ich na niebezpieczeństwo, drugi raz by tak nie postąpił. – Tak, szybko dochodzi do siebie. Przecież wiesz, że jest twardy. – No tak. – Maks uśmiechnął się. Dotknął odruchowo swojego policzka, po oparzeniu nie było nawet śladu. – A co się dzieje na zewnątrz? – Walka trwa. – Aaronia zaczęła nerwowo gestykulować dłońmi. – Gdybyś nie zdążył ostrzec o ataku, zniszczyliby całkowicie stację. Zginęłoby wielu mieszkańców i żołnierzy. Zdążyliśmy ustawić pola siłowe i odeprzeć pierwszy atak. Walki pewnie potrwają jeszcze długo, ale przynajmniej nie stoimy na straconej pozycji. Pomoc jest blisko. Stacje Omega i Gamma mają przysłać posiłki. – Zostawię was na chwilę. Tylko go nie zamęcz, dziewczyno. – Lekarz pogroził Aaronii palcem, szóstym albo siódmym, Maks nie był tego pewny. – Idę sprawdzić, co słychać u waszego kolegi. Żebra powinny już mu się zrosnąć... Aaronia przez chwilę patrzyła za opuszczającym pomieszczenie lekarzem, a potem zajęła krzesełko przy łóżku Maksa.


Tam i z powrotem

– Mam dla ciebie wiadomość, która cię ucieszy. – Dziewczyna próbowała się uśmiechnąć, ale jej oczy posmutniały. – Twoja planeta... – Aaronio – Maks przerwał jej, unosząc dłoń. – Nie będę was już w to mieszał. Postanowiłem, że więcej nikogo nie narażę. Zapomnij o mojej planecie. Ja... – Znalazłam ją – wypaliła Aaronia, opuszczając wzrok na białe prześcieradło. – Jest w bazie nawigacyjnej. Zaraz pojawi się tu sierżant Sanapo... i on przekaże ci resztę nowiny... – Znalazłaś? Sanapo? – Maks nie mógł sklecić porządnie zdania. Znów poczuł ten szum w uszach. Serce waliło mu w piersi jak młotem. Drzwi ponownie stanęły otworem, wpuszczając ogromnego barczystego mężczyznę. Sierżant niezdarnie wtoczył się do środka. Miał poważną minę. Łypał na Aaronię i Barskiego groźnym wzrokiem. – Tu jesteście! – warknął. Maks dałby głowę, że w tej chwili poza sierżanta to tylko pozory. Wydawał się uśmiechać półgębkiem, a w oczach pojawiły mu się wesołe ogniki. – Znalazłem chwilę przed kolejnym atakiem, żeby do was zajrzeć! – Sierżant bez ceregieli usiadł na łóżku Barskiego. Mebel zaskrzeczał niemiłosiernie, jakby miał się zaraz rozlecieć na kawałki. – Jak się czujecie, kadecie? Barski wzruszył ramionami. Zastanawiał się, co odpowiedzieć. Sam nie wiedział, jak się ma czuć. – Jak się czujecie?! – powtórzył głośniej Sanapo. Widać uznał, że podczas wypadku ucierpiał słuch Maksa. – Dobrze, sierżancie – odpowiedział równie głośno Barski. – To dobrze... – Sanapo uspokoił się. – Zaraz, o czym ja to... Ach tak! Sierżant podniósł się z łóżka i stanął przed Barskim, przybierając poważny wyraz twarzy. – W uznaniu zasług kadeta Barskiego – zaczął, odchrząkując co chwila, jakby coś stanęło mu w gardle – i po rozpatrzeniu jego sprawy, a także po zapoznaniu się z okolicznościami jego porwania i wcielenia pod przymusem do wojska... główny sztab dowodzenia podjął decyzję

135


Tomasz Duszyński

136

o odznaczeniu kadeta Barskiego i jego towarzyszy broni, Aaronii z rodu Aarwenów i Tabo z rasy Turnitów Orderem Zasługi. Jednocześnie kadet Barski zostaje zwolniony z obowiązku służby wojskowej, a jego żołd zostanie przeznaczony na wykupienie biletu na jego rodzimą planetę! – To znaczy... – Maks nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. – Mogę wrócić?! Chłopak podskoczył na materacu jak oparzony. Sierżant cofnął się o krok, być może podejrzewał u pacjenta atak epilepsji. – Wracam do domu! – Barski wyskoczył z łóżka, nie przejmując się, że jest w samych spodenkach. Uścisnął z całej siły Aaronię. – Cieszę się wraz z tobą – dziewczyna uśmiechała się, choć w środku walczyła ze sprzecznymi uczuciami. Wiedziała, że dla Maksa powrót do domu był najważniejszy i rozumiała to doskonale. Ziemianin był co prawda zwariowany i czasem cholernie marudny, ale szybko przyzwyczaiła się do niego tak jak do Tabo. We trójkę stanowili zgraną paczkę. Było jej przykro, że wyjeżdża, zdała sobie sprawę z tego, że być może widzi go po raz ostatni. – Aj, sierżancie! – Maks nagle coś sobie przypomniał. Stanął na baczność przed Sanapo i popatrzył mu prosto w oczy. – Nas było dwóch... Ja i Sylwek Wroński. On też został porwany i jest w bazie... – Tak. Wiemy... powiedziała nam o tym kadet Aaronia. – Sanapo nagle zaczął unikać wzroku Barskiego. Podrapał się z namysłem w wielką głowę. – Chodzi o to... Barski, że ten cały Sylwek znikł. Rozpłynął się w powietrzu. Być może... hmmm... zdezerterował podczas całego zamieszania. – To niemożliwe. – Maks usiadł na łóżku. Tak jak szybko przepełniło go szczęście, tak teraz nagle odczuł bliżej nieokreślony lęk. – On by nie uciekł... Musiało się coś stać. Sylwek... – Muszę wracać, kadecie! – Sanapo spojrzał na trzymany w dłoniach komunikator. Ostry dźwięk ostrzegawczy był sygnałem, że jest potrzebny w centrum dowodzenia. Znów odchrząknął. – A jak to się wszystko skończy, wsiądziecie Barski do pierwszego statku, który was zawiezie do domu! Zrozumiano?


Tam i z powrotem

Maks skinął głową i zapatrzył się w podłogę. Sanapo mruknął coś pod nosem i wyszedł z izolatki. – Może się odnajdzie – próbowała pocieszyć Maksa Aaronia. – I wrócicie razem. Barski milczał. Próbował pozbierać myśli. Ten lęk, który przed chwilą odczuł, stawał się coraz silniejszy. Nie mógł go jeszcze sprecyzować. Odetchnął głęboko. W sumie, czym się przejmował? Wróci do domu. Sylwek na jego miejscu pewnie w ogóle by się nim nie przejął i zostawiłby tu samego, więc dlaczego wciąż coś nie dawało mu spokoju? Maks potarł skronie. Bolała go głowa. Być może leki przeciwbólowe, które mu dali, przestały działać. Myśli i słowa, wyrwane z kontekstu zdania kołaczące się pod czaszką wcale nie ułatwiały mu sprawy. Co mówił ten Drakka? Drugi krnąbrny Ziemianin dzisiaj? Przesyłka, którą dostarczył android na statek Yehr Magra? – Aaronio... – Maks z trudem przełknął ślinę. – Sylwek został porwany przez Drakka. Jest na statku łowcy. – Co ty? – Aaronia spojrzała na niego dziwnie, jakby bojąc się o jego zdrowie psychiczne. – Co ma wspólnego ten chłopak z Drakka i tym Magrem? – Oni myślą, że Sylwek to ja... to znaczy... im się wydaje, że on to ja... Aaronia, gdyby nie posiadała swoich zdolności, pewnie wezwałaby od razu specjalistę od schorzeń umysłowych. Coś jednak ją zastanowiło. Coś w głosie Maksa, w jego zachowaniu. Nagle i ona zaczęła wszystko rozumieć. – To ciebie miał porwać łowca? – zapytała. – Sylwek dostał się w jego szpony przez przypadek? – Tak... Aaronio, ja nie mogę wrócić do domu. – Maks poczuł ucisk w gardle, walczył z tymi przeklętymi oczami, w których znów zbierały się łzy. – Muszę odnaleźć Sylwka... Nie zostawię go samego. Poza tym nie mógłbym spojrzeć w oczy jego rodzicom i swoim, gdybym go tu zostawił... Aaronia położyła dłoń na jego ramieniu.

137


Tomasz Duszyński

– Jesteś dzielny, Barski... – powiedziała, patrząc mu w oczy. – Ale... nikt nie będzie miał ci za złe, jeśli wrócisz do domu... – Sam sobie będę miał za złe. – Nie powinieneś. Na pewne rzeczy nie mamy wpływu. Mało kto zdecydowałby się na to, co zamierzasz zrobić. Poza tym jesteś przecież... – Dzieckiem? – przerwał jej. – Nie to miałam na myśli. Powinieneś jednak wiedzieć, że bez względu na to, jaką decyzję podejmiesz, masz tutaj przyjaciół. Zawsze możesz liczyć na moją pomoc. – Na moją też! – Tabo właśnie wszedł do pokoju z szerokim uśmiechem na twarzy. – Mam nadzieję, że nie chodzi tu o jakieś przytulanki ani zwierzenia, ale jak się szykuje jakaś draka, to ja się na nią piszę w stu procentach! ‹‹›› 138

– Teraz niewiele możemy zrobić. – Tabo usiadł ciężko na krzesełku przy łóżku. Informacje przekazane przez przyjaciół zupełnie go przytłoczyły. Zmarszczył czoło zasępiony. – Drakka atakują stację. Co chwila dochodzi do starć. Musimy przeczekać tę burzę... – Ale my nie możemy czekać! Maks zacisnął szczęki. Znów ta bezsilność. Gdyby tylko przyszedł mu do głowy jakiś pomysł. Cokolwiek, a tu jak na złość, nic. Spojrzał błagalnie na Aaronię. – Obawiam się, że Tabo ma rację. Jesteśmy uziemieni. – Dziewczyna zapatrzyła się w swoje buty. – Policja i wojsko wiedzą o łowcy. Godzinę temu udało mu się opuścić doki. Nikt teraz nie zdecyduje się na utworzenie grupy pościgowej. Nie ma na to najmniejszych szans. – To znaczy, że mam siedzieć z założonymi rękami? Zapomnieć o porwaniu Sylwka? – Nie. – Tabo wiercił się na krześle. Nie potrafił znaleźć sobie miejsca. – Jak wszystko ucichnie, zaczniemy działać. Na pewno służby bezpieczeństwa wyślą za łowcą statki pościgowe...


Tam i z powrotem

– Zrobią to dzisiaj? Jutro? Za tydzień? – Maks nie panował nad głosem. Zaśmiał się ironicznie. – Chyba sami nie wierzycie w to, co mówicie! Aaronia i Tabo spojrzeli po sobie, nie odezwali się nawet słowem. Maks dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wyładowuje na nich swoją złość. Musiał ochłonąć. Przecież starali się mu pomóc ze wszystkich sił. – Przepraszam – powiedział. – Po prostu uważam, że trzeba pogłówkować. Wtedy coś wymyślimy. Tak zawsze powtarzał mi Mateusz Krochmal. Wspólnie na pewno coś wymyślimy! – Ten Krochmal to jakiś wasz mędrzec? – zainteresował się Tabo. – Albo wódz? – Eeee... – Barski uniósł brwi. Krochmal był jednym z najgorszych uczniów w szkole, gdyby się dowiedział, że wzięto go za mędrca, pewnie przez rok chodziłby dumny jak paw. – Poczekajcie! – Aaronia na szczęście uratowała Maksa przed odpowiedzią. Uśmiechnęła się szeroko. – Powinniśmy mieć tutaj dostęp do głównego terminalu. Sprawdzimy, czy znajdziemy w sieci jakieś informacje o łowcy. Może uda nam się określić jego ostatni kurs... W ten sposób przyspieszymy sprawy... – Świetnie! – Maks od razu zapalił się do tego pomysłu. Ulżyło mu, że przynajmniej nie będzie siedział bezczynnie. – Bierzmy się do roboty! – Nic nie mogę obiecać. – Aaronia zbliżyła się do stolika, na którym stała mrugająca kolorowymi lampkami aparatura. Dojrzała tam to, czego szukała. Wąski, podświetlony panel komunikatora. – Przy odrobinie szczęścia powinniśmy się podłączyć. Chyba jakoś obejdę zabezpieczenia... – Będzie gorąco! – Tabo zeskoczył z krzesła. – Muszę to zobaczyć! – Ja też! – Barski odrzucił kołdrę, ale szybko się opamiętał. – Tabo! – Co jest, marudo? – Turnita zniecierpliwił się, za wszelką cenę chciał zobaczyć Aaronię w akcji. Pokonanie zabezpieczeń Federacji i dobranie się do tajnych zasobów serwerów było nie lada sztuką. – Ubranie! – Barski zazgrzytał zębami. – Muszę coś na siebie włożyć!

139


Tomasz Duszyński

140

– Normalnie jak baba! – wysyczał Tabo. – Co ja na siebie włożę! Ojejku, proszę pana... co ja na... – Ubranie Maksa jest w szafie! – Aaronia przewróciła wymownie oczami. – Przestań jęczeć, tylko mu pomóż. Mam wrażenie, że robisz się bardziej marudny od niego. – Może to zaraźliwe. – Tabo spojrzał groźnie. – Przywlókł jakąś kosmiczną marudną zarazę... – I kto tu jest jak baba? – Maks pokręcił głową. – Gadasz i gadasz... – Jak? Jaka baba? – Aaronia warknęła groźnie. – Lepiej uważajcie na to, co mówicie! – A... no tak... – Tabo zreflektował się pierwszy. – Maks, może byś się wreszcie ubrał. Podam ci kombinezon. – A tak, tak. – Maks spoważniał. – Będę bardzo wdzięczny... – Dzieci... faceci nigdy nie wydorośleją. – Aaronia westchnęła ciężko, na tyle głośno, żeby Maks i Tabo ją usłyszeli. – A teraz nie przeszkadzać, tylko się uczyć! Gdy Tabo pomagał Barskiemu się ubrać, Aaronia podłączyła się do głównego systemu stacji. Na ekranie pojawił się bezpośredni dostęp do serwera terminalu. System poprosił jednak o kody dostępu. Dziewczyna uśmiechnęła się. Akurat dla niej nie była to poważna przeszkoda. Usiadła na krześle i rozluźniła się. Przełączyła dostęp z manualnego na wirtualny. Podniosła obręcz skroniową leżącą na blacie i założyła ją na czoło. Przyssawki przylgnęły z głośnym mlaśnięciem, a oczy przysłoniły błony soczewek holograficznych. Znalazła się wewnątrz systemu, mogła porozumiewać się za pomocą myśli. – Określ swój poziom dostępu – poprosił centralny komputer. – Dostęp pełny – zaryzykowała Aaronia. – Podaj kod weryfikacyjny i swoją specjalizację. – Powtarzam, dostęp pełny, sytuacja kryzysowa, zagrożenie życia. – Twoja specjalizacja. – Kadet Aaronia, służby pomocnicze. Dziewczyna podjęła już decyzję. Musiała zagrać w otwarte karty. Sytuacja kryzysowa była najlepszym pretekstem do tego, żeby obejść


Tam i z powrotem

zabezpieczenia. Centralny system miał służyć bezpieczeństwu stacji, ale także chronić życie jej mieszkańców. Jeśli udowodni, że jej życie jest w niebezpieczeństwie i do jego ochrony niezbędne jest uzyskanie dostępu do zastrzeżonych informacji, główny system powinien pozwolić jej na ominięcie koniecznych procedur. – Określ zagrożenie życia – powiedział system. – Atak Drakka. – Stacja w tej chwili jest bezpieczna. Siły powietrzne powstrzymują Drakka z dala od bazy. Brak bezpośredniego zagrożenia życia. Prośba o pełny dostęp rozpatrzona negatywnie. – Dywersja wewnątrz stacji. Przeniknięcie szpiega Drakka – próbowała dalej Aaronia. – Szpieg Drakka zneutralizowany. Dywersja nieudana. Prośba o pełny dostęp rozpatrzona negatywnie. – Yehr Magr, łowca... Porwanie mieszkańca stacji. Zagrożenie życia. – Dostęp ograniczony. Poziom drugi. W czym mogę pomóc, kadecie Aaronio. Dziewczyna odetchnęła z ulgą. – Muszę określić kurs ucieczki łowcy, Yehr Magra. – Określenie kursu nie jest możliwe. Skok nadprzestrzenny niezarejestrowany przez czujniki kierunkowe. Brak danych. – Mamy problem. – Aaronia uniosła soczewki holograficzne i spojrzała na przyjaciół. – W sumie mogliśmy się tego spodziewać. Ten łowca nie jest głupi. Nie dokonał skoku nadprzestrzennego w pobliżu naszych czujników. Wiedział, że w ten sposób systemy mogłyby zarejestrować jego kurs. A to znaczy... W ułamku sekundy uświadomiła sobie, przed jaką szansą się znaleźli. Znów opuściła soczewki, wracając do wirtualnej rzeczywistości. – Czy statek łowcy jest wciąż w zasięgu naszych radarów? – Tak – potwierdził system. – Przemieszcza się z maksymalną prędkością poza obszar skanowania. Pozostanie w zasięgu jeszcze przez kilka minut.

141


Tomasz Duszyński

142

– Mam cię! – krzyknęła dziewczyna, podskakując na krześle. – Określ dokładnie jego pozycję. – Kurs zmienny, podaję przybliżone położenie. Dziesięć stopni od asteroidy wydobywczej KU 124. – Czy na asteroidzie jest nasz ostatni czujnik? – Tak. Granice skanu przestrzennego kończą się w tym miejscu. Tabo i Maks słyszeli teraz każde słowo Aaronii. Starali się nie przeszkadzać. Całkowicie jej ufali i byli pewni, że wie, co robi. Chwilami patrzyli na siebie, jakby chcieli dodać sobie otuchy. Pozostało im tylko czekanie. – Jeśli uda mu się ominąć asteroidę, więcej go nie zobaczymy. Wymknie się jak Kolkid z pułapki – szepnął Tabo. – Nie można go jakoś zatrzymać? – Maks nie mógł ustać w miejscu, niemal wychodził ze skóry. – Zatrzymać? – Tabo pokręcił głową. – To niemożliwe. Musimy wymyślić coś innego. Cała nadzieja w niej... Barski spojrzał na Aaronię. Siedziała nieruchomo jak głaz. Znów milczała, ale Maks wiedział, że wszystko dzieje się teraz w jej głowie. Był pewny, że dziewczyna zrobi co w jej mocy, żeby ocalić Sylwka. – Jak długo statek łowcy pozostanie w naszym zasięgu? – Jeszcze przez trzy minuty. Aaronia zbladła. To stanowczo zbyt mało czasu na wymyślenie dobrego planu. Wpadła w panikę. Wyglądało na to, że zmarnowała swoją szansę, choć była tak blisko. – Nie możesz jakoś go oznaczyć? Zrób coś! – Te słowa były krzykiem rozpaczy. Aaronia zdała się na pomysłowość komputera, choć wiedziała, że centralny system nie będzie mógł jej pomóc. – Odpowiedź negatywna. Nie mogę ingerować w system statku łowcy. Aaronia była bezsilna, nie wiedziała co powinna teraz zrobić. – Czy masz dla mnie nowe zadanie? – System pytał tak beznamiętnym tonem, że dziewczynie niemal zachciało się płakać. Uniosła dłonie, by zdjąć obręcz i przerwać połączenie. Zawahała się jednak.


Tam i z powrotem

– A czy ja mogę połączyć się ze statkiem łowcy? – zapytała. – Oczywiście – oznajmił system tym samym tonem. – Muszę jednak przypomnieć, że za minutę obiekt wyjdzie z zasięgu naszych... – Połącz mnie z centralnym komputerem tego statku! Natychmiast wykonaj to polecenie! ‹‹›› Gdy Aaronia zdjęła obręcz komunikacyjną była blada jak kreda. Włosy zlepił jej pot, a oczy były szkliste i nieobecne, jakby wciąż przebywała w wirtualnym świecie. Tabo i Maks nie zadawali żadnych pytań. Czekali, aż odezwie się pierwsza. – Pluskwa... – poruszyła spierzchniętymi wargami. – Chyba z nią źle – szepnął zielonoskóry. Rozejrzał się panicznie, jakby szukał dzwonka przywołującego lekarza. – Podrzuciłam mu pluskwę do centralnego komputera. Będziemy znać jego dokładny kurs... – Wiedziałem! – Tabo spojrzał z wdzięcznością ku niebu. Podskoczył do Aaronii i poklepał ją po plecach. – Świetnie się spisałaś! – Płuca chcesz mi odbić? – Dziewczyna odsunęła się jak oparzona i skryła za Barskim. – Dopiero co mówiłeś, że ze mną źle! – Bo źle wyglądasz... to znaczy... no, normalnie wyglądasz dobrze... – Turnita plątał się w zeznaniach. Popatrzył na kumpla, szukając u niego pomocy. – Tabo chce tylko powiedzieć, że się o ciebie martwiliśmy. – W Maksie obudziła się iskierka nadziei. Chciał jak najszybciej wyciągnąć wszystkie informacje z dziewczyny. – Poradziłaś sobie doskonale. – Dziękuję. – Aaronia spłonęła rumieńcem i uśmiechnęła się. Była dumna z tego, co udało jej się osiągnąć. – Lizus. – Tabo wysyczał to wprost do ucha Maksa. – Jest po prostu uprzejmy! – odparowała Aaronia. – A tobie przydałoby się przejąć od niego trochę dobrych manier...

143


Tomasz Duszyński

144

– Spokój! – krzyknął Maks. Tym razem on musiał występować w roli rozjemcy. – Nie zapominajcie, że musimy uratować Sylwka. – A tak. – Turnita zmieszał się. – Aaronio, co teraz? – Pluskwa w statku Magra powiadomi nas, gdy łowca użyje skoku nadprzestrzennego. – Dziewczyna otarła pot z czoła, wyglądała na wyczerpaną. – Zadziała jednak tylko ten jeden raz. Prześle dokładne dane jego kursu i pozycji. To nasza szansa. Powinniśmy powiadomić odpowiednie służby. Znając kurs, nasi ludzie będą mogli wyruszyć w pościg za łowcą... Jest duże prawdopodobieństwo, że go złapią. – Jak myślicie, kiedy będą mogli przystąpić do działania? – To pytanie cały czas nurtowało Maksa. Tak naprawdę wydawało mu się kluczowe dla całej sprawy. – Tego nikt nie wie – odpowiedział Tabo z rozbrajającą szczerością. – Atak Drakka musi się skończyć... – Przecież na tym im właśnie zależy! – Maks usiadł na krześle. W ułamku sekundy sytuacja zdała mu się beznadziejna. – Chcą odwrócić uwagę od porwania Sylwka, od łowcy i jego misji. Nie myślicie, że ten kryształ, który Magr ma ukraść, jest ważny? – Coś w tym jest. – Aaronia zmarszczyła brwi. Podobne pytania nurtowały ją od dłuższego czasu. – Atak na stację Alfa jest niezrozumiały. Jesteśmy za daleko od frontu. Żeby się tutaj przebić, trzeba nie lada szczęścia. Zbyt duże ryzyko – nawet jak na Drakka. Powinni wiedzieć, że nie mają szans na wygranie starcia. Lada chwila nadejdzie pomoc z innych baz i napastnicy zostaną rozbici w pył... – Chyba, że zakładali taki scenariusz od początku – włączył się Tabo. – I jest tak, jak mówi Maks. Statki Drakka, które teraz nas atakują, są w straceńczej misji. Ich jednym zadaniem było odwrócenie uwagi od czegoś ważniejszego... – Od kryształu... Tylko czym on jest? Dlaczego jest tak ważny? – Aaronia szukała w pamięci jakiegoś skojarzenia. Miała wrażenie, że ta informacja znajduje się gdzieś w głębi jej umysłu. Potrzebowała jedynie impulsu, żeby wszystko sobie przypomnieć. Na pewno słyszała już o krysztale.


Tam i z powrotem

– Drakka chcą go zdobyć za wszelką cenę. Zrobią wszystko, żeby nie dostał się w ręce Federacji. To znaczy, że jest to chyba najważniejszy element w całej tej układance. – Turnita z nerwów zaczął skubać brodę. – A Sylwek? Nie zapominajcie o nim – przypomniał Maks. – Jego także porwali w jakimś celu. Może to ma też związek... – Nie zapomniałeś o czymś, Maks? – zapytała Aaronia. – O czym? – zdziwił się Barski. Łowca, kryształ, Sylwek, wyliczał w pamięci. – O tym, że tak naprawdę chcieli porwać ciebie, nie Sylwka... – A, tak. – Maks przełknął głośno ślinę. – Ale to bez sensu... po co im ktoś taki jak ja... – Lepiej, żebyśmy się tego nie dowiedzieli – oznajmił Tabo. – Pozostaje nam tylko powiadomić dowództwo, na pewno podejmą decyzję... Na panelu komunikacyjnym rozbłysło czerwone światełko. Aaronia błyskawicznie podbiegła do stołu i połączyła się z centralnym komputerem. – System przekazał nam kurs Magra – powiedziała. – Wiemy, dokąd zmierza. Wystarczy godzina, by znalazł się w punkcie docelowym... – To oznacza, że za godzinę będzie miał kryształ – powiedział Maks. – Mniej więcej – przytaknął Tabo. – Oznacza to też, że mamy mało czasu. Aaronio, połącz się z dowództwem. – Dobrze. – Dziewczyna nachyliła się w stronę panelu komunikacyjnego. – Trzeba przedstawić sprawę jasno i zwięźle – instruował ją Turnita. – Musimy ich przekonać, że złapanie łowcy jest bardzo ważne. To nasza jedyna szansa... – Łącza są zablokowane. – Aaronia nerwowo wstukiwała polecenia na klawiaturze. – System łączności jest przeciążony. – I co teraz? – zdenerwował się Maks. Łowca był w zasięgu ręki, wystarczyło wysłać jeden lub dwa statki, żeby go dorwać. – Może spróbujmy bezpośrednio w dowództwie? – zaproponował Tabo. – Przedstawimy sprawę osobiście...

145


Tomasz Duszyński

146

– Nikt nas tam nie wpuści. – Aaronia rozważała wszelkie możliwe scenariusze, nie wyglądało to jednak najlepiej. – Musimy próbować przez komunikator. To jedyny sposób. – A jeśli nam się nie uda? – Maksowi zaschło w ustach. – Stracimy naszą jedyną szansę. Sama mówiłaś, że pluskwa przekaże współrzędne kursu tylko raz! – To prawda. – Aaronia zasępiła się. Nie widziała, co ma odpowiedzieć. – Poddajemy się? – Maks zaczynał powoli tracić nadzieję. Wyczuł rezygnację przyjaciół. – To wszystko, co możemy zrobić? – Jest jeszcze jedno wyjście. – Dziewczyna zawahała się, jakby żałowała, że w ogóle poruszyła ten temat. – Jakie? – Tabo i Maks zapytali jednocześnie. – Nooo... – Aaronia uciekła przed ich spojrzeniami. Tego właśnie się obawiała. Wierzyli, że coś wymyśli, coś zaskakującego i skutecznego. A przecież ona zupełnie nie wiedziała, jak zrealizować pomysł, który przyszedł jej do głowy. – Gdybyśmy tylko mogli wysłać cokolwiek w ślad za Magrem, nie wiem... chociażby sondę... – Ale jak? – Tabo pokręcił głową, wyraźnie nie wierzył w sukces tej propozycji. – Chodzi o to – Aaronia nie dała sobie przerwać – że wystarczy być w pobliżu Magra, a pluskwa znów zadziała i poznamy cel jego podróży. To taki komunikacyjny łańcuszek. Jedyna szansa, by poznać kolejne współrzędne i cel jego podróży. Najprawdopodobniej będzie miał już wtedy kryształ. Na pewno poleci na miejsce spotkania z Drakka... Tam go przekaże. Wystarczy, że będziemy w pobliżu, gdy uruchomi napęd. Jestem pewna, że do tego czasu uda się nam powiadomić dowództwo i zorganizować jakąś akcję. – Ja polecę. – Maks sam nie mógł uwierzyć, że te słowa wychodzą z jego ust. – Ja... wiem, że mogę to zrobić... – Zwariowałeś? – Tabo popatrzył na Maksa z mieszanymi uczuciami. Według niego Ziemianin miał na pewno nierówno pod sufitem. – Ten Sylwek to jakaś twoja rodzina? Chcesz wpaść w ich łapy?


Tam i z powrotem

– Tabo ma rację, Maks – włączyła się Aaronia. – Musisz pamiętać, że Drakka mogą się zorientować, że Sylwek nie jest tym, kogo szukają. Jeśli polecisz w tę misję, podasz im się na tacy jako danie główne. Możemy takim posunięciem więcej stracić, niż zyskać. – Wierzę, że jeśli dobrze to zaplanujesz, Aaronio, nie dowiedzą się nawet, że jestem w pobliżu. – Barski mówił opanowanym głosem, choć kosztowało go to sporo wysiłku. – Możesz zaprogramować statek. Znajdę się na tyle blisko, by odczytać przekaz pluskwy. Czy możesz to zrobić tak, żeby nie zauważyli mojej obecności? – To jest możliwe, ale strasznie głupie! – Dziewczyna nie miała najmniejszego zamiaru przystać na podobne pomysły. – Za duże ryzyko, Maks! Zgłupiałeś? – Ale to nasza jedyna szansa? – upewnił się chłopak. Nie dawał za wygraną. Postanowił, że choć raz w życiu będzie w jakiejś sprawie konsekwentny. Poczuł zimno, jakby już znalazł się w przestrzeni kosmicznej i to bez skafandra. – Tak. – Aaronia popatrzyła mu oczy. Sama nie wiedziała, co chciała w nich zobaczyć, strach tego chłopaka czy odwagę? Miała nadzieję, że wszystko, o czym teraz mówią, jest bezsensownym żartem. – Nawet nie mamy statku, który moglibyśmy użyć... – Są szkoleniowe – zauważył Tabo. – Możemy wysłać jeden z nich. Dziewczyna zmroziła Turnitę wzrokiem. Wolałaby, żeby ten się nie odzywał. – Ale co dalej? Statek sam nie poleci! – zagrzmiała jak gradowa chmura. – Mówiłem, ja polecę – powtórzył Maks. – Sam. Nie jestem już kadetem, dostałem zwolnienie z wojska. Mogę robić, co chcę. – Nawet nie chcę tego słyszeć! – Aaronia odwróciła się do nich plecami. – Spróbuję jeszcze raz skontaktować się z dowództwem. Wpatrywała się w komunikator, jakby chciała go zakląć, zmusić do odpowiedzi. Urządzenie milczało. Z każdą upływającą sekundą dziewczyna odczuwała coraz większy strach. Nic nie mogła poradzić na to, że całe jej życie składało się z różnych przeczuć, mniej lub bar-

147


Tomasz Duszyński

148

dziej wyraźnych. Najgorsze było jednak to, że nie wszystkie potrafiła określić i sprecyzować. Bała się teraz czegoś, co narodziło się w jej wnętrzu. Bała się przyszłości. Bo Aaronia już od momentu, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Maksa Barskiego, wiedziała, że coś się wydarzy. Ten chłopiec jakimś niepojętym sposobem był powiązany z wydarzeniami, które miały zmienić bieg historii. Była tego pewna. Teraz od jej decyzji zależało, jak potoczą się jego losy. Wystarczył jeden błąd, pomyłka i wszystko mogło się tragicznie skończyć nie tylko dla Maksa, ale dla wszystkich, dla całej Federacji. – Polecę z nim. – Tabo nie wytrzymał, nie mógł dłużej czekać. Komunikator i tak nie dawał znaku życia. – We dwóch na pewno sobie poradzimy. Ty musisz zostać i za wszelką cenę powiadomić dowództwo... – Tabo, nie. – Maks potrząsnął głową. Nie mógł dopuścić do tego, żeby któreś z przyjaciół znów wpadło przez niego w tarapaty. – Potraktowano by cię jak dezertera.... – O mnie się nie martw! – Turnita zaperzył się. Wyglądał na tak zdeterminowanego, że nikt nie byłby w stanie odwieść go od decyzji. – Poradzę sobie! Aaronia odwróciła się do Barskiego. Popatrzyła mu oczy. Już wiedziała, że zaufa przeczuciu. – Zgoda, Maks. Musimy się jednak pospieszyć. Potrzebuję trochę czasu na zaprogramowanie statku. ‹‹›› Maks w skafandrze pilota czuł się nieswojo. Miał wrażenie, że ktoś nałożył na niego za mały o kilka rozmiarów plastikowy worek. Nie miał jednak czasu na użalanie się nad sobą. Przed chwilą udało im się przedostać do doków. Przeszli punkty kontrolne bez większych przeszkód. Wystarczyło, że Aaronia poinformowała strażników, że służby pomocnicze dostały polecenie przygotowania do walki statków szkoleniowych. Nie wzbudziło to niczyich podejrzeń.


Tam i z powrotem

Obsługa techniczna uwijała się tu jak w ukropie. Co chwilę startowała lub też powracała z boju kolejna jednostka. Niektóre maszyny były w opłakanym stanie. Osmolone lub uszkodzone, z rannymi pilotami, których wprost z lądowiska zabierały służby medyczne. Maks, widząc to wszystko, stracił całą pewność siebie. Znalazł się w środku prawdziwej wojny. Nie tej na ekranie komputera, gdy siedzi się za biurkiem w swoim pokoju i można ryzykować, ile wlezie, wiedząc, że w każdej chwili w odwodzie pozostaje użycie polecenia Save i zapisanie stanu gry na twardym dysku. Tu czuć było spalenizną, dominował zgrzyt metalu i ryk silników odrzutowych. Wszyscy działali w karnym porządku, bez krzyków i nieprzemyślanych ruchów. Obsługa była doskonale wyszkolona, wiedziała, co do niej należy. Mężczyźni i kobiety wykonywali swoje obowiązki sprawnie i szybko. Piloci zajmowali miejsca w kokpitach i po otrzymaniu sygnału wylatywali z doków, dołączając do bitwy. – Sektor szkoleniowy, tu skręcamy w prawo – powiedziała Aaronia. Uginała się pod ciężką skórzaną torbą, ale mimo usilnych nalegań przyjaciół i oferowanej pomocy nie chciała się jej pozbyć. – Tam są ścigacze. Widzisz, Maks? Barski nie odpowiedział, skinął ledwie zauważalnie głową. Był przerażony. Jego nogi zamieniły się w ołów. Pewnie gdyby teraz ktoś zaproponował mu powrót do baraków, posłuchałby bez mrugnięcia okiem. Cała jego odwaga stopniała jak lód w pełni lata. Szedł jednak dalej, u boku Tabo niczym automat. Bał się przyznać do swojego strachu. Zatrzymali się na chwilę przy śluzie. Maks spojrzał na Turnitę. Obaj ubrani byli w kombinezony pilotów. Na głowach ciążyły im hełmy z przyciemnianymi szybkami. Maks cieszył się, że przynajmniej nikt teraz nie dostrzeże paniki w jego oczach. – Ile czasu potrzebujesz na programowanie kursu? – Tabo zrobił przysiad, jakby sprawdzając, czy kombinezon nie jest za mały. – Kilka minut – odpowiedziała Aaronia. – Wejdziecie do kokpitu, żeby nie przyciągać niepotrzebnie uwagi. Dam wam znać, kiedy będziemy gotowi. Dopiero wtedy wystartujecie...

149


Tomasz Duszyński

150

– W porządku. – Maks odetchnął głęboko, próbując uspokoić nerwy. – Działajmy wreszcie! Ruszyli dalej, bez wahania, jakby rzeczywiście mieli specjalne zadanie przydzielone przez dowództwo. Wyminęli ludzi obsługujących podnośniki. Tutaj mechanicy montowali w ścigaczach laserowe działa. Pewnie w innych okolicznościach Maks patrzyłby na wszystko z zachwytem, teraz jednak widok ten przytłaczał go coraz bardziej. – Ten będzie najlepszy. – Aaronia wskazała ścigacz stojący na rampie. – Stoi blisko śluzy, więc łatwiej będzie wylecieć. Poza tym widzę, że zamontowali w nim pełne uzbrojenie... – Obaj nie potrafimy latać.. – jęknął Tabo. – Jak niby mamy wyprowadzić maszynę? Zaprogramuję wasz wylot. W końcu w jakimś celu montują w statkach automatycznego pilota. – Aaronia nie wahała się ani sekundy. Najprawdopodobniej przemyślała już wszystko w najdrobniejszych szczegółach. – Nie gadajcie już, tylko pakujcie się do kokpitu! Jeszcze nas ktoś zauważy! – Za późno, Aaronio! Maks obrócił się na dźwięk tego głosu. Poznał dziewczynę, która stanęła naprzeciwko nich. Widział ją wcześniej w grupie, z którą przyjaźnił się Sylwek. – Lepiej odsuńcie się od ścigacza, bo zawiadomię ochronę. Można to potraktować jako dywersję. – Blond loki opadły jej na czoło, przez co wyglądała naprawdę groźnie. – Nie rozumiesz. – Aaronia zająknęła się. – Posłuchaj mnie... – Ani słowa więcej! – Dziewczyna wycelowała w Aaronię mały podłużny przedmiot. – Znam twoje możliwości... Przy mnie ich nie używaj! – Kaleo – Tabo uniósł powoli dłonie, pokazując, że ma pokojowe zamiary – musisz nam uwierzyć, musimy to zrobić dla dobra Federacji! – Ty też się nie odzywaj. – Kaleo najwyraźniej nie miała ochoty słuchać żadnych wyjaśnień. Spojrzała na swój komunikator, jakby już


Tam i z powrotem

podjęła decyzję o wezwaniu ochrony. – Ja wiem, co jest dobre dla Federacji i to na pewno nie jesteście wy... – Poczekaj. – Maks zdjął hełm. Drżał mu głos. Jednak po raz pierwszy w życiu, zwracając się do ładnej dziewczyny, nie opuścił wzroku. Widział, że Kaleo popatrzyła na niego z zainteresowaniem. – Muszę odnaleźć Sylwka, został porwany... – Co wiesz o jego porwaniu? – zapytała, przechylając głowę. Jak dotąd nie użyła na szczęście komunikatora. – Sylwek jest w rękach łowcy, Yehr Magra. – Maks zdecydował się zdradzić jej wszystko. Nie miał wyboru. – Chcemy ścigać jego statek. Dowództwo w tej chwili nie jest w stanie podjąć żadnych działań. Jeśli zgubimy jego trop, nigdy nie uda nam się odbić Sylwka... – Wreszcie jakieś konkrety. – Kaleo uśmiechnęła się. Komunikator powędrował do jej kieszeni. – Nie wiem dlaczego, ale skłonna jestem ci uwierzyć. – Mówię prawdę. Sylwek... – Wiem, został porwany – przerwała Kaleo. – Tylko dlaczego? Zapowiadał się na dobrego Mastera Pilota, ale nie był nadzwyczajny. Nie sądzę też, żeby skrywał jakąś tajemnicę... – Trudno to wyjaśnić. – Maks zawahał się. Miał coraz mniej czasu na zawiłe tłumaczenia. – Spróbuj. – Pewnie mi nie uwierzysz, ale to ja miałem być porwany. – Barski popatrzył na przyjaciół, jakby u nich szukał poparcia dla swoich słów. Ci jednak milczeli. – Wiem, że nie uwierzysz, ale... – Zdziwisz się. – Kaleo uśmiechnęła się szeroko i poprawiła ruchem dłoni złoty pukiel spadający na jej czoło. – Akurat to ma sens. Wiem, że obaj w tym samym czasie zostaliście uprowadzeni ze swojej planety... Sylwek, gdy cię zobaczył, czegoś się przestraszył... Tak, to wiele tłumaczy. – To co? Wzywasz ochronę czy dasz nam robić swoje? – Aaronia obrzuciła Kaleo chłodnym spojrzeniem. Nagle poczuła do niej niezrozumiałą antypatię.

151


Tomasz Duszyński

152

– Poradziłabym sobie z wami i bez ochrony. – Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko. Zignorowała zupełnie Aaronię, nie spuszczała za to z oczu Maksa. – Teraz jednak nie będzie to konieczne. Jaki macie plan? – Znamy współrzędne nawigacyjne lotu łowcy. – powiedział Barski. – Chcemy mieć go na oku. Być może będziemy w stanie go śledzić, dopóki nie przyjdzie pomoc. – Pomoc? – No... Aaronia powiadomi dowództwo o naszym planie – zająknął się Maks. – Jeśli Yehr Magr zmieni znów kurs, będziemy na bieżąco przesyłać dane. To powinno wystarczyć do przeprowadzenia szybkiej akcji i przejęcia łowcy. – I to cały wasz plan? – Dziewczyna pokręciła z niedowierzaniem głową. – Śledzimy, wzywamy pomoc i łapiemy niedobrego przestępcę? Maks zawahał się. Rzeczywiście teraz ten plan nie wyglądał już tak dobrze, jak wcześniej. Wydawał się dziecinny i nieprzemyślany. Zbyt wiele niewiadomych. Musieliby mieć naprawdę sporo szczęścia, żeby wszystko się udało. – Plan jak plan. – Głos Aaronii przypominał zgrzyt piły łańcuchowej. Nie wyglądało na to, że staną się z Kaleo przyjaciółkami od serca. – Zaproponujesz jakiś lepszy? – Lecisz ty i Tabo? – Kaleo ponownie zignorowała Aaronię, co tę ostatnią przyprawiło niemal o furię. – Tak – potwierdził Maks. Zaczynał się niecierpliwić. Wiedział, że bez względu na to, jaką podejmą decyzję, będą musieli zrobić to możliwie szybko. Tutaj w każdej chwili ktoś mógł się nimi zainteresować i zapytać o przepustki. – Aaronia ma zaprogramować automatycznego pilota... bo ja nie pilotowałem takiego statku i w ogóle... – To nic trudnego. – Kaleo uśmiechnęła się szeroko. Białe równe zęby zalśniły jak u filmowej gwiazdy. Maksowi zrobiło się jakoś słabo z tego powodu. – A ty, dziewczyno wzięłabyś się wreszcie do roboty. Na co czekasz?


Tam i z powrotem

Aaronia nie odpowiedziała. Teraz ona postanowiła przyjąć tę samą taktykę, co Kaleo. Podniosła skórzaną torbę. Odwróciła się na pięcie i wspięła po schodkach do kokpitu. – Jedynym problemem będzie twoje sprzężenie ze statkiem – Kaleo znów się uśmiechnęła. – Musiałbyś użyć hełmu nawigacyjnego, który łączy pilota z systemem. Połączenia neuronowe są bardzo niestabilne. Twój mózg może ulec uszkodzeniu. Na to potrzeba kilka miesięcy treningu. – Maks już to robił – odezwał się Tabo. – Nic mu się nie stało. – Poważnie? – Kaleo spojrzała z podziwem na chłopaka. – Cóż, rzeczywiście jesteś Master Pilotem. Niektórzy mają do tego predyspozycje większe niż inni. Program poszukiwań pilotów działa od lat, z lepszym lub gorszym skutkiem. Widać z tobą trafili w dziesiątkę. – Gotowe! – Aaronia zeskoczyła z drabinki, niby przypadkiem potrącając łokciem Kaleo. – Autopilot został zainstalowany w systemie. Czas na wylot. – No cóż... – Maks odchrząknął. – Komu w drogę... – Temu Kurdla... – dokończyła ze śmiechem Kaleo. – Tutaj też mamy takie powiedzonka. – Pakujmy się do kokpitu, chłopie – zakomenderował Tabo. Znów zrobił przysiad, jakby rozgrzewając się przed walką. – Do zobaczenia, Aaronio! Turnita nie zwlekał dłużej, chyba obawiał się, że lada chwila sam się rozmyśli. Wspiął się ciężko po drabince i wskoczył do ścigacza. Maks zanim poszedł w jego ślady, zbliżył się do Aaronii i uścisnął jej dłoń. Popatrzyli sobie oczy. Dziewczyna była blada i przejęta. Próbowała się uśmiechać, ale przychodziło jej to z trudem. W tym momencie nawet Barskiego coś zaczęło dławić w gardle. Chyba dopiero teraz dotarło do niego, na co się porywa i jaka ciąży na nim odpowiedzialność. – Nauczę was kilku rzeczy o tym statku, zanim wystartujecie. – Kaleo postanowiła zareagować. Całkowicie przejęła inicjatywę. – Kto wie, kiedy może się to przydać.

153


Tomasz Duszyński

154

– W porządku. – Maks odpowiedział jak automat. Wciąż tłumaczył sobie, że wie, co robi i podejmuje słuszną decyzję. Wspiął się po schodkach, zmuszając stopy do pokonywania kolejnych szczebli. Gdy wchodził do kabiny, spojrzał w dół. Aaronia pomachała do niego, uniosła też do góry kciuk. Jakby chciała upewnić Barskiego, że wszystko będzie dobrze. – Tabo, przesuń się! – powiedziała Kaleo. Nie weszła za Barskim do kokpitu, bo było tam za mało miejsca. Stała na drabince, zaglądając do środka. – A ty, Maks, usiądź w fotelu i zapnij pasy. Skoro możesz zakładać hełm i potrafisz łączyć się z systemem, połowę rzeczy masz z głowy. Ta maszyna intuicyjnie będzie odczytywała twoje polecenia. Maks skinął głową, że rozumie. Gdy zasiadł w fotelu i spojrzał na skomplikowany panel mrugający światłami, pełen przełączników i lampek poczuł mocne ukłucie w żołądku. Strach zawładnął nim całkowicie. Zupełnie jak podczas szkolnego apelu, gdy miał wydeklamować długi jak tasiemiec wiersz. Zaciął się wtedy już na samym początku. – To drążek sterowniczy. – Kaleo pokazała mu wbudowany w panel podłużny przedmiot. – Lewo, prawo, góra, dół. Nic skomplikowanego. Barski odetchnął. Przynajmniej to wyglądało znajomo. Zwykły dżojstik, niemal identyczny jak ten, który miał w domu. – Na wysokości oczu znajduje się moduł, który będzie przez ciebie używany najczęściej. Ten zielony przełącznik to autopilot. Przesunięcie go w dół oznacza wyłączenie automatycznego sterowania. Powyżej masz panel wyświetlający najważniejsze dla pilota dane taktyczno-nawigacyjne. Pojawią się zaraz po starcie na szybie czołowej kabiny. Dzięki temu w czasie lotu nie będziesz musiał spuszczać wzroku na instrumenty, tracąc z oczu to, co najważniejsze. Jasne? – Ta... – Barski odchrząknął. – tak! – Obok radar. A po prawej... – Kaleo zawahała się. – Co po prawej? – Spojrzał na nią, próbując zapamiętać wszystkie informacje.


Tam i z powrotem

– System zdalnego sterowania rakietami. Jeśli będziesz zmuszony walczyć, stosuj się do wytycznych systemu. Nie miałeś tego okazji przećwiczyć, więc lepiej sam nie próbuj. To powinno być wszystko. Od teraz musisz radzić sobie sam... – Dzięki, Kaleo. – Barski starał się wyglądać teraz na większego chojraka, niż w był rzeczywistości. – Jeśli chcę wystartować, wystarczy, że uruchomię automatycznego pilota? On zajmie się resztą? – Tak, możesz też ustnie wydać polecenie systemowi. – Dziewczyna mrugnęła do niego, dodając mu otuchy. – Poradzisz sobie, Maks! Ten statek jest inteligentny, poprowadzi cię za rączkę, jak dziecko przez pasy. Trzymaj się i nie daj złapać! – Dziecko przez pasy? Oby tylko nie nadjechał nagle jakiś tir, bo zostanie ze mnie mokra plama – westchnął pod nosem Maks. Popatrzył, jak dziewczyna schodzi z drabinki na pas lądowiska. Wiele by dał za to, żeby to ona przeprowadziła go za rączkę przez tę jezdnię. Czuł się przy niej dziwnie spokojny. – Szkoda czasu, Barski. – Tabo rozsiadł się w tylnym fotelu, niecierpliwił się. Adrenalina musiała mu już podskoczyć do stanu wrzenia. – Przestań się na nią gapić jak Barras na marchewkę i lecimy. Maks nie poruszył się. Już wcześniej powziął decyzję, która na pewno nie spodobałaby się Tabo. Teraz zastanawiał się, jak wcielić ją w życie. – No, na co czekasz? – Turnita klepnął go w ramię. – Mam napisać podanie i dokleić trzy zdjęcia? Ruszajmy! – Wiesz, Tabo, ja... – Maks nie dokończył, przerwał mu dobiegający z dołu głos Aaronii. – Hej, chłopaki! Wychylił się, by popatrzeć na stojące na lądowisku dziewczyny. – Trzeba wyciągnąć blokadę koła! Klocki zabezpieczające są dla nas za ciężkie! – Też prawda! – Tabo klepnął się w czoło i odpiął pasy. – Zaczekaj moment, Barski, bo nie wytrzymam z tymi babami. Jak nie trzeba, to pchają się wszędzie tam, gdzie faceci, ale jak należy coś przenieść, to już nie ma żadnej chętnej...

155


Tomasz Duszyński

156

Turnita przerzucił nogę na zewnątrz kokpitu. Przez chwilę wzrok jego i Maksa skrzyżował się. Tabo zawahał się, ale w końcu zeskoczył z głuchym dudnieniem na lądowisko. Statek zadrżał, gdy chłopak wyszarpnął jednym ruchem kołki spod kół. Barski w tym czasie nałożył hełm. Spieszył się, ale na szczęście połączenie z systemem nastąpiło błyskawicznie. – Pełna gotowość, kadecie Barski – zakomunikował komputer pokładowy. – Zamknij kokpit i przygotuj się do startu – powiedział Maks, czując, że nie panuje nad załamującym się głosem. Popatrzył przez szybę w dół na Aaronię i Kaleo. Zobaczył też Tabo, który próbował wspiąć się z powrotem. – Schowaj drabinkę... – Tak jest. Zadanie wykonane – oznajmił ciepły kobiecy głos. – Jesteśmy gotowi do startu. Czy zacząć procedurę? Barski jeszcze raz spojrzał na przyjaciół. Widział, jak Tabo puszcza drabinkę i opada na kolana. Turnita wymachiwał rękami, krzyczał coś, czego Maks i tak nie chciał usłyszeć. – Przepraszam was – powiedział cicho Barski. – Naprawdę... przepraszam. Wiedział, że tak będzie lepiej. Obiecał sobie, że już więcej nie narazi przyjaciół. Czuł, że jakimś przedziwnym sposobem związali się ze sobą. Byli w stanie jeden za drugiego niemal skoczyć w ogień, ale Maks tym bardziej nie mógł wykorzystywać ich oddania. Nie miał takiego prawa. – Startujemy – powiedział, unosząc dłoń na pożegnanie. Aaronia odpowiedziała mu tym samym gestem, uśmiechając się smutno. Kaleo, śmiejąc się do rozpuku, pomachała Maksowi, a potem pokazała mu uniesiony w górę kciuk. Jedynie na twarzy Tabo widać było złość i rozpacz. W końcu jednak i on podniósł dłoń na pożegnanie. Maks jednak już tego nie widział. Przeciążenie wgniotło go w fotel, a światła doku rozmyły się. Statek wystartował z głośnym rykiem silników, zostawiając stację Alfa daleko za sobą.


Tam i z powrotem

Tabo w końcu wstał z kolan, odwrócił się z wyrzutem do Aaronii. – Wiedziałaś, że tak zrobi, na pewno to wyczułaś. Nie uprzedziłaś mnie... – Nie, nie uprzedziłam cię – odpowiedziała ze smutkiem dziewczyna. – Dlaczego? – Chłopak miał wrażenie, że w środku rozdziera go stado Kolkidów. Czuł się zdradzony i to przez najlepszą przyjaciółkę. – Nie dałbyś mu odlecieć samemu. Nie zostawiłbyś go... Tabo westchnął ciężko. Zobaczył w oczach Aaronii łzy. – A jeśli zginie? – zapytał. – Może razem mieliśmy większą szansę? – Wierzę przeczuciom, Tabo. – Aaronia z trudem powstrzymała emocje. Musiała wziąć się w garść. Mazgajstwo nie pomagało w rozwiązaniu żadnych problemów. – Jest bardzo mała szansa, że jeszcze go zobaczymy, ale ta szansa wciąż istnieje i musimy w to wierzyć... – Ja tam wiem swoje! – Machnęła ręką Kaleo. – Ten Ziemianin nie jest taki głupi, na jakiego wygląda. Niedługo jeszcze o nim usłyszymy. – Obyś miała rację – powiedział Tabo. Popatrzył w dal, w zamykające się grodzie przy końcu pasa startowego, za którymi znikł Barski. – Bo inaczej znajdę go i tak mu skopię siedzenie, że po powrocie do domu na pewno go nie poznają!

157


Tomasz Duszyński

DC 12

158

Maks z trudem odzyskał oddech. Czuł się tak, jakby siła, która wcisnęła go w fotel, połamała mu wszystkie żebra. Wyprostował się, czując dziwny ucisk w kręgosłupie. Światła na panelu rozbłysły feerią barw, sygnalizując pełną gotowość pracy. Dopiero wtedy Barski zanotował to dziwne uczucie lekkości, a zarazem nieprzyjemnej dezorientacji. Otoczyły go gwiazdy. Były wszędzie. Niesamowite wrażenie potęgował dziwny odblask, blada poświata, jak przy pełni księżyca. Chłopak wychylił się w przód. Statek lekko zafalował. Łuna zniknęła jak za dotknięciem różdżki. Za to z lewej strony przesunął się cień przysłaniający gwiazdy. Brwi Maksa uniosły się prawie do linii włosów, a wytrzeszcz wyglądał podobnie jak u bohaterów popularnych kreskówek. Ten widok... – O, mamo! – jęknął. Stacja Alfa wyglądała niczym gigant zawieszony w próżni. Ogromna piłka najeżona wystającymi szpikulcami. Wieżyczki zatopione w metalowym cielsku przypominały wypustki na grzbiecie dinozaura. Barski dostrzegł anteny łączności, laserowe działa, rzędy modułów połączonych ze sobą jak klocki Lego. Stalowa bryła, której nie można było opisać słowami. Jego statek przy tym kolosie był niczym zapałka przy słoniu. Co tam przy słoniu! Jak zapałka przy największym transatlantyku. Albo, tu Maks szukał w myślach kolejnych porównań, albo jak mikrob przy... – Skończmy z porównaniami, kadecie Maks. Czas nagli. Za chwilę mogą nas namierzyć maszyny wroga. Proszę wydać polecenie kolejnej sekwencji dla autopilota. Wprowadzę koordynaty kursu. Barski tym razem wychylił się w drugą stronę. W oddali zobaczył rozproszone błyski, niebieskie linie pojawiające się i znikające niczym wyładowania atmosferyczne. Po chwili dostrzegł małe, wi-


Tam i z powrotem

rujące punkciki, przemieszczające się błyskawicznie, niczym owady w górę i w dół. Jedne goniły drugie, jeszcze inne przemieszczały się w bojowym szyku, dokonując nagłych i nieprzewidzianych zwrotów. Drakka rozpętali piekło w pobliżu stacji. Maks nie był w stanie oderwać wzroku od pola bitwy. Do starcia włączyły się właśnie większe jednostki. Były na tyle blisko, że dostrzegł świetlne smugi wydobywające się z ich silników. Kolosy wypluły z siebie setki rakiet, które popędziły w stronę myśliwców. Po chwili nastąpiła seria wybuchów, przypominająca pokaz fajerwerków odpalanych w sylwestra. Barski patrzył na to w zupełnej ciszy. Wiedział, że na jego oczach rozgrywa się potężne starcie Federacji z flotą Drakka. – Ostrzeżenie, ostrzeżenie. – Natarczywy głos systemu wyrwał Maksa z zamyślenia. Na panelu rozbłysły czerwone światełka. – Kadecie Barski, zbliża się okręt nieprzyjaciela. Powtarzam, okręt nieprzyjaciela. Za kilkanaście sekund znajdziemy się w polu rażenia rakiet dalekiego zasięgu! Maks podskoczył na fotelu, jak oparzony. – Co mam zrobić? – krzyknął. – Proponuję użyć autopilota. Kadet Aaronia zaprogramowała go na odpowiedni kurs... Barski momentalnie przypomniał sobie instrukcje Kaleo. Błyskawicznie przesunął dźwignię autopilota i wtedy znów wydało mu się, że na jego klatce piersiowej ktoś kładzie kilkutonowy odważnik. Nie było tak jak w filmach, oglądanych po tysiąckroć, gdy przy wchodzeniu w nadprzestrzeń gwiazdy rozmazywały się w świetliste linie. Za szybą kokpitu panowała nieprzenikniona ciemność. Maks z każdą upływającą sekundą bał się coraz bardziej. Modlił się, żeby ścigacz nie rozleciał się na kawałki – Spokojnie, kadecie. Proszę się rozluźnić, napinanie mięśni nie przyniesie żadnych efektów. Powinieneś pamiętać, że w próżni nie doświadcza się przeciążenia! Barski chciał posłuchać dobrej rady, ale nie potrafił wcielić jej w życie. Palce zaciskały się na oparciach fotela, a jego kark naprężał

159


Tomasz Duszyński

160

się tak mocno, że wydawało się, zaraz pęknie z głośnym trzaskiem jak zapałka. – Kadecie, pomyśl o czymś przyjemnym, może to pomoże? Barski próbował się uśmiechnąć, ale nie panował nad policzkami. Przecież tutaj byle błahostka, mała dziurka w poszyciu groziła wessaniem w próżnię. – Nie wytrzymam! – jęknął Maks. Przed oczami rozbłysły mu gwiazdy. Mrugające iskierki, które o dziwo podróżowały wraz z nim wewnątrz kabiny. – Zaraz zemdleję! – Funkcje życiowe stabilne, serce pracuje prawidłowo – oznajmił system. Wydawał się zniesmaczony okazywaną przez pilota słabością. – Rzeczywiście, jakby lepiej... trochę... – Maks odetchnął głębiej. Gdy brakowało mu cukru zawsze czuł się słabo. Wzrok Barskiego powędrował wzdłuż kokpitu, a potem niżej, pod nogi. W niszy pod panelem zobaczył skórzany plecak należący do Aaronii. Dziewczyna musiała go tu zostawić. Pewnie zrobiła to umyślnie, być może nawet pomyślała o jakimś prowiancie? Maks z wysiłkiem wysunął dłoń przed siebie, a potem oderwał plecy od fotela i pochylił się w stronę plecaka. W środku coś zagrzechotało. Barski odpiął pasy. Położył torbę na kolanach i mocnym pociągnięciem rozpiął błyskawiczny zamek. Żelastwo. Kopa żelastwa, nic więcej. Po co Aaronia targała ze sobą cały ten złom? Wyciągnął jeden z chromowanych elementów i przyjrzał mu się dokładniej. Coś mu przypomniał. – Nadzorca? Maks dopiero teraz rozpoznał szczątki robota, który uratował mu życie. Przypomniał sobie chwilę, w której Drakka dosłownie rozszarpał mechanoida. Mały metalowy pajęczak był bardzo dzielny. Próbował pomóc Maksowi z własnej woli, mimo że nie został do tego zaprogramowany. Barski pogmerał w torbie, przyjrzał się uważniej zniszczonym częściom. Był pewny, że Aaronia zostawiła je w jakimś celu. Ta dziewczyna wiedziała więcej, niż chciała powiedzieć. Głowa robota była cała. Maks uniósł ją do góry, patrząc w nieruchome wzierniki kamer.


Tam i z powrotem

– Uratowałeś mi życie – powiedział. – Teraz ja nie zapomnę o tobie. Barski starannie schował części do plecaka i zapiął zamek. Postanowił, że nie rozstanie się ze znaleziskiem. Był to winien temu metalowemu pajęczakowi. Czas mijał bardzo szybko, upłynął mu na rozmyślaniach i podziwianiu kokpitu piolta. Zanim Maks się zoreintował system oznajmił: – Rozpoczynam hamowanie. Proszę zapiąć pasy! Maks wykonał polecenie. Miał jedynie nadzieję, że wraz z Aaronią wszystko dobrze przemyśleli. Lada chwila powinien dotrzeć na miejsce. Magr mógł mieć już kryształ w swoich szponach i czekać na nieproszonych gości. ‹‹›› Yehr zwlekał, ile się dało. Był pewien, że dobrze wyliczył czas, ale ostrożności nigdy za wiele. Co prawda, na stacji Alfa mieli teraz większe kłopoty niż ściganie jakiegoś przemytnika, jednak kto wie, co mogło przyjść do głowy nadgorliwemu służbiście. W kontroli lotów zawsze trafiał się jakiś urzędas, który wstał z łóżka z jednym pragnieniem, by dzisiaj czymś się wykazać. Łowca uruchomił procedury zapisane na srebrnym dysku dopiero, gdy znalazł się poza zasięgiem skanerów. Urządzenie błyskawiczne zgłosiło gotowość działania. Dane zostały wczytane przez centralny system, a kurs określony. Magr upewnił się, że jest bezpieczny. Nie miał zamiaru odkryć po wyjściu z nadprzestrzeni, że ma na karku kilkanaście myśliwców Federacji. – Pokaż ponownie skan sektora – polecił systemowi. – Pole sektora czyste. Magr zachichotał. – Czas więc zacząć przedstawienie – wysyczał, ostrząc szpony o metalowy panel. Potwierdził współrzędne kursu, wcisnął przycisk uruchamiający silniki wspomagające i rozsiadł się wygodniej w fotelu, czekając na skok.

161


Tomasz Duszyński

162

Piętnaście minut później statek wyhamował. Magr skrył się za bogatą w żelazo asteroidą. Był to dobry kamuflaż na każdą okoliczność. Nawet najczulsze przyrządy nie były w stanie wykryć obecności łowcy. Taka masa żelastwa musiała wprowadzać zamęt we wszystkich czytnikach. Teraz wystarczyło tylko poczekać. Magr sprawdził system skanujący i urządzenia wczesnego ostrzegania. Na razie nic się nie działo. Żadnego małego punkcika na ekranach, który świadczyłby o czyjejś obecności w sektorze. Podrapał się w łysą czaszkę. Miał nadzieję, że się nie spóźnił. Jeśli koordynaty na dysku były prawidłowe, zaraz na radarach powinni pojawić się Drakka. Musieli zdążyć z zasadzką, żeby przejąć ładunek Kahirów. Znów wyobraził sobie kryształ. Sama myśl o nim sprawiała, że robiło mu się gorąco. Tłamsił w sobie wewnętrzny głos, który zawsze w takich chwilach przejmował nad nim kontrolę. Łowca wiedział, że te podszepty kiedyś doprowadzą go do zguby. Przecież wystarczyło trzymać się planu, zgarnąć quidy i żyć spokojnie gdzieś z dala od tego całego zgiełku. Ale ten kryształ... Urządzenia pokładowe pozostawały niewzruszone, jakby zaczarowane. Nic podejrzanego w pobliżu się nie działo. Łowca próbował zająć czymś myśli, ale nie mógł się skoncentrować, bo cały czas głowę zaprzątał mu jeden wątek. Kolor kryształu. Magr wyobrażał sobie, że minerał jest zielony, przezroczysty, najszlachetniejszy, jaki kiedykolwiek widział. Co więcej, musiał mieć jakieś dziwne właściwości. Drakka nie mogli go dotknąć i bardzo im na nim zależało. Za bardzo. – Pięć niezidentyfikowanych jednostek w kwadracie B8. Zmierzają w naszą stronę. Czekam na rozkazy. Magr spojrzał na radar. Odczyt na to nie wskazywał, ale łowca dałby głowę, że to oczekiwane myśliwce. Postanowił jednak nie ujawniać swojej pozycji. Zaskoczeni Drakka mogli przez pomyłkę wysłać w jego stronę kilka rakiet. – Przekaż statkom sygnał komunikacyjny – powiedział Magr. – Wyślij też moje dane identyfikacyjne.


Tam i z powrotem

Kilka sekund później na monitorze pojawiła się ogromna głowa androida. Do obrazu dołączyła fonia. – Witaj, łowco. Jesteśmy twoim wsparciem. Postępuj zgodnie z instrukcjami. – Ja tu dowodzę! – wychrypiał Magr. Wolał od razu określić hierarchię. – Nie obchodzą mnie wasze instrukcje! – Postępuj zgodnie z instrukcjami – powtórzył z naciskiem Drakka. – Przechwycimy statek. Dokonasz abordażu. Przejmiesz kryształ. Następnie zostaniesz odeskortowany do miejsca przerzutu. – Kiedy pojawi się statek Kahirów? – Magr zignorował ton rozmówcy. Uznał, że dyskusja z nim nie ma sensu. Na pewno android został zaprogramowany na konkretne działanie. Yehr nie musiał go informować i przekonywać o tym, kto tu dowodzi. I tak miał zamiar zrobić wszystko po swojemu. – Za pół godziny – odpowiedział krótko Drakka. – Skąd ta pewność? – Znamy dokładny kurs. Kahir będzie musiał przerwać w tym miejscu lot nadprzestrzenny. Zmierza w stronę swojej rodzimej planety. Tylko tutaj będzie mógł dokonać kolejnego skoku. Sprytne, pomyślał Magr. Drakka zaplanowali wszystko w najdrobniejszym szczególe. Do tej pory myślał, że nie grzeszą inteligencją. Musiał się mieć jednak na baczności. Czuł, że ta rozgrywka nie zakończy się po przechwyceniu kryształu. – Łowco, słyszysz mnie? Magr zadrżał. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo zimny i odpychający jest głos androida. – Słyszę – odwarknął. – Oddaj przesyłkę, którą zostawiono na twoim statku... – Jaką przesyłkę? – Magr postanowił odwlec moment, w którym straci tego dzieciaka. Był doskonałym argumentem przetargowym na wypadek jakichś nieprzewidzianych komplikacji. – Łowco, za chwilę zbliży się do ciebie jeden z naszych myśliwców. Przygotuj się na połączenie i przekazanie ładunku!

163


Tomasz Duszyński

164

Głos Drakka huczał jak uderzenie dzwonu. Łowca bezsilnie zacisnął szpony. Wiedział, że nie znajdzie wymówki, która pozwoli mu zatrzymać chłopaka jako ewentualnego zakładnika. – Za chwilę. Najpierw chcę znać dokładny plan ataku – powiedział. Android zawahał się, jakby czekał na czyjeś instrukcje. – Zgoda – odpowiedział w końcu. Magr właśnie na to liczył. Była to swego rodzaju próba. Drakka na pewno nie mieli zamiaru teraz go wykiwać. Do momentu przejęcia kryształu był bezpieczny. A potem? Potem, jak już będzie miał w rękach to cudeńko rozstrzygnie wszystkie sprawy na swoją korzyść. Był o tym święcie przekonany. Kto jak kto, ale on, Yehr Magr wiedział doskonale, jak wygrywać swoją kartę w takich sytuacjach. – Plan został przesłany do twojego systemu. Zapoznaj się z nim. A teraz przygotuj śluzę. Łowca nie spieszył się. Spojrzał na holograficzną mapę, na której pojawiły się szczegółowe informacje. Transportowiec pasażerski Kahirów, statek Magra i myśliwce Drakka. Trajektorie lotu oznaczone były złotymi łukami. Zgodnie z tym planem jednostki androidów miały być rozstawione w odległościach, które dawały duże pole manewru. Pojazd łowcy umiejscowiono centralnie, tak, żeby w jego zasięgu pozostawał każdy punkt w zaznaczonym sektorze. – Ustaw się przy mojej śluzie i czekaj – powiedział Magr. Zaprogramował system, ułatwiając statkom połączenie. Potem zeskoczył z fotela pilota i zbliżył się do nieprzytomnego pasażera. – No, mały – ujął bezwładne ciało pod pachy i uniósł na wysokość barków – nie chciałbym być teraz w twojej skórze. Życzę ci powodzenia, na pewno będziesz go potrzebował. Zaśmiał się ochryple i ruszył w stronę śluzy. Bezwładne ciało było ciężkie. Magr porządnie się zasapał, zanim otworzył drzwi ładowni i położył Sylwa na podłodze. Przez chwilę patrzył w uśpioną twarz Ziemianina. Chłopak poruszył się, jakby miał się przebudzić, ale znów zapadł w sen. Yehr zawahał się. Sam nie wiedział dlaczego, ale nagle ogarnęło go dziwne, trudne do określenia uczucie. Oddawał tego


Tam i z powrotem

dzieciaka w łapy androidów. Nawet nie chciał myśleć, co z nim zrobią. Słyszał już różne opowieści o porywanych przez Drakka dzieciach. Żadne z nich nie wróciło do domu, a jeśli nawet ktoś kiedyś je spotkał, nie dopatrzył się w nich ludzkich cech. Śluza zamknęła się automatycznie. Magr wrócił na fotel pilota. Włączył podgląd zewnętrznych kamer na śluzę. Z uwagą obserwował, jak myśliwiec Drakka łączy się z jego ładownią. Głuche dudnienie rozeszło się od trzewi statku. Łowcę znów przeszył zimny dreszcz. Androidy zawsze tak na niego działały. ‹‹›› Maks, gdyby tylko potrafił, zatrzymałby czas. To wszystko działo się zbyt szybko. Za chwilę miał stanąć oko w oko z łowcą i jednostkami Drakka. Przecież nikt nie mógł mu zagwarantować, że nagle nie wyjdzie z nadprzestrzeni wprost na wrogie lasery, w sam środek bitwy. – 3, 2, 1... – odliczał system. Barski zamknął oczy. Pomyślał, że prawdopodobny jest też drugi scenariusz. Mogło okazać się, że przybędzie za późno. Być może łowca zdążył już przejąć kryształ i zniknąć z Sylwkiem gdzieś daleko w kosmosie. Trudno było zdecydować, która opcja jest gorsza. – Dezaktywuję napęd skokowy! Pasy napięły się delikatnie. Maks najpierw pochylił się do przodu, a potem znów znalazł oparcie w miękkim fotelu. – Jesteśmy w wyznaczonym punkcie, kadecie Barski. Zadanie wykonane, odłączam autopilota. Maks próbował zaprotestować, ale nie zdążył. Statek zakołysał się, jakby ktoś rzucił go na wzburzony ocean. Światełka na pulpicie rozbłysły, wydawało się, że czekały na tę chwilę. Chłopak wstrzymał oddech. Miał wrażenie, że statek zaraz runie w dół i się rozbije. Dopiero po chwili dotarło do niego, że znajduje się w przestrzeni. Tu nie było góry ani dołu, a tym bardziej przyciągania, które na Ziemi doprowadziłoby do katastrofy.

165


Tomasz Duszyński

166

– Co mam robić? – wyszeptał. Nie doczekał się jednak odpowiedzi. Powoli oswajał się z nową sytuacją. Spojrzał na wyświetlacz umieszczony na przedniej szybie kokpitu. Żółty punkt pośrodku mapy najprawdopodobniej oznaczał położenie jego statku. Maks wychylił się do przodu i wytężył wzrok. Po prawej stronie, niemal na granicy ekranu, zauważył małe, ledwie widoczne kropki. Oddalały się od niego powoli, ale konsekwentnie. – Co to jest, to czerwone na ekranie? – zapytał. – Pięć niezidentyfikowanych obiektów oraz statek łowcy, Yehr Magra. Za kilka minut opuszczą nasz sektor. – Aha. – Maks głośno przełknął ślinę. – To, co robimy? – Powinniśmy podążać za statkiem łowcy. Naszym zadaniem jest wyśledzenie jego kolejnego kursu. Aby to zrobić, nasze urządzenia muszą pozostać w bezpośrednim kontakcie. – A nie zauważy nas? W końcu my ich widzimy... – Istnieje takie ryzyko. Zasięg naszych radarów jest jednak większy, oznacza to, że jeśli zachowamy ostrożność, pozostaniemy niezauważeni. – To znaczy, że możemy trzymać się w odpowiedniej odległości? – Maks odczuł ulgę. Wystarczy, że będzie siedział cicho jak mysz pod miotłą, to nic mu się nie stanie. – Dokładnie – potwierdził system. – To ruszajmy za nimi... Tylko pamiętaj, żeby nas nie zauważyli! – Kadecie... – Głos systemu dosłownie zawisł w próżni. – Obawiam się, że musisz przejąć stery! Maks momentalnie zbladł. – Jak stery?– zdenerwował się. – Ja nie mogę! Nie możesz po prostu za nim lecieć? Chyba to potrafisz? – Kadecie, nie zostałem zaprogramowany do takich działań. Zgodnie z procedurami Federacji, piloci w wypadku groźby bezpośredniej konfrontacji powinni sami prowadzić statek... – Nie ma mowy! – Barski założył ręce na piersi. Czuł, że gruba kropla potu spływa mu po czole. – Co to, to nie!


Tam i z powrotem

– Kadecie, za chwilę statki znikną z naszych radarów... Musisz przejąć stery. Maks poczuł ciarki na plecach. Spojrzał jeszcze raz na przyrządy umiejscowione na panelu sterowania. O dziwo, rozpoznawał ich przeznaczenie. Niewiele różniły się od tych w komputerowych grach. To go trochę uspokoiło. Zdecydował się zlustrować mapę najbliższych sektorów, graficzne oznaczenia rakiet bojowych i stery. – Mam chwycić za drążek? I co dalej? – zapytał. System przez chwilę milczał, jakby się nad czymś zastanawiał. – Pozwolę sobie zauważyć, że ostatnio szkolenia kadetów zeszły na psy... – odezwał się wreszcie. – Ale ja nie byłem nigdy szkolony! – oburzył się Maks. – Pierwszy raz, no, może drugi siedzę w takim statku! – A, to co innego... – System znów zamilkł na kilka sekund. – Hmmm... Chwyć drążek sterowniczy, kadecie... Barski wykonał polecenie. Zrobił to jednak tak niezręcznie, że wszystkie gwiazdy zawirowały mu przed oczami, gdy statek wykonał dwa obroty wokół osi. – Delikatnie. – System na szczęście wydawał się anielsko cierpliwy. – Zacznijmy od ponownego uruchomienia silników. Sterowanie prędkością: przyspieszanie i zwalnianie odbywa się za pomocą myśli... – Rozumiem – potwierdził Maks. – Włącz silniki i dodaj gazu! – Za pomocą myśli, kadecie! Barski skrzywił się. Włącz silniki i dodaj gazu, pomyślał. – Lepiej, widzisz? To nie takie straszne... – zakomunikowała maszyna, zupełnie jakby mówiła do sześciolatka. Statek zaczął się przemieszczać. Zrazu niezauważalnie. Po chwili jednak osiągnęli znaczną prędkość. – Zwol... – Chciał powiedzieć Maks, ale zreflektował się w porę i wypowiedział komendę w myślach. – Dobrze! Można by uznać, że jestem świetnym szkoleniowcem! Takie postępy w tak krótkim czasie? Barski skrzywił się. System najwyraźniej sobie z niego kpił.

167


Tomasz Duszyński

168

– Kadecie Barski. Sterować szybkością musisz podświadomie. Nie formułuj myśli słowami: zwolnij, przyspiesz, zatrzymaj się. To ma być raczej uczucie, które ja doskonale odczytuję. Spróbuj teraz manewrować statkiem za pomocą drążka. Zmień kurs. Podążaj za statkiem łowcy. Maks delikatnie uchwycił drążek sterowniczy i przesunął go w prawo. Statek zmienił kurs, ale jednocześnie podążył w dół, przynajmniej dla Maksa był to dół. – Musisz pilnować kierunku, kadecie – ostrzegł system. – W ten sposób nigdzie nie dolecimy. – No, dobra. – Maks spróbował ponownie, delikatnie i z wyczuciem. Statek płynnie powrócił do wcześniejszej pozycji. – Dobrze. – System westchnął ciężko, zupełnie jak człowiek na skraju wytrzymałości nerwowej. – To może teraz zaczniemy ich wreszcie gonić? Barski spojrzał na ekran radaru. Pozostał na nim ostatni czerwony punkcik. Reszta statków znalazła się już poza zasięgiem. Chłopak przesunął drążek, obracając delikatnie ścigacz. Starał się, żeby uciekający punkt znalazł się na radarze tuż przed nim. Teraz wystarczyło przyspieszyć. – Całkiem nieźle, jak na pierwszy raz – oznajmił system. – Staraj się trzymać dystans. – Pewnie. – Barski chętnie otarłby rękawicą pot z czoła, gdyby nie przeszkadzała mu przesłona hełmu. – Nie mam zamiaru się do nich zbliżać bardziej, niż to koniecznie. Tak naprawdę ogarnęła go niesamowita euforia, jakby właśnie strzelił karnego w finałach mistrzostw świata. Kto by mu uwierzył, że pilotuje statek kosmiczny? Zdał sobie sprawę, że nikt dotąd nie znalazł się tak daleko od Ziemi, jak on. – Uwaga. Statki w zasięgu radarów... Na ekranie pojawiły się właśnie zagubione wcześniej punkciki. Oddalały się od siebie. Rozstawiały na ekranie, tworząc pajęczą sieć. Jedynie statek łowcy pozostawał w środku, niczym pająk czekający na swoją ofiarę. – Zatrzymaj się – polecił Barski.


Tam i z powrotem

Zrozumiał, że Yehr Magr i statki Drakka próbują zastawić pułapkę na Kahirów. Wszystko okazało się prawdą. Nie przesłyszeli się wtedy w baraku. Magr polował na ten kryształ. Za chwilę powinno dojść w tym miejscu do konfrontacji. – Uwaga, ktoś pojawił się w sektorze! Rzeczywiście, w tym momencie na ekranie rozbłysł kolejny, tym razem niebieski znaczek. Przybył znikąd, wyłonił się niczym królik z kapelusza. – Nie jest dobrze – oznajmił system. – Dlaczego? – zapytał naiwnie Maks. – Znaleźliśmy się w kleszczach, pomiędzy statkiem Kahirów i łowcą. Za chwilę zostaniemy odkryci. Czerwone punkty poruszyły się, szybko i drapieżnie, jakby doskonale wiedziały, że w pobliżu pojawiła się właśnie ich ofiara. Błyskawicznie przemieściły się w stronę Maksa i statku Kahirów. – Uciekajmy! – wrzasnął Barski. – W dół! W dół! – W przestrzeni kosmicznej nie ma pojęcia góry i... – W dół! – ryknął Maks. Chwycił drążek sterowniczy, ale to tylko pogorszyło sprawę. Zakręciło nimi jak w sokowirówce. Dobrą chwilę zajęło Maksowi wyrównanie lotu. Przez cały czas zastanawiał się panicznie, co powinien zrobić. Wiedział, że Drakka zaraz go dostrzegą, i oddałby wszystko za czapkę niewidkę. – Niewidzialni niestety nie będziemy – odezwał się system. – Proponuję nawiązać połączenie ze statkiem Kahirów. – Tak! – Barski uznał, że w tej chwili jest to najlepszy pomysł. – Ostrzeż go o ataku. Chyba nam pomoże? – Ostrzeżenie wysłane. Maks skinął głową, skupił się na innej czynności. Wreszcie skierował ścigacz na właściwy kurs. Teraz postanowił wyciągnąć z tej maszyny największą prędkość, jaką mogła osiągnąć. Musiał uciec stąd jak najszybciej. Oczami wyobraźni widział, jak Drakka robią z niego szwajcarski ser.

169


Tomasz Duszyński

170

– Tu królewski statek Kahirów. Kim jesteś, przybyszu? Barski podskoczył w fotelu. Ten głos był tak wyraźny, jakby ktoś zmaterializował się w kokpicie jego statku. – Połączenie wizualne z pilotem Kahirów – wyszeptał system. Chłopak dopiero teraz dojrzał w dolnej części panelu czyjąś postać, a dokładniej, lśniący kask z dziwnymi wypustkami na czubie. – Ja... – zawahał się. Odkaszlnął jednak i wziął się w garść. Starał się, by jego głos zabrzmiał zdecydowanie. – Barski. Kadet Barski. W naszą stronę lecą statki Drakka i łowca Yehr Magr. Chcą przejąć kryształ, który masz na statku... Kahir milczał. Analizował słowa Maksa. Trudno było odgadnąć, co teraz dzieje się w jego głowie. – To, niemożliwe... Maks ledwie usłyszał te słowa. Pilot musiał wypowiedzieć je bezwiednie. – Są bardzo blisko! – Maks spojrzał na ekran. Czerwone punkty rzeczywiście zbliżały się w iście ekspresowym tempie. Powoli otaczały Maksa i statek Kahirów. – Musimy uciekać! – Kahir nigdy nie ucieka z pola walki! – Pilot pokręcił kaskiem na boki, jakby dodawał powagi swoim słowom. – Stawię im czoła! – Nie mamy szans w bezpośrednim starciu. – System znów szeptał do ucha Barskiego. – Moje silniki pracują na pełnej mocy, mimo to Drakka zbliżają się. Pozwolę sobie też zauważyć, że jesteś totalnym żółtodziobem. Jeśli chcesz poznać moje przewidywania... zgniotą nas na miazgę. Musimy przekonać tego Kahira, że ucieczka jest jednym wyjściem. – Taktyczny odwrót? – wypalił Maks, zerkając to na zbliżających się Drakka, to na pilota Kahirów. – Nie możemy oddać w ich ręce kryształu... Barski widział, że jego słowa przyniosły jakiś skutek, bo pilot skinął głową. – No tak, kryształ jest bardzo ważny – potwierdził. – Oni wiedzą o wszystkim, to zasadzka. Musimy się stąd wydostać! – krzyczał Maks. Jego statek wciąż pędził na maksymalnym przyspieszeniu, mimo to wydawało mu się, że stoją w miejscu.


Tam i z powrotem

– Podążaj za mną, kadecie Starski – zawołał Kahir. – Możemy ich zgubić na DC 12. – Barski! Nazywam się Barski! – wykrzyczał Maks. Panika zaczynała brać nad nim górę. – I jakie DC 12? Przekaz Kahira znikł jednak z ekranu. – To najbliższa planeta. Została oznaczona na mapach Federacji tym właśnie kodem – wyjaśnił system. – Pilot Kahirów ma rację. W przestrzeni kosmicznej nie damy rady napastnikom. Jeśli jednak uda nam się dotrzeć do DC 12, to szansa na ocalenie wzrośnie... do jakiejś jednej setnej... – Jednej setnej?! – Maks szarpnął drążek sterowniczy tak mocno, że znów zakręciło nimi wokół osi. – Kadecie, jesteś za bardzo zdenerwowany, pozwolisz, że przejmę stery? – System mówił głosem tak kojącym, że pewnie w innych okolicznościach Maks poczułby się jak na wakacjach. Teraz jednak to oświadczenie wyprowadziło go kompletnie z równowagi. – Podobno nie byłeś do tego zaprogramowany, procedury w wypadku zagrożenia i tym podobne?! Musiałem sam prowadzić statek, a teraz się coś zmieniło? – No, tak. – System zawahał się. – Uznałem, że przyda się kadetowi trochę nauki. Otóż na naukę... – Nigdy nie jest za późno! – dokończył Maks, zgrzytając zębami. Ileż razy słyszał to w swoim życiu! – Nie ukrywajmy, kadecie Starski... znaczy się Barski, na pewno było to dla ciebie niesamowite przeżycie. Sam zauważyłeś, że nikt z twoich pobratymców nie zasiadał w takim statku, a co dopiero go prowadził... Choć akurat z tym się nie zgodzę... – Masz na myśli Sylwka? On sobie lepiej radził ode mnie, tak? To teraz prowadź sam! – Barski puścił z ulgą stery. – Ja się poddaję. – Trzymajcie się blisko mnie! – Pilot Kahirów znów pojawił się na ekranie. – Użyjcie pełnej mocy! Są bardzo blisko. Maks zobaczył, że transportowiec obrócił się leniwie, a potem w ułamku sekundy wystrzelił do przodu. Pojazd Maksa robił co mógł, żeby go nie zgubić.

171


Tomasz Duszyński

172

– Chyba jesteśmy trochę za wolni – zauważył Maks. – To prawda, statki szkoleniowe nie mają pełnego wyposażenia. W tej wersji zamontowano ubogą wersję napędu. – Zaraz, zaraz! A nie możemy wejść w nadprzestrzeń? – Niestety nie... – System widać sam tego żałował. – Wokół naszego sektora szaleje burza magnetyczna. A to nie pozwala nam użyć tego napędu. Moglibyśmy się rozpaść na kawałki. Podejrzewam, że ktoś maczał w tym palce... – Ciekawe kto? – westchnął Maks. Nic teraz nie mógł zrobić. Wszystko było w rękach Kahira i jego transportowca. – Nie w rękach, tylko w łapach – poprawił go system. – Proszę... – Barski miał już tego wszystkiego po dziurki w nosie. – Daj sobie spokój z tym nauczycielskim tonem. – Hmmm... – System zawahał się. – To silniejsze ode mnie, pamiętaj, że jestem systemem szkoleniowym, tak zostałem zaprogramowany... – To i tak chyba niewiele zmieni. – Maks spojrzał na ekran. Czerwone punkciki były bardzo blisko. Barski niemal czuł na plecach oddech łowcy i myśliwców Drakka. – No, tak. – System wyraźnie posmutniał. – To i tak bardzo miłe, że ten pilot Kahirów na nas czeka. Sam mógłby stąd uciec z palcem w nosie. – Chyba z pazurem – poprawił mimowolnie Maks. – He, he! – System zaśmiał się nerwowo. – Sprawdzałem tylko twoją czujność. – Pilot Kahirów do statku Federacji... – Tu statek Federacji – odpowiedział system. – Wejdźcie w atmosferę DC 12. Ja powstrzymam ich, jak długo się da. Potem do was dołączę! – Dziękujemy i powodzenia! – odpowiedział radośnie system. – Barski! Nasza szansa na wyjście z tego ze wszystkim śrubami wzrosła do jednej dziewięćdziesiątej! – O kurczę, poważnie? To może to jakoś uczcimy, nie wiem, szampan dla wszystkich? – Barski był bliski utraty zmysłów. Chichotał nerwowo.


Tam i z powrotem

– Wyczuwam sarkazm w twoim głosie, kadecie. Nie rozpraszaj mnie, za chwilę znajdziemy się na DC 12. – W porządku... – Maks nie mógł opanować dreszczy, zupełnie jakby goniło go stado lwów. Transportowiec Kahirów przemknął obok nich jak błyskawica. W tym samym momencie z boku ekranu wyłoniła się świetlista, pomarańczowa tarcza planety. Maks patrzył na ten obraz, nie wierząc własnym oczom. Zupełnie, jakby glob nie był prawdziwy, a stanowił jedynie komputerowy przekaz. DC 12 rosła w oczach, zaledwie kilka chwil później przysłaniała niemal cały widok z kokpitu. Teraz na jej powierzchni, blisko biegunów Barski dostrzegł zielone i niebieskie plamy. Być może lasy i morza. Sama planeta musiała być dużo mniejsza od Ziemi. Przynajmniej takie wrażenie miał Maks. – Przygotuj się na wstrząsy, kadecie. Zaraz wejdziemy w atmosferę! Maks złapał się kurczowo fotela. Planetę otaczała mglista otoczka. Zbliżali się szybko do pomarańczowego globu. Kąt nachylenia statku właśnie się zmienił. Maks pamiętał z filmów, że przy wejściu w atmosferę było to bardzo ważne. Ścigacz zatrząsł się. Na szybie zamajaczyły dziwne iskierki, a kadłub zaczął się wyraźnie nagrzewać. – Statek Kahirów jest blisko nas, udało mu się nieco opóźnić pościg. Maks spojrzał w bok. Rzeczywiście, obok nich przemieszczał się wydłużony kształt. Tak samo jak oni podróżował w dół pod dziwnym kątem. Przód transportowca był rozgrzany do czerwoności, iskry sypały się z kadłuba i pozostawiały za ogonem statku szarą smugę. – Kadecie Maks, przygotuj się do obsługi tylnego lasera! – Tylnego lasera? – Po wejściu w atmosferę będziemy musieli się bronić. Jesteśmy w zasięgu działek pokładowych jednostek Drakka. – Co mam robić? – Barski nie wiedział, który już raz blednie dzisiaj jak ściana. Dłonie zaczęły mu drżeć, jakby ktoś poddał go elektrowstrząsom. – Za chwilę na ekranie przed tobą pojawi się obraz z kamery umieszczonej na ogonie. Zobaczysz myśliwce przeciwników. Celow-

173


Tomasz Duszyński

174

nik oznaczony zostanie czerwonym krzyżykiem. Odłączam drążek sterowniczy od głównego napędu. Teraz za jego pomocą obsługiwać będziesz działko laserowe. Powodzenia. – Powodzenia? – zapytał Maks. – Tylko tyle masz mi do powiedzenia? – Jestem skupiony na innych czynnościach. Zdaje się, że rozumiem plan naszego sprzymierzeńca. DC12 słynie z kanionów i skalnych labiryntów wyżłobionych przez prastare oceany. Myślę, że tam będziemy kluczyć, dopóki ich nie zgubimy... To bardzo trudne zadanie. – Rozumiem – westchnął Maks. – Chcesz, żebym pobawił się tym laserem dla odwrócenia uwagi? Żebym się tak bardzo nie przejmował? – Ekhm... – odkaszlnął system. Miał widać zaprogramowanych bardzo wiele ludzkich cech. – Może przynajmniej ich trochę postraszysz? – W porządku! Barski spojrzał na ekran. Powierzchnia planety zbliżała się w ekspresowym tempie. Czuł się tak, jakby spadali z ogromnej wysokości bez spadochronu. Łańcuchy potężnych gór przecinały kontynent wzdłuż równika. Od tych pasm rozchodziły się pęknięcia, potężne rowy, które z tej wysokości rzeczywiście wyglądały jak labirynt. Na jednym z biegunów wyraźnie widać było zielone gęste pasmo, które świadczyło o tym, że istnieje tam roślinność. Zupełnie inaczej niż na Ziemi, gdzie tereny położone najdalej od równika skuwał gruby lód. – Przygotuj się do walki! Ekran monitora rozbłysł czerwienią. Maks zobaczył na nim ruchliwe punkty i krzyżyk celownika. Ostrożnie ujął w dłoń drążek. Krzyżyk przemieścił się opornie w lewo. Barski odetchnął głęboko i nacisnął znajdujący się pod palcem wskazującym spust. Czarny punkt zawirował, zatrzymał się i nagle zamienił w gejzer ognia. – Coś się chyba stało... – Maks puścił drążek, jakby poparzył mu dłonie. – No właśnie... próbuje to zrozumieć – odpowiedział niepewnie system.


Tam i z powrotem

– Jeden punkcik znikł... trafiłem go? – Cóż... – To trafiłem, czy nie? – zniecierpliwił się Barski. – No... – System wciąż się wahał. – To chyba szczęście początkującego, wiele o tym słyszałem. – A więc trafiłem! – Barski klasnął ze szczęścia w dłonie. – Załatwiłem androida! – Na to wygląda. Nie mogę wyjść z podziwu nad moimi talentami pedagogicznymi. – Głos systemu rzeczywiście brzmiał dumnie. – A ty, kadecie próbuj dalej, może jeszcze coś ustrzelisz. Ja w tym czasie postaram się nie zgubić Kahira. Na szczęście wysyła nam sygnał echolokacyjny, którym podążamy niemal jak po sznurku... Gdyby nie on, pewnie już byśmy się rozbili. Maks powrócił do obsługi działka. Strzelał raz za razem, ale nie był w stanie trafić ruchliwych maszyn Drakka. Nagle oczom chłopaka ukazała się powierzchnia planety. Obraz z tylnej kamery zapierał dech w piersi. Skały i góry uciekały przed nim, przemieniając się z olbrzymów w groźne, spiczaste karły. Barski z wrażenia zupełnie zapomniał o obsłudze działka. – Wlatujemy w kanion, przygotuj się na ciężką przeprawę – ostrzegł system. Barski nie spodziewał się tego, co nastąpiło chwilę później. Żołądek podjechał mu do gardła, a potem opadł jak kamień prawie do podłogi. Przeciążenie najpierw wgniotło go w fotel, by za chwilę niemal wyrywać z pasów. Zakręciło mu się w głowie. Obraz z tylnej kamery dezorientował go. Już nie wiedział, czy siedzi z przodu, czy z tyłu ścigacza, który wykonywał manewry, od których Maksowi zrobiło się słabo. Cała krew spłynęła mu z twarzy, jakby nagle serce nie było w stanie pompować jej powyżej klatki piersiowej. Świat znów zawirował przed oczami. Myśliwce Drakka były rozedrganymi punktami, które pojawiały się i znikały na ekranie niczym senne majaki. Nagle zrobiło się ciemniej. Znaleźli się w kanionie, w którym krwiste ściany zdawały się niemal ze sobą stykać. Ich poszarpane

175


Tomasz Duszyński

176

krawędzie budziły grozę. Zniżyli lot jeszcze bardziej. Teraz Barski dostrzegł na dnie strumień, który chwilami wydawał się całkowicie zanikać, jakby pustynny teren chciwie spijał z niego każdą kroplę wody. Przemieszczali się wzdłuż tego szlaku na pełnej szybkości, manewrując to w lewą, to w prawą stronę. Kanion wił się zdradliwie niczym wąż. Maks miał wrażenie, że kilka razy niemal otarli się o skalistą ścianę. – Zbliżają się! System powiedział to w chwili, gdy obok nich eksplodowały skały. Odpryski głazów uderzyły w bok ścigacza, powodując wstrząs, od którego Maksowi zjeżyły się włosy na głowie. Statek uniósł mocno dziób, próbując się wzbić nieco wyżej. Maks miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Zobaczył bardzo wyraźnie dno kanionu, skały, poszarpaną linię brzegu, szpikulce wycelowane wprost w niebo. Wyglądały dokładnie tak, jak stalagmity w Jaskini Niedźwiedziej w Kletnie. Gdyby teraz spadli, rozpadliby się w drobny mak, a w najlepszym wypadku – nadzialiby się na te kolce niczym dorodny okaz motyla na szpilkę prywatnego kolekcjonera. – Zrób coś, bo nas dorwą! Barski nie wiedział, czy powiedział to system, czy sam wykrzyczał to w myślach. Chwycił znów drążek, naciskając spust jak najszybciej potrafił. Dziesiątki eksplozji, malowniczych gejzerów wzbiło czerwone fontanny pyłu. Statki Drakka z trudem przebijały się przez tę zasłonę. Musiały wyraźnie zwolnić. Co więcej, Maks był pewny, że gdy widoczność się poprawiła, dostrzegł mniej myśliwców podążających ich śladem. – Chyba znów się udało! – krzyknął. – Zostały tylko dwa! – Nie. – System zawahał się. – Nie zanotowałem eksplozji, która mogłaby świadczyć o zniszczeniu przeciwników. Coś tu nie gra... Maks szybko przekonał się, że system miał rację. Ścigaczem szarpnęła potężna eksplozja. Tym razem nie był to rykoszet. Czerwone alarmowe światło, które rozbłysło w kokpicie, i ogłuszający brzęczyk świadczyły o jednym – zostali trafieni.


Tam i z powrotem

– Co się stało? – wysapał Maks. Poczuł cierpki metaliczny smak w ustach. Musiał przygryźć sobie wargę. Pasy bezpieczeństwa przy uderzeniu tak mocno wpiły się w jego ciało, że zatrzeszczały mu żebra. Ekran kokpitu zamigotał, a po chwili obraz z tylnej kamery zgasł. Maks patrzył teraz przez przednią szybę, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Drakka okazali się sprytniejsi. Musieli się rozdzielić. Gdy transportowiec Kahira i ścigacz Maksa kluczyły w kanionie, przeciwnicy wybrali krótszą drogę ponad powierzchnią planety, stając im teraz na drodze. – Palimy się – zakomunikował system. – Nie jestem w stanie rozwinąć maksymalnej prędkości. Znaleźli się w otoczonej skałami dolinie. W samym jej środku, wprost z ziemi wyrastały podobne do wysokich walców skały. Maks zrozumiał, że wpadli w pułapkę. Widział wyraźnie, że Drakka blokują pozostałe odnogi kanionu. System odważnie próbował manewrować pomiędzy skalnymi filarami. Była to walka o życie, przypominająca rozpaczliwy slalom gigant. Barski znów dostrzegł transportowiec Kahira. Pilot robił, co mógł, żeby uniknąć ostrzału. Odpowiadał ciągłym ogniem, próbując wprowadzić zamieszanie w szeregach przeciwnika. W pojedynkę nie miał jednak z nimi większych szans. Maks zaczął działać jak automat. Uchwycił drążek i nacisnął spust, strzelając ze wszystkich dział. Dolina rozbłysła eksplozjami wyładowań. Niebieskie wiązki promieni przecinały się, migocząc niczym pokryta szronem pajęcza sieć. Pilot Kahirów nagle zaprzestał szaleńczego slalomu. Poderwał maszynę i wyskoczył spomiędzy skał niczym drapieżnik. To był niesamowity manewr, który pozwolił mu szczęśliwie znaleźć się na ogonie jednego z przeciwników. Nastąpił kolejny błysk i kula ognia w ułamku sekundy runęła w dół. – Kahir zlikwidował statek Drakka – zaskrzeczał system. – Nieźle. Czegoś takiego da... wno nie widzia... łem. Maks czuł, że z systemem dzieje się coś niedobrego. W kokpicie zrobiło się gorąco. Chłopak, gdyby tylko mógł, wytarłby z chęcią pot

177


Tomasz Duszyński

178

z czoła. Poza tym, z boku ścigacza dostrzegł błyski i snopy iskier. Najprawdopodobniej płonęło prawe skrzydło. – Maks – głos systemu był ledwie słyszalny – przygotuj się do awaryjnego lądowania. Pamiętaj, musisz jak najszybciej wydostać się ze ścigacza, spróbuj się ukryć... Barski przymknął oczy i wziął głęboki oddech. Gdy znowu je otworzył, rzeczywistość jakoś nie chciała okazać się pokręconym snem. Walka w powietrzu trwała. Pilot Kahirów dwoił się i troił. Robił, co mógł, by wydostać się z pułapki i unieszkodliwić kolejne statki Drakka. Nie miał już jednak tyle szczęścia. Maks zobaczył, jak niebieski promień lasera prześlizguje się po kadłubie transportowca. Przez ułamek sekundy wydawało się, że nic się nie stało, ale nagle czarny dym zaznaczył się wstęgą za trafionym statkiem. – To koniec – szepnął Maks. – To już koniec... – Trzymaj się, chłopcze. – System powiedział to głośno i wyraźnie, jakby nagle odzyskał siły. – Jeśli ci się uda, kieruj się na północ. Tam szukaj pomocy... Barski nie zdążył odpowiedzieć. Świat zawirował mu przed oczami. Nigdy dotąd nie krzyczał tak głośno. Pomarańczowa powierzchnia planety popędziła w jego stronę z ogromną prędkością. Kilka sekund później nastąpiło głuche uderzenie. Do uszu Maksa doszedł straszliwy chrobot i jęk rozdzieranej stali, a potem zapanowała ciemność. ‹‹›› Coś ciepłego przesunęło się po jego policzku. Było chropowate, przemieszczało się powoli i konsekwentnie w górę. Zaczęło nawet gilgotać. Maks nie mógł się przemóc, by otworzyć oczy. Gdzieś w zakamarkach jego umysłu toczyła się walka. To nieznośne uczucie przeszkadzało mu. Chciał obrócić się na drugi bok i zasnąć, ale zorientował się, że nie może się poruszyć. Stał się bardziej czujny. Uruchomił


Tam i z powrotem

kolejny zmysł. Słuch. Cisza, niemal zupełna. Wydawało mu się, że wyczuł w oddali szum wiatru, ale akurat tego nie był pewny. Źródło dźwięku było bliżej. Tuż przy jego uchu. Jednostajny odgłos szurania, przesuwania czegoś. Ten dźwięk niesamowicie irytował. Nagle ogarnęła go panika. Próbował się uspokoić, zaszyć gdzieś głęboko w sobie, ale obawa okazała się silniejsza. Wciąż, nie mógł otworzyć oczu. Kroki. Chrzęst drobnych żwirowych kamyczków pod butami. Właśnie tak sobie to wyobraził. Niemal widział tę scenę oczami wyobraźni. Metalowe odnóże zgniatające wszystko na swej drodze z konsekwencją i uporem zbuntowanej maszyny. Barski wreszcie przypomniał sobie wszystko. Wspomnienia powróciły w dziwnych rozedrganych obrazach pod powiekami. Wraz z nimi przyszedł ból. Odezwał się przy głębszym oddechu. Gdzieś w środku, we wnętrzu. Mięśnie po prawej stronie paraliżował kłujący, pulsujący ucisk. Do tego ten upał, jakby smażył się w piekarniku. – To znowu ty? Barski rozpoznał ten głos, właściwie ptasi skrzek. Gardłowy, ochrypły przypominający zgrzytanie kredą o tablicę. Należał do łowcy. – Zabić! – Drugi głos był metaliczny, taki jaki mógł mieć tylko Drakka. – Nie... – zaprotestował Yehr Magr. Zbliżył się do Maksa i stanął tuż przy jego głowie. Pod butem łowcy coś chrupnęło. Ciepła ciecz trysnęła na policzek chłopaka tak, że ten odruchowo drgnął i uniósł powieki. – Żyjesz... – Magr kucnął, przechylił głowę w bok, zupełnie jak ptak. Jedno oko mrugało szybko, było bardzo ruchliwe – zadziwiasz mnie... Barski spróbował się poruszyć, ale nie mógł. Jego ciało było wygięte pod nienaturalnym kątem. Nad sobą widział swoje kolana. Wciąż tkwił w fotelu i to przypięty pasami. Tylko, że teraz nie znajdował się w kokpicie, a na gołej ziemi. – Prościej byłoby posłuchać Drakka, skrócić twoje męki. – Magr poruszał dziobem, wydając gardłowe dźwięki. – Posłuchać go?

179


Tomasz Duszyński

180

Maks potrząsnął głową. Nie chciał umierać. – Zostawić cię tu, to tak, jakby wydać wyrok... Magr wysunął szponiastą dłoń w stronę Barskiego. Chłopak odruchowo zmrużył oczy, spodziewając się ciosu. Jednak łowca nie dotknął go. Uniósł z ziemi truchło. Rozgnieciony pancerz i odwłok z dziwnym kolcem. Barskim wstrząsnął dreszcz. To coś dotykało jego policzka. Jeszcze chwila i mogło go użądlić. Kiedy zgubił kask? – Masz pecha Ziemianinie albo niewiarygodne szczęście. – Magr kłapnął dziobem i przechylił głowę. – Sam nie wiem, co o tobie myśleć. Zabrałem cię z tej twojej planety przez przypadek, a ty wciąż stajesz mi na drodze... Maks wpatrywał się w okrągłe, wyłupiaste oko łowcy. Wydawało mu się, że widzi przez nie otchłań, ciemną dziurę prowadzącą w zakamarki umysłu Yehr Magra. – Wiesz, dlaczego nie pozwolę cię zabić? Barski był zbyt przerażony, żeby odpowiedzieć. Łowca chyba jednak tej odpowiedzi nie oczekiwał. Mówił dalej: – Dostarczasz mi rozrywki... – Znów zaśmiał się chrapliwie. – Po raz pierwszy od dawna się nie nudzę. A poza tym chcę sprawdzić, czy rzeczywiście masz tyle szczęścia... Jeśli teraz ocalejesz, to będzie prawdziwy cud... Może wtedy zrobię nawet rachunek sumienia i stanę się dobrym Hattą? Z takimi znakami danymi z niebios nie ma co igrać... Zarechotał ze swojego żartu. Potem wstał, jakby nagle kompletnie stracił zainteresowanie Barskim, który dopiero teraz dostrzegł, że Magr trzyma coś w drugiej dłoni. Zielony, fosforyzujący stożek. Ściskał go niczym drogocenny skarb. Pilot Kahirów musiał zginąć, skoro Drakka i Yehr Magr odebrali mu ten cenny przedmiot. – Przygotować się do odlotu – powiedział Magr. – Dostarczymy przesyłkę w umówione miejsce. Lepiej, żeby nagroda na mnie czekała! – Tak, łowco – odpowiedział beznamiętnie Drakka stojący za jego plecami. – Dobrze się spisałeś. Nagroda cię nie ominie. Miejsce wymiany zostało przygotowane.


Tam i z powrotem

Barski znów poczuł słabość. Popatrzył w bok. Szczątki jego ścigacza rozrzucone były jak okiem sięgnąć. Nie ocalało nic. Misja, której się podjął, skończyła się fiaskiem. Wszystko zaprzepaścił. Zrozumiał, że nie uda mu się już określić kolejnego kursu łowcy i odbić Sylwka. Maks jeszcze raz spojrzał na kryształ, tak pieczołowicie ściskany przez Magra. Znów miał wrażenie, że zielona struktura zapulsowała fosforyzującym blaskiem. Poczuł przy tym ucisk w głowie i szum, który przypominał dźwięk wydawany przez ustawiony na złej fali odbiornik radiowy. Miał wrażenie, że ktoś wbija mu w wierzch dłoni tysiące igiełek. Zemdliło go, więc zamknął oczy. Dziwne uczucie zniknęło jak nożem uciął. Gdy uniósł powieki, przezornie nie zwracał uwagi na kryształ. Wydawało mu się, że jeśli to zrobi, dojdzie do czegoś strasznego w skutkach. Popatrzył za to na przemytnika. Był pewny, że łowcy trudno będzie się rozstać ze zdobyczą. Zauważył jeszcze jedno. Drakka omijali swojego sojusznika szerokim łukiem. Bali się do niego zbliżyć, jakby minerał miał ich zamienić w ułamku sekundy w roztopioną surówkę. – Idziemy. – Magr rozejrzał się dookoła. Być może zastanawiał się, czy nie zapomniał o czymś ważnym. W końcu przekroczył żelazny pręt leżący na ziemi i skierował się w stronę statku. Barski widział, jak znika w luku swojego transportowca. Drakka także zajęli miejsca w myśliwcach. Po chwili wszyscy wystartowali. Ryk silników był ogłuszający. Maszyny zatoczyły jeszcze krąg nad doliną, a potem znikły gdzieś wysoko poza zasięgiem wzroku chłopaka. Maks wypuścił powietrze z płuc. Zdał sobie sprawę, że znów udało mu się uniknąć śmierci. Po raz kolejny uśmiechnęło się do niego szczęście. Łowca mówił jednak, że pozostawienie go w tym miejscu oznacza wyrok. Co, jeśli miał rację? To była pustynna planeta. Chłopiec, co prawda, widział wodę w kanionie, ale nie mógł mieć pewności, że była zdatna do picia. Poruszył się niespokojnie. Czuł, że powinien jak najszybciej uwolnić się z pasów bezpieczeństwa. Wolał nie sprawdzać na własnej skórze, czy w pobliżu nie ma kolejnych skorpionowatych potworów.

181


Tomasz Duszyński

182

Dłoń nerwowo zaczęła szukać zapięcia. Maks uniósł głowę i spojrzał na swój brzuch. Zalała go fala gorąca. Żelazna klamra była uszkodzona, wygięta jak popsuta zabawka. Nie mógł jej otworzyć. – Nie, błagam! Próbował unieść się na łakociach. Nic z tego. Zaplątał się w linki od spadochronu. Oplotły go niczym kokon, nie pozostawiając prawie możliwości ruchu. Dopiero teraz zrozumiał, że system zdążył go katapultować przed rozbiciem się statku. Chrobot, który rozległ się tuż przy głowie Maksa, spowodował, że chłopiec poczuł paraliżujący strach. Spojrzał w bok. Ziemia poruszyła się. Grudki gleby i kamieni uniosły się, jakby ktoś chciał przepchnąć się od spodu. Z kopczyka wyłonił się czułek, zbadał ostrożnie teren. Cofnął się na ułamek sekundy, jednak po chwili dołączył do niego drugi. Barski szarpnął się. – O, mamo! – jęknął. Wstrząsnął nim dreszcz grozy. Zrozumiał, że zaraz z ziemi wyjdzie coś, co może go ukąsić, ugryźć lub użądlić. Wyobraźnia Maksa działała na wysokich obrotach. Szarpnął się, próbując ponownie naciągnąć pasy. Coś zamarło, jakby usłyszało ten ruch. Barski wstrzymał oddech, mimo to wydawało mu się, że zdradza go mocne bicie serca. W piersiach łomotało, huczało w skroniach, ta-dam, ta-dam. Czułki ożyły, stały się jeszcze bardziej ruchliwe. Niecierpliwie próbowały wydostać się na powierzchnię. Robal najwyraźniej wyczuł obecność Maksa. Wyrzucał grudki ziemi na zewnątrz w szybszym tempie. Spieszył się, jakby obawiał się, że ofiara mu ucieknie. – Nieeee... – Maks, jak na złość w zasięgu ręki nie miał nic, czym mógłby się posłużyć jako bronią. Kopczyk zadrżał. Kamień wypchnięty z otworu na szczycie sturlał się niemal do samej głowy Maksa. Czułki naprężyły się, było ich już teraz kilkanaście. Przez chwilę jeszcze badały teren wokół wyjścia, a potem wyprostowały się, dźwigając spod powierzchni włochate cielsko.


Tam i z powrotem

Barski dziwił się sam sobie, że jeszcze nie zemdlał. Znów szarpnął fotelem. Starał się za wszelką cenę postawić go w pionie. Czuł, że dostanie pomieszania zmysłów, jeśli teraz ten gigantyczny, oślizły pająk go dotknie. Stwór, jakby słysząc te myśli, ruszył w jego stronę. Przez odnóża robala przeszła gorączkowa fala. Pulsujący, ciężki odwłok poruszył się, pompując powietrze, dzięki czemu jeszcze bardziej urósł. We włochatym cielsku pojawiły się oczy, kilkanaście ruchliwych gałek. – A kysz! – pisnął Barski. – Fuj, mamo! Ratunku! Zaczął kołysać się na boki, próbując poruszyć fotel. Natrafił w końcu na jakiś kamień, bo udało mu się lekko unieść oparcie i oderwać je od podłoża. – Błagam! Niech ktoś to zabierze! – Maksowi zrobiło się słabo. – Już więcej nie będę się śmiał z ciotki Halinki! Siostra mamy, Halina panicznie bała się pająków. Do tej pory Maks często wykorzystywał jej fobię. Nie raz, nie dwa zdarzyło mu się skłamać, że na sukienkę wskoczył jej włochaty pajęczak. Widać teraz spotkała go kara. Fotel poruszył się znowu. Przez chwilę balansował na krawędzi. Robal widząc, co się święci, skoczył w górę. Odnóża zaczepiły o pasek tuż przy ramieniu chłopaka. Barski był pewny, że to koniec. Ostatnim wysiłkiem ponownie przechylił się w bok. Fotel uniósł się wraz z pająkiem, zachwiał, a gdy stwór bezskutecznie próbował odzyskać równowagę, opadł z powrotem na kamienną powierzchnię. Włochacz został rozgnieciony z głośnym chrupnięciem. Maks nie mógł oderwać wzroku od drgających konwulsyjnie odnóży. Ponownie uszedł z życiem. Nie miał zamiaru sprawdzać, na jak długo wystarczy mu szczęścia. W każdej chwili mógł się pojawić kolejny podziemny przybysz. Wypuścił całe powietrze z płuc i nie zważając na ból w boku, przełożył ramię pod paskiem. Uwolnił w ten sposób bark. Teraz wolną ręką odsupłał cieńsze białe linki spadochronu. Dłonie mu drżały, ale strach pomógł wykonać to zadanie z zadziwiającą precyzją. Wreszcie

183


Tomasz Duszyński

184

Maks uwolnił drugie ramię, a potem wysunął się z uprzęży. Błyskawicznie stanął na nogi, otrzepując z obrzydzeniem ubranie. Wskoczył na fotel jak na tratwę ratunkową i rozejrzał się uważnie. Jak okiem sięgnąć, zgliszcza. Prawdziwe pobojowisko z dopalającymi się szczątkami. To, że wyszedł cało z katastrofy, zakrawało na cud. Jego ścigacz był wrakiem, a właściwie kupą rozrzuconego na przestrzeni setek metrów złomu. Tlące się fragmenty maszyny uświadomiły mu, że został sam, całkowicie zdany na siebie. Mimo że uszedł z życiem, czekało go teraz jeszcze trudniejsze zadanie. Barski podniósł dłoń do czoła. Kilkaset metrów od niego, przy jednej z pomarańczowych kamiennych kolumn rozbłysło światło. Promienie słońca musiały odbić się od metalowej powierzchni. Trójkątny zarys statku przekrzywionego na bok, wspartego na ścianie niczym na kamiennej podporze. To na pewno była maszyna Kahira. W Barskim nagle odżyła nadzieja. Pomyślał, że pilot mógł ocaleć. Jeśli tak, szansa na przeżycie znacznie wzrastała. Transportowiec mógł być w lepszym stanie niż ścigacz Maksa. Kto wie, może uda się nawet uruchomić radio i wezwać pomoc? W kilka sekund przez głowę Barskiego przebiegły steki myśli, mimo to wciąż tkwił nieruchomo w miejscu. Stał na fotelu, jakby to miało go ocalić. W końcu jednak zdecydował się – przecież nie mógł tu tkwić do nocy. W ciemnościach, z zakamarków skał i piasku mogły wyjść tysiące jeszcze gorszych robali. Statek Kahirów mógł ostatecznie posłużyć mu za schronienie. Nie było na co czekać. ‹‹›› Łowca zlustrował mapę nawigacyjną. Weszli w nadprzestrzeń niecały kwadrans wcześniej. Koordynaty zostały automatycznie wpisane w jego system i zakodowane. Nie udało mu się rozpoznać, w który rejon galaktyki zmierzają. Swoją drogą, nie był pewny, czy chciałby to wiedzieć. Pomarańczowa planeta została daleko za nimi, a zadanie wykonał bezbłędnie. Okazało się dziecinnie proste, łatwiejsze niż


Tam i z powrotem

mógł się spodziewać. W sumie trochę żałował, że poszło tak gładko. Na pewno nie miałby nic przeciwko, gdyby ten Kahir zestrzelił kilka statków Drakka więcej. Magr wyjrzał przez szybę kokpitu. Czuł się nieswojo w eskorcie pilotów Drakka. Nie ufał im, choć pewnie i oni nie darzyli go zbytnim zaufaniem. Cóż, takie było życie. Nikt nie mówił, że interesy robi się łatwo i przyjemnie. – Łowco, włóż kryształ do metalowej skrzynki, która została dostarczona na twój pokład. Magr skrzywił się, gdy na ekranie pojawiła się twarz androida. Na fotelu drugiego pilota leżał stożek wykonany z dziwnego, przypominającego węgiel materiału. Łowca dotknął go po raz kolejny, odczuwając ten sam dreszcz. Skrzynka musiała mieć jakieś swoje nieokreślone właściwości. Była ciepła w dotyku i miękka. Wydawała się pochłaniać całe światło. Być może to wyobraźnia, ale Yehr miał wrażenie, że w kabinie zrobiło się ciemniej, odkąd ta dziwna rzecz znalazła się w środku. Przyszło mu do głowy, że to forma zabezpieczenia Drakka. Ta skrzynka musiała w jakiś sposób ograniczać działanie kryształu lub całkowicie go neutralizować. – Łowco, włóż kryształ do... – Dobra, dobra – przerwał Magr. Nie lubił tej dziwnej maniery androidów, powtarzania tych samych zdań w identycznej intonacji. Wydawały się przez to jeszcze bardziej bezduszne i odpychające. Znów poczuł dreszcz. Uniósł stożek, obracając go ostrożnie w dłoniach, jakby spodziewał się znaleźć w nim zapalnik albo wyświetlacz odliczający sekundy do wybuchu. Odnalazł tylko hydrauliczną zapinkę, typowe zabezpieczenie, które po aktywowaniu zamka pozwalało otworzyć go ponownie tylko wtajemniczonym. Magr westchnął głośno. Już wiedział, czym jest substancja, z której wykonano skrzynkę. Słyszał kiedyś o niej, choć był pewien, że to jedna z wielu legend, które krążą w kantynach stacji orbitalnych wśród amatorów mocnych trunków. Jego pierwsze wrażenie nie odbiegało od prawdy. To, co trzymał w dłoni, mogło wessać w inny wymiar pół galaktyki.

185


Tomasz Duszyński

186

Tak działał materiał tworzący czarne dziury. Po wybuchu w miejscu kataklizmu powstałby gigantyczny odkurzacz, który wciągnąłby w siebie i sprasował wszystko, co znalazłoby się w najbliższym otoczeniu. Drakka w jakiś sposób potrafili go ustabilizować. – Łowco... Magr przerwał androidowi niecierpliwym ruchem ręki i ostrożnie uniósł pokrywę. Odszukał w torbie kryształ. Wyciągnął go najostrożniej, jak mógł. Tak jak się spodziewał – zielony, szmaragdowy kolor przygasł. Minerał stał się niemal przezroczysty, jakby jego ścianki nagle stały się cienkie i wiotkie. Im bardziej zbliżał go do skrzynki, tym to oddziaływanie stawało się mocniejsze. – Wkładam kryształ – powiedział, widząc, że jest uważnie obserwowany przez Drakka. Powoli umieścił kryształ we wnętrzu stożka. Miał wrażenie, że ta cenna rzecz zaraz się rozpadnie, rozpuści jak galareta. Tak się jednak nie stało. Magr uśmiechnął się do monitora, zamykając pokrywę stożka. – Gotowe – oznajmił, przemilczając fakt, że zupełnym przypadkiem hydrauliczna zapadka w skrzynce uległa uszkodzeniu i jej zawartość można było w każdej chwili wydobyć. Łowca musiał mieć przecież jakiś argument w szponach. Najlepiej taki, który był niebezpieczny dla jego nowych kontrahentów. W końcu, nigdy nic nie wiadomo... ‹‹›› Było gorąco. Maks miał wrażenie, że lada chwila roztopi się we własnym kombinezonie. Pot spływał mu ciurkiem po plecach. Oddychał ciężko, próbując za wszelką cenę nie poddawać się panice. Szedł krok za krokiem, zapadając się w piasku. Blisko wraku odnalazł plecak Aaronii. Zdecydował się go zabrać i teraz bagaż ciążył mu niemiłosiernie. Uwagę miał napiętą do granic możliwości. Patrzył pod nogi, bojąc się, że w każdej chwili coś wyskoczy z piasku i chwyci go za stopę. Wystarczyło drobne poruszenie wiatru, kurz wzbijający się w po-


Tam i z powrotem

wietrze, żeby podskakiwał jak oparzony. Tak bardzo skupił się na tej czynności, że nawet nie zauważył, kiedy znalazł się przy rozbitym transportowcu Kahira. Widok nie należał do przyjemnych. Wrak tkwił w ziemi. Zmiażdżony, zgnieciony jak puszka Pepsi przed wyrzuceniem do śmieci. Skrzydła leżały obok, wygięte i nadpalone. Prześwitywały przez nie dziury, zupełnie jakby ktoś pastwił się nad nimi ogromnym szpikulcem. Maks podszedł bliżej. Kokpit był otwarty, szyba chroniąca pilota popękana i pokryta pajęczą siecią odłamków. Gorsze było jednak to, co Maks zobaczył w środku, w jednym z foteli. Martwe ciało. Ubrane w kombinezon, wykręcone, bezwładnie zwrócone ku dołowi. Jakby ktoś zawiesił w pasach szmacianą kukłę. Barskiego ogarnął chłód. Zemdliło go. Po raz pierwszy zobaczył trupa. Prawdziwego nieboszczyka. Teraz pomysł, żeby skryć się w statku, nie wydawał się najszczęśliwszy. Musiałby odpiąć martwego pilota z fotela, przenieść go... – Nie ruszaj się, przybyszu! Unieś wolno ręce do góry, ale tak, żebym je widział... Maks znów doświadczył gwałtownej zmiany. Teraz przeszyła go fala gorąca. W jego głowie pojawiła się kolejna absurdalna myśl. Jeśli tak dalej pójdzie, to na pewno dostanie zapalenia płuc. Ciepło, zimno... zimno, ciepło. Choć z drugiej strony, mógł w sumie nie dożyć tej chwili. Przed chwilą zastanawiał się, co zrobić z martwym pilotem Kahirów, a teraz podświadomie zaczął się zastanawiać, czy zaraz do niego nie dołączy. – Liczę do trzech! Barski opamiętał się. Uniósł ręce aż nazbyt gwałtownie. Na szczęście nie skończyło się to jego przedwczesną śmiercią. – Proszę do mnie nie strzelać. Ja nie mam z tym wszystkim nic wspólnego! Maks chciał jeszcze coś powiedzieć, ale kompletnie nic nie przychodziło mu do głowy. Miał świadomość, że powinien ratować swoją skórę, ale nie był w stanie wydusić z siebie nawet słowa więcej.

187


Tomasz Duszyński

188

– Poznaję twój głos, pilocie statku Federacji. Rozmawialiśmy podczas bitwy. Ród Kahirów jest ci ogromnie wdzięczny za uratowanie życia jego syna i ostrzeżenie przed niehonorowym plemieniem Drakka. Opuść ręce. Wiem, że przybywasz w pokoju! Barski odkaszlnął, ale rąk nie opuścił. Obrócił się za to powoli w stronę źródła głosu. Na skalnej półce stał pilot. Przybrał pozę, która wypisz wymaluj pasowała do bohaterów kosmicznych komiksów. Biały, lśniący kombinezon z wielką bańką na głowie. Jedna noga na skalnym stopniu, jak na pokonanym przeciwniku. Lewa dłoń wsparta na biodrze, a druga uniesiona w górze i trzymająca w mocnym uścisku długą rurkę podobną do myśliwskiej strzelby. – Opuść dłonie, przyjacielu! Niech będzie mi dane cię uściskać. Podziwiam twoją odwagę i umiejętności pilotażu! Tego było za wiele nawet jak na Maksa. Nie dość, że facet dziwnie gadał, to jeszcze zachowywał się, jakby nie miał piątej klepki. Być może była to wina wypadku, wstrząsu mózgu albo gorszego urazu. Pilot tymczasem zwinnie zeskoczył ze skalnej półki, lądując w obłoczku kurzu tuż przed Maksem. Dopiero teraz Barski dostrzegł, że mężczyzna jest niższy od niego przynajmniej o głowę, a w dodatku skrywa pod kombinezonem całkiem dorodny brzuszek. – Witam... – powiedział niepewnie Maks. Pilot w tym czasie przewiesił strzelbę przez ramię i sięgnął do hełmu. Coś zasyczało i szklana bańka powędrowała w górę. Barski najpierw zobaczył wąsiska, potem pyszczek i ogromne zielone oczy, a na samym końcu spiczaste futrzane uszy. – Zwą mnie Gahr-feld Parano De Chicacoa Alvares Muciacios Kardal Trzeci! – powiedział pilot, wyciągając w stronę Maksa łapę. – Że jak? Garfield? – Uśmiechnął się głupkowato Maks. Rzeczywiście to imię bardzo do pilota pasowało. Nawet kolor futra się zgadzał. – Gahr fe ld! – powtórzył wolno i wyraźnie Kahir, jakby miał do czynienia z przygłuchym. – Tak nazywają mnie przyjaciele rodu. Jestem pierwszym potomkiem w prostej linii królewskiej Kahirów. Możesz dobry człowieku używać tego imienia. A jak zwą ciebie?


Tam i z powrotem

– Ma ks Bar ski! Pilocie Gahr-feld! – Przedstawił się w ten sam sposób Maks. – Miło mi poznać tak szlachetnego pilota, Ma Ksbar Ski! – Eeee... wystarczy Maks. – Pozwolisz, że zauważę, pilocie Maks, że mieliśmy dużo niewiarygodnego szczęścia. Udało nam się wyjść z opresji w ostatniej chwili. Choć moja misja zakończyła się niepowodzeniem. – Moja też – zasępił się Barski – nawaliłem na całej linii. – Cóż – Gahr-feld wyglądał na zasępionego, spojrzał w niebo, a potem na urządzenie przywieszone przy nadgarstku. – Musimy się stąd wydostać jak najszybciej. Obawiam się, że przejęcie przez Drakka mojej przesyłki oznacza nie lada kłopoty nie tylko dla naszego rodu, ale także dla Federacji. – Kryształ. Mówisz o krysztale? – Tak. – Kahir spojrzał na Maksa uważniej. Przez chwilę, wydawało się, z podejrzliwością. – Mamy mało czasu na ostrzeżenie naszych sprzymierzeńców. Niestety, nadajniki z mojego statku zostały zniszczone przez Drakka. Nie możemy liczyć na to, że ktoś nas tutaj odnajdzie. Naszym głównym zadaniem jest teraz przeżyć i dotrzeć do zamieszkałych terenów. – A kim jest pilot? – zapytał Maks, spoglądając nieśmiało w stronę wraku statku Kahirów. – Wuj – Gahr-feld posmutniał. – To mój wuj, który po raz kolejny ocalił mi życie. Choć tym razem nieświadomie. Drakka byli pewni, że to on pilotował ścigacz. Dzięki temu nie dowiedzieli się o mojej obecności. – System mojego statku też mówił tylko o jednym pilocie... – zauważył Maks. – Tak. O jednym żywym pilocie. Wuj zginął wczoraj, podczas wypełniania misji. Przewoziłem jego ciało, by pochować je w królewskich grobowcach, ale widać los chciał, by spoczął na tej ziemi. – Zostawisz go tutaj? – Tak. – Kahir spojrzał uważnie na Maksa. Jego zielone oczy pociemniały, jakby przykryły je burzowe chmury. – Kryształ zdobyli-

189


Tomasz Duszyński

190

śmy kosztem jego życia. Zginął w walce, to chluba każdego wojownika. Nie możemy tutaj zostać ani chwili dłużej. Zawiódłbym go, gdybym postąpił inaczej. – No, tak. – Maks odruchowo popatrzył pod nogi. Z tego wszystkiego zupełnie zapomniał o robalach, które wychodzą w najmniej oczekiwanym momencie spod powierzchni. – Rzeczywiście lepiej stąd się ulotnić. Próbował mnie zaatakować jakiś pająk... i skorpion. – To nic w porównaniu z tym, co może nas tutaj spotkać. – Kahir podszedł do swojego ścigacza. Wyciągnął z niego plecak i zarzucił sobie na ramię. – Nie wiem zbyt dużo o tej planecie, ale nie wygląda na zbyt przyjazną. Nawet jeśli nic nas nie ukąsi albo nie ugryzie, to możemy umrzeć z głodu lub pragnienia, zanim dotrzemy do jakiejś cywilizacji. – Powinniśmy iść w stronę bieguna. – Barski przypomniał sobie ostatnią radę komputera pokładowego. – Są tam lasy. Może i jacyś mieszkańcy. – Tak. – Gahr-feld uśmiechnął się. – Tyle to i ja wiem. Módl się jednak, żebyśmy wcześniej znaleźli pomoc. Zanim dotrzemy do bieguna, urosną mi długie na metr wąsiska. W dodatku całkowicie siwe! Kahir odwrócił się w stronę statku i opuścił głowę. Maks zamilkł. Miał wrażenie, że pilot żegna się ze swoim wujkiem. Postąpił podobnie, skłonił się i zmówił krótką modlitwę. – Idziemy! Nie ma na co czekać! – zakomenderował Gahr-feld. – Rozglądaj się za wodą i zdatnym do jedzenia prowiantem! A co ważniejsze, nie zostawaj w tyle, bo będę zmuszony cię tu zostawić. Maks ruszył za towarzyszem ile sił w nogach. Pilot poruszał się zwinnie i szybko. Był w końcu prawdziwym kotem. Barski obejrzał się za siebie. W oddali widniały szczątki jego ścigacza. Przez chwilę miał wrażenie, że zostawia tam swojego przyjaciela. System miał bardzo wiele ludzkich cech. Był co prawda postrzelony, ale Maks zdążył go polubić. – Idziesz? – ponaglił go pilot.


Tam i z powrotem

– Pewnie! Nie miał zamiaru tutaj zostać. Drakka mieli w swych rękach kryształ i Sylwka. Wydawało się, że bezbłędnie wykonali zadanie, ale lada chwila mogło wyjść na jaw, że ich sukces jest tylko połowiczny. Maks nie mógł liczyć na to, że łowca i Drakka nie skojarzą faktów. Jeśli tylko zorientują się, że Sylwek nie był tym, kogo szukali, to nie trudno było się domyśleć, kto znajdzie się na ich celowniku. Uniósł głowę i spojrzał w pomarańczowe niebo. Miał nadzieję, że znajdą pomoc, zanim statki Drakka znów pojawią się w tym miejscu w poszukiwaniu pewnego Ziemianina, pechowego szesnastolatka, Maksa Barskiego. ‹‹›› Obserwował ruchy ścigaczy Drakka przez iluminator. Krążyli wokół niego jak muchy nad padliną. Co chwilę któregoś pilota ponosiła fantazja. Przelatywał niebezpiecznie blisko statku łowcy, niemal doprowadzając do kolizji. Magr był za stary na takie numery. Być może chcieli go trochę rozmiękczyć, sprawdzić jego wytrzymałość, ale gdyby tylko mógł, roześmiałby się wprost w te ich puste metalowe twarze. – Łowco, przeprowadź statek wokół planetoidy, a potem ustaw go na wiązce naprowadzającej! Magr po raz kolejny udawał, że nie dosłyszał. Wiedział, że wykonując ten manewr, nadziewał się dobrowolnie na haczyk jak ryba. Z drugiej strony, jaki miał wybór? To wszystko było do przewidzenia. Podjął tę grę i i teraz musiał być konsekwentny w swoich decyzjach. Zaśmiał się ochryple. Popatrzył w bok, niemal czule na skrzynkę, która wydawała się czekać na jego decyzję. Nie zapominał o argumencie, który zapewniał mu przewagę. – Łowco, przeprowadź... – Dobra, dobra – przerwał Magr.

191


Tomasz Duszyński

192

Przesunął stery w prawo tak gwałtownie, że wśród maszyn Drakka zapanował popłoch. Mało brakowało, a dwa myśliwce androidów zderzyłyby się czołowo. Magr poklepał się po brzuchu. Dał im to, czego chcieli. Wykona także kolejne polecenia. Wszystko do czasu. Wyjrzał przez iluminator. Planetoida, do której się zbliżyli, przypominała kształtem małą planetę. Na oświetlonej stronie dokładnie widać było kratery, wzniesienia i ślady kolizji z innymi kosmicznymi wędrowcami, które przecięły jej kurs. Musiała to być asteroida metaliczna, co dziwne, niemal w ogóle nie odbijała promieniowania. Magr spojrzał na przyrządy na kokpicie. Śmiech zamarł mu w gardle. Żaden ze skanerów nie wykazywał obecności tak dużego obiektu. To było wbrew rozsądkowi, tak naprawdę w ogóle nie powinno go tutaj być. – Łowco, odłącz stery, przejmujemy kontrolę nad twoim statkiem. Magr odepchnął drążek, jakby nagle oparzył go w łapy. Oparł się w fotelu i wypuścił z głośnym sykiem powietrze z płuc. Jego szpony odruchowo powędrowały w stronę skrzynki i kurczowo się na niej zacisnęły. Postanowił, że w najbliższym czasie z kryształem się nie rozstanie. Działo się tu zbyt wiele niewytłumaczalnych rzeczy. Transportowiec obrócił się, wolno, jakby od niechcenia. Drakka, zgodnie z zapowiedzią, przejęli nad nim kontrolę. Komputer pokładowy pobrał dane nowego kursu. Magr obserwował przez iluminator, jak planetoida przesuwa się wzdłuż ekranu. A potem nastąpiło to, czego nie podejrzewał. Wiązka naprowadzająca pociągnęła go w dół, w stronę usianej kraterami powierzchni. Przez chwilę łowca poczuł nieprzyjemny dreszcz, który przeszył zakończenia nerwowe jego skrzydeł. Czyżby chcieli, żeby rozbił się na tej najeżonej ostrymi skałami planetce? Magr myślał szybko, próbując ocenić sytuację. Gdyby doprowadzili do jego kolizji, pozbyliby się świadka, a kryształ przetrwałby nawet gwałtowny wybuch. Zamknięty w czarnej skrzynce był bezpieczny, jak w ochronnym kokonie. Z planetoidą zaczęło dziać się coś dziwnego. Jeden z kraterów powiększył się. Cień kładący się wzdłuż stoku stał się dłuższy i groź-


Tam i z powrotem

niejszy. Magr patrzył na tę zmianę z napięciem. Oczekiwał najgorszego. Transportowiec zwolnił. Dziób statku uniósł się lekko, a potem wycelował w gwiazdy. Gdy znów na iluminatorze pojawiła się szara powierzchnia, Łowca zrozumiał czym jest ta ogromna planetoida. Wlatywał właśnie przez krater, bramę prowadzącą do bazy Drakka. Wiązka naprowadzająca skierowała go do wnętrza kolosa, w stronę lądowiska. Światła, które rozbłysły chwilę później niemal całkowicie go oślepiły. Zobaczył jednak gigantyczną konstrukcję, wielopoziomowe miasto z płytami lądowisk, na których czekały przygotowane do lotu myśliwce i niszczyciele Drakka. To był prawdziwy lotniskowiec, zakamuflowany okręt szybkiego reagowania. Łowca czuł, że pot spływa mu strużkami po karku i czole. Uświadomił sobie potęgę swoich tymczasowych sprzymierzeńców. Żarty się skończyły, jeśli chciał przeżyć musiał być bardzo ostrożny. Lekkie potknięcie i zgniotą go jak pluskwę. Wystarczy, że uświadomią sobie, że nie jest im już potrzebny... ‹‹›› To była mordęga. Nie dość, że słońce paliło niemiłosiernie w kark, to suche, gorące powietrze wyciągało w ułamku sekundy całą wodę z ciała Barskiego. Czuł się gorzej niż wyżęta ścierka, którą ktoś wyrzucił na suchą jak wiór ziemię. – Szybciej, Ziemianinie! Gahr-feld uparł się, że będzie go tak nazywać. Od kiedy dowiedział się skąd Barski pochodził, co chwila powtarzał w kółko: Ziemianinie to, Ziemianinie tamto, doprowadzając chłopaka do białej gorączki. Jakby nie wystarczyło, że Maks stąpał po rozżarzonej do czerwoności patelni. Gahr-feld nie okazywał zmęczenia. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Poruszał się zwinnie, przeskakując kamienie i rozpadliny, nie przeszkadzał mu w tym nawet pokaźny brzuszek. Co jakiś czas zatrzymywał się ni to węsząc, ni to nasłuchując. Ten moment Barski wykorzystywał na odpoczynek. Opierał się o pierwszy z brzegu większy głaz, łapał pod boki i ciężko oddychał, ze świstem wpuszczając do zmęczonych płuc

193


Tomasz Duszyński

194

odrobinę upragnionego tlenu. Odpoczynek nigdy jednak nie trwał długo. Kot już po chwili prężył się, zarzucał plecak na ramię i znów maszerował przed siebie, nie zapominając oczywiście krzyknąć do Maksa: – Szybciej, Ziemianinie! Zostaw lepiej ten plecak, jeśli jest dla ciebie ciężarem. – Nie ma mowy! – odpowiadał za każdym razem. Barski miał już naprawdę dość tej wędrówki. Pot zalewał mu oczy, szczypiąc niemiłosiernie. Gdy próbował ocierać czoło dłonią, było jeszcze gorzej. Czerwonawy pył unosił się wszędzie, drapał pod powiekami, chrzęścił w zębach, właził w każdy zakamarek ubrania. Po raz pierwszy od bardzo dawna Maks oddałby wszystko za odrobinę czystej chłodnej wody, która zmyłaby bród i ugasiła pragnienie. Nic z tego. Od kilku godzin przemieszczali się szerokim na kilkaset metrów kanionem. Zachodni klif przykryty były kuszącym cieniem, jednak Gahr-feld mimo nalegań Barskiego nie pozwolił mu się do niego zbliżyć nawet na krok. Maks w końcu dał za wygraną, uznał, że jego przewodnik musiał mieć ku temu ważny powód. W końcu, jaki byłby sens prażenia się w słońcu na skwarki, gdyby można było spokojnie i bez pośpiechu podróżować w kojąco chłodnym cieniu. Zresztą Barski wciąż miał nadzieję, że to wielkie rozpalone do czerwoności słońce wreszcie zajdzie za horyzontem. Choć z drugiej strony... Nie wiadomo, co było gorsze – wysuszenie na wiór czy noc w otoczeniu tych okropnych stworów. – Ziemianinie! Maks przystanął. Musiał się zagapić, bo stracił z oczu tego denerwującego kota. – Hop, hop, Ziemianinie! Chodź szybko! Chłopak zawahał się. Na pewno nie miał zamiaru pognać jak kretyn za głosem Gahr-felda. Ten Kahir nie do końca wyglądał na zrównoważonego psychicznie. Równie dobrze mógł mieć nierówno pod sufitem albo być w szoku po wypadku. Zresztą wiele na to wskazywało. W tym prażącym słońcu najprawdopodobniej prowadził Maksa wprost na pewną śmierć.


Tam i z powrotem

– No, chodźże, człowieku! Tym razem słowa Gahr-felda powtórzyło dziwne przytłumione echo. Zupełnie tak, jakby kot wpadł do jakiejś studni lub dziury. Maks postanowił zachować wszelkie środki ostrożności. Posuwał się do przodu wolno, krok za krokiem. W tym miejscu teren lekko się wznosił, więc nie można było dostrzec, co znajdowało się po drugiej stronie. Chłopak poczuł jednak zmianę. Chłodniejszy powiew na policzku i czole. Przyspieszył gnany jakimś przeczuciem, niemal poczuł w nozdrzach znajomy ożywczy zapach. – Ze mną nie zginiesz, Ziemianinie! Maks stanął jak wryty, nie dowierzając własnym oczom. Popatrzył w dół, w naturalną nieckę, która mogła powstać po uderzeniu meteoru. Gahr-feld stał na brzegu małego, lśniącego jeziorka. Woda była tak czysta, że dokładnie widać było piasek i drobne kamyczki znajdujące się wiele metrów pod powierzchnią. – I co na to powiesz, Ziemianinie? – Kot wypiął dumnie pierś, czekając na pochwały. – O tak, Kahirze! Maks skoczył w dół, lądując po kolana w piasku. Przewrócił się, ale nic nie mogło go powstrzymać przed zanurzeniem ust w chłodnej, słodkiej wodzie. Podczołgał się na kolanach do brzegu i nagle zawahał się. Kahir stał wciąż w tej samej pozie, nie ruszał się, jakby na coś czekał. – A ty nie pijesz? – zapytał Maks. Wstał i otrzepał nogawki z piasku. – Nie jest ci gorąco w tym futrze? – Kwestia oddechu, wentylacji i hiperwentylacji. – Kahir uśmiechnął się szeroko. Jego pyszczek uniósł się, odsłaniając ostre jak igły zęby. – Ale jak chcesz, napiję się pierwszy... – No, w końcu pierwszy odkryłeś to jeziorko, należy ci się... – Barski stał się nagle nad wyraz uprzejmy. – Nie ufasz mi, Ziemianinie. – Kahir zamruczał głośno. Przypominało to stłumiony gardłowy śmiech. – Mnie też chce się pić. Spróbujmy więc...

195


Tomasz Duszyński

196

Gahr-feld ukląkł przy jeziorku, obrzucił powierzchnię szybkim spojrzeniem, a potem nachylił się, niemal dotykając pyszczkiem tafli wody. Pił jak prawdziwy kot. Nie nabierał wody w łapy, ale obracał szybko językiem, przenosząc ciecz wprost do gardła. – I jak, dobra? – Maks nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Kahir wyglądał komicznie. Strzygł uszami, pomrukiwał. Brakowało jeszcze tego, żeby podrapał się tylną łapą za uchem. – Wyś... mieni... ta... Barski uznał, że może dołączyć do Gahr-felda. Ukląkł obok niego i zaczął go naśladować. Kahir przerwał picie wody i zaczął mu się uważnie przypatrywać. W końcu roześmiał się i z jeszcze większym zapałem powrócił do przerwanej czynności. – No i jak? Może być? – Kot wytarł łapą wąsy, gdy skończył. Wydawało się, że w ostatniej chwili powstrzymał się przed oblizaniem łap. – Całkiem smaczna... mam nadzieję, że nie będzie jakiejś opóźnionej reakcji? – Coś ty. – Kahir poklepał się po brzuchu i wyciągnął z kieszonki podłużny przedmiot. – Sprawdziłem wodę, zanim zaczęliśmy pić. Podręczna apteczka zawsze się przyda! – Wiedziałeś od początku? – Maks uderzył dłonią z całej siły w wodę, obryzgując nią Gahr-felda. Zupełnie zapomniał, że koty nie lubią wody. – Pewnie! – Futrzak nic sobie z tego nie robił. Otrzepał się tylko ze śmiechem. – Chciałem sprawdzić, czy mi zaufasz... Lepiej poznać partnera w niedoli. – No, tak. – Maks spojrzał w stronę jeziora. Kusiło go, żeby po prostu do niego wskoczyć i zanurzyć się po czubek głowy. – Chyba się wykąpię... – W takim razie, będę pilnował... – Kot nagle stał się czujny. Wstał i podniósł swoją strzelbę. – Co pilnował? – Zaniepokoił się Barski. – No... – Kahir zawahał się, głupio się uśmiechnął i mrugnął zielonym okiem. – Zawsze trzeba być ostrożnym. Jeden się kąpie... drugi pilnuje. Tylko nie rób hałasu!


Tam i z powrotem

Maks spojrzał w górę, w stronę klifu. Wzruszył ramionami i zaczął się rozbierać. W końcu niech sobie kot robi, co chce. Gdy został w samych slipach, zupełnie zapomniał o przestrodze. Z głośnym okrzykiem wskoczył do wody. Była cudowna, chłodnawa i orzeźwiająca. Delikatnie otoczyła jego ciało, gdy płynął kraulem na środek jeziorka. To było cudowne uczucie. W jednej chwili całe zmęczenie minęło, brud spłynął z niego, wypłukał się z włosów i wszystkich zakamarków ciała. W wakacje często chodził na basen w swoim mieście. Jednak tam nie można było nawet dobrze się rozpędzić, żeby nie nadziać się na statecznie płynącego pana z dużym brzuszkiem albo panią taplającą się w wodzie jak dziecko. Tutaj było o wiele lepiej. Całe jeziorko miał dla siebie. Zanurkował. Głębiej woda była zimniejsza i jakby bardziej oleista. Zawrócił, bojąc się, że za chwilę wpłynie w nieprzyjemną galaretę. Wynurzył się, parskając jak młody wieloryb. Nagle stał się lżejszy przynajmniej o tonę zrzuconego brudu. Odwrócił się w stronę Kahira. Ten machał w jego stronę, więc także radośnie odwzajemnił pozdrowienie. Co dziwne, Gahr-feld nie przestawał machać. Nawet coś do niego wołał. Kot poruszał pyszczkiem i podskakiwał jak piłka. Maks widział to wyraźnie, ale nic nie był w stanie usłyszeć, mimo że znajdował się zaledwie trzydzieści metrów od brzegu. – Co? – odkrzyknął Maks. Z trudem usłyszał nawet swoje słowa. Widocznie podczas nurkowania woda dostała mu się do uszu. Próbował oczyścić je palcami. – Co mówisz? Było lepiej. Ta galareta musiała mu zakleić uszy. Dopiero teraz coś usłyszał. – Płyń do brzegu! Płyń! – Do brzegu? – Maks za dobrze się bawił, żeby tak szybko wychodzić. Woda była ciepła, a on po raz pierwszy od dawna poczuł się odprężony. – Płyń! Uciekaj! Dopiero teraz Barskiego dopadł cień podejrzenia. Coś zachlupotało za jego plecami. Odwrócił się, czując, że nagle w jeziorku prze-

197


Tomasz Duszyński

198

staje być tak przyjemnie jak wcześniej. Kilka metrów od niego, spod wody wydobyły się bąbelki powietrza. Nad powierzchnią uniósł się nieprzyjemny zapach, który zmroził krew w jego żyłach. – Uciekaj! Wreszcie słowa Kahira podziałały. Maks rzucił się w stronę brzegu, młócąc wodę ze wszystkich sił. Tak działał strach. Adrenalina rozsadzała żyły niczym rakietowy dopalacz. Za plecami chłopaka zachlupotało. Pojawiły się fale. Jedna z nich uderzyła Barskiego w plecy, przykrywając go zupełnie. Maks wiedział, że musi zrobić wszystko, byle wydostać się z tej piekielnej wody. Płynęło mu się coraz trudniej. Dłonie Maksa wydawały się teraz tonąć w kleistej brei, w jaką zamieniła się woda. Poruszał się w niej strasznie powoli. Wiedział, że jeśli za chwilę nie dosięgnie brzegu, to nie uda mu się to nigdy. Ta dziwna substancja wchłonie go w siebie, wciągnie z głośnym mlaśnięciem, a on, Barski, będzie zbyt wyczerpany by temu zapobiec. – Jeszcze trochę, Maks! – Barski jak przez mgłę widział Kahira, który wskoczył niemal po pas do wody. Wyciągał w jego stronę ręce. Czekał, aż Barski do niego dopłynie. Chciał mu pomóc. Czerwone plamy zatańczyły przed oczami chłopaka. Znów zawirowały gwiazdy, komety, księżyce i ta zielona planeta po środku. Maks poczuł mrowienie. Najpierw w palcach, a potem w całym ciele. Niebieskie iskierki przesunęły się wzdłuż nadgarstka w stronę palców. Z paznokci wytrysnął snop iskier. Może to jego ostatnia szansa, pomyślał. Jeśli ma tę moc, o której mówił Krochmal... – Nie uda mi się... – Na usta Barskiego naparła galaretowata breja. Zakrztusił się. Serce waliło mu tak mocno, jakby zaraz miało pęknąć. Iskierki zgasły, mrowienie znikło, przyszedł ból mięśni wołających o tlen. – Jeszcze trochę! Kahir wszedł do wody niemal po szyję. Maks wiedział, że jeśli ten przedziwny kot pójdzie dalej, obaj będą zgubieni. Szarpnął się ostatnim nadludzkim wysiłkiem. Kleista maź na ułamek sekundy


Tam i z powrotem

puściła, ale wtedy przyszło coś gorszego. Barski poczuł silny ucisk na nodze i szarpnięcie. Krzyknął, krztusząc się jeszcze bardziej. Nogę palił żywy ogień. Skulił się odruchowo, próbując się uwolnić. Nad jego głową zafalowała uzbrojona w przyssawki ohydna macka. Przyszło mu na myśl, że to koniec. Obła, pokryta śluzem głowa wynurzała się spod wody. Pojawił się w niej otwór, który przedzielił podłużny łeb na dwoje. Maks ze zdziwieniem zauważył, że po raz pierwszy i pewnie zarazem ostatni widzi tak wiele zębów, tak blisko siebie. – Zanurz się! Znów ten kot. Maks nie musiał spełniać jego życzenia. I tak poszedł pod wodę jak kamień. Usłyszał dwa przytłumione wybuchy. Woda zmętniała od krwi. Nie wiedział tylko, czy jego, Kahira czy ośmiornicowatego potwora. Gdy niemal całkowicie stracił wzrok, poczuł silne szarpnięcie za ramię. Wynurzył się, ktoś odholował go do brzegu. Zanim zemdlał, zobaczył nad sobą kocią twarz i smutne oczy Gahr-felda. ‹‹›› Obudził go ból i przejmujące zimno. Nie wiedział, gdzie jest. Nawet nie chciał wysilać pamięci, by przywołać wspomnienia. Przeczuwał, że będą nieprzyjemne, więc wolał odwlec tę chwilę jak najdłużej. – Gorączka opadła. Poczuł czyjąś dłoń na czole, a po prawdzie łapę z ostrymi pazurkami. Odwrócił się w stronę głosu. W poświacie księżyca zobaczył okrągłą, pokrytą futrem twarz i lśniące oczy. Wspomnienia wróciły nieproszone. – Lepiej się czujesz, Maks? – Nie mówisz już "Ziemianinie"? – Barski próbował usiąść, ale okazało się, że jest na to za słaby. – Poznałem cię bliżej... Mogę mówić "Maks"? – Przestałeś być oficjalny?

199


Tomasz Duszyński

200

– Nie. – Gahr-feld cicho się zaśmiał. – Muszę stwarzać pozory, bycie najstarszym królewskim synem nie jest proste... – Dużo oczekiwań? Skąd ja to znam! – Maks zadrżał. Było mu strasznie zimno. – Też jesteś królewskim synem? – Oczy kota zabłysły w ciemności jeszcze bardziej. – Nie! Jestem jedynakiem... – Chłopak zastanowił się. – Ale to w sumie na jedno wychodzi... – Rozumiem. Jak się czujesz, Maks? Kahir nie dał się zbyć, a w jego głosie słychać było napięcie i obawę. – Bywało lepiej. Pomóż mi usiąść. Kot podciągnął Maksa do pozycji siedzącej. Barskiemu zakręciło się w głowie. Nie czuł bólu w nodze. W pierwszej chwili przyjął to z ulgą, jednak po chwili zrobiło mu się słabo i gorąco zarazem. On nie tyle nie czuł bólu, co nie czuł w ogóle swojej nogi. – Tylko spokojnie, Maks. To stworzenie miało w sobie potężny jad. Chłopak drżącymi dłońmi odrzucił kombinezon, którym był przykryty. Przez chwilę miał straszne przeczucie. Teraz powoli się uspokajał. Był cały, choć gdy dotykał łydki i stopy, miał wrażenie, że dotyka opuchniętej martwej kłody. – Nie jest chyba najlepiej? Ucisk w gardle ledwie pozwolił mu wydobyć z siebie głos. Maks był jednak zbyt przerażony, żeby się mazgaić. Rozważał sytuację rzeczowo i spokojnie. Znaleźli się sami na nieznanej planecie. Najprawdopodobniej bardzo daleko od zamieszkałych siedzib, w których ktoś mógłby udzielić im pomocy. Wciąż prawdopodobny był powrót Yehr Magra z żołnierzami Drakka. Nie mógł liczyć na to, że przestaną go szukać. Nie mógł zapomnieć też o jeszcze jednej, bardzo ważnej sprawie. Jad. Trudno było przewidzieć, jakie jest jego działanie. Mogło się okazać, że za kilka godzin zatruje cały jego organizm. – Dopóki mam lekarstwa, spowalniam działanie trucizny – Gahr-feld widać myślał o tym samym. – Niestety nie potrafię go zneutralizować.


Tam i z powrotem

– Jaką mam szansę? – Barski z trudem przełknął ślinę. – Musimy w ciągu dwóch dni znaleźć pomoc. Zapadła cisza. Słowa Gahr-felda zabrzmiały jak wyrok. Dwa dni. Tak niewiele. Co gorsza, Maks nie mógł przewidzieć, jakie męczarnie go czekają. – Powinieneś odejść, Gahr-feldzie... – powiedział. – Nie mogę cię zostawić. – Kahir potrząsnął zdecydowanie głową. – Nie ma mowy! Tkwimy tu obaj po końcówki wąsów. – Drakka z tym łowcą lada chwila wrócą. Jeszcze nie wiedzą, że to mnie szukają... Kahir spojrzał na niego długo i uważnie. Nic jednak nie powiedział. – Słyszysz, co mówię? Kocie! – Barski świadomie chciał go obrazić. Nie mógł znów narażać czyjegoś życia. – Kocie? To chyba komplement! – Kahir zaśmiał się. Widać niewiele rzeczy mogło go wytrącić z równowagi. – Nie wiem jeszcze, co zrobię. Jednak wymyślę coś. Tego jestem pewny. Prawdziwy Kahir nigdy się nie poddaje. – Gadasz jak Ziemianin... – burknął Maks. Nie miał siły się kłócić. Teraz ogarnęła go fala gorąca. – Widzisz? Jednak jesteśmy podobni, Kocie. – Gahr-feld poklepał go po ramieniu. – A teraz połóż się. Musisz oszczędzać siły. Maks osunął się na posłanie. Starał się nie myśleć o jadzie, spuchniętej nodze i innych problemach. Wsłuchał się w ciche mruczenie Kahira i zapatrzył w gwiazdy. – Jesteśmy tutaj bezpieczni? – Dopiero teraz przyszło mu to do głowy. – Tak. W namiocie nikt i nic nas nie dorwie. – W namiocie? – zdziwił się Barski, jeszcze raz spojrzał na gwiazdy. Zastanawiał się, czy nie uległ halucynacji. Jad mógł zrobić swoje. Być może cała ta rozmowa była wytworem trawionej gorączką wyobraźni. – Nie macie takich namiotów u siebie? Nie czujesz, że nie ma tutaj wiatru, jest cicho i spokojnie, a w dodatku ciepło? – Kahir obrócił się na bok i oparł głowę na łapie.

201


Tomasz Duszyński

202

– Mnie ogólnie jest gorąco, ale to może przez gorączkę... – Chroni nas specjalne pole siłowe, emitowane przez to urządzenie. – Kahir wskazał na pudełko leżące pomiędzy nimi. Było nie większe od piórnika, jaki Barski nosił w swoim szkolnym plecaku. – Wytwarza zaporę nie do przejścia. Co więcej, materiał, z którego wytworzona została powłoka namiotu, zapewnia nam względną niewidzialność. – Poważnie? – Barski zastanawiał się, jak wiele rzeczy go jeszcze zaskoczy. Choć z drugiej strony, w dwa dni mogło go już wiele nie zaskoczyć. – Zawsze wożę to ze sobą. Na każdą wyprawę. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda. – Przynajmniej nie ma komarów – westchnął Maks. – Komarów? – No, takich latających, brzęczących. Piją krew... – Krew? – Kahir przeraził się nie na żarty. Wzdrygnął się, jakby przebiegł go dreszcz. – Jak wytrzymujecie na tej waszej planecie?! Krwiopijcze monstra! Nigdy o czymś takim nie słyszałem. To jeszcze gorsze niż robale z tej planety. Ohyda! Barski uśmiechnął się. Był zbyt zmęczony, żeby tłumaczyć poczciwemu kotu, że komary można zabić jednym uderzeniem dłoni... oczywiście, jeśli jest się wystarczająco szybkim. Poczuł przyjemne ciepło rozchodzące się po ciele. Gwiazdy zatańczyły na nieboskłonie, obróciły się leniwie w lewo i w prawo, jakby chłopak znajdował się na morzu, w rozchybotanej łodzi. Myśli równie leniwie podążyły w swoją stronę. Maks przypomniał sobie ostatnią rozmowę z Aaronią. Ostrzegała go. Mówiła, że sam pcha się w łapy Drakka. Zrobił to, bo czuł wewnętrzny przymus, potrzebę, żeby podjąć taką decyzję. Wiedział, jakie będą jej konsekwencje, przyjaciele nie pozwalali mu o nich zapomnieć. Zdawał sobie sprawę, że jeśli Drakka dowiedzą się, że w całej tej zabawie nie chodzi o Sylwka, a o niego, to przegra. Aaronia powtarzała mu, że to wielkie ryzyko, które może doprowadzić do zguby Federacji. Jednocześnie wiedział, że dziewczyna zgadza się z jego decyzją. Teraz jednak najwyraźniej zawiódł ich wszystkich.


Tam i z powrotem

Maks odetchnął głęboko. W namiocie było coraz gorącej. Kahir mógłby się domyślić i przykręcić ogrzewanie. Miał wrażenie, że całe ciało płonie, zwłaszcza czoło i policzki. Poczuł ukłucie w ramię. Zapiekło, ale prawie od razu po całym ciele rozeszła się kojąca, chłodna fala. Kahir cicho zamruczał i znów położył się na swoim legowisku. Ostatnie dni – myśli znów wróciły. Chłopak zastanawiał się, co na to wszystko powiedzieliby Tabo i Aaronia. Zielonoskóry pewnie by uznał, że Barski jest kompletnym nieudacznikiem, a Aaronia próbowałaby Maksa pocieszyć. Ciekawe, co robili po jego wylocie. Zapomnieli o nim? Niemożliwe. Nie oni... A co na to wszystko powiedzieliby rodzice? Maks zamknął oczy. Na tę krótką chwilę chciał znów znaleźć się w domu, przynajmniej w swoich marzeniach... ‹‹›› Tabo nie potrafił przyznać przed samym sobą, jak bardzo go to wszystko dotknęło. Poczuł się opuszczony i zdradzony. No, może raczej wystrychnięty na pteroptaka. I to jeszcze przez kogo, przez tego marudę Barskiego! Cały dzień chodził jak struty. Błądził myślami gdzieś daleko, narzędzia leciały mu z rąk, a robota nie szła ani trochę. Aaronia próbowała go pocieszać, ale to tylko pogarszało sprawę. Nie potrzebował jej litości, załatwili go z Barskim na cacy. W końcu tak naprawdę przez nią nie poleciał. Chyba właśnie to męczyło go najbardziej. Ufał Aaronii i jej przeczuciom. Już kilka razy wyciągnęła go z tarapatów, więc nie miał powodów, by zmienić zdanie. Wiedział jednak, że musi upłynąć trochę czasu, zanim przełknie tę dziwną gorycz, którą wciąż czuł w gardle. – Dzisiaj kadeci mają oblatywać nowe Szerszenie... – Aaronia po raz kolejny próbowała rozpocząć rozmowę. – Aha. – Turnita odburknął tylko, nie odwracając nawet głowy. – Podobno są całkiem niezłe... i szybkie... – No i co mnie to obchodzi?

203


Tomasz Duszyński

204

Tabo wiedział, że przegina. Jednak nie potrafił się przemóc. Chętnie porozmawiałby z Aaronią tak jak kiedyś, o wszystkim i o niczym, ale to dziwne uczucie w gardle i żołądku. Czyżby był tak pamiętliwy? Nie znał siebie z tej strony. – No i nic... – Aaronia powiedziała to tak cicho, że Tabo ledwie ją usłyszał. Wytarł klucz w szmatkę i zacisnął zęby. Zastanawiał się, co teraz robi Barski. Nie mieli od niego żadnych informacji od kilku dni. Równie dobrze mógł zamienić się w jeden z miliardów niezidentyfikowanych obiektów dryfujących w kosmosie. Martwych i sztywnych obiektów. – Wiesz, Aaronio... Odwrócił się, jednak miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stała dziewczyna, było puste. Odeszła. Musiała dać za wygraną, mimo że tak bardzo starała się nawiązać z Tabo kontakt. Chłopak westchnął ciężko. Widać i on był ciężkim przypadkiem. Popatrzył na klucz trzymany w dłoni. Był wykonany z najtwardszego znanego we wszechświecie stopu, a on wygiął go bezwiednie. Przypominał teraz spiralę wykonaną przez artystę amatora. Wyglądało na to, że nie panował nad sobą. Być może nie powinien był urodzić się Turnitą... Tabo wyciągnął ze skrzynki narzędziowej drugi klucz i wcisnął się pod brzuch ścigacza. Musiał wreszcie naprawić to cholerne zawieszenie. Miał nadzieję, że przynajmniej ta jedna rzecz dzisiaj mu się uda. – Jeszcze dwie godziny – powiedział ktoś przytłumionym głosem. Przy drugim ścigaczu zatrzymało się trzech mężczyzn. Tabo kątem oka dostrzegł wojskowe buty i charakterystyczne skafandry komandosów. Nie miał w zwyczaju podsłuchiwać czyichś rozmów, ale kolejne słowa, które siłą rzeczy dobiegły jego uszu, wzbudziły w nim niepokój. – Drużyny Alfa i Bravo uderzą pierwsze – powiedział jeden z żołnierzy. – Pluton kapitana Tathy zajmie centrum dowodzenia... – Moi ludzie są gotowi, czekają na sygnał. Przejmę doki i lądowisko... – poinformował drugi.


Tam i z powrotem

– Dobrze! – rozległ się charakterystyczny bas, należący do trzeciego komandosa. – Wydaj ludziom broń. Rozkazy przekazujemy na bieżąco. Musicie być ze mną w stałym kontakcie. Tabo znał ten głos – i to bardzo dobrze. Nie mógł jednak uwierzyć własnym uszom. Być może po prostu się przesłyszał. Ci ludzie planowali pucz. Przecież to niemożliwe. Dlaczego mieliby atakować stację? Chłopak obrócił się z pleców na brzuch. Przesunął się bezgłośnie pod ścigaczem. Musiał mieć pewność, że nie zinterpretował źle podsłuchanej rozmowy. Musiał też zobaczyć, kim są ci ludzie. Wystarczyło się wychylić, raz, na ułamek sekundy. – Akcja została skoordynowana z innym grupami. Do jutra większość sił Federacji będzie w naszych rękach. – Wystarczy. Przejmujemy dowodzenie. Potrzeba w tych czasach silnej ręki. Na siłę Drakka możemy odpowiedzieć tylko własną siłą! Tabo podjął decyzję. Wychylił się na tyle, by dojrzeć trzech rozmówców. Ten najważniejszy stał odwrócony do niego plecami. Nie mógł być pewny jego tożsamości, ale ci dwaj, to komandosi Turnitów. Jego plemię. Jak mogli w ogóle rozważać coś takiego? Atak na własnych sojuszników? To kłóciło się z kodeksem honorowym, który Tabo znał na pamięć. Nie trzeba było go zapisywać na żadnej kartce papieru, w żadnej książce. Prawdziwy Turnita dorastał z nim w sercu! – Nie ruszaj się, synu... Zimna lufa przemieniła skroń chłopaka w sopel lodu. Wpadł. Był nieostrożny. Ktoś zorientował się, że podsłuchiwał. – Wyjdź, powoli. Tak, żebym miał twoje ręce na widoku. Tabo posłuchał. Wiedział, że jeśli się zawaha, nie będą mieli skrupułów, żeby z nim skończyć. – Czy coś się stało? – zapytał, gdy wygrzebał się spod ścigacza. Postanowił, że spróbuje zgrywać głupiego. Przywołał na twarz idiotyczny uśmieszek, taki jaki często pojawiał się na obliczu Barskiego. – Mamy trutnia, generale. Komandos pchnął Tabo w kierunku pozostałych mężczyzn. Wojskowi zmierzyli go ponurym, poważnym spojrzeniem. Wśród nich

205


Tomasz Duszyński

206

był ten, którego Tabo znał do tej pory tylko z opowieści i przekazów telewizyjnych. Największy bohater Turnitów, Tados. Chłopak podziwiał go od dziecka, plakaty z jego wizerunkiem wieszał nad łóżkiem. Zawsze chciał być taki, jak on. Waleczny, bohaterski, honorowy. To wyobrażenie prysło w ułamku sekundy. – Słyszałeś wszystko? Ciężkie spojrzenie Tadosa przygniotło Tabo niemal do ziemi. Chłopak zebrał się jednak na odwagę i popatrzył oficerowi prosto w oczy. – Tak – odpowiedział krótko, zgodnie z prawdą. Tados skrzywił się, co mogło oznaczać, że się uśmiechnął. – Jesteś Turnitą, powinieneś być z nami. – Mam się przyłączyć do puczu? – Tabo pokręcił głową. Jego wyobrażenia o honorze i odwadze legły w gruzach. Nie wiedział, w co ma teraz wierzyć. – Tak. Nawet jeśli wydaje ci się to zaprzeczeniem wszystkiego, czego do tej pory uczył cię kodeks. Lada dzień Drakka wygrają tę wojnę. Chyba nie chcesz do tego dopuścić? – Nienawidzę Drakka, ale zdradą się brzydzę. Jeden z komandosów zrobił krok w stronę Tabo, jakby chciał go uderzyć. Tados powstrzymał go jednak ruchem ręki. Chłopak spojrzał na niego hardo, zacisnął pięści. – Ten mały mi się podoba. Jest odważny i, jak się okazuje, bezczelny... Po prostu nie wie, co się wokół niego dzieje. Jak masz na imię, chłopcze? – Tabo. – Pochodzisz więc z dobrej linii Turnitów. Chyba wiesz, co jest naszym celem. – Wygrywanie wojen i służenie Federacji... – Dobrze! A co, jeśli Federacja nie pozwala ci wygrywać wojen i dąży do zguby wszystkich? – Tados zawiesił teatralnie głos. – O wojnie decydują politycy! A teraz nie ma czasu na debaty, spotkania i radzenie. Musimy być zdecydowani i konsekwentni. Tylko


Tam i z powrotem

silną ręką pokonamy Drakka. Zostaliśmy stworzeni do prowadzenia wojen, do walki. Turnici hartowani są z pokolenia na pokolenie w ogniu, pocie i znoju, z ojca na syna... Powinieneś wiedzieć o tym najlepiej! – Mój ojciec zginął na Elbanie. Służył w jednostce pana generała – wysyczał Tabo. – Wiem, co to znaczy! – Właśnie. – Tados uspokoił się nieco. – Niech jego śmierć nie pójdzie na marne. Co zrobisz, jeśli przegramy z Drakka? Zadasz sobie pytanie, czy nie mogłeś zrobić czegoś więcej? Ja zadałem sobie je wcześniej. Mogę więcej i to zrobię! Pokonam ich! Musisz znaleźć w swoim sercu odpowiedź. Chcesz czekać na decyzję ludzi, którzy nigdy nie byli w ogniu walki i czekają na cud, czy będziesz walczył ze wszystkich sił, tak jak twój ojciec i dziadek?! Tabo opuścił głowę i zamknął oczy. Tados obudził w nim wszystkie wątpliwości, z którymi chłopak od dawna walczył. Widział, co się dzieje. Miał duszę wojownika sprzeciwiającą się półśrodkom, czekaniem na Drakka, poddawaniem planety po planecie. Miał wielu przyjaciół, którzy musieli opuścić swoje domy, bo zajęli je najeźdźcy. A Federacja? Chyba rzeczywiście czekała na cud. Sama obrona nie wystarczała, skracanie linii frontu, odwroty taktyczne były najgorszym wyborem z możliwych. Przegrywali tę wojnę. Drakka byli w ofensywie. Koniec zbliżał się nieubłaganie. Może rzeczywiście trzeba było iść drogą Tadosa. Tabo zawsze uważał, że w takich chwilach potrzeba było wojskowych, a nie gadających głów. – I jak, Turnito? Chłopak uniósł głowę i spojrzał w szare oczy generała. Zastanawiał się, co zrobiłby na miejscu tego wojownika. Gdyby wiedział, że włada Turnitami, jest stworzony do walki i jego zadaniem jest zniszczenie wroga. Co zrobiłby na jego miejscu? – Jakie są rozkazy? – zapytał krótko. Tados przyciągnął go do siebie i uścisnął jak syna. Mocno i wylewnie, choć w rzeczywistości w tym jego geście dało się wyczuć więcej wyrachowania i sztuczności.

207


Tomasz Duszyński

– Będziesz blisko mnie. Potrzebuję szybkiego łącznika. Czas walki właśnie nadszedł! ‹‹››

208

Magr szedł długim korytarzem w towarzystwie dwóch androidów eskorty. Pod pachą ściskał, niczym drogocenny skarb, pakunek. Stożek, mimo że zamknięty w kasetce, wciąż demonstrował swą moc. Światła umieszczone u sufitu przygasały i drżały, gdy pod nimi przechodzili. Łowca nie mógł doczekać się momentu, w którym użyje cennej zawartości i wyłoży karty na stół. – Łowco, staniesz przed generałem Hermiusem, naszym dowódcą. – Cóż za wyróżnienie – zakpił Magr. Śmieszyły go androidy, które nadawały sobie imiona. Hermius, kto wymyślił coś równie głupiego? Wystarczyły numery seryjne. Przynajmniej pasowałyby do tych bezdusznych i bezosobowych maszyn. – Odpowiadaj na pytania krótko i zwięźle. Udzielaj jednak wyczerpujących informacji... Dla własnego dobra. – Zapamiętam tę radę – Spojrzał krzywo na Drakka. Dwumetrowa kupa złomu. Wielki łeb z soczewkami kamer. Bardzo dobry cel dla wyborowego strzelca. Zatrzymali się przy pilnie strzeżonych stalowych wrotach. Czekało tu na nich czterech strażników. Światełka laserów bojowych zatrzymały się na piersi Magra. Łowca uśmiechnął się i udał, że strzepuje je z piersi jak pyłek. – Oddaj wszelką broń. Magr wyciągnął z kabury swój pistolet i przekazał go najbliższemu Drakka. – Lepiej żebyś go nie uszkodził, to pamiątka rodzinna – warknął. Strażnik schował broń w otwór w ścianie. – Powtarzam, oddaj wszelką broń, łowco – powtórzył. Yehr uśmiechnął się. Odpiął nóż przywiązany do buta i kilka innych niebezpiecznych zabawek ukrytych w sobie znanych miejscach.


Tam i z powrotem

– To też pamiątki rodzinne... – kłapnął dziobem rozdrażniony – wystarczy? – Sprawdzone, możesz przejść. Magr odetchnął z ulgą. Obawiał się bardziej tego, że odbiorą mu pakunek, a tak wciąż miał w szponach najważniejszą broń. Jedyną, której obawiali się Drakka. Wrota stanęły otworem. Magr zmrużył oczy, wchodząc do ogromnej sali. Szybkim spojrzeniem zlokalizował drogi ucieczki, policzył wartowników i zapamiętał ich ustawienie. Wszystko z przyzwyczajenia i wrodzonej ostrożności. Na koniec zostawił sobie podwyższenie znajdujące się po drugiej stronie, tron i generała Hermiusa. – Śmiało, łowco... – Głos zabrzmiał metalicznie, odbił się wibrującym echem od ścian sali. Magr powoli stawiał kroki na czerwonym dywanie. Im bardziej zbliżał się do tronu, tym większy wydawał mu się Hermius. Mimo że siedział, musiał być trzy razy wyższy od Magra. Prawdziwa maszyna stworzona do walki i zabijania. – Wypełniłeś zlecone ci zadanie? – Hermius pochylił się w swoim siedzisku, wspierając głowę na pięści. – Tak... Na wyraźny znak wartowników łowca przystanął. Zatrzymali go jakieś dwadzieścia kroków od tronu. Nie mógł oderwać wzroku od Hermiusa. W pierwszej chwili nie chciał przyznać przed samym sobą, jak duże wrażenie zrobił na nim generał. Stopiony pancerz po zetknięciu z promieniem bojowego lasera, uszkodzony bark i prawa strona twarzy. Hermius wyglądał tak, jakby dopiero co wrócił z pola walki. – Musimy mieć pewność... Przyprowadzić chłopaka! Magr z trudem powstrzymał uśmiech. Wszystko szło po jego myśli. Aż dziw, że Drakka byli tak głupi. Pewność siebie niejednego doprowadziła do zguby. W jaki sposób udawało im się podbić ten świat? Nawet te blizny. Trudno byłoby przypuszczać, że Hermius nie mógł użyć części zamiennych, założyć nowy pancerz, wymienić tę przypaloną gębę. Tak naprawdę chodziło tu o co innego. Generał Drakka

209


Tomasz Duszyński

210

musiał się tymi bliznami chełpić, obnosić z nimi na każdym kroku jak z najcenniejszym skarbem. Te androidy przypominały ludzi. Równie puści i dumni. Miłość własna i próżność to ich słaby punkt, a Yehr zawsze wiedział, jak wykorzystać czyjeś słabości. – Włóż skrzynkę w pole siłowe... – Hermius pokazał palcem stojące u stóp tronu urządzenie. Łowca nie spieszył się. Usłyszał, że za jego plecami otwierają się drzwi. Strażnicy prowadzili już chłopaka. – Co z moimi warunkami? – zapytał, idąc bardzo wolno w stronę urządzenia. – Zostały spełnione, łowco... Pieniądze i planeta należą do ciebie. – A co z trzecim warunkiem? Magr dyskretnie spojrzał przez ramię. Nigdy wcześniej nie mówił o trzecim warunku. Tak naprawdę grał na czas. Widział, jak prowadzą chłopaka. Ledwo szedł, słaniał się na nogach. Ruda czupryna zamieniła się w tłuste osmolone strąki. Z ust sączyła się stróżka krwi. Wciąż jednak żył. Magr i tak dziwił się, że jeszcze go nie zabili. – Jakim trzecim warunkiem? – zagrzmiał Hermius, uniósł się na tronie, a potężne dłonie wpiły się w oparcia. – Wody... – jęknął chłopak. Magr spojrzał na niego ponownie. Zawahał się. W końcu chłopak znalazł się tu przez niego. Znów skrupuły? Potrząsnął głową. Niemożliwe. Godziny tego Ziemianina były policzone i niewiele go to obchodziło. – Jaki jest twój trzeci warunek?! – grzmiał Hermius. – Nie zapominaj, że jesteś w naszych rękach! Mogę kazać rozszarpać cię na strzępy! – Trzeci warunek? – Uśmiechnął się Magr. – Wypuścicie mnie stąd z kryształem i tym chłopakiem. – Czyś ty zgłupiał? – Od śmiechu Hermiusa zadrżała podłoga. Lasery celownicze wartowników znalazły jeden cel, głowę łowcy. – Nie wierzę, że dobijemy targu. – Magr nic nie robił sobie z zagrożenia. Mówił spokojnym, pozbawionym emocji tonem. – Jestem pewny, że załatwicie mnie, gdy tylko opuszczę waszą bazę. Na coś


Tam i z powrotem

jednak czekacie. Chcecie coś sprawdzić. Zakładam więc, że będę wam jeszcze potrzebny... – Popełniasz błąd, łowco – zagrzmiał generał. – Za chwilę pozostanie po tobie tylko kupa popiołu! – Niech zgadnę. – Magr obrzucił obojętnym spojrzeniem klęczącego na dywanie chłopca, a potem jeszcze raz spojrzał na Hermiusa. – Wciąż nie macie pewności, że to ten kryształ? A może... może nie jesteście pewni, czy to właściwy chłopak? – Umieść kryształ w polu siłowym. To ostatnie ostrzeżenie! – Umieszczenie artefaktu w polu siłowym osłabi działanie kryształu. To wasze zabezpieczenie. Jeśli będziecie pewni tego, co macie, zniszczycie jedno i drugie. Obrócicie w pył jedyną rzecz, która może zmiażdżyć waszą potęgę... – Łowca odgadł to wszystko właśnie w tej chwili. Był pewny, że właśnie taki jest związek kamienia i chłopaka z Ziemi. – Zaprawdę, przenikliwość twoja jest zdumiewająca... Ten głos nie należał do Hermiusa. Rozchodził się od wysokiego sklepienia po ścianach sali i smukłych kolumnach. Yehr mimowolnie zadrżał. Atmosfera raptownie zgęstniała, jakby w powietrzu pojawiła się nieokreślona energia, zwiastująca wyraźną obecność obcej istoty. Działo się coś niezwykłego i niezrozumiałego, nawet generał zsunął się z tronu, kłaniając z szacunkiem i przestrachem. Łowca zrozumiał, że nadszedł czas działania. Musiał zaryzykować, póki nie było za późno. Błyskawicznie sięgnął do skrzynki, czując, jak ciepły dotyk kryształu dodaje mu pewności siebie. – Schowaj to, łowco. Pomiędzy nim a Hermiusem pojawiła się świetlista postać. Bił od niej blask tak mocny, że Magr przez chwilę był pewny, iż oślepł. Obraz postaci drżał i falował jak niestabilny holograficzny przekaz. Zjawa ubrana była w białe powłóczyste szaty, a jej twarz zasłaniał obszerny kaptur zsunięty luźno aż na brodę. – Jest bezużyteczny. Odłóż go do skrzynki, łowco. Magr spojrzał na trzymany w uniesionej wysoko dłoni kryształ. Klejnot lekko fosforyzował, jednak nie stało się z nim nic

211


Tomasz Duszyński

212

niezwykłego, nic co mogłoby przestraszyć Drakka czy świetlistego przybysza. – To nie ten chłopiec – wychrypiał cicho Magr. Spojrzał na klęczącego Ziemianina. Chłopak był wystraszony, ale patrzył hardo w jego oczy. Być może przypomniał sobie, kto jest powodem jego wszystkich nieszczęść. – A może to nie ten kryształ? – zapytała świetlista postać. Przesunęła się w stronę łowcy, którego nagle ogarnął przejmujący do szpiku kości chłód. Przybysz wydawał się wykutą w lodzie rzeźbą. Mógł być równie dobrze zjawą lub duchem, który ich nawiedził. Zatrzymał się tuż przed Magrem, wyciągnął długie palce w stronę łowcy i wyjął kryształ z jego dłoni. – Będzie bezpieczniejszy w naszych rękach... Powłóczysta szata zafalowała, gdy przybysz się odwrócił. Koniuszek świetlistego płaszcza dotknął policzka łowcy. Hatta wzdrygnął się, odczuwając to jak oparzenie. Czas uciekał. Z każdą chwilą jego sytuacja się pogarszała. Bezsilnie patrzył, jak zjawa umieszcza kryształ w polu siłowym. Musiał coś zrobić, najlepiej teraz. Na podjęcie walki nie miał najmniejszych szans, tym bardziej cienia nadziei na ucieczkę. W takich wypadkach najlepiej było grać na czas. – Mogę odnaleźć chłopaka... Wiem, gdzie go szukać... Zjawa przesunęła się w stronę Hermiusa. Generał z pośpiechem ustąpił jej miejsca na tronie. – Skąd pewność, że wciąż nam na nim zależy? – Jest wam potrzebny... bo inaczej... zniszczylibyście kryształ od razu... Jest dużym zagrożeniem, a jednak ryzykujecie... – Doskonale! – Postać rozsiadła się wygodniej, wydawała się dobrze bawić. – Dlaczego jednak mielibyśmy dać ci drugą szansę? – Wiem, gdzie jest chłopak... Zależy wam na czasie... Ja odnajdę go szybko. – Może wystarczy, że powiesz nam, gdzie jest... – Zjawa wychyliła się na tronie, jakby miała unieść się w powietrzu.


Tam i z powrotem

– I kogo po niego wyślesz? – zaskrzeczał Magr. – Drakka? Te pustogłowe maszyny? Hermius zareagował na obrazę błyskawicznie, ale zjawa była jeszcze szybsza. Wystarczył jeden ruch ręką, a generał opadł bezsilny na kolana. – Jest tylko jeden powód, który powstrzymuje was przed zniszczeniem kryształu... Ma to związek z chłopakiem, tym drugim Ziemianinem. – Magr cały czas uważnie obserwował reakcje siedzącej na tronie zjawy. Z każdym słowem upewniał się, że osiągnie swój cel, przy okazji ratując skórę. – Kryształ i chłopak razem to potężna broń. Nie sądzę jednak, żebyście chcieli ją wykorzystać. I tak lada chwila zapanujecie nad całą galaktyką. Wy chcecie zniszczyć artefakt, za wszelką cenę. Dopiero wtedy będziecie niezwyciężeni. Nikt i nic wam nie zagrozi, a panowanie Drakka będzie niepodzielne... Jest tylko jeden malutki szkopuł. Nie wiecie, jak rozwalić ten cholerny kryształ. Tak? Może to zrobić tylko on... jest waszym wrogiem i zarazem zbawcą... chłopiec z planety Ziemia... W sali rozległy się powolne, wystudiowane oklaski. Zjawa uderzała miarowo w dłonie. Łowca poczuł się jak na scenie w jakimś telewizyjnym show. Miał wrażenie, że wszystko co się tutaj działo było wyreżyserowane według scenariusza, którego nigdy nie pojmie. Postanowił jednak doskonale odegrać swoją rolę do końca. – Dostarczę go wam. Chociaż cena wzrosła... dajmy na to trzykrotnie? Co wy na to? ‹‹›› Tabo został wcielony do oddziału Bravo. Tados przejął dowodzenie właśnie nad tą jednostką. Chłopak cały czas pozostawał przy generale. Dostał nowy mundur i czerwony beret komandosów, o jakim marzył od dziecka. Teraz, patrząc w lustro, z trudem się rozpoznał. Ten beret zawsze był dla niego symbolem, a także wspomnieniem z dzieciństwa. Ojciec miał taki sam, choć z kilkoma gwiazdkami

213


Tomasz Duszyński

214

świadczącymi o randze. Noszenie go było powodem do dumy. Tabo, gdy widział czerwone berety w przekazach telewizyjnych, wiedział, że patrzy na miejsca konfliktów i wojen, jednak Turnici używali siły tylko w ostateczności. Większość misji miała status pokojowy, choć czasem brali udział w akcjach antyterrorystycznych. Dopiero gdy pojawili się Drakka, wszystko się zmieniło. Tabo przez cały czas poruszał się i działał jak we śnie. Nie wszystko był w stanie zrozumieć. W ciągu ostatniej godziny jego postrzeganie świata uległo zmianie. Obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni, a on sam czuł się jak na karuzeli, z której w każdej chwili mógł spaść. Był bardzo blisko Tadosa, słyszał wszystkie rozkazy i wiedział, co stanie się za godzinę. Bratobójcza walka, bitwa o stację kosmiczną. Słowa generała działały na niego hipnotycznie. Tados potrafił, grając na uczuciach, wykorzystać wszystkie lęki i obawy Tabo. Robił to nie jak prosty żołnierz, ale wyuczony do stosowania sztuczek psycholog-magik. Porywał za sobą tłumy, wszystkich Turnitów, którzy pełnili tutaj służbę. Co gorsza, jego argumenty trafiały do Tabo. Zgadzał się z nimi w głębi serca. Wiedział, że było w nich wiele racji, jednak gdy patrzył w lustro, opuszczał mimowolnie wzrok. Gdy pomyślał o tym, że za chwilę będzie walczył przeciw przyjaciołom, przeciw tym, których znał i cenił, czerwony beret przestawał być powodem dumy i chluby. Słowa Tadosa w takich chwilach traciły swą moc. Rzeczywistość stawała się przytłaczająca i mniej jednoznaczna, niż mogłoby się wydawać. – Kadecie! Tabo oprzytomniał, stanął na baczność przed generałem. – Czy w ostatnich dniach byliście w dowództwie? – Tak. – Chłopak zawahał się. Był w dowództwie podczas całej tej afery ze szpiegiem Drakka. Skąd generał mógł o tym wiedzieć? – Mam dla ciebie zadanie. Odwrócisz ich uwagę. Zaufali ci ostatnim razem, nie mają powodu, by nie zrobić tego ponownie. – Tak jest! – Tabo miał nadzieję, że generał i adiutanci nie usłyszeli drżenia w jego głosie. Czuł, że krew odpływa mu z twarzy.


Tam i z powrotem

– Znamy ich procedury – odezwał się jeden z dowódców. – Dwa punkty są zbyt silnie obsadzone. Trzymają ludzi w odwodzie. Możemy stracić tam zbyt dużo czasu podczas ataku. Tylko w wypadku zagrożenia stacji obsada zmniejszy się o połowę, więc takie zagrożenie im zapewnimy. – Powiesz komandorowi Tatriemu – włączył się Tados – że Drakka znów pojawili się w stacji. Dziesięć jednostek ukryło się w dokach na poziomie szóstym... Powtórz! – Dziesięć jednostek w dokach, na poziomie szóstym... – powtórzył jak automat Tabo. – Doskonale! Chłopak nie mógł oderwać wzroku od Tadosa. Komandor wydawał się nieludzki i kanciasty. Zielona naciągnięta skóra opinała łysą czaszkę i wystające kości policzkowe. Tabo tysiące razy wpatrywał się w postać z plakatu, jednak teraz coś nie dawało mu spokoju... coś budziło niepokój... – Spiesz się. Musisz tam dotrzeć o czasie – powiedział generał. Wstał, założył beret na głowę i odwrócił się tyłem do Tabo. – Najpierw jednak zdejmij mundur. – Adiutant wskazał pierś chłopaka. – Nie muszą wiedzieć, że zostałeś wcielony do komandosów. To mogłoby wzbudzić podejrzenia... Tabo drżącymi dłońmi ściągnął z głowy beret. O dziwo, gdy to zrobił, poczuł się lepiej, jakby materiał, z którego wykonano nakrycie głowy, przemieniał się w ołów. Chłopak zasalutował i wrócił do pokoju, w którym zostawił swoje ubranie. Kręciło mu się w głowie. Wciąż miał nadzieję, że to tylko sen. Zły sen, z którego zaraz się obudzi. ‹‹›› Maks otworzył oczy o świcie. Nie poruszył się, obawiając się, że odczuje ból. Teraz patrzył w niebo – różowe, kojące, bardzo przypominało niebo nad Bałtykiem. Gdzieś za klifem musiało wstawać

215


Tomasz Duszyński

216

Słońce, budził się nowy dzień. Barski z żalem pomyślał, że dla niego pewnie jeden z ostatnich. Spojrzał w stronę posłania Kahira. Było puste. Maks odczuł zarazem żal i ulgę. Gahr-feld jednak odszedł. Być może łatwiej było mu wyjść z namiotu w nocy, gdy Barski jeszcze spał. Tak chyba było lepiej dla nich obu. Westchnął głęboko. Nawalił na całej linii. Nie tylko nie wróci do domu do rodziców, ale nie uda mu się uratować Sylwka. – Obudziłeś się już? Nawet nie usłyszał, kiedy Kahir ponownie znalazł się w namiocie. Maks miał nadzieję, że się teraz nie rozklei, do oczu napłynęły mu łzy. Jednak ten poczciwy kot go nie zostawił. – Przyniosłem ci wodę i bulwy, które będziesz mógł jeść... Barski skinął głową, wiedział, co Kahir chce przez to powiedzieć. Postanowił ułatwić mu decyzję. – Może znajdziesz jakąś pomoc po drodze... – powiedział. – Na pewno! Mam takie przeczucie. Wdrapałem się na klif. Nie chcę ci robić złudnych nadziei, ale... wydaje mi się, że znajdę pomoc. – Już idź. Póki nie ma jeszcze upału. – Barski chciał wierzyć w słowa Gahr-felda. Ufał mu. Pewność siebie kota dodała odwagi i jemu. – Masz sześć ampułek... – Kahir wskazał podręczną apteczkę, położył ją przy ramieniu Maksa. – Używaj ich, gdy gorączka będzie wysoka. Pomogą ci... – Ja nie wiem... nie lubię zastrzyków. Kahir uśmiechnął się. Podniósł aplikator przypominający mały pistolecik. – Tylko przytknij go do ramienia. Resztę zrobi za ciebie to sprytne urządzenie. – Dobrze. – Maks popatrzył w oczy Kahira. Był w nich jakiś radosny ognik, który dodał mu otuchy. – Powodzenia... – Wrócę, Maks. Uratowałeś mi życie... u nas to wiele znaczy. Kahir zamruczał coś jeszcze na pożegnanie, a potem odwrócił się i wyszedł z namiotu. Maks patrzył za nim tak długo, aż kot znalazł się


Tam i z powrotem

zbyt daleko, żeby można było odróżnić go od skał i klifów. Dopiero wtedy zamknął oczy i znów zasnął. Ból przyszedł nagle. Poprzedził go niespokojny sen. Straszny koszmar, w którym nogę Barskiego zgniatano niczym w imadle. Potem wydało mu się, że rozszarpywały ją dziwne stworzenia przypominające wściekłe psy. Dopiero wtedy Maks otworzył oczy i ten potworny ból okazał się rzeczywistością. Było mu niedobrze, gdyby nie pusty żołądek, zapewne by zwymiotował. Kręciło mu się w głowie tak bardzo, że nie potrafił odszukać apteczki. Macał dłonią miejsce, w którym, jak pamiętał, zostawił ją Kahir, ale całe ciało, a zwłaszcza palce były tak odrętwiałe, że nie mógł ich nawet rozprostować. Poddał się. Znów zapadł w niespokojny stan przypominający ni to sen, ni to majaczenie na jawie. Kilka razy wydawało mu się, że ktoś podchodzi do namiotu. Ktoś lub coś. Słyszał nawet głuche pomruki, a raz zatrząsł się cały namiot. Barski jednak nie reagował, zobojętniał na wszystko, co działo się wokół niego. Czekał na coś, choć nie do końca nawet wiedział na co. Potem znów przyszły dziwne, bardzo realistyczne majaki. Barskiemu wydało się nagle, że został odnaleziony przez specjalną grupę poszukiwaczy. Do namiotu podeszło kilku policjantów i strażak, była nawet dyrektorka szkoły i znajomy listonosz. Na końcu wśród nich pojawili się też rodzice Barskiego. Podbiegli z uśmiechem do namiotu, w którym leżał Maks, ale gdy wydawało się, że już podniosą go z ziemi i wezmą w ramiona, wszyscy rozpłynęli się w powietrzu. Ból i majaki minęły w nocy. Barski ze zdziwieniem zauważył, że otacza go zmrok. Popatrzył w gwiazdy, na próżno szukając znajomego Księżyca albo chociaż którejś konstelacji. Na firmamencie pojawił się przez chwilę błysk, ale mogła to być spadająca gwiazda lub statek kosmiczny. Maks poczuł, że znów zaczyna trawić go gorączka. Po omacku poszukał apteczki i w końcu ją odnalazł. Okazało się, że zamroczony bólem szukał jej po złej stronie. Lekarstwo na szczęście przyniosło ulgę. Chłopak odzyskał na tyle siły, że napił się wody i zjadł trochę

217


Tomasz Duszyński

218

gorzkich w smaku, ale sycących korzonków. Był wdzięczny Gahr-feldowi, że pomyślał o tym przed wyruszeniem w nieznane. Cały dzień upłynął Maksowi na walce z gorączką i bólem. Kahirowi zapewne wcale nie było lżej wędrować kilometr za kilometrem w prażącym słońcu. Chłopak zastanawiał się, jak daleko zaszedł tego dnia kocur i czy rzeczywiście z klifu mógł dostrzec coś, co ich uratuje. Jeśli tak, musiał się spieszyć. Barski czuł, że z każdą godziną słabnie coraz bardziej. O świcie Maks był pewien, że zdarzył się cud. Nic go nie bolało, czuł się wypoczęty, a po gorączce nie było nawet śladu. To złudzenie trwało jednak krótko. Wystarczyło, że się poruszył, a ból wrócił. Potężniejszy niż do tej pory. Co gorsza, nie tylko stopa i łydka, ale cała lewa strona ciała zaczęła palić go paraliżującym żywym ogniem. – To koniec... – wyszeptał, walcząc z dreszczami. Próbował obrócić się na bok, ale to tylko pogorszyło sprawę. Było mu gorąco i zimno na przemian. Oddychał z coraz większym trudem. W pewnym momencie zaśmiał się głośno, ale ten jego śmiech zabrzmiał sztucznie i nienaturalnie. Sam nie wiedział, na co wcześniej liczył. Lepiej było przestać się łudzić. Kahir nie miał szans dotrzeć po pomoc. Sam pewnie zginie gdzieś na tym pustkowiu. Barskiego nic nie mogło uratować. Godziny mijały powoli, jedna za drugą. Maks zdawał sobie sprawę z upływającego czasu, niemal słyszał w głowie zegar odmierzający sekundy. Ten głuchy jednostajny dźwięk przeradzał się w pulsujący ból rozsadzający czaszkę. Znów przed oczami zawirowały plamy, nachodzące na siebie mroczki przypominały czarne motyle zwiastujące śmierć. Jeden z nich krążył daleko na linii horyzontu, w dole kanionu, z prawej strony klifu. Maks mrugnął raz, a potem drugi. Ciemna plama nie znikała, wręcz przeciwnie, stawała się coraz większa. Rosła, jakby ktoś pompował w nią powietrze. Chwilami zatrzymywała się, obracała wokół swej osi, co Barski widział wyraźnie mimo dzielącej ich odległości, a potem znów podejmowała swoją powolną wędrówkę. Jakiś czas później nad kanionem pojawiły się inne punkty, dwa


Tam i z powrotem

z nich przeleciały nad Barskim, kierując się dalej na północ, inne dołączyły do plamy, którą Maks obserwował wcześniej. Ktoś się zbliżał. Szedł tropem Maksa i Kahira. Chłopak był jeszcze na tyle przytomny, żeby trzeźwo myśleć. Mogły być tylko dwie możliwości. Albo byli to Drakka i Yehr Magr szukający Barskiego, albo statki Kahirów szukające swojego Gahr-felda. Maks postanowił czekać. Zarówno w pierwszym, jak i drugim przypadku lepiej było zostać w namiocie. Chronił go doskonale przed Drakka, a Gahr-feld, tego Maks był pewny, jeśli statki jego ludzi go odnajdą, na pewno po niego wróci. Kilkanaście minut później plamy na horyzoncie były już na tyle wyraźne, że Barski dostrzegł ogromny pojazd unoszący się kilkanaście metrów nad ziemią i krążące nad nim niczym sępy dwie mniejsze jednostki. Stało sie jasne, że przybysze przeczesywali kanion metr po metrze. Zapewne wiedzieli, że w ciągu dwóch dni rozbitkowie nie byli w stanie pokonać dużej odległości. Co najwyżej mogli próbować się gdzieś ukryć. Statek zbliżył się na kilometr, może dwa do namiotu Barskiego. Kadłub co kilkanaście sekund rozbłyskał niebieskawym światłem, które falą rozchodziło się w stronę ścian kanionu. Wyglądało to tak, jakby ktoś przeczesywał teren reflektorami. Zwinne samoloty asystujące olbrzymowi przeleciały już kilka razy nad chłopcem. Raz bardzo nisko, zaledwie kilka metrów nad ziemią. Teraz nawet Maks nie mógł mieć wątpliwości, z kim ma do czynienia. Niebieska fala uderzyła niespodziewanie, na kilka sekund zamarła, jakby starała się dokładnie przeniknąć wszystko, co napotkała na swojej drodze, a potem znikła. Chłopak nie poruszył się, wstrzymał oddech. Patrzył na to nie ze strachem, a z fascynacją podobną do tej, kiedy po raz pierwszy zobaczył podobne zjawisko podczas kserowania, a może skanowania dokumentów. Maks przyłapał się na tym, że czeka na kolejną falę, która przeszyje jego oraz namiot i powędruje w stronę klifu. Nic takiego jednak się nie stało. Na namiot padł cień i nagle zrobiło się bardzo cicho.

219


Tomasz Duszyński

220

Maks spojrzał w górę. Statek od spodu wyglądał jak prawdziwa oceaniczna meduza. Pod potężną czaszą poruszały się giętkie, ruchliwe ramiona. Przypominały parzydełka, ale zakończone były szczypcami i szklanymi fosforyzującymi bańkami. To właśnie z nich co kilkanaście sekund wydobywały się promienie przekształcające się w tę dziwną energetyczną falę. Chłopak nie mógł oderwać wzroku od tego spektaklu. Pojazd obniżał się, jakby miał zamiar wylądować wprost na namiocie. Barski w innym wypadku pewnie by się wystraszył, ale teraz nie miał nawet siły się poruszyć. Statek zawisł dokładnie nad nim. Pilot jakby się zawahał lub na coś czekał. Być może, to przyszło Maksowi do głowy dopiero teraz, próbowano wykurzyć go z kryjówki. Jeśli tak, domyślali się, że gdzieś tu jest. Pojazd obrócił się wokół osi, wolno, raz i drugi. Potem przesunął się w bok i osiadł na ziemi kilkaset metrów od namiotu Maksa. Był gigantyczny, lśnił metalicznym blaskiem, a jego kadłub wydawał się falować, jakby był wykonany z płynnego żelaza albo rtęci. Ziemia zadrżała, gdy trzy masywne podpory wbiły się w podłoże. Z podbrzusza kolosa wysunęła się platforma, a gdy dotknęła ziemi, pojawił się na niej wysoki odziany w płaszcz mężczyzna. Towarzyszące mu androidy na jeden ruch jego ręki rozpierzchły się po terenie, szukając tropu, niczym psy gończe. Yehr Magr. To był on, Maks był tego pewny. Łowca zeskoczył na ziemię, wzbijając w powietrze chmury pyłu. Zatrzymał się, patrząc pod słońce i spokojnie lustrując teren. Wyglądało na to, że doskonale wiedział, iż Maks tu jest, a odnalezienie go to tylko kwestia czasu. W końcu Magr zrobił pierwszy, a potem drugi krok. Kierował się wprost na namiot. Szedł wolno, ale zdecydowanie, chwilami patrząc w ziemię, chwilami przed siebie. Barski widział jego oczy osadzone po bokach wystającego dzioba. Były ciemne i nieruchome, wydawały się przeszywać niczym rentgen nie tylko osłonę, ale i samego Maksa. Barski zastanawiał się, co zrobić. Choć co tak naprawdę mógł? W tej chwili niewiele od niego zależało. Nie miał szans ani na ucieczkę, ani na wezwanie pomocy. Wiedział, że za chwilę wpadnie w ręce


Tam i z powrotem

Drakka. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, żeby domyślić się, co z nim zrobią. Było mu smutno i przykro – nie tyle ze względu na siebie, ile z powodu świadomości, że zawiódł. Jak zwykle, przez swoją głupotę. Przyjaciele ostrzegali go, że decyzja może być brzemienna w skutki. Cóż, mieli rację. Zaryzykował. Być może była to wina jego charakteru, trudnego charakteru, z którym sam nie potrafił sobie poradzić. Czasem był narwany i robił coś, zanim pomyślał. Młody wiek nie był dla niego usprawiedliwieniem. Powinien wiedzieć, że jeśli chce się podejmować dorosłe decyzje w życiu, to powinno się za nie odpowiadać jak dorosły. Maks próbował bezsensownie rozwiązać wszystkie sprawy na własną rękę. A przecież nie był do tego przygotowany. Tak naprawdę był żółtodziobem, który porywał się z motyką na słońce. Łowca zmierzał jak po sznurku w stronę Barskiego. Jeśli nawet nie wiedział, że chłopak tu się ukrywa, to za chwilę potknie się o niewidzialną barierę albo wbije ten wystający dziób wprost w kopułę. Maks zacisnął zęby. Dlaczego ma brać wszystko na siebie? W końcu nie jego wina, że został wplątany w te wydarzenia. Sam się o to nie prosił! Nie planował porwania, wojny Federacji z tymi głupimi androidami, kryształów mocy i całych tych dziadowskich gwiezdnych wojen. Niech się wszyscy od niego odczepią! W namiocie zrobiło się gorąco jak w piekarniku. Maks zaczął widzieć wszystko niewyraźnie. Otarł pot z rozpalonego czoła, ale to nie pomogło. Było mu słabo, pomyślał jednak, że teraz przyjąłby z ulgą omdlenie. Byłoby to najlepsze, co mogło się mu przytrafić. Yehr Magr zrzucił płaszcz. Barski nie wiedział, czy to wytwór jego wyobraźni, czy zwykłe przywidzenie, ale za plecami łowcy rozwinęły się potężne skrzydła. Te skrzydła rozbawiły Barskiego; wyglądały jak ortalion rozciągnięty na lichym stelażu. Były nienaturalne i pojawiły się tak nieoczekiwanie, że Maks zaśmiał się głupkowato. Ta scena wyglądała komicznie, zwłaszcza gdy łowca zaczął nimi poruszać jak wachlarzem. W powietrzu uniósł się pył. Początkowo były to delikatne obłoczki, układające się w spirale pod wpływem wirujących podmuchów,

221


Tomasz Duszyński

222

ale już po chwili rozpętała się mała piaskowa burza. Po co on to robi, pomyślał Maks. Może mu gorąco i się wachluje? Znów się roześmiał i zaraz tego pożałował. Łowca, jakby czekał na ten sygnał. Ruszył szybciej w stronę namiotu, nie przestając poruszać skrzydłami. Barski już wiedział, co zamierza jego przeciwnik. Unoszący się w powietrzu kurz zaczął powoli opadać. Dotarł nawet do Maksa. Powoli cieniutka warstewka pyłu zaczęła pokrywać niewidzialną dotąd powłokę namiotu. – Jesteś tu... wiem o tym! Magr wyskrzeczał to jak ptak, który z trudem nauczył się mówić. Odchylił głowę do tyłu i rozwarł szeroko dziób, wydając tak donośny i zgrzytliwy dźwięk, że Barskiemu przebiegły dreszcze po plecach. A więc to już, za chwilę skończy się jego przygoda. Magr odda go Drakka, a ci... Powietrze przeszył świst. Ułamek sekundy później powtórzył się, a potem nastąpił wybuch. Potężny, gdzieś wysoko nad kanionem. Barski zauważył, że Yehr Magr odwraca się i patrzy w górę na swój statek. Chłopak spojrzał także. Na kadłubie pojawiły się dwa pióropusze ognia, jeden tuż obok drugiego. Kilka chwil później dołączyły do nich kolejne. Smugi białego dymu nadciągały od strony klifu, wyglądały jak nić pajęczyny utkanej przez zmyślnego pająka. Maks dostrzegł żółte ruchliwe punkty, podobne do pszczół. Kilka mniejszych i większych jednostek zbliżało się do nieruchomego pojazdu łowcy, inne toczyły walkę z eskortą myśliwców Drakka. Magr znów zaskrzeczał przeraźliwie głośno. Androidy przybiegły do niego, błyskawicznie ustawiając się w półkolu. Statek łowcy w tym czasie odpowiedział ogniem z ciężkich, potężnych dział umieszczonych po bokach kadłuba, pokrywając siecią promieni całe niebo. Ponad Maksem znów przeleciały myśliwce. Zalśniły niczym roztopione złoto. Kilka z nich, wydawało się tylko na ułamek sekundy, dotknęło ziemi, jednak przy okazji zrzuciły uzbrojony po zęby desant. Żołnierze działali szybko i sprawnie. Naparli na Drakka, używając broni ręcznej. Promienie laserów skrzyżowały się. Androidy


Tam i z powrotem

błyskawicznie straciły kilku żołnierzy, jednak po pierwszym zaskoczeniu szybko nawiązały walkę. Barski odszukał wzrokiem łowcę. Yehr Magr stał nieruchomo, patrząc w jego stronę. Wokół niego rozgorzała prawdziwa bitwa, ale wydawał się nie zwracać na to uwagi. Na pewno wiedział już, gdzie jest chłopiec. Warstwa pyłu pokrywała namiot grubym nalotem; musiał wyglądać jak kopczyk usypany przez kreta mutanta. Uciec, odczołgać się albo chociaż dać znać tym, którzy przyszli mu z odsieczą, gdzie jest. Takie myśli krążyły teraz po głowie Barskiego. Chciał działać, zrobić cokolwiek, ale z przerażeniem stwierdził, że nie może się ruszyć. Od pasa w dół nie czuł kompletnie nic oprócz bezwładnego ciężaru obu nóg. Działanie trucizny musiało wchodzić w decydującą fazę. Maksowi pozostało tylko czekać bezradnie na rozwój wypadków. – Unieszkodliwić pole ochronne! – wydał polecenie Magr. Jeden z androidów wyciągnął przed siebie lśniące pudełko. Przesunął nim z lewa na prawo. Barski usłyszał, że pudełeczko, które leżało tuż przy nim na środku namiotu wydało dziwny piszczący odgłos. Łowca skoczył w tym samym momencie w stronę namiotu. Kilku Drakka automatycznie podążyło za nim. Dwa susy wystarczyły, żeby Magr znalazł się tuż przy chłopcu. Szpony drapieżnika opadły, rozdzierając z trzaskiem niewidzialny materiał. Huk wybuchów, dotąd tłumiony przez ścianki namiotu, naparł na Maksa z taką mocą, że zabolały go bębenki w uszach. Ziemią znów wstrząsnął potężny wybuch, od którego zachwiał się nawet łowca. Gorący podmuch wdarł się do namiotu. Maks odczuł to jak dotknięcie rozpalonego żelaza. Ścianki namiotu nadęły się, a potem z sykiem rozpadły, całkowicie odsłaniając Barskiego. Chłopak w jednym momencie znalazł się w samym środku bitwy. Żołnierze ścierali się w walce na śmierć i życie. Złote pancerze nacierających były już osmolone i okopcone od walki. Androidy odpowiadały ciągłym ogniem i wciąż nie widać było, żeby jedna ze stron uzyskała przewagę. – Mam cię!

223


Tomasz Duszyński

224

Ramię Barskiego przeszył ostry ból, gdy szpony Magra wbiły się w jego bark. Łowca zaczął ciągnąć go po ziemi w stronę statku. Świat w oczach chłopaka zawirował, jakby ktoś posadził go na chybotliwej karuzeli. – Wszystkie siły na lewą flankę! Barski poznał ten głos mimo zgiełku. Żołnierze natarli w ich kierunku. Szpaler Drakka przerzedził się momentalnie. Na czele oddziału biegł niski osobnik z wydatnym brzuszkiem. Stojący najbliżej android zachwiał się i upadł, potrącając łowcę. Barski poczuł, że nacisk szponów słabnie. Yehr Magr stracił równowagę i przewrócił się. Musiał jednocześnie odpowiadać ogniem na napierających przeciwników. Dla Maksa cała walka toczyła się w zupełnie innym, nieokreślonym wymiarze. Gigantyczni Drakka uwijali się nad jego głową jak w ukropie, a w kilka sekund później wśród nich pojawili się niscy i bardzo zwinni żołnierze w złotych kombinezonach. Maks znów poczuł, że ktoś go podnosi. Zobaczył za przesłoną hełmu znajomą twarz z gigantycznymi wąsami i zielonymi oczami. Kilku innych żołnierzy otoczyło ich i wszyscy zaczęli cofać się w stronę statku, który wylądował w mgnieniu oka obok nich. Pojazd uniósł się wśród eksplozji pocisków, które teraz obrały go sobie za cel. Maks poczuł, jak kadłub się trzęsie, a silnik wyje z ogromnego wysiłku, próbując opuścić pole bitwy. W tym samym momencie chłopca znów zalała fala gorąca, wiedział, że zaraz straci przytomność. – Mówiłem, że po ciebie wrócę, Maks! Kahir zawsze dotrzymuje słowa! Barski chciał coś odpowiedzieć, ale nie mógł. Nie potrafił nawet poruszyć ustami. Miał wrażenie, że zapada się w sobie, już nie czuł gorączki i bólu. Wręcz przeciwnie, poczuł coś, co można byłoby określić błogością, jakby miał zapaść w długi i spokojny sen. – Co z tobą, Maks?! – Gahr-feld zrzucił hełm i ukląkł przy głowie Barskiego. – Musisz się trzymać! Nie poddawaj się, Maks! Barski bardzo chciał posłuchać, ale to dziwne uczucie było od niego silniejsze. Przecież potrzebował odpoczynku, jak mógł z tym walczyć?


Tam i z powrotem

Przed oczami zawirowały znajome plamy; planety i księżyce, a potem wszystko zlało się w jedną ciemną masę. Masę, która wciągnęła go do środka i od której nie potrafił się uwolnić. Zdziwił się, że umieranie nie wygląda jak w telewizji. Przed oczami nie przewinął mu się film z dorobkiem lat, które przeżył. Uczepiła się go tylko jedna myśl, dlaczego przez całe życie ma takiego wielkiego pecha?

225


Tomasz Duszyński

Kahirowie

226

Tabo biegł korytarzem poziomu drugiego w stronę siedziby dowództwa. Serce waliło mu jak młotem, wydawało się, że zaraz wybije dziurę w piersi i upadnie pod nogi. Nie był zmęczony biegiem, do wysiłku fizycznego był stworzony, jak każdy Turnita. Przytłaczały go myśli, był wewnętrznie rozdarty niczym kadłub myśliwca po trafieniu laserem. Powtarzał w myślach zadanie, jakie mu wyznaczono. Ma powiedzieć komandorowi Tatriemu o ataku dywersantów Drakka. Miał więc skłamać, a kłamstwo było niehonorowe, brzydził się nim. Rodzice uczyli go od dziecka, dawali przykład, jak postępować i jak żyć. Takiej sytuacji jednak nie przewidzieli i nie przygotowali go na nią. Co miał teraz zrobić? Słowa Tadosa były przekonujące do bólu. Tabo nienawidził Drakka, miał wielu przyjaciół, którzy stracili całe rodziny, gdy bezwzględne androidy obracały w perzynę ich planety. Widział mieszkańców Federacji, którzy opuszczali domy, uciekali coraz dalej i dalej i tak naprawdę nigdy i nigdzie nie mogli czuć się bezpiecznie. Znał też samą Federację. Radę Starszych, która działała powoli i nieudolnie. Federację, która nie potrafiła poradzić sobie z zagrożeniem. Wydawała się głucha na ludzkie nieszczęście i zupełnie ślepa. Jeśli to była jedyna szansa na pokonanie Drakka, być może było warto? Skłamać dla dobra innych? Postąpić niehonorowo dla większego celu? – Tabo! Chłopak potknął się na dźwięk tego głosu. Oparł się o ścianę i bardzo wolno odwrócił w stronę Aaronii. – Widziałam cię... z nimi... – Aaronia patrzyła mu prosto w oczy, wydawała się przestraszona – Ja... chciałam wrócić i cię przeprosić, ale poszedłeś z tymi komandosami. Zabrali cię. – Poszedłem z własnej woli.


Tam i z powrotem

Tabo ledwo rozpoznał swój głos. Oschły, zimny i odpychający. – Ja coś wyczułam, ale nie wiem do końca... coś złego się dzieje. Tabo, czuję, że toczysz walkę w sobie, we wnętrzu. Czuję konflikt... – Śpieszę się. Wszystko jest w porządku. – Tabo spojrzał na nią obojętnie. Jednak miał wrażenie, że drżąc jak osika, daje jej zupełnie inny sygnał. – Tabo, proszę cię... mogę ci pomóc. Czekałam... nie wiedziałam, co robić. Nie wyczułam zagrożenia twojego życia, rzeczywiście byłeś u nich z własnej woli... Turnita popatrzył pod nogi. Był z własnej woli. Pewnie, że tak, zawsze chciał dołączyć do komandosów. Zawsze chciał być bohaterem, ale czy za wszelką cenę? – Więc wiesz, że wszystko jest dobrze, odejdź Aaronio... wracaj do koszar. – Nie mogę. Wiesz, że nie mogę. Wyczuwam coś jeszcze... – Skończ z tym! – Tabo krzyknął tak głośno, że dziewczyna skuliła się w sobie i osłoniła głowę ręką, jakby bała się, że ją uderzy. Tabo czuł, że krew odpływa mu z twarzy. On naprawdę chciał uderzyć Aaronię, swoją najlepszą przyjaciółkę. Powstrzymała go tylko jej reakcja. Co się z nim działo? – Proszę cię, odejdź – powtórzył cicho. – Ja nie mam wyboru. Zrobiłabyś to samo na moim miejscu... – Powiedz mi o co chodzi, proszę. – W oczach Aaronii pojawiły się łzy. Widać było, że walczy z nimi ze wszystkich sił. – Federacja rozsypuje się. Już nie ma nadziei. – Myśli Tabo były w strzępach; z trudem zbierał je do kupy. – Nie ma komu stawiać oporu... – Wciąż walczymy, jest jeszcze szansa. Federacja... – Federacja? – warknął Tabo. – A co, jeśli Federacja nie pozwala wygrywać wojen i dąży do zguby wszystkich? O wojnie decydują teraz politycy! Nie ma czasu na debaty, spotkania i radzenie. Musimy być zdecydowani i konsekwentni. Tylko silną ręką pokonamy Drakka... – Co ty mówisz? Nie poznaję cię...

227


Tomasz Duszyński

228

Aaronia wyglądała na przerażoną. Tabo zawahał się. On sam wypowiadał słowa, nie znając ich znaczenia. Po prostu wychodziły z ust, jakby nie należały do niego. Miał wrażenie, że ktoś wyrył mu je w mózgu i w pamięci. – Tabo, oni coś z tobą zrobili. Nie potrafię tego określić, ale... – Tados! Chłopak poczuł, że jest mu słabo. Usiadł na podłodze, na zimnych stalowych płytach. Wrócił pamięcią do spotkania z generałem. Mężczyzna siedział przy biurku, zdjął beret. Zielona naciągnięta skóra opinała jego łysą czaszkę. – Blizna! Tabo złapał się za głowę. Pamiętał, co mówił jego ojciec. Bitwa na Elbanie. Generał Tados został ranny w głowę. Od czasu wypadku z boku czaszki miał bliznę w kształcie półksiężyca. Na plakacie, który miał nad łóżkiem, blizna była doskonale widoczna. A ten generał, którego dzisiaj spotkał, nie miał nawet śladu po ranie. Turnici nie robią sobie operacji plastycznych, więc trudno było przypuszczać, żeby zrobił sobie taką komandos, prawdziwy wiarus. – Aaronio, tu dzieje się coś niedobrego. Dowódca Turnitów, Tados chce przejąć bazę. Obawiam się, że... – On nie był Turnitą... tego jestem pewna. – Nie. – Tabo z trudem przełknął ślinę, patrząc na dziewczynę. – To musi być sobowtór, może cyborg. Tados... to szpieg Drakka... ‹‹›› – Otworzył oczy! Usłyszał to, zanim dotarł do niego obraz. Z mgły wyłoniły się dziwne zaokrąglone kontury, wzory i koronki. Pod sufitem unosili się ludzie odziani w powłóczyste szaty. Bardzo owłosieni ludzie... może prehistoryczni? Barski nie mógł wyjść z podziwu. Tak musiało wyglądać niebo, więc zapewne był w niebie. Chmury, błękit rozjaśniony tęczą przenikają-


Tam i z powrotem

cych się wzajemnie barw. Tylko te dziwne włochate postaci. Wystarczy przecież użyć żyletki, jeśli ma się z tym problem, Mach 3, albo tę z pięcioma ostrzami, jak jej tam? Gilette. – Słyszysz nas? Nie mógł przestać wpatrywać się w tych dziwnych ludzi. Jeden z nich na pewno do niego mówił, ale dlaczego żaden nie otwierał ust? Telepatia! Barski uśmiechnął się, był dumny ze swojej przenikliwości. W niebie nie trzeba słów, przecież to takie proste. – Może jest głodny? Ten głos był delikatny i miły, lekko wibrujący, jakby ktoś niespiesznie mruczał słowa. Barski postanowił spróbować tej telepatii. Pomyślał pełne uprzejmości zdanie, o tym, że umiera z głodu... tutaj oczywiście pomyślał, że to tylko żart, bo w niebie przecież się nie umiera... a potem poprosił o coś do jedzenia, cokolwiek, najlepiej mięso... oczywiście, jeśli można w niebie jeść mięso... w końcu mięso to zwierzęta... zmienił więc szybko w myślach pożywienie na mannę. Słyszał coś o mannie z nieba i to mu się wydało bardziej właściwe. – To zapytaj go, czy jest głodny – powtórzył ten sam głos. Maks zwątpił. Być może telepatii trzeba się najpierw nauczyć, skoro nikt nie usłyszał, co w myślach chciał powiedzieć. Może i lepiej, bo już na początku popełniał gafę za gafą. – Ale z nim chyba nie wszystko w porządku? – Ten głos należał do dziecka. – Ma wytrzeszcz i wciąż się gapi w sufit! Barski zmarszczył brwi. – Lekarz powiedział, że jest już zdrowy... – W tym, dziwnie znajomym, głosie pojawiło się jednak wahanie. Maks usiadł na łóżku. Zrobił to zbyt gwałtownie i zakręciło mu się w głowie. Wciąż otaczały go pokryte futrem postaci, jednak zdecydowanie z tego świata. Co więcej, jedną z nich znał bardzo dobrze. – Gahr-feld! – krzyknął tak głośno, że zaraz się skrzywił, bo w głowie zadudniła mu bateria armat. – Maks! Przeżyłeś i jednak nie jesteś żywym warzywem!

229


Tomasz Duszyński

230

– Warzywem? – zdziwił się Maks. Odgarnął pierzynę i wyskoczył z łóżka na posadzkę. – Mamo! On jest goły! Barski skulił się i spojrzał w dół. Nie był goły. Miał na sobie jakąś piżamę. – Synku, on po prostu nie ma futra... – Golas – powtórzył mniejszy osobnik, wskazując pazurem Barskiego. – To nie golas, sierściuchu. Po prostu nie ma futra! Czego cię uczą w szkole! – oburzył się Gahr-feld. – Nie mów do niego sierściuchu, bo jako twoja siostra... – Spokój! – zagrzmiała kocica wyglądająca na najstarszą wśród zebranych. Zapewne była matką zgromadzonego przy łóżku towarzystwa. – Rodzinie królewskiej nie przystoi takie zachowanie! Wstyd wobec gościa! – Przepraszam mamo, ale to on zaczął. – Młody kocur wydawał się obużony.. – To jest właśnie Maks z planety Ziemia. – Gahr-feld z trudem odzyskał rezon. Wyglądało na to, że trochę wystraszył się matki. – Witaj Maksiezplanetyziemia, nazywam się Diana – powiedziała siostra Gahr-felda. – Miło nam cię poznać, przyjacielu naszego syna. – Matka skinęła dostojnie głową. – Czołem! – wrzasnął mniejszy kot. – Dzień dobry. – Barski odzyskał głos dopiero po chwili. – Jestem Maks. Wystarczy Maks. – Powiedzcie Maksowi do zobaczenia. – Matka Gahr-felda uśmiechnęła się i delikatnie popchnęła córkę i najmłodszego syna w kierunku drzwi. – A teraz zostawmy chłopców samych. Na pewno mają sobie wiele do powiedzenia. Barski z zaciekawieniem patrzył, jak goście wychodzą z pokoju. Siostra Gahr-felda wyszła z dumie podniesionym czołem, matka, pełna gracji poruszała się jak prawdziwa dystyngowana kocica, a naj-


Tam i z powrotem

młodszy, choć wyglądało na to, że taki obrót sprawy zupełnie nie jest mu na rękę, wymaszerował z pokoju niczym zawodowy żołnierz. – Mam nieco zwariowaną rodzinkę, pewnie zauważyłeś – zaśmiał się Gahr-feld, gdy zostali sami. – Skąd ja to znam. – Barski uśmiechnął się, ale po chwili się zreflektował. – To znaczy, są spoko. Masz bardzo fajną mamę... – Nie denerwuj się, chłopie! – Kahir uderzył Maksa w plecy, jakby już zupełnie zapomniał o jego chorobie. – Żyjemy! Udało się nam... – Udało. – Maks wreszcie autentycznie się ucieszył. Spojrzał w oczy Gahr-felda. Były równie zielone i błyszczące jak jego matki. – Dziękuję, że po mnie wróciłeś... – Ty też byś tak zrobił na moim miejscu – odpowiedział poważnie Kahir. – Usiądź. Musisz jeszcze odzyskać siły. To ukąszenie było bardzo groźne. – No, tak. – Maks posłuchał. Usiadł na łóżku, a Gahr-feld umościł się na fotelu naprzeciwko. – Została blizna... ale prawdziwy mężczyzna może ją nosić z dumą... Barski z obawą uniósł nogawkę piżamy. Rzeczywiście, ciemnoczerwona pręga przecinała poprzecznie jego łydkę. Na szczęście nawet nie zabolała, gdy delikatnie ją dotknął. – Jak długo... – Leżałeś nieprzytomny? – domyślił się Gahr-feld. – Dwie noce i dzień. – Dwie noce... – Maks miał wrażenie, że minęły wieki od wydarzeń, które miały miejsce niecałe dwa dni temu. Wszystko pamiętał jak przez mgłę. – Co z łowcą i Drakka? – Uciekli, Drakka dali drapaka. – Kot mówił to z wyraźną dumą. – Nie dali rady Kahirom. – Oni będą mnie szukać. – Barski uświadomił to sobie w tej samej chwili. Ta myśl wyrwała go ze stanu błogości i sprowadziła na ziemię. Próbował podnieść się z łóżka, szukając jednocześnie wzrokiem ubrania. – Nie mogę tu zostać. Narażę was na niebezpieczeństwo...

231


Tomasz Duszyński

232

– Nie ma mowy, żebyśmy cię puścili. – Gahr-feld przytrzymał go w miejscu. – Jesteś gościem w tym domu. Poza tym planeta jest pilnie strzeżona. Drakka nie mają szans się tu dostać... – Nie rozumiesz. – Barski wiedział, że musi wszystko powiedzieć Kahirom. Musi być uczciwy wobec nich, bo nawet nie zdawali sobie sprawy z powagi zagrożenia. – Oni będą mnie szukać za wszelką cenę. Przylecą tutaj... – Pomyślimy, co zrobić. – Gahr-feld spojrzał na Ziemianina z jeszcze większym zainteresowaniem. Nie wyglądało na to, żeby się przestraszył. – Kilka dni nie zmieni naszej sytuacji. Odpoczniesz i nabierzesz sił. – Ale... – Powiedziałem! Zdania nie zmienię! – Przerwał mu władczym tonem Gahr-feld. Maks musiał się uśmiechnąć. Ten kocur rzeczywiście nawykł do wydawania rozkazów. W sumie nie było czemu się dziwić, w końcu pochodził z królewskiego rodu. – Dobrze, ale obiecaj, że mnie wysłuchasz – powiedział. Ufał Kahirom. Zresztą w tej chwili tylko im mógł powierzyć swój sekret. Być może byli w stanie mu pomóc. – Wstań i ubierz się. – Gahr-feld zniżył głos do szeptu. – Tu ściany rzeczywiście mają uszy. Barski posłusznie wykonał polecenie i o nic nie zapytał. – Zobaczysz, spodoba ci się tutaj. – Kahir wstał z fotela i przeciągnął się, aż zaskrzypiały mu wszystkie kości. – Pokażę ci pałac, stadninę... postrzelamy trochę do lotek... Gahr-feld po cichutku, na samych opuszkach łap okrążył łóżko i pokój. – A dzisiaj na kolacji poznasz wszystkich... nudnych dostojników. – Kahir nacisnął klamkę, błyskawicznie otworzył drzwi i chwycił za ucho małego kudłatego osobnika. – Ałaaaa! Mrauuuu – pisnął młodszy brat Gahr-felda, krzywiąc się z bólu. To on podsłuchiwał pod drzwiami. – Czekaj! Powiem matce – powiedział Gahr-feld.


Tam i z powrotem

– Skarżypyta! – jęknął kocur. – To właśnie mój brat, File-mou. Nigdy nie nauczy się szacunku dla starszych! – Filemon? – powtórzył Barski. Wydawało mu się, że się przesłyszał. Nie mógł powstrzymać śmiechu, na jego drodze pojawił się kolejny kot z bajkowej galerii. – File-mou, głuchelcu! – Futrzak okręcił się wokół łapy starszego brata, zrobił salto do tyłu i kilkoma susami uciekł z pokoju. – Mały spryciarz – powiedział z uznaniem Maks. – Byłem taki jak on, jeszcze... kilka lat temu? Mały jest komputerowym geniuszem, ale trudno mi w to czasem uwierzyć. Gdy wchodzę do jego pokoju, to tłucze tylko strzelanki i strategie. – Gahr-feld pokręcił głową z uśmiechem. Widać mimo wszystkich psot młodszego brata bardzo go lubił. – Kahirowie szybko dorastają, za kilka miesięcy go nie poznasz. – Myślę, że powinienem już wstać i się ubrać... – zauważył Barski. Gahr-feld spojrzał na niego uważnie. – Dobrze – powiedział w końcu. Podszedł do szafy stojącej w rogu pokoju i otworzył ją. – Nasz krawiec przygotował coś dla ciebie, wkładaj... Maks uśmiechnął się. Znów wyskoczył z łóżka i błyskawicznie założył ciuchy. – Dobrze wyglądasz w nowym wdzianku, brachu. Maks popatrzył w dół na jasne płócienne spodnie, były bardzo wygodne. Miał na sobie jeszcze koszulę i dziwną marynarkę tego samego koloru z wieloma kieszeniami. – Tam jest lustro, jeśli chcesz zobaczyć. – Kahir wskazał pazurem ścianę za plecami Barskiego. Maks obrócił się. W pierwszej chwili nie poznał osobnika, który pojawił się w zwierciadle. Patrzył na niego dziwny chłopiec z wielkimi orzechowymi oczami. Rysy mu się wyostrzyły, cera nabrała zdrowego wyglądu, nawet krótkie zmierzwione włosy nadawały mu jakiś dziki, ale ciekawy wyraz.

233


Tomasz Duszyński

234

– To niemożliwe... Przecież... Zastanowił się, jak bardzo człowiek może się zmienić w tak krótkim czasie. Ile upłynęło? Może tydzień od porwania? Maks próbował policzyć wszystkie dni od opuszczenia Ziemi. Nie był w stanie tego zrobić, za każdym razem tracił rachubę. – Już się tak nie przeglądaj, Maks. Za chwilę rozpocznie się uroczysta kolacja, na twoją cześć. – Na moją cześć? – Barski z trudem oderwał wzrok od swojego nowego wizerunku. – Bez przesady. – To nasza tradycja. Chyba nie odmówisz? – No, jeśli to tradycja. – Barski uśmiechnął się łobuzersko. – W sumie jestem głodny jak wilk! Mam nadzieję, że nie przyniosę ci wstydu. – Wstydu? Coś ty. Nawet nie wiesz, że po raz kolejny uratowałeś mi skórę. – Jak to? – Wiesz – Gahr-feld uśmiechnął się szeroko, odsłaniając znów potężną baterię ostrych kłów – ta moja wyprawa z wujem to nie do końca legalna była. Matka nic nie wiedziała... – Acha... – Maks domyślił się dalszej części. – No... I w sumie to, że tu jesteś, cała ta historia, którą matce opowiedziałem... – Nie dostałeś w skórę? Dzięki mnie? – domyślił się Barski. – Dokładnie! – Kahir zamruczał z zadowoleniem. – Trochę zmyła mi głowę, ale to jeszcze ujdzie. Maks uśmiechnął się. Gahr-feld, mimo że tak bardzo się różnili, zachowywał się jak jego najlepsi kumple z klasy. Rozumieli się bez słów, mieli podobne poczucie humoru i zainteresowania. Tu Barski zwątpił. Pomyślał o kolacji. Za chwilę wspólne cechy mogły się skończyć, zwłaszcza jeśli chodziło o sprawy kulinarne. Zastanawiał się, czym mogą go uraczyć koty na tej całej uroczystości. – To idziemy? – Idziemy. – Chłopak z trudem przełknął ślinę. Uśmiechnął się, ale tak naprawdę momentalnie odechciało mu się jeść.


Tam i z powrotem

‹‹›› – Co teraz? – Tabo czuł, że blednie jak ściana, nie był w stanie podjąć jakiejkolwiek decyzji. – Ostrzeżmy komandora Tatriego. – Aaronia potrząsnęła nim jeszcze raz, jakby próbowała przywrócić mu przytomność. – Może on powstrzyma Turnitów. Nie możemy dopuścić do bratobójczej walki. – Dobrze. – Tabo powiedział to bez przekonania. Wiedział, że jeśli teraz ostrzeże Federację, zaryzykuje życie wszystkich Turnitów na tej stacji. Zastanawiał się, czy po tym wszystkim będzie w stanie spojrzeć sobie w oczy. Ta sytuacja była bez wyjścia. Kogoś musiał zdradzić – albo Federację i komandora Tatriego, albo swój lud. – Tabo, nie rozumiesz, że on zamanipulował wszystkimi Turnitami tak jak tobą? Gdyby byli sobą, nie poszliby za nim. To przecież niezgodne z waszym kodeksem. Nie wiem, jak to zrobił, ale wpłynął na waszą psychikę i... – Powiedziałem, że się zgadzam – przerwał jej szorstko chłopak. Próbował opanować drżenie nóg. – Zaufam ci. Wciąż nie jestem w stanie trzeźwo myśleć. – To tylko potwierdza, że mam rację! Musimy ich powstrzymać, zanim będzie za późno! – Ty ich ostrzeż. – Podjął już decyzję. Popatrzył ze smutkiem na przyjaciółkę. – Śpiesz się Aaronio... – Tabo. – Aaronia niemal się rozpłakała. Jak zwykle dar, który miała, pozwolił jej wyczuć zamiar przyjaciela. – Tabo, chodź ze mną. Proszę. – Mam do załatwienia pewną sprawę. – Chłopak z trudem rozpoznawał swój głos. Było w nim więcej zdecydowania, niż w rzeczywistości w sobie miał. Podjął jednak decyzję i wiedział, że nie ma od niej odwrotu. W końcu był Turnitą. Nie mógł postąpić inaczej. – Gdyby coś się stało... Odnajdź Maksa. Spróbuj mu pomóc, myślę, że to nasz obowiązek...

235


Tomasz Duszyński

Aaronia skinęła głową. Nie potrafiła dłużej powstrzymać łez. Popłynęły po jej policzkach, mocząc tatuaże, które teraz stały się jeszcze bardziej widoczne. Tabo chciał dotknąć jej ramienia, powiedzieć coś jeszcze, ale zrezygnował. Odwrócił się na pięcie i ruszył z powrotem. Szedł na spotkanie z Tadosem, a właściwie jego nędznym sobowtórem. ‹‹››

236

Yehr Magr uderzył z całej siły w pulpit. Plastykowa osłona pękła pod wpływem nacisku. Nie sprawiło mu to jednak takiej ulgi, jak oczekiwał. Nie lubił przegrywać, a ta porażka bolała go szczególnie. Był tak blisko, miał już tego chłopaka w szponach i wypuścił. Po raz pierwszy w życiu uciekła mu ofiara, którą sobie upatrzył. W jego plemieniu traktowano to jako zły omen, zapowiedź nieszczęścia. Łowca nie był jednak przesądny. Był tylko zły, rozsierdzony niemal do ostateczności. To musieli być Kahirowie. Miał pecha. W normalnych warunkach pomoc nie powinna była dotrzeć na miejsce tak szybko. Najpewniej był to oddział, który od dłuższego czasu poszukiwał tego nędznego, zestrzelonego pilota. Pech chciał, że trafili na jego trop właśnie w tym momencie. – Gdzie jest chłopak? Na komunikatorze holograficznym pojawiła się postać, którą Magr zdążył już dobrze poznać. – Chłopak jest u Kahirów – powiedział. – Dałeś mu uciec? – To twoi Drakka dali mu uciec. Kahirowie, widać, są od nich waleczniejsi... Przekaz zadrżał. Wydawało się, że zjawa się śmieje. Sprawiała wrażenie, jakby przez cały czas dobrze się bawiła. – Jaki masz plan, łowco? – Uderzyć na Kahirów, dostać chłopaka w szpony! – Dobrze! Bardzo dobrze!


Tam i z powrotem

– Potrzebuję wielu jednostek... lepszych niż te, które dałeś mi do dyspozycji! – Tak się składa, że lada dzień powstanie nowa flota. – Tak się składa? – Tym razem zaśmiał się Magr. Wiedział, że nie ma tu najmniejszego przypadku. Zastanawiał się, kim jest i jaką grę stara się prowadzić ten osobnik. Było jasne, że to nie android. Poza tym chronił twarz, więc na pewno bał się, że można go rozpoznać. – To flota desantowa. Plan ataku przygotuję osobiście. – Coś jeszcze? – Magr udawał, że tak na prawdę wcale go to nie interesuje. – U Kahirów mamy szpiega. Ujawni się w odpowiednim czasie. A ty dostaniesz kogoś do pomocy podczas ataku... Łowca skinął głową na znak zgody. Wiedział, że zamiast słów "kogoś do pomocy", równie dobrze mogły pojawić się słowa "kogoś do kontroli". Przekaz zbladł, a w końcu znikł. Magr pozostał sam ze swoimi myślami. Nikt dotąd nie nadepnął mu tak na odcisk, jak ten Ziemianin. Teraz to była prywatna wojna, skończył się biznes, nie było zmiłuj. Łowca wiedział, że gdy tylko uda mu się jeszcze raz chwycić chłopaka w szpony, to już go z nich nie wypuści. Nawet gdyby oznaczało to, że musi go rozszarpać na strzępy. Na ekranie przesunęły się pierwsze dane z opisem systemu, w którym rządzili Kahirowie. W hologramie pojawiła się niebieskozielona planeta. Obracała się wolno wokół osi. Magr wpatrzył się w złote miasto na głównym kontynencie. Stolica planety. Tam musiał przebywać teraz ten knypek. Łowca wycelował i dźgnął szponem w holograficzny obraz. Trafił idealnie. Złote miasto lada dzień zmieni swój kolor. Wystarczy tylko poczekać. Czerwony, krwisty czerwony. Magr uśmiechnął się. Ta barwa nada charakteru stolicy Kahirów. ‹‹›› Prawdziwy pałac, przyszło do głowy Maksowi od razu, gdy opuścili pokój. Długi, jasno oświetlony korytarz tonął w przepychu. Mar-

237


Tomasz Duszyński

238

mury, lśniące kolumny, wielkie lustra w złoconych ramach. Portrety przodków, żołnierzy i dostojników. Do tego służba w zielonych kaftanach z białymi peruczkami na głowie. – Nieźle – powiedział z podziwem i gwizdnął cicho pod nosem. – A, to... – Gahr-feld lekceważąco machnął łapą – nuda, człowieku. Nie ma się czym podniecać. – Tak? To trzeba było mnie odwiedzić. Byłeś kiedyś na osiedlu w komunistycznym bloku? Ściany jak z dykty, słychać sąsiada, jak siedzi w WC i szeleści gazetą. Dwa pokoje z kuchnią i łazienka wielkości klatki dla... psa... – Trzymacie psy w klatkach? – zdziwił się Kahir. – Nie, tak tylko się mówi. Pies to najlepszy przyjaciel człowieka... zaraz po kocie, oczywiście. – Barski pogubił się w tym wszystkim. Za nic na świecie nie chciał obrazić nowego przyjaciela. – A, tu się zgadzam. My też uważamy, że pies to najlepszy przyjaciel kota! – Gahr-feld znów pokazał całą baterię kłów. – Nieźle – westchnął z ulgą Maks. Postanowił na drugi raz dwa razy pomyśleć, zanim chlapnie, co mu ślina na język przyniesie. – Po lewej sala audiencyjna. – Gahr-feld szedł dostojnym krokiem, trzymając łapę złożoną na piersi pomiędzy guzikami kaftana. Przypominał tym Napoleona z portretów, które Maks widział w książce do historii. – Matka przyjmuje tam dostojników i delegacje innych ras. – Cała planeta należy do was? – zainteresował się Maks. – Tak i nie tylko ta. Powiedzmy, że tworzymy Federację wewnątrz Federacji. – poinformował z pełną powagą Kahir. – Nasze królestwo obejmuje kilka tysięcy układów planetarnych, równie liczne zamieszkane planety i... ale to mało interesujące... – Dlaczego? – Barski naprawdę był pełen podziwu. Chciał dowiedzieć się jak najwięcej. – Wasza rodzina tym wszystkim kieruje? – Mamy namiestników, ambasadorów... Nie tworzymy dyktatury. Moi pradziadowie pozostawili planetom dużą swobodę. Tylko niektóre decyzje podejmujemy wspólnie. Stawiamy na samodzielność...


Tam i z powrotem

– To chyba dobrze rządzicie, skoro nikt się nie buntuje. – Maks przypomniał sobie kilka lekcji historii. Zresztą nie miał co daleko szukać, wystarczyło obejrzeć wiadomości w telewizji. – A, to komplement! Staramy się, jak możemy. Gahr-feld przepuścił Maksa przodem. Znaleźli się w kolejnym korytarzu. Tym razem po lewej stronie zamiast obrazów i rzeźb pojawiły się wysokie okna przedzielone srebrnymi szprosami. – Mogę? – Barski pokazał w stronę najbliższego okna. Walczył z ciekawością. – Pewnie! – Gahr-feld jednym susem znalazł się na parapecie. – To dziedziniec od strony morza. Maks ze śmiechem wdrapał się za kotem i spojrzał w dół. Od razu zakręciło mu się w głowie tak mocno, że musiał przytrzymać się okiennej ramy. Widok zapierał dech w piersi. U jego stóp rzeczywiście znajdował się wygięty w łuk dziedziniec otoczony wysokim i wąskim murem. Jednak kilkaset, jeśli nie więcej, metrów poniżej, rozciągała się przepaść i wzburzony błękitny ocean. Maks z trudem oderwał wzrok od olbrzymich bałwanów wodnych uderzających o malownicze skały. Popatrzył wyżej na pałac, wieże i kopuły odbijające niczym latarnie słoneczne promienie. – Te kopułki to działa fotonowe – poinformował go Gahr-feld. – Potrafią przebić się przez atmosferę i zestrzelić statek na orbicie... Kot sprawnie i zupełnie bez wysiłku przeskoczył na kolejny parapet. Maks zastanawiał się, czy on byłby równie zwinny z takim dużym brzuszyskiem. Ostrożnie podążył w ślad za Kahirem. – A tam, po prawej... Tak, teraz będzie widoczny... to nasz stadion narodowy... Barski przeskakując z parapetu na parapet, miał małą szansę na okazanie należytego zachwytu. Musiał się zatrzymać, żeby dojrzeć obiekty, o których opowiadał Gahr-feld. Stadion Narodowy? Skąd on to znał. – To, co widzisz, to Kahirium... tak nazywa się nasza stolica – wyjaśniał dalej kocur. – To ogrody, pałace, zamki... w górach kilka kopalni złota...

239


Tomasz Duszyński

240

– Normalnie kraina mlekiem i miodem płynąca – zażartował Maks. – Dokładnie! – Kahir widać potraktował jego uwagę jak kolejny komplement. – Poza tym to ośrodek kultury... i nauki... – Duża odpowiedzialność – jęknął Maks. – Kiedyś będziesz tym wszystkim rządził. Gahr-feld nagle spoważniał. Zapatrzył się w okno, jakby dopiero teraz, po raz pierwszy dostrzegł coś zupełnie innego w widokach, na które spoglądał tak często. – Widzisz, Maks... Ja nie chcę zawieść matki i ojca. Chciałbym, żeby moje życie potoczyło się troszeczkę inaczej. Bycie najstarszym potomkiem królewskiego rodu nie jest takie proste. Pewne wybory dokonywane są za ciebie. A właściwie są konsekwencją tego, kim jesteś i tego, czego od ciebie się oczekuje... – Chyba nie będzie tak źle. – Chłopak zawahał się. – Poradzisz sobie. – Będę musiał. Chociaż wolałbym być podróżnikiem. Jest tyle miejsc, które mógłbym odwiedzić, planet, które czekają na odkrycie... Maks zamilkł. Nie wiedział, co powiedzieć. Teraz też spojrzał na sprawę inaczej. Jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że bycie takim królewiczem to fajna sprawa. – Wybacz! Gadam głupoty, a pewnie myszy grają ci marsza w kiszkach! – Kot poklepał się po brzuchu. – Myszy? – Barski przypomniał sobie o wcześniejszych obawach. Próbował wyłączyć wyobraźnię. Właśnie zobaczył w myślach stół zastawiony myszami w galarecie, na słodko, z ryżem i... – Może trochę. – Przełknął głośno ślinę. – No, to biegiem! – Gahr-feld wywinął salto, zeskakując z parapetu. Spadł na cztery łapy i popędził korytarzem w stronę drzwi, przy których czekała służba. – Lekarz kazał rozruszać tę twoją nogę. Maks zeskoczył z parapetu. Właściwie to zapomniał już o bliźnie na łydce i potwornym bólu, który przeżywał jeszcze kilka dni temu. Bał się bardziej, że poślizgnie się na wypolerowanej marmurowej podłodze. Nie miał najmniejszych szans dogonić Gahr-felda, ale mimo to zdziwił się, z jaką łatwością pokonywał kolejne metry.


Tam i z powrotem

Zatrzymali się dopiero pod drzwiami jadalni. Gahr-feld poprawił przekrzywiony kaftan i przygładził wąsy. Spojrzał jeszcze na Maksa, mrugnął do niego i dał znak służbie, że jest gotowy. Zostali wpuszczeni do jasnej, gustownie urządzonej sali. Dominującymi elementami był tu ogromny stół, przy którym spokojnie mogło pomieścić się kilkadziesiąt osób i kominek, nad którym piętrzyły się myśliwskie trofea. – Gahr-feld Parno De Chicacoa Alvares Muciacios Kardal Trzeci i jego przyjaciel, Maks z planety Ziemia... – zaanonsował ich wysoki kamerdyner z sumiastym wąsem. W stronę Maksa zwróciło się kilkanaście par oczu. Barski wśród biesiadników dostrzegł królową matkę i rodzeństwo Gahr-felda. Pozostali goście musieli należeć do królewskiej rady lub dworu. Tak przynajmniej Maksowi się wydawało. Kiedyś naczytał się książek Dumasa o muszkieterach, ale na dworze królewskim nigdy nie był, więc mógł się mylić. – Usiądziesz koło mnie. Gdy będziesz zasiadał do stołu, ukłoń się delikatnie. Sprawi to im przyjemność. Maks poczuł tremę. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, gdzie jest. Szedł krok w krok za Gahr-feldem, próbując zachowywać się jak najbardziej naturalnie. Miał nadzieję, że nie popełni jakiejś gafy i znów nie wyjdzie z niego totalny niezdara. Takiego upokorzenia by nie przeżył. Niektórzy z biesiadników wymienili ukradkiem jakieś uwagi. Barski czuł na sobie palące spojrzenia. Wiedział, że mówią o nim. Na szczęście nie wyskoczył mu żaden pypeć na języku. Babcia zawsze mu przypominała, że to niechybny znak, że go obgadują. – Dzień dobry – powiedział pod nosem, kłaniając się bajecznie kolorowo ubranym dostojnikom. Jeden z nich uśmiechnął się szczególnie miło i odwzajemnił ukłon, dodając Barskiemu otuchy. Wreszcie po – wydawałoby się – wiekach przemierzania sali Gahr-feld zatrzymał się przy dwóch wolnych miejscach. Znaleźli się blisko szczytu stołu tam, gdzie siedziała jego matka.

241


Tomasz Duszyński

242

– Dobrze, że już jesteście – powiedziała, uśmiechając się do Barskiego. Maks ukłonił się jeszcze niżej. Służba pojawiła się przy nim i Gahr-feldzie błyskawicznie. Barski wciąż nie zapominał o radzie przyjaciela i zanim usiadł, na podsuniętym uczynnie krześle, ukłonił się jednej i drugiej stronie, starając się wydobyć na twarz równie szeroki uśmiech jak Gahr-feld. Ktoś uderzył sztućcem w kieliszek. Głęboki dźwięczny ton odciągnął uwagę od Maksa. Chłopak przynajmniej przez chwilę poczuł, jakby ktoś zrzucił z niego ciężar kilku ton. – Pozwolę sobie przemówić w imieniu rodu Kahirów... Barski rozpoznał dostojnika, który jako pierwszy obdarzył go uśmiechem. – A przede wszystkim wyrazić wdzięczność tobie, Maks z planety Ziemia – kocur poprawił zsuwającą się z ramion szarfę, zapewne symbol jego wysokiej funkcji – za ratunek i udzieloną pomoc naszemu księciu, Gahr-feldowi... Barski chciał zaprzeczyć. Nie dokonał przecież niczego niezwykłego, to raczej Kahirom miał więcej do zawdzięczenia. Gahr-feld szturchnął go jednak pod stołem, dając do zrozumienia, żeby nic nie mówił. – Pozostaniemy zawsze twoimi dłużnikami i wiedz, Ziemianinie, że zawsze liczyć możesz na przyjaźń i pomoc Kahirów... Maks uśmiechnął się nieśmiało. Minister wyglądał na bardzo miłego. Był puszystym kocurem o bardzo szerokim pyszczku i lśniących wąsach. Chwilami, gdy mówił, pociągał te wąsiska tak mocno, że wydawało się – zostaną mu w łapie. Sprawiał chyba najbardziej sympatyczne wrażenie ze wszystkich dostojników. Zwłaszcza w porównaniu z osobnikiem, który siedział po jego prawicy. Maks napotkał spojrzenie chudego zgarbionego kota, wpatrującego się w niego uważnie wąskimi szparkami oczu. Wydawało się, że mruczy pod nosem coś, co nie przypadłoby do gustu Maksowi. Sprawiał wrażenie, jakby chciał rzucić się przez stół z zamiarem wydrapania Barskiemu oczu. – Pięknie powiedziane, panie ministrze. Niech Kahirowie i Ziemianie pozostaną w przyjaźni. – Królowa matka skłoniła lekko głowę


Tam i z powrotem

z uznaniem. A potem dodała cicho – tak, żeby usłyszał ją tylko Maks i Gahr-feld. – Poumieramy z głodu jak tego nie przerwę. Barski z trudem powstrzymał uśmiech, ale Gahr-feld chyba naprawdę niczym się nie przejmował. – Zacznijmy więc ucztę! Wyśmienite gołąbki dla mojego przyjaciela! Maks zamknął oczy. O nie, pomyślał w duchu. Czy on musi mieć zawsze takiego pecha? Przecież nie będzie jadł ptaków, no jeszcze zrozumiałby kurczaka, kaczkę, ale gołębia? Popatrzył na stół, szukając wzrokiem chociaż jakiejś sałatki. Czegokolwiek, co byłoby w stanie zaspokoić głód. Nic z tego. Służba właśnie wkroczyła do sali, niosąc na przykrytych srebrnymi pokrywami tacach zamówione dania. Barski westchnął. Tego mógł się spodziewać. Jakoś to ścierpi. W sumie dobrze, że nie były to myszy, albo co gorszego. Ugryzł się w język. Lepiej nie mówić hop, przecież te nieszczęsne gołębie mogły być zaledwie przystawką. – Mam nadzieję, że będzie to dla ciebie miła niespodzianka! – Gahr-feld był wyraźnie podekscytowany. Maks uśmiechnął się krzywo. – Na pewno – powiedział. Takiej niespodzianki kulinarnej, jak nic, pozazdrościłby mu niejeden ziemski kocur. Chłopak nie chciał sprawiać jednak zawodu Kahirom, zwłaszcza po tych deklaracjach o przyjaźni i współpracy. Musiał teraz robić dobrą minę do złej gry, choć tak naprawdę zachciało mu się płakać. Lokaje z gracją postawili przed biesiadnikami półmiski. Nikt jednak nie podniósł zdobionych ornamentami srebrnych pokryw. Zapewne wszyscy czekali, aż Maks zrobi to pierwszy. A Barski poczuł się właśnie jak Indiana Jones w Świątyni Zagłady. Brakowało tylko podziemi i ołtarza, na którym mógłby złożyć ofiarę. Raz kozie śmierć, powiedział sobie duchu. A właściwie gołębiowi, poprawił. Zniesie to dzielnie. W końcu przemierzył pół kosmosu albo i więcej, ukąsiła go jakaś ośmiornico-meduza, stoczył walkę z Drakka... mógłby tak wymieniać i wymieniać, więc czego miał się bać?

243


Tomasz Duszyński

244

– Twardym trza być, nie miętkim – wyszeptał pod nosem. – W końcu chłopaki nie płaczą! Wprawnym, szarmanckim ruchem odsłonił pierwsze danie. Był gotów na wszystko. Jednak to, co zobaczył, wprawiło go całkowicie w osłupienie. – Nasz kucharz wynalazł to w kosmicznym przewodniku kulinarnym. – Gahr-feld nie krył dumy, patrząc na zaskoczoną minę Maksa. Po sali przebiegł szmer zadowolenia. – Miał tylko jeden dzień na odnalezienie odpowiednich składników i... – To gołąbki – powiedział głupio Maks. – Tak! – ucieszył się Gahr-feld. – Nie spodziewałeś się? – Gołąbki! Takie prawdziwe, z ryżem, kapustą... – Tak! I nawet trochę... czekaj, jak to się nazywało? Konserwy turystycznej w środku! Podobno przepis pierwsza klasa! – Pachną jak u babci! – Barski wchłonął w nozdrza zapach kapusty. Zrobiło mu się błogo i przyjemnie. – Pomyśleliśmy, że poczujesz się jak w domu. – Gahr-feld spoważniał na krótką chwilę, ale zaraz się uśmiechnął... – Nasz kucharz zrobił jeszcze pierogi i bigos, ale mówi, że pierogi mu coś rozmiękły i nie jest z nich zadowolony... – Za długo gotował w wodzie. – Maks zagryzł wargi, miał wrażenie, że zaraz się rozklei, zupełnie tak, jak te nieszczęsne pierogi. – To naprawdę... Ja... Dziękuję. – Możemy wreszcie jeść? Na prawo od Maksa siedział młodszy brat Gahr-felda. Urwis, którego Maks zdążył już dobrze poznać. Nieświadomie sprowadził Barskiego na ziemię. – Smacznego. – Maks popatrzył po współbiesiadnikach. – Mam nadzieję, że polska kuchnia będzie wszystkim smakowała... – No, wreszcie – wyjęczał mały kocur. Był na tyle sprytny, że usłyszał go tylko Barski. – Już myślałem, że wylinieję, zanim się to skończy. – To jest naprawdę niezłe – powiedział dostojnik w niebieskich szatach. Jego sąsiad niechętnie wbił nóż i widelec w gołąbka. Krzywił się, jakby robił sekcję zwłok.


Tam i z powrotem

Do Maksa dochodziły przytłumione dźwięki rozmów, szczękania sztućców i mlaskania. Skupił się jednak na swoim talerzu. Stół w tym czasie został zastawiony kolejnymi daniami i przystawkami. Maks dojrzał nawet schabowego z zasmażaną kapustą, zupę, która pachniała jak krupnik, i pierogi, które wcale nie wyglądały na rozklejone. Chętnie zjadłby wszystko wzrokiem, ale żołądek miał ściśnięty. Sięgnął po pucharek, do którego kelner nalał mu czerwonego płynu. Był pewny, że to wino, ale po raz kolejny się pomylił. Tego smaku nie byłby w stanie zapomnieć. Prawdziwa oranżada. Skąd oni ją wytrzasnęli? – Są sklepy, które mają bardzo bogaty asortyment – powiedział Gahr-feld, jakby czytał w myślach Maksa. – Specjalizują się w zdobywaniu najrzadszych towarów, przypraw i produktów... – Byli na Ziemi? Chyba stamtąd musieli to ściągnąć? – Tak, Maks. – Kahir zwrócił się teraz tylko do przyjaciela. – Możesz w każdej chwili wrócić do domu... Jeśli tylko będziesz chciał. Wystarczy twoje słowo... Barski milczał przez dłuższą chwilę, rozgrzebując ryż po talerzu. – Nie mogę wrócić... jeszcze nie teraz – powiedział. – Muszę dokończyć kilka spraw. Chcę ci o nich powiedzieć... – Dobrze. – Gahr-feld uśmiechnął się. – Po kolacji, jeśli będziesz chciał. Postaram się pomóc, jeśli tylko będzie to możliwe... – Dziękuję. – Barski odetchnął głęboko. Poczuł, że w żołądku zrobiło mu się trochę więcej wolnego miejsca. Sięgnął po schabowego i nadział go na widelec. Wiedział, że wszystkiego nie spróbuje. Mógł być pewny, że wieczorem na samo wspomnienie tych pyszności, będzie żałował, że nie upchnął w żołądku, ile zdołał. – Ta Ziemia... – Wyglądało na to, że dostojnik w niebieskiej szacie czuje się odpowiedzialny za dobre samopoczucie gościa. – Wydaje się bardzo ciekawa. Chyba żal było ją opuszczać? – No... to znaczy... – Maks popatrzył na Gahr-felda, jakby szukał u niego pomocy. – Wrócę do domu, ale mam jeszcze... kilka spraw do załatwienia.

245


Tomasz Duszyński

246

– To Kardros, minister handlu – szepnął Gahr-feld. – A obok niego szef ochrony Pawron. – A jakie to sprawy? – wtrącił się Pawron. Patrzył badawczo na Maksa. – Muszę odnaleźć przyjaciela... – Maks postanowił być ostrożny, ale nie chciał kłamać. – To może trochę potrwać. – Ziemianin? – drążył szef ochrony. – Tak, chodziliśmy do tej samej szkoły... i klasy. – Te szczegóły nie wydawały się konieczne, ale jakoś zebrało się Maksowi na szczerość. – Przyjaźń, to ważna rzecz – odezwał się ktoś z końca stołu. – I poświęcenie dla innych... – Tak, prawda – zawtórował ktoś inny. Maks zamyślił się. Biesiadnicy zaczęli rozprawiać na inne tematy. Czas mijał. Młodszy brat Gahr-felda wiercił się na krześle, jego siostra wciąż przygładzała zmierzwione futerko na czubku głowy, a królowa wdała się w dyskusję ze swoim doradcą. Gahr-feld miał wciąż pełne usta, pałaszował po kolei wszystko, co było na stole. Nie można było z nim zamienić nawet słowa. Barski przez chwilę poczuł się nieswojo. Pawron wpatrywał się w niego spod przymrużonych powiek, jakby bał się, że przybysz zaraz rzuci się z widelcem do gardła komuś z rodziny królewskiej. Barski był pewny, że właśnie tak czuł się Harry Potter, gdy wpatrywał się w niego Snape. Gdyby miał bliznę na czole, na pewno by go zapiekła. Blizna na nodze na szczęście nie dawała o sobie znać. – Przejdźmy się – powiedział wreszcie Gahr-feld. – Już więcej nic nie zmieszczę. Poklepał się po brzuchu, dając znak, że jest najedzony. Maks z trudem był w stanie w to uwierzyć. Ten kot musiał mieć przynajmniej kilka żołądków. – Możemy? – upewnił się. Nie chciał nikogo obrazić. Jakoś nikt nie odchodził od stołu. – Matko, mamy z Maksem do omówienia kilka spraw, pozwolisz, że opuścimy wieczerzę?


Tam i z powrotem

– Tak, synu. Tylko obiecaj, że nie będziesz męczył naszego gościa. Na pewno dużo przeszedł. – Spokojnie... wyczyści stajnie, pomoże w ogrodzie... – Gahr-feld! – Królowa pogroziła synowi. Maks uśmiechnął się. Dawno nie widział tak wyluzowanej rodziny, zwłaszcza królewskiej. Zaczynało mu się tu podobać. Kahir poklepał Barskiego po plecach, ukłonili się wszystkim i ruszyli w stronę wyjścia. Oczywiście Gahr-feld nie byłby sobą, gdyby i tu nie zaczął przyspieszać kroku, starając się dopaść drzwi przed Maksem. Wydawało się, że cały czas musi rywalizować. Skończyło się tym, że z trudem powstrzymując śmiech, wypadli na korytarz, przepychając się w progu. – Zejdziemy do ogrodów – powiedział kocur, skręcając w stronę schodów. – Tam będzie spokojniej. Na oko mieli do pokonania kilkaset schodów. Maks zdał sobie sprawę, że czeka go długa wycieczka. Na pewno jej urozmaiceniem mogły być umieszczone na ścianach portrety przeróżnej maści kotów. Cała królewska kocia rodzina i to pewnie sto pokoleń wstecz. Chłopak podszedł do poręczy i spojrzał w dół. Marmurowa szachownica, z której wykonano posadzkę, lśniła kilka ładnych pięter niżej. – Wind tutaj nie macie? – jęknął. – Macie, ale lekarz kazał rozruszać twoją nogę, a zaleceń lekarskich trzeba przestrzegać... – Przecież to chyba tysiąc schodów! – O nie! Przyjacielu. Czterdzieści pięć schodów razy sześć pięter... Ile to będzie? – Dwieście... sześć.. siedemdziesiąt! – podpowiedział usłużnie Maks. Gahr-felda już jednak obok niego nie było. Za to po lśniącej, wypolerowanej zapewne przez kolejne pokolenia postrzelonych kotów poręczy, z dzikim radosnym okrzykiem zjeżdżała wielka ruda kulka. – Nie próbuj tego, Maks! Czekam na dole! – Pięknie! – warknął Barski.

247


Tomasz Duszyński

248

Od patrzenia na pędzącego na złamanie karku Kahira zakręciło mu się w głowie. Nie miał najmniejszego zamiaru pójść w jego ślady. Cyrkowcem amatorem na pewno nie był. Rozejrzał się wokół, szukając jakichś drzwi, przejścia czy oznaczenia, które pozwoliłoby mu trafić do windy. – Przepraszam. – Maks postanowił być jeszcze sprytniejszy. Zwrócił się do kocura stojącego jak słup soli na półpiętrze. Na pewno był to ktoś ze służby. – Którędy w stronę windy? – Proszę o wybaczenie, ale noga Jaśnie Wielmożnego Pana wymaga... – No, nie – westchnął Maks i ruszył w dół dwustu siedemdziesięcioma schodami. Słońce powoli zniżało się ku horyzontowi. Różowe chmury wyglądały na tle niebieskiego nieba wręcz nieziemsko. Maks pomyślał, że to trafne określenie, w końcu znalazł się na kolejnej obcej planecie i w zupełnie nowym środowisku. Zaczynał się do tego powoli przyzwyczajać. Zatrzymali się przy pergoli ginącej pod grubym zielonym pnączem. Kielichy niebieskich kwiatów obrócone były w stronę słońca, jakby cały czas pobierały z niego tajemną energię. Od słodkiego zapachu kręciło się w głowie. Gahr-feld zdawał się jednak nie zwracać uwagi na te nowe dla Maksa rzeczy. Normalka, każdy potrafi przywyknąć do swojego otoczenia i przestaje doceniać jego piękno i wyjątkowość. – Czasem, gdy jestem daleko stąd, tęsknię za domem. Wiem, co czujesz, Maks... Barski spojrzał na Gahr-felda, widać znów go nie docenił. – Wrócisz tam, na Ziemię, czuję to. Choć każdemu pewnie pisany jest jakiś los, to twój wypełni się tak, jak należy. – Moi rodzice nie wiedzą nawet, co się ze mną dzieje... Porwał mnie z mojej planty Yehr Magr. Nie martwię się tyle o siebie, co o nich... Na pewno mnie szukają i... nie chcę nawet myśleć, co teraz przeżywają.


Tam i z powrotem

– Możemy im wysłać wiadomość od ciebie, cokolwiek... – Możecie? – Maks zachłysnął się tą informacją. Zupełnie o tym nie pomyślał. Nagle te miliony kilometrów, które dzieliły go od domu, skurczyły się do niewyobrażalnie małej przestrzeni, jakby jego blok i podwórko były tuż za rogiem, na wyciągnięcie ręki. – Musisz się jednak zastanowić, co chcesz im przekazać, w jaki sposób... Maks poczuł, że wcześniejsza euforia szybko wygasa. No właśnie. Co mógł im przekazać? Nie miał już nic, co do niego należało. Wszystko zostało w bazie albo na statku Yehr Magra. Mógł napisać im kilka słów, tak żeby się nie martwili, żeby wiedzieli, że wróci. Ale czy wróci? Spojrzał w dół na swoje buty, na drobne kamyczki pokrywające ścieżkę. Czy mógł robić rodzicom złudną nadzieję? Co, jeśli, wydarzy się jeszcze coś gorszego? Nie odnajdzie Sylwka albo wpadnie w łapy Drakka... – Zastanów się jeszcze nad tym. Chociaż... coś mi właśnie przyszło do głowy. Może więc ja coś wymyślę? Mamy jeszcze czas... – Nie mam czasu, Gahr-feld. – Maks potrząsnął głową. Wiedział, że czeka go trudna rozmowa. Nie miał jednak odwrotu. – Muszę odnaleźć Sylwka, mojego kolegę, a jednocześnie wiem, że w ten sposób narażam ciebie i Federację... Nie mam pojęcia, co robić. – Co masz na myśli? – zapytał z uśmiechem Kahir. Wskazał ławkę, na której usiedli. Maks wiedział, że przyszedł czas szczerej rozmowy i zamierzał powiedzieć wszystko, co wie. Z najdrobniejszymi szczegółami. Ufał Gahr-feldowi i wiedział, że jest mu to winien. Zaczął jeszcze raz od porwania, od tego jak bardzo się bał Yehr Magra. Powiedział o bazie, szkoleniu na kadeta, o Aaronii i Tabo, dzięki którym nie zwariował. A potem powiedział o Sylwku, Drakka i krysztale. – O krysztale dowiedziałem się kilka lat temu... – powiedział Gahr-feld. – Istnieje legenda, która mówi, że tylko w określony sposób można uwolnić jego moc i pokonać swoich przeciwników... Że kiedyś pojawi się osoba, która będzie związana z losem kryształu...

249


Tomasz Duszyński

250

– Jaka legenda? – Ten kryształ jest naszą nadzieją, Maks. On potrafi zniszczyć Drakka, wszystkich w ułamku sekundy, ale tylko jeśli wiesz, w jaki sposób tego dokonać. Do dzisiaj tego nie wiedziałem. – Drakka myślą, że ja mogę go uruchomić... tak? – domyślił się Maks. – Gdy Yehr stał blisko mnie... miałem wrażenie, że kryształ reaguje, wystarczyło, że na niego spojrzałem... To dlatego mnie ścigają. Jeśli wpadnę w ich ręce... – Zniszczą kryształ, swoje jedyne zagrożenie albo użyją go przeciwko nam. Tego do końca nie wiem. – To co mam zrobić? Mówiłem ci, że muszę odnaleźć Sylwka. – A wiesz, gdzie szukać? – Nie. – Maks ukrył twarz w dłoniach. Był bezsilny. Nie miał pojęcia, jak postąpić, chyba że... – Wiem, co chcesz zrobić. Ale to nie jest dobre wyjście, Maks. Myślisz, że jak cię sami odnajdą, to zabiorą do twojego przyjaciela. Lecz pamiętaj, że wtedy sam wpadniesz w ich łapy. Nie pomożesz sobie ani jemu... Gorzej. Będzie cierpieć wielu ludzi, tryliardy istnień na tak wielu planetach. – Powinienem go więc zostawić? Wrócić do domu? Stchórzyć? – Nie jesteś tchórzem, Maks. Ale to, co powiedziałeś, zupełnie zmienia postać rzeczy. Nie możesz wrócić do domu. Tam też będą cię szukać, jesteś dla nich zbyt ważny. Maks wcześniej o tym nie pomyślał. Czy był tak głupi, czy po prostu nie chciał dostrzegać tych problemów? – Może powinienem był zginąć. Byłoby po kłopocie... – Nie mów tak. Na pewno tak nie myślisz. – Kahir zmarszczył czoło, myślał nad czymś intensywnie. – Pamiętaj, że oni się ciebie boją. Sam kryształ ich nie zniszczy, ale ty możesz tego dokonać. Wygląda na to, że jesteś nadzieją Federacji, Maks. Nadzieją Federacji, powtórzył w myślach chłopak. To już nie były nawet "Gwiezdne wojny". Stał się jakimś głupim piątym elementem ratującym wszechświat. Brakowało tylko, żeby Bruce Willis pojawił


Tam i z powrotem

się wśród drzew i do niego pomachał. Przez chwilę Maksowi wydawało się nawet, że dostrzega kogoś przy krańcu alejki, ale pewnie było to tylko złudzenie. – Będziemy musieli zastanowić się, jak obrócić to na swoją korzyść. – A skąd pewność, że nie zniszczyli jeszcze kryształu? – Bo wtedy nie byłbyś im potrzebny. – Kahir uśmiechnął się. – Spokojna głowa, oni wciąż go mają. Wystarczy, że znajdziesz się w jego pobliżu i... – Więc muszę się tam dostać! Wracamy do mojego początkowego planu? – Barski popatrzył na owada, który ukrył się w kielichu błękitnego kwiatu. Bardzo przypominał ziemską pszczołę. – Na trochę innych warunkach, Maks. Musimy odnaleźć bazę Drakka i kryształ, a nie dać się porwać i doprowadzić do kryształu w kajdanach. Maks sposępniał. Rzeczywiście, teraz jego pomysł wydał się dziecinny. – Problem jednak leży gdzie indziej – ciągnął kocur. – Nikt nie zna lokalizacji bazy Drakka. Kosmos jest nieskończony. Może minąć wiele lat, zanim ją odnajdziemy. – Na co nie mamy czasu... – Na co nie mamy czasu – powtórzył jak echo Gahr-feld, kiwając z namysłem głową. – Coś jednak wymyślę! Kahir wstał i przeciągnął się, mrucząc z zadowoleniem, a Barski uwierzył całkowicie w jego zapewnienie. Za każdym razem po rozmowie z tym kotem robiło mu się lżej na duszy. – Dużo dowiedziałem się dzisiaj dzięki tobie – powiedział Kahir. – Poznałem cię też lepiej. Dziękuję, że obdarzyłeś mnie zaufaniem. Nasz los został związany nieprzypadkowo, Maksie Barski. Jeszcze przez jakiś czas będziesz skazany na moje towarzystwo. Dotrzemy do Drakka razem i odnajdziemy twojego przyjaciela... Barski czuł energię, która wręcz promieniowała z Gahr-felda. Kahir był niezwykłym kotem. To o nim powinno się pisać bajki, a nie o dzielnych królewiczach na białych rumakach. Choć z drugiej stro-

251


Tomasz Duszyński

252

ny, Gahr-feld przecież był księciem. Maks uśmiechnął się w duchu. Królewna Śnieżka byłaby nieco rozczarowana po odsłonięciu przyłbicy ukochanego księciunia. Żaden facet z jej marzeń nie był pewnie aż tak zarośnięty. – Wracajmy! – Wesoła natura Gahr-felda nie pozwalała mu się zamartwiać. – Jutro poznasz okolice pałacu... Przyda ci się też trening przed wyprawą. Nauczę cię kilku sztuczek we władaniu mieczem. Nigdy nie wiadomo, kiedy może ci się to przydać. Do pałacu wrócili inną ścieżką. Przeszli obok niskich malowniczych budynków z rzeźbionymi wrotami. Maks domyślił się, że były to stajnie. Padok oddzielony płotkami wyglądał tak, jak w zwykłych stadninach. Fauna i flora Kahirium bardzo przypominała ziemską. Barski próbował dojrzeć choć jednego wierzchowca, ale wyglądało na to, że wszystkie przebywały w boksach. – Jutro zrobimy sobie przejażdżkę. – Gahr-feld zauważył zainteresowanie Maksa. – Wybiorę ci jakiegoś łagodnego... Jak na zawołanie, do uszu Maksa dobiegł potężny grzmot. Coś uderzyło od wewnątrz we wrota stajni. Po chwili uderzenie powtórzyło się, a w powietrzu rozległo się donośne warczenie. – O nie! Nie ma mowy! – Maks uskoczył w bok. Teraz nie był już taki pewny, czy wierzchowce przypominały kucyki Pony czy raczej krwiożercze bestie. Oczami wyobraźni zobaczył, jak jeden z nich wyrywa się w ich stronę, przeskakując płot i palisadę. – Raczej przejdę się na piechotę. – One się tylko tak wygłupiają! Lubią dobrą zabawę – zaśmiał się kocur. – Nie są groźne. Wręcz przeciwnie! – I tak podziękuję! Maks odwrócił się ostentacyjnie od stajni i wtedy znów zobaczył czyjąś postać pomiędzy drzewami. Wcześniej nie miał przewidzenia, ktoś ich śledził. Nie dałby głowy, ale mógł to być Pawron. Od początku nie lubił Maksa. – Gahr-feld? – Barski zniżył głos do szeptu. Nagle przypomniał sobie o fakcie, który teraz wydał mu się szczególnie ważny. – Drakka


Tam i z powrotem

wiedzieli, gdzie zastawić na ciebie pułapkę... Nie boisz się, że... ktoś cię zdradził? Kahir spojrzał na Maksa. Uśmiechał się, jednak jego oczy zdradzały, że od dłuższego czasu trapi go to samo pytanie. – Lada dzień dowiemy się i tego, przyjacielu... Lada dzień... ‹‹›› Tabo ukrył się w szybie wentylacyjnym blisko wind prowadzących do centrum dowodzenia. Wyglądał przez kratę zabezpieczającą, którą wcześniej poluzował na tyle, by w odpowiednim momencie się jej pozbyć. Leżał na brzuchu, obserwując korytarz. Był pewny, że Tados będzie tędy przechodził i postanowił na niego poczekać. Nie miał opracowanego planu, ale wiedział, że musi powstrzymać Turnitów za wszelką cenę. Nie mógł dopuścić do bratobójczej walki. Nigdy by sobie tego nie wybaczył. Poza tym musiał zapewnić Aaronii i komandorowi Tatriemu więcej czasu na przygotowanie się do obrony. Ta odpowiedzialność spoczywała teraz na jego barkach. Minuty upływały niemiłosiernie powoli. Wąskim korytarzem przemieściło się do tej pory kilka grup komandosów. Zmierzali w milczeniu na swoje stanowiska. Było jasne, że plan Tadosa jest wcielany w życie. Za kilkanaście minut jednostki uderzą. Będą próbowały przełamać obronę i zapanować nad stacją Alfa. Tabo spojrzał w dół. Tuż pod nim zatrzymali się pracownicy z obsługi technicznej. Żartowali, śmiali się, niczego nie podejrzewając. Nie mieli bladego pojęcia, co zaraz się tutaj wydarzy. Nikt na całej stacji nie wiedział, że najboleśniejszy cios zostanie zadany od wewnątrz. Kropelka potu zsunęła się z czoła chłopaka i spadła na aluminiową blachę. Zaczynał się denerwować. Adrenalina też robiła swoje. Z trudem się uspokoił, powtarzając w myślach niczym mantrę, że wszystko będzie dobrze. Wziął głęboki oddech, ale pomogło tylko na chwilę. Spojrzał ostrożnie w głąb korytarza. Raz na jakiś czas w stronę doku przemykał mechanik lub zabłąkany pilot. Tados jednak wciąż

253


Tomasz Duszyński

254

się nie pojawiał. Coś było nie tak. Chłopak odczuł niepokój. Czyżby ten zdrajca zmienił plan? Domyślił się, że Tabo zawiedzie? Prowadził grę, której Tabo nie odgadł? W szybie rozległy się miarowe uderzenia. Zawibrował od nich cały przewód wentylacyjny. Odgłosy dochodziły z daleka, być może z innego poziomu stacji. Tabo uniósł się na dłoniach i zaczął nasłuchiwać. Trzaski wyładowań, dziwny szum, a potem cisza. Chwilę później to samo. Ten dźwięk wydał się znajomy. Tabo był pewny, że słyszał go już kiedyś podczas ćwiczeń na poligonie. Charakterystyczny poszum... Turnita poczuł, jak cierpnie mu skóra. Ucisk w żołądku przyprawił go o zawrót głowy. Atak już się zaczął, nie było żadnych wątpliwości. Na stacji została użyta broń energetyczna. Jej wybuch paraliżował wszystkie systemy komputerowe. Przeciwnik stawał się nie tylko ślepy i głuchy, ale całkowicie bezbronny. – Aaronia! Tabo podniósł się nazbyt raptownie, uderzając barkiem w aluminiową blachę. Skrzywił się z bólu. Dlaczego dał się tak głupio zwieść? Z całej siły kopnął w kratę i, w ślad za nią, wyskoczył z szybu. Wylądował na podłodze i rozejrzał się uważnie. Musiał jak najszybciej przedostać się do dowództwa. Windy znajdowały się w bocznym przejściu. Znalazł się przy nich w ułamku sekundy. Nacisnął przycisk przywołujący, ale nic się nie wydarzyło. Chłopak uderzył w metalowe drzwi w bezsilnej złości. Dopiero teraz uświadomił sobie, że wybuch energetyczny uszkodził także systemy transportowe stacji. Musiał coś zrobić. Nie mógł tkwić w miejscu i czekać, aż wszystko się skończy. Aaronia na pewno potrzebowała jego pomocy. Myśl, Tabo, myśl! Skarcił się w myślach. Czy oprócz wind były tu jakieś schody łączące poziomy? Jeśli tak, to gdzie? Nigdy ich nie używał. Poza tym na pewno roiło się teraz na nich od spanikowanych mieszkańców stacji. Chłopak krążył w kory-


Tam i z powrotem

tarzu jak lew w klatce. W końcu spojrzał w górę, na aluminiowy szyb, w którym bezsensownie stracił tak wiele czasu. Zrozumiał, że teraz była to jego jedyna szansa. ‹‹›› Aaronia biegła w stronę centrum dowodzenia, starając się opanować napływające do oczu łzy. Odczuwała tak mocno wszystkie myśli Tabo, jego rozterkę i przejmujący smutek. Te emocje okazały się dla niej zbyt silne. Być może w ostatnich dniach było ich zbyt wiele. Nauczyciele zawsze powtarzali jej, że musi oczyszczać swój umysł. Odrzucać od siebie to, co może wpłynąć negatywnie na jej psychikę. Jak jednak miała przestać odczuwać? Nie była przecież maszyną. Chłonęła jak gąbka zmartwienia innych, ich myśli i uczucia. Odbierała sygnały, które mimowolnie wysyłali. Jeśli kogoś nienawidzili, czuła to całą sobą głęboko w trzewiach, gdy ogarniał ich strach, ją też przenikał do szpiku kości. Zawsze wiedziała, że musi panować nad darem, który otrzymała. Największą sztuką było nabranie dystansu i chłodna analiza. Jak jednak trzymać się tych wytycznych, gdy dotyczyły osoby tak bliskiej, przyjaciela, którego znała od wielu lat? W jaki sposób patrzeć bez emocji na jego problemy, rozdzierającą go od wewnątrz walkę? Musiałaby być bezduszną kukłą, zimną i wyrachowaną lalką. Co odróżniałoby ją wtedy od Drakka? Znalazła się w windzie. Na panelu sterowania wybrała sektor dowództwa. Podróżowała zaledwie kilkadziesiąt sekund, mimo to wydawało się jej, że upłynęła wieczność. Domyśliła się, co planuje Tabo, i jednocześnie wiedziała, że przyjaciel ma nikłą szansę na powodzenie. Czy mogła go zatrzymać? To pytanie wciąż do niej wracało, przepełniając bólem i żalem. Nie spróbowała nawet. Jej intuicja mówiła, że i tak go nie przekona, że jej trud pójdzie na marne. A przecież wszystko powinno być kwestią wyboru. Może nie było sensu całkowicie zawierzać swojemu darowi? To tak jakby znała przyszłość, jak-

255


Tomasz Duszyński

256

by dar mówił jej, że sprawy wyglądać będą tak, a nie inaczej. A przecież nikt nie zna przyszłości, każdy ją tworzy sam. Może powinna była zatrzymać przyjaciela za wszelką cenę, próbować wbrew temu, co mówiły jej przeczucia. Aaronia znalazła się w korytarzu dowództwa. Było już za późno na naprawienie błędów. Jeśli rzeczywiście popełniła błąd. Tabo zadecydował sam o swoim losie. Ona powinna zrobić teraz wszystko, żeby wypełnić zadanie. – Przepustka, kadecie. Nie masz upoważnienia do przekroczenia strefy Zero! Wartownicy zatrzymali ją przy bramce kontrolnej. Czterech mężczyzn, wśród nich komandos, Turnita. Aaronia wyczuła jego napięcie, uważnie na nią patrzył, jakby na coś czekał. Zawahała się, nie wiedziała jak ma się teraz zachować. – Kadet Aaronia, do komandora Tatriego! – wykrzyczała, stając na baczność. – Przynoszę ważną informację. – Nie jesteś gońcem, nie przejdziesz dalej. – Ale, to ważne! – Aaronia pożałowała, że nie ma z nią teraz Tabo. W jaki sposób jemu udało się wcześniej dotrzeć do komandora? – Nadaj wiadomość w terminalu, sztab ją przejmie i przeanalizuje. – Muszę osobiście! To sprawa niezwykłej wagi! – naciskała dziewczyna. – Jesteście głucha, kadecie? – Ochroniarz tracił cierpliwość. – Wezwać policję wojskową? Zaraz cię usadzą! – Proszę poinformować komandora, że tu jestem! Inaczej pożałuje pan, że się urodził! – Postanowiła zagrać va banque. Była zbyt zdenerwowana, żeby użyć siły perswazji, omotać ochroniarza słowami i sprawić, żeby ją posłuchał. Wiedziała, że Tatriemu jej imię nic nie powie, miała jednak nadzieję, że ochroniarz nie będzie na tyle dociekliwy, żeby to sprawdzić. – Lepiej, żebyście mówili prawdę, kadecie, bo inaczej sama pożałujecie, że się urodziliście! – Mężczyzna sięgnął do przekaźnika wideofonicznego.


Tam i z powrotem

Aaronia poczuła, że uginają się pod nią nogi. Wpadła, nie doceniła strażnika. Teraz na pewno nie uda jej się ostrzec Tatriego. – Przepuść ją – zakomenderował Turnita, a widząc wahanie ochroniarza, powiedział dobitniej. – Przepuść ją, bo to ty pożałujesz, że się urodziłeś! Popatrzyła na olbrzymiego komandosa. Takie było jego zadanie. Przepuścić kadeta, który zaniesie fałszywą informację do Tatriego. Na pewno uznał, że jest nim Aaronia. Dziewczyna przechwyciła jego myśl, ledwie uchwytną. Nie miała jednak czasu się nad nią zastanowić. Najważniejsze, że droga do dowództwa stanęła przed nią otworem. Przechodząc przez bramkę, poczuła ulgę, a zarazem niepokój. Coś nie dawało jej spokoju. Miała wrażenie, że czegoś nie przewidziała i nie dopatrzyła. Było już jednak za późno na wycofanie się. Brama bezpieczeństwa zamknęła się za jej plecami. Aaronia wkroczyła do siedziby dowództwa. Teraz musiała dotrzeć jak najszybciej do Tatriego. Najważniejsze było przekazanie mu ostrzeżenia, a przede wszystkim sprawienie, żeby jej uwierzył. – Komandorze! – Zauważyła go z daleka. Mężczyzna stał pochylony nad mapami. Otaczał go wianuszek oficerów. Zobaczyła ich surowe poważne twarze. Była intruzem, który odważył się przerwać odprawę. Aaronia z trudem przełknęła ślinę. Wśród oficerów był także Turnita, jeden z wysokich rangą dowódców. Przeszył ją uważnym spojrzeniem, gdy tylko się pojawiła. – Kadecie, ani kroku dalej! Kto was wpuścił? – W jej stronę ruszyło dwóch wartowników. – Musi mi pan uwierzyć. – Aaronia uniosła dłonie do góry, zdecydowała się mówić szybko, zanim ją aresztują. – Za chwilę uderzą Turnici. Chcą przejąć kontrolę nad stacją. To skoordynowana akcja. – Kadecie! Podnieście ręce do góry! – Wartownicy wycelowali w nią broń. Aaronia wiedziała, że strzelą bez wahania. – Mów. – Komandor Tatri zdecydowanym ruchem ręki przywołał wartowników do porządku.

257


Tomasz Duszyński

258

– Uderzą bezpośrednio na centrum dowodzenia, ale będą symulować atak od strony doków na poziomie szóstym. Podadzą się za zwiad Drakka... – Komandorze, właśnie dostaliśmy informację o tym, że coś dzieje się w dokach. Najprawdopodobniej Drakka. – Od strony paneli kontrolnych dobiegł ich głos dyspozytora. – Dlaczego mamy ci uwierzyć, kadecie? Może wprowadzasz nas w błąd? – zapytał o to jeden z oficerów, którego nie znała. – Turnici za chwilę zaatakują stację – powtórzyła grobowym głosem Aaronia. – Tego jestem pewna. – To są nasi najbardziej zaufani... Oficerowi nie udało się dokończyć zdania. Pochylony dotąd nad mapami Turnita wyciągnął broń i wycelował ją w komandora Tatriego. Aaronia krzyknęła, ale najbliżsi oficerowie okazali się szybsi. Siedmiu ludzi z trudem obaliło na ziemię napastnika. – Przygotować się do obrony! – krzyknął komandor Tatri. – Wszystkie siły na północne korytarze! Aaronia patrzyła na wszystko jak we śnie. Wciąż nie mogła uwierzyć, że to naprawdę się wydarzyło. Miała wrażenie, że ogląda film. Turnita wyciągnął broń. Dlaczego to zrobił? Kto by uwierzył dziewczynie, która wtargnęła do dowództwa, przekazując bajkowe informacje o zdradzie elitarnych jednostek? Ten Turnita był tak głupi? Przecież właśnie w ten sposób udowodnił, że mówiła prawdę! A może... – Komandorze! Proszę cofnąć rozkaz! – zawołała, widząc, jak na jej ostrzeżenie obezwładniony Turnita znów próbuje się wyrwać. Coś tu nie grało. Aaronia za wszelką cenę starała się dostrzec fakt, który przeoczyła. Czyżby intuicja ją zawiodła? Światło w pomieszczeniu zamigotało, a po chwili zgasło. Aaronia poczuła mrowienie na skórze, a potem mdłości. Musiała przytrzymać się ściany, żeby nie upaść. Generatory włączyły zasilanie awaryjne dopiero po kilku sekundach. – Bomba energetyczna, sprawdzić systemy komunikacyjne! – wykrzyczał polecenie któryś z dowódców.


Tam i z powrotem

– Działają. – Aaronia musiała odkaszlnąć, żeby odzyskać panowanie nad głosem. Wreszcie jej się to udało. – Jeśli mam rację, to komunikatory będą działać! ‹‹›› Od lat nie spał tak dobrze. Bez snów, co okazało się zbawienne. Przewrócił się na bok na miękkim, ogromnym łożu. Wciąż delektował się zapachem czystej, pachnącej bosko pościeli. Nawet nie chciało mu się otwierać oczu. Okno było uchylone, a z pałacowych sadów i ogrodów docierał do niego przyjemny rześki powiew. Ptaki rozćwierkały się za oknem na dobre, zupełnie jak za oknem jego pokoju na Ziemi. Może były to nawet wróble? – Wstawaj, śpiochu! – Gahr-feld ryknął wprost do ucha Barskiego. Chłopak podskoczył na łóżku, jakby ktoś uderzył go w głowę młotem pneumatycznym. Jedno musiał przyznać Kahirowi, ten kot naprawdę miał niespożytą energię. – Litości! – Maks popatrzył na niego ze złością. Kahir stał na materacu, podpierając się pod boki, jakby miał zatańczyć krakowiaka. Barskiemu kocur zaczynał działać na nerwy, chopak bez namsyłu złapał poduszkę i rzucił nią z całej siły. Trafił idealnie pomiędzy długie wąsiska. Gahr-feld wyciął hołubca w powietrzu i gruchnął o podłogę. W pokoju nastała cisza. Kot się nie ruszał. – Ej, Gahr-feld, żyjesz? – Barski spanikował. Pomyślał, że jak nic, zabił członka królewskiego rodu. Podniósł się ostrożnie i przesunął na brzeg łóżka. Wychylił się, patrząc w miejsce, gdzie powinien leżeć kocur. Na podłodze jednak nikogo nie było. – Gahr-feld...? O, mamo! – wydarł się Maks, czując mocne kopnięcie w pośladek. Zamachał ramionami i nie znajdując żadnego oparcia, runął z łóżka na dywan. Musiał przyznać, że miękkość kobierca przykrywające-

259


Tomasz Duszyński

260

go podłogę była imponująca – gdyby nie ona, jego nos spłaszczyłby się do wymiarów kromki chleba. – Ubieraj się, Maks! Dzisiaj czeka nas dzień odjechany na... maksa! – zażartował kocur. Gahr-feld znów stał na łóżku, przybierając pozę à la Kocur Zdobywca. – Mógłbyś trochę zwolnić? Może najpierw śniadanie? – zaprotestował nieśmiało Barski. – Zjemy w drodze, Maks! Szkoda czasu! Nie czujesz tego zewu? – Zewu? – No, zew przygody! Kompania braci! Zdobywcy przestworzy... albo przestrzeni! – Pogięło cię? – Maks był już gotowy uznać Gahr-felda za totalnego wariata. – Będziemy, jak ten... – Kocur zastanowił się, wyraźnie szukał czegoś w pamięci. – Jak ten wasz Bolek i Lolek? – Bolek i Lolek? Ludzie! Co ty gadasz? – Barski wreszcie się podniósł z podłogi. Zaczynał mieć poważne obawy o zdrowie Kahira. Upadek mógł wywołać niodwracalne w skutkach efekty uboczne. – Nie lubisz Bolka i Lolka? – zasępił się Gahr-feld. – Może mam jakieś przestarzałe dane... – Nie, no, Bolek i Lolek są OK... Tola też... w sumie... – No, to będziemy jak... Indiana Jones! – Gahr-feld podskoczył na łóżku i wywinął kolejne salto. Wyglądało na to, że ma ADHD. – On wiedział, co to zew przygody! – To sobie idź z Indianą Jonesem, stary – Barski skierował się do drzwi. Miał zamiar jak najszybciej opuścić pokój. Zaczęło mu się kręcić od tego wszystkiego w głowie. – Ja wymiękam! – No co ty?! – Gahr-feld wyciął kolejnego hołubca i wylądował przed Maksem, odcinając mu drogę ucieczki. – Będzie fajnie! Zobaczysz! Ale jak chcesz najpierw zjeść... – Nie, nie muszę... – Barski westchnął ciężko. Uświadomił sobie, że jest gościem Gahr-felda i nie wypada sprawiać mu przykrości. – Ale daj mi się chociaż ubrać!


Tam i z powrotem

– Pewnie! – Kocur uśmiechnął się od ucha do ucha. Nikt na świecie nie mógł mieć równie szerokiego uśmiechu jak on, tego Maks był pewny. – Przygotowałem ci ubranie! Powinno pasować! Spotykamy się na dole za pięć... góra dziesięć minut? – A kiedy mam się umyć? – zaprotestował Barski. – Wczoraj się nie myłeś? – W sumie nie. – Ta argumentacja idealnie trafiła do Maksa, roześmiał się na dobre. – Ubieram się i schodzę! – No! – Gahr-feld skoczył w stronę drzwi, otworzył je, zatrzymał się jeszcze na sekundę i krzyknął na odchodne do Barskiego. – Wreszcie gadasz do rzeczy, już myślałem, że jakiś smutas jesteś! – Sam jesteś smutas! – oburzył się Maks, jednak wykrzyczał to do zamkniętych drzwi. Gahr-feld ulotnił się z pokoju jak kamfora. Chłopak wyjrzał przez okno. Ogród wyglądał niesamowicie, wręcz tonął w kwiatach. Można było dostrzec strumyki i wodospady, w których taplały się świergoczące jak najęte ptaki. Do nozdrzy dochodził ożywczy zapach oceanu. Nowe ubranie chłopak znalazł na krześle. Być może przyniósł je wcześniej Gahr-feld. Maks uśmiechnął się. Nagle uświadomił sobie przyczynę dziwnego zachowania Kahira. Kocur być może był postrzelony, ale tak naprawdę absorbował uwagę Barskiego w jednym celu. Nie chciał, by jego gość myślał o kłopotach. Barski musiał przyznać, że odnosiło to skutek. Maks włożył spodnie, miały specjalne usztywnienie w kroku, służące najpewniej do jazdy na wierzchowcu. Chłopak odczuł lekki niepokój, gdy przypomniał sobie plany Gahr-felda na dzisiejszy dzień. Postanowił jednak, że nie pokaże po sobie strachu. Założył koszulę, białą, uszytą z materiału przypominającego len, wysokie wiązane buty, a na końcu kapelusz. Dopiero wtedy jego wzrok padł na plecak upchnięty pod krzesłem. Ukląkł przy nim i odpiął skórzane zapinki. Metalowe części robota nadzorcy wypełniały całą torbę. Maks uśmiechnął się. Gahr-feld nie zapomniał o jego plecaku nawet podczas starcia z Drakka. Chło-

261


Tomasz Duszyński

262

pak obiecał sobie, że poprosi Kahira, żeby ten pomógł mu zrekonstruować pajęczaka. Wierzył, że Aaronia miała słuszne przeczucia. Jeśli uważała, że robot miał mu towarzyszyć, Maks powinien zrobić wszystko, żeby przywrócić go do stanu funkcjonalności. Barski podniósł się z kolan i wyszedł z pokoju. Pomyślał, że Gahr-feld na pewno już się niecierpliwi. Szybko zbiegł schodami najpierw na półpiętro, gdzie musiał odwzajemnić ukłony licznej służby, a w końcu na zewnątrz, na dziedziniec. Kahir rzeczywiście czekał już na niego w pełnym ekwipunku. Maks, widząc kocura w sięgających ponad kolana buciorach, parsknął śmiechem. – Siedmiomilowe te buty? – Nie. – Kahir uśmiechnął się i założył kapelusz, zawadiacko przekrzywiając go na bok. – Ale jak cię nimi kopnę, to i na dziesięć odlecisz. – Marzenia. – Barski wzruszył lekceważąco ramionami. – Kto ci nogę rozbuja? – Ktoś się znajdzie. – Kahir mrugnął pojednawczo. – Widzę, że wreszcie odzyskałeś humor? Gotowy na przygodę? – Gotowy – potwierdził Maks. – No, to po transport i śmigamy... – Gahr-feld obrócił się na pięcie i ruszył w stronę stajni. – Zobaczysz, będzie odjazdowo. – No, tak. – Maks odchrząknął. Najchętniej obszedłby całe królestwo Kahirów na piechotę, byle się wymigać od dosiadania rumaków ze stajni Gahr-felda. – Stajenni przygotowali wierzchowce. – Kahir z trudem tłumił chichot. Nic sobie nie robił z rozterki towarzysza. – Mamy sporo prowiantu, więc z głodu nie umrzemy. Pokażę ci kilka moich ulubionych miejsc. Spodobają ci się. – Na pewno. – Maks z każdym kolejnym krokiem tracił rezon. Obawiał się, że jeszcze chwila i ktoś będzie musiał zaciągnąć go do stajni na siłę. Gahr-feld przeskoczył barierkę i wylądował na padoku. Maks z trudem przecisnął się pod drewnianą belką. Nie był pewny, czy kocur wszystko dobrze przemyślał. Do głowy przychodziły mu dziwne


Tam i z powrotem

myśli. Bestie mogły wystraszyć się Ziemianina, w końcu dotąd dosiadały ich tylko koty. Poza tym Barski często denerwował zwierzęta. Na wsi u babci nie mógł spokojnie przejść z jednej strony drogi na drugą, żeby nie porwał mu spodni jakiś Burek albo Azor. – Myślisz, że to dobry pomysł? – W końcu powstrzymał Kahira ruchem dłoni. – Pewnie, są spokojne jak aniołki! – zapewnił Gahr-feld. Jakby na przekór jego słowom w stajniach coś zadudniło i przejmująco zaryczało. – Lubią się tylko tak wygłupiać. – Kocur bawił się doskonale, patrząc na Maksa, już nawet nie powstrzymywał śmiechu. – Chyba żartujesz... Najbliższe wrota uchyliły się. Pojawił się w nich stajenny ciągnący za powróz jednego z wierzchowców. Samego zwierzęcia jednak nie było widać. – Tylko nie panikuj – ostrzegł poważnym głosem Gahr-feld. – Nie lubią, gdy ktoś się denerwuje. Od razu im się to udziela. To było ponad siły Maksa. Pot zaczął lać się z niego strumieniami. Stajenny zaparł się nogami, próbując wyprowadzić oporne zwierzę. Maks z niedowierzaniem patrzył na powróz, który sięgał hen wysoko, kilka metrów ponad jego głowę. – Są trochę duże, te nasze pieski – przyznał Gahr-feld, odczytując myśli Maksa. Barski dopiero teraz ujrzał zwierzę w pełnej okazałości. Uznał, że określenie duże jest zbyt skromne. To nie były pieski, a ogary, co tam ogary, to były ogromne... tu zabrakło mu określenia. Bestie! Wielkością dorównywały słoniom, przekrwione ślepia, język zwisający z uzębionej paszczy. – Nie ma mowy! – jęknął Maks. – Przecież ja na to nie wsiądę! Bestia zaryczała, stanęła na dwóch łapach, wyrywając powróz z dłoni stajennego. – One są bardzo wrażliwe – wyszeptał z powagą Gahr-feld. – Bądź dla niego miły!

263


Tomasz Duszyński

264

– A co, mam go podrapać za uchem? Dać kość? Może własną? – Barski był pewny, że kumplowi zupełnie odbiło. Gdyby nie sparaliżował go strach, już dawno dałby drapaka. – Spróbuj! Ten akurat będzie twój... Mój jest ten drugi... Maksowi zebrało się na płacz. Drugi psi wierzchowiec był o głowę niższy od jego, wyszedł ze stajni potulnie jak baranek. – Co ty... chcesz się mnie pozbyć? Nakarmić mną swojego pupilka? – Zawołaj go, Barski, bo się zniecierpliwi! – Gahr-feld, wydawało się, przestał żartować. – Chodź tu. – Maks po chwili namysłu postanowił posłuchać rady. Wydusił z siebie komendę tak cicho, że ledwie można było go usłyszeć. – Psino... do nogi? Stało się coś dziwnego. Bestia otworzyła szeroko paszczę, uniosła łeb i przewróciła się na plecy. Nieoczekiwanie zaczęła tarzać się ze śmiechu. Gahr-feld uczynił podobnie. – Nie, ja dłużej nie mogę! – zaryczał ogar. – Gahr-feld wybacz, ale dłużej nie mogę! – Powiedział psinko, słyszałeś? – wydusił z siebie Kahir, przewracając się z boku na bok. Nawet stajenny trzymał się za brzuch ze śmiechu. – Do nogi? Barski w pierwszej chwili nie rozumiał, co się dzieje. Dopiero gdy trzeźwo spojrzał na sytuację, zacisnął szczęki i założył ręce na piersi. Postanowił, że się nie odezwie. Gahr-feld rzeczywiście miał specyficzne poczucie humoru. Jeśli próbował takich zagrywek, to Maks okaże się równie wredny. – Maks. – Kocur wreszcie wstał i otrzepał futro. – To był głupi żart, ale też pierwsza lekcja. – Pierwsza lekcja? – Maks zupełnie zapomniał o swoim postanowieniu. Po tych słowach znów zacisnął usta. – Tak. – Wyglądało na to, że Gahr-feld mówił całkiem serio. Przestał szczerzyć kły, a jego głos stał się poważny. – Musimy być pewni, że nic cię nie zaskoczy ani nie przestraszy... – Nie rozumiem.


Tam i z powrotem

– Nie uciekłeś, mimo że niejeden, widząc Badara – królewski ogar pokłonił się, słysząc swoje imię – dałby drapaka. – Sparaliżował mnie strach – odciął się Maks. – Oblałem test. – Nie – Kahir podszedł do niego i położył łapę na ramieniu. – Bałeś się, ale ufałeś mi do końca... Musiałem być pewny, że mi zaufasz. – Nie wiem, czy ci ufam. – Maks poczuł, że coś ściska go w gardle. Już niemal był gotów uznać Gahr-felda za swojego przyjaciela, a ten stroił sobie z niego żarty. – Jesteś na mnie zły, a to co innego niż brak zaufania. – Kahir przywołał gestem ogary. – Wiem, że zrozumiesz. Musiałem to sprawdzić, zanim wyruszymy na poszukiwania Drakka. – Po co ci ten test? – Dzięki niemu wiem, że najważniejsze za nami. Możemy przejść do lekcji drugiej. – No, nie – jęknął Maks. – Co ty jeszcze wymyślisz? – Spodoba ci się, gwarantuję. – Kahir znów zachichotał. – Wsiadaj na Badara. Czas ruszać. Bestia pochyliła łeb w stronę Maksa i dotknęła jego barku zimnym nosem. Chłopak ledwie utrzymał się na nogach. – Jak ja mam wsiąść? Leżeć! To znaczy połóż się! – poprawił się Barski. Badar i Gahr-feld znów zaczęli tarzać się ze śmiechu po ziemi. Maks także się zaśmiał. Specyficzne poczucie humoru Kahirów najwyraźniej było zaraźliwe. ‹‹›› Tabo szedł na czworakach, posuwał się tak szybko, jak tylko potrafił. Kierunek obierał na wyczucie. Poobijał się cały, pozdzierał skórę z dłoni na ostrych łączeniach aluminiowych rękawów. Mijając kraty wentylacyjne, wyglądał przez nie, by sprawdzić, czy zmierza w dobrą stronę, a potem znów szedł do przodu, jak pies na czterech łapach. Byle szybciej, byle do celu.

265


Tomasz Duszyński

266

Muszę zdążyć, powtarzał w myślach. Modlił się, żeby nie było za późno. Chwilami ogarniało go zwątpienie, mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Nie był w stanie stwierdzić, jaką pokonał odległość. Wspinał się pod górę, przemieszczał w kierunku sektorów dowództwa. Na pewno minął jeden poziom. Dlaczego był tak głupi? Gdy wreszcie dotarło do niego, co tak naprawdę chce zrobić Tados, zrozumiał, że może być za późno. Wykorzystali go jak dziecko. Kierowali nim jak chcieli. Dlaczego dał się tak zwieść? Dlaczego naraził Aaronię? Tados obmyślił ten diabelski plan perfekcyjnie. Musiał wiedzieć, że Tabo nie wypełni rozkazu i poinformuje o zasadzce komandora Tatriego. Przewidział to i postanowił wykorzystać słabość chłopaka. Gdy Aaronia powie Tatriemu, że Turnici będą symulować atak Drakka od strony doków, komandor przestanie zwracać na ten odcinek uwagę. Najprawdopodobniej przerzuci większość jednostek w inne miejsca. A przecież o to właśnie chodziło Tadosowi. Uderzy od doków, tam, gdzie nikt się tego nie spodziewa! Najpierw detonacja bomby energetycznej i paraliż podstawowych systemów stacji. To punkt pierwszy ich planu, analizował w myślach Tabo. Potem punkt drugi, symulowane uderzenie na centrum dowodzenia. Ono zostanie szybko stłumione... punkt trzeci, ostatni, właściwy atak. Uderzenie od doków, które zmiecie nieliczną obronę jednostek Federacji. Turnici dostaną się do komandora Tatriego w kilkanaście minut... Na potwierdzenie jego domysłów aluminiowy szyb zadrżał, jakby miał się rozsypać. Stacją wstrząsnął potężny wybuch. Punkt drugi planu musiał zostać wprowadzony w życie. Tabo poczuł na twarzy gorący podmuch, po chwili usłyszał dziwny przemieszczający się w jego stronę hałas. Głośne dudnienie... jakby.... Wyczuł swąd spalenizny, zbladł, to nie wróżyło najlepiej. Musiał się stąd wydostać, jak najszybciej. Kratę wentylacyjną mijał kilka minut temu, kolejna musiała być blisko. Przyspieszył. Dziwne dźwięki nasilały się, syczenie, warkot, odgłos wyginanego pod wpływem


Tam i z powrotem

temperatury metalu. Tabo zobaczył, że kilkadziesiąt metrów przed nim półmrok rury wentylacyjnej rozjaśnił żółto-niebieski błysk. Kula ognia pędziła w jego stronę niczym ekspres. O kratę zahaczył barkiem. Kopnął w nią, czując, że zaczyna brakować mu tlenu. Kula ognia powiększyła się w ułamkach sekundy, a on znalazł się na jej drodze. Spłonie jak w piecu. Rozpaczliwie uderzył w kratę drugi raz, jednocześnie tracąc oparcie. Poszybował z krzykiem w dół, czując jak języki ognia obejmują jego nogi i plecy. Zdążył jedynie wystawić ręce nim uderzył z całym impetem o stalową podłogę. Coś zazgrzytało nad jego głową. Tabo próbował się podnieść, ale szyb wentylacyjny wygiął się i runął wprost na niego. ‹‹›› Aaronią znów targnęły mdłości. Oficerowie patrzyli na nią, jakby była zjawą. Czekali, aż coś powie. – Ja... – Co wiesz, dziecko, o zdradzie Turnitów? – zapytał Tatri. Mówił spokojnym głosem, jakby wyczuwając zagubienie dziewczyny. – Skąd przyjdzie atak? – Oni... oni naprawdę zaatakują od strony doków, uderzą tutaj, na centrum dowodzenia... Komandor skinął głową. Oficerowie skoczyli do swoich stanowisk, zaczęli wydawać rozkazy swoim jednostkom. – Zbliż się. – Tatri skinął na nią ręką. Uśmiechnął się, jakby nie chciał jej spłoszyć, a raczej dodać jej otuchy. – Co jeszcze chcesz powiedzieć? – Generał Tados... – Tak? – Generał Tados jest cyborgiem... to sprawka Drakka. Ta informacja wywołała na kamiennej twarzy Tatriego poruszenie. Przestał się uśmiechać, analizował sytuację. – Skąd to wiesz?

267


Tomasz Duszyński

268

– Oni musieli znaleźć jakiś sposób, żeby wpłynąć na Turnitów... nie wiem jak to robią... Tados musi mieć w sobie jakiś działający podprogowo nadajnik... – Znaleźli ich słaby punkt... To musiało się stać. – Tatri westchnął ciężko. – Nawet jeśli tak jest, będziemy musieli z nimi walczyć. – Może jest jakiś inny sposób? – Aaronia była coraz bardziej przerażona. – Przecież to nie jest wina Turnitów, zostali zaprogramowani przez Tadosa, są jak marionetki wykonujące polecenia. – Nie ma innego sposobu, kadecie. – Tatri podjął już decyzję, od której nie było odwrotu. – Poza tym nie oni będą naszym głównym zagrożeniem. Obawiam się czegoś o wiele gorszego... – Czego? – Aaronia zbladła. Mogła nie pytać, od razu domyśliła się odpowiedzi. – Sprawdźcie nasze sondy na pierwszym pierścieniu obrony... – Nie odpowiadają, komandorze... – Nasze osłony? Chwila pełnej napięcia ciszy. – Komandorze, osłony uszkodzone! – Przygotować się na uderzenie Drakka! – Tatri zaklął pod nosem. – Wysłać jak najwięcej jednostek w przestrzeń i rozpocząć ewakuację stacji! Oficerowie zamarli na ułamek sekundy, jakby w nadziei, że tylko się przesłyszeli. – Powtarzam! Myśliwce mają zapewnić nam jak najwięcej czasu na ewakuację! Ściany i podłoga centrum dowodzenia zadrżały od potężnego wybuchu. Turnici realizowali swój plan. Zgodnie z zapowiedzią rozpoczęli symulowany atak. Aaronia znów musiała walczyć z mdłościami. Zakręciło jej się w głowie. Co gorsze, poczuła coś dziwnego, coś, co miało związek z Tabo. Uczucie, jakiego do tej pory nie miała, gdzieś pod czaszką, przesuwający się wzdłuż kręgosłupa impuls. Jakby w jej umyśle pojawił się kolejny zmysł, z którego do tej pory nie zdawała sobie sprawy.


Tam i z powrotem

– Zrobiłaś wszystko, co mogłaś, kadecie! – Tatri zasalutował dziewczynie. – Biegnij do sektora ewakuacyjnego. Drakka lada chwila uderzą. Aaronia jak we śnie zasalutowała i obróciła się na pięcie, kierując się do wyjścia. Była pewna, że przyjaciel jest w niebezpieczeństwie. Po raz pierwszy w życiu nie miała zamiaru wypełnić rozkazu dowódcy. ‹‹›› Podmuch powietrza wyciskał z oczu łzy. Barski trzymał się kurczowo grzywy ogara, modląc się w duchu, by nie spaść na ziemię. Jak nic, pogruchotałby wszystkie kości. Ten pęd był niesamowity, susy Badara musiały być kilkumetrowe. Dookoła nich rozpościerał się kobierzec trawy, pagórki pokryte były feerią barwnych kwiatów i karłowatymi drzewkami. Byli na sawannie – przynajmniej tak wydawało się Maksowi. Wiele więcej z grzbietu pędzącego ogara nie był w stanie dostrzec. Poza tym skupił się na swoim oddechu i udawaniu, że był na tyle rozsądny, by przykleić się Super Glue do siodła. – ..aks... yszysz? Maks ostrożnie obrócił głowę w stronę pędzącego z tyłu Gahr-felda. Jedyny plus z jazdy na Badarze był taki, że przynajmniej był szybszy od tego kocura. – Maks! Zaraz będziemy na miejscu. To za tym wzgórzem! – W porządku – odkrzyknął Maks, chociaż wątpił, czy Kahir go usłyszy. Poryw powietrza wcisnął słowa z powrotem do gardła. Zaczynało mu się to wszystko podobać. Jakby jechał jakimś superszybkim samochodem. Co tam samochodem, on ujeżdżał dziką bestię! Pędził na złamanie karku, niczym na jakimś rodeo. – Dawaj! – krzyknął Maks. – Wio! Badar zrozumiał. Jego susy stały się jeszcze większe. Maks wyprostował się w siodle. Czuł się teraz tak lekko, jakby sam szybował wśród przestworzy, kilka metrów nad ziemią. Obejrzał się tylko na chwilę. Gahr-feld został daleko w tyle.

269


Tomasz Duszyński

270

Radość rozsadzała go od środka, po raz pierwszy od dawna. Nie czuł trosk, był tylko on i pędząca bestia. Proste uczucia, na które pozwalała krążąca w żyłach adrenalina. Trochę strachu, euforii i przepełniające człowieka szczęście. Ta chwila mogła trwać wiecznie, chwila, w której mógł zapomnieć o wszystkim. Zatrzymali się na szczycie wzgórza. Rozciągał się stąd malowniczy widok na zatokę i szeroką plażę. Błękitny ocean obmywał delikatnie złocisty piasek. Po prawej stronie rozciągał się iglasty las i wydmy. Na ten widok do Maksa wróciły wszystkie wspomnienia. Ten skrawek obcej planety przypomniał mu zupełnie inne miejsce i inny czas. Wakacje z rodzicami. – Ale jazda, co? Gahr-feld wreszcie go dogonił. Jego wierzchowiec, Aramir był mniejszy i widać mniej wytrzymały od Badara. – Tam pod lasem mam kryjówkę, taki kawalerski domek. Nie spiesząc się, zjechali w dół wzgórza. Bryza od oceanu stawała się coraz bardziej wyczuwalna. Słońce stało wysoko na niebie, paląc niemiłosiernie skórę. Maks docenił teraz w pełni kapelusz i zwiewną koszulę z długim rękawem. – Często tu przyjeżdżasz? – Kiedy tylko mogę. Nie lubię siedzieć w pałacu i dyktować zaleceń urzędnikom. Nuda. Moja matka robi to lepiej. – A gdzie twój ojciec? To znaczy, jeśli mogę zapytać. – Oficjalne wizyty na innych planetach. Jest ich tak dużo, że rzadko bywa w domu... sam rozumiesz. – W głosie Gahr-felda słychać było rozgoryczenie. – Brakuje ci go? Nie trudno było się domyśleć, że Maks zadał właściwe pytanie. Kahir posmutniał i zamyślił się. – I tak, i nie – odpowiedział w końcu. – Tęsknię za nim, to normalne. Obawiam się jednak czegoś innego. Nie chcę, żeby moje życie wyglądało tak, jak jego. – Dlaczego? Przecież to spełnienie twoich marzeń. Podróże, przygody, co chwila inna planeta i inni ludzie?


Tam i z powrotem

– Nie rozumiesz, Maks. To oficjalne wizyty. Ceremoniał, napuszone rozmowy, intrygi i gierki... Ojciec nie ma nawet szansy wyrwać się na chwilę i zapomnieć o tym wszystkim. To praca, ciężka harówka. – A ty wolisz chadzać własnymi ścieżkami. – Maks kiwnął głową ze zrozumieniem. – Tak mówiła moja babcia. Jak prawdziwy kot. – Coś w tym rodzaju – potwierdził z uśmiechem Kahir. Zatrzymali się tuż przy plaży. Rozsiodłali ogary i puścili wolno. Barski zdjął buty i boso wbiegł na gorący, miękki piasek. – Mam się spodziewać jakiegoś potwora w wodzie? – Popatrzył znacząco na Gahr-felda. Kocur zaśmiał się tylko. – Idź popływać. Nic ci tu nie grozi, ja w tym czasie przygotuję twój pokój. Maksowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. W biegu zrzucił z siebie koszulę i pozbył się spodni. Po chwili wskoczył do ciepłego oceanu, czując, jak fale delikatnie obmywają jego ciało. Było cudownie, jak na prawdziwych wakacjach. Chłopak przepłynął kilkanaście metrów kraulem topielcem, jak nazywał jego styl wuefista Kostuch, kilka razy zanurkował, dziwiąc się, że woda może być aż tak przezroczysta, a potem położył się na piasku, zamykając oczy i wsłuchując się w szept fal. – Lepiej się tym nasmaruj. Maks otworzył oczy, musiał przysnąć. Dopiero teraz poczuł, że jego skóra nagrzała się od słonecznych promieni. Gahr-feld usiadł obok. W milczeniu wpatrzyli się w horyzont, jakby chcieli dostrzec tam coś szczególnego, drugi brzeg albo statek o białych żaglach łopoczących na wietrze. Byli zatopieni w swoich myślach, jakby czerpali energię ze spokoju, który ich otaczał. Ciszę przerwał dopiero Kahir. – Wiesz, Maks, że nic nie dzieje się bez przyczyny? – Tak mówią – zażartował Barski, ale widząc powagę Gahr-felda, zamilkł. Miał wrażenie, że zaczyna się kolejna lekcja.

271


Tomasz Duszyński

272

– Dużo myślałem o tym, co mi powiedziałeś. Zapytam cię teraz o kilka rzeczy, by się upewnić w pewnych domysłach. Być może jest jeszcze coś, do czego nie przywiązałeś wagi, a okaże się bardzo dla nas ważne... – Powiedziałem ci wszystko. – Tak, wiem, Maks. To może być coś, czego do końca sobie nie uświadomiłeś. Czasem dopiero osoba z zewnątrz może dostrzec pewne sprawy. – Pytaj więc. – Czy jesteś pewny, że wtedy, w ten dzień uderzył w ciebie lub blisko ciebie piorun? – Tak. Była burza. – Maks zmarszczył brwi, próbując przywołać wspomnienia – wydawało się – z zamierzchłych czasów. Z trudem cofnął się pamięcią do tego momentu, przecież od tamtej pory tak wiele się wydarzyło. – To wyładowanie atmosferyczne, pamiętam, zjeżyło mi włosy na głowie... – I od tamtej pory masz wrażenie, że pod wpływem silnych emocji coś się z tobą dzieje? – Dokładnie – potwierdził Maks. Teraz poczuł się jak na kozetce u psychologa szkolnego. – Koledzy nazwali mnie nawet Gromowładnym. – Maks uśmiechnął się na wspomnienie Krochmala. – Gromowładny – powtórzył cicho Kahir. – Od tamtej pory miałem kilka dziwnych wypadków. Jeden w szkole z Sylwkiem... – Tu Barski się zaczerwienił, nie powiedział wcześniej Gahr-feldowi, że z Wroną nie byli nawet kumplami. – Kolejny na stacji kosmicznej... w latrynie. Ale tak naprawdę tej mocy to nie potrafię nawet użyć, kiedy chcę. Już kilka razy mogła uratować mi życie, a nie potrafiłem jej przywołać. – Kiedy na przykład? – No chociażby podczas walki z ośmiornicą! Usmażyłbym ją, gdyby tylko moc mnie posłuchała. – Maks – Gahr-feld uśmiechnął się – usmażyłbyś prędzej siebie w tej wodzie niż ośmiornicę. Byłem tam, widziałem, że coś dziwnego się z tobą dzieje. Teraz jednak upewniłeś mnie, że moc uwolni się do-


Tam i z powrotem

piero w określonym czasie i miejscu. Nie masz nad nią kontroli, a i ona nie chce się tobie poddać. – Ale – Maks znów się zaczerwienił – ona się ujawniała, gdy na przykład złościłem się, no wiesz... gdy źle myślałem o Sylwku... – Emocje mają duże znaczenie, ale złość nie ma nic wspólnego z mocą... – To dobrze. – Barski uśmiechnął się. – Bo byłbym jak Luke Skywalker przechodzący na ciemną stronę... – To były zamierzchłe czasy, Maks. – Kocur machnął lekceważąco łapą. – Dobrze, że znasz historię, ale... – Co ty? Żartujesz? Te "Gwiezdne wojny"... to naprawdę? – Księżniczka Leia to przyjaciółka mojej babci. Barski oniemiał. Rozdziawił szeroko usta i wytrzeszczył oczy. – Jak chcesz, to poznam cię z Yodą. – Gahr-feld nie wytrzymał i parsknął śmiechem. – To był cios poniżej pasa. Zrobiłeś niezłe badania... – Maks pokręcił głową z urazą. – Jak ja mam ci ufać? Cały czas mnie nabierasz, a ja łykam wszystko jak małpa kit. – Oj przestań! – Gahr-feld poklepał go przyjacielsko po plecach. – Nie mogłem się powstrzymać... ale chętnie bym obejrzał ten wasz film. Znów wpatrzyli się w ocean. Maks posmarował twarz kremem, a na nos nałożył grubszą warstwę specyfiku. – Podziwiam cię, Maks. Barski spojrzał na kocura podejrzliwie, oczekując kolejnego żartu. Na wszelki wypadek postanowił się mieć na baczności. – Podziwiam twoją gotowość poświęcenia się dla kogoś innego. Gdy ktoś robi to dla przyjaciela, należą się słowa uznania, ale dla kogoś, z kim nie było się blisko, a nawet był twoim wrogiem... Nie wiem czy sam bym się na to zdobył. – Właśnie to robisz, Gahr-feld. Pomagasz mi... Kocur zastrzygł uszami i pociągnął łapą za wąsy. – Ej, bo się rozkleję!

273


Tomasz Duszyński

– Paniczu, nie becz, w końcu królewiczowi to nie przystoi! – Barski udawał, że naśladuje głos jednego z królewskich dostojników. Kahir roześmiał się. – Panicz jest głodny! – Poklepał się po brzuchu. – A poza tym, co powiedziałeś przy stole? Chłopaki nie płaczą! – No tak, nie płaczą, chyba, że są głodne i złe! – Kto ostatni w chacie, ten myje naczynia – oznajmił Kahir, wystrzeliwując jak z procy. – To niesprawiedliwe! – ryknął Barski. Nim udało mu się podnieść z piasku, Gahr-feld był już w połowie drogi. – Tacy zaawansowani technicznie, a nie macie zmywarki? ‹‹››

274

Biegła korytarzem jak we śnie. Wszystko wyglądało nierealnie, nawet dźwięki, wybuchy i krzyki brzmiały głucho. Miała wrażenie, że dochodziły do niej zza grubej tafli. Gdzieś w jej wnętrzu nastąpiła wyraźna przemiana. Trudna do określenia, jednak obecna. Z Aaronią stało się coś, czego do końca nie rozumiała. Jakaś bariera pękła, wyzwoliła głęboko ukryte zdolności. Wyczuwała obecność Tabo. Wiedziała dokładnie, gdzie jest. Tak jakby w jej głowie zadziałał radar umożliwiający dostrzeganie rzeczy ukrytych dla zwykłych śmiertelników. Skoncentrowała się na tym uczuciu, jak potrafiła najmocniej, i biegła ile sił w nogach. To było dziwne, postrzegała rzeczywistość inaczej, być może oprócz zwykłych wymiarów istniał ten ukryty, który teraz się przed nią objawił. Gdyby spojrzeć na czystą kartkę papieru, okazałoby się, że nie tylko została zapisana znakami, ale nagle wewnątrz niej odnalazła się cała księga. Niezliczona ilość stron, które kryły w sobie kolejne tajemnice. Tak jak z efektem domina, gdy jeden klocek przewraca sąsiednie, a te następne i następne. Tabo był nieprzytomny. Tego była pewna. Odbierała fale wysyłane przez jego mózg. Z fascynacją przyswajała i odkrywała kolejne napły-


Tam i z powrotem

wające do niej informacje. Ból i bicie serca przyjaciela. To było tak, jakby testowała nową zaawansowaną technologicznie zabawkę, którą ktoś przez przypadek pozostawił w jej rękach, a właściwie w głowie. Wyczuwała, że dzieje się coś złego. Tabo był wciąż nieprzytomny, miał problemy z oddychaniem. Ból w klatce piersiowej, ograniczony dostęp tlenu. Dusił się. Jego organizm wołał o kolejny oddech jak o zbawienie. Aaronia omijała korytarze, w których spodziewała się obecności komandosów lub z których dochodziły odgłosy walki. Cała stacja ożyła jak za dotknięciem różdżki. Przeniknęły ją przerażenie, lęk i gniew tysięcy mieszkańców. – Ewakuacja w toku, ewakuacja w toku. – Powtarzane w kółko nagranie bezdusznej maszyny rodziło jeszcze większy lęk. System wczesnego ostrzegania włączył syreny alarmowe i czerwone migające lampy w korytarzach. Niektóre sektory zostały całkowicie odcięte. W dokach trwała zacięta bitwa. Nie tylko słychać było wybuchy, ale można było je niemal poczuć. Drgania i wstrząsy wędrowały stalowymi ścianami i rurami wentylacyjnymi. Na zewnątrz stacji także rozpoczęła się walka. Zbliżali się Drakka. Kilkaset ogromnych okrętów, niszczycieli i lotniskowców. Już za chwilę pokrywy doków otworzą się i setki małych i ruchliwych jak pszczoły stateczków wyleci z nich jak rój z ula. Siły Federacji nie miały najmniejszych szans na wygranie tej potyczki. Eksplozja bomby energetycznej pozbawiła je podstawowej ochrony – pola siłowego, które jak kokon otaczało stację i jej mieszkańców. Nie to jednak było teraz dla dziewczyny najważniejsze. Zupełnie inne uczucie przebiło się ponad wszystkie dotychczasowe. Tabo. Aaronia wiedziała, że musi dotrzeć do niego jak najszybciej. Oddech Turnity słabł. Wciąż nie odzyskiwał przytomności, a to, co przygniotło jego klatkę piersiową, napierało coraz mocniej na żebra. Tabo odruchowo walczył o każdy oddech, ale jego czas dobiegał końca. – Nie! Proszę!– krzyknęła Aaronia. Jej oddech stawał się coraz cięższy. Uda piekły żywym ogniem. Nigdy dotąd nie biegła tak szybko, ale mimo to wiedziała, że nie zdąży.

275


Tomasz Duszyński

276

Serce Tabo przyspieszyło. Próbowało za wszelką cenę przetransportować jak najwięcej tlenu do mózgu i wewnętrznych organów. Ciężar jednak zgniatał żebra i płuca. Prasował klatkę piersiową niczym walec. Gdyby tylko Tabo się obudził. Gdyby mógł użyć swoją moc. Odrzuciłby przygniatający go ciężar niczym styropianową atrapę. – Tabo! – Aaronia potknęła się i upadła na podłogę. Serce chłopaka zwolniło, jakby dało za wygraną. Uderzyło raz, potem drugi i nagle Tabo przestał oddychać. Jego klatka piersiowa nie uniosła się po raz kolejny. – Musisz się obudzić! – zaszlochała dziewczyna. Próbowała wstać, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Zrozumiała, że jest już za późno. – Obudź się, Tabo, proszę! Zamknęła oczy. Nie zdążyła pomóc przyjacielowi. Nie wyczuła, że jest w niebezpieczeństwie wystarczająco szybko. – Przepraszam – wyszeptała, kryjąc twarz w dłoniach. I wtedy ból, który ogarnął Aaronię, wyzwolił w niej coś dziwnego. Wybuchy ucichły, jakby została od nich odizolowana grubą dźwiękoszczelną szybą. Miała wrażenie, że nagle stała się lekka jak piórko i uniosła się ponad całym zgiełkiem. Wydawało się, że wystarczy byle podmuch wiatru, by przemieścić ją jak pyłek. I rzeczywiście, coś pchnęło ją do przodu, jakaś trudna do zdefiniowania siła. Zobaczyła korytarz, samą siebie poniżej, klęczącą na podłodze, podobną do wykutej w skale rzeźby. W niej samej zaś zamajaczyła niczym rozmazany ognik niewyraźna projekcja. Przemierzyła w ułamku sekundy kilkaset metrów, przenikając przez stalowe ściany i szyb windy. Lewitowała ponad gruzem i metalowymi prętami. Widziała aluminiową rurę, wygiętą i nadpaloną, a pod nią dłoń. Szarą jak popiół, przygniecioną ciężkim żelaznym wspornikiem. Jakimś niepojętym sposobem wiedziała, co zrobić. Obniżyła lot. Powoli zanurzyła się w rumowisku, czując, jak przez nie przenika. A potem odnalazła myśli Tabo, powolne, podobne do leniwie płynącego strumienia. Przyjaciel słabł z każdą sekundą, źródło jego życia wysychało.


Tam i z powrotem

– Obudź się, Tabo! Musisz żyć! Potrzebujemy cię, obudź się! Poczuła to tak, jakby obok niej pojawiła się czyjaś świadomość. Przenikający ją świetlisty obłok. – Już nie ma nadziei, nie ma komu stawiać oporu. Ja... To był on, wiedziała to. Głos, który ją przeniknął, był podobny do szeptu. – Oddychaj. Proszę cię. – Starała się za wszelką cenę, w jakiś niepojęty dla niej samej sposób, przekazać mu swoje siły. – Zdradziłem ciebie, zdradziłem swój lud... – To nieprawda, Tabo... Chłopak był blisko, obłok drżał, przetaczał się i kłębił. Aaronia wiedziała, że dopóki jest przy nim, wciąż ma szansę, by go uratować. – Postąpiłeś słusznie... w zgodzie z własnym sumieniem! – Tados wiedział, że ich zdradzę, wiedział to wcześniej, niż ja sam... – Bo wiedział, że jest w tobie dobro! Nie rozumiesz? Wiedział, że postąpisz zgodnie z sumieniem i to wykorzystał! Ale to nie twoja wina! – To moja wina... – Głos Tabo stał się słabszy, jakby nagle zaczął dobiegać z bardzo daleka. – Nieprawda. – Aaronia wciąż nie wiedziała, w jaki sposób mu pomóc. – Nic nie mogłeś zrobić! Od początku nic nie mogliśmy zrobić! Obłok poszarzał, zmętniał, jakby działo się z nim coś niedobrego. – Przeze mnie Federacja zostanie zniszczona. Mój lud zginie. Już nie ma nadziei. Nie ma komu stawiać oporu... – Tabo! Proszę cię, musisz oddychać. – Aaronia czuła, że świadomość przyjaciela umyka. Gdy próbowała dotknąć świetlistego obłoku i przytrzymać przy sobie, stawał się nieuchwytny. – Wszystko można naprawić. Nie znasz przecież przyszłości... Nie zawsze łatwiejsza opcja jest właściwą... – To wszystko na nic... – Jesteś tak słaby? – Aaronia desperacko chwyciła się ostatniego sposobu, jaki przyszedł jej do głowy. Wiedziała, że jeśli zaraz czegoś nie zrobi, za kilka chwil straci przyjaciela. – Poddasz się? Tabo! Czy chcesz się poddać? Nawet ten chłopak z Ziemi, z którego się śmia-

277


Tomasz Duszyński

liśmy, odnalazł w sobie siłę. Barski nie dał za wygraną. Pamiętaj, że wciąż musimy mu pomóc. Za wszelką cenę! Może rzeczywiście jest naszą ostatnią nadzieją... Odpowiedziała jej cisza. – Tabo – zaszlochała. – Jesteś? Tabo! Obudź się, proszę! Tabo... ‹‹››

278

Jeśli to był domek kawalera, to Barski mógłby być kawalerem do końca życia i Ania Tarkowska, jego szkolna miłość, musiałaby sobie szukać innego męża. Czegoś takiego jeszcze nie widział. Drewniano-kamienna chatka z zewnątrz wyglądała nie tylko malowniczo, ale i okazale. Ważniejsze jednak było to, co znajdowało się w środku. Salon z kominkiem nie robiłby może takiego wrażenia, gdyby nie ustawione pod ścianą konsole do gry i boisko do dziwnej gry w piłkę, ale przede wszystkim ogromny holo-projektor, który włączył się na ich przywitanie. – Pokażę ci twój pokój, Maks! – Kahir wyglądał na zadowolonego, że jego skromne mieszkanko zrobiło takie wrażenie na gościu. Barski wchodził po schodach na piętro z szeroko rozdziawioną buzią. Holo-projektor emitował właśnie kanał sportowy. Kilkanaście kotów biegających za piłką po salonie wcale nie wyglądało na zwykłe trójwymiarowe przekazy. – Czasem nadają fajne filmy. – Kocur zauważył zainteresowanie Maksa projektorem. – Możesz się wcielić w głównego bohatera. Odjazd zupełny. Nie odróżnisz od rzeczywistości... – Wierzę na słowo... nie będę próbował. – Maks od kilku ładnych dni przeżywał wszystkie filmy science fiction na raz. Wrażeń miał wystarczająco dużo. – To dobrze. – Gahr-feld zaśmiał się głośno. – Ja też wolę prawdziwe życie. Przeszli jasno oświetlonym korytarzem w stronę tarasu. Mieszkanie było urządzone przyjemnie i z gustem. Ciepłe kolory na ścianach, dziwne egzotyczne figurki, drewniane maski na półkach, na


Tam i z powrotem

pewno przywiezione z licznych podróży domownika. Przypominało to Maksowi połączenie nowoczesności ze stylem rustykalnym. Na szczęście proporcje nie zostały tu zachwiane i można było się czuć w kawalerce Kahira jak w ciepłym rodzinnym domu. – Twój pokój. Maks wszedł pierwszy na przeszklony taras. Zaparło mu dech w piersiach. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że sufit i ściany wykonane są ze szkła, ale co bardziej prawdopodobne, zastosowano tu podobne pole ochronne do tego, które Maks już poznał w namiocie Gahr-felda. Widok był niesamowity. Z tyłu las, kołyszące się na wietrze drzewa, z przodu zatoka, złote piaski i błękitny ocean. – Nieźle – powiedział Maks, gdy wreszcie odzyskał głos. – Chciałoby się mieć taki pokoik. – Od teraz jest twój. – Gahr-feld wyszczerzył kły. – Zawsze, kiedy będziesz w pobliżu, możesz tu nocować. To teraz także twój dom... – Dzięki. – Barski unikał wzroku Kahira. Bał się, że się rozklei. Był mu wdzięczny, ale na dźwięk tego jednego słowa: "dom", rozdzierały go od środka ból i smutek. Jedno słowo, a potrafi tak wpływać na człowieka. – Odśwież się, przyjacielu. – Gahr-feld chyba wyczuł jego nastrój, bo poklepał go delikatnie po ramieniu. – Ja przygotuję śniadanie. Za dwadzieścia minut na dole! – A gdzie łazienka? – Barski rozejrzał się. Nie widział ani ścian, ani drzwi w tym dziwnym pomieszczeniu. – Rozgryź to sam! – Gahr-feld znów zaśmiał się tak, jak tylko on potrafił. Pomachał Maksowi i wyszedł z pokoju. Po prostu w ułamku sekundy rozpłynął się w powietrzu. – No nie... – jęknął Maks. – Tylko nie kolejna lekcja... Barski rozejrzał się, szukając czegoś, co wyglądało jak klamka albo chociaż przypominałoby przejście do innego pomieszczenia. Nic z tych rzeczy. Mógł jedynie patrzeć jak urzeczony na ocean, niemal czując chłodną bryzę wpadającą do pokoju. Słońce stało wysoko na niebie, na szczęście powłoka nad jego głową musiała zawierać jakiś filtr, który pozwalał patrzeć w górę bez zmrużenia powiek.

279


Tomasz Duszyński

– Chcę do łazienki – powiedział Maks. Nic się jednak nie wydarzyło. – Do kuwety? – zaśmiał się pod nosem. To była taka mała zemsta, której Gahr-feld nie miał szans usłyszeć. – Słyszałem! – wydarł się Gahr-feld zza drzwi. Dalej nic. – Chcę się wymyć... pokaż przejście do łazienki... Dostrzegł drzwi kątem oka. Ukazały się po prawej stronie. Uchyliły się, zapraszając Barskiego do środka. Skwapliwie skorzystał. Gdy znalazł się w środku zagwizdał pod nosem. To nie była łazienka, tylko łaźnia z jacuzzi i małym basenem do pływania. Ten dom zadziwiał go coraz bardziej. Zrzucił ubranie i wskoczył do wanny, zanurzając się po czubek głowy w bąbelkach i pianie. Fajnie było zmyć z siebie cały pot i szczypiącą sól oceanu. 280

Gahr-feld przeglądał gazetę. Prawdziwą, papierową, nie jakąś tam komputerową na holograficznym ekranie z bezsensownymi bajerami. – Siadaj! – Wskazał Maksowi miejsce przy stole. – Czym chata bogata! Wystarczyło tylko rzucić okiem, by wiedzieć, że ta chata była bogata jak żadna inna. Na stole znajdowało się wszystko, co można było sobie tylko wyobrazić. Maks dałby głowę, że takiego szwedzkiego stołu pozazdrościłyby Gahr-feldowi najdroższe i najbardziej znane hotele. Owoce, dziwne orzechy, płatki kukurydziane, dżemy, jogurty w srebrnych kubeczkach, bułeczki, rogaliki, a nawet dania na ciepło. Powonienie Maksa dostało kręćka. Był pewny, że wyczuwa zapach prawdziwych parówek, jajecznicy i smażonych grzybów. – Sam to zrobiłeś? – Coś ty. – Kahir odłożył gazetę. – Robot gosposia... Maks drgnął. Od strony kuchni przesunęła się kobieca postać. Prawdziwa kocica, wyglądająca niemal jak żywa. Zamiast jednak przemieszczać się na swoich łapach unosiła się nad podłogą, lekko kołysząc korpusem.


Tam i z powrotem

– Czy pan Maks życzy sobie czegoś jeszcze? Może tosty z żółtym serem? – A nie... – Barski wybałuszył oczy na zadowolonego z siebie Gahr-felda. Odchrząknął lekko zaskoczony. – Jest wszystko, co potrzeba. Aż za dużo. – Życzę więc paniczom smacznego. Wracam do swoich obowiązków. Robot gosposia skinęła głową z uśmiechem i odpłynęła w stronę kuchni. – Ty to masz życie – jęknął Maks. – Też bym tak chciał. Żeby mi mama rano zrobiła takie śniadanie, to chyba byłby cud nad Wisłą. – Rzadko tak jadam. – Gahr-feld nałożył sobie do miseczki płatków i orzechów, a potem zalał wszystko jogurtem. – Nie przywiązuję do tego zbytniej wagi. – Jak się ma taką gosposię... – zażartował Maks. – No, no! Uważaj! – Gahr-feld parsknął śmiechem, aż jogurt wylądował mu na wąsach. – Przecież to tylko robot! – Ale jaki! – Maks poszedł w ślady Kahira i nałożył sobie do miseczki coś, co wyglądało jak muesli. – A dziewczynę masz? – Miałem. – Gahr-feld, wydawało się odpowiedział niechętnie. – Nie możemy się spotykać... – Dlaczego? – Barski włożył pełną łyżeczkę do ust. Smak był niewiarygodny. – Rodzice ci zabraniają? – Zgadłeś. To jeden z minusów przynależności do rodu królewskiego. Za kilka lat rada królewska wybierze mi przyszłą małżonkę. To będzie polityczny układ, dla dobra Kahirów... – O, kurczę! – Maks szczerze współczuł Gahr-feldowi. – I nie możesz się spotykać z tą, która ci się spodobała? – Nie. – Gahr-feld zatopił łyżkę w jogurcie, jakby miał z niego wydusić coś więcej niż orzechy. – Może ta, którą wybiorą, też będzie fajna. – Maks starał się pocieszyć przyjaciela. Jednak mówienie z pełnymi ustami nie brzmiało chyba zbyt poważnie.

281


Tomasz Duszyński

282

– Może... ale chciałbyś, żeby ktoś za ciebie wybierał? Żeby mówił ci, kto ma ci się podobać, a kto nie? – No, nie. – Barski odchrząknął, zrobiło mu się głupio. – Przepraszam. – Gahr-feld chyba się zreflektował, że obarczył gościa swoimi problemami. – A ty masz jakąś dziewczynę? – Tak... to znaczy nie. Podoba mi się taka jedna... – Zaczerwienił się po koniuszki uszu. – Jest bardzo ładna, dobrze się uczy... – No, no... – Gahr-feld uśmiechnął się. – Wzięło cię na maksa, Maks! – Nie mam szans, wiesz. Wszystkie chłopaki ze szkoły za nią biegają... Co ja mogę? – Trochę wiary! – Gahr-feld odsunął pustą miskę, chwycił rogala i zaczął go przegryzać. – Co masz do stracenia? Jesteś panem swojego losu! Umówiłeś się z nią? Zaprosiłeś ją gdzieś? Do kina, kawiarni? – Jakoś nie mam odwagi. A teraz, na stacji Alfa poznałem... ech. Szkoda gadać. – Barski wlepił wzrok w parówki, jakby miały go wybawić od kłopotliwego tematu. – Ośmieszę się tylko. Po co? Gahr-feld pokręcił głową. Oblizał pyszczek i wytarł wąsy chusteczką. – Maks – powiedział. – Jeśli nie zobaczy w tobie tego wszystkiego, co ja widzę, to znaczy, że nie jest taka mądra, jaką się wydaje! Jeśli ma jednak trochę rozumu, to zwróci na ciebie uwagę. Może zostaniecie przyjaciółmi? Czy wszystko musi od razu prowadzić do wielkiej miłości? – Może masz rację? – Barski zastanowił się głęboko. W sumie rzeczywiście, nie miał nic do stracenia. Przecież w życiu może zdarzyć się tak wiele rzeczy. Trzeba wykorzystywać szansę, póki się ma. Po co potem żałować, że obawa przed ośmieszeniem albo wrodzona nieśmiałość pokrzyżowała wszystkie plany? – Obiecaj mi, że jak wrócisz, to do niej zagadasz. – Gahr-feld wypił duszkiem sok ze świeżo wyciśniętych owoców i głośno mlasnął. – Przynajmniej dowiesz się prawdy. Po co się zadręczać i tracić czas na bezsensowne wzdychanie do ukochanej? – A ty do swojej nie wzdychasz? Gahr-feld zasępił się. Uciekł spojrzeniem przed Maksem.


Tam i z powrotem

– U mnie to co innego. To bardziej skomplikowane, przyjacielu. Jestem odpowiedzialny za los zbyt wielu ludzi... Nie mogę stawiać na pierwszym miejscu siebie i swoich potrzeb. Maks skinął głową. Coś za coś, pomyślał. Królestwo, kawalerka, jakiej pozazdrościłby każdy na świecie, własna gosposia, a z drugiej strony... – Czasem trzeba też coś zrobić dla siebie, Gahr-feld. Unieszczęśliwiając siebie, nie sprawisz chyba przyjemności innym – powiedział. Kahir zastanowił się nad słowami Maksa. Podrapał się z uchem. Przez chwilę zapanowało krępujące milczenie. – Co czytałeś? – Barski postanowił przerwać ciszę. Popatrzył na gazetę leżącą na stole. – Polityka? A może piszą coś o Drakka? O stacji Alfa? – Sport. – Gahr-feld wyszczerzył zęby. – Polityka jest nudna. Sprawdzałem wyniki mojej drużyny. – O, masz jakąś ulubioną? – No, własną. Jestem jej managerem. – Aha. – Barski parsknął śmiechem. – Chyba nie masz czasu na nudę. Wygrali? – Pewnie. Są o krok od mistrzostwa. A ty lubisz sport? – Jeżdżę na rowerze – powiedział ostrożnie Maks. Grania na konsoli chyba nie mógł zaliczyć do sportu. – Po śniadaniu czas się trochę poruszać. Muszę nauczyć cię kilku rzeczy, żebym nie musiał ci ratować co chwila tyłka z opresji. – Kto komu?! – zaśmiał się Maks. – Co ty byś beze mnie zrobił? – No właśnie się zastanawiam. Ale z drugiej strony, każdy rycerz potrzebuje swojego giermka! – Gahr-feld znów wyszczerzył kły. – A dziękuję! – Barski zmrużył oczy. – Tylko nie zapomnij wyczyścić mi zbroi! – O, żeż ty! – Gahr-feld wybuchnął śmiechem. – Słowne potyczki są twoją specjalnością. Zobaczymy, czy równie dobrze władasz mieczem jak jęzorem!

283


Tomasz Duszyński

284

Stanęli na łące, nad wydmami. Równy kawałek pokrytego trawą i kwiatami gruntu doskonale nadawał się do ćwiczeń. Towarzyszył im robot lokaj przenoszący na plecach sprzęt i pakunki. – Musisz poznać kilka podstawowych rodzajów broni... – powiedział Gahr-feld, przejmując od lokaja podłużne rurki, wyglądające dla Barskiego bardzo znajomo. – To miecze... – Świetlne! – dokończył Maks. – Prawdziwe świetlne miecze! – Tak. – Kocur uśmiechnął się. – Konwencjonalna broń dżentelmenów. Bardzo skuteczna w bezpośredniej walce. Gahr-feld nacisnął przycisk przy rękojeści. Z otworu wydobył się długi i gruby promień lasera. – Ale odjazd! – ryknął Maks. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie sam użyje takiego miecza. – Musisz być ostrożny przy włączaniu go. Pamiętaj, żeby trzymać rękojeść w odpowiedni sposób. Otwór generujący promień musi być skierowany do góry. Inaczej wypalisz sobie dziurę we własnym brzuchu! Gahr-feld rzucił w stronę Maksa drugi laser. Barski chciał złapać go efektownie, ale jak zwykle jego palce musnęły tylko powietrze. Broń odbiła się od klatki piersiowej chłopaka i upadła w trawę. – Ofiara jestem. – Zrobiło mu się głupio, schylił się po miecz już bez większego entuzjazmu. – Zdarza się najlepszym – uspokoił go Kahir. – Włącz go... ale pamiętaj, co mówiłem, nie chcę zobaczyć śniadania na trawie... – Spoko. Maks obejrzał broń i zastosował się do instrukcji, chwytając odpowiednio rękojeść. Prawdziwy miecz świetlny! Kto by pomyślał? Gdy przesunął przełącznik, jego palce przeszyło drżenie, a czerwony promień lasera wystrzelił do góry. Już na pierwszy rzut oka różnił się od tego, którym wypisał na śmieciarce słowo brudas. – To miecze ćwiczebne, Maks. Ten model ma specjalne zabezpieczenie. – To nie wypruję sobie bebechów? – Nie. – Kahir zaśmiał się i w tym samym czasie zaatakował.


Tam i z powrotem

Maks odruchowo uniósł ramię, chroniąc się przed uderzeniem. Poczuł ból w nadgarstku i ułamek sekundy później miecz wyleciał mu z dłoni, przelatując szerokim łukiem nad głową. – To nie fair! – chłopak odwrócił się na pięcie i podbiegł po zgubę. – Pierwsza rada. Nie trzyma się w ten sposób miecza. Zablokuj go kciukiem! – Tak? – Maks spróbował nowego chwytu. – Dokładnie. A teraz wyprostuj plecy, unieś głowę, lekko ugnij kolana i wciągnij brzuch! – I kto to mówi – zażartował Barski. Niepotrzebnie. Atak Gahr-felda był tak szybki, że nawet nie zdążył zareagować. Miecz, co prawda, nie wypadł mu z dłoni, ale dostał w brzuch na tyle mocno, że od razu wciągnął go z głośnym jękiem. – Jesteś początkującym szermierzem. – Gahr-feld opuścił swój miecz i zaczął krążyć wokół Maksa. – W jeden dzień nie nauczę cię wiele. Opanowanie techniki walki mieczem świetlnym zabiera wiele lat... Zapamiętasz jedną postawę, która pozwoli ci na obronę i kontratak, gdyby to było potrzebne... Musisz przynajmniej stwarzać pozory dobrego szermierza, nawet to potrafi ocalić życie... – To co mam robić? – Barski zaczął się pocić. Spiął się strasznie. Zastanawiał się, co zaraz wpadnie do głowy Gahr-feldowi. Bał się nawet mrugnąć, oczekując kolejnego ataku. – Nauczysz się postawy głupca! – No nie. – Barski zazgrzytał zębami. – Żarty sobie ze mnie stroisz? Wyglądam jak głupiec? – Oj, Maks! Tak się nazywa ta postawa! – Aha! – To postawa niska, jest w dużej mierze defensywna i pozwala nieco odpocząć w trakcie walki. Niska, dlatego, że nisko powinieneś trzymać miecz... Barski posłuchał. Opuścił miecz. – Nie tak nisko! Nie zdążysz unieść go do obrony! – To mów, co mam robić! – oburzył się Barski.

285


Tomasz Duszyński

286

– Miecz lekko opuść... powtarzam, lekko, Barski. To nie patyk do grzebania w trawie! Wymierz go w przeciwnika. Dobrze... ugnij ręce... Nie kołysz się! – Staram się! Wprowadzam element dezorientacji, a tobie się nic nie podoba! – Maks westchnął ciężko. – Będzie trudniej trafić, jeśli pokołyszę się jak bokser. – Wcześniej dostanę choroby morskiej! Rozstaw szeroko nogi! Ustaw się pod kątem czterdziestu pięciu stopni... – W ten sposób? – Maks znów zaczął się kołysać. Nie potrafił nad tym zapanować. – Tak. Będę wyprowadzał cięcia... Powoli. Spróbuj je sparować. Barski zaczął się śmiać. Gahr-feld zaatakował jak w spowolnionym filmie. Nawet miny robił takie, że można było pęknąć ze śmiechu. Barski z łatwością odbił pierwszy atak i drugi. Kahir zaczął jednak przyspieszać. Wyprowadzał cięcia to na brzuch Barskiego, to na nogi, a jedno wprost na twarz. W tym momencie Maks odruchowo zamknął oczy i to skończyło się kolejnym uderzeniem prosto w brzuch. – Zaraz naprawdę wymaluję ci tu śniadanie na trawie. – Maks klepnął na ziemię i z trudem odetchnął. Łzy napłynęły mu do oczu. – Dobrze ci idzie, wstawaj! Nie poddawaj się. Barski posłuchał, choć nagle zapragnął uciekać z tej łąki, gdzie pieprz rośnie. Przyjął postawę i nie czekając na sygnał, sam zaatakował Gahr-felda. Kahir sparował atak i w ułamku sekundy znalazł się za plecami Barskiego, dotykając laserem jego pleców. – Dalej, Barski, Ruszaj się trochę! Maks odwrócił się na pięcie i stracił równowagę, ślizgając się na trawie. Gahr-feld myślał zapewne, że to atak, bo przesunął się w bok i zastawił mieczem. Barski poleciał w jego stronę. Promienie zwarły się, wyrzucając snopy iskier. – Jakbym walczył z Vaderem! – zapiał z zachwytu Maks. Naparł całym ciałem na niższego Gahr-felda. Kahir nie poddawał się. Był silny jak sto diabłów. Maks postanowił użyć ostatecznego argumentu.


Tam i z powrotem

– A brzuch to kto za ciebie wciągnie? – krzyknął. Gahr-feld wybuchnął śmiechem i stracił równowagę. Maks z okrzykiem tryumfu upadł na niego i przygwoździł do ziemi. – I co teraz? – Jesteś dzieckiem szczęścia, Maks. – Kahir zrzucił go z siebie jednym ruchem łapy, wciąż nie mogąc powstrzymać śmiechu. – Chyba nieszczęścia – zaoponował Barski. Otrzepał ubranie i usiadł na trawie obok kocura. – Wiesz, zawsze miałem pecha... Zdaje się, że porwali mnie trzynastego... – Pecha? – zainteresował się Gahr-feld. – To nie wiesz, że u Kahirów trzynastka oznacza szczęście? – Poważnie? – Pewnie. – Kocur skinął głową. – Jak widzisz, wszystko jest umowne, Maks. Nie może być tak, że jednym ta liczba przynosi szczęście, drugim pecha. To po prostu zwykła liczba... – Być może. – Maks zastanowił się. – Ja mam pecha bez względu na trzynastki, przechodzenie pod drabiną, czarne koty na drodze... To znaczy, ja nie o tym... – zreflektował się. – Sam widzisz. Mam pecha i już! Właściwie po co te ćwiczenia? Przecież nawet dziecko, jak będzie chciało, to mnie rozbroi! – Nie sądzę, Maks. W chwili zagrożenia życia ujawnia się twoja moc. Ona ciebie pilnuje, tego jestem pewny. Tak, jakby ktoś ją zaprogramował, by miała nad tobą pieczę, aż do... decydującego wydarzenia. – Jakiego? – Nie wiem. Ale na pewno i do tego dojdziemy. Mówiłem ci już, że nic nie dzieje się bez przyczyny... Dzisiaj uczysz się podstaw po to, żebyś przynajmniej przetrwał do momentu, w którym ta twoja moc zadziała. Ona też potrzebuje czasu... Podnieśli się z trawy. Oddali miecze lokajowi i zeszli ze wzgórza w stronę plaży. Maks ucieszył się, miał wielką ochotę jeszcze popływać. Szybko się rozczarował, Gahr-feld przegonił go kilka kilometrów po piasku, a potem znów kazał ćwiczyć ze świetlnym mieczem.

287


Tomasz Duszyński

288

Dopiero wieczorem Kahir dał mu spokój. Rozpalił ognisko i wskazał miejsce na plaży, gdzie Maks mógł usiąść i odpocząć. Nadziali kiełbaski na wcześniej przygotowane kijki i zaczęli je smażyć. Było przyjemnie i ciepło. Maks patrzył chwilami w niebo, nie mogąc się nadziwić, że nad planetą Kahirów krążą cztery księżyce. Jeden z nich wyglądał, jakby ktoś go nadgryzł albo pokruszył. Gahr-feld wytłumaczył mu, że stało się tak po zderzeniu z piątym księżycem, który w ten sposób przestał istnieć. Słuchali płyty, ulubionej kapeli Gahr-felda. Muzyka do złudzenia przypominała piski kotów w marcu, ale Maks przez grzeczność tego Kahirowi nie powiedział. Jedli, pili, żartowali, rozmawiali o sprawach zupełnie bez znaczenia. Maks przypomniał sobie klasowe ognisko i poparzenia, gdy przez nieuwagę wpadł w sam środek płonących szczap. Gahr-feld, gdy w końcu przestał się śmiać i nieco się uspokoił, opowiedział mu o kilku swoich przygodach na planecie Hytulu, która pokryta była wielkim oceanem. A że koty nie lubią wody, przygoda ta nieomal skończyła się dla niego tragicznie. Opowiedział też o parkach rozrywki na bliźniaczych księżycach Mikrus i Makrus, a nawet o tym, jak uciekł z więzienia na Mrocznej Planecie. Maks słuchał wszystkiego z otwartymi ustami. Gahr-feld miał dar opowiadania. Chwilami wstawał, biegał naokoło ogniska, pokazując, jak uciekał przed jadowitymi i krwiożerczymi jaszczurami. Można było sobie niemal wyobrazić, jak czołgał się przez wykopany własnymi pazurami tunel, przedzierał przez dżunglę albo nurkował w głębinach oceanu, próbując ratować załogę rozbitego transportowca. Co więcej, Maks wiedział, że jego przyjaciel mówi prawdę, to wszystko rzeczywiście wydarzyło się w jego życiu. W końcu, gdy czas opowieści minął, zjedli spalone na węgiel kiełbasy i zapatrzyli się w ogień. Po dłuższej chwili pierwszy odezwał się Kahir. Maks wyczuł w jego głosie coś, co sprawiło, że żołądek chłopaka zamienił się w sopel lodu. Widać było po kocurze, że to, co chce powiedzieć, nie przychodzi mu łatwo. Maks zrozumiał, że beztroska właśnie się skończyła.


Tam i z powrotem

– Jestem ci winien tę informację, Maks... Barski czekał w milczeniu na dalsze słowa Gahr-felda. Wpatrzył się w ogień i słuchał. – Nie powiedziałem tego rano, ale w gazecie nie tylko sport przyciągnął moją uwagę... Nie przekazałem ci tej informacji, bo chciałem, żebyś dzisiaj był skoncentrowany i żeby inne myśli cię nie rozpraszały. Gahr-feld wydawał się czekać na reakcję Maksa, być może spodziewał się jakiegoś pytania, ale chłopak nie poruszył się, milczał. – Pytałeś mnie o stację Alfa... Została zaatakowana ponownie. Turnici dokonali wojskowego przewrotu, co więcej Drakka wykorzystali tę sytuację i uderzyli wszystkimi siłami. – Tam są moi przyjaciele. – To wszystko, co mógł powiedzieć Barski. Zakręciło mu się w głowie. Aaronia i Tabo. Co się teraz z nimi działo? – Jest szansa, że się ewakuowali. Stacja miała opracowane odpowiednie procedury... – Muszę im pomóc! – Barski chciał się zerwać, biec do najbliższego statku, ale wiedział, że nie ma to większego sensu. Znów poczuł bezsilność. Obiecał sobie w duchu, że nigdy więcej nie będzie się na nią godził. – Nie jesteśmy w stanie tam dotrzeć na czas, Maks... To zbyt niebezpieczne. Poza tym pamiętasz, że mamy swoją misję? – Zdążymy, odnajdziemy ich i... – Musisz wybrać, Maks. Wiem, że to trudne, ale tym razem istnieje tylko jedna droga... Jeśli polecimy ich szukać, nie wypełnimy zadania. Drakka nas złapią, a wtedy nawalimy, poświęcimy życie zbyt wielu ludzi. Maks ukrył twarz w dłoniach. Przypomniał sobie ich rozmowę przy śniadaniu. Teraz zrozumiał, o czym mówił Kahir. Czuł się tak samo. Wybór... Był odpowiedzialny za los innych, także Sylwka. A to był ogromny ciężar. – Radzili sobie wcześniej bez ciebie, Maks. Teraz też sobie poradzą. Barski spojrzał na Gahr-felda z nadzieją. Kocur miał rację. Czuł podskórnie, że Aaronia i Tabo sami dadzą sobie radę o wiele lepiej.

289


Tomasz Duszyński

290

On mógłby ściągnąć na nich tylko dodatkowe zagrożenie. Przecież to za nim jak cienie podążali Drakka. – Muszę opuścić twoją planetę, narażam przecież też was – powiedział. – Już niedługo wyruszymy, Maks – uspokajał go Gahr-feld. – Jeśli się nie mylę, nastąpi to lada dzień. Chłopak popatrzył w gwiazdy i wsłuchał się w szum oceanu. Najpierw znikł z nieboskłonu jeden księżyc, potem drugi. Gahr-feld zamruczał jakąś pieśń. Cicho, monotonnie, usypiająco. Myśli Barskiego zaczęły krążyć wokół domu, Sylwka i przyjaciół, których zostawił na stacji Alfa. Miał wyrzuty sumienia. Sam siedział bezpiecznie na planecie Kahirów, z dala od wszystkiego, gdy inni narażali swoje życie. Nie wiedział, co dzieje się z Sylwkiem, co zrobili mu Drakka, gdy dowiedzieli się, że nie on jest tym, którego szukali. Przywołał w myślach postać Tabo i Aaronii. Wsłuchał się w słowa płynące wolno w stronę oceanu. Ogarnął go spokój, dziwna pewność, że wszystko będzie dobrze. A potem zasnął, na plaży, ciepłym piasku, przy ognisku rozpalonym przez Kahira. ‹‹›› Odczuła to tak, jakby sama zaczęła oddychać. Jakby powietrze wtłoczyło się do płuc, pobudzając krążenie i serce do wysiłku. Wiedziała, że poruszył dłońmi, a potem otworzył oczy. Dopiero wtedy nić między nimi przerwała się. Przez chwilę Aaronia była zagubiona, jakby ktoś pozbawił ją wszystkiego, co chroniło ją przed światem zewnętrznym. Ogarnął ją chłód, dziwna przejmująca samotność. Była pewna, że teraz musi się poddać wewnętrznemu nakazowi, głosowi rozsądku, który kazał jej natychmiast wrócić. Ledwie uchwytna nić łącząca ją z ciałem z każdą sekundą stawała się słabsza, cieńsza, jakby naciągnięta do granic możliwości. Na szczęście zdążyła. Udało się jej ocalić Tabo. Walczył o każdy oddech. Ból w piersiach był niemal nie do wytrzymania. Tabo zdał sobie sprawę, że ma połamanych kilka żeber.


Tam i z powrotem

Odzyskał jakimś cudem przytomność. Wciąż czuł wewnętrzny nakaz, który kazał mu działać, za wszelką cenę wydostać się spod gruzu. Popatrzył w górę, starając się ocenić sytuację. Przygniotła go część jakiejś stalowej konstrukcji. Jeśli chciał się spod niej wydostać, musiał użyć wszystkich swoich sił. Spróbował od razu. Napiął mięśnie, starając się odepchnąć nogami belkę. Bezskutecznie. Nawet nie drgnęła. – Muszę! – Ponowił próbę, krzywiąc się z bólu. – Muszę to wszystko naprawić! Wszystkie myśli, które naparły na niego z nową falą, obudziły w nim pokłady utajonej energii. Był zdeterminowany jak nigdy dotąd. Czuł, że jego mięśnie stają się twarde i sprężyste, jakby same przemieniły się w stalowe liny. Szarpnął belką w bok, a potem do góry. Zdziwił się, że poszło mu tak lekko. Odrzucił ją, jakby była piórkiem, a nie wielotonowym złomem. Odkaszlnął przy głębszym oddechu. Uwolnił się spod gruzów, ale wciąż musiał jak najszybciej dotrzeć do centrum dowodzenia i do Aaronii. Miał nadzieję, że nie jest już za późno. – Nie ruszaj się! Wszędzie poznałby ten metaliczny bezduszny głos. Kątem oka zobaczył stalowe masywne korpusy bojowych androidów. Wiedział, że promienie laserów skupiły się na jego plecach i głowie. Drakka. Przewrót Tadosa miał ułatwić im opanowanie stacji. – Jestem Turnitą, działam z wami – skłamał. – Połączyliśmy siły. – Turnici nie są przyjaciółmi Drakka. – Android zamilkł na ułamek sekundy, mogło to oznaczać, że łączy się z bazą lub czeka na dalsze instrukcje. – Odwróć się do identyfikacji... Tabo odczuł niepokój. Drakka zachowywali się dziwnie. Już dawno temu powinni byli strzelić mu w plecy. Chyba że... kogoś szukali. – Znasz Barskiego? Maaaksa Barskiego? – Nie wiem, o kim mówicie... – Chłopaka przeszył zimny dreszcz. Mimowolnie zacisnął pięści. Od razu zrozumiał, że to go zdradziło. – Pójdziesz z nami, Turnito...

291


Tomasz Duszyński

292

Tabo skoczył w bok, próbując schronić się wśród gruzów, ale zrobił to za późno. Wystrzał z paralizatora eksplodował w jego brzuchu. Upadł całym ciężarem na podłogę, a potem poczuł, że Drakka podnoszą go i wycofują się w stronę doków. Nogi były miękkie jak z waty. Aaronia próbowała wstać, ale upadła na kolana, nie mogąc opanować drżenia. Znów znalazła się we własnym ciele, ale teraz ze zdwojoną siłą odczuła jego słabość i kruchość. Wiedziała jednak, że musi wstać i jak najszybciej przedostać się do Tabo. Oboje mieli większą szansę na ocalenie skóry i wydostanie się z tej matni. Stacja drżała, jakby przeszywały ją potężne dreszcze. Gdzieś w dole w trzewiach tej olbrzymiej bestii rozległy się kolejne wybuchy. Dziewczyna zebrała się w sobie. Wstała, walcząc z potężnym zawrotem głowy. To, czego przed chwilą dokonała, wyssało z niej wszystkie siły. Zatoczyła się na ścianę, próbując uspokoić oddech. Musiała wziąć się w garść, jeśli nie chciała stracić kontaktu z przyjacielem. Powoli ruszyła przed siebie. Światła awaryjne u sufitu pulsowały niemrawo, jakby zaraz miały zgasnąć. Przeszkadzały jej, wszystko było przez nie rozmazane, a wylot korytarza tonął w mroku. Zatrzymała się, wydawało jej się, że coś się poruszyło. Zadrżała, rozpoznając głuchy metaliczny dźwięk. Z cienia wysunęły się cztery identyczne zwaliste postaci, z lśniącymi wypukłymi pancerzami. Chciała odwrócić się i uciec, ale drogę zablokował jej kolejny Drakka. Przesunął promień celownika na jej pierś. Wtedy przyszła jej do głowy absurdalna myśl – zastanowiła się, czy bojowy laser przetnie ją na pół, czy tylko wypali dziurę w klatce piersiowej. Spojrzała w twarz androida, nienaturalnie małą w stosunku do ogromnego korpusu. Android właśnie podnosił metalowe ramię, wysuwał je w stronę dziewczyny. Zdziwiła się tym, co stało się chwilę później. Ręka androida znikła, zamiast niej pojawił się rozgrzany do czerwoności kikut. Po chwili znikła też głowa Drakka, oddzielając się od korpusu i uderzając w metalową ścianę. Aaronia patrzyła niczym zaczarowana, jak


Tam i z powrotem

hełm toczy się do jej stóp. Odruchowo schyliła się, jakby chciała go podnieść, i to uratowało jej życie. Poczuła ognisty podmuch tuż nad głową. Zanurkowała, chroniąc się za powalonym korpusem Drakka. W korytarzu rozpętało się piekło. Dziewczyna patrzyła na postaci uwijające się jak w ukropie wokół androidów. Rozpoznała wśród nich kilku kadetów i sierżanta Sanapo. Musieli przedzierać się w stronę statków ewakuacyjnych. Drakka odpowiadali ciągłym ogniem, powoli wycofując się pod naporem przeciwnika. Aaronia poczuła dłoń na karku, która podniosła ją jak piórko i postawiła na nogi. – Bierz broń. Ewakuujesz się z nami! To był Sanapo. Osmolony, z zakrwawionym mundurem, jednak w swoim żywiole. – Ja nie mogę! – wrzasnęła, próbując przekrzyczeć bitewny zgiełk. – Tam Tabo... ja muszę... – To rozkaz, kadecie! – Sanapo zacisnął dłoń na jej ramieniu tak mocno, że, wydawało się, unieszkodliwi ją zaraz o wiele skuteczniej niż Drakka. – Tam już tylko androidy, nikt się nie przedrze! Bierz to! Aaronia przejęła blaster Sanapo. Popatrzyła przed siebie w głąb korytarza, który prowadził do przyjaciela. Z cienia wyłoniło się kilkunastu Drakka. Parli niezłomnie w ich stronę. Gdy jedni padali trafieni promieniami bojowego lasera, drudzy zaraz zajmowali ich miejsce. – Wytłuką nas tu! – krzyknął któryś z kadetów. Aaronia odwróciła się. Drakka byli wszędzie. Jęk rozdzieranego metalu, zgiełk wybuchów był ogłuszający. Kadeci rozpięli ochronne tarcze chroniące ich przed trafieniem. Pola siłowe zadziałały, ale dziewczyna wiedziała, że nie pomogą im długo. Jeśli wchłoną za dużo energii, po prostu przestaną działać albo, co gorsza, wybuchną. – Przebijmy się przez ścianę! – Znów poczuła coś dziwnego, jakby decyzję podejmowała nie ona, a ktoś w jej wnętrzu. – To blok szpitalny, przedostaniemy się przez niego do doków ewakuacyjnych. Skąd to wiedziała? Działała jak we śnie, ale była pewna, że wskazuje właściwe miejsce. To była ich jedyna szansa. Nikt nie czekał na

293


Tomasz Duszyński

294

rozkaz Sanapo. Wszyscy jak na komendę wycelowali blastery w ścianę, gorączkowo tnąc metal. Zamknęła oczy. Siedziała przypięta pasami do fotela. Barka ewakuacyjna wystrzeliła ich w przestrzeń kosmiczną. Automatyczny pilot przejął sterowanie. Była ich tutaj blisko trzydziestka. W pomieszczeniu panowała kompletna cisza, nikt nie odezwał się, odkąd opuścili stację Alfa. Wciąż istniało ryzyko, że zestrzeli ich któryś ze ścigaczy lub myśliwców Drakka. Aaronia dałaby jednak głowę, że tylko nieliczni byli w stanie teraz o tym myśleć. Ona sama nagle przestała się bać o własne życie. Może to wina adrenaliny, gwałtownych przeżyć, ale teraz myślała o tych, którzy zostali na stacji Alfa. O przyjaciołach, o mieszkańcach, którzy spędzili tam większość swojego życia. Pracowali, zakładali rodziny, odbywali służbę. Czuła, że nie potrafi powstrzymać łez, które wypływają jej spod powiek. Tym razem zupełnie się ich nie wstydziła. Wiedziała, że nikt na nią nie patrzy i nikt nie będzie miał jej za złe. W tej chwili każdy z nich przeżywał to na swój sposób. Kapsułą ewakuacyjną kilka razy zatrzęsło. Ktoś do nich strzelał. Po potężnym wybuchu zgasły wszystkie światła. Siedzieli w zupełnych ciemnościach, Aaronia zapadła w dziwny letarg. Niby wiedziała, co się wokół niej dzieje, jednak miała wrażenie, że jest zupełnie gdzie indziej. Wyobraziła sobie, że znów znalazła się na swojej planecie, w ogrodzie przy domu. Na jednym z drzew była huśtawka, ogromna, zrobił ją jej ojciec, gdy była mała. Potem huśtali się na niej jej bracia i siostry, ale czasem, gdy nikt nie widział, ona także na niej siadała. Powiew ciepłego powietrza na twarzy sprawiał, że była szczęśliwa. Teraz to uczucie przez ułamek sekundy wydało się podobne. Kapsuła przyspieszała i zwalniała. Chwilami wszyscy wydawali się unosić, a potem spadać jak piłki w dół, w kosmiczną otchłań. W końcu światła znów rozbłysły u sufitu. Lot mógł trwać godzinę albo i dłużej, nie była w stanie określić upływu czasu. Ocknęła się, gdy poczuła mocne szarpnięcie. Kapsuła ewakuacyjna znów zadrżała, a silniki zostały wyłączone.


Tam i z powrotem

Przyszło jej do głowy, że być może udało im się zadokować w jednej ze stacji zaopatrzeniowych. Było ich kilkanaście w najbliższym zasięgu stacji Alfa. Pobierano z nich paliwo, służyły też jako doki naprawcze. Jeśli tak rzeczywiście się stało, byli uratowani. – Opuścić kapsułę w szyku. Najstarszy stopniem zgłosi się do dowódcy... Kadeci poruszyli się, jakby słowa automatycznego systemu dodały im otuchy. Wciąż żyli, przetrwali zawieruchę, więc była wciąż jakaś nadzieja. Aaronia poczuła, że sama jeszcze się nie poddała. Odpięła pasy bezpieczeństwa i wstała z fotela. Grawitacja była słaba, dziewczyna musiała uważać, żeby się nie przewrócić. Ustawiła się w szeregu z innymi i powoli wszyscy ruszyli w stronę włazu. Gdy stanęła na schodkach prowadzących na niższy poziom lądowiska, omiotła szybkim spojrzeniem dok. Kilkanaście kapsuł zaparkowało tu jedna obok drugiej. Ludzie wychodzili z nich jak mrówki z wielkiego jabłka. Ustawiali się w dwuszeregu. W grupach, które naturalnie powstały po wyjściu z kapsuł. Aaronia ustawiła się wraz ze swoją drużyną. – Kadeci! To był Sanapo. Górował nad innymi. Teraz wydawał się jeszcze potężniejszy. Wyprostowany, z wysoko uniesioną głową i pewnym siebie głosem. Nie wyglądał na kogoś, kto jeszcze przed chwilą uciekał przed Drakka. Wydawał się gotowy do walki i natychmiastowego kontrataku. Przez chwilę Aaronia miała wrażenie, że sierżant ewakuował się ze stacji Alfa tylko ze względu na nich. Jak ojciec próbujący ratować swoje dzieci, przegrupować je i podnieść morale. – Stacja Alfa jest już w rękach Drakka. To frontalne i decydujące uderzenie. Toczymy bój wszędzie... My mamy jednak inne zadanie. Nikt się nie odezwał. Wszyscy stali karnie w miejscu, patrząc uważnie na swojego sierżanta. Miesiące i lata treningów zrobiły swoje. Sanapo przygotował ich dobrze. Nikt nie spanikował, wszyscy czekali na rozkazy i każdy wiedział, że wykona je bez mrugnięcia okiem. – Jesteście ostatnią nadzieją Federacji... To pierwszy etap naszej ewakuacji.

295


Tomasz Duszyński

296

Aaronia domyśliła się, co powie sierżant. Kadeci byli zbyt młodzi, żeby toczyć bezpośredni bój z Drakka. – Federacja była przygotowana na ten dzień. Przez lata trzymaliśmy w tajemnicy miejsce, do którego dziś będziemy zmierzać. Drakka nie będą w stanie odnaleźć planety, która teraz stanie się naszym domem... Kadeci spojrzeli po sobie. Byli przygotowani na wszystko, nawet na niedającą szans zwycięstwa walkę z Drakka. Teraz jednak mieli zostawić swoich przyjaciół i rodziców na polu walki. Dla wielu było to równoznaczne z ucieczką. – Dołączą do nas kadeci z innych stacji i baz rozsianych na całym terytorium Federacji... Musimy przetrwać, rozumiecie? To nasza jedyna szansa. Tam, gdzie zmierzamy, będziemy żyć i przygotowywać się do kontrataku... Promy transportowe czekają. Sprzęt został już zapakowany, teraz wasza kolej... Aaronia zacisnęła pięści. Rozejrzała się niespokojnie wokół siebie. Promy transportowe czekają, powtórzyła w myślach. Ogarnęła ją panika. Przecież nie mogła lecieć z kadetami i Sanapo. To tajemnicze miejsce musiało być bardzo daleko stąd, zapewne na granicy znanego świata. Czekały ich długie miesiące podróży, a może nawet lata. – Dzisiaj daliście dowód odwagi. Tego, że chcecie walczyć za swoje ojczyzny, za rodzinę i przyjaciół. Obiecuję wam, że was nie zawiodę. Pewnego dnia będziemy wolni... wolni od strachu o życie innych, wolni od tego, co niszczy ludzkość. Znów zapanuje pokój, a wy wrócicie do normalnego życia... Słowa Sanapo grzmiały w doku, jakby wzmacniane przez niewidzialne głośniki. Kadeci wciąż milczeli, uważnie słuchając tego, co mówi sierżant. Każdy z nich wiedział od najmłodszych lat, czym jest wojna. Widział śmierć bliskich lub ucieczkę tych, którzy ratując dobytek i rodzinę, opuszczali swoje planety, chroniąc się tam, gdzie Drakka jeszcze nie dotarli. Dziś czuli, że to najgorszy dzień w ich życiu. Jeśli zdecydowano się wysłać ich tak daleko, oznaczać to mogło tylko jedno – Federacja przegrała. – W prawo zwrot! – zagrzmiał Sanapo. – Naprzód marsz!


Tam i z powrotem

Aaronia wykonała rozkaz jak automat. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Stawiała je jedną za drugą, ale wydawało się, że zaraz się pod nią ugną. Wiedziała, że powinna coś teraz zrobić. Przecież nie mogła zostawić Barskiego i Tabo. Wierzyła, że to Maks jest ich ostatnią nadzieją, a nie ucieczka na odległą planetę. Popatrzyła przed siebie. Nad głowami kadetów dostrzegła cel ich wędrówki. Drugi dok. Wysokie rampy z windami prowadzącymi do dwóch bliźniaczych promów. Statki były ogromne. Musiały mieścić w sobie miliony ton sprzętu, myśliwce, ścigacze, broń i narzędzia. Aaronia poczuła, że robi jej się słabo. Nie mogła z nimi lecieć, nie miała na to czasu. Barski i Tabo nie mieli czasu... – Kadecie! Poczuła na barku ciężką dłoń. Znów ugięły się pod nią nogi. Obróciła się w bok. To był Sanapo. Wyciągnął ją jak szmacianą lalkę z szeregu i postawił przed sobą. – Ty nie lecisz, dziewczyno. – Nie lecę? – powtórzyła jak echo, nie mogąc w to uwierzyć. – Dostałem wiadomość od przyjaciół, o kadecie Barskim... – Co z Maksem? – zapytała Aaronia, czując, że serce podchodzi jej do gardła. – Żyje. Jest u Kahirów. Myślę, że będzie dalej próbował realizować wasz plan... – Sierżancie... – Nic nie mówcie, kadecie. Nie wiem wszystkiego, ale kilku rzeczy się domyślam. Mam swoich informatorów... – Muszę odnaleźć Maksa i mu pomóc. Wiem... czuję, że będzie potrzebował mojej pomocy. – To będzie twoja misja, kadecie... Dostaniesz statek i pilota. Tylko tak mogę wam pomóc. Sam nie mogę z wami lecieć. – Sierżant popatrzył na kadetów maszerujących w karnym porządku w stronę promów. – Mam nadzieję, że to wystarczy. – Dziękuję! – Aaronia, zapominając zupełnie o wojskowej dyscyplinie, przytuliła się do szerokiej piersi przełożonego.

297


Tomasz Duszyński

298

– Kadecie... – Sanapo zachrypiał. Skrzywił się dziwnie, jakby walczył ze wzruszeniem. – Lepiej już lećcie... Poznaliście kadet Kaleo? – Tak. – Aaronia popatrzyła w bok, podążając za wzrokiem sierżanta. Podeszła do nich wysoka dziewczyna. Uśmiechała się, poprawiła kosmyk imponujących blond włosów i skinęła głową Aaronii. – No! – Sanapo zaśmiał się cicho. Doskonale wiedział w jakich okolicznościach dziewczyny się spotkały, a Aaronia zrozumiała, kto jest jednym z jego tajemniczych informatorów. – To, powodzenia! – zasalutował sierżant. – Dziękuję. – Kaleo stanęła na baczność i uśmiechnęła się szeroko. – Na pewno się przyda! – Jeszcze jedno. – Sanapo obniżył głos do szeptu. Popatrzył uważnie w oczy Aaronii. – Może się zdarzyć, że będziecie tam potrzebowali pomocy... Wyciągnął z kieszonki na piersi małe zawiniątko. Niezgrabnie wygrzebał z papieru srebrną bransoletkę. – Sierżancie – Kaleo zachichotała – chyba nie o takie powodzenie panu chodziło? – To nadajnik. – Sierżant pogroził dziewczynie palcem. – Satelity wciąż działają. Jeśli będziemy jeszcze w zasięgu, sygnał do mnie dotrze... – Dziękuję. – Zaskoczona Aaronia przejęła bransoletkę i założyła ją. – Użyj tego, jeśli będziesz absolutnie pewna, że mamy szansę pokonać Drakka i że nasza pomoc jest niezbędna... – Tak jest. – Aaronia zasalutowała. Sanapo uśmiechnął się, obrócił na pięcie i ruszył w stronę promów. Dziewczyny zostały same. – To co? – Kaleo zmierzyła wzrokiem Aaronię od butów po czubek głowy. – Lecimy, mała? – Pewnie. – Aaronia odwdzięczyła się takim samym spojrzeniem. – Chyba, że jeszcze komuś chcesz usłużnie coś opowiedzieć przed odlotem, mała?


Tam i z powrotem

Kaleo zaczerwieniła się, ale nic nie odpowiedziała. Założyła kask na głowę i ruszyła w stronę statku. Aaronia podążyła za nią. Wiedziała, że teraz zaczyna się najważniejszy etap ich podróży. Miała też przeczucie, że jej los znów przedziwnym sposobem połączy się z losem Barskiego i Tabo.

299


Tomasz Duszyński

Drakka

300

Poczuł zapach jajecznicy z kiełbasą i herbaty. Wciąż leżał na plaży, wsłuchując się w wyraźny szum oceanu. Przesunął dłońmi po ciepłym i delikatnym piasku. Musiał unieść powieki, żeby upewnić się, czy czasem wciąż nie śni. – Dzień doberek! – Gahr-feld podskakiwał wokół ogniska z patelnią w łapach. To od niej dochodził ten niesamowity zapach. – Wyspał się kolega? – Pewnie! Jak nigdy! – Maks usiadł i przeciągnął się. Po raz pierwszy w życiu spał na plaży. Gdyby tylko można było codziennie budzić się w takim otoczeniu zamiast wśród białych ścian mieszkania w bloku. – Głodny? – Kocur zamieszał energicznie drewnianą łychą w patelni, po chwili dosypał soli i pieprzu. – Będzie wyśmienita! Zapewniam! – Wierzę. – Maks podniósł się z posłania, czując, że zaczyna burczeć mu w brzuchu. Pomyślał, że to naprawdę niesamowite uczucie stanąć z samego rana na ciepłym piasku i odetchnąć świeżym, przesyconym solą powietrzem. – Zaraz się przekonasz. – Kocur zdjął jajecznicę z paleniska. – Tu jest cudownie! – Chłopak spojrzał na ocean. Daleko na horyzoncie zamajaczyły białe żagle. Oprócz tego wydawało się, że cała planeta należy tylko do nich. Usiedli na piasku. Gahr-feld postawił patelnię na pieńku, który posłużył za stół. Maks wziął w dłonie drugą drewnianą łyżkę i zaczął jeść. – Pycha! – powiedział z uznaniem. Nie liczył na kulinarny talent Kahira, ale musiał przyznać, że jajecznica wyszła całkiem niezła. – Ale chyba przesadziłeś! Zrobiłeś ją z piętnastu jajek? Nigdy tego nie zjemy! – Mów za siebie! – Kocur poruszył wąsiskami i oblizał się z satysfakcją. – Mam tyle żołądków, ile żyć!


Tam i z powrotem

Kahir rozlał do kubków herbatę. Maks dowiedział się, że liście, z których ją robiono, były zrywane z wysokogórskich cynamonowych drzew. Podobno właśnie dlatego miały ożywczy i pobudzający smak. – Co dzisiaj w planie? – Maks przeciągnął się i ziewnął potężnie. – Dzisiaj wracamy do zamku. – Gahr-feld powiedział to z wahaniem, jakby jeszcze rozważał ten pomysł. Przeżuwał śniadanie, upychając niewiarygodnie dużo jedzenia pod policzki. – Ale nie bój się, przed wyruszeniem jeszcze poćwiczymy. – Lubisz mnie męczyć! – Maks zignorował szelmowski uśmiech towarzysza i położył się na piasku. Najadł się za wszystkie czasy. Teraz obiecał sobie, że nawet końmi nie ruszą go z plaży. – Ja też potrzebuję trochę wytchnienia! – Trochę wytchnienia... – przedrzeźniał go Gahr-feld, dokładnie wyskrobując resztki z patelni. – Panicz się zmęczył, panicz ma odciski. – Książę z bajki się odezwał! – Barski zerwał się na równe nogi. – Stawaj do walki! Zaraz ci przetrzepię to futro! Obaj się zaśmiali. – W sumie po takim leciutkim śniadanku możemy trochę pomachać... – zgodził się Gahr-feld, rzucając w stronę Maksa miecz. Barski uchwycił go w locie i nacisnął aktywujący przycisk. Zaatakował od razu. Gahr-feld chyba się jednak tego spodziewał. Sparował pierwsze pchnięcie. Po chwili zwarli się, próbując przewrócić jeden drugiego. – Masz krzepę, Barski – wysapał kocur. – Albo po prostu tyle ważysz! – I kto to mówi? – Maks próbował przepchnąć Kahira. Żaden jednak nie uzyskał znaczącej przewagi. – W sumie trochę schudłeś. Portki ci spadają z tyłka. – Kocur popatrzył w dół. – Gdzie? – Barski odruchowo próbował podciągnąć spodnie. Tę chwilę nieuwagi wykorzystał jego przeciwnik. Sprzedał Barskiemu potężnego kuksańca w bok i odskoczył. – O, żeż ty! – jęknął Maks, próbując odzyskać oddech. – To nie fair!

301


Tomasz Duszyński

302

– Drakka nie postępują fair, Maks. Musisz się pilnować na każdym kroku. Koncentracja! – Gahr-feld znów zaatakował. Maks sparował jedno pchnięcie, potem drugie. Był tak szczęśliwy z tego powodu, że nawet nie zauważył kolejnego błyskawicznego ataku. Oberwał w ramię. Zabolało tak mocno, jakby ktoś uderzył go metalowym prętem. – Koncentracja, mówię! Gahr-feld był skupiony i uważny. Nie dał Maksowi czasu na oddech. Tym razem wyprowadził atak od dołu. Barski w porę sparował tę próbę i odruchowo przyjął wyuczoną poprzedniego dnia postawę głupca. Musiał przyznać, że Kahir miał rację. Rzeczywiście pozwalała na lepszą obronę. – Maks, pamiętaj, że nic się nie dzieje bez przyczyny. Można przejść najkrótszą drogą z punktu A do punktu B, ale, jak się okazuje, nawet najdrobniejsze wydarzenia, z pozoru bez znaczenia, mogą zmienić bieg historii. – O czym mówisz? – Barski czuł, że znów nie chwyta wywodów kocura. – To, że twoje wybory są słuszne. Musisz skoncentrować się na najważniejszym celu i do niego dążyć. Im więcej pobocznych spraw zaprzątać będzie ci głowę i odciągać od głównego zadania, tym gorzej i dla ciebie, i dla innych. – Więc co jest... moim... głównym... celem? – wysapał chłopak. Miał nadzieję, że jeśli wciągnie Gahr-felda w rozmowę, to mu się upiecze i ataki kocura będą wolniejsze. Nic z tego, znów oberwał potężnie w ramię. – Pokonać Drakka, Maks. Musisz pokonać Drakka i przywrócić pokój Federacji. – Po Kahirze nie było widać nawet śladu zmęczenia. Jeżeli wcześniej sapał, to zapewne z nudów albo po prostu nabijał się z Barskiego. – Pokonać Drakka. Pewnie! Pestka! Zrobię to jutro... po śniadaniu! – zakpił Maks. Cięcia kocura stały się jeszcze szybsze, atakował raz z góry, raz z dołu. Maks czuł dokuczliwy ból w nadgarstkach, a co gorsze złapał


Tam i z powrotem

go kurcz w lewej dłoni. Miecz trzymał oburącz, bo tak było mu wygodniej, jednak nie na wiele to się zdało. Napór Gahr-felda stawał się coraz mocniejszy. – Kończ waść, wstydu oszczędź – wydyszał Maks. Ugięły się pod nim nogi. Bronił się odruchowo, ledwie nadążając z unoszeniem miecza, który teraz wydawał się ważyć co najmniej tonę. Wiedział, że tuż za plecami ma ognisko. Przyszło mu do głowy, że jeszcze kilka kroków i albo nadzieje się na miecz Gahr-felda, albo strawi go ogień. Uniósł broń ostatkiem sił, próbując rozpaczliwej obrony, ale oślepiło go słońce. Nawet nie dojrzał ataku Gahr-felda. W głowie eksplodowała torpeda, pociemniało mu w oczach i upadł jak długi na piasek. Musiał przyznać, że przynajmniej lądowanie miał miękkie. – Przyniosę lodu! Gahr-feld nachylał się nad nim z troską. Maks przez chwilę zastanawiał się, co się stało. Dopiero gdy poczuł, że wciąż ściska miecz w dłoni, wszystko sobie przypomniał. – Oj, oj – jęknął, dotykając czoła. Palcami wyczuł potężną śliwę, a skórę przeszyły igiełki pulsującego bólu. – Naprawdę, przykro mi, Maks. Ale muszę rzucać cię na głęboką wodę... Sam rozumiesz. – Kocur delikatnie badał głowę Barskiego. – To się chyba jednak utopiłem – zauważył z sarkazmem Maks. Próbował skupić wzrok na Gahr-feldzie, ale przed oczami znów pojawiły się mroczki. Zawirowały, przyprawiając Barskiego o mdłości. – Co się dzieje? – zaniepokoił się kocur. – Źle się czujesz? – Nie. – Barski potrząsnął głową jak źrebak. – Jeśli boisz się, że z mózgu zrobiłeś mi galaretę, to cię uspokoję... Po prostu znów mam te mroczki przed oczami... słabo wtedy widzę. – Jakie mroczki? – Gahr-feld wcale nie wydawał się uspokojony. Podniósł wyżej powiekę Maksa, jakby chciał za jednym zamachem zobaczyć całą jego gałkę oczną. – Uważaj! – skrzywił się chłopak. – To boli! Te mroczki mam od... od uderzenia tego pioruna. Latają przed oczami jak zwariowane. Najgorsza jest ta zielona, właśnie przez nią ledwo cię widzę.

303


Tomasz Duszyński

– Ciekawe. – Gahr-feld nachylił się nad Maksem. Wpatrzył się w jego oko, jakby chciał je prześwietlić albo zobaczyć na siatkówce przyczynę jego dolegliwości. – Sprawdzimy to w pałacu. Rusz się. Wykąpiemy się i wracamy. Dość ćwiczeń na dzisiaj! – Ufff – odetchnął głęboko Maks. Przyjął pomoc Gahr-felda przy stawaniu na nogi. Było mu trochę lepiej. Ostrość widzenia wróciła, ale akurat tym nie za bardzo się przejmował. Do mroczków zdążył się przyzwyczaić, a od dłuższego czasu miał ochotę znów wskoczyć do ciepłego oceanu. Propozycję Gahr-felda uznał więc za najlepszy pomysł tego poranka. ‹‹››

304

Yehr Magr przejechał szponami po hartowanym szkle oddzielającym go od doków. Popatrzył w dół, gdzie doborowe jednostki Drakka maszerowały w stronę oddziałów szturmowych. Kilkanaście tysięcy jednostek nowego typu, przygotowanych specjalnie do tego uderzenia. Łowca zdążył pobieżnie przejrzeć projekty prototypów. Już same pancerze mogły budzić szacunek. Przynajmniej cztery razy bardziej wytrzymałe od poprzednich. W dodatku wyposażenie bojowe każdego androida mogło wzbudzić zazdrość całego oddziału doskonale zaopatrzonych komandosów. Teraz były to nie tyle maszyny bojowe, co maszyny zniszczenia. Lasery, rakiety naprowadzające, broń konwencjonalna. Do wyboru, do koloru. Gdyby Yehr miał choćby kilka jednostek na własny użytek, podbiły z nimi bez większego problemu niejedną planetę. Cztery niszczyciele uniosły się ciężko nad płytą lądowiska. Miały opuścić doki jako pierwsze, a potem utworzyć szyk bojowy. Zaraz za nimi do wylotu szykowały się statki zaopatrzeniowe i lotniskowce. Na końcu, po załadowaniu androidów, konwój uzupełnić miały transportowce oraz kilka dywizji okrętów liniowych i pancerników. W pierwszej chwili Magr nie mógł uwierzyć, że powierzono mu tak dużą armię. Zapalił się do tego pomysłu jak dziecko. Dopiero po


Tam i z powrotem

chwili przyszło otrzeźwienie. Komuś bardzo zależało na jak najszybszym zakończeniu sprawy. Ten Maks Barski był najważniejszy w całej tej układance. Jeśli chronili go Kahirowie, trzeba było ich zmieść z powierzchni ziemi i przechwycić chłopaka. Do tego potrzebna była armia, potężna, taka, która będzie w stanie przeprowadzić szturm, złamać doskonałą obronę planety, a potem w ciągu jednej potyczki zgnieść opór wojsk i zająć stolicę. Łowca wiedział, że na ich korzyść działa jeszcze jeden fakt. Na planecie Kahirów Drakka mieli swojego sojusznika. W odpowiedniej chwili miał zadziałać na tyle skutecznie, by sparaliżować część systemu obrony. Dzięki temu plan mógł się powieść w stu procentach. Magr nie zwykł ufać tego typu wtyczkom, działającym na dwa fronty szpiegom, był jednak pewny, że gdyby tamten agent zawiódł, ma wystarczające siły, by zmiażdżyć opór i odnaleźć chłopaka. – Łowco? Magr zdążył poznać właściciela tego metalicznego, zimnego głosu. Kywels, tak nazywali dowódcę, który został wyznaczony do pomocy Magrowi. Łowca nie miał jednak złudzeń. Kywels był psem węszącym, miał pilnować i zdawać raporty przełożonym. – Czego? – zapytał krótko, obcesowo. – Przedstaw plan ataku... Mam go przekazać... – Wiem, komu masz go przekazać – przerwał Yehr. Odwrócił się od szyby i spojrzał na Kywelsa. Hełm doskonale ukrywał twarz żołnierza. Lśniąca zbroja i długi płaszcz odróżniały go od innych androidów. Trudno było jednoznacznie powiedzieć, czy przed Magrem stoi człowiek, czy maszyna. Być może był to nowy gatunek stworzony przez Drakka. Łowca słyszał kiedyś o wcielaniu do armii androidów ludzi, którzy potem stawali się... no właśnie. Trudno było określić kim lub czym byli. Ten żołnierz stojący przed nim był zimny i odpychający. Działał beznamiętnie, z chirurgiczną precyzją. Budził dziwne uczucie – nawet w łowcy. Nie strach, co to, to nie. To było coś innego, czego Magr nie potrafił dokładnie określić.

305


Tomasz Duszyński

306

– Ty, Kywelsie, masz jedno zadanie. Dostarcz mi przyjaciół Barskiego. To Turnita, zwany Tabo i dziewczyna... Aaronia. – Turnita został schwytany, łowco... – Tak? – Magr nie ukrywał nawet zaskoczenia. Wreszcie coś się udawało w tym piekielnym planie. – Potrzebuję go... na Barskiego. – Chcesz się nim posłużyć, gdy przyjdzie czas – domyślił się Kywels. – Chcesz go szantażować zakładnikiem? – Dokładnie tak! – wysyczał Yehr. Ten żołnierz był zbyt bystry jak na androida. Szybko interpretował fakty. – Myślisz, że Barski zrobi wszystko dla... przyjaciół? Kywels zadawał kolejne pytania, co zaczynało drażnić łowcę. – Tak – powiedział oschle. – Tak samo zależało mu na tym drugim Ziemianinie... tym, którego macie w swych rękach, jeśli jeszcze żyje. – Przyślemy ci Turnitę. – Kywels nagle zmienił temat, jakby weszli na niebezpieczne wody. – Dziewczyna ewakuowała się ze stacji Alfa. Nie wiemy, gdzie jest. – To się dowiedzcie! – Magr mimowolnie podniósł głos. Opanował szybko wzburzenie i przemówił spokojniejszym tonem. – Lepiej mieć ich w decydującym momencie pod kontrolą. Barski jest słaby. W tym tkwi nasza siła... – Jakie są więc twoje rozkazy? – Kywels znów stał się zimny i odpychający. Cechy ludzkie, które Magr wcześniej w nim wyczuwał, rozpłynęły się bez śladu. – Uderzę jutro na Kahirów... a ty, Kywelsie, odnajdź dziewczynę, Aaronię. Żołnierz skłonił się, przyjmując polecenie i po chwili wyszedł z pomieszczenia. Yehr znów obrócił się w stronę okna. Spojrzał w dół. Na ruchomej platformie pojawiły się ścigacze i myśliwce. Były przygotowane do transportu. Dzięki złożonym skrzydłom zajmowały w czasie podróży mniej miejsca. Oznaczało to, że koniec załadunku zbliżał się wielkimi krokami. Łowca uśmiechnął się do swojego odbicia w szybie. Kto by pomyślał, że on, Magr, najmłodszy w rodzinnym gnieździe będzie dowo-


Tam i z powrotem

dził niezwyciężoną armadą. Przynajmniej przez chwilę, w decydującej potyczce. Jeszcze raz spojrzał na swoją prywatną armię, nowe lśniące oddziały, jak spod igły. Przynajmniej pozbył się tego Kywelsa, wysłał go w bezsensowną misję. Tak naprawdę nie potrzebował teraz dziewczyny, zresztą nie wierzył w to, że mogą ją odnaleźć na czas. Jeden zakładnik wystarczy, ten Turnita pomoże mu osiągnąć cel. A Kywels? Jednak był głupi, skoro nie przewidział jego zamiarów. Drzwi pomieszczenia znów się otworzyły. Ciężkie buty zadudniły na metalowej podłodze. Yehr Magr nie musiał się odwracać, by zgadnąć, kto wszedł. Przewrócił oczami. Ani chwili spokoju, pomyślał. – Rozumiem, że przejmujesz dowodzenie, Hermiusie? Donośny śmiech androida upewnił go, że znów się nie mylił. – Wszystko gotowe – oznajmił generał. – Uderzamy na Kahirów! ‹‹›› 307

– Ktoś wyjeżdża nam naprzeciw – powiedział Maks, mrużąc oczy od oślepiającego słońca. Już od dłuższego czasu widział na horyzoncie dwóch jeźdźców, zastanawiał się, czy zauważył to też Gahr-feld. – Tak – potwierdził kocur. – To doradcy mojej matki. Widać bardzo przejęli się moją nieobecnością. – A może mają jakieś ważne nowiny? – zastanowił się Maks. – Może coś się stało? – Nie sądzę. Przylecieliby poduszkowcem. O tym, gdzie jesteśmy, wiedział tylko dowódca ochrony... – Więc może to przypadek? – Nie ma przypadków Maks ani zbiegów okoliczności. Przynajmniej nie tym razem... Maks poprawił się w siodle. Jechali niespiesznie, nawet ich wierzchowce wydawały się rozleniwione pogodą. Chłopak niemal zupełnie zapomniał o świecie zewnętrznym, dopiero ci jeźdźcy brutalnie przywrócili go do rzeczywistości. Znów poczuł ucisk w żołądku, zna-


Tomasz Duszyński

308

lazł się na drodze, z której nie było odwrotu. Za tę chwilę wytchnienia był jednak wdzięczny Gahr-feldowi, czuł się trochę mniej zagubiony, mając takiego kompana. Właśnie w tej myśli znalazł pocieszenie. Przecież kocur nie zostawi go na pastwę losu. Razem będzie im raźniej stawić czoło przeciwnościom. Z Gahr-feldem miał większą szansę na wykaraskanie się z tarapatów. – Musimy być ostrożni, Maks – odezwał się Kahir, poprawiając się w siodle. – Co masz na myśli? – Na królewskim dworze jest szpieg, najpewniej w bliskim otoczeniu mojej matki. Trudno będzie go zdemaskować, prawdę mówiąc, nie jestem w stanie wskazać, kto mógłby nim być. Znam wszystkich od dziecka i trudno byłoby mi pomyśleć... – Że któryś z nich zdradził? – domyślił się Barski. Kocur skinął głową. – Najgorsze jest to, że w pewnym momencie zaczynasz podejrzewać wszystkich. Paranoja, Maks... Barski spochmurniał. Przypomniał sobie kolację na dworze królewskim. Wszyscy ukradkowo mu się przyglądali. Niektórzy milczeli, inni zadawali pytania. W sumie, gdyby miał obstawiać, najbardziej podejrzani wydali mu się Kardros i Pawron. Zwłaszcza szef ochrony. Posępny i milczący, jakby knuł spisek za spiskiem. Chociaż akurat on mógł się zachowywać tak podejrzanie z racji zawodu. Maks nie zdecydował się podzielić z Gahr-feldem swoimi przemyśleniami. Nie miał prawa oceniać kogoś po jednej rozmowie. Wierzył, że Gahr-feld prędzej czy później sam rozwiąże tę zagadkę. – Myślę Maks, że to jeden z tych dwóch... Barski przyjrzał się jeźdźcom. Teraz widział bardzo wyraźnie ich sylwetki i twarze. Uniósł wysoko brwi ze zdziwienia. Naprzeciw nich pojawili się minister handlu i szef ochrony we własnej osobie. – O wilkach mowa – powiedział odruchowo Maks. Gahr-feld uśmiechnął się do niego i znacząco przyłożył pazur do pyszczka.


Tam i z powrotem

– Musimy być ostrożni. Wolno zbliżyli się do jeźdźców. Dostojnicy ukłonili się Gahr-feldowi i Barskiemu. Maks odwzajemnił się podobnym ukłonem, nie spuszczając jednak mężczyzn z oczu. Wydało mu się, że Pawron uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie. – Sprawy niezwykłej wagi zmusiły nas do odszukania cię, książę – zaczął Kardros. – Jakież to sprawy wymagają osobistego zaangażowania królewskiego ministra? – zapytał chłodno Gahr-feld. – Jako minister handlu – Kardros wydawał się lekko zbity z tropu – co książę wie doskonale, mam oczy i uszy w wielu zakątkach Federacji. Oczy i uszy, które służą naszemu narodowi. – Do rzeczy. – Gahr-feld spojrzał na słońce, jakby chciał dać do zrozumienia, że czas ministra upływa. – Pozwoliłem sobie poprosić szefa ochrony Pawrona o pomoc w dotarciu do księcia ze względu na informację, którą dostałem... – Minister zawiesił głos, jakby chciał zrobić na kimś wrażenie. – Wystarczyła do tego łączność satelitarna. Mam przy sobie odbiornik – zauważył Gahr-feld. – Obawiam się, to znaczy podejrzewam... – Kardros wydawał się przestraszony, jakby nagle zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. – Jestem pewny, że na królewskim dworze jest szpieg... Musiałem przekazać tę informację osobiście... – O szpiegu wiemy od dawna – powiedział Gahr-feld jak gdyby nigdy nic. – Tylko o tym chcieliście mi powiedzieć? Maks obserwował tę rozmowę z zapartym tchem. Zastanawiał się, do czego to wszystko zmierza. Oblicze Pawrona było nieprzeniknione. Słuchał uważnie, jednak wydawało się, że żadna z tych informacji nie robi na nim większego wrażenia. Natomiast Kardros po słowach Gahr-felda wydawał się uspokojony. Jakby wielki kamień spadł mu z serca. – Cieszę się, że moje podejrzenia okazały się słuszne – odetchnął z ulgą. – Jednak informacja, którą chcę przekazać, nie jest dobra...

309


Tomasz Duszyński

310

Maks, gdyby był na miejscu Gahr-felda, pewnie by już nie wytrzymał. Wydusiłby z ministra to, co ten wciąż ukrywał. Kocur jednak milczał, wydawał się wręcz znudzony całą sytuacją. – Drakka zmobilizowali ogromne siły, książę. Federacja w odwrocie. Sądzę, że gdy uporają się z ostatnimi ogniskami oporu, uderzą na nas. To kwestia tygodnia, może dwóch... Barski zazdrościł Gahr-feldowi opanowania. Był pewny, że sam zbladł, a ręce zatrzęsły mu się jak osika. Nawet wierzchowce zrobiły się niespokojne. – Jesteśmy przygotowani do obrony – oznajmił spokojnie Gahr-feld. – Możemy odpierać ataki Drakka wiele lat, ale dziękuję za informację, dobrze służysz swojemu narodowi. W oczach Kardrosa pojawił się błysk. Wyglądało na to, że jest z siebie zadowolony. Być może też podziałała tak na niego pochwała. – Wracajmy do pałacu. – Pawron odezwał się po raz pierwszy. Popatrzył na horyzont, jakby coś go zaniepokoiło. Gahr-feld skinął głową na znak zgody i wierzchowce ruszyły wielkimi susami przed siebie. One także chciały jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznych stajniach. Maks popatrzył przelotnie na kocura, ale wiedział, że teraz nie zamienią nawet słowa. ‹‹›› – Sam nie wiem, co o tym myśleć. – Gahr-feld podrapał się za uchem. Rozmawiali szeptem, wspinając się po pałacowych schodach. Kardros i Pawron powrócili do swoich zajęć, zostawiając ich samych. – Moim problemem jest chyba to, że za bardzo ufam innym. – Kocur westchnął ciężko. – Być może Kardros jest doskonałym aktorem, może chciał teraz zdobyć nasze zaufanie? Powiedział część prawdy, by uśpić naszą czujność. Co jednak w ten sposób chce osiągnąć? – Mnie nie pytaj! Mam mętlik w głowie. – Barski rzeczywiście czuł, że to wszystko go przerasta. Nie potrafił odnaleźć się w tej plątaninie domysłów. Wcześniej zazdrościł Gahr-feldowi. W końcu


Tam i z powrotem

być księciem, a w przyszłości królem to niezła frajda, ale teraz za nic w świecie nie zamieniłby się z nim miejscami. – A Pawron? Jest szefem ochrony! To przecież on powinien mnie o wszystkim informować! – Kocur był coraz bardziej wzburzony. Maks widział go takim po raz pierwszy. – A może obaj coś knują? Zapytam o radę matkę... pójdziesz ze mną! – Może lepiej poczekam? – Barski zawahał się, nie miał zamiaru uczestniczyć w naradzie rodziny królewskiej. – Nie chcę się plątać pod nogami i tak wam nie pomogę. – Idziesz ze mną, Maks. Tkwimy w tym bagnie po uszy razem. – No tak – zgodził się Maks. – Masz rację. Znaleźli się na półpiętrze. Maks wciąż nie mógł wyjść z podziwu nad przepychem pałacu. Tu wszystko było idealne. Złote zdobienia lśniły w słońcu przedostającym się do wnętrza przez szerokie okna. Dywany wydawały się jeszcze bardziej puszyste, jakby ktoś całe godziny poświęcał na dbanie o każdy, nawet najmniejszy włosek. A portrety były tak malownicze i różnorodne, że bladły przy nich nawet te z Muzeum Narodowego. Służba otworzyła przed nimi drzwi do sali. Maks znalazł się tu po raz pierwszy. Musiała to być komnata królowej, bo w centralnym punkcie pokoju stało ogromne lustro z toaletką, na której piętrzyły się wielkie kolorowe flakony i przyrządy do pielęgnacji futra. – Ja jednak poczekam za drzwiami. – Barski poczuł się nieswojo. Miał wrażenie, że królowej może się nie spodobać ta niezapowiedziana wizyta. – Daj spokój, stary. – Gahr-feld machnął lekceważąco łapą. – Mamo? Maks zobaczył królową dopiero teraz. Stała przy otwartym oknie z dzieckiem na ręku. Pokazywała szkrabowi coś za oknem. – Mamo, mamy poważny problem, potrzebuję twojej rady. – Gahr-feld podszedł do matki i pogłaskał braciszka po głowie. Królowa uśmiechnęła się do Maksa. Wyglądała na naprawdę miłą kobietę. Nic sobie nie robiła z napuszonego ceremoniału, traktowała przybysza niemal jak członka rodziny.

311


Tomasz Duszyński

312

– Co cię trapi, synu? – zapytała. Posadziła malca na ogromnym łóżku wśród poduszek. – Wiem już o klęsce Federacji... – To było nieuniknione. – Gahr-feld popatrzył w okno. – Spodziewałem się tego prędzej czy później. Dzieje się jednak coś o wiele gorszego. Jestem pewny, że mamy szpiega wśród doradców... Królowa usiadła na brzegu łóżka, podała grzechotkę malcowi. Nie wyglądała na przerażoną albo zaskoczoną tą informacją. – Razem z twoim ojcem podejrzewaliśmy to do dawna – powiedziała. – Tak jak wszędzie: są dobrzy i źli Kahirowie. Drakka wiedzą, że po uporaniu się z Federacją my będziemy ich ostatnią przeszkodą na drodze do panowania. Uderzą na nas lada chwila. – Tak. – Gahr-feld potwierdził to zachrypłym głosem. – Matko. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem... ale chyba powinniśmy rozważyć... – Nie, Gahr-feldzie. Nie opuszczę tej planety i poddanych. Musimy ich ostrzec przed zagrożeniem. Wielu na pewno skorzysta z ewakuacji, ale jestem pewna, że większość zostanie tutaj do końca. To nasz dom, jedyny, jaki mamy, nie możemy pozostawić ich samych. – W takim razie powinniśmy natychmiast wprowadzić najwyższy stopień gotowości bojowej. – Gahr-feld przeszedł szybko do porządku nad decyzją matki. Być może wiedział, że nie jest w stanie jej przekonać. – Musimy też powiadomić ojca. – Tak. – Królowa wstała z łóżka. Wyglądała dostojnie i pięknie, nawet bez korony na głowie. – Zrobimy to teraz. Pomówimy z ojcem. Będzie tu potrzebny. Wiem, że ty i Maks będziecie musieli opuścić tę planetę. – Matko, ja... – Gahr-feld zadrżał. Pochylił głowę, najwyraźniej przed królową niewiele mogło się ukryć. – Jestem z ciebie dumna, Gahr-feldzie. Tak jak ojciec. Musisz to wiedzieć. Wiem, że postępujesz słusznie i nikogo nigdy nie będziesz chciał skrzywdzić. Maks patrzył na tę scenę zafascynowany. Przez chwilę czuł się tak, jakby podsłuchiwał królową i jej syna, ale potem zrozumiał, że oboje obdarzyli go zaufaniem i winien im jest za to wielki szacunek.


Tam i z powrotem

– Poradzimy sobie. Przetrwamy tę nawałnicę jak wszystkie wcześniejsze. Być może to, co chcecie zrobić, jest dla nas jedynym ratunkiem – powiedziała królowa. – Boję się o was, jesteście tak młodzi... Popełniłabym jednak błąd, gdybym myślała tylko o sobie i o swoich uczuciach. Los złączył wasze ścieżki w jakimś celu i wierzę, że sobie poradzicie... Barski poczuł ucisk w gardle. Zrozumiał, że królowa w ten sposób żegnała się ze swoim synem. Nie wiadomo, co czekało ją i jej dzieci na tej planecie. Cała furia Drakka obróci się teraz przeciw nim. Nie mogła też wiedzieć, co stanie się z Gahr-feldem. Pchał się w kolejną awanturę, a ona musiała na to zezwolić, dla dobra innych. Na pewno jako matce było jej to trudno zaakceptować. Maks odszukał w pamięci twarz swojej matki. To dziwne, że w tak szybkim czasie jej rysy zatarły się, wyblakły jak na prześwietlonej kliszy. Tak bardzo chciałby teraz móc się do niej przytulić, dać się pogłaskać po głowie, a przecież zawsze przed tym się wzbraniał. – Maks, będziemy myślami z wami... Czuję, że wrócisz do domu i wszystko skończy się dla nas szczęśliwie... – Tak. – Barski z trudem wymówił to słowo. Gardło wciąż odmawiało mu posłuszeństwa, był wdzięczny tej kobiecie za ciepło, które mu okazała. W pewien sposób pomogła mu przestać użalać się nad sobą. Maks zobaczył, że niektórzy przechodzą jeszcze większe cierpienia i mimo to wciąż poświęcają się dla innych. – Maks, zostaniesz chwilę z małym? – Gahr-feld wyglądał na zdruzgotanego. Ta rozmowa musiała go wiele kosztować. – Musimy przejść do centrum komunikacyjnego. Skontaktujemy się z ojcem i przygotujemy żołnierzy do obrony. – Tak... pewnie. – Maks spojrzał na brzdąca, który jak gdyby nigdy nic bawił się grzechotką. – Chyba sobie poradzę. – Na pewno. – Królowa uśmiechnęła się i dotknęła delikatnie jego ramienia. – Zaraz wrócimy. Barski uśmiechnął się i odprowadził ich wzrokiem do drzwi. Dopiero wtedy ciężko usiadł na łóżku obok malca.

313


Tomasz Duszyński

314

Kocurek przyglądał mu się nieufnie, poruszył kilka razy pyszczkiem i oblizał się. – Nie bój się, mały... wujek Maks nie zrobi ci krzywdy – powiedział chłopak, uśmiechając się najszczerzej, jak potrafił. To nie był chyba najlepszy pomysł. Kotek zjeżył się i prychnął. – Spokojnie, malutki! – powiedział Maks, wstając z łóżka i oddalając się o dwa kroki. Nie miał zamiaru przestraszyć kociaka. Na kocurka to podziałało. Znów zaczął bawić się grzechotką, łypiąc nieufnie od czasu do czasu na Barskiego. Co jakiś czas obracał się w stronę okna i nastawiał uszu, jakby nasłuchiwał jakichś dźwięków. Maks odetchnął głęboko i spojrzał na ścienny zegar. Miał nadzieję, że Gahr-feld szybko upora się z obowiązkami. Nie miał doświadczenia w pilnowaniu dzieci, zwłaszcza małych kotów. Równie dobrze mógł próbować podrapać go za uszkiem, co nakarmić mleczkiem. – Grzeczny koteczek – powiedział cicho Maks. Kocurek odrzucił grzechotkę i nagle stanął na dwóch łapach. Tego Barski się nie spodziewał. Uniósł dłonie, jakby chciał powstrzymać małego albo jakimś cudem cofnąć czas. – Leżeć... to znaczy leż... usiądź znaczy się... Kot prychnął, machnął ogonem i jednym susem znalazł się na parapecie. Barskiemu niemal stanęło serce. Panicznie rozejrzał się wokół siebie. Nie wiedział, czy wołać służbę na pomoc kotu, czy lepiej zamówić sobie karetkę reanimacyjną. Kociak oblizał przednią łapę, łypnął po raz ostatni na swojego opiekuna-nieudacznika i znikł za oknem. Barski dałby głowę, że wcześniej jeszcze łobuzersko się uśmiechnął. Chłopak skoczył za podopiecznym i wyjrzał na zewnątrz. Momentalnie przybył mu przynajmniej jeden siwy włos na głowie. Po kocie nie było nawet śladu, a za oknem rozciągała się przepaść. Prychnięcie dobiegło z boku, z drugiego parapetu. Kocur siedział jak gdyby nigdy nic na wąskim gzymsie. – Taś, taś... kici, kici... – zapiszczał Barski.


Tam i z powrotem

Kot skoczył jednak już na następny parapet. Maks przeżegnał się, przytrzymał okiennej ramy i przezwyciężając drżenie kolan, także stanął na parapecie. – Za jakie grzechy! – jęknął. – Co ja takiego przeskrobałem w życiu, że mnie to spotyka? Kolejne prychnięcie. Kocur z niego się naigrawał. Wypadałoby go tam zostawić, myślał gorączkowo Maks, co jednak, gdy ten mały spadnie? Jak wytłumaczy się królowej i Gahr-feldowi? Nie mógł przecież zawieść ich zaufania. Barski z mocnym postanowieniem, że nie będzie patrzył w dół, trzymając się ściany, wymacał nogą kolejny parapet. Musiał zrobić niemal szpagat, by przetransportować się na sąsiednie okno. Kot w tym czasie skoczył oczywiście dwa gzymsy dalej. – Mały, daj spokój... – jęknął Maks. Po chwili się zreflektował. – A może obraziłeś się za małego? Ja przepraszam! Wielki i dzielny kocurek... znaczy się kocur jesteś! Prawie jak lew! Co ja mówię, prawie! Ty lew jesteś, największy ze wszystkich znanych mi lwów! Normalnie Simba! Kocur znów prychnął. Gdy Maks pokonał kolejny parapet, ten był już na następnym. – Ja mam lęk wysokości. Zlituj się. Wróć, proszę cię! Nogi Barskiego drżały, jakby ktoś przemienił je w galaretę. Przeszkadzał mu brzuch, szorował nim o ścianę. Stał na parapecie na samych palcach. Zaczynały boleć go łydki, miał wrażenie, że zaraz odklei się od okna i runie w dół. – Będziesz miał mnie na sumieniu! – Barski odruchowo chciał pogrozić kocurowi palcem, ale mało brakowało, by się poślizgnął. Tak się wystraszył, że przylgnął do ściany, zamieniając się w wielką przyssawkę. – Chodź! Maks był pewny, że się przesłyszał. Obrócił powoli głowę, wciąż kurczowo trzymając się ściany. – Chodź!

315


Tomasz Duszyński

316

To mówił ten mały. Barski zastanawiał się, czy to halucynacje. Oczywiście ostatnie stresy, ciągłe napięcie mogły wiele tłumaczyć. W sumie nie powinien się dziwić, że ma majaki. A jednak... – Chodź... Barski przezwyciężył strach. Pokonał kolejny parapet. Serce waliło, jakby w klatce piersiowej zamknęli mu tam-tam wraz z grającymi na nim Afrykanami. Kocurek wyczekiwał na Maksa do momentu, kiedy ten znalazł się na tym samym parapecie, a potem dawał susa na kolejny. – Gdzie mnie prowadzisz? – zapiszczał Maks. – Ja nie jestem kotem! Ja się nie wspinam po budynkach! – Chodź – powtórzył cierpliwie kotek. Barski przełamał się po raz kolejny. Już sam nie wiedział, jak wiele parapetów pokonał. Może pięć, a może dziesięć. W końcu kot zatrzymał się. Wskoczył Barskiemu na ramię i szepnął mu do ucha. – Tu... Maks zamarł. Starał się głośno nie oddychać, mimo to wydawało mu się, że świszczy ze zmęczenia jak parowóz. Usłyszał czyjś głos. Cichy, przytłumiony, dobiegający z bocznego okna. Przesunął się ostrożnie w stronę źródła dźwięku, wytężając całą uwagę. – Powtarzam. Sektor B7. Tor lotu czterdzieści. System obronny został nieodwracalnie uszkodzony. Atakujcie na wyznaczonych koordynatach... Oblał go zimny pot. Rozpoznał ten głos. Pawron, szef ochrony. A więc to on był zdrajcą. Maks wstrzymał oddech. Zastanawiał się, co powinien zrobić. Musiał jak najszybciej wycofać się z tego miejsca. Wystarczyło to, co podsłuchał. Za wszelką cenę powinien powiadomić Gahr-felda. Głos Pawrona stał się głośniejszy. Maks przywarł do ściany i zamarł jak słup soli. Mężczyzna otworzył na oścież okno tuż obok niego. Jeśli wychyli się z budynku... – Powtarzam. Sektor B7...


Tam i z powrotem

Maks powoli zaczął się wycofywać. Kocurek wpijał mu się boleśnie pazurkami w bark. Ten mały musiał już wcześniej dokonywać podobnych wycieczek. Być może już kiedyś podczas jednej z nich przez przypadek podsłuchał Pawrona. Wyglądało na to, że dopiero teraz skojarzył fakty i wykorzystał Barskiego, by ten sam się o tym przekonał... – Dobrze się spisałeś – szepnął Maks. – Bardzo dobrze. Droga powrotna trwała krótko. Maks zupełnie zapomniał o niebezpieczeństwie. Nie przyszło mu do głowy, że wędruje na wąskich gzymsach kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Myśli miał pochłonięte tylko jednym. Chciał jak najszybciej ostrzec Gahr-felda. W końcu wskoczyli do pokoju królowej. Mały zdążył wspiąć się na łóżko w chwili, kiedy Gahr-feld z matką weszli do pokoju. – Pawron. To Pawron jest zdrajcą – wysapał Maks, z trudem łapiąc oddech. ‹‹›› – Ten Maks jest całkiem fajny. – Kaleo udawała tylko, że wpatruje się w mapę nawigacyjną na ekranie kokpitu, tak naprawdę badała reakcje Aaronii. – Jest i co ci do tego? – Aaronia miała już serdecznie dość swojej towarzyszki podróży. To ciągłe poprawianie fryzury, doskonały uśmiech, przypiłowanie paznokcie. Kto miał na to czas w wojsku? – Nic – odpowiedziała tajemniczo Kaleo. – On ma inne rzeczy na głowie niż oglądanie się za pięknisiami – wypaliła Aaronia i zaraz tego pożałowała. Zdała sobie sprawę, że jest niesprawiedliwa. Widziała, że dziewczyna zaczerwieniła się i zagryzła usta. – Choć pewnie mu się podobasz – dodała pojednawczo. – Myślisz? – Kaleo aż podskoczyła na fotelu pilota. – Wiesz... ja nie chcę ci wchodzić w drogę, jeśli to twój dobry kumpel. – Sama powiedziałaś, kumpel. Nic poza tym – powiedziała Aaronia. – Choć czasem...

317


Tomasz Duszyński

318

– Co czasem? – zaniepokoiła się dziewczyna. – Czasem wydaje mi się jak młodszy brat, zresztą nieważne. – Aaronia machnęła ręką. Popatrzyła na ekran nawigacyjny. Wyleciały dopiero godzinę temu, a czas niemiłosiernie się jej dłużył. Chciała już być na miejscu, na planecie Kahirów. – Słyszałam, że złapali Tabo... że Drakka go mają. Aaronia w głosie Kaleo wyczuła smutek. Chyba dzięki temu nabrała do niej trochę więcej sympatii. – Mają, ale go ocalimy. Wymyślimy coś razem z Maksem... – Na pewno... Maks ma tyle pomysłów... Aaronia przewróciła oczami. Ta Kaleo to była istna wariatka. Mówiła o Barskim tak, jakby go znała od lat, jakby jeszcze w szkole siedzieli w tej samej ławce. – Nie możesz przyspieszyć tego rzęcha? – zniecierpliwiła się. Nie mogła poradzić sobie z bezczynnością. – Robię, co mogę! – fuknęła Kaleo. – Ciesz się, że tym rzęchem, jak się wyraziłaś, wyciągnęliśmy nadświetlną! Poza tym kochanie, to statek Drakka, prototyp. Ślizgacz, o jakim możemy tylko pomarzyć! – Żartujesz? Statek Drakka? Od razu wydał mi się podejrzany. No, gratuluję, koleżance. Ale czy koleżanka mi odpowie, kiedy będziemy na miejscu? – zezłościła się Aaronia. – A wiesz... – Kaleo zawahała się, postukała palcem w jakiś wskaźnik – Jeszcze trochę, może kilkanaście godzin... – Kilkanaście godzin? – Aaronia chwyciła się z głowę. Naprawdę nie myślała, że będzie trwało to tak długo. Wyobrażała sobie, że za kilka, no może kilkanaście minut wylądują na miejscu, wpakują Barskiego na statek i wylecą na poszukiwania Tabo. – Może się zdrzemnij? Szybciej czas ci zleci – zaproponowała Kaleo. – Nie mów mi, co mam robić! – warknęła Aaronia. Słodki głos dziewczyny działał na nią drażniąco. – Zresztą, chyba rzeczywiście się zdrzemnę. Aaronia rozsiadła się wygodniej w fotelu drugiego pilota i przymknęła oczy. Wszystko, co robiła, było wielką improwizacją. W sumie


Tam i z powrotem

nie miała nawet przemyślanego planu. Wiedziała, że musi najpierw odnaleźć Maksa, a potem... potem najlepiej byłoby odnaleźć Tabo. Tylko jak to zrobić? Jak odbić go z rąk Drakka? Poczuła zmęczenie, które ogarnęło całe jej ciało. Te wszystkie myśli i napięcie wysysały z niej całą energię. Rozluźniła mięśnie i odetchnęła głębiej. Zrobiło jej się ciepło i przyjemnie, czuła, że wreszcie zaśnie, że chociaż przez chwilę zresetuje umysł. – Śpisz, Aaronio? Słodki głos Kaleo przypominał teraz uderzenie pneumatycznego młota. Aarwenka była pewna, że zaraz kogoś udusi. – Jaki on jest tak naprawdę? Co lubi? – Kto? – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – No, Maks! Przecież mówię o Maksie, głupia! ‹‹›› Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Ledwie Barski skończył relacjonowanie wydarzeń, a drzwi pokoju królowej otworzyły się gwałtownie i ukazał się w nich Pawron w otoczeniu kilku uzbrojonych strażników. Gahr-feld zareagował pierwszy, skoczył w stronę najbliższego napastnika, uderzając go w brzuch, a potem pchając na innych. Chciał w ten sposób otworzyć drogę ucieczki. Przeciwników było jednak zbyt wielu, otoczyli go, przygniatając do ziemi. – Dość, książę! Inaczej będę zmuszony użyć siły wobec twojej matki! – Pawron zachował zimną krew, wycelował lufę pistoletu w królową. Barski nawet się nie poruszył. Stał jak sparaliżowany, patrząc, jak trzech napastników próbuje unieruchomić Gahr-felda. Kahir musiał uznać swoją porażkę, bezsilnie mierzył Pawrona nienawistnym wzrokiem. – Jesteś zdrajcą – wysapał. – Podłym robakiem... – Nie unoś się, książę. – Szef ochrony zaśmiał się szpetnie. – Nie jestem zdrajcą, a zbawcą!

319


Tomasz Duszyński

320

– Zbawcą? – Królowa była blada, panowała jednak nad głosem. Nie wyglądała na osobę, którą łatwo można przestraszyć. – Oddajesz Drakka naszą planetę, miliony niewinnych Kahirów... – Nie! – Pawron skrzywił się. Nie opuścił broni, wciąż mierzył do królowej. – To wy swoją bezczynnością doprowadziliście do tego, co stanie się dzisiaj. Drakka zależy jedynie na tym chłopaku i naszej neutralności. Gdy im go oddamy i uznamy protektorat, nikomu włos z głowy nie spadnie! – Wierzysz w to? Naprawdę wierzysz, że Drakka dotrzymają zobowiązań? Oszukali cię, Pawronie! – Królowa grzmiała, jej głos był mocny i donośny. Wydawała się rosnąć w oczach, Pawron wyglądał teraz przy niej jak pyłek na wietrze. – Gdy tylko oddasz im tego chłopaka, zniszczą naszą planetę! Wygnają na wieczną tułaczkę tych, którym uda się przeżyć! – Nie! Zamilknij! – Szef ochrony podszedł do władczyni. Wydawało się, że chce wcisnąć jej słowa z powrotem do gardła. – Już wystarczająco długo byliście u władzy! I co osiągnęliście? Kłaniacie się w pas Federacji! Jesteście jej pachołkami, prosicie ich na kolanach o wsparcie, handel! Kahirium kiedyś było wielkie! Teraz zrobiliście z nas sługusów! – Tobie chodzi o władzę, Pawronie. – Królową ogarnął smutek. Patrzyła na dostojnika z litością, jakby ten zupełnie nie wiedział, co czyni. – Zaślepiła cię żądza władzy. Drakka uczynią cię marionetką, będziesz nią tak długo, jak długo będą cię potrzebować. Już jutro możesz się okazać zbędny! Pawron nie wytrzymał, zamachnął się i uderzył królową w policzek. – Spróbuj tego ze mną, tchórzu! – krzyknął przejmująco Gahr-feld. Próbował wyrwać się z uchwytu, ale kolejnych dwóch strażników przygwoździło go do podłogi. Maks dalej patrzył na wszystko jak sparaliżowany. Nic nie potrafił zrobić, nawet się odezwać. Czuł, że ogarnia go rozpacz. To wszystko stało się przez niego. Świadomość tego rozdzierała mu serce. Gdyby tylko mógł coś zrobić.


Tam i z powrotem

– Zgniótłbym cię jak pchłę, królowo! – warknął szef ochrony. – Nie mam jednak na to czasu. Nienawidzę wszystkiego, co kojarzy mi się z waszym zadżumionym rodem. Musiałem tyle lat służyć słabym, obmierzłym władcom, którzy nigdy nie mieli dość siły, żeby rządzić twardą ręką. Zasłużyliście na to. Pawron dał znak swoim ludziom. – Związać ich, a tego... – Wskazał Maksa, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. – Tego bierzemy ze sobą. Barski nagle stał się dziwnie spokojny. Miał niejasne przeczucie, że tak ma być, a nawet, że tak będzie lepiej. Skończy się to, co trwało już zbyt długo. Przestanie siać zniszczenie i narażać przyjaciół. Jak mógł się łudzić, że da innym nadzieję, że uda mu się ta straceńcza misja. Lepiej było przerwać to wszystko, tu i teraz. Zbyt wiele osób cierpiało przez niego. – Przepraszam cię, Gahr-feld – powiedział, ciesząc się, że przynajmniej nie zadrżał mu głos. Jego przyjaciel potrząsnął głową. Nie mógł odpowiedzieć, bo był zakneblowany. Barski odetchnął głęboko. Dwaj strażnicy wolno ruszyli w jego stronę. Krok za krokiem, jakby nie chcieli spłoszyć zwierzątka, na które zastawiali sieci. I wtedy Maks zmienił zdanie. Zakiełkowało w nim dziwne podejrzenie, którego nie potrafił określić. Popatrzył na najbliższego strażnika i wyciągnął do niego ręce, jakby poddawał się związaniu. To były tylko pozory, w rzeczywistości oceniał swoją szansę. Pięciu strażników trzymało w szachu Gahr-felda. Pozostał tylko Pawron i jego dwóch żołnierzy. Gdy tylko Barski zobaczył rozluźnienie i uśmiech tryumfu na pyszczku strażnika, zanurkował pod jego ramieniem i skoczył w stronę drzwi. Pozostali nie zdążyli zareagować. Jedynie Pawron okazał się diabelsko szybki. Chwycił Barskiego za ramię, zgniatając je w żelaznym uścisku. Maks rozpaczliwie próbował kopnąć go w nogę, ale szef ochrony wydawał się odporny na ból.

321


Tomasz Duszyński

322

– Poddaj się, smarku! Maks szarpnął się, próbując wyrwać z łap zdrajcy. Nie miał najmniejszych szans. Szef ochrony zaśmiał się, ale ułamek sekundy później krzyknął. Maks zobaczył nad sobą małą futrzaną kulkę, która wbiła się pazurami w oblicze Pawrona. Szef ochrony zwolnił uścisk, próbując pozbyć się małego napastnika. Wszystko potoczyło się błyskawicznie, w ułamkach sekund. Maks odbił się od boku Pawrona, popychając go na strażników i wybiegł z komnaty. – Na pomoc! – krzyczał. – Zdrajcy zaatakowali królową! Korytarz był pusty. Maks nie potrafił w to uwierzyć. Czy wszyscy opuścili pałac? Spisek był tak wielki? – Na pomoc! – Zaczął biec w stronę schodów. Wychylił się przez balustradę i krzyknął jeszcze raz! – Na pomoc! Piętro niżej zobaczył Kardrosa w otoczeniu żołnierzy. Minister biegł do góry, machając do Barskiego. – Gdzie królowa?! – krzyczał. – Gdzie zdrajcy?! Maks obejrzał się za siebie. Nikt nie wybiegł za nim z komnat królowej. Nikt go nie ścigał. – Tam są. – Barski wskazał kierunek Kardrosowi i jego ludziom. Coś go zaniepokoiło. Znów pojawiło się to dziwne uczucie. Podejrzenie, którego jeszcze nie potrafił sprecyzować. Wysil mózgownicę, Barski, powiedział do siebie. Coś tu jest nie tak. Rozgryź to wreszcie. Barski patrzył na rozgrywającą się scenę jak na prawdziwy film akcji. Żołnierze wpadli do królewskiej komnaty z bojowymi okrzykami, od których mogły pęknąć bębenki w uszach. Walka trwała krótko, zaledwie kilkanaście sekund. Pawron został wywleczony na korytarz, po chwili także jego ludzie. Maks szedł jak zahipnotyzowany przed siebie. Minął wojskowych i wydającego rozkazy Kardrosa. Szef ochrony leżał obezwładniony na ziemi, odwrócił się na ułamek sekundy w stronę Barskiego. Co dziwne, nie wyglądał wcale na przestraszonego. Maks zignorował go i ostrożnie wszedł do


Tam i z powrotem

komnaty. Najpierw zobaczył królową ściskającą w objęciach małego kocurka, a potem Gahr-felda. Kahir widząc Maksa, podskoczył jak oparzony. Podbiegł do niego i chwycił w ramiona. Wydawało się, że nie zdaje sobie sprawy z własnej siły i wyciśnie zaraz wszystkie soki z przyjaciela. – Uratowałeś nam życie, Maks! – krzyczał Gahr-feld. – Nawet nie wiesz... Maks nachylił się w stronę Kahira tak, żeby wyglądało to jak najbardziej naturalnie. A potem ledwie słyszalnie wyszeptał wprost do jego ucha: – To nie koniec, Gahr-feldzie. Oni to wszystko zaplanowali... ‹‹›› Tabo ocknął się w przejmująco zimnym pomieszczeniu. Niebieska farba odłaziła płatami z metalowych ścian. Już od dłuższego czasu obserwował skorodowaną powierzchnię, zastanawiając się, co się z nim stanie. Cela miała wymiary wojskowej latryny. Mieściło się w niej coś w rodzaju pryczy i wiadro służące za toaletę. Światło wydobywające się spod sufitu było mdłe, bolały od niego oczy. Dał się złapać. Mógłby mieć do siebie pretensje, gdyby pamiętał coś z ostatnich wydarzeń. Tak naprawdę ostatnim wspomnieniem był moment, w którym biegł do centrum dowodzenia, by ostrzec przed atakiem Turnitów. Potem wszystko tonęło we mgle. Pamiętał jeszcze ból i bezsilność. W sumie ból najbardziej, wciąż jeszcze żebra piekły go żywym ogniem i z trudem oddychał. Musiał też dostać w głowę, bo na skroni miał potężną śliwę. Nie ruszał się. Właściwie to się poddał. Nie zależało mu już na niczym. Zawiódł, był kulą u nogi. Właściwie, co sobie wyobrażał, że wszystko wie i potrafi? Okazało się, że gdy przychodzi moment próby, nie nadaje się do niczego. Tabo przesunął palcami po skórze w zgięciu łokcia. To miejsce szczypało go od dłuższego czasu. Było zaczerwienione, jakby coś

323


Tomasz Duszyński

324

go ugryzło. Nie wiedział, jak długo trzymali go w tym pomieszczeniu. Mógł być nieprzytomny kilka godzin, a być może kilka dni. Bez względu na wszystko i tak było za późno. Za późno, by uratować Aaronię i pomóc w obronie stacji Alfa. Drzwi celi zaskrzypiały. Pojawił się w nich android. Ledwie udało mu się przejść przez drzwi. – Więzień 2353. Wstań. Nie stawiaj oporu. Przygotuj się do transportu. Chłopak nie miał zamiaru wykonywać polecenia. Przestało mu zależeć na czymkolwiek. – Powtarzam po raz ostatni. Więzień 2353. Wstań. Tabo popatrzył w sufit. Próbował wyłączyć się, zapomnieć o tym, gdzie jest i dlaczego się tu znalazł. Gdyby tylko rzeczywiście potrafił jak za dotknięciem różdżki wymazać całą pamięć. Poczuł mocne szarpnięcie, android jednym ruchem zrzucił go z łóżka. Tabo nie zareagował, dalej leżał jak kukła, tylko teraz na podłodze. – Wykonaj polecenie! – Metaliczny głos zabrzmiał złowieszczo. – Natychmiast. Turnita nie miał najmniejszego zamiaru posłuchać. Android uniósł go jak piórko i przycisnął do ściany. Tabo jęknął. Ból w żebrach był niemal nie do zniesienia. Wydawało mu się, że zaraz pękną mu wszystkie bebechy. – Zostaw mnie – wydusił z siebie, walcząc z paraliżującym ukłuciem w klatce piersiowej. – Nie stawiaj oporu! – powtórzyła maszyna. Tabo poczuł, że ogarnia go złość. Złość na siebie, na swoją głupotę i pecha, a także na tego tępego androida. Zacisnął pięści. – Zostaw mnie! Ja też nie mam w zwyczaju powtarzać dwa razy! Czuł jak ogarnia go gwałtowne uczucie. Wiedział, że jeszcze chwila i rozniesie na strzępy wszystko, co stanie mu na drodze. – Ręce do tyłu. – Android nic sobie nie robił z jego gróźb. – Rozstaw szeroko nogi!


Tam i z powrotem

Tabo chciał się odwrócić, wyrwać z uścisku robota, ale nie potrafił. Ogarniała go złość, przepełniała całkowicie, ale oprócz tego nie następowała w nim żadna przemiana. – Co mi zrobiliście? – jęknął. Teraz przypomniał sobie o ranie na ręce. Coś mu wstrzyknęli, zneutralizowali jego zdolności. – Co mi zrobiliście?! Ogarnęła go rozpacz. Odebrali mu wszystko, przyjaciół, honor, a teraz i siłę. Był zwyczajnym kilkunastoletnim wyrostkiem. Zwykłym bezradnym chłopakiem, którego ogarniało coraz większe przerażenie. ‹‹›› – Książę, musimy w pierwszej kolejności ewakuować królową i królewską rodzinę. Potem wszystkich ministrów. – Kardros był wzburzony. Gestykulował zamaszyście łapami i oddychał tak ciężko, że wydawało się, że zaraz zemdleje. – System obronny został nieodwracalnie uszkodzony przez tego zdrajcę! Nie mamy szans. Drakka zapewne są blisko, w każdej chwili mogą zaatakować. – Przygotuj prom ewakuacyjny. – Gahr-feld powiedział to spokojnie, ale Maks wiedział, że tysiące myśli kłębią się teraz w głowie przyjaciela. – Postąpimy wedle twej rady. Kardros skłonił się pokornie. Nie było tego widać, ale Barski dobrze wiedział, że zagościł na niej uśmiech tryumfu. – Służyć tobie, panie, to największa nagroda... – Służysz nie mi, a Kahirom. Wykonuj dobrze swoje obowiązki, a nie ominie cię... nagroda. Minister znów ukłonił się w pas. – Prom już czeka, mój książę. Kazałem wdrożyć w życie wszystkie niezbędne procedury bezpieczeństwa. Eskorta została przygotowana, by pomóc w ewakuacji... Gahr-feld przelotnie spojrzał na Barskiego. Nic nie powiedział, skinął tylko głową. – Książę, musimy się spieszyć... Im szybciej znajdziemy się na promie...

325


Tomasz Duszyński

326

– Tak, wiem. Zacznijcie od obsługi i pilotów... będą nam potrzebni, potem ewakuujcie moją rodzinę. Ja dołączę, gdy wszystko będzie gotowe do drogi. – Ale, panie, ośmielę się zauważyć, że nie mamy czasu... – Muszę zabrać najważniejsze rzeczy mojego ojca... Bez nich nie odlecę. – Rozumiem. – Kardros nie wyglądał na uszczęśliwionego takim obrotem sprawy, ale przyjął tę informację z ulgą. – Za dziesięć minut eskorta będzie gotowa. – Dziesięć minut wystarczy – powiedział łaskawie Gahr-feld i skinął łapą, dając jasny przekaz, że zakończył rozmowę. Kardros usłużnie wycofał się z komnaty i zamknął za sobą drzwi. Gahr-feld dał sygnał Maksowi, by ten nic nie mówił. Podszedł do szafki stojącej przy oknie, otworzył ją i wyciągnął z niej małe pudełeczko. Pomajstrował coś przy wieczku, a potem wcisnął niewidoczny przycisk. – Ściany mają uszy, Maks. Teraz możemy mówić swobodnie. Kardros zachowuje się podejrzanie. Ostrzegłeś mnie przed czymś. – Tak. – Maks podszedł do Kahira i spojrzał mu prosto w oczy. – Uważam, że to wszystko zostało zaplanowane, od początku do końca. Gdy podsłuchałem Pawrona, ten powtarzał w kółko te same zdania... – Tak? – Zastanawiałem się, dlaczego... I wiem. On to robił specjalnie. Czekał, aż go ktoś podsłucha. Uchylił nawet okno, żeby nam pomóc. Chciał zostać zdemaskowany. – Jesteś pewny? Przecież równie dobrze mógł go nikt nie usłyszeć i cały plan wziąłby w łeb. – Myślę, że mieli mało czasu na dopracowanie planu. Wiedzieli jednak, że twój brat robi sobie wycieczki po dachach. Chcieli wypaść wiarygodnie, więc go wykorzystali. Ukartowali to... A nawet gdyby nikt Pawrona nie podsłuchał, to pewnie ktoś inny podałby nam na tacy tę informację... – Mówisz w liczbie mnogiej...


Tam i z powrotem

– Pawron się poświęcił. – Oczy Maksa rozbłysły. – Od początku wiedział, że zostanie schwytany. Kryje o wiele groźniejszego gracza. – Mówisz o Kardrosie? Jaki jednak jest w tym sens? Maks zawahał się. Tego właśnie jeszcze nie rozgryzł. Zawierzył swojej intuicji. Był pewny, że Kardros i Pawron działają razem, jednak nie potrafił całkowicie przejrzeć ich gry. – Bardzo zależy mu na wysłaniu nas wszystkich promem. Twojej rodziny, ministrów, a przede wszystkim mnie... – Tak, to zauważyłem. Być może chce cię wydać Drakka... a nas się pozbyć. Tylko po co ten cały zawiły plan? Przecież mogli nas po prostu schwytać i potem wydać naszym wrogom. – Może właśnie tego nie chcą zrobić! Chyba nie są tak głupi? – Maksa olśniło. – Gdyby uderzyli w rodzinę królewską, podniósłby się bunt. A tak, ogłoszą, że ewakuowaliście się z własnej woli i dla własnego bezpieczeństwa... – Zabezpieczyli się! – Gahr-feld położył łapę na ramieniu Maksa, popatrzył na niego z podziwem. – Cały czas powtarzają, że systemy obrony zostały uszkodzone... A to nie prawda. Oni też nie ufają Drakka! Nie są głupi. Wydadzą nas, Kardros przejmie władzę, a planeta będzie bezpieczna! Systemy obronne wciąż będą działać, gdyby Drakka przyszło do głowy złamać słowo dane Pawronowi i Kardrosowi! Co więcej, nikt na Kahirium się nie zbuntuje, bo nie będą wiedzieć, że doszło do zdrady! Przyjaciele spojrzeli na siebie z tryumfem. Rozgryźli przebiegły plan swoich przeciwników. Teraz powinni wykorzystać to i obrócić sytuację na swoją korzyść. – Musimy wyprowadzić w pole Kardrosa. Jest zbyt niebezpieczny, a nie możemy go zostawić na tej planecie. Podczas naszej nieobecności może sporo namieszać. – Po prostu każ go aresztować. – Maks wzruszył ramionami. – Będzie po kłopocie. – Myślę, że mogą mieć jeszcze jakąś niespodziankę w zanadrzu. Na pewno zabezpieczyli się na tę ewentualność. Wydaje mi się, że

327


Tomasz Duszyński

będą chcieli potraktować moją rodzinę jako zakładników. Poza tym nie wiem, kto jest z nimi w zmowie. – No tak, o tym nie pomyślałem. – Barski podrapał się w głowę. – Sytuacja patowa. – Niekoniecznie. – Gahr-feld uśmiechnął się, odzyskał pewność siebie i był gotów do działania. – Przyjmiemy warunki gry Kardrosa. Do czasu. Uśpimy jego czujność, a gdy moja rodzina będzie bezpieczna, rozegramy to po swojemu. – Wreszcie mówisz do rzeczy – uśmiechnął się Maks. – Jakieś rozkazy, książę? W czym mogę ci pomóc? ‹‹››

328

Maks nie odstępował Gahr-felda nawet na krok. Czuł, że wiele zależy teraz od tego, czy uda im się rozegrać sprawy po swojemu. Barskiemu przypominało to partię szachów, gdzie każdy z zawodników przestawiał pionki ostrożnie i z namysłem, udając, że tak naprawdę grają o marną stawkę i nikomu nie zależy na zwycięstwie. Kardros był przejęty swoją rolą. Trzeba było przyznać, że gra doskonale. Maks chwilami zaczynał mieć wątpliwości, czy słusznie oskarżył go o zdradę. Na szczęście szybko przychodziło otrzeźwienie. Wystarczyło spojrzeć prosto w oczy ministra, by wyczuć, że w głębi duszy coś knuje. Wszystko działo się w błyskawicznym tempie. Statek ewakuacyjny był przygotowany do lotu, czekał jedynie na pasażerów. Gahr-feld jednak wciąż zwlekał z decyzją, doprowadzając tym samym Kardrosa do apopleksji. Minister zachował jednak resztki rozsądku, wiedząc, że nie może naciskać rodziny królewskiej, bo wzbudzi w ten sposób podejrzenia. Pozostało mu czekać, próbując innych sposobów na przyspieszenie ewakuacji. Maks patrzył z podziwem na Gahr-felda, który w takiej sytuacji zachowywał zimną krew. Można było mieć pewność, że kocur przeanalizował sytuację i dokładnie wie, co robi. To natchnęło Barskie-


Tam i z powrotem

go nadzieją. Sam już dawno by spanikował, jednak patrząc na Kahirów, Gahr-felda, jego matkę i rodzeństwo czuł, że w porównaniu z nimi ryzykuje najmniej. Tak naprawdę w tej chwili ważyły się losy całej planety. Flota Drakka była coraz bliżej. Na pewno po zawarciu paktu z Kardrosem i Pawronem oczekiwali, że Barski i królewska rodzina zostaną im wydani. Gdyby jednak do tego nie doszło, można było mieć pewność, że zaatakują. Cała furia androidów zwróci się przeciw temu światu. Barski wiedział, co teraz dzieje się w głowie Gahr-felda. Musiał zostawić swoją ojczyznę i rodzinę. Pozostawić Kahirium, które teraz będzie zupełnie odcięte od świata, oblężone przez flotę Drakka, bez nadziei na pomoc z zewnątrz. Gahr-feld musiał pozostawić dowodzenie obroną swojej matce i wierzyć, że przetrwają. – Maks. Gdy tylko wystartujemy, poplecznicy Kardrosa i Pawrona zostaną aresztowani. Wciąż ufam kilku wojskowym. To przyjaciele ojca. Nie pozwolą zrobić krzywdy mojej matce. – Więc powinni być tu bezpieczni. – Maks odetchnął z ulgą. – Tak. – Gahr-feld wyszczerzył zęby. I jemu najwyraźniej spadł kamień z serca. – Udało mi się utrzymać kilka spraw w tajemnicy przed Kardrosem. Skontaktowałem się z generałami, którzy są nam wierni. – Co teraz planujesz? Aresztujesz Kardrosa? – Nie. – Gahr-feld potrząsnął głową. – Musimy prowadzić tę grę do końca. Opuścimy wraz z nim planetę. Lepiej zabrać żmiję z gniazda, zanim ukąsi. Gdy będziemy na orbicie, matka wyda odpowiednie rozkazy, żeby opanować tutaj sytuację... – Będziemy musieli go jakoś oszukać – zastanowił się głośno Maks. – Przecież on jest pewny, że królowa i twoje rodzeństwo ewakuują się z nami. – Kardrosowi najbardziej zależy na tobie i na mnie. Nie będzie zwracał uwagi na resztę pasażerów. A liczba będzie się zgadzać... – Podstawicie kogoś – domyślił się Maks. Sam uczyniłby podobnie. – Dokładnie. Miejmy nadzieję, że Kardros się w tym nie połapie. Odwrócimy jego uwagę...

329


Tomasz Duszyński

330

– Ciężka sprawa. – Chłopak poczuł, że znów się denerwuje. Ścisnęło go w żołądku. – Idziemy. – Kahir poklepał przyjaciela po plecach. – Przed nami trudne zadanie. Po starcie musimy opanować statek, a to dopiero początek tego, co nas czeka. Maks z trudem podniósł się z fotela. Gahr-feld mówił o wszystkim tak, jakby mieli realizować kilka punktów zaplanowanej wycieczki. Trochę rekreacyjnego lotu, zwiedzania, przy okazji mała bitwa o wycieczkowy statek, a najlepsze na deser – starcie z kilkoma niszczycielami Drakka. – Boję się, Gahr-feld. – Maksowi to oświadczenie z trudem przeszło przez gardło. Zaczerwienił się po czubki uszu. – Ja też. – Kocur popatrzył mu prosto w oczy. – Tylko głupcy się nie boją. A odwagi nie mierzy się głupotą, przyjacielu. To, czy się na coś odważysz, czy nie, to powinna być kwestia własnego wyboru, mądrego wyboru. Maks nie miał czasu zastanowić się nad słowami Gahr-felda, już chwilę później dołączył do nich Kardros. Wyszli z pokoju i podążyli szerokim korytarzem w stronę wind. – To właściwa decyzja dla rodziny królewskiej i Kahirów! – Minister nie ukrywał zadowolenia z informacji o wylocie. – Dojrzała, mądra... – Miejmy taką nadzieję, ministrze – przerwał Gahr-feld. – Czas to rozsądzi i podda ocenie. Robimy to, co w tej chwili wydaje się słuszne. Idźmy na lądowisko. Kardros skinął głową uśmiechając się szeroko. – Jesteśmy gotowi do lotu. To już najwyższy czas. Flota Drakka dotarła do granic naszego układu. Będziemy musieli odwrócić ich uwagę, żeby się przedrzeć niezauważeni... – Wierzę, że doskonale wypełnicie swoje obowiązki i przewidzieliście wszystko w najdrobniejszych szczegółach... Teraz Maks się uśmiechnął. Miał nadzieję, że minister tego nie widział. Lądowisko znajdowało się na dachu pałacu. Maksowi było niedobrze przez całą drogę windą w górę. Sam nie wiedział, czy przez to, że podróżowali tak szybko, czy dlatego, że brzydził się kłamstwami Kar-


Tam i z powrotem

drosa. Zastanawiał się, jak można ze spokojnym sumieniem uśmiechać się, prawiąc komplementy, a jednocześnie wiedzieć, że za chwilę zrzuci się maskę, ukazując prawdziwą twarz zdrajcy. – Czy moja matka jest już na pokładzie? – zapytał Gahr-feld, gdy winda się zatrzymała. – O to właśnie chciałem zapytać, panie. – Kardros przybrał poważny ton. – Ważna jest szybka i sprawna ewakuacja. Wszyscy członkowie rodziny... – Widzę, że już są! – przerwał książę. Maks spojrzał przez otwarte drzwi widny na płytę lądowiska. Rzeczywiście na ruchomej platformie tuż przy dziobie statku dojrzał królową i towarzyszący jej orszak. Był pewny, że dostrzega nawet siostrę Gahr-felda i jego młodszego brata. Prawdę mówiąc, gdyby nie wiedział, że to przebrani komandosi, dałby się nabrać. – Dołączmy do nich! – Kardros odetchnął z ulgą. Ledwie powstrzymał się przed zatarciem łap z zadowolenia. Chyba był pewny, że jego plan udaje się idealnie. – Już czas na ewakuację! Muszę przekazać królowej kilka informacji! Maks, słysząc te słowa, zbladł, Gahr-feld tymczasem najwyraźniej nie przejął się za bardzo. – Niech tak będzie – zgodził się łaskawie. – Mam nadzieję, że ewakuacja przebiegnie bez przeszkód! – Gwarantuję to! – Kardros uśmiechnął się fałszywie. – O wszystko zadbałem! Jakby na przekór tym słowom przy kadłubie statku wyrósł pióropusz ognia, a po chwili powietrzem wstrząsnął potężny wybuch. Tego nie spodziewał się nawet Maks. – Do statku! Atakują nas! – krzyknął Gahr-feld, ciągnąc przyjaciela za rękę. Kardros stanął jak wryty nie wierząc własnym oczom. Mało brakowało, a Maks by się o niego przewrócił. Kolejny wybuch wyrzucił w górę jedną z kamiennych płyt lądowiska, która spadła tuż obok nich. Co dziwne, nie widać było atakujących.

331


Tomasz Duszyński

332

– Musimy startować, natychmiast! – krzyczał Gahr-feld, biegnąc pochylony w stronę statku. – Odpowiadasz za bezpieczeństwo rodziny królewskiej, Kardrosie! – Panie. – Minister był blady jak ściana, próbował dotrzymać tempa księciu. – Ja naprawdę... to niemożliwe! Barski wystraszył się nie na żarty. Niewiele rozumiał z tego, co się tutaj działo. Kto ich atakował i dlaczego? Ludzie Kardrosa? Niemożliwe. Drakka? – Każ swoim ludziom startować! Natychmiast! Zrozumiałeś? – krzyknął Gahr-feld, gdy dopadli platformy przy dziobie statku. – Tak, panie! – Minister z trudem oddychał ze zdenerwowania, wbiegając za nimi po schodach. Podtrzymywał swój ogromny kołyszący się brzuch w łapach. – Natychmiast! Maks usłyszał za plecami kolejne wybuchy. Nagle zrozumiał, że nie stanowią dla nich żadnego zagrożenia i nic im nie zrobią. Nie trzeba było być geniuszem, żeby wydedukować, że właśnie o to chodziło Gahr-feldowi. ‹‹›› Tabo wsłuchał się w ciężkie kroki dwóch eskortujących go androidów. Brzmiały przerażająco głucho, ta-dam, ta-dam, jakby prowadzili go na egzekucję. Chłopak przełknął głośno ślinę. Postanowił odpędzić od siebie czarne myśli. Nie było to łatwe. Otaczały go metalowe ściany, szare, zimne i odpychające. W korytarzu panował zaduch, jakby ktoś zapomniał o wpuszczeniu świeżego powietrza do systemu wentylacyjnego. W sumie nie było się czemu dziwić, na tym statku przebywały jedynie androidy. Tabo nie słyszał, żeby ostatnio zamontowano płuca w tych metalowych zakutych szafach. Kilka razy próbował naprężyć kajdanki, sprawdzić, czy jest w stanie je wygiąć, naderwać, cokolwiek – byleby się uwolnić. Nic z tego. Był słaby jak niemowlę. Gorzej, nawet chodzenie sprawiało mu trudność. Zdążył przejść może kilkadziesiąt kroków, a wydawało mu się,


Tam i z powrotem

że przebiegł kilkanaście kilometrów z plecakiem wypełnionym kamieniami. Teraz ledwie słyszał denerwujący odgłos kroków androidów, zagłuszał je świst jego własnego oddechu. Skręcili. Tabo pewnie nawet nie zorientowałby się, że zmienili kierunek, ale brutalna metalowa pięść w boku naprowadziła go na boczny korytarz. Niewiele mógł zrobić. Zazgrzytał zębami, ale nawet to wyszło mu mało przekonująco. Zastanawiał się, gdzie są, to pytanie męczyło go od dłuższego czasu. Już wcześniej w pomieszczeniu, w którym go trzymali, wydawało mu się, że wyczuwa drżenie, wibrację na granicy słyszalności, głuchy pomruk silników okrętu. Choć równie dobrze mogły to być odgłosy jakiejś fabryki. Teraz uważnie rozglądał się wokół, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Ten korytarz wyglądał zupełnie inaczej. W metalowych ścianach widać było zamknięte przejścia do innych pomieszczeń. Kilka ekranów zawieszonych u sufitu, kamery monitoringu. Zbyt mało szczegółów, by ze stuprocentową pewnością określić, gdzie go przetrzymywali. Konwojenci zatrzymali się. Tabo, chcąc nie chcąc, postąpił podobnie. Nic więcej się nie wydarzyło. Czerwone pulsujące lampki na korpusach androidów Drakka świadczyły o tym, że wciąż funkcjonują, choć wyglądały jak martwe, jakby ktoś odłączył je od zasilania. – Jakiś problem? – zapytał Tabo. Zaśmiał się głośno. Powinien się bać, ale nie odczuwał strachu, bardziej zniecierpliwienie. – Będziemy tak stać, aż zardzewiejecie? – One nie rdzewieją... Ten głos zmroził chłopaka. Był donośny, jakby wydobywał się z głębokiej studni. Tabo zobaczył przed sobą dziwną postać, ubraną w czarny bojowy kombinezon. Jej twarz była zasłonięta maską. Kask zakończony dwiema wypustkami na czubku głowy, wyglądał diabolicznie i odpychająco. – Pójdziesz ze mną. W tym tonie było coś, co nie pozwalało się przeciwstawić. Nie mógł oderwać wzroku od maski, ciemnej przysłony zakrywającej

333


Tomasz Duszyński

334

oczy. Ten ktoś wyglądał jak owad z wysuniętą szczęką, na pewno nie był androidem. O tym, że była to żyjąca istota, świadczyć mogły wypowiedziane przez nią słowa. Przecież android o "swoich" nie powiedziałby, że "one" nie rdzewieją. – Nie próbuj niczego głupiego, Turnito. Wykonuj polecenia. Po tym ostrzeżeniu ruszyli. Tabo podążał za rycerzem jak zahipnotyzowany. Nie mógł oderwać oczu od lśniącej zbroi. Ktoś wykonał ją z dziwnego materiału, jaki kadet widział po raz pierwszy. Im intensywniej się w nią wpatrywał, tym bardziej kręciło mu się w głowie. Tak jakby zbroja załamywała światło, zakrzywiała je. Chwilami miał wrażenie, że wpada w studnię bez dna, a po chwili, że dryfuje w nieskończonym kosmosie. Musiał otrząsnąć się z tego wrażenia, żeby się nie potknąć i nie przewrócić. Dopiero po chwili zorientował się, że znaleźli się w innym pomieszczeniu. Drzwi otworzyły się przed nimi, wpuszczając ich do przestronnej sali. Czarny rycerz pchnął Tabo w stronę przeciwległego końca, a sam usunął się w cień. – Przyjaciel Barskiego. Proszę, proszę... Chyba mieliśmy już przyjemność? Tabo zmrużył oczy. Światło płynące z sufitu raziło oczy. Tak jakby wszystkie lampy skierowano na niego, by jeszcze bardziej go zdezorientować. W pierwszej chwili nie dostrzegł osoby, która zadała mu pytanie. Spojrzał jeszcze raz przed siebie, unosząc dłoń do czoła. Szybko zorientował się, że znajdują się na pomoście bojowym. Miał więc rację. Pierwsze wrażenie było słuszne, przetrzymywali go na okręcie. Najprawdopodobniej był to niszczyciel, całkiem spory, biorąc pod uwagę wielkość centrum dowodzenia i ilość paneli kontrolnych mrugających do niego nerwowo światłami. – Rozejrzałeś się już, Turnito? Dociera do ciebie to, co mówię? Tabo uśmiechnął się. Rzeczywiście zdążył się rozejrzeć. Naliczył około trzydzieści robotów z obsługi i cztery androidy ochrony. Dopiero na końcu przyjrzał się postaci, która zadawał mu pytania. Domyślił się, kim jest. Yehr Magr, łowca, który porwał Maksa.


Tam i z powrotem

– Rozejrzałem się. I co, łowco? Postanowił być bezczelny, poza grzecznego chłopczyka niewiele mogła mu tu pomóc. Zresztą naprawdę przestał się bać. Był w beznadziejnej sytuacji, ale nie miał zamiaru skomleć i błagać o litość. – Robi wrażenie? Ta flota zaraz zgniecie ostatni punkt oporu waszej Federacji. – Chyba nie chcesz mi zaimponować? – zakpił Tabo. – Nie miejmy złudzeń, jesteś ich kolejną marionetką. Nawet tlen oszczędzają na tobie i tym... – odwrócił się, napotykając wzrok czarnego rycerza – robocosiu... Z trudem można tu oddychać. Można było się spodziewać, że Yehr Magr uniesie się gniewem, karze uciszyć Tabo albo wymierzyć mu karę, ale on po prostu wybuchnął śmiechem. – Hermiusie. – Łowca podniósł się z fotela, wciąż rechocząc w najlepsze. – Przejrzał i mnie, i was na wylot. Barski potrafi sobie doskonale dobierać przyjaciół. Bo to twój przyjaciel? – Magr nagle spoważniał, zwracając się znów do Tabo. – Prawda? Jesteś przyjacielem Barskiego? – Nie! – Tabo opuścił głowę, nie wiedział dlaczego odpowiada na to pytanie. Czy mógł się nazywać przyjacielem kogoś, kogo zawiódł? Przecież zawiódł wszystkich swoich przyjaciół, nie tylko Barskiego i Aaronię. Nie był ich wart. – Jak to? – zagrzmiał ktoś trzeci. Tabo podniósł głowę. Zaparło mu dech w piersiach. Wcześniej nie dostrzegł zwalistej postaci stojącej nieruchomo jak posąg u boku Magra. To był android, jakiego do tej pory chłopak nie widział. Ogromny, wyglądający jak czołg, maszyna, która mogłaby się przetoczyć po całym plutonie komandosów i nie doznać nawet najmniejszego uszczerbku. – To, że zaprzeczył, jedynie umacnia mnie w moim przekonaniu! – wychrypiał Magr. – Łączy ich większa więź, niż chcieliby się do niej przyznać. Całą trójkę! Jedno za drugim wskoczyłoby w ogień. – Obyś się nie mylił, łowco! – Hermius znów znieruchomiał, jakby powrócił do życia tylko po to, by wypowiedzieć te kilka słów.

335


Tomasz Duszyński

– Nie mylę się! Tabo, zaraz przekonasz się, jak bardzo twój przyjaciel ceni twoje życie. To będzie dla ciebie bardzo budujące doświadczenie! Zapewniam! Chłopak czuł na sobie spojrzenie łowcy. Nie wiedział, o co mu chodzi. Działo się teraz coś ważnego, ta rozmowa miała swoje znaczenie, tego był pewny. Złościł się na siebie, że tak niewiele z tego rozumie. Magr i ten Hermius mieli nad nim przewagę. Planowali coś, co miało związek z Barskim. Tabo wiedział, że musi być ostrożny, bo inaczej wykorzystają jego słabość. – Za chwilę wyjdziemy z nadprzestrzeni. – Za jego plecami rozbrzmiał głos czarnego rycerza. – Flota pojawi się w wyznaczonym przez ciebie miejscu, łowco. – Świetnie, Kywelsie! – Magr obrócił się w fotelu plecami do rycerza. – Odsłońcie ekran, zobaczmy jak się sprawy mają w Kahirium! ‹‹›› 336

– Siadaj, Maks. I nic nie rób, choćby nie wiadomo, co się działo! Słowa Gahr-felda ledwie przebiły się w ogłuszającym huku wybuchów. Na szczęście właz zamknął się za nimi i wygłuszenie stłumiło ten przerażający dźwięk. Wbiegli do kabiny, zajmując wolne miejsca w fotelach. Maks walczył jeszcze przez chwilę z pasami, które jakimś dziwnym sposobem nie chciały się zapiąć. Najprawdopodobniej była to wina trzęsących się rąk. – Kardrosie! – Gahr-feld wysunął się ze swojego miejsca, nachylając w stronę ministra. – Nie ma chwili do stracenia! Startujemy! Kardros zawahał się. Teraz, siedząc w statku, zdążył ochłonąć po nieoczekiwanych wydarzeniach i zaczął myśleć. A to mogło okazać się niebezpieczne dla ich planów. – Matko, czy wszystko dobrze? Nic ci się nie stało? – Gahr-feld zareagował natychmiast. Musiał zachowywać się jak najbardziej naturalnie. Kardros wciąż mógł sporo namieszać. – Tak, synu! To straszne, co nas spotkało! Nich nam lud wybaczy!


Tam i z powrotem

Barski wstrzymał oddech. Nie miał pojęcia, jak to było możliwe, ale głos, który usłyszeli, do złudzenia przypominał głos matki jego przyjaciela. Kobieta siedziała w pierwszym rzędzie przypięta pasami, nie widać było jej twarzy. – Królowo – wydawało się, że Kardros próbuje odpiąć się z pasów i podnieść ze swojego fotela – być może powinnaś siedzieć koło swojego syna! Twoje bezpieczeństwo jest najważniejsze! Barski spocił się jak mysz. To było ponad jego siły. Kardros był nie tylko podejrzliwy, ale i sprytny. – Nie dbam o swoje bezpieczeństwo. Chcę wyjść i zostać ze swoim ludem! Królowa uniosła się w fotelu, powstrzymały ją jednak pasy. Wyglądała tak, jakby naprawdę chciała zrealizować swój plan. – Kardrosie! Miałeś zapewnić bezpieczeństwo mojej matce! – krzyknął Gahr-feld. – Jeśli ona zostanie na tej planecie, to ja też! – Nie! – Minister od razu opadł na siedzenie. Zamachał łapami, jakby chciał wszystkim wybić z głowy głupie pomysły. – Startujemy! Natychmiast! Wszyscy musimy być na tym statku... Przeciążenie wgniotło Barskiego w siedzenie kilka sekund później. Zabolały go żebra, a powietrze mimowolnie uleciało z płuc. Minęła dłuższa chwila, zanim znów udało mu się odetchnąć. Obraz kokpitu zadrżał. Statek zatrząsł się, a oni wystartowali z ogromną prędkością. – Gahr-feld, zapomniałem o czymś... – O czym? – wysapał kocur. – Robot nadzorca... on... został w moim pokoju! Będzie mi potrzebny. – A do czego? Ma kogoś pilnować? – Niezupełnie. W sumie sam nie wiem... Aaronia mi go przekazała, a ja wierzę, że miała w tym jakiś cel... – No, tak. – Zamyślił się Gahr-feld. – Może rzeczywiście będzie ci potrzebny ten robot. Kiedyś, bo teraz raczej z niego nie skorzystasz. Kto wie, jak się potoczą nasze losy. W tej chwili mamy inne zmartwienia.

337


Tomasz Duszyński

338

– Radzicie sobie całkiem nieźle. Zasłużyliście na Oskara – westchnął Maks. – Bez dwóch zdań, to najlepsze przedstawienie, jakie widziałem. – Tak? To lepiej patrz stary, co teraz się będzie działo! – mruknął cicho Kahir. Barski wciąż nie był w stanie się ruszyć. Wydawało mu się, że jego ciało waży tonę. Tym większe było jego zdziwienie, gdy z przednich foteli uniosły się dwie osoby. Po chwili dołączyły do nich kolejne. Najpierw wstała królowa, potem osoby z towarzyszącego jej orszaku i rodzeństwo Gahr-felda. Obrócili się w stronę Kardrosa i jego załogi. Maks widział, jak minister wybałusza oczy i próbuje się podnieść. Jeden z pilotów sięgnął nawet po broń. Wydarzenia jednak potoczyły się błyskawicznie. Udający rodzinę królewską komandosi bez wysiłku obezwładnili ludzi Kardrosa i samego ministra. – Kombinezony antygrawitacyjne – zamruczał zadowolony z siebie Gahr-feld. – Najnowsze osiągnięcie naszych naukowców! W tym momencie przeciążenie przestało być odczuwalne. Silniki ucichły, a statek zaczął dryfować w kosmosie. – Załogę ministra... byłego ministra, zabezpieczyć i przetransportować do ładowni. A jego samego unieruchomić w fotelu. – zakomenderował Kahir. – Dobrze się spisaliście. – Tak jest! – wykrzyknął basem bardzo niski komandos udający brata Gahr-felda. – Czekamy na kolejne rozkazy! – Na razie to tyle. Zostawcie nas samych z Kardrosem, musimy z nim porozmawiać. Żołnierze szybko i sprawnie wynieśli z kabiny ludzi zdrajcy. Jego samego przywiązali tak mocno do fotela, że wydawało się, że nie jest w stanie poruszyć nawet jednym pazurem. Mówić jednak mógł. – Poddaj się, królewiczu! – prychnął, szczerząc kły, z pyska toczyła mu się piana. Wyglądał teraz naprawdę okropnie, jakby zaraził się wścieklizną. – Nie masz szans! Poddaj się i oddaj w nasze ręce tego ohydnego Ziemianina!


Tam i z powrotem

Barski zagryzł wargi. Nie wiedział, dlaczego zabolała go ta uwaga. Sam minister nie wyglądał szczególnie, już niejeden dachowiec miał od niego więcej uroku i – co pewne – czystsze futro. – Jesteś zdrajcą. – Gahr-feld powiedział to spokojnie, po prostu stwierdzając fakt. – Odpowiesz więc za swoje czyny jak zdrajca. – Nie jestem zdrajcą! – wykrzyknął Kardros. – Robię wszystko dla dobra mojej ojczyzny! Wy jesteście chorobą, która trawi nasz kraj! Wy psujecie go od środka, niszczycie niczym zaraza! – To ty zdradziłeś mnie i mojego wuja. Podałeś Drakka nasz plan lotu. Przez ciebie zginął wojownik, dla którego Kahirium było wszystkim... – Trzeba było nie pchać wąsów w nie swoje sprawy! – Kardros znów prychnął. Kropelki śliny spadły mu na futro i szatę. Barski odruchowo odsunął się, jakby miał się od niego czymś zarazić. – Sam podałeś im kryształ na tacy! Naraziłeś swoich poddanych i wszystkie rasy na śmierć! Trzeba było go zostawić tam, gdzie był! – Kryształ jest naszą jedyną szansą na zniszczenie Drakka. – Gahr-feld walczył ze sobą. Słowa ministra musiały być bolesne. – Kryształ? – Kardros zaśmiał się i popatrzył na Barskiego. – Sam kryształ niewiele może. Potrzebny jest do niego katalizator! Gahr-feld uśmiechnął się. Zbliżył się do Kardrosa i pochylił nad nim. – To dlatego potrzebny jest im mój przyjaciel? Barskiemu zakręciło się w głowie. Patrzył na tę scenę, zdając sobie sprawę, że to wszystko dotyczy także jego. Niemal o tym zapomniał. Kardros zamilkł. Wbił wzrok w podłogę i zacisnął szczęki. – Tylko to chciałem wiedzieć, Kardrosie! – Tylko to? A nie uprzedziłeś swojego... przyjaciela, co się stanie, gdy połączy się kryształ z katalizatorem? – Kardros znów wyszczerzył kły. Sprawiało mu to widać ogromną przyjemność. – Co się stanie? – zapytał odruchowo Maks. – Bum! Wielkie bum! – Teraz minister śmiał się jak wariat, aż łzy napłynęły mu do oczu. – Tego nawet ty nie wiesz – odpowiedział spokojnie Gahr-feld. – Nikt tego nie wie.

339


Tomasz Duszyński

340

Odwrócił się i popatrzył na Barskiego. – Nie wierz w to, co mówi, przyjacielu – powiedział, kładąc łapę na jego ramieniu. – Kardros jest zwykłym kłamcą i zdrajcą, który zasłużył na straszną karę. I prawdę mówiąc, właśnie się nad nią zastanawiam. Jaka kara powinna spotkać go za zdradę... Kardros zamilkł, futro zjeżyło mu się na karku i barkach. Wyglądało na to, że zaczął się bać. – Puszczę cię wolno... – powiedział Gahr-feld. Minister wyszczerzył zęby w uśmiechu, a uśmiech tego kota nie należał do najprzyjemniejszych. – Puszczę cię do twoich przyjaciół... Drakka. Na pewno docenią wkład i zaangażowanie swojego oddanego sługi... – Nie! – Kardros próbował się poruszyć, szarpnął trzymającą go uprząż, ale liny nawet nie drgnęły. – Nie Drakka... Ja... – Jesteś ich przyjacielem! – zagrzmiał Gahr-feld. – Na pewno są już blisko! Tym lepiej dla ciebie... spotkasz się z nimi bardzo szybko. Oni potrafią docenić takich jak ty! Gahr-feld skinął na Maksa i obaj ruszyli do wyjścia. Kardros krzyczał. Przeklinał i błagał o litość jednocześnie. Słychać go było nawet przez zamknięte drzwi. – Co ci jest, Maks? – zapytał Gahr-feld, gdy zostali sami. Barski czuł, że nie panuje nad swoimi emocjami. Próbował się uśmiechnąć, ale mu nie wyszło. – Przejmujesz się tym, co powiedział? Katalizator, kryształ? – To w sumie też. – Chłopak głośno przełknął ślinę. – Ja po prostu... Naprawdę chcesz wydać go Drakka? Gahr-feld uśmiechnął się. – Podziwiam cię, Maks – powiedział. – Zamiast myśleć o sobie, myślisz o innych. Nie jestem potworem, nie oddam go Drakka... To byłoby zbyt okrutne. Odeślę go do Kahirium, mamy sądy, które orzekają winy. Czy tak będzie dobrze? – Chyba tak. – Maks skinął głową. Znów zaczął myśleć o katalizatorach i wielkim bum, które go czekało. – A jaki plan mamy teraz?


Tam i z powrotem

– Uciekniemy stąd jak najszybciej. Flota Drakka jest naprawdę blisko. – A gdzie uciekniemy? – Nie wyraziłem się precyzyjnie, Maks – Gahr-feld zamruczał dziwnie. – W sumie to lecimy w samą paszczę lwa. Kryształ musi być w ich bazie, w centrum dowodzenia. – Ale przecież nikt nie wie, gdzie to centrum jest! – zdziwił się Maks. – Drakka pilnują tej informacji jak oka w głowie! – Jest jednak ktoś, kto taką informację posiada – odpowiedział tajemniczo Gahr-feld. – Kto? Kto może wiedzieć, gdzie jest tajna baza Drakka? – Ty, Maks. Ty to wiesz. – Kahir zaśmiał się i poklepał przyjaciela po plecach. ‹‹›› No nie, Gahr-feld zwariował, to pierwsze, co przyszło Barskiemu do głowy. Napięcie, stres i narażanie życia, niebezpieczeństwo grożące rodzinie. A do tego wszystkiego wojna, zdrajcy w najbliższym otoczeniu i prawdopodobne oblężenie Kahirium. W sumie nie było co się dziwić, sam Maks nie wytrzymałby tego nerwowo. – A lepszych pomysłów nie masz? – zapytał nieśmiało. – Jakiegoś planu B? Nie chcę cię martwić, ale ja nic nie wiem o tej bazie... Gahr-feld zaśmiał się. – Chodź ze mną. Zaraz wszystko się wyjaśni. Na razie wprowadziliśmy kurs, który pozwoli nam odlecieć na bezpieczną odległość od Kahirium. Lepiej nie napatoczyć się na flotę Drakka. Potem wprowadzimy właściwe koordynaty i zacznie się nasza przygoda... – Kahirium da sobie radę? – Pewnie! Chyba poznałeś już moją matkę. Nie da sobie w kaszę dmuchać. – W głosie Gahr-felda nie było nawet cienia wątpliwości. – To dobrze! – Maks uśmiechnął się. Jeśli Gahr-feld nie martwił się teraz o rodzinę, to znaczyło, że jego najbliżsi są bezpieczni. Przy-

341


Tomasz Duszyński

342

najmniej na razie. – Wciąż nie wiem jednak, jak chcesz ze mnie wyciągnąć ten prawdziwy kurs... Przecież ja nic nie wiem. – Wyciągnąć! – Gahr-feld nie przestawał się uśmiechać. – Bardzo dobre słowo. Wyciągnąć kurs... z ciebie! Na tym tajemniczym zdaniu Kahir przerwał rozmowę. Mimo nagabywania i kolejnych pytań Maks nie był w stanie dowiedzieć się od przyjaciela nic więcej. Przeszli wąskim korytarzem w stronę kolejnych pomieszczeń statku. Transportowiec był całkiem spory. Z zewnątrz może nie wyglądał imponująco, zwłaszcza po tym, co Maks widział na stacji Alfa, ale ktoś dobrze go wyposażył i przemyślał rozmieszczenie kabin. Barski czuł się jak w Star Treku, przejścia między pomieszczeniami otwierały się automatycznie. W ścianę wbudowane były migające panele z monitorami, a korytarze oświetlono dziwnymi fosforyzującymi prostokątami. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze, żeby mogli się teleportować z miejsca na miejsce. – To laboratorium medyczne – oznajmił Kahir, gdy znaleźli się w pomieszczeniu, które wyglądało jak mały, dobrze wyposażony gabinet dentystyczny. Barski znów poczuł ciarki na plecach. – Co ty chcesz zrobić, Gahr-feld? – zapytał niepewnie. – Jak ty chcesz wyciągnąć te informacje? Zwariowałeś? – Nie bój się! Mam specjalizację medyczną... – Teraz to mnie przerażasz! – Maks zatrzymał się w drzwiach. Najchętniej od razu zrobiłby w tył zwrot. – To naprawdę nie będzie bolało. – Gahr-feld zarechotał. Najwyraźniej bawił się przednio, dręcząc Maksa. – Jak to.. nie będzie bolało? Co miałeś na myśli, mówiąc o wyciągnięciu informacji? – Barski złapał się framugi w drzwiach i zaparł z całej siły nogami. Nie miał zamiaru ruszyć się stąd nawet na krok. – Skąd ty chcesz je wyciągać? Z mojej głowy? – No... – Gahr-feld zawahał się. Podszedł do leżanki stojącej na środku laboratorium. Złapał jakieś dziwne urządzenie na wysięgniku i przesunął je w stronę łóżka. – Technicznie rzecz ujmując... nie z głowy.


Tam i z powrotem

– Oooo nie! Ja się na to nie piszę! – Maks zdenerwował się nie na żarty. – Daj spokój! – Kahir machnął lekceważąco łapą. – Pamiętasz te swoje mroczki? No te plamy przed oczami, które ci się pojawiają? – Tak. I co z tego? – Mówiłeś, że masz tak od czasu uderzenia tego pioruna... Barski zastanowił się. W tych warunkach myślenie przychodziło mu z trudem, a co dopiero wysilenie pamięci. – Tak mówiłem... To prawda. – Myślę, że wiem, co to jest, Maks. Ale żeby się upewnić, musimy to sprawdzić. Powinniśmy zajrzeć w twoje oczy. A dokładniej w siatkówkę oka... – I chcesz to zrobić tym... tym wiertłem? – To nie wiertło, Maks. Nie wygłupiaj się. To skaner. Obejrzymy dokładnie twoje gałki oczne. Przeskanujemy obraz i zobaczymy go na ekranie monitora... – Nie brzmi to zachęcająco. – Maks zacisnął dłonie na framudze tak mocno, że aż zapiekły go palce. – Ale nie boli! Zapewniam. Poza tym, to nasza jedyna nadzieja... – Nadzieja na co? Co ty chcesz tam zobaczyć, Gahr-feld? – Maks dopiero teraz połapał się w tym wszystkim. Przypomniał sobie, co wcześniej powiedział jego przyjaciel. – Bazę Drakka? Zwariowałeś? – Kładź się na leżance, Maks! Sam się przekonasz! Oczywiście Gahr-feld musiał oderwać Maksa od framugi siłą. Chłopak położył się na leżance z taką miną, jakby miał za chwilę skonać na stole operacyjnym. – A teraz się nie ruszaj! – Gdzie mnie z tym! – sapnął Maks, widząc, że Gahr-feld operuje urządzeniem przypominającym wiertło tuż przy jego oku. – Nie ruszaj się! Bo przeskanuję całą twoją uroczą gębę! – Nie gębę, tylko buzię! – Maks naprawdę próbował się nie ruszać, ale jakoś mu nie wychodziło. Ręce cały czas miał uniesione, jakby odpędzał od siebie złe duchy.

343


Tomasz Duszyński

344

– Niech będzie buzię. Zrobię odbitki i wydrukuję na koszulkach. Będą z napisem: Barski – zdobywca kosmosu! Na pewno rozchwytywałyby je wszystkie dziewczyny. – Myślisz? – Barski przez chwilę naprawdę dał się wkręcić. – Pewnie, Barski, pomarzyć zawsze można! Gahr-feld wykorzystał chwilę nieuwagi Maksa i przybliżył maszynę do jego oka. Świetlna końcówka błysnęła. Barski na ułamek sekundy całkowicie oślepł. W końcu, gdy z ciemności wyłoniła się twarz kocura, nastąpił drugi błysk. – Nie pstrykaj tym, bo stracę wzrok! – Już po wszystkim. Następny proszę! – Gahr-feld poklepał się po brzuchu ze śmiechu. – Byłeś dzielnym pacjentem, ale nie mam dla ciebie lizaczka. – A, to szkoda! – mruknął Maks, wstając z fotela. Zakręciło mu się w głowie, ale podparł się o leżankę. – Wydłubałbym ci tym lizakiem oko, to zobaczyłbyś jakie to przyjemne! – Lepiej chodź zobaczyć, co nam z tego wyszło. Gahr-feld zbliżył się do monitora stojącego przy ścianie. Wklepał coś na klawiaturze. W pierwszej chwili Maks zobaczył na ekranie jedynie kreski i punkty, nieregularną siatkę w trójwymiarze, która wyglądała naprawdę kosmicznie. – To naczynia krwionośne w twojej gałce. Maks, ty masz naprawdę wielkie gały! – No patrz i kto to mówi? – obruszył się Barski. – Znalazłeś coś, czy chcesz mi obrzydzić moje własne oczy? Jak bym miał za mało kompleksów! – Już, już. Kahir znów nachylił się nad klawiaturą. Na ekranie pojawiła się strzałka, potem panel z okienkiem, w którym rozbłysły komendy programu. Kocur wybrał najpierw jedną z opcji, potem rozwinął menu i wstukał kolejne polecenie. Monitor zamrugał, jakby stracił zasilanie, ale już po chwili pojawiły się na nim jasne punkty. Przesunęły się symetrycznie względem siebie i zawirowały.


Tam i z powrotem

– Też mam taki wygaszacz ekranu w domu. To co? Pokażesz mi coś wreszcie? – Maks, właśnie masz to przed oczami! Barski jeszcze raz wpatrzył się w monitor. Punkty znów zawirowały, wszystkie oprócz jednego, centralnego. Coś to Maksowi przypomniało. Te obracające się gwiazdy, planety, księżyce i w samym środku zielona piłka. – To moje mroczki! – Nie mógł powstrzymać okrzyku. – Właśnie to mi lata przed oczami! – Dokładnie. – Gahr-feld znów wystukał coś na klawiaturze. – To mapa, przyjacielu. Określenie najcenniejszego dla nas punktu. Teraz wiemy, gdzie są... – Drakka? – wyszeptał z przejęciem Barski. – Dokładnie... – Jesteś pewny, że to prawdziwe... że to nie podpucha? – Myślałem o tym, Maks. Też się zastanawiałem, czy to nie pułapka. Ktoś umieścił mapę na siatkówce twojego oka. Na pewno miał w tym cel. – Jak myślisz, kto to mógł zrobić? – Może jest jakaś trzecia siła... Zawsze podejrzewałem jej istnienie. Działa z ukrycia według swojego planu. Interweniuje dopiero wtedy, gdy zmuszają ją do tego okoliczności... – Pilnują równowagi w kosmosie? – Dokładnie, Maks! O tym właśnie mówię! – Gahr-feld ucieszył się ze spostrzeżenia Barskiego. – A w tej chwili równowaga jest zachwiana. Najprawdopodobniej uznali, że Drakka za bardzo urośli w siłę i są zbyt groźni. Dają szansę nam, Federacji, by ich zniszczyć. Sami jednak się nie ujawniają... – To zbyt zawiłe, Gahr-feld. Dlaczego nie dali mapy jakiemuś generałowi, nie wiem, komuś, kto wiedziałby, co z nią zrobić! Po co umieszczać ją na siatkówce mojego oka! – Maks, zapominasz, że masz tu do odegrania trochę większą rolę, niż ci się wydaje. – Gahr-feld spojrzał na niego poważnym wzrokiem. – Nie tylko mapa ze wskazaniem bazy Drakka została ci dana.

345


Tomasz Duszyński

346

– Moja moc? To coś pochodzi od nich? – Najwyraźniej. Muszą mieć naprawdę piekielnie tęgie głowy, że to wszystko wymyślili. Opracowali plan, którego chyba nigdy nie zrozumiemy. Pomyśleli pewnie o każdym szczególe... – To chyba dobrze? – Barski spojrzał z nadzieją na kocura. On akurat nie za bardzo miał zdolności nawet w przewidywaniu posunięć w warcabach. – Nie wiem, Maks. Tu też mam wątpliwości. Trudno im do końca ufać. Nie wiadomo, czy są naszymi przyjaciółmi, czy po prostu wykorzystują nas do swoich celów. Prowadzą niebezpieczną grę. Mają plan wobec ciebie i Federacji. To komplikuje sprawę... jest bardziej zagmatwane, niż myślimy. Nie mam tak tęgiej głowy jak oni, Maks. Nie rozgryzę tego, przepraszam... – Przepraszasz? Za co? – zdziwił się Barski. – Ich plan może okazać się dobry tylko dla nich, nie dla nas. Nie będę cię w stanie uchronić przed tym, co może się stać. – Trzecia siła... – Maks wpatrzył się w podłogę. Rzeczywiście, Gahr-feld mógł mieć rację. Byli pionkami w grze, której zasad i celu nie znali. Jak to wszystko mogło się skończyć? – Powiedzmy pas! Zaczekajmy na nowe rozdanie! – Skąd ci to przyszło do głowy? – Gahr-feld podkręcił wąsa i uśmiechnął się krzywo. – No... trochę gramy w karty na przerwach i... na lekcjach z Krochmalem. – Chciałbym, żebyśmy mogli powiedzieć pas, Maks. Nie mamy jednak na to czasu, karty zostały rozdane raz, trzeba grać takimi, jakie się ma... – Tak jak w życiu – westchnął Barski. – Ja zawsze mam same plichty... – Coś ty, Barski! Ja w swoim rozdaniu dostałem prawdziwego asa! – Gahr-feld skinął głową dla dodania powagi swoim słowom. – Tak? Jakiego? – Ciebie, Maks! Ty jesteś asem w mojej talii, a właściwie to prawdziwym jokerem!


Tam i z powrotem

‹‹›› Aaronia nie mogła usiedzieć w fotelu. Co chwilę zerkała na Kaleo, jakby chciała zmusić i ją, i tego rzęcha, którym podróżowały, do większego wysiłku. Wiedziała jednak, że wyciągają ze statku maksimum mocy. I tak dziw, że silniki jeszcze nie eksplodowały z przeciążenia. Dziewczyna-pilot też dawała sobie całkiem nieźle radę. Aaronia w czasie tej podróży zmieniła zdanie o swojej towarzyszce. Wcześniej wydawała jej się jedną z tych głupiutkich dziewczyn, które myślą tylko o chłopakach i swoim wyglądzie. Teraz widać było, że nie tylko zna się na rzeczy, ale nie jest wcale głupia. Ją też frustrowało to, że nie mogą szybko dotrzeć do celu. Skrywała swoje emocje, zaciskając chwilami mocno palce na drążku sterowniczym i walcząc ze zdenerwowaniem. – Zaraz będziemy na miejscu! – wykrzyknęła w końcu rozradowana Kaleo. – Świetnie! – Aaronia podskoczyła w fotelu. Znów powróciła jej energia. Chciała działać. Znaleźć jak najszybciej Barskiego i Tabo. Była pewna, że potem wszystko się ułoży po ich myśli. Ważne, żeby jak najszybciej znowu byli razem. – Rozpoczynam hamowanie... zapnij pasy... – Dobra! – Aaronia nie miała zamiaru się sprzeciwiać. Nie chciała wylądować głową w panelu sterowniczym. – Jak wyglądam? – zapytała nieoczekiwanie Kaleo. – Co? – Jak wyglądam! Nie poprawiłam nawet makijażu! Jak moja fryzura?! Aaronia była lekko zbita z tropu. Myślała, że się przesłyszała. Najwymowniej mówiła o tym jej szczęka, która opadła niemal do podłogi. – No, mów! Nie jestem blada? – Nie... skąd – wydusiła z siebie Aarwenka. – Wypieki mam? – przeraziła się Kaleo. – To też nie dobrze! A jak fryzura? – Eeee...

347


Tomasz Duszyński

348

– To te przeciążenia! – Kaleo zacisnęła szczęki. – Albo przez hełm! Pewnie mam przyklapnięte włosy? Może zdążę jeszcze do łazienki? – Nie! – Aaronia wreszcie oprzytomniała. – Jest świetnie! Całe Kahirium pomyśli, że jesteś boska! A Barski... – Co Barski? – A Barski to normalnie zapomni języka w gębie, jak cię zobaczy! – Poważnie? – Kaleo aż pokraśniała z zadowolenia. Wyraźnie się uspokoiła. – Ty też wyglądasz fajnie! Jak Tabo cię zobaczy... Aaronia przestała słuchać Kaleo. Stało się coś dziwnego. Poczuła najpierw dziwny ból w skroniach, który wzięła na karb emocji. Po chwili jednak ból się nasilił, a ona straciła ostrość widzenia. Zrobiło jej się zimno, zadrżała. Próbowała zwalczyć to uczucie, ale im bardziej się starała, tym bardziej się nasilało. Szum pojawił się nagle, rozsadzał bębenki w uszach. Przypominał źle ustawiony kanał w odbiorniku radiowym. Przebijały się przez niego głuche uderzenia. Aaronii wydało się nawet, że słyszy słowa, myślała, że mówi do niej Kaleo, ale ten głos nie należał do dziewczyny. Zresztą głosów było o wiele więcej. Odetchnęła głęboko. Strach osadził się gdzieś w dole brzucha. Serce waliło jak młotem, a zimno stawało się jeszcze dotkliwsze. Miała wrażenie, że zaraz sama zamieni się w sopel lodu. – Rozpocząć atak... To były pierwsze słowa, jakie rozróżniła. Kolejne znów znikły w przejmującym szumie, który rozsadzał jej czaszkę. Wzięła głęboki wdech. Musiała się uspokoić. Czuła, że to bardzo ważne. Musiała zapanować teraz nad własnymi emocjami, własnym strachem. – Nasz kontakt... nie odpowiada. Plan się nie powiódł... Bezpośrednie uderzenie na Kahirium... siły... wszystkie siły skoncentrować na orbicie... Aaronia wstrzymała oddech, jakby to miało jej pomóc. Wytężyła słuch, próbując nie myśleć o szumie, który zagłuszał każde słowo. – ... nie wiemy, czy wciąż jest na planecie... kilka statków zdążyło opuścić powierzchnię... śledzimy ich lot... – Mają plan wobec ciebie i Federacji. To komplikuje sprawę... jest bardziej zagmatwane, niż myślimy...


Tam i z powrotem

Przy tych słowach Aaronia poczuła coś dziwnego. Nie potrafiła tego określić. Może znów było to tylko przeczucie. Skoncentrowała się na tej fali dźwięku, która przepłynęła przez jej czaszkę. Nie było to łatwe, inne odgłosy były wyraźniejsze, jakby bliższe i o większym natężeniu. Wdzierały się siłą, wchodząc na pierwszy plan. – ...nadajnik... w jednym z nich. Ustalić częstotliwość... – ...karty... rozdane raz, trzeba grać takimi, jakie się ma... – Jest... sygnał... namierzeni... – Ciebie, Maks! Ty jesteś asem... prawdziwym jokerem! – Kaleo! – Aaronia wydobyła się z transu, jakby wypływała z przerażająco zimnej głębiny. – Uciekajmy stąd! Natychmiast! Tu nie ma Barskiego... – Oblężenie! Drakka zaatakowali Kahirów! – krzyknęła Kaleo, wskazując palcem przed siebie. Aaronia dopiero teraz dostrzegła obraz, jaki pojawił się przed nimi. Niebiesko-zielony glob. Błyski na powierzchni jego ochronnego pola. Potężne eksplozje wchłaniane przez naziemne generatory. Na pierwszy rzut oka te wybuchy wyglądały jak rozchodzące się promieniście zimne ognie, lecz tak naprawdę ta widowiskowa scena miała zupełnie inne, o wiele bardziej złowrogie znaczenie. Planeta Kahirów została zaatakowana przez Drakka. Oblężenie właśnie się zaczęło. Ciężkie działa niszczycieli ostrzeliwały pole ochronne, precyzyjnie i konsekwentnie, wiedząc, że za kilkadziesiąt godzin, może kilka dni, generatory zostaną przeciążone i wybuchną. Wtedy nic już nie pomoże obrońcom. Drakka przeprowadzą skuteczny desant na stolicę, dławiąc ostatnie punkty oporu. Federacja przestanie istnieć. – Kaleo! Uciekajmy stąd! Jak najszybciej! Dziewczyna patrzyła zafascynowana na ten obraz. Flota Drakka wyłaniała się z cienia. Niezliczona ilość niszczycieli, pancerników, torpedowców i transportowców zapierała dech w piersiach. – Kaleo! Oni zaraz nas wykryją! Dopiero te słowa podziałały na pilota. Kaleo zareagowała tak, jak była szkolona. Nowy kurs został wprowadzony błyskawicznie. Aaro-

349


Tomasz Duszyński

nia zdążyła jedynie westchnąć, a planeta Kahirów w tym czasie znikła, tak jak niszczycielska flota Drakka. ‹‹››

350

– Centralny komputer porównuje teraz dane z zasobami biblioteki nawigacyjnej. – Gahr-feld znów spojrzał na monitor. Czekał z napięciem, które udzieliło się teraz także Maksowi. – Za chwilę... no, może za kilka minut będziemy mieli dokładną lokalizację. Przynajmniej taką mam nadzieję. – To chyba będzie daleko stąd? – zapytał Maks. – Może okazać się, że całkiem blisko! – zaśmiał się Kahir. – Żartujesz? Blisko i nie wiecie, gdzie jest baza Drakka? – Widzisz, Maks, w kosmosie pojęcie odległości jest skomplikowane. Znamy zaledwie jego cząstkę. Wyobraź sobie, że kosmos to kula, na przykład taka jak twoja planeta... – Jak Ziemia? – Pewnie, a co w tym dziwnego? – Gahr-feld wzruszył ramionami. – Powiedzmy, że teraz znajdujemy się we wnętrzu twojej planety, w jej jądrze. – No, to sobie wyobraziłem... jest strasznie gorąco – zażartował Maks, ale widząc, że Gahr-feld się nie śmieje, zrezygnował z głupich uwag. – Powiedzmy, że teraz z jądra Ziemi chcesz wydostać się na powierzchnię. Ile masz dróg, które możesz obrać? – Milion? Miliard? – zastanowił się Maks. – Nie patrz na mnie. Pewnie coś koło tego, skąd ja niby to mam wiedzieć? – Teraz Gahr-feld się zaśmiał. – Musiałbyś poświęcić wiele czasu na poznanie każdej z tych dróg. A na to nie masz szans. – Ale co to ma wspólnego z tym, co powiedziałeś? Jak to możliwe, że baza Drakka jest tuż za rogiem i wy tego nie wiecie? – Chcę ci uświadomić pewną rzecz. Twoja planeta w porównaniu z kosmosem jest bardzo mała. My znamy kilkaset tysięcy szlaków


Tam i z powrotem

w kosmosie. Niektóre prowadzą bardzo, bardzo daleko. Ale większość z tych szlaków omija planety, układy planetarne, które są stosunkowo bardzo blisko nas... – Rozumiem. – Maks uderzył się otwartą dłonią w czoło. – Ostatnio miałem podobny przypadek na mojej trasie rowerowej. Pomyliłem ścieżki i znalazłem strumyk, który nie był nawet zaznaczony na mapach, a był bardzo blisko mojego domu! – Dokładnie, Maks. – Gahr-feld spojrzał na ekran monitora i zagwizdał pod nosem. – Jak się okazuje, tu mamy bardzo podobny przypadek... Mówiłeś, że baza Drakka jest tuż za rogiem? – Uhm. – Ja bym powiedział, że tuż przed naszym nosem! Barski wlepił spojrzenie w monitor. Na ekranie pojawiły się napisy, które niewiele mu mówiły. Musiał uwierzyć Gahr-feldowi na słowo. Jeśli ten zapewniał, że baza Drakka jest całkiem blisko, to należało się z nim zgodzić. – Dowódco! W pomieszczeniu rozległ się natrętny brzęczyk interkomu. – Tak? – Gahr-feld wyprostował się. Można było wyczuć w nim napięcie, a to do niego było niepodobne. – Zostaliśmy namierzeni. Naszym kursem przemieszcza się duża jednostka. – Drakka? – Tak. Jesteśmy przekonani, że to okręt Drakka. Niszczyciel. – Mamy pluskwę. – Gahr-feld wyłączył monitor i westchnął ciężko. – Musimy wracać do kokpitu. – Pluskwę? – Barski zapytał o to, gdy znaleźli się w korytarzu. – Urządzenie namierzające. Być może Kardros nawet o nim nie wiedział. Drakka mogli zabezpieczyć się na wypadek, gdyby ich szpiedzy nawalili. Widać nie tylko oni nie mają zaufania do naszego ministra. – To znaczy, że nas znajdą. – Istnieje takie prawdopodobieństwo, Maks. Chyba, że wcześniej my znajdziemy pluskwę i ją wyłączymy.

351


Tomasz Duszyński

352

– Uda nam się? – Próbował upewnić się Barski. – Mam taką nadzieję... Minęli dwóch strażników i znów znaleźli się w kokpicie. Przywitali ich żołnierze, którzy zdążyli już zamienić królewskie szaty na wojskowe uniformy. Jeden z nich wstał z fotela pilota i ukłonił się Gahr-feldowi. – Panie, za dwadzieścia minut będziemy w ich zasięgu. Sprawdziliśmy większość pomieszczeń statku przed wylotem, nasze urządzenia nie wykryły pluskwy. – To nie dobrze. – Gahr-feld pociągnął mocno łapą wąsy. Barski znał go już na tyle dobrze, żeby wiedzieć, co to oznacza. Kahir próbował szybko wymyślić jakieś rozwiązanie problemu. – Może sprawdzimy jeszcze raz? – zaproponował Maks. – Pewnie coś zostało przeoczone. A jeśli umieścili to na zewnątrz statku, przyczepili do kadłuba, albo pod skrzydła? – Procedura poszukiwawcza w toku. – Żołnierz skinął głową, biorąc całkiem serio propozycję Maksa. – Sprawdziliśmy już większość częstotliwości. Nie jesteśmy w stanie określić miejsca emisji sygnału. – Coś tu nie gra. – Gahr-feld spojrzał na ekrany monitorów, szukając rozwiązania tej zagadki. – To musi być na statku, chyba że... chyba że podróżuje za nami, śledzi nas jakiś zwiadowczy statek? – Nie, panie. – Komandos wbił wzrok w podłogę, żałując, że nie ma dobrych wiadomości. – Przygotować się do obrony – polecił Gahr-feld. – Znajdźcie na mapach miejsce, w którym możemy się ukryć, a do którego dotrzemy w miarę szybko... Może pasmo asteroid, jakąś planetoidę... Barski słuchał słów Gahr-felda z coraz większym przerażeniem. Wyglądało na to, że ich podróż miała się skończyć równie szybko, jak się zaczęła. Lada moment wpadną w łapy Drakka. To będzie koniec, tym razem nic ich nie uratuje. Maks, po raz kolejny poczuł, że wszystko co złe, dzieje się przez niego. W dodatku po raz kolejny nie potrafił pomóc. Jego szare komórki były widać najbardziej przeciętnymi komórkami we wszechświecie. Mówili mu w szkole, że wystarczy ruszyć


Tam i z powrotem

głową, by rozwiązać problem lub zadanie, ale Maksowi wydawało się, że choćby zdjął swoją głowę z szyi i zagrał nią w koszykówkę, to i tak nie byłby w stanie nic wymyślić. Miał tego doskonały przykład właśnie teraz. Pluskwa na statku. Pluskwa, której nie mogą odnaleźć, mimo że wcześniej żołnierze sprawdzali pojazd... Barski czuł, że pot występuje mu na skronie. Pomyślał, że jeśli tego problemu nie rozgryzie, to lada moment zwariuje. Sprawdzali przed wylotem, powrócił w myślach do ostatniego zdania. Zanim na statku pojawili się on z Gahr-feldem i... – Kardros! – krzyknął. – Gahr-feld, pewnie gadam głupoty, ale czy... czy Kardros może być... W tej samej sekundzie, bez zbędnych słów, Kahirowie rzucili się do drzwi. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Jeszcze przed chwilą Maks stał w kokpicie ze spuszczoną głową, a teraz biegł za załogą w stronę pomieszczenia, w którym przetrzymywano jeńców. Poczuł w sercu ukłucie radości, przynajmniej przez chwilę. Reakcja jego towarzyszy oznaczać mogła tylko jedno, wreszcie coś mądrego przyszło mu do głowy. Zanim wbiegł za Gahr-feldem do pomieszczenia, zdążył zauważyć, że żołnierze już przygnietli Kardrosa do podłogi. Jeden z nich przesuwał urządzenie wzdłuż jego klatki piersiowej. Minister miał wielkie oczy z przerażenia, prychał, jakby ktoś próbował wrzucić go do wody. – Jest! Wszyscy usłyszeli ogłuszający sygnał wydawany przez skaner. – Ma pluskwę w sobie! – Jak? Co? – Kardros z przerażeniem spojrzał na Gahr-felda i Maksa. – O czym on mówi! – Nie ruszaj się. – Gahr-feld podszedł do żołnierza i przejął od niego urządzenie. Przyłożył je ponownie do piersi więźnia. – Mamy przechlapane. – Ja nic nie wiem o pluskwie! – Kardros przestał się wyrywać, leżał teraz na podłodze potulnie jak baranek. Wyglądało na to, że jest przestraszony.

353


Tomasz Duszyński

354

– W to akurat wierzę. – Gahr-feld spojrzał na Barskiego i pokręcił głową. – Tego nikt dobrowolnie nie dałby sobie umieścić w klatce piersiowej... Ta pluskwa ma detonator... Kardros oddychał płytko, jakby nagle w piersiach wyczuł pięciotonowy odważnik. – Spotkała cię zasłużona kara, Kardrosie. – Gahr-feld powiedział to bez satysfakcji, raczej ze smutkiem. – A właściwie nagroda od twoich przyjaciół. – Panie – jeden z żołnierzy, skłonił się przed królewiczem – musimy dla twojego bezpieczeństwa usunąć zagrożenie ze statku... – O czym on mówi? – Kardros znów próbował wyrwać się z uścisku trzymających go komandosów, ale robił to niemrawo, był zupełnie bezsilny. – Mówi, że jesteś dla nas zagrożeniem – powtórzył z naciskiem Gahr-feld. – Jeśli statek Drakka zbliży się do nas jeszcze bardziej, zdetonują to, co nosisz w sobie... Mój dowódca proponuje, żeby się pozbyć ładunku... – Więc niech to zrobi! – Kardros próbował usiąść. Był równie skory do współpracy co przerażony. – Widzisz i tu jest problem – westchnął Gahr-feld. – Nie jesteśmy w stanie usunąć ładunku w tak krótkim czasie... W kokpicie zapanowała cisza. Kardros powoli uświadamiał sobie, w jakiej znalazł się sytuacji. Barski unikał jego wzroku. Nie mógł patrzeć w oczy ministra. Nie widział jeszcze nikogo tak śmiertelnie przerażonego. – Panie... ja... chyba tego nie zrobisz?! – Głos ministra drżał i załamywał się. Z jego oczu popłynęły łzy, spływając po długich czarnych wąsach. – A co mi radzisz? – Gahr-feld zawarczał jak prawdziwy pies. Barski nie widział go takim wcześniej. – Mam narazić wszystkich, którzy są na tym statku, dla ciebie? Dla zdrajcy? Kardros zwinął się w kłębek. Teraz drżał cały. Wyglądał naprawdę żałośnie, jak mały wystraszony kotek, a przecież jeszcze przed chwilą biła od niego arogancja i pewność siebie.


Tam i z powrotem

– Naprawdę nic się nie da zrobić? – wyszeptał Maks, gardło wyschło mu na wiór. Gahr-feld popatrzył na niego, był zdenerwowany. Barski od razu zrozumiał, że mimo zdrady Kardrosa zastanawia się, jak mu pomóc. – Przenieście go do śluzy... – Nie... błagam! – Minister patrzył błagalnie na Gahr-felda i Maksa. – Zrobię wszystko, pomóżcie mi! Żołnierze w milczeniu podnieśli ministra z podłogi. Kardros nie stawiał oporu, zamknął oczy i spuścił głowę. Został wyprowadzony chwilę później. – To sytuacja bez wyjścia – odezwał się po dłuższej chwili Gahr-feld. – Jeśli zostawimy go na statku, wszyscy zginiemy... – To znaczy... – Barski zawahał się. – Musimy go wyrzucić... w kosmos? – Tak. – Kahir spojrzał uważnie na przyjaciela, próbując wybadać jego reakcję. – Najprościej byłoby go wsadzić do szalupy ratunkowej, ale może nam się okazać potrzebna... – On umrze. – Maks z trudem przełknął ślinę. – Umrze tak czy inaczej. Nie wyciągniemy z niego pluskwy, a Drakka wysadzą ładunek, jestem tego pewny. – Ale, Gahr-feld... – Panie, Drakka są coraz bliżej. – W pomieszczeniu znów rozległ się stłumiony głos interkomu. – Próbują nawiązać z nami połączenie, wywołują nas. – Może w ten sposób zyskamy trochę czasu. – Gahr-feld pociągnął w zamyśleniu wąsy. Popatrzył dłużej na Barskiego, wydawało się, że w jego głowie zakiełkował jakiś pomysł. – Maks. Zapomnieliśmy o twoim darze. – Nie... nie rozumiem. – W ułamku sekundy gardło Maksa zaczęło przypominać Kanion Śmierci. Ani grama wody i temperatura bliska wrzeniu. – Pamiętasz, co mówiłem? Ten dar... działa w sytuacjach zagrożenia twojego życia! A teraz mamy z takim do czynienia... Barski skinął głową, na nic więcej nie było go stać.

355


Tomasz Duszyński

– Wykorzystamy to, ale najpierw kupimy sobie trochę czasu... Połączyć mnie ze statkiem Drakka! ‹‹››

356

Tabo patrzył na scenę rozgrywającą się przed nim z rosnącym przerażeniem. Nie należał do strachliwych, ale ten widok mógł zmrozić niejednemu krew w żyłach. Najpierw zobaczył za potężnymi szybami centrum dowodzenia planetę. Niebiesko-zielony glob rozświetlony niczym odpalony fajerwerk. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że te potężne wybuchy i wyładowania oznaczają atak. Zmasowany ostrzał artyleryjski, skoncentrowany na tarczy osłonowej, chroniącej mieszkańców przed desantem. Potem, mimo że obraz się zmienił, chłopak wciąż nie mógł przestać myśleć o tym, co zobaczył. Zastanawiał się, co to za planeta, przeciw której Drakka skierowali wszystkie siły, i jak bardzo cierpią jej mieszkańcy. Wciąż mijali wielkie okręty, przytłaczające ogromem meganiszczyciele, z których istnienia wcześniej nie zdawał sobie nawet sprawy. Taki pokaz siły potrafił rozmiękczyć niejednego twardziela. Nawet on poczuł dziwne ukłucie w żołądku. Federacja była na z góry przegranej pozycji. Żeby pokonać tak wielką flotę, trzeba by było co najmniej kilkunastu lat na zbudowanie podobnej. Turnita wyłowił urywki rozmów i rozkazów, jakie przekazywano sobie w jego obecności. Wydawało się, że zapomniano o nim. Wiedział jednak, że będzie tak tylko do czasu. Ścigali kogoś. Tego był pewny. Jakiś statek, bardzo ważny dla Drakka. Tabo podejrzewał, że ma to związek z Barskim. Przez cały czas próbował się uwolnić. Zrobić cokolwiek, co poluźniłoby magnetyczne obręcze, którymi go spięto. Był jednak nadal bardzo słaby. Ledwo stał na nogach, utrzymując ciężar ciała. – Przekaz gotowy. – Metaliczny głos rozbrzmiał zgrzytliwie w kokpicie. – Wrzucić to na ekran!


Tam i z powrotem

Tabo widział, jak przednia szyba kokpitu pociemniała, potem rozjaśniły ją pionowe pasy, a chwilę później pojawiła się na niej jakaś postać. Przyjrzał się jej. Był to jeden z przedstawicieli rasy Kahirów. Jego wielkie zielone oczy omiotły pomieszczenie, zatrzymując się na ułamek sekundy na Tabo. – Drakka! Dajemy wam godzinę na wycofanie się z naszego układu planetarnego. Radzę wykorzystać ten czas na zwinięcie żagli i powrót do waszej bazy! Na pomoście bojowym rozległ się szaleńczy śmiech. Najgłośniej śmiał się Hermius, wtórował mu ochrypłym głosem Yehr Magr. – Zawsze ceniłem poczucie humoru rodu Kahirów! – powiedział łowca. – Myślę, że powinniśmy od razu przejść do rzeczy i zostawić dyplomację na boku... Chcę zobaczyć Barskiego... – Kim jest Bal... Bar. Kim jest ten, którego imienia nie potrafię nawet wymówić?! – spytał Gahr-feld. – Zadziwiasz mnie, Kahirze. Barski to ten stojący poza zasięgiem kamer, po twojej prawej stronie, obok dwóch komandosów. Kot zmrużył ledwie dostrzegalnie oczy. Było jasne, że Drakka dysponują technologią pozwalającą w jakiś niewyjaśniony sposób przeskanować statek. – Czego chcesz, łowco? – Chcę rozmawiać z Ziemianinem. Lepiej dla was obu, żeby chłopak przestał się ukrywać za plecami Kahirów. – Nie ukrywam się! Ty jesteś tchórzem, porywaczem i zdrajcą! Tabo zobaczył na monitorze Barskiego. Z trudem go rozpoznał. Twarz jego przyjaciela pociemniała, oczy stały się bardziej wyraziste i błyszczące. Biła z nich jakaś siła, która u Turnity wywołała szacunek. – Taaa. – Łowca nie za bardzo przejął się tyradą chłopaka. Kłapnął dziobem z zadowoleniem i wskazał palcem za siebie. – Poznajesz swojego przyjaciela? Barski dopiero teraz dostrzegł Tabo. Poszarzał na twarzy i zaniemówił. Wyglądał na całkowicie zaskoczonego, a o to właśnie chodziło Magrowi.

357


Tomasz Duszyński

358

– Proponuję poddanie się, Barski. Zabawa skończona. Mam dość uganiania się za tobą po całym kosmosie. Twój czas dobiegł końca! – Nie poddamy się. – Na ekranie znów pojawił się Kahir. – Po raz ostatni ostrzegam, wycofajcie swoją flotę i... – Barski, poproś tego futrzaka, żeby liczył się ze słowami, bo twój przyjaciel pożegna się z życiem. Na wielkim ekranie doskonale było widać, że Barski porządnie się wystraszył. – Tak, nie przesłyszałeś się, chłopcze. Turnita zginie na twoich oczach, jeśli się nie poddacie! – Nie słuchaj go! – starał się krzyknąć Tabo, lecz jego głos był cichszy od szeptu. Próbował odkaszlnąć, ale zakrztusił się i opadł na kolana. – Co oni ci zrobili! – Maks rozejrzał się wokół siebie, jakby szukał pomocy. – Tabo! Jeniec uniósł głowę. Przed oczami zawirowały mu czerwone plamy, a w uszach zadudniła krew. Nawalił na całej liny. Dał się złapać i wykorzystać do planów Drakka. Przepełniały go gniew i rozpacz. Z każdą chwilą stawał się coraz słabszy. Jeśli Barski zostanie złapany, zginie ostatnia nadzieja Federacji. I to przez kogo? – Twój przyjaciel potrzebuje antidotum. – Głos Magra był oschły, mówił beznamiętnie, jakby nigdy nie zależało mu na niczyim życiu. – Jeśli nie dostanie go w ciągu godziny... cóż... będziesz musiał poszukać sobie innego przyjaciela! Hermius znów zarechotał niczym zdezelowany silnik. Jego potężny korpus zazgrzytał, jakby nikt go nie oliwił od tysiącleci. – Tylko ty możesz podać mu antidotum... jest tu. – Magr wyciągnął z kieszeni fiolkę i postawił przed sobą na pulpicie. – Zapraszam do nas. Mamy tu niezłą imprezę... – Potrzebujemy trzydziestu minut na odpowiedź. – Znów wmieszał się Kahir. Odsunął od monitora sparaliżowanego Barskiego. – Macie dwadzieścia – zakomunikował Magr. – Gdyby coś działo się nie po mojej myśli... zawsze mam plan B. Nie będzie się wam podobał. Gwarantuję.


Tam i z powrotem

Kahir skłonił głowę i przerwał przekaz. Magr spojrzał na Tabo. Skrzywił się na ułamek sekundy i jakby nad czymś zastanowił. Potem wstał i opuścił pomost bojowy. ‹‹›› – Muszę się poddać. Ja... nie mogę poświęcić Tabo. – Barski nie potrafił zebrać myśli. Usiadł na podłodze i objął głowę dłońmi. – Zostawcie nas. – Gahr-feld wydał polecenie komandosom. Po chwili usiadł obok Maksa. – Mówiłem ci kiedyś o wyborze. O tym, że przed czymś takim często będziesz stawał. – Co chcesz mi powiedzieć? Że mam poświęcić życie przyjaciela? Mam żyć ze świadomością... – Nie to miałem na myśli, Maks. Słuchaj mnie uważnie. Mamy dwadzieścia minut na pozbycie się ze statku bomby i obmyślenie planu ucieczki. Słyszałeś ostatnie słowa łowcy? Barski zastanowił się. Miał kompletny mętlik w głowie. – Mówił... – Maks zmarszczył czoło. – Mówił, że coś nam się nie będzie podobało. Plan B? – Tak. – Gahr-feld skinął głową. – Plan B to Kardros, a właściwie to, co ma w środku. Gdyby coś poszło nie tak, zniszczą ten statek, ciebie i mnie. Być może Drakka zdają sobie sprawę z obecności trzeciej siły. W tym wypadku nie zawahają się pozbyć zagrożenia. Jeśli tak jest, nie pozwolą, byś wpadł w ręce ich przeciwników, będą woleli się ciebie pozbyć. – Nie mamy więc szans – zawyrokował Maks. – Tym bardziej powinniście mnie wydać Drakka. W ten sposób ocalicie Tabo i siebie! – Maks! – Gahr-feld położył łapy na jego ramieniu i wstrząsnął nim. – Obudź się! Oni nikogo nie pozostawią przy życiu! Jak dostaną ciebie w swoje ręce, będziemy wszyscy skończeni. Tu nawet nie chodzi o Tabo, o mnie czy moich ludzi! Tu chodzi o całą Federację! Pomiędzy przyjaciółmi wyraźnie pojawiło się napięcie. Barski nie mógł pogodzić się z myślą o pozostawieniu Tabo samemu sobie. Za

359


Tomasz Duszyński

360

niecałą godzinę jego przyjaciel umrze. Maks wiedział, że nie będzie w stanie nigdy spojrzeć sobie w twarz, jeśli do tego dopuści. – Zajmiemy się najpierw najważniejszym problemem, Maks. Musisz się skoncentrować. – Co chcesz, żebym zrobił? – Pójdziemy... ty pójdziesz do Kardrosa... Usuniesz z niego tę bombę! – Jak? Masz skalpel? A może mam mu włożyć dłoń w gardło i poszukać? – Nie... mówiłem ci, że użyjesz swojego daru! – Czy nie możesz zrozumieć, że ja go nie kontroluję! – Maks ukrył twarz w dłoniach. – Co mam niby zrobić, porazić prądem twojego ministra? – Byłego ministra. – Gahr-feld nie próbował się nawet uśmiechnąć. Wstał i otrzepał odruchowo kombinezon. – Nie wyraziłem się jasno. Nie tyle ty użyjesz daru, co pozwolisz mu działać samemu... – Jak? – Gdybym to wiedział Maks, byłbym jasnowidzem! Jestem jednak pewny, że mam rację. Twój dar to mechanizm obronny. Powtarzam jeszcze raz, działa w sytuacji zagrożenia. Jeśli zamknę cię w pomieszczeniu z Kardrosem... czyli z bombą, twoje uwarunkowanie może przejąć stery. Tak zostałeś zaprogramowany. – Bardziej ci zależy na zdrajcy ministrze, niż na moim przyjacielu. – Barski wstał. Był blady jak ściana. Po raz pierwszy opanowały go dziwne uczucia. Nie mógł się zmusić, żeby spojrzeć na Gahr-felda. Miał do niego żal. – Przykro mi, że tak myślisz. Nie chcę śmierci twojego przyjaciela. Nie chcę niczyjej śmierci, nawet tego zdrajcy. Mówiłem ci kiedyś, że musisz mi zaufać. Dalej cię o to proszę. Nie ma sytuacji bez wyjścia. Potrzebujemy bomby, którą Kardros ma w sobie. Myślę, że pomoże nam w ucieczce... – Więc chodźmy. – Maks z trudem tłumił emocje. Wciąż targały nim sprzeczne uczucia. Ruszył za Gahr-feldem w milczeniu. Sam nie wiedział, czy był na niego zły, czy obrażony. Droga do śluzy


Tam i z powrotem

była ciężka. Przede wszystkim przez te myśli. Nie radził sobie z nimi. Dlaczego tak wielka odpowiedzialność spoczywała właśnie na jego barkach? Komandosi stali przy śluzie. Wartowników było czterech. Gahr-feld dał im sygnał, żeby zostali na swoich miejscach, a sam z Barskim przecisnął się przez wąskie przejście. Maksa oślepiło jasne światło sączące się z sufitu. Pomieszczenie było owalne, ściany obito srebrnym materiałem. Naprzeciw nich siedział Kardros, wciąż trząsł się jak osika na wietrze. Chciał coś powiedzieć do wchodzących, ale z jego gardła wyrwał się tylko niezrozumiały bełkot. – Maks, zostawię cię z nim samego. Nie możesz liczyć na żadną pomoc... Musisz liczyć na siebie. Masz na to zaledwie kilkanaście minut. Drakka się zbliżają. Niedługo będziemy w ich zasięgu... – Dzięki. – Maks skrzywił się. Nawet nie popatrzył na opuszczającego śluzę Gahr-felda. Czuł na sobie wystraszone spojrzenie Kardrosa. Teraz bał się równie mocno jak on. Podszedł do ministra i ukląkł przy nim. Więzień poruszył się, walcząc z lękiem. Być może myślał, że Maks chce zrobić mu coś złego. – Nie bój się – szepnął Barski. – Jestem tu po to, żeby ci pomóc... – westchnął ciężko – choć tak naprawdę, nie wiem jak... – Ja... – Kardros zająknął się. Z trudem przełknął ślinę, jego głos drżał. – Przemyślałem wszystko. Postąpiłem... Ja wiem, że to było złe. Teraz to rozumiem... Maks usiadł obok ministra. Ogarnęła go litość, gdy patrzył na wystraszonego kocura. Pewnie każdy byłby w takim stanie, gdyby miał świadomość, że w jego ciele ktoś umieścił tykającą bombę. Barski zastanawiał się przez chwilę, co zrobiłby na miejscu Gahr-felda. Poświęciłby Kardrosa, ratując innych, czy dałby szansę nawet takiemu zdrajcy? Kardros przecież był zdrajcą. Naraził rodzinę Kahira i cały jego lud. Właśnie przez niego Drakka mogli zapanować nad światem. Gahr-feld jednak był zdeterminowany i Maks cieszył się, że tak właśnie było. Tak naprawdę wciąż ufał przyjacielowi. Zgadzał się, że czyniąc zło, nigdy nie można się usprawiedliwiać. Dopiero teraz, gdy opanował złość, wiele rzeczy zrozumiał. Zachowywał się jak głupek,

361


Tomasz Duszyński

362

obrażając się bezpodstawnie na Kahira. Postanowił, że mu o tym później powie i go przeprosi. – Przemyślałem to. Mam w sobie... i tak wybuchnie. To moja decyzja. Dajcie mi skafander i otwórzcie śluzę... – Nie zrobimy tego – powiedział Barski. – Nie? – Kardros pokręcił z niedowierzaniem głową. – Ale... ale wy musicie! Ja nie mam szans. A wy... ty uratujesz Federację! Musicie mnie wypuścić! – Gahr-feld uważa, że jestem w stanie wyciągnąć to z ciebie... – Gahr-feld? – Tak. Właśnie on. Mimo że jesteś zdrajcą. Nie pytaj jednak, jak mam to zrobić, bo nie wiem! Zapanowała cisza. Kardros pogrążył się we własnych myślach. Maks też próbował się skupić, pytania bez odpowiedzi krążyły mu wciąż pod czaszką. Zastanawiał się, czy coś czuje, cokolwiek. Mrowienie w dłoniach, dziwne uczucie, które towarzyszyło mu zawsze, gdy działo się coś niezwykłego z jego ciałem. Nic. Zupełnie nic. Przyspieszone bicie serca można było wytłumaczyć strachem, podobnie ogólną słabość i zmęczenie. – Przekonaj go... – Kogo? – Barski z trudem powrócił do rzeczywistości. – Królewicza Gahr-felda. Nie możecie zginąć przeze mnie. Przekonaj go, żeby otworzył śluzę. – Nie zrobi tego. – Musi! – Kardros próbował wstać, ale był zbyt mocno związany, żeby wykonywać tak gwałtowne ruchy. – To przynajmniej mnie rozwiąż. Sam to zrobię! Barski odetchnął głęboko. Czas mijał. Jak długo już tu siedział? Minutę? Może dwie. Równie dobrze mógł siedzieć dziesięć. Dalej nic się nie działo. – Połóż się, Kardrosie – powiedział Maks. – Musimy spróbować czegokolwiek. Jeśli się nie uda, to tak czy owak możemy pożegnać się z życiem.


Tam i z powrotem

– Co chcesz zrobić? – Minister poruszył ze zdenerwowania wąsiskami, ale posłuchał. – Mówiłem ci... nie wiem! – Barski uśmiechnął się z trudem. – Muszę to jakoś z ciebie wyciągnąć. – Ale to może wybuchnąć! Na pewno zabezpieczyli się na taką ewentualność! Kardros znów próbował wstać, ale Maks przytrzymał go zdecydowanym ruchem ręki. – Nie ruszaj się! Chłopak zacisnął dłoń, a potem ją powoli rozwarł. Na szczęście przestały drżeć mu palce. Dotknął klatki piersiowej Kardrosa i wstrzymał oddech. – Nic – powiedział. – Dalej nic... – Mówię po raz kolejny. – Kardros oddychał ciężko, jego pierś falowała, jakby ktoś wtłaczał w nią powietrze, a potem z całej siły wyciskał. – Wypuść mnie, sam wyjdę... Barski nie słuchał. Próbował znów się skupić. Dalej, chłopaczku z Ziemi, powiedział do siebie. Ratuj siebie i innych, bo wyparujesz w kosmosie jak kamfora. – Ziemianinie, mówię ci... Kardros zamilkł. Wybałuszył oczy na Barskiego. Maks także zadrżał. Poczuł mrowienie w palcach i pulsujący ból z tyłu czaszki. Dziwny świetlisty krąg utworzył się wokół jego dłoni. – To działa! – szepnął, nie mogąc powstrzymać euforii. Coś zadudniło w klatce piersiowej Kardrosa. – Ostrożnie... – wyszeptał Minister, zaciskając mocno powieki. Barski miał wrażenie, że jego ręka staje się ciężka, jakby ktoś przywiązał do niej kilkunastokilogramowy odważnik. Poczuł nacisk na wewnętrzną stronę dłoni, tak jakby do magnesu przylgnął kawałek metalu. Spocił się jak mysz. To określenie przez chwilę wydało mu się bardzo śmieszne, zwłaszcza, że klęczał tuż obok prawdziwego kota. – Powoli!

363


Tomasz Duszyński

364

Maks utknął. Nie wiedział, co teraz zrobić. Czuł, że pod jego dłonią znajduje się ładunek. Jak jednak wydostać go z Kardrosa? Początkową euforię zastąpił strach. Przeczuwał, że jeśli teraz przerwie próbę ratowania ministra i odstawi dłoń, bomba wybuchnie. – Maks! Woda potrafi przeniknąć przez papier. Powietrze przez materiał... Barski nie był pewny, czy słowa te wypowiedział Kardros, czy on sam. Być może po prostu pojawiły się w jego głowie. Zamknął oczy i skupił się jeszcze mocniej. Nacisk na wewnętrzną stronę dłoni stał się mocniejszy. Palce rozwierały się mimowolnie. Szumiało mu w uszach, przez ciało przechodziły dziwne fale podobne do wyładowań elektrycznych. Maks wyczuł, że ładunek pod wpływem jego dotyku staje się gorący, przelewa się, jakby nagle zamieniono go w płyn. To ciepło wychodziło na zewnątrz przez skórę i ubranie ministra, formując się ponownie w dłoni Maksa. – Jest – powiedział Barski, próbując się podnieść. Nogi jednak odmówiły mu posłuszeństwa. – Mam bombę! Popatrzył na kulę trzymaną w dłoniach. Była trochę mniejsza od tenisowej piłki. Przecinały ją cztery obręcze, obracały się wolno, jakby niezdecydowanie wokół własnej osi. – W samą porę! Barski odczuł ulgę dopiero, gdy usłyszał za plecami głos Gahr-felda. – Doścignęli nas. Znów wywołują naszą częstotliwość! – zakomunikował Kahir. Dał sygnał jednemu z komandosów, który zbliżył się do Barskiego i ostrożnie przejął ładunek. – Poradziłeś sobie. Wiedziałem. – Dzięki. – Barski otarł pot z czoła. Wciąż czuł mrowienie na całym ciele, ale tym razem chyba miało to związek z silnymi emocjami. – Ale, co dalej? – Improwizujemy. – Nieźle. To znaczy, że... nie mamy planu? – Barski wciąż nie mógł dojść do siebie. Przecież jeszcze przed chwilą ściskał w dłoniach prawdziwą bombę!


Tam i z powrotem

– Zawsze jakiś tam plan jest – odpowiedział Kahir wymijająco. – Chodźmy! – Panie... – Kardros zdecydował się odezwać. Mówił słabym głosem. – Ja... Dziękuję... – Ministrze. – Głos Gahr-felda był chłodny i oficjalny. Spojrzał na więźnia bez nienawiści, z mieszaniną współczucia i zawodu. – Po powrocie do Kahirium osądzi cię nasz lud. Może będzie to dla ciebie jakąś karą... Potem wyszli z pomieszczenia śluzy. Maks obrócił się tylko na chwilę. Zobaczył, że na twarzy Kardrosa znów pojawił się chytry wyraz. Wyglądało na to, że nawet bliski śmierci niczego się nie nauczył. Ten uśmiech podobny był do uśmiechu drapieżnika. Barski mógł dać głowę, że minister planuje już ucieczkę albo kolejny spisek. – Nie zawracaj sobie nim głowy. – Gahr-feld chyba odgadł myśli przyjaciela. – Na szczęście wciąż więcej jest dobrych na tym świecie niż złych. – Chyba tak – potwierdził Maks. – Na pewno! Dobro zawsze zwycięża, przyjacielu. – A czy teraz też tak będzie? – zapytał cicho Maks. Musiał podzielić się swoją obawą. – Bo wiesz... ja nie chcę, żeby Tabo stała się krzywda... – Ja też tego nie chcę. – Gahr-feld przystanął w korytarzu i popatrzył w oczy chłopaka. – Nie wiem, czy uda się to, co planuję. Musisz jednak wiedzieć, że zrobię wszystko, żeby uratować twojego przyjaciela. – Wiem to, Gahr-feld. – Maks był wdzięczny za te słowa. Uśmiechnął się. – To jednak masz plan, nie improwizujesz? – Eeee... – Kahir także się uśmiechnął. – No, właśnie to jest mój plan... improwizowanie! Do kokpitu weszli w odrobinę lepszych humorach. Połączenie ze statkiem Drakka znów zostało nawiązane. Na ekranie widać było wielką, podłużną głowę Yehr Magra. Jego oczy pałały dziwnym blaskiem. Gdy zobaczył Maksa i Gahr-felda, wydał z siebie nieprzyjemny skrzek. – Czas minął. Jak z waszą decyzją?

365


Tomasz Duszyński

366

– Przystajemy na warunki. Chcemy najpierw mieć pewność, że Turnita przeżyje... – To proste, Ziemianin wsiada w szalupę ratunkową i leci do nas. Tylko tak pomoże przyjacielowi. – Nie. – Gahr-feld powiedział to ostro i zdecydowanie. – Wyślemy szalupę po Turnitę. Zaaplikujemy mu antidotum u nas na statku... – I co dalej? Mam uwierzyć, że gdy już ten zielony chłopaczek będzie z wami, wydacie Barskiego w nasze ręce? – Sam do was przyleci. Proponuję wymianę. Barski za życie Turnity i nasze... – Dlaczego mówisz za Barskiego, gdy on milczy? – zawahał się Magr. – Co knujecie? – Ja... – Barski odkaszlnął. Słuchał wszystkiego z napięciem, miał wrażenie, że z każdym słowem blednie jeszcze bardziej. – Zdecydowałem. Przekaż nam mojego przyjaciela wraz z antidotum... i obiecaj, że puścisz wszystkich wolno... wtedy... wtedy przylecę. – Śmieszny jesteś, chłopcze z Ziemi. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebym wysłał desant, który przyprowadzi cię do mnie na kolanach, albo żebym rozkazał wypalić z przednich dział... – Nie zrobisz tego. – Maks popatrzył na Gahr-felda. Teraz on przejął jego taktykę. Musiał improwizować. – Mam coś, na czym bardzo ci zależy... Jeśli nas zaatakujesz, zginę i stracisz jedyną szansę... – Kłamiesz! – Obok Magra na ekranie pojawił się olbrzymi android. Jego głos był zgrzytliwy, jak kreda pisząca po tablicy. – Zaatakujmy, łowco. Teraz! – Zamilknij. Nie zapominaj, jakie są twoje obowiązki. – Magr skrzywił się, kłapiąc ostrzegawczo dziobem. – Co masz mi do zaoferowania, chłopcze... – Informację... – Żadna informacja nie jest warta tego, czego żądasz! Poniosła cię chyba fantazja! – Łowco, czy nie masz wrażenia, że stoi za tym wszystkim ktoś potężny? – wypalił bez zastanowienia Maks, zupełnie intuicyjnie.


Tam i z powrotem

Poczuł na sobie ciężki wzrok Gahr-felda, ale nie miał zamiaru się wycofać. – Mów dalej. – Na twarzy Magra pojawił się jakiś cień, trudno było jednak zawyrokować, o czym myśli. – Nie zastanawiałeś się, dlaczego chłopiec z Ziemi jest tak ważny? Nie zastanowiło cię, że bardzo wiele z ostatnich wydarzeń trudne jest do wytłumaczenia? Zbiegi okoliczności? Twoja rola w tym wszystkim... – Nie przekonują mnie te słowa, Ziemianinie. Musisz się bardziej postarać. Twój czas upływa... Maks wziął głębszy oddech, próbując zyskać na czasie. Musiało być coś, co zachwieje pewnością siebie łowcy. Musiał zasiać w nim ziarenko niepokoju, wytrącić go z równowagi i sprawić, żeby ten się zawahał. – Przecież wiesz, że nie mogę powiedzieć tego przy nich... – Maks wskazał ekran. Yehr Magr mimowolnie się obrócił, spoglądając na Hermiusa i żołnierzy Drakka. – Dlaczego? – zaskrzeczał, zapewne się śmiejąc. – Nie mam przed nimi tajemnic. – Na pewno tego chcesz? – Barski pocił się jak mysz. Prowadził rozmowę z łowcą, nie wiedząc tak naprawdę, jaki ma być jej finał. Nie miał pojęcia, co chce powiedzieć w tym zdaniu, które zaraz wyjdzie z jego ust. – Pomyśl. Dostajesz zlecenie na przywiezienie chłopca z Ziemi. Potem okazuje się, że jest on bardzo ważny w układance, w którą zostałeś wplątany. Jest jeszcze kryształ... Maksowi wydało się, że Magr słucha uważniej, przynajmniej już mu nie przerywał. – Chłopak i kryształ są powiązani, z czego chyba zdajesz sobie sprawę. – Maks zawiesił głos. Wiedział, że łowca zaczyna się zastanawiać, co w ten pokrętny sposób chce mu przekazać Ziemianin. Wysiłki zaczynały przynosić skutek. – Ale to nie koniec, łowco! Myślisz, że ten, kto zaplanował to przedstawienie, nie przewidział wszystkiego?

367


Tomasz Duszyński

368

– Maks chce przez to powiedzieć... – włączył się Gahr-feld, patrząc porozumiewawczo na przyjaciela – ...że nieuchronnie zbliżamy się do wielkiego finału. Myślisz, że oni nie podejmą interwencji we właściwej chwili? Zastanów się, jak może się to skończyć... i gdzie wtedy będziesz... po czyjej stronie! – Dość! – Hermius zagrzmiał, pojawiając się znowu w polu widzenia kamery. – Dość tych bredni! Jeśli nie potrafisz zadecydować o ataku, ja to zrobię! – I ta informacja... chcecie mi powiedzieć, kto za tym wszystkim stoi? – Magr niecierpliwie machnął ręką. – Tak... – Maks i Gahr-feld powiedzieli to jednocześnie, choć tak naprawdę nie mieli w tej sprawie więcej informacji od Yehr Magra. Łowca zaskrzeczał przeraźliwie głośno i w tym momencie obraz znikł. Barski i Gahr-feld z napięciem wpatrywali się w ekran, jednak wyglądało na to, że przekaz został przerwany. – Co się stało? – Gahr-feld spojrzał na żołnierza obsługującego przekaźnik. – To po ich stronie, książę. Zerwali połączenie. Powinniśmy szykować się do obrony. – Nie... – powiedział Barski. Obraz znów się pojawił. Tym razem w polu widzenia był tylko łowca. – Wysyłam do was Turnitę... Antidotum będzie miał ze sobą. Ty, Barski, masz wejść do szalupy swojego statku. Gdy wystrzelimy do was Turnitę, wy prześlecie do mnie Barskiego. To uczciwa wymiana. Obraz znów znikł. Maks zamilkł. Zdał sobie właśnie sprawę, że przegrał. Obleciał go strach, przejmujący niemal do szpiku kości. Strach przed najtrudniejszą klasówką w roku był niczym w porównaniu z tym, co teraz czuł. Jego argumenty się wyczerpały. Łowca miał przewagę i to on rozdawał karty. – O to chodziło, Maks! – ryknął Gahr-feld, uderzając go w plecy. – Brawo!


Tam i z powrotem

– Nie rozumiem. – Barski popatrzył na niego jak na szaleńca. – Tak szybko chcesz się mnie pozbyć? – Ależ skąd! Nie jesteśmy na straconej pozycji! Właśnie coś wymyśliłem! – To już nie będziesz improwizował? – zakpił Maks, choć w głębi ducha zatliła się w nim iskierka nadziei. – No – zawahał się Kahir – wcześniej improwizacja była stuprocentowa, teraz jest lepiej... – To znaczy? – Jakieś dziesięć procent! – Improwizacji? – odetchnął wreszcie pełną piersią Maks. – Nie! Coś ty. Dziesięć procent planu... improwizacji dziewięćdziesiąt! – To mnie pocieszyłeś. – Maksowi opadły ręce. – Mamy mało czasu. – Kahir tryskał energią. Jego wiara i zapał udzieliły się na szczęście załodze i przyjacielowi. – Musimy przygotować cię do podróży! ‹‹›› Maks, widząc szalupę ratunkową, zrozumiał, co oznacza mieć klaustrofobię. Stateczek wydawał się mniej pojemny od toalety Toi-Toi. W środku pojazdu było miejsce dla pilota, ale nie dla jego nóg. Te dysproporcje musiały wziąć się z tego, że Kahirowie ogólnie byli niżsi od ludzi. – Załóż skafander – powiedział Gahr-feld. – Na statku są tylko dwa. Jedyną ich wadą jest to, że mają bardzo mało tlenu. – To świetna informacja – zakpił nerwowo Maks, patrząc krytycznie na srebrne wdzianko. – Ale po co mi skafander, skoro będę w tej szalupie? – Wydostaniesz się z niej w ostatniej chwili! – Kahir skinął na jednego z żołnierzy, żeby pomógł Barskiemu w nakładaniu kombinezonu. – Jak? Zwariowałeś! Przecież nie są głupi, zauważą to!

369


Tomasz Duszyński

370

– Właśnie, że nie. Pamiętasz, że mają detektor, który dokładnie określił, ile osób jest na naszym statku? – No właśnie, nie sądzę, żeby teraz im się zepsuł. – Będzie działał, Maks i to niezawodnie, ale właśnie to nam pomoże! – W jaki sposób? – Barski zanim się obejrzał, miał już nogi w skafandrze. Komandos znał się na swojej robocie. – Gdy znajdziesz się wystarczająco blisko niszczyciela, ich detektor zgłupieje! – powiedział z tryumfem Gahr-feld. – Zbliżysz się od strony silników i dysz. Będą rozgrzane. Po prostu znikniesz im z ekranu! – Dobrze brzmi... ale jesteś tego pewny? – Tak, Maks – powiedział Gahr-feld. – Zresztą trochę temu dopomożemy! – No dobra, mów. – Maks widział, że Kahir aż się gotuje, żeby wyjawić swój plan. – Będziesz przez cały czas w skafandrze.... Moi technicy zakłócą działanie detektora Drakka. Nie będą wiedzieć, czy wciąż jesteś w kapsule. W odpowiednim momencie opuścisz tę puszkę, a bomba... – Opuszczę puszkę? – powtórzył Maks, nie wierząc własnym uszom. – I co zrobię? Polecę jak Ikar? – Mam nadzieję, że to jakiś wasz sławny pilot, bo ta operacja przejdzie do historii kosmicznych rozbojów! – Zapalił się Gahr-feld. Dopiero widząc spojrzenie przyjaciela, lekko spuścił z tonu. – Boisz się, że sam sobie nie poradzisz? – No... – Maks skrzywił się, unikał wzroku komandosów. – Nigdy tego nie robiłem, odpalić bombę, wyskoczyć ze statku... niby jak mam to zrobić? – Dajcie mi drugi kombinezon. – Gahr-feld podkręcił wąsa i zaśmiał się. – Chyba nie myślałeś, że zostawię cię samego? Cała chwała spłynęłaby na jakiegoś Ziemianina! Nie ma mowy! Barski odetchnął z ulgą. – Dzięki – wyszeptał. – Nie ma sprawy. Będziemy musieli jakoś obaj zmieścić się w tej klitce.


Tam i z powrotem

– To w ogóle jest możliwe? – zastanowił się głośno Maks. – Poradzimy sobie... jakoś. – Gahr-feld w zamyśleniu podrapał się za uchem. – I nie zorientują się, że jest nas dwóch? – Nie, Maks! – Kocur odzyskał pewność siebie. – I to jest najlepsze! Nie zorientują się i nie zauważą mojej obecności. Wydam rozkaz moim ludziom, żeby zakłócili sygnał. A my będziemy upchnięci tak blisko jak Kolkidy w puszce... – Chyba sardynki – poprawił Maks. – Niech będą sardynki! – Dobra. – Maks nie chciał obrazić przyjaciela, ale ten plan wciąż go nie przekonywał. – I co dalej? – W kapsule umieścimy ładunek, który wyciągnąłeś z Kardrosa. Gdy tylko opuścimy pojazd, automatyczny pilot skieruje go w napęd niszczyciela Drakka! Będą musieli zdjąć osłonę, żeby cię przepuścić. Odpalimy bombę i unieruchomimy ich! – No... całkiem nieźle. – Maks skinął z namysłem głową. Powtarzał w myślach ponownie słowa Kahira. – Brzmi dobrze, ale co dalej? Będziemy tak sobie latać w kombinezonach? – Nie. – Gahr-feld wyszczerzył kły. – Mówiłem ci, że w skafandrach mamy za mało tlenu. Nie wystarczy na długo. Moi żołnierze muszą nas zgarnąć i zapakować do transportowca. Wtedy uciekniemy. Barski uniósł brwi i zastanowił się nad słowami przyjaciela. W sumie brzmiało to całkiem przekonująco. Jednak zawsze w trakcie realizacji pomysłu mogło wydarzyć się tysiąc różnych rzeczy, które pokrzyżują ich plany. Odruchowo uniósł ręce, gdy komandosi upychali go w skafander. W tym czasie Gahr-feld bez problemów i z wielką wprawą założył swój. – To co, Maks? Gotowy? Na takie pytanie trudno było odpowiedzieć. Barski nie miał nawet czasu przyzwyczaić się do myśli, że za chwilę będzie dryfował w kosmosie. Miało to też dobrą stronę – przynajmniej nie zdążył się porządnie przestraszyć.

371


Tomasz Duszyński

372

– Chodźmy. – Gahr-feld chyba domyślił się, co dzieje się teraz z Maksem. Delikatnie popchnął przyjaciela w stronę włazu. – Wciskaj się pierwszy. Barski z wahaniem uchwycił drabinkę. Postawił stopę na pierwszym szczeblu. Uniósł ją z trudem, podciągając się do góry. Na drugim szczeblu się pośliznął, ale na szczęście Gahr-feld był na posterunku i zdążył go przytrzymać. W końcu Maks opuścił się przez właz do wnętrza szalupy i usiadł niezdarnie w fotelu. Teraz wydawało mu się, że w środku jest jeszcze ciaśniej. Nagle zrobiło się duszno. Maks wiedział, że to tylko wyobraźnia, ale ściany zbliżyły się do siebie, ścieśniły, tak jakby miały go wycisnąć niczym cytrynę. – Heeeeej, hop! Barski spojrzał w górę. Zobaczył nad sobą wielki srebrny tyłek w skafandrze. Wyglądał jak księżyc w pełni. – Mam nadzieję, że nie masz kościstych kolan, Maks?! – zapytał Gahr-feld ze śmiechem. – Tylko mnie nie rozgnieć! – jęknął Barski. – Takiego wielkiego kota to jeszcze na kolanach nie miałem. – Będziesz miał się czym pochwalić, jak wrócisz do domu! Oczywiście w mojej opowieści to wszystko będzie wyglądać odwrotnie... Maks teraz też się zaśmiał. Gahr-feld potrafił go rozśmieszyć nawet w takiej sytuacji. – Hełmy, musimy je założyć... Gahr-feld podał Maksowi wielką szklaną bańkę. – A powietrze? Nie oszczędzamy? – Powinno wystarczyć. Teraz się tym nie przejmuj. Przypnij nas pasami! – Łatwo powiedzieć – zauważył Maks. Kahir był ciężki, a co gorsza – przysłaniał widok. W końcu jednak Barskiemu udało się wymacać uprząż. Grube rękawice nie ułatwiały sprawy, przez dłuższą chwilę męczył się z zapięciem.


Tam i z powrotem

– Aha, byłbym zapomniał, Maks. – Gahr-feld obrócił się w stronę przyjaciela. Zetknęli się na chwilę hełmami. – W kombinezonie masz dysk z kursem prowadzącym do bazy Drakka. Nie zgub go. – Postaram się. – Sierżancie! – Gahr-feld umościł się wygodniej i zwrócił do interkomu. – W czasie naszego lotu wszyscy macie być w głównej kapsule ratunkowej. Drakka mogą zaatakować statek, gdy wykryją, że coś jest nie tak. Przejmiecie nas dopiero na mój wyraźny sygnał... – Zrozumiałem, książę. Niech duchy przodków Kahirów będą z wami. – Pamiętajcie o Turnicie. Antidotum musi dostać w ciągu pół godziny! – dodał Kahir. – Tak jest! – potwierdził ten sam komandos. – Maks, zapiąłeś pasy? – Nie wiem! – zdenerwował się Barski. Ręce trzęsły mu się, jakby ktoś przywiązał do nich sznurki i poruszał nim jak marionetką. – Wydaje się w porządku! – Gahr-feld szarpnął kilkakrotnie uprzężą. – Startujemy! Maksowi żołądek podszedł do gardła. Kapsułą zatrzęsło, a to oznaczać mogło tylko jedno, znów wszystko zaczęło się od początku. ‹‹›› – Gdzie jesteśmy? – zapytała Aaronia. Kaleo otarła pot z czoła. Kosmyki blond włosów zlepiły się, przylegając do policzka. – Nie mam pojęcia... Kurs awaryjny... zdążyłam tylko nacisnąć... – Możemy sprawdzić na mapach? – zniecierpliwiła się Aaronia. – To nie takie proste! – wybuchła Kaleo. – Kurs awaryjny, to kurs awaryjny... czyli losowy! Komputery muszą się zrestartować. Dopiero wtedy będziemy miały dostęp do map nawigacyjnych... Aaronia ukryła twarz w dłoniach, była mocno roztrzęsiona. – Przepraszam – wyszeptała. – Wszystko stracone... spóźniłyśmy się...

373


Tomasz Duszyński

374

Kaleo nie odpowiedziała. Wpatrzyła się w monitor, tak jakby próbowała siłą woli przyspieszyć systemy pokładowe. – Wszystko stracone... Aaronia nigdy dotąd nie czuła się tak bezsilna. Do tej pory miały jakiś cel. Leciały po Barskiego. A teraz? Gdzie był Maks? Była pewna, że zdążył opuścić oblężoną planetę przed atakiem. Jednak w którym kierunku odleciał? Szukanie go teraz byłoby trudniejsze niż szukanie igły w stogu siana. Przecież mógł być wszędzie! – Wyrzuciło nas tylko o kilka jumpów... wciąż jesteśmy w układzie planetarnym Kahirów. Aaronia także zerknęła w monitor, a następnie wyjrzała przez iluminator. Znalazły się w pobliżu szarej ogromnej planety otoczonej wirującym pierścieniem. – Jaki kurs obieramy? – Kaleo odwróciła się i spojrzała wyczekująco na koleżankę. – Poczekaj. – Aaronia potarła skronie, próbując się skupić. Musiała podjąć jakąś decyzję. Nauczyciele zawsze powtarzali jej, że najpierw należy pozbierać wszystkie dane, fakty... przyjrzeć się im spokojnie... – Myślisz, że Maks jest wciąż tam? Na planecie Kahirów? – Nie... Mówiłam, że nie. Teraz daj mi się skupić! Kaleo skrzywiła się, ale zamilkła. Zaczęła za to niecierpliwie bębnić palcami po kokpicie. Dopiero pod ciężkim spojrzeniem koleżanki opamiętała się i przestała. – Czy jesteś w stanie przyjrzeć się okolicy? – zapytała Aaronia. – Tak – odpowiedziała Kaleo z wahaniem i wyjrzała przez iluminator. – Jakaś planeta... z przepięknym pierścieniem... – Ja nie o tym! – Aaaa. – Kaleo zachichotała cicho i uderzyła się otwartą dłonią w czoło. – Już sprawdzam dane sektora... Na informacje nie czekały długo. Na ekranie pojawiły się wykresy, z których Aaronia nie była w stanie wiele wyczytać. Za to na twarzy Kaleo przemknął cień uśmiechu.


Tam i z powrotem

– Jest tego trochę. Dwie planety zamieszkałe przez rozumne istoty, jedna z nich to ta oblężona. – Statki. Interesują mnie tylko statki. – Masz szczęście. – Kaleo stukała w klawiaturę z szybkością błyskawicy. – Większość statków towarowych i pasażerskich wymiotło z sektora. – Nic dziwnego, skoro Drakka są w pobliżu. – Właśnie, ta druga planeta też została zaatakowana i chyba... chyba już ją zajęli. – Kaleo popatrzyła ze smutkiem na Aaronię. – Szukaj dalej, może jest jeszcze w naszym sektorze! – Kto? Barski? – Tak! Kaleo dwa razy nie trzeba było powtarzać. Dane na monitorze pojawiały się i znikały błyskawicznie. Dziewczyna działała teraz jak szybka, doskonale zaprogramowana maszyna. – Mamy sto dwadzieścia punktów na mapie nawigacyjnej... Frachtowce ładunkowe... – Te skreśl od razu, barki i pasażerskie też. Szukaj małych zwinnych statków. – Mamy... – Kaleo znów coś wystukała na klawiaturze – dwadzieścia potencjalnych obiektów... – Zacznij od tych, które są najdalej, przy granicy sektora... – Dobrze. Masz rację. – Kaleo spojrzała z szacunkiem na koleżankę. – One mogę za chwilę zniknąć z zasięgu... – I? – Chwila... – I? – No, chwila! – I? – powtórzyła z naciskiem Aarwenka. – Mam, niszczyciel Drakka przy jednym ze statków! – Bingo! – krzyknęła Aaronia.

375


Tomasz Duszyński

‹‹››

376

Od momentu, w którym założył hełm na głowę, wydawało mu się, że zaraz się udusi. Spróbował głębiej odetchnąć, ale powietrze było zatęchłe i gorące. – Gahr-feld, coś chyba jest nie tak z moim kombinezonem – powiedział. – Przeszliśmy na tryb oszczędny – oznajmił Kahir. – To przez Kardrosa i Pawrona. Specjalnie pozostawili w skafandrach minimum tlenu... Głośniczki w kasku zatrzeszczały. Porozumiewali się za pomocą systemu komunikacyjnego wbudowanego w kombinezony. Maks miał przez to wrażenie, że siedzą oddaleni od siebie o setki kilometrów. Kapsułą chwilami trzęsło, przyspieszała i zwalniała, jakby jej silniki nie do końca były zdecydowane na tę szaleńczą podróż. Akurat to Barski doskonale rozumiał. Sam najchętniej by teraz zawrócił. Tymczasem Kahir najwyraźniej niewiele sobie z tego wszystkiego robił. Poruszył się, odsłaniając iluminator i wskazując coś palcem. – Widzisz? – zapytał. – To niszczyciel Drakka... Barski w pierwszej chwili nic nie dojrzał. Wychylił się zza pleców Kahira jeszcze bardziej, w końcu aż sapnął ze zdumienia. Z ciemnej otchłani wynurzył się potężny kształt. Masywny, przytłaczający rozmiarem kolos. Jego lewą stronę oświetlał blask którejś z gwiazd, resztę wciąż przykrywał cień, przez co okręt wyglądał jeszcze bardziej imponująco. – Statek-matka... – wyszeptał Maks. – Co? – Ten niszczyciel wygląda zupełnie jak statek-matka ze Space Invaders! – Uwierz mi, mają jeszcze większe jednostki. – Kahir poklepał go uspokajająco po hełmie. – Zbliżamy się dosyć szybko. Musimy być przygotowani do opuszczenia tej puszki! Niszczyciel rósł w oczach, mimo że kapsuła wydawała się poruszać teraz powoli i statecznie. W pewnej chwili wydało się Maksowi,


Tam i z powrotem

że widzi błysk tuż przy dziobie okrętu, mały pulsujący punkcik przesuwający się wolno w ich stronę. – Książę... – W głośnikach rozbrzmiał głos jednego z komandosów Kahirów. – Nawiązaliśmy połączenie z pasażerem zbliżającego się do nas obiektu. Został rozpoznany jako Turnita, Tabo. Zostanie przejęty przez automatyczny system dokujący. Nasza załoga wedle rozkazu zajęła kapsuły ratunkowe... – Doskonale. – Gahr-feld przesunął rękawicą po rękawicy, jakby zacierał łapy. Odwrócił się do Barskiego. – Teraz musimy zachować ciszę w eterze. Rób to, co ja i... powodzenia Maks! – Powodzenia – wykrztusił z trudem Barski. Krtań miał zaciśniętą. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nie mógł z siebie wydusić nawet słowa. Gahr-feld nie dawał po sobie poznać, że coś może pójść nie tak. Emanowały z niego spokój i siła. Barski wciąż jednak odczuwał obawę. Tabo był tak blisko. Wszystko zależało od podjętych przez nich decyzji. Czy nie ryzykował teraz jeszcze bardziej życia innych? Nie tylko swojego czy Gahr-felda, ale i tego przyjaciela, który już wycierpiał przez niego tak wiele? Kapsuła przyspieszyła. Niszczyciel Drakka wypełnił cały iluminator, rozrósł się do monstrualnych rozmiarów, przysłaniając wszystkie gwiazdy. Okręt czekał, nieruchomy i groźny, gotów do zadania ciosu. Gahr-feld obserwował jednostkę Drakka z takim samym napięciem jak Maks. Obaj wydawali się wstrzymywać oddech. Niewątpliwie taki widok na każdym wywarłby niesamowite wrażenie. Kahir ponownie coś wskazał. Barski zmrużył oczy, zastanawiając się, o co chodzi. Wreszcie i on dostrzegł migoczące okręgi. Wyglądały jak słońca położone bardzo blisko siebie. Do dwóch pierwszych dołączyły kolejne, rozmieszczone w regularnych odstępach. Chwilami jarzyły się mocniejszym blaskiem, jakby żywym ogniem. Maks zrozumiał, że widzi rufę niszczyciela. Podłużne dysze zakończone były potężnymi otworami, przez które wydobywało się to dziwne migoczące światło. Kapsuła skierowała się w tamtą stronę. Wyglądało to tak, jakby mieli lecieć wprost w płonący okrąg. Barski

377


Tomasz Duszyński

378

głośno przełknął ślinę, co pewnie usłyszał nawet Gahr-feld, bo uspokajająco klepnął przyjaciela w hełm. – Nie bój się, Maks. Nie mam zamiaru zdematerializować nas w tych dyszach. Rzeczywiście, nagle kapsuła znów skręciła. Maks widział jak na dłoni wieżyczki, kopułki i dziwne urządzenia przypominające anteny satelitarne. Wytracali prędkość. Maks wiedział, że to złudzenie, ale miał wrażenie, że lada moment zahaczą o jedno z dział wystających niczym ostry kolec z pancerza okrętu. Gahr-feld poruszył się i obrócił w stronę Maksa. Ich hełmy zetknęły się na chwilę, a chłopak wyczytał słowa z ruchu pyszczka Kahira. Już czas. Teraz Barski najchętniej zacisnąłby oczy i otworzył je, gdy będzie po wszystkim. Nie mógł jednak pozwolić sobie na taki komfort. Kocur wystukał coś na panelu wbudowanym w ścianę kapsuły. Zanim Maks zdążył zrozumieć, co się stało, szarpnęło nimi z taką siłą, że wydawało mu się, że na ułamek sekundy stracił przytomność. W pierwszej chwili nic nie widział. Widok wciąż przesłaniał mu Gahr-feld. Maks odczuł jednak zmianę. Jego ciało stało się bezwładne, jakby nagle ktoś odjął mu kilkadziesiąt kilogramów. Nie znalazł oparcia pod nogami. Wierzgnął nimi i obrócił się wokół osi. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że dryfuje w kosmosie. Po jego lewej ręce wyrosła metalowa ściana niszczyciela. Po prawej znajdował się Gahr-feld, połączony z nim długim paskiem uprzęży. – O nie... – jęknął Maks. – O tak! – zachichotał cicho Gahr-feld. – Ja nie mogę... ja nie chcę! Barskiemu zrobiło się niedobrze. Zastanawiał się, czy może zwymiotować wprost do kombinezonu. Przynajmniej zapaćkałby sobie kask i nie musiałby patrzeć na ten straszny widok. – Coś ty?! – Gahr-feld pociągnął delikatnie uprząż, przyciągając do siebie Maksa. – To najpiękniejsze doznanie, jakiego można doświadczyć w życiu! Zobaczysz, kiedyś za tym zatęsknisz! Jesteś wolny jak ptak, jesteś w kosmosie!


Tam i z powrotem

– Nie... nie... nie... – Barski nie był w stanie wydusić z siebie nic więcej. Popatrzył w dół, jeśli ten kierunek można było nazwać dołem. Jego stopy ukryte w srebrnym kombinezonie zwisały zupełnie bezwładnie. Pod nim roztaczała się zimna otchłań i gwiazdy. To samo ponad nim... wszędzie dookoła. I jeszcze do tego ten wariacki chichot Gahr-felda. – Patrz tam, Maks! – Gdzie? – Barski próbował się obrócić, ale nie potrafił. Gahr-feld przyciągnął go bliżej siebie i obrócił jak kukłę. – Tam! Maks podążył wzrokiem za rękawicą Kahira. Kocur wskazywał niszczyciel i jego burtę. Trudno było dostrzec w tej metalowej ścianie coś szczególnego. Niszczyciel wyglądał z bliska jak kolczasta ryba, którą Barski widział kiedyś na filmie o rafie koralowej. Dopiero po chwili dostrzegł pulsujący, poruszający się szybko punkt. – To nasza kapsuła. Niedługo osiągnie cel, dysze, których tak bardzo się obawiałeś. W tym czasie musimy się trochę oddalić. – Jak? Mam płynąć? Żabką? Pieskiem?! – Barski czuł, że włos jeży mu się na karku. Jeśli zaraz ma dojść do wybuchu, to może rzeczywiście lepiej przebywać w jak największej odległości od tej stalowej bestii. – Mam kilka sprytnych gadżetów, które powinny nam pomóc. Gahr-feld pomajstrował coś przy swoim kombinezonie i wyraźnie zadowolony poklepał się po piersi. – Normalnie James Bond w futrze... – jęknął Maks. – Złap się mnie. I trzymaj mocno! Aktywowałem wiązkę naprowadzającą. Nasi ściągną nas w kilka minut – oznajmił Kahir. Barskiemu nie trzeba było powtarzać tego po raz drugi. Uczepił się kombinezonu Gahr-felda jak walizki z milionem dolarów. Szarpnęło nimi bardzo mocno, ale Maks był na szczęście na to przygotowany. – Obserwuj, co się dzieje z naszą kapsułą, daj znać, jak będzie przy dyszach... – Jak będzie przy dyszach? – upewnił się Maks, patrząc w stronę niszczyciela. Wydawało mu się, że oddalają się od statku Drakka bardzo powoli. Ani na chwilę jednak nie zwolnił uścisku.

379


Tomasz Duszyński

380

– Tak, przy dyszach – potwierdził Kahir. – Aha. – Maks zaśmiał się obłędnie. – Ale ta kapsuła już jest przy dyszach... Błysk był bardzo krótki i oślepiający. Potem nastąpiła chwila przerwy i kolejny błysk. Tył niszczyciela Drakka wyglądał tak, jakby napęczniał, a potem zapadł się w sobie. – Będzie problem, przyjacielu... – W głosie Gahr-felda było słychać wahanie. – Problem? – zapytał Maks, ale już po chwili sam się przekonał, co miał na myśli Kahir. Ciemny, podłużny kształt przeleciał na prawo od nich. Było go widać tylko przez chwilę, gdy odbił światło gwiazdy. – Ojojoj! – zawołał Gahr-feld. Obaj jak na komendę zaczęli machać rękami i nogami, jakby to miało im w jakiś sposób pomóc. – Gahr-feld do sierżanta Sigonia! Gahr-feld do sierżanta... – Może straciliśmy zasięg – wysapał Maks. Wydało mu się, że znów coś przemknęło tuż obok nich. – Nie... niemożliwe. – Kahir obrócił się na ułamek sekundy, by spojrzeć na niszczyciel. – Mamy jednak coraz mniej czasu. Gdy opanują sytuację, będzie z nami krucho... – Tu sierżant Sigonia... książę... – Dźwięk mimo zapewnień Gahr-felda docierał do nich z zakłóceniami – za... chwilę... – Nie słyszę, powtórz! – wydarł się w głośnikach Kahir. – Za jaką chwilę!? – Książę. Próbujemy ściągnąć was na pokład najszybciej, jak to możliwe. Musimy jednak stosować uniki... namierzają nas... Teraz to Maks obejrzał się za siebie. Niszczyciel wykonywał niestabilne manewry. Jego tylny moduł wciąż oświetlały błyski wyładowań i wybuchów. Stało się jednak coś dziwnego. Niszczyciel poruszył się, a właściwie tylko jego przód. Potężny segment odłączył się od tego, który został uszkodzony. Wyglądało to tak, jakby potężna jaszczurka zrzuciła nieprzydatny ogon. Co gorsza, Maks był pewien, że od strony niszczyciela oderwały się małe ruchliwe punkciki.


Tam i z powrotem

– Wysłali kilka ścigaczy... Barski stracił oddech. Statki okrążyły błyskawicznie niszczyciela, sprawdzając, skąd pochodzi zagrożenie i czy w pobliżu nie ma wrogich okrętów. Potem, jak na komendę, rozdzieliły się, ruszając na przeszukiwanie terenu. – Nie dojrzą nas – powiedział Gahr-feld. – Za dużo śmiecia w kosmosie po wybuchu... Gorzej z naszym statkiem... Musimy przeprowadzić operację błyskawicznie! – Książę, zbliżamy się! – zakomunikował sierżant. – Gahr-feld... – Maks przez cały czas śledził jeden punkt, który powoli się do nich zbliżał. Ścigacz błyskał niebiesko-czerwonymi światłami umiejscowionymi po bokach skrzydeł. – Chyba jednak nas zauważyli. – Nasi zaraz tu będą! – Kahir mówił to z pełnym przekonaniem. – Damy radę! Maks spojrzał na niszczyciel Drakka i krążące wokół niego jak osy ścigacze. Bardzo chciał wierzyć zapewnieniom przyjaciela. – Wysyłam po was ekipę! – oznajmił sierżant. – Pomogą wam w wejściu na statek! – Nie! – odpowiedział twardo Gahr-feld. – Rozkazuję pozostać w szalupach. Przygotujcie kurs ewakuacyjny. Musimy zniknąć z tego systemu, gdy tylko znajdziemy się w śluzie! – Książę – Sigonia zawahał się – proszę o pozwolenie... – Wykonać rozkaz! – rzucił zdecydowanie Gahr-feld. – Tak jest. – Trudno było teraz cokolwiek wyczytać z głosu sierżanta. – Powodzenia książę! – Wzajemnie. Powodzenia, sierżancie. Przez chwilę w eterze zapanowała martwa cisza. – Maks, teraz musimy poradzić sobie sami – odezwał się w końcu poważnym głosem Gahr-feld. Nie wykonuj gwałtownych ruchów. Te wiązki naprowadzające służyły dotąd tylko do transportu towarów pomiędzy jednostkami w przestrzeni kosmicznej. Założę się, że jeszcze nikt nie przetestował tego na żywych organizmach.

381


Tomasz Duszyński

382

– Aha... – jęknął Barski. – Otwierają śluzę, zaraz będzie po wszystkim! – Po wszystkim? – Barski zacisnął jeszcze mocniej rękawice na skafandrze przyjaciela, mimo że bolały go z wysiłku nadgarstki. Jakoś słowa Kahira nie zabrzmiały krzepiąco. Maks dostrzegł wyraźną sylwetkę statku. Zbliżali się do niego, jakby przyciągani na niewidzialnej linie. Szerokie przypominające liście skrzydła czyniły statek Kahirów podobnym do białego ptaka, gołębia, a może łabędzia. W tej chwili wszystko, co obserwował Barski, urastało do niebotycznych rozmiarów, a on sam czuł się, jakby ktoś wrzucił go w zupełnie inny wymiar bez instrukcji obsługi. – Startujemy, gdy tylko znajdziemy się na pokładzie! – przypomniał Gahr-feld. Wydawało się, że siłą woli próbuje przyspieszyć ich lot lub przyciągnąć do siebie statek. Gdy wyciągał rękę w górę, być może tylko korygował kurs, ale wyglądał jak jakiś superbohater. Maks znów popatrzył za siebie. Teraz nie miał wątpliwości, że ścigacz Drakka zmierza w ich stronę. Zresztą dołączyły do niego kolejne, wyglądały jak świetlisty rój, który obrał sobie cel ataku. Co gorsza, ten rój zbliżał się błyskawicznie. – Trzymaj się, Maks! – krzyknął Gahr-feld. – Zakłócili sygnał wiązki holowniczej! Barski poczuł, że jakaś siła rzuca nim jak piórkiem z jednej strony na drugą. Gwiazdy zawirowały mu przed oczami. Jeszcze przez chwilę trzymał w mocnym uścisku skafander Gahr-felda, ale po chwili w rękawicach poczuł jedynie pustkę. Znów obróciło nim jak gumową piłką. Pojedyncze błyski pojawiały się w polu widzenia i znikały. Próbował za wszelką cenę skupić na czymś wzrok, ale trudno jest dostrzec cokolwiek, gdy człowieka zamkną w wielkiej wirówce. – Gahr-feld... co... się... dzieje?! Przez chwilę wydawało mu się, że widzi skafander przyjaciela. Kahir to wirował gdzieś wysoko ponad nim, to znów tuż obok, niemal na wyciągnięcie ręki. Maksowi zaczynało brakować tchu. To było straszne uczucie, jakby ta karuzela miała trwać wiecznie. Mdliło go,


Tam i z powrotem

coś uciskało klatkę piersiową, a poza tym wydawało mu się, że zaraz straci przytomność. Kilka chwil później nastąpiło jeszcze jedno szarpnięcie. Maks poczuł, że coś uderza go w pierś. To musiał być Gahr-feld. Zderzyli się, zatrzymując przynajmniej na chwilę tę wariacką karuzelę. – Maks... nasz statek oberwał. Barski próbował odszukać wzrokiem przyjaciela. Wypatrzył go tuż nad sobą. Coś jednak wzbudziło jego jeszcze większy niepokój. Gahr-feld wydawał się od niego oddalać. – Przerwało naszą linkę bezpieczeństwa... Te słowa potwierdziły obawy Maksa. Oblał go zimny pot. W ogóle nagle zrobiło mu się bardzo zimno, jakby chłód kosmosu przedostawał się przez skafander. – Mamy też coraz mniej tlenu... mój jest na wyczerpaniu... Maks szarpnął się jak ryba w sieci. Starał się dojrzeć statek Kahirów, na próżno. Czyżby odleciał bez nich? Ścigacze Drakka też gdzieś znikły, jakby w ogóle ich nie dostrzegły, a po wykonaniu zadania powróciły na niszczyciel. Chłopak spróbował poruszyć nogami, odbić się od czegoś, popłynąć w kierunku Gahr-felda, który oddalał się od niego tak szybko. – Może wrócą? – wysapał. – Twój sierżant na pewno nas nie zostawi... – Statek został zniszczony, Maks... Sierżant z załogą pozostali w kapsułach ratunkowych. Nie będą mogli nam pomóc... Barski ze wszystkich sił próbował nie poddać się rozpaczy i panicznemu lękowi. Wydawało mu się, że jeśli tylko się postara, zapanuje nad wszystkim, być może siłą woli. Próbował przywołać w pamięci jakąś szczęśliwą chwilę z przeszłości, taką, która pozwoliłaby mu uspokoić mocno bijące serce. Już tyle razy wmawiał sobie, że to tylko zły sen, że teraz to po prostu nie zadziałało. – Gahr-feld, co teraz? Masz plan B? – Nie... – Głos Gahr-felda wydawał się słabnąć. Maks zastanawiał się, czy to wina dzielącej ich odległości, czy może jego przyjaciel mówi tak cicho, bo próbuje właśnie coś wymyślić.

383


Tomasz Duszyński

384

– To może plan C? D? Przecież ty zawsze masz jakiś plan! – Jestem teraz... – Powtórz! – Maks przeraził się nie na żarty. Jeśli teraz straci kontakt z Gahr-feldem, to chyba zwariuje. Jego przyjaciel stawał się coraz mniejszym punkcikiem wśród milionów gwiazd. – Maks! Nie trać nadziei... Ja... – Gahr-feld, co się dzieje? – Czuł, że łzy napływają mu do oczu. Były ciężkie i ciepłe jak roztopiony ołów. Powstrzymywał je od tak dawna, a teraz stracił nad nimi kontrolę. Ciekły mu po policzkach i brodzie, a nawet nie mógł wytrzeć ich dłonią. – Gahr-feld! – krzyknął Maks. Teraz zdał sobie sprawę, co się dzieje. – Oszczędzaj tlen, proszę! Już nie mów! Może piloci Drakka nas zobaczą. Yehr Magr może nas szukać! – Maks... wierzę, że nam pomożesz. To dopiero początek, ale... ja po prostu wiem... Barski znów szarpnął się, próbował machać rękami, jakby płynął kraulem. Kopał i wierzgał. Nie przyniosło to najmniejszego efektu. To nie mogło się tak skończyć. Co z jego darem? Z trzecią siłą, która podobno wszystko zaplanowała z najdrobniejszymi szczegółami? Jeśli tak było, to na co czekali? Teraz potrzebował ich pomocy. Za chwilę wszystko może się zakończyć, tu w kosmicznej próżni. – Gahr-feld! Słyszysz mnie? Przez chwilę coś zgrzytało w głośnikach, a potem nastała zupełna cisza. Barski patrzył na malejący punkt, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Jego przyjaciel znikł wśród gwiazd. Teraz Maks został sam, zawieszony w próżni, być może tysiące lat świetlnych od domu. Sam... Próbował o tym nie myśleć. Zrobiłby wszystko, żeby pomóc Gahr-feldowi, jednak nie potrafił. – Wybacz mi, Gahr-feld – wyszeptał, czując słony smak w ustach. – Mogłem lecieć sam... Znów żadnego filmu przed śmiercią, nawet krótkometrażowego. Z trudem przypominał sobie twarze przyjaciół. Mateusz Krochmal.


Tam i z powrotem

Siedział pewnie teraz w ławce na jakiejś lekcji albo jadł w domu obiad upichcony przez jego niezrównaną babcię. Maks przełknął ślinę. Babcia Krochmala robiła najlepsze na świecie ciasto ze śliwkami. Śliwki, dlaczego po głowie chodziły mu śliwki?! Barski złapał się na tym, że nuci coś pod nosem. To była chyba melodia z "Czterech Pancernych". – Deszcze nieeespooookooooojneeeeeeee! – wydarł się ze wszystkich sił. – Chyba wariuję... – dodał zupełnie bezwiednie. Łzy wciąż płynęły, nie potrafił ich powstrzymać. Jedna z nich zawisła na brodzie. Łaskotała niemiłosiernie, a on nawet nie mógł się podrapać. To sprawiło, że bez reszty rozżalił się nad sobą. Nieczęsto miał do czynienia ze śmiercią. Zwłaszcza śmiercią bliskiej mu osoby, przyjaciela. Wciąż to do niego nie docierało. Wydawało mu się, że Gahr-feld zaraz powróci na czele brygady kosmicznego ratunku. Wyciągnie go z tego kombinezonu, uściska i pozwoli mu się drapać po swędzącej skórze, ile wlezie. Gdzie był ten kocur? Niezniszczalny futrzak, który wychodził cało z największych tarapatów. To niemożliwe, żeby... Maks miał wrażenie, że żal i smutek rozdzierają go od środka. Teraz przypomniały mu się chwile, których pewnie jeszcze długo nie przywoływałby w pamięci. Planeta, na której rozbili się z Gahr-feldem. Potem podróż, ukąszenie wodnego potwora. Odsiecz i pobyt na planecie Kahirów. Tak wiele rzeczy wydarzyło się w tak krótkim czasie. Zdążyli z Gahr-feldem poznać się, polubić, a w końcu zaprzyjaźnić. I po co to wszystko? Maks czuł, że opada z sił. Od dłuższego czasu w kombinezonie podnosiła się temperatura. A może tylko tak mu się wydawało? Teraz łzy zmieszały się z kropelkami potu. Oddychało mu się coraz ciężej. Widać i jemu zaczynało brakować tlenu. Poddał się. W końcu ile może znieść nastolatek? Pozostało mu czekać. Czekać, aż to wszystko się skończy. Zapatrzył się w gwiazdy. Kosmos wydał mu się teraz mniej przerażający. Planety, mgławice, meteory. Był pewny, że dostrzega nawet

385


Tomasz Duszyński

386

kometę, z długim świetlistym ogonem. Zastanawiał się, czy gdzieś tam pośród gwiazd nie ma Słońca. Gwiazdy, która okrąża Ziemia, jego planeta. Najbardziej było mu przykro z jednego powodu. Rodzice nigdy się nie dowiedzą, co się z stało z ich dzieckiem. Nie przekazał im żadnego sygnału, znaku. Teraz żałował, że wcześniej nie wykorzystał okazji. Mógł poprosić Gahr-felda, by ten przesłał wiadomość. Zorientował się, że ma coraz większe problemy z koncentracją. Zastanawiał się, czy to czasem nie jest efektem braku tlenu. Oddychał coraz ciężej, jakby znów na piersiach położono mu odważnik. – Czasu coraz mniej... zostało... mi... Zaśmiał się. Zupełnie nieoczekiwanie przypomniały mu się słowa tej piosenki. – Barski zachowaj spokój i koncentrację! – upomniał sam siebie. Wcześniej zwykł to czynić Gahr-feld. Zamachał rękami i nogami na przemian. Najchętniej zrzuciłby z siebie ten okropny skafander, czuł się w nim jak owinięty w sreberko i położony na grillu szaszłyk. – Przepraszam was wszystkich... – wyszeptał. Przed oczami zawirowały mu ciemne plamy. – Ja już nie mogę... – Płuca pracowały coraz ciężej. Musiał wygiąć ciało w łuk, żeby zaczerpnąć głębszego oddechu. – Wytrzymaj, Barski! – Ale ja naprawdę już nie mogę... – Chciało mu się spać. Był zmęczony. Wystarczyłoby, żeby zamknął na chwilę oczy. – Barski! Weź się w garść! – Dajcie mi wszyscy... – Maks przerwał w pół zdania. Coś mu tu nie grało. Gadał do siebie czy z kimś rozmawiał? W sumie mógł się spodziewać halucynacji. Brak tlenu musiał tak wpływać na jego mózg. – Ile jest dwa razy dwa? – Co ty mówisz? Maks? Co ci się dzieje? Jesteś ranny? Spóźniłyśmy się? Przez chwilę Barski się nie odzywał. Analizował sytuację. Przy spowolnionej reakcji mózgu zajęło mu to dobrą chwilę.


Tam i z powrotem

– Przepraszam – odchrząknął. – Z kim rozmawiam. Halo? Kto na linii? – Barski! To ja! Aaronia! Jesteśmy w tym sektorze! Wyczuwam twoją obecność, szukamy cię na skanerze. To jeszcze chwilę potrwa! – Aaronia? – Barski nie mógł uwierzyć własnym uszom. – Nie halucynacja? – Maks, kochany... ranili cię? Tak? Powiedz? Jesteś ranny? – Nieeee. – Maks czuł się tak, jakby ktoś wstrzyknął mu ogłupiający zastrzyk. Świat wirował przed oczami, chciało mu się płakać i śmiać na przemian. – Trochę mi brakuje... – Czego ci brakuje? – zapytała zdenerwowana Aaronia. – Kaleo, pospiesz się! Coś złego się z nim dzieje! – Kaleo? – zapytał. – To ta śliczna blondynka? – Eeee – zawahała się Aaronia. – Maks, już wiem, brakuje ci tlenu! – To, że powiedział mi komplement, to od razu wina braku tlenu? – oburzył się ktoś na linii. Musiała to być Kaleo. – Maks, trzymaj się! Zaraz cię stąd wyciągnę! – Wyciągniemy – warknęła Aaronia. – To go wreszcie odnajdź tymi swoimi zdolnościami paranormalnymi! – Kaleo nie pozostała dłużna. – Wzięłabyś się do roboty, zamiast do niego mówić kochanie i kochanie! – Kłócą się – stwierdził ze zdziwieniem Maks. – Nieładnie się kłócić. Trzeba żyć w przyjaźni... Przyjaźń pomiędzy narodami... właściwie rasami... – Naprawdę z nim źle – jęknęła Kaleo. – Mam! – wydarła się w słuchawkach Aaronia tak głośno, że Maksem aż zatrzęsło. – Lecimy, kochany! – krzyknęła Kaleo. Maks jednak nie usłyszał jej słów. Wydawało mu się, że pływa po bezkresnym oceanie. Widział nawet fale i ogromne świetliste potwory wynurzające się z głębin, skaczące wysoko w górę i opadające na powrót do wody. To było piękne uczucie. Ciepło i bezpieczeństwo. Wszystko inne traciło znaczenie. Nareszcie był na wakacjach. Nie mu-

387


Tomasz Duszyński

siał się niczym przejmować, tylko pływać i pływać. Był sobie sterem, żeglarzem i okrętem. I wszystko byłoby idealne, gdyby nie ta wielka wędka i haczyk. Znów ktoś urządził sobie łowisko na jego terytorium. Polowali na te piękne potwory i pewnie chcieli zrobić im krzywdę. Przyszło mu do głowy, że powinien komuś złożyć skargę. Połowów należało zabronić... tym bardziej, że ten haczyk był niebezpiecznie blisko. Ktoś mógł się na niego nadziać, zrobić sobie krzywdę. Maks potrząsnął ręką, grożąc niewidzialnemu rybakowi. Czuł, że zasypia. W końcu niech sobie robią, co chcą, pomyślał. Niech robią... co chcą... Maks Barski nawet się nie przejął, gdy haczyk zamiast potwora wyłowił jego, a potem uniósł z głębin wprost w stronę światła. Tak musiało się to skończyć – w końcu ostrzegali go, by nie pływał tak nieostrożnie w tym świetlistym oceanie.

388

KONIEC TOMU PIERWSZEGO





Projekt okładki: Piotr Foksowicz Redakcja: Dorota Pacyńska Skład i korekta: Pracownia wydawnicza EDYTORIUM – www.edytorium.pl Dystrybutorzy: AZYMUT Sp. z o.o. – www.azymut.pl, tel. (22) 256 87 60 L&L Firma Wydawniczo-Dystrybucyjna Sp. z o.o. – www.ll.com.pl, tel. (58) 340 55 23

Adres korespondencyjny wydawcy: Paperback skr. poczt. nr 1014 50-950 Wrocław 68 www.paperback.com.pl paperback@poczta.fm


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.