Grzymółka Kownycz
1
2
Tomasz Duszyński
Grzymółka Kownycz – dziwne losu koleje jest darmową publikacją promującą wydawnictwo Paperback. Drogi Czytelniku, jeśli zapłaciłeś za ten ebook, proszę daj nam znać o tym mailowo na adres: paperback@poczta.fm. Niniejsza publikacja może być kopiowana oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie elektronicznej dostarczonej przez wydawnictwo Paperback. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości niniejszej publikacji bez pisemnej zgody wydawcy. Zabrania się odsprzedaży niniejszego ebooka oraz dołączania go jako bezpłatnego bonusa do publikacji płatnych bez zgody Paperback.
Copyright © by Paperback 2011 Copyright © by Tomasz Duszyński 2011 Projekt okładki i ilustracje: Urszula Sampławska Korekta i skład: Beata Cybulska Kontakt do wydawnictwa: Paperback skr. poczt. nr 1014 50-950 Wrocław 68 www.paperback.com.pl paperback@poczta.fm Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Więcej o autorze na: www.tduszynski.eu.interia.pl
ISBN 978-83-932486-4-3
Grzymółka Kownycz
3
Tomasz Duszyński
Grzymółka Kownycz
dziwne losu koleje
4
Tomasz Duszyński
Spis treści Grzymółka na kolonii ....................................................
6
Grzymółka i wskrzeszenie Alojzego ............................. 14 Grzymółka i wampir ...................................................... 24 Grzymółka i Gabriel SA ................................................. 33 Grzymółka i Przyszłość ................................................. 48 Grzymółka i stawonóg . ................................................. 59 Grzymółka i mag . .......................................................... 73 Grzymółka i zając .......................................................... 81 Grzymółka i wizyta mamusi ......................................... 90 Grzymółka i dusza ......................................................... 105
Grzymółka Kownycz
5
6
Tomasz Duszyński
Grzymółka na kolonii Możecie mi nie wierzyć, ale Grzymółka Kownycz także był niegdyś małym dzieckiem, nawet bardzo małym. Niektórzy bardziej złośliwi twierdzą, że pozostał nim do śmierci, a inni, że nawet po niej. Grzymółka Kownycz przeżył wiele, mało co prawda z tego zobaczył, bo przeżycia były silne i nie zawsze miłe, przez co większość życia spędził z zamkniętymi oczami. Nie umniejsza to jednak faktu, że nasz bohater życie ciekawe i godne opisania otrzymał w prezencie od sił wyższych, za co nie do końca zresztą był im wdzięczny. Temat to jednak na zupełnie inną historię, my zaś winniśmy zająć się pierwszym w życiu Kownycza ważnym wydarzeniem, pierwszym i jakże zarazem przedziwnym. Do czternastego roku życia nie wydarzyło się w życiu Grzymółki nic ciekawego. Spowodowane było to zapewne tym, że troskliwa matka potrafiła syna mieć na oku i trzymać go jak najdalej od centrum jakichkolwiek wydarzeń. Pani Kownycz miała chłopca zawsze blisko siebie, na długość sznurka przywiązanego do jego szyi. Młody Grzymółka spędził tedy większość swojego młodego życia na podwórzu, zataczając nerwowe koła wokół palika, do którego był przywiązany. W razie potrzeby troskliwa matka i uroki potrafiła odczyniać, czy to splu-
Grzymółka Kownycz
7
wając przez lewe ramię, czy to obwiązując syna kolorowymi wstążeczkami. Mimo to Grzymółka nad wyraz szybko wydoroślał, skończył pół klasy szkoły podstawowej i uznał, że jest wystarczająco dorosły, by wyruszyć w świat. Świat co prawda matka z głowy młotkiem mu wybiła, lecz nieoczekiwanie zgodziła się na wyjazd chłopca na kolonię dziecięcą zorganizowaną przez zakład pracy papy Kownycza. Już wtedy w życie Grzymółki ingerować musiały siły nadprzyrodzone i one właśnie wpłynęły na matkę naszego bohatera, a jego samego wciągnęły w wir przyszłego niesamowitego życia. Kownycz junior na drogę dostał konserwę i pięć złotych, co wystarczyć mu miało na dwa tygodnie wakacji. Więcej matka rzeczywiście dla syna nie miała, a młody Kownycz był tak zachwycony wyjazdem, że z tego szczęścia z głodu zemrzeć nie było mu dane. Podróż na drugi koniec kraju trwała kilka godzin. Podenerwowane dzieci wysypały się z autobusu na parking przy starym zameczku, w którym spędzić miały najbliższe dwa tygodnie. Kierownik wycieczki z zachwytem przyglądał się okolicy, snując ambitne plany gier i zabaw, szukając przy tym odpowiednich miejsc do ich realizacji. Dzieci także szukały takich miejsc, lecz ze zgoła innych powodów, bowiem w czasie podróży kierowca nie robił przystanków. Każde z dzieci szybko zatroszczyło się o swoje potrzeby, tylko Grzymółka Kownycz, nieco otumaniony ze szczęścia, zataczał wokół autobusu ogromne, acz wciąż o tym samym promieniu koło, nie wiedząc, co właściwie z sobą począć. Na szczęście kierownik wycieczki przywrócił chłopca do porządku ostrym słowem i promień koła powoli za-
8
Tomasz Duszyński
czął się zwiększać. Mimo że wspomniany okrąg nie zwiększył się na tyle szybko, by Grzymółka wylądował w lesie i w miarę cywilizowany sposób załatwił ważną sprawę, to i tak wkrótce koło przerodziło się w owal, później kwadrat, trójkąt, aż Grzymółka Kownycz stał się samodzielnym człowiekiem i chodził tam gdzie chciał bez niczyjej pomocy. Nie wydarzyło się to pierwszej nocy, ani drugiej, czy trzeciej. Nie wydarzyło się to wtedy, bo Grzymółka był zbyt zmęczony, by brać udział w jakichkolwiek wydarzeniach. Nie stało się to także ostatniej nocy, bo pewnie byłoby to już za bardzo naciągane. Gdzieś tak piątego, no może szóstego dnia pobytu w przepięknym zameczku Grzymółka zdawać sobie zaczął sprawę, że dzieją się tutaj rzeczy dziwne. Kierownik wycieczki, dotąd zawsze rozgadany, w połowie zdania potrafił nagle zamilknąć, zamachać nerwowo ramionami, zgrzytnąć i paść na miejscu w którym akurat stał z przejmującym chrobotnięciem i Bóg jeden wie czym jeszcze. Podobnie działo się z większością kolonijnych dzieci. Niejedno z nich przy obiedzie lądowało z głową w talerzu w połowie przeżuwania codziennej kaszy. Wtedy najbliżej siedzący wynosili go z jadalni i zanosili w sobie jedynie znane miejsce, o którym Grzymółka nie miał bladego pojęcia. Im dłużej Grzymółka myślał o tych wydarzeniach, tym bardziej dochodził do przekonania, że to z nim jest coś nie tak. Jednak próba naśladowania zachowań innych nie spotkała się ze zrozumieniem, zgrzytanie nie wychodziło zbyt przekonująco, a i siniaki od padania na podłogę w najmniej oczekiwanych momentach bolały niemiłosiernie. Jednak gdy pewnego dnia przy kolacji sąsiad Kownycza w sposób podobny do innych dzieci zaniemógł, Grzymółka uczynnie zaofiarował się pierwszy do po-
Grzymółka Kownycz
9
mocy w wyniesieniu kolegi. Dzieci spojrzały wtedy po sobie, śmiejąc się jedynie złowieszczo, dając tym do zrozumienia Kownyczowi, że co jak co, ale on to do pomocy nikomu nie jest potrzebny. Gdy jednak chłopak upierał się, że towarzyszyć będzie wynoszonemu koledze, zrobiło się tak niemiło dla samego Grzymółki, że od tamtej chwili do momentu, gdy obudził się w środku nocy z piekielnym bólem głowy, nic nie pamiętał. Przez kilka następnych dni Kownycz z trudem ukrywał rosnące przerażenie. Myśl o spisku kosmicznych rozmiarów zaprzątnęła jego głowę. Jednak czujność wszystkich współtowarzyszy podróży zdaje się uśpił nieświadomie, nie widział już bowiem w nocy trzydziestu par świecących złowrogo spod kołder oczu, odprowadzających go za każdym razem do drzwi łazienki. Spokój trwał jednak tylko do owej dwunastej nocy. Wtedy to Grzymółka, obserwując spod swej kołdry salę, powziął straszne w skutkach postanowienie. Przeszywający każdej nocy mury zamku głęboki, wibrujący dźwięk nie dawał mu spokoju od dłuższego czasu. Zdawało się, że pochodzi on z samych trzewi kamiennego kolosa. Tej właśnie nocy Kownycz zebrał się na wielki wysiłek i postanowił poznać źródło owego irytującego hałasu. Pchnęła go do tego czynu niemożliwa wprost do opisania siła, siła, która później pchać go będzie do innych, równie nierozsądnych i tragicznych w skutkach wydarzeń. Plan nocnej wycieczki Kownycz ułożył sobie wcześniej, a w jego zamierzeniach pomógł mu przypadek. Wcześniej nie odważyłby się nawet wstać z łóżka, obawiając się pełgających przez całą noc trzydziestu par oczu. Teraz był jednak niemal pewien, że nikt mu w planach nie przeszkodzi. Otóż każdej nocy dzieci tuż przed zaśnięciem mówiły sobie dobranoc. Niby
10
Tomasz Duszyński
nic niezwykłego, lecz ta conocna uprzejmość została przerwana opisanymi wcześniej wydarzeniami w jadalni. Wtedy Kownycz od nikogo nie słyszał już życzeń, by dobrze przespał noc, czuł jedynie świdrujące spojrzenia uczestników kolonii. Tak działo się przez kilka nocy. Noc wcześniej jednak rytuał życzeń dobrej nocy powtórzył się. Co dziwniejsze, tym razem Grzymółka, wyczulony ostatnimi czasy na każdy najmniejszy dźwięk, w słowie dobranoc usłyszał nową, fałszywą nutę. Dobranoc przez wszystkie dzieci intonowane było jednakowo głośno, do litery „o”, na drugim „o” wydłużało się, by opaść w szept na „c”. Przy dziesiątym dobranoc przy „o” wyłowił Kownycz dodatkowy dźwięk, coś jakby pstryknięcie! Tej nocy rytuał powtórzył się. Kownycz odczekał chwilę dla pewności, po czym wstał z łóżka i wyszedł na chłodny korytarz. Oczy przyzwyczajały się szybko do ciemności, toteż zdecydowanie skierował się w stronę schodów prowadzących w dół wysokiego zamku. Droga była trudna, tym bardziej, że Kownycz szedł boso, a kamień wydawał się odmrażać stopy. Szybko jednak i ta niedogodność uległa zmianie, kamienna podłoga stawała się z każdym stopniem cieplejsza. Gdy Kownycz stanął wreszcie na najniższym piętrze zamku, w głębokiej piwnicy, tuż przy obitych stalą drzwiach, nie mógł powstrzymać się z przystępowania z nogi na nogę, lecz zapewniam – nie z podniecenia czy nagłej potrzeby. Gorąco stawało się niemiłosierne, ale co zdaje się normalne, ciekawość także. Grzymółka zdecydowanie pchnął drzwi i wkroczył do pomieszczenia. Nagłe wibracje przeszyły jego ciało, Kownycz zawsze miał wrażliwe stopy, a gilgotanie stało się nie do zniesienia. Widok jednak, jaki ukazał się oczom młodego boha-
Grzymółka Kownycz
11
tera, zmusił go do puszczenia w niepamięć powstałych niedogodności. Pokój zdawał się być po brzegi wypełniony ogromnych rozmiarów maszynerią, mrugającą teraz nerwowo światłami. W pomieszczeniu ustawiono w półkolu fotele, do których podłączono niezliczone przewody i rurki, nie musiał ich Grzymółka liczyć, był bowiem pewny, że jest ich równo trzydzieści jeden. Co gorsza jednak, na jednym z nich siedział teraz kierownik kolonii! Musiał zobaczyć Kownycza, patrzył wprost na niego! Grzymółka nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu, a pewnie gdyby nawet chciał wziąć nogi za pas, nie na wiele by się to zdało. Na szczęście nic się jednak nie działo. Maszyneria buczała miarowo, miarowo buczał kierownik do owej maszynerii podłączony, spokój zakłócały jedynie świecące raźną czerwienią dyrektorskie oczy. Nagły ruch za plecami wyrwał Grzymółkę z otępienia. Skoczył za jedną z półek w chwili, gdy drzwi uchyliły się i dwójka dzieci cicho wsunęła się do pomieszczenia. Bez słowa zbliżyły się do foteli, coś przy nich pomajstrowały i usiadły. Po chwili i one przejmująco zabuczały. Grzymółka przezwyciężył strach, wyszedł na środek pokoju i uważnie przyjrzał się maszynie. Po chwili uwagę jego przykuła półka z licznymi kasetami, na których zdawało mu się, że dostrzegł własne imię. Jedną z nich pochwycił łapczywie i przeczytał widniejący na niej napis: „Grzymółka Kownycz na kolonii – dzień pierwszy”, wziął następną i następną i nie wiedział za bardzo, co o tym wszystkim myśleć. Chłopiec tak się rozczytał, że uwagi jego nie uszedł nawet napis na urządzeniu wmontowanym w tę samą półkę. Napisano tam: „Naciśnij” i Grzymółka nacisnął. Po chwili usłyszał wyraźnie swój własny krzyk
12
Tomasz Duszyński
dobiegający zza pleców. Odwrócił się, by zobaczyć jedynie napisy końcowe. Na olbrzymim ekranie widniały następujące słowa: „Dzień dwunasty, Kownycz odkrywa podziemne laboratorium kosmitów” i dalej „Dziękujemy zakładowi pracy na planecie Ziemia za udostępnienie nam do badań jednego ze swych wyrobów”. Grzymółka dalej nawet nie czytał. Do pomieszczenia weszła właśnie następna para dzieci. Wyciągnęły swe nienaturalnie długie ręce w stronę Grzymółki. Co działo się dalej? Tego młody Kownycz nie wiedział, krzyknął i... zamknął oczy. Gdy otworzył je ponownie, ucieszył się ogromnie, bo znajomy mu dobrze sznur zwisał z szyi, ciągnąc się jako długi był, aż do palika wbitego pośrodku podwórza. Ostatnie przeżycia silne były i Grzymółka z ulgą przyjął do wiadomości, że powrócił do domu. Los jednak przekorny jest... Nie na długo pozostawić miał młodego Kownycza przy troskliwej matce. A to i z pożytkiem dla tych, którym takowe niesamowite historie przypadają do gustu. Strzelin 1998
Grzymółka Kownycz
13
14
Tomasz Duszyński
Grzymółka i wskrzeszenie Alojzego Grzymółka rozwiązywał właśnie zadanie z wieloma niewiadomymi, gdy zaczęły przychodzić mu do głowy niewesołe myśli. Niewiadomych w zeszycie pozostawało nadal tyle, co gwiazd na niebie, więc Kownycz odrzucił w kąt ołówek i spojrzał na zegar. Mała wskazówka zatrzymała się na godzinie szóstej. Grzymółka spędził ostatnie kilka godzin niemal bez ruchu. Jak łatwo się domyślić, nużyć go to zaczęło. Zapragnął jakiejś rozrywki, czegoś dla rozruszania obolałego ciała. Obejrzał się przez ramię. Alojzy siedział w fotelu tak, jak go Grzymółka zostawił równo przed tygodniem. Ostatnie rachunki, przyniesione przez listonosza, nie pozostawiły mu wyboru. Lodówki nie mógł wyłączyć, pralki i telewizora także, wybrał więc Alojzego. Przy szafie stało pudło jego wielkości. Miało być dzisiaj szczelnie wypełnione zwłokami uciążliwego współlokatora, zapakowane i wysłane na drugi koniec świata, gdzieś do Maorysów. Gdyby Kownycz wiedział, że do tego dojdzie, pewnie skonstruowałby sobie mechanicznego pieska, kotka, no może papugę. Ale nie, Grzymółka zawsze musiał iść na całość. Brakowało
Grzymółka Kownycz
15
mu przyjaciela z prawdziwego zdarzenia. Takiego do oglądania meczów w telewizji, do szachów i nocnych rozmów przy kieliszku. A że postanowienia swoje Kownycz potrafił urzeczywistniać – to każdy we wsi od dawna wiedział – tedy przystąpił do pracy. Męczył się miesiąc, poświęcił nawet stare radio i opiekacz, ale stworzył niepowtarzalnego osobnika, 180 centymetrów wzrostu, bruneta o niebieskich oczach. Kownycz odsunął zydel, chwycił przedłużacz wychodzący z lewej kieszeni portek Alojzego i podciągnął go na środek pokoju. Kiedy włożył wtyczkę do kontaktu, współlokator gwałtownie się poruszył. Wyrzucił ramiona przed siebie, wstał, a potem ponownie usiadł. Czas mijał i nic więcej się nie działo. Grzymółka przestraszył się, że zbyt długa przerwa w dostawie prądu uszkodziła skomplikowane układy Alojzego. Nagły przepływ 220 voltów spalić mógł wykorzystane w konstrukcji bezpieczniki i żarówki. Wreszcie jednak Alojzy podniósł powieki, wystawiając na światło dzienne wyłupiaste oczy. Patrzyły na Kownycza, nie kryjąc wyrzutu. Ciarki przeszły Grzymółce po plecach. Nigdy dotąd nie odłączał Alojzego od prądu na dłużej niż godzinę. Kownycz myślał, a Alojzy w tym czasie mrugnął. Najpierw jednym okiem, potem drugim. Jakby dla wprawy zaczął mrugać nimi na przemian. Potem poruszył ustami, wykrzywiając całą twarz tak, jakby ktoś nakładł mu do paszczy garść landrynek i teraz biedak próbował się ich pozbyć, jedna po drugiej, bez pomocy rąk. Wreszcie współlokator odzyskał barwy na policzkach. Przez chwilę wpatrywał się uważnie w źrenice Grzymółki, po czym chwycił go bez ostrzeżenia stalowym uściskiem za szyję, najwyraźniej z zamiarem uduszenia.
16
Tomasz Duszyński
Kownycz robił się na przemian czerwony, zielony i niebieski. Różowawy odcień purpurowo-niebieskiej skóry, który chwilami przybierała jego twarz, mógłby posłużyć za inspirację do rustykalnego pejzażu z zachodem słońca, nadchodzącą nocną burzą i snopkiem podpalonej pszenicy. Do mordu jednak nie doszło. Niespodziewanie Alojzy zrezygnował z zaciskania palców na szyi Grzymółki i zeskoczył z fotela. – Żeby mi to było ostatni raz, przyjacielu! No! – pokiwał groźnie palcem Kownyczowi, który próbował zaczerpnąć tlenu. Wytrzepał swój stary frak, podskoczył do lustra, wprawnie prostując przekrzywioną muszkę i dodał to, co zwykł dodawać w podobnych okolicznościach: – Aż się zastrzelę, taki przystojny jestem! Po czym odwrócił się Alojzy, jak żołnierz, na pięcie i pomaszerował raźnym krokiem w stronę drzwi. – Gdzie idziesz?! – zachrypiał Grzymółka, wciąż próbując zaczerpnąć powietrza. – Jak to, gdzie, przyjacielu?! Piątek mamy? – No, tak. – To idę na potańcówkę do stodoły! – usłyszał w odpowiedzi. Nim Kownycz zdążył ostrzec Alojzego, ten pokonał pokój, otworzył zamaszystym kopniakiem drzwi i zniknął w sieni. W tym samym momencie przedłużacz naciągnął się do granic możliwości, uniósł w górę i wtyczka wyskoczyła z gniazdka. Z sieni dobiegł łomot, jakby worek węgla uderzył o podłogę i Kownycz już wiedział, że Alojzy leży bez życia przy drzwiach wejściowych. Nim dociągnął Grzymółka bezwładne ciało przyjaciela z powrotem do fotela, znów przeszły mu przez głowę nieciekawe
Grzymółka Kownycz
17
myśli. Alojzy już drugi miesiąc kątem u Grzymółki przesiadywał, zżerając prąd, niszcząc przedłużacze, narażając na zwarcia wszystkie gniazdka, a i w wartościowych przedmiotach czyniąc szkody, bo przy nagłych skokach napięcia dostawał szału. Tak już i stołu Kownycz się pozbył – długiego, solidnego z dębu, na dwanaście osób, zastawianego przy szczególnych okazjach. Kredens też na podpałkę przeznaczył, po posiekaniu go przez współlokatora na drobne drzazgi, bo Alojzemu do głowy przyszło, że wykałaczkę sobie wystruga. I gorsze się rzeczy działy, gdy napięcie za duże było, pół biedy gdy słabe. Wtedy bowiem przyjaciel Kownycza tylko leżał i dyszał, wachlując się gazetą z programem telewizyjnym, bucząc niewyraźnie przepływającym przez obwody prądem. Teraz było podobnie. Kownycz usadowił Alojzego w fotelu i podłączył go ponownie. Ten nie ruszał się z miejsca, wsparł brodę na pięści i zamyślił się nad swoim losem. Życiową tragedią Alojzego był fakt, iż nie mógł funkcjonować bez prądu. Pobierał go tyle, że akumulatory, nawet największe, które próbował nosić w plecaku, wystarczały zaledwie na kilka minut. Jedynie w stałym połączeniu z elektrownią i gniazdkiem mógł myśleć o życiu. Jednak jak tu było żyć w zamknięciu czterech ścian, gdy słoneczko letnie na zewnątrz wołało, a praczki do strumienia biegnące, gdy je przez okno Alojzy obserwował, tak skąpo były ubrane (a był pies na baby). Kownycz nie mógł patrzeć długo na tę zgryzotę. Postanowił, że sprawi Alojzemu przyjemność i zabierze go na dożynkową imprezę zorganizowaną w stodole sołtysowej. Pożyczył od sąsiadów przedłużaczy ile się dało i połączył.
18
Tomasz Duszyński
Alojzy jak zwykle ubrany był odświętnie, więc Kownycz także tego dnia zarzucił na siebie marynarkę. Poprawił jeszcze wystające zza przykrótkich rękawów białe mankiety. Ubrał nowe buty, napluł na cholewki, przetarł je chusteczką do nosa i zaciskając mocniej pasa, wrzasnął do Alojzego: IDZIEMY! Współlokator chwycił plecak z akumulatorem, zwoje przedłużaczy i szczęśliwy jak dziecko wyskoczył za Grzymółką z chałupy. Baterii wystarczyło w sam raz na tyle, by Alojzy doszedł do stodoły. Gwarno tam było i głośno, orkiestra górnicza przygrywała skocznie, pary wirowały na klepisku. Przykryte białym obrusem stoły, ustawione przy ścianach, uginały się pod jadłem wszelakim i butelkami z wysokoprocentowym płynem. Alojzy przystępował z nogi na nogę z gwałtownego podniecenia. Rzadko bywał wśród ludzi, usiadł więc pod ścianą i obserwować zaczął tłum tańczących mieszkańców wioski. Akumulator był już na wyczerpaniu. Kownycz pognał więc z przedłużaczami, jak najszybciej mógł, do najbliższego kontaktu. W przypływie dobrego humoru użyczyła mu go w swej własnej, luksusowej daczy sołtysowa. Wszystko układało się pomyślnie. Na samym tylko początku Alojzy czuł się nieswojo. Wstydził się nieco kabla, który spod fraka mu wystawał, ciągnąc się pod stołem, przez klepisko, otwartą sień i płot, do chałupy sołtysowej, wdówki. Niepokoił go też wojewoda, który o kabel wciąż się potykał, ale to dziwić nie powinno, bo najwyższe władze zawsze były krótkowzroczne. Dopiero przy drugiej butelce nabrał Alojzy animuszu. Nogi mu same w rytm muzyki chodzić zaczęły i nim Kownycz się obejrzał, jego towarzysz przeczołgał się pod stołem i wyskoczył na środek klepiska.
Grzymółka Kownycz
19
Niezwykły był jego taniec. W osłupienie wprawił wszystkich wodzirejów, którzy zebrali się w stodole. Takich hołubców nikt nie widział. Traktorzysta Julek, do którego od lat wielu główna nagroda wodzirejska należała, patrzył z szeroko otwartymi oczami na nowy styl, elektryzujący wszystkich zgromadzonych na klepisku w stodole. Alojzy raz szeroko rozstawiał nogi, raz przerzucał je z lewa na prawo, a przy tym ramionami wywijał, robiąc jakby jakowąś falę, przechodzącą od dłoni, przez nadgarstki i łokieć, z barku na drugą stronę, by znów na dłoni skończyć. Zrywami machał głową na boki, jakby szyi nie miał, a przez chwilę nawet wydawało się, że za szybą stoi uwięziony, przesuwając po niej otwartymi dłońmi. Potem wszyscy zobaczyli, jak Alojzy rzuca się na podłogę, wywija salto, chodzi na rękach, obraca się pięć razy na klepisku, na samym czubku głowy i skacze na nogi w chwili, gdy orkiestra grać przestała. Rzęsiste oklaski rozległy się po tych harcach. Nawet stary wiarus Jabłonka, który obchodził dzień wcześniej swoje setne urodziny, nie pamiętał, by takie tańcowanie we wsi miało miejsce. Alojzy w ogólnym ferworze, z największą ostrożnością, uniesiony został w górę przez kilku rosłych chłopów. Podrzucali go raz po raz, uważając jednak, by kabla nie naruszyć. Potem posadzili go na jakimś fotelu i wynieśli na zbite z desek podium. Nastąpić wtedy miała najbardziej uroczysta chwila, dekoracja wodzireja roku. A nie trudno było zgadnąć, kogo nim obwołano. Alojzy wstał z krzesła, prostując dumnie pierś, wiedział bowiem, że spojrzenia wszystkich skierowane były na niego. Sołtysowa wbiegła po schodkach, by przekazać laureatowi główną nagrodę – ziemniaczany order.
20
Tomasz Duszyński
I wtedy Alojzy zamarł. Zastygł z błogim uśmiechem. Nie z braku prądu. Przeciwnie, widok jaki ukazał się jego oczom, zelektryzował całe mechaniczne ciało. Zobaczył sołtysową. Poraziły go jej piękne, duże, niebieskie oczy i opływowe wykończenie proporcjonalnie zbudowanego ciała. Błękit na Alojzego zawsze mocno działał, a geometrię kształtów to chciał nawet studiować na uniwersytecie. Nic więc dziwnego, że teraz widząc istotę tak bliską temu, co za ideał uważał, nie potrafił ukryć uczucia, które gwałtowną falą odezwało się w jego wewnętrznym mechanizmie. Sołtysowa też przystanęła. Uniosła lekko brwi, przechyliła głowę i poprawiła kosmyk niesforny, spadający jej na czoło. Potem lekko zawstydzona przypięła Alojzemu order, niby niechcący zostawiając dłużej dłoń na jego ramieniu. Obdarzyła Alojzego przy tym najseksowniejszym uśmiechem, jaki miała w swoim repertuarze, i podała mu dłoń, gratulując sukcesu. To była kropla, która przepełniła czarę wysokiego Alojzowego napięcia. Zaiskrzyło między nimi, gdy dłoń zbliżyła się do dłoni, a potem wszystko potoczyło się w iście ekspresowym tempie. Błysnęło coś przy wyjściu ze stodoły, potem nieco bliżej, iskry poleciały jak z fajerwerków puszczanych w sylwestra. Ktoś krzyknął „ogień!”, ktoś inny „pali się!”. I w ogólnym rozgardiaszu, dymie i płomieniach, wszyscy zgromadzeni wybiegać zaczęli ze stodoły, salwując się ucieczką. Grzymółka Kownycz stał wtedy daleko od sceny. Gdy błysnęło, był pewien, że to z winy przedłużaczy i zbyt wysokiego napięcia. Próbował dotrzeć do Alojzego, lecz tłum napierający ze wszystkich stron wypchnął go w mgnieniu oka ze stodoły, tak że nie zdążył nawet zobaczyć, co dzieje się z przyjacielem.
Grzymółka Kownycz
21
Kłęby czarnego dymu unosiły się nad wioską, buchając z nieszczęsnej stodoły. Wszyscy czekali w napięciu, co będzie działo się dalej. Brakowało wśród tłumów sołtysowej i Alojzego, nikt ich nie widział i teraz było niemal pewne, że nieszczęśni znaleźli śmierć w płomieniach. Zaraz płaczki wioskowe lament podniosły, a strażacy robili co w ich mocy, by dostać się do stodoły. Każdy z nich chciał pierwszy uratować wioskową urzędniczkę. Na próżno. Gdy stracono już wszelką nadzieję, od strony placu głównego przybiegła sołtysowa. Twierdziła, że uciekła tylnym wyjściem, w ostatniej chwili ratując swoje życie. Alojzego nie odnaleziono. Minęły równo dwa miesiące od tego wypadku. Rankiem do Kownycza zastukał listonosz, wręczając mu paczkę z przydziału i kilka rachunków. Grzymółka, swoim zwyczajem, zaczął od tych ostatnich. Z niepokojem rozerwał kopertę. Rachunki za prąd, od czasu gdy Alojzego zabrakło na tym świecie, zmniejszyły się niemal czterokrotnie. Możecie więc wyobrazić sobie zdziwienie Kownycza, gdy ujrzał na śnieżnobiałej, urzędowej karteczce niebotyczną kwotę, o której do tej pory zdążył już zapomnieć. Usiadł na zydlu, próbując rozwiązać tę nową zagadkę. Spojrzał na kopertę raz, potem drugi i spłynęło na niego olśnienie. Listonosz się pomylił, rachunek nie do niego należał. Adres niby ten sam, ale imię i nazwisko odbiorcy inne! Grzymółka wstał, zarzucił coś na grzbiet i skierował się prosto do chałupy sołtysowej. Chwilę później, z otwartymi ustami, zaglądał dyskretnie przez okno. Alojzy siedział rozparty jak basza w fotelu, z gazetą w jednej i pilotem w drugiej dłoni. Przed nim w samej podomce biegała sołtysowa, z kanapką z serem i świeżo zaparzoną herbatką.
22
Tomasz Duszyński
Grzymółka już wiedział, że Alojzy podczas pożaru, w ogólnym zamieszaniu, został najzwyczajniej w świecie porwany. Kownycz byłby się najpewniej wściekł, gdyby nie zobaczył błogich min obojga. Sołtysowa w tej właśnie chwili wylądowała na kolanach Alojzego i Grzymółka wolał nie patrzeć, co będzie dalej. Kilka dni później zaczepiły go trzy samotne kobiety, dając mu jasno do zrozumienia, że taki Alojzy to skarb przy domowej pomocy i czy nie zastanawiał się nad skonstruowaniem kolejnych, żeby ulżyć w pracy dobrym sąsiadkom. Kownycz próbował stawiać opór, naprawdę próbował... Rok później do wsi przyjechała specjalna komisja złożona z zagranicznych delegatów. Długo nie mogła nadziwić się, dlaczego wybudowano dwie nowe elektrownie dla czterdziestu drewnianych chałup. Zapisano jednak w sprawozdaniu, że wieś w której dokonano inspekcji, stała się przykładem postępu elektryfikacji i odznacza się największym zużyciem dziennym prądu na głowę jednego mieszkańca. A społeczeństwo, zwłaszcza to płci żeńskiej, szczęśliwe jest z życia, jak w żadnym innym regionie kraju. Strzelin 2002
Grzymółka Kownycz
23
24
Tomasz Duszyński
Grzymółka i wampir Grzymółka spadał z okapu lotem zdechłej jaskółki. Robił to bez przekonania. Zamknął oczy i rozczapierzył palce, mając nadzieję, że lotem koszącym, spadając prosto na plecy wampira, na amen go ogłuszy. Wyjścia zbyt dużego nie miał. Wampir już poczuł woń czosnku, którą Grzymółka był przesiąkł, żując obrzydliwe warzywo ze świętym przekonaniem, że mu pomoże. Chwilę wcześniej Gacek wciągnął powietrze w wielkie owłosione nozdrza płaskiego nosa, odsłaniając lśniące bielą kły. Poczuł ofiarę, ofiarę losu – Grzymółkę Kownycza, który naraził mu się, kradnąc z ogródka ząbki świeżutkiego czosnku. Wampir byłby się zapewne w ogóle tym nie zeźlił, bo kradzieże na wsi były częste, ale przewróconego płotu, podeptanych grządek marchewki i połamanych krzewów młodej osiki darować nie mógł. Miarka się przebrała. Wampir zrobił zwinny krok w prawo, patrząc, jak niedorajda spada spod sufitu, kłapiąc niczym worek kartofli na deski podłogi. Zakurzyło się przy tym, zaskrzypiało i gruchnęło. Gacek patrzył z politowaniem na zupełnie nieruchomo leżącego Grzymółkę, rozwleczonego na podłodze niczym pająk na ścianie. Wysunął kły, czując, że wampirza natura, wcześniej latami tłumiona, budzi się w nim na powrót. Nie ukrywał, że poczuł
Grzymółka Kownycz
25
zapach krwi. Ruchy znów stały się szybkie i zwinne. Szyję Grzymółka miał dosyć wielką, a i kaftan zadarł się tak, że teraz odsłonił ją w pełnej okazałości. Gacek zatarł łapy z radości i pochylił się w stronę ofiary. Wszystko szło nad wyraz gładko. Grzymółka nie mógł ruszyć się ze strachu, wydawało mu się, że ciurkiem po plecach przebiegły mu mrówki w lodowatych chodakach. Poczuł dochodzący zza ucha świeży, miętowy oddech wampira. Chciało mu się wyć nad swoim pechem i głupotą. Teraz było na to za późno. *** Ranek nie zapowiadał mających wkrótce nastąpić tragicznych w skutkach wydarzeń. Grzymółka wstał nawet prawą nogą, czego zmyślnie każdego ranka pilnował. Podreptał do łazienki, próbując po drodze wbić się w różowe bambosze. Stanął przed lustrem. Zanurzył jeden palec w wodzie – przetarł nim oko, potem zanurzył drugi palec, czyniąc codzienny podobny rytuał higieny z drugim okiem. Sięgnął po ręcznik i uśmiechnął się zabójczo do swojego odbicia w lustrze. I ten właśnie uśmiech już mu tak pozostał – na długo. Nagły ból prześwidrował czaszkę palącym promieniem, paraliżującym całą twarz. W jednej chwili Grzymółce stanęły przed oczyma wszystkie lata spędzone w łazience i obraz pierwszej czerwoniutkiej szczoteczki do zębów, którą dostał od matki z przestrogą, by pamiętał o szorowaniu kłów przednich i tylnych po każdym posiłku. Teraz, po tylu latach, w tej właśnie chwili żałował, że nie słuchał dobrych rad. Mętnym od bólu wzrokiem spojrzał w kąt łazienki na szczoteczkę do zębów. Stała w tym samym miejscu, w którym położył ją wiele lat temu. Grzymółce nie pozostało nic innego, jak głośno zawyć z bólu.
26
Tomasz Duszyński
Osoby, które przypadkiem przechodziłyby koło chałupy Kownycza, zobaczyłyby najpierw wywarzone z wielką siłą od środka drzwi, potem wykrzywioną w strasznym grymasie twarz małego, zgarbionego człowieczka, który popędził dziko przed siebie, skacząc jak piłka przez rządek rabatek w stronę stodoły kowala. Nikt jednak tego nie widział. Deszcz, który nieprzerwanie lał się strugami z nieba od kilku dni, sprawił, że wszyscy w chałupach siedzieli za głucho zawartymi okiennicami. Biegł więc bez świadków zupełnie przemoczony Grzymółka na koniec wioski do kowala Podbipięty. Biegł, a jego bieg, początkowo szybki, coraz wolniejszym się stawał. Kownycz grzązł w błocku, ubranie zaczynało mu ciążyć. Tylko zimne strugi deszczu koiły ból, spływając po twarzy na gorące policzki. Jakby tego był mało Kownycz na nieszczęście swoje zgubił po drodze but, który z ohydnym mlaśnięciem utknął w jednym z wykrotów. Grzymółka obrócił się za nim nawet, chroniąc się przed upadkiem, ale spodni przyodziewek stopy pochłonęła już brudna, bulgocząca breja. Nie było wyboru, musiał gnać dalej, bo ból się nasilał. Kownycz minął otwarte na oścież wrota gospodarstwa kowala i wpadł z głośnym rykiem na podwórze. Zmierzał wprost do stodoły, którą równo pięć lat temu przerobił Podbipięta na swój warsztat. Przez swój ryk nie spostrzegł, że podwórze, dotąd zawsze gwarne od uderzeń młota, syku chłodzonego żelastwa i tupotu koni, teraz było zupełnie bez życia. Nie zwalniał, ból go oślepił, to i tym tłumaczyć można, że jego uwadze umknęło, iż odrzwia stodoły były zatrzaśnięte na głucho. Gruchnął w nie na pełnej szybkości. Ból na chwilę opadł, jak
Grzymółka Kownycz
27
ręką odjął, ale i Kownycz bez czucia jak kłoda poleciał plecami w kałużę. Wtem z chałupy, która do stodoły przylegała, wyskoczyła kobieta ogromnych rozmiarów, ściskając w dłoni wałek oblepiony mąką. Kowalową wyciągnęły z kuchni dzikie wrzaski, makaron w kąt rzuciła, by porządek na swym obejściu przywrócić. Zmierzała z głośnym tupotem wprost w stronę półprzytomnego Grzymółki. Kownycz poderwał się na równe nogi, próbując uniknąć zbliżających się ciosów. Kowalowa jednak szybką nad wyraz kobietą była i na nic zdały się uniki i półobroty. Wałek lądował na plecach i siedzeniu Grzymółki z iście zadziwiającą precyzją. – Czego tu! – rozdarła się kowalowa. – No, czego się, wyjcu, drzesz?! – Kownycz nie zdążył uniknąć piekielnego ciosu w bark. – Do kowala...! – zasyczał, widać niezbyt wyraźnie, bo kolejny cios precyzyjnie uderzył go w czoło tak, że policzyć mógł wszystkie gwiazdy. – Precz mi stąd, męża nie ma, to myślicie, że pod chałupą możecie mi się wydzierać...?! – Litości... – zaryczał Grzymółka. – Ja z bolącym zębem... – z trudem przełknął ślinę ze strachu. Kolejny cios, gdyby go kowalowa nie wyhamowała w ostatniej chwili, rozwiązałby Kownyczowi nie tylko problem bolącego zęba, ale i kompleksowo całej szczęki. Kobieta zlitowała się. Grzymółka legł na sienniku ustawionym na środku pomieszczenia gospodarczego. Teraz ze strachem słuchał i obserwował, co robi kobieta, od której przed chwilą dostał kilka razy po głowie. Wydawało mu się, że już więcej krzywdy zrobić mu nie może. Korpulentna kowalowa
28
Tomasz Duszyński
szczękała przerzucanymi w pocie czoła szczypcami i dłutami. Przez chwilę wydawało się Kownyczowi, że w jej ręku znalazły się pilnik, dłuto i śrubokręt, przez chwilę zabłysła też cienka piła o ostrych ząbkach. Nagle wiele śliny, jakby wiosenną powodzią, do ust Kownyczowi napłynęło, mocząc gazę, którą mu kazała kowalowa w ustach trzymać. Gdy blond kobieta podeszła do niego, próbował walczyć z szeroko otwartą buzią. Zakleszczyła się jednak, jedyne co mu się udało, to pozbyć się duszącej go w ustach gazy. – Pani już wyrywała...?? – wybełkotał niezrozumiale z wyczuwalną nadzieją w głosie. Próbował wstać, ale żelazny ucisk dłoni kowalowej przykuł go do siennika. Kownyczowi wydawało się, że kobieta ma większe łapy od męża, wielkie bochny chleba, naszpikowane pięcioma rogalikami. – Nie, jeszcze nie... – odparła niewinnie – ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Grzymółkę ogarnęła panika. Dopiero teraz zobaczył w drugiej dłoni kowalowej wielkie szczypce, które jego zdaniem nijak mogły zmieścić mu się w ustach, a co dopiero wyrwać ząb. – Nie przejmuj się, kotku – zaczęła kowalowa. – Wyrwę ci ja tego zęba profesjonalnie. Próbowała rozwiać wątpliwości Grzymółki. Uśmiechnęła się przy tym nad wyraz szczerze, ukazując gołe, pozbawione zębów dziąsła. Kownycz skurczył się na sienniku. Wyglądało na to, że się zupełnie poddał. Nie trwało to długo, nagle wytrysnął z leżanki. Nie zdążył jednak nawet dotknąć podłogi, gdy znalazł się na niej z powrotem, przywrócony do pozycji leżącej zwinnym, wprawnym ruchem kowalowej. Przez chwilę przemknęło Kownyczowi przez myśl, że mąż tej kobiety o niespożytej energii
Grzymółka Kownycz
29
w sprawach łóżkowych wiele do powiedzenia nie ma, gdy kowalowej przyjdzie na coś ochota. Dłużej nie miał o tym czasu pomyśleć, bo w tej właśnie chwili oczy wyszły Grzymółce na wierzch, a gęba mimowolnie otworzyła się, gdy blond kobieta wgniotła mu kolana w brzuch. Po chwili poczuł przeszywający ból, gdy szczypce uchwyciły ząb. Grzymółka co prawda próbował zaznaczyć w sposób wyraźny, że to nie ten ząb co trzeba, ale nie dano mu ku temu okazji. Stękanie kowalowej, rzężenie Kownycza i nagły zgrzyt świadczyły o jednym. Zęba już nie było w miejscu, w którym siedział tak wiele lat. – Chocias byś zapytala! – zaseplenił Grzymółka, dławiąc się płaczem. Kowalowa zrozumiała w mig o co chodzi i nim Kownycz zdążył zaprotestować, wzięła się za drugi ząb, przygniatając mocniej nieszczęśnika kolanem. Ząb nie poddawał się. Grzymółka też, podejmując rozpaczliwe próby ucieczki. – Mocno siedzi! – jęknęła kowalowa. – Muszę go mocniej pociągnąć... Jeszcze tylko chwilka – próbowała uspokoić przerażonego Kownycza. – Jeszcze ciupinkę! W tym właśnie momencie drzwi otworzyły się z hukiem i stanęła w nich ogromna postać kowala Podbipięty. – Zabiję! – syknął. – Zabiję was, rozpustniki! To takie harce się wyczynia, gdy tylko na chwilę samą zostawić? Kowalowa migiem zlazła z Kownycza. – Coś ty... ptaszynko? – Patrzyła z przestrachem na męża, czuć było w głosie niepewność. – Toć nie widzisz, że zęba rwę nieborakowi? Grzymółka wolał nie czekać na skuteczność wyjaśnień kobiety. Skoczył na nogi jak oparzony, kierując się do wyjścia. Ko-
30
Tomasz Duszyński
wal i kowalowa na szczęście nie zwracali na niego uwagi, padając sobie w ramiona. – Najedz się czosnku!!! – zdążył za nim jeszcze zawołać, widać zdjęty litością kowal. – Czosnek na pewno ci pomoże! Była to rada jak najbardziej szczera, lecz odnieść miała zupełnie przeciwny od zamierzonego skutek. To ona właśnie zawieść miała Grzymółkę Kownycza do ogródka wampira Gacka. Gacek napracował się tego dnia poważnie. Przyzwyczajenia z pracy w kołchozie pozostały w pamięci. Wziął wpierw prysznic, zmywając z siebie resztki błota z ogródka. Wykorzystał chwilową przerwę w ulewie, by podreperować płotek i zerwać kilka jabłuszek. Wampir lubił jabłka, działały oczyszczająco na zęby, dumę wszystkich Gacków. Stanął przed lustrem. Zaczesał włosy do tyłu, mocząc je delikatnie wodą, jak zwykł robić to jego ojciec, dziad i pradziad. Potem wziął z półeczki zieloną dentystyczną nitkę, aby dokładnie wyczyścić nią kły. Czuł świeży miętowy smak. Gdy wyszedł z łazienki, wiedział, że coś jest nie tak. Wyjrzał przez okno i krew w nim zawrzała. Płot był przewrócony, krzewy połamane. Zobaczył wielkie doły w grządkach i brak świeżutkiego czosnku. Poczuł żądzę mordu. Wyskoczył z domu i ruszył z nosem przy ziemi za śladami, a może raczej za jednym śladem, wyraźnie odciśniętym w wilgotnej ziemi. Był bardzo ciekaw z jakim kuternogą ma do czynienia. Teraz pochylał się nad leżącym na podłodze Grzymółką z zamiarem ukąszenia go. Był zły na swoją ofiarę, że tak łatwo się poddała, polowanie nie dało mu satysfakcji. Zawahał się przez chwilę i to ocaliło Kownycza. Wiekowa podłoga, na którą spadł nieszczęśnik, zadrżała, zachwiała się, coś trzasnęło i nagle zarówno Gacek, jak i Grzymółka stracili grunt pod stopami,
Grzymółka Kownycz
31
a raczej plecami. Runęli do piwnicy z głośnym hukiem. Chwilę żaden z nich się nie ruszał. Pierwszy odezwał się Kownycz. – O... ząb? – Uśmiechnął się, leżąc na plecach. Podniósł znalezisko wysoko w górę, by dokładniej je obejrzeć w nikłym świetle piwnicy. – Wypadł i już nie boli?! Wampir patrzył z przerażeniem na to, co trzymał w wyciągniętej dłoni Grzymółka, coś nie dawało mu spokoju. – Zaraz, zaraz... – zamarł nagle Kownycz, macając drugą dłonią szczękę. – Ale to chyba nie mój? Wampir Gacek, słynący z zimnej krwi, zemdlał. I dobrze, bo Grzymółka znalazłby się niechybnie w strasznych opałach, a tak miał czas na ratunek. Grzymółka Kownycz zaniósł Gacka do kowala i kowalowej. Ci wypróbowali na szczęce wampira pierwszy implant kłowy nowej generacji, nazwany od imienia kowalowej „Danula”. Później przemianowany, nie wiedzieć czemu, na Dracula. Potem Gacka zaniesiono do domu, ułożono do snu, a gdy się obudził, wydawało mu się, że męczył go koszmar, o jaki nietrudno było w jego zawodzie. Grzymółka natomiast zaczął używać częściej szczoteczki do zębów. Zapał ten wystarczył na jakiś tydzień, potem Kownycza zaabsorbowały inne wydarzenia i nowe przygody, a na mycie zębów nie starczało mu już czasu. Strzelin 2000
32
Tomasz Duszyński
Grzymółka Kownycz
33
Grzymółka i Gabriel SA Coś nad Grzymółką czuwało we dnie i w nocy, to pewne. Lecz co to było? Kownycz nie miał pojęcia. Co gorsza, tego czuwania nie można było zaliczyć do udanych. Wręcz przeciwnie. Grzymółka podejrzewał, że ktoś świadomie wpycha go w kabały, jedna po drugiej. Z większości z nich Kownycz ledwo co uchodził z życiem, a już na pewno z nadwątloną równowagą psychiczną i obniżającą się odpornością na stresy. Trudne było to do zniesienia, nawet dla Grzymółki. Ostatnimi czasy bał się z domu wychodzić, bo wyglądało na to, że pech skupił się jakimś tajemniczym sposobem tylko na jego osobie. Każde opuszczenie bezpiecznych czterech kątów mieszkania kończyło się niemal tragicznie. Tydzień temu chociażby Kownycz zabalował na wiejskiej imprezie, a gdy się obudził, nachylał się nad nim jakiś dziwny koleś w złotej koronie, próbując wpić mu się w usta i nazywając go pieszczotliwie śpiącą królewną. Albo czwartek, tak ten czwartek, który niemal całkowicie wykończył Grzymółkę. Poszedł do lasu na jagody, nazbierał ich do koszyczka dosyć sporo, a już kilka chwil później złapał go myśliwy i zaciągnął do jakiejś starej chałupy. Tam Kownycz był świadkiem rzeczy, o których wolałby nie pamiętać. Starsza kobiecina, której nigdy by o to nie podejrzewał, pożarła na jego oczach
34
Tomasz Duszyński
dziecko w czerwonym kubraczku, listonosza, hydraulika i siedmiu niskich kolesi, którzy przyszli w odwiedziny do niejakiego Wilczyńskiego. Te wszystkie wydarzenia utwierdzały Kownycza w przekonaniu, że ktoś musi za jego pechem stać. Jeśli chciał w tym trudnym świecie przeżyć, nie mógł rzeczy pozostawić samym sobie. Postanowił zdemaskować przyczynę swych nieszczęść, osobnika, który miał pilnować go i strzec na każdym kroku. Kownycz wiedział o kogo chodzi i był pewny swoich podejrzeń. Musiał z nim odbyć poważną rozmowę, a w ostateczności skłonny był nawet złożyć mu pisemne wymówienie. Na wszelki wypadek, w przypadku braku wystarczających argumentów, naładowany pistolet leżał obok na oparciu fotela. Zanim jednak doszło do tak napiętej sytuacji, dzień jak co dzień, no może nieco bardziej słoneczny, obudził Grzymółkę pierwszymi promieniami. Mały człowieczek przeciągnął się na poły obudzony, rozpościerając ramiona i obracając piąstki, co do złudzenia przypominało oburęczne wykręcanie żarówek. Głębokiemu ziewnięciu towarzyszyło głuche chrupnięcie. Nie od razu Kownycz zorientował się, że stało się coś niedobrego. Dopiero gdy spróbował wstać z łóżka, napotkał nieprzewidzianą trudność. Rozpostarte na boki ramiona niespodziewanie zakleszczyły się i opuścić ani podnieść ich choć o centymetr nie było można. Zupełnie tak, jakby ktoś złośliwie włożył Grzymółce kij od szczotki za nocną koszulę, przeciągając go przez rękawy. Syknął Kownycz z bólu i przerażenia. Chrobotnięcia w krzyżu nie zaliczał do zbyt ciekawych przeżyć porannych. Przesunął się na brzeg łóżka, opuszczając nogi na podłogę jak najostrożniej mógł.
Grzymółka Kownycz
35
Teraz dopiero zaczęły się kłopoty. Prób opuszczenia łóżka było kilka, jedne mniej udane od drugich. Próbował Kownycz najpierw zacząć od lewej nogi, potem od prawej, próbował jednym bokiem i drugim. Nawet wydało się, że usiłował na głowie stanąć, ale takie wnioski mógłby wysnuć jedynie obserwator postronny. Głośne uderzenie potylicą o podłogę wymuszone było raczej okolicznościami. Grzymółka stracił bowiem równowagę, przechodząc dosyć boleśnie do parteru. W końcu z wykorzystaniem krzesła, stolika i nocnej lampki, sobie tylko znanym sposobem, stanął Kownycz na równe nogi. A był to, nie ukrywajmy, dopiero początek męki planowanej na dzień dzisiejszy. Grzymółka zdawał sobie z tego doskonale sprawę. Ktoś inny w podobnej sytuacji poddałby się niechybnie, zadzwonił na policję, straż pożarną albo pogotowie. Grzymółka Kownycz nie był jednak lepiony z tej samej gliny co wszyscy. Można było nawet powiedzieć, że to człowiek ze stali, zahartowany przeciwnościami losu, złośliwością przedmiotów martwych i natury ożywionej. Podreptał do szafy, starając się nie strącić przedmiotów rozpostartymi szeroko ramionami. Ustawił się bokiem do mebla, w którym trzymał garderobę, i przykucnął tak, by dłoń znalazła się na wysokości uchwytu drzwiczek. Pomajstrował przy nich chwilę i, robiąc krok w przeciwległą stronę, pociągnął je za sobą. Szafa z lekkim skrzypieniem stanęła otworem. Kownycz wyprostował się na ile pozwolił mu ból w plecach i dalej, bokiem stojąc, zaczął w niej energicznie grzebać. W końcu chwycił wieszak za spodniami i koszulą. Te rzeczy były mu w tej chwili potrzebne najbardziej. Podreptał do krzesła i przez chwilę zastanawiał się, co robić dalej. Najchętniej podrapałby się w czuprynę, to zawsze pomagało mu przy
36
Tomasz Duszyński
intensywnym myśleniu, ale ramiona wciąż pozostawały zakleszczone i dłońmi mógł jedynie wykonywać koliste ruchy z dala od głowy. Próby założenia ubrania przez Grzymółkę mogłyby zostać wpisane bez najmniejszego problemu w annały kronik człowieka gumy, a już na pewno stać się gwoździem programu w objazdowym cyrku Arlekin. Zdolności akrobatyczne, kreatywność, umiejętność dostosowania się do nowych warunków okazały się atutami, które zrobiłyby wrażenie na niejednym artystycznym impresario. Kownycz spróbował pierwej pozbyć się nocnej koszuli. Ta część zadania okazała się najłatwiejsza. Podszedł do wieszaka w przedpokoju, obrócił się do niego tyłem. Stanął na palcach i zahaczył kołnierzykiem o haczyk, na którym zwykł wieszać kurtki. Potem przykucnął. Nocna koszula na szczęście po latach użytkowania rozciągnięta była do granic możliwości. Przez chwilę Grzymółka miał co prawda problemy, by uwolnić ramiona z przydługich rękawów, ale wreszcie z głośnym klapnięciem, przy wtórze naderwanego materiału, usiadł na podłogę, uwolniony od zbędnego przyodziewku. Kolejnym etapem operacji było powieszenie wieszaka z ubraniem na futrynie, tak by koszula zwisała na wysokości Kownyczowego torsu. Grzymółka wycelował wtedy dokładnie lewą dłoń w rękaw i wsunął ramię do środka. Prawy rękaw cudem jakimś zahaczył o klamkę. Naciągnął go do granic możliwości i półobrotem z wyskoku wpakował w niego drugie ramię. Koszulę miał z głowy, o zapięciu jej nawet nie marzył. Przyszła kolej na spodnie. Zrzucił je z wieszaka na podłogę. Zębami rozpiął guzik i zamek, a potem wsunął stopy w nogawki. Przesunął ciało jak gąsienica, walcząc z naciągnięciem ich na tyłek. Pa-
Grzymółka Kownycz
37
miętał przy tym, by szelki znalazły się w odpowiedniej chwili na barkach. Grzymółka wygiął kręgosłup w łuk, uniósł wysoko nogi, potem zrobił mostek, obrócił się o 360 stopni i w końcu osiągnął cel. Chwilę leżał bez ruchu, łapiąc w płuca powietrze. Był zmęczony, bardzo zmęczony i głodny zarazem. Kalorii spalić musiał przynajmniej na cztery dawki dziennego zapotrzebowania. Postanowienie udania się do sklepu, tak jak co dzień zwykł to Kownycz robić, po mleczko, świeże rogaliki i twarożek, nabrało na szczęście kształtu realnego. Grzymółka zwlókł się z podłogi. W prawą rękę ucapił butelkę na mleko, w lewą siatkę i obijając się o drzwi (niemal przestawiając framugę, bo zapomniał, że bokiem przejść musi), wydostał się na ulicę. Ruch tego dnia był spory, mieszkańcy wioski pchali na targ wózki z płodami rolnymi, inni ze starociami na szrot, jeszcze inni spieszyli na autobus do pracy, do miasta. A niektórzy siedzieli przed domem na ławeczkach, spijając śmietankę wczesnej emerytury. Ci ostatni byli najgorsi. Każdego ranka Kownycz zmuszony był przejść koło starego Janka Jarocha i Karola Karczocha, dwóch zgrzybiałych staruszków, rechoczących wniebogłosy już na sam widok zbliżającego się Grzymółki. Ileż to razy Kownycz padał przed nimi na chodniku, potykając się, przewracając, wchodząc w znak drogowy i to najczęściej bez żadnego powodu. Emeryci mieli wtedy zapewnioną nie lada rozrywkę. Śmiali się do rozpuku, uderzając laseczkami w chodnikową płytę lub spadając z ławki. Teraz nie było inaczej. Już z daleka dobiegł Kownycza spazmatyczny atak śmiechu. W Grzymółce zawrzała krew. Zniósł jednak uszczypliwości i przytyki. Z dumnie podniesioną głową minął Jarocha i Kar-
38
Tomasz Duszyński
czocha i wmaszerował do sklepu. Zakupy poszły mu sprawnie. Musiał jednak poprosić sprzedawczynię, by sama poszukała w kieszeni spodni drobnych dla wyrównania rachunku. Pani Małgosia uczyniła to skwapliwie, choć Grzymółka miał nawet wrażenie, że w poszukiwaniach monet jest jakby nadgorliwa. Dopiero po dłuższej chwili lekko zaczerwieniony Kownycz wyszedł ze sklepu, taszcząc zakupione artykuły. – Cześć, sąsiad! – Grzymółka poczuł potężne uderzenie w plecy. Nie wiedział nawet, kto go zaczepił. Zatoczył się w stronę latarni. W jednej chwili chrupnęło mu w plecach odgłosem podobnym do tego porannego. Kownycz ze szczęścia niemal podskoczył, gdy uwolnione od zakleszczenia ramiona opadły mu wzdłuż ciała. Nie cieszył się jednak tym długo. Zawył z bólu, gdy wypuszczona z bezwładnej dłoni butelka z mlekiem rozbiła mu się na nodze. Rechot Jarocha i Karczocha, tarzających się ze śmiechu na chodniku, sprowadził na Grzymółkę wzrok gapiów, a samego Kownycza wprowadził w stan furii. Właśnie wtedy czara goryczy, nie znajdując dotąd ujścia, przelała się. Wstyd, złość i inne uczucia, do których normalnie Grzymółka byłby się nigdy nie przyznał, zawładnęły nim całkowicie. Siatkę odrzucił w bok i, nie patrząc, jak twarożek rozbija się na głowie Jarocha, udał się w stronę domu. Pokonując kolejne metry chodnika, Kownycz uznał, że musi coś zrobić, coś co świadczyłoby o tym, że jest w stanie przeciwstawić się losowi. Postanowił przestać być bezbronną ofiarą. Domyślał się od bardzo dawna co, a nawet kto, jest przyczyną jego nieszczęść, tego, że pcha się w najgorsze tarapaty z możliwych. Miał na to dowody na każdym kroku. Nikomu na świecie, tego Grzymółka był pewien, nie przydarzało się tak wiele
Grzymółka Kownycz
39
niewyjaśnionych wypadków i przypadków w ciągu kilku minut. Jego podejrzenia potwierdzały się co chwila, nawet kilka sekund później: – Grzymółko Kownyczu, poleci pan z nami! – zielony ufoludek wielkości jeża zastąpił mu drogę. Osobnik wypiął pierś i naprężył muskuły, jakby szykował się do bitki. W innym wypadku Kownycz uznałby pewnie tę okazję za jedyną w swoim rodzaju szansę poznania galaktyki, ekscytujących form życia, ale dzisiaj było to ponad jego siły. Minął bez słowa zielonego kurdupla i równym krokiem kontynuował marsz. Na kolejne przykłady potwierdzające jego przypuszczenia nie musiał długo czekać. Przy gabinecie fryzjerskim rozpoznał znanego malwersanta Stanisława P., ksywa Makówka. Jeszcze wczoraj Grzymółka nie miałby wątpliwości, że pościg i ujęcie bandyty jest jego obywatelskim obowiązkiem, żeby tylko. Kownycz pewnie byłby dumny z tego, że naraził życie bez wyraźnego powodu. Ale dzisiaj sprawy wyglądały zupełnie inaczej. Grzymółka powziął postanowienie, którego nic już nie mogło zmienić. Plan opracował z najdrobniejszymi szczegółami. Musiał jeszcze tylko dokupić kilka kilogramów cytryn i cukier w kostkach, by go zrealizować. Sok z cytryny Kownycz wyciskał miarowo, przelewając zawartość zlewki do wiaderka. Uśmiechał się do siebie, chwilami pogwizdywał pod nosem, starając się zachowywać jak najbardziej naturalnie. Nie chciał przecież budzić podejrzeń. Po kilkudziesięciu minutach wiadro przeniósł do dużego pokoju i ustawił przy ławie. Czekał już tam na niego cukier w kostkach i pistolet na wodę, którego używał na śmingusa-dyngusa. Grzymółka dopilnował wcześniej, by wszystkie okna i drzwi były
40
Tomasz Duszyński
szczelnie zamknięte. Włączył telewizor, ustawiając głos na cały regulator. Potem spokojnie zasiadł w fotelu i zaczął nabijać broń. Wcisnął w lufę najpierw kostkę cukru, potem zalał ja sokiem z cytryny. Dokładnie wszystko wymieszał i położył pistolet na oparciu obok siebie. Rozsiadł się wygodnie i zaczął udawać, że ogląda telewizję. Tak naprawdę cały czas kątem oka lustrował pomieszczenie. Plan akcji opracował dokładnie. Aniołów stróżów, Grzymółka był tego w pełni świadom, to nie widać było tak hop siup. Trzeba ich było pierwej wywabić, zafarbować tak, żeby kontrastem od otoczenia się odróżniali. Do tego właśnie Kownyczowi potrzebny był atrament wywabiający, który tak pieczołowicie przygotowywał. Teraz pozostało mu czekać na odpowiedni moment. Gdy z telewizora dobiegła Grzymółkę potężna salwa śmiechu, Kownycz wystrzelił z fotela, bez ostrzeżenia psikając po pokoju. Musiał trafić i zdemaskować anioła. Płyn rozlał się falą po pomieszczeniu, opryskując ściany, podłogę i sufit i już, gdy Grzymółka zmartwił się, że plan spali na panewce, coś niemrawo przesunęło się przy zasłonie. Kownycz skierował kolejny strumień cieczy z pistoletu w tamtą stronę, a potem nie widząc spodziewanego efektu, ucapił wiadro i chlusnął przed siebie z całych sił, jakie miał w sobie. W ostatniej chwili zauważył przy kaloryferze chowającego się anioła, który niezgrabnie zaczął się zmniejszać, wykorzystując swój wrodzony mechanizm obronny. W kilka sekund nie większy był od muchy. Nawet zaczął bzyczeć. Kownycz nie dał się jednak zwieść, był przygotowany na wszelakie sztuczki. Zdjął kapeć z lewej nogi i podskoczył do uciekiniera. Aniołowi udającemu owada nie w głowie były jednak ucieczki, właśnie pikował w jego stronę,
Grzymółka Kownycz
41
celując odwłokiem między oczy. Grzymółka zrobił unik, więc bombowiec przeleciał mu obok ucha z dzikim wrzaskiem, robiąc w powietrzu beczkę i korkociąg. Wydawało się Kownyczowi, że usłyszał nawet niewyraźny głosik, gdy anioł przelatywał: „Ja ci dam, pokurczu jeden, odpowiesz mi za atak na urzędnika!”. Ale oczywiście Grzymółka mógł się przesłyszeć. Kilka uników później Kownycz udał, że daje za wygraną i w panicznej ucieczce skierował się do wyjścia. Gdy jednak usłyszał za plecami atakującego anioła, uskoczył w bok. Skrzydlasty napastnik nie zdążył wyhamować, odbił się od drzwi i bezwładnie spadł na puszysty dywan. Ocknął się dopiero, gdy Grzymółka pochylił się nad nim. – Zostaw! – krzyczał cieniutkim głosikiem anioł. – Zostaw, zostaw... bo do piekła pójdziesz! Ja ci to załatwię, mam układy. Nawet walizkę ci spakuję, zobaczysz! I nie dotykaj mnie swoimi brudnymi łapskami! Nie myłeś ich, jak wychodziłeś z łazienki. Widziałem! Precz! – darł się anioł, gdy Kownycz próbował podnieść go z dywanu. – Ha, brachu! – syknął Kownycz. – Przebrała się miarka. Byłem cierpliwy, jak się okazuje za długo! Wydało się, że anioł jakby wystraszył się słów Grzymółki. Lekko spuścił z tonu. – Powiedzmy, że sprawy nie było – jęknął, wstając i otrzepując fartuszek. – To się jeszcze okaże! – Grzymółka chwycił stróża za skrzydełko i delikatnie uniósł w górę. – O nie, nie bądź brutalny! Ty potworze! – Brutalny? Traktuj to raczej jako środek ostrożności. Nie mogę dopuścić, żebyś mi teraz uciekł, jak nic polecisz na skar-
42
Tomasz Duszyński
gę... do góry! – Kownycz mówił poważnym tonem, można było wyczuć nawet groźbę w jego słowach. – Wsadzę cię do butelki, zakorkuję i pogadamy. – Chyba coś ci się na głowę rzuciło! – anioł gestykulował nerwowo. – Nie ma mowy! Nie tarmoś mną, to daję słowo, że nie ucieknę. W tym samym momencie stróż zaczął powracać do normalnych rozmiarów. To, co Kownycz zobaczył, nie napawało go nadmiernym optymizmem i nadzieją na przyszłość. Oczom Grzymółki ukazał się mały, przygarbiony człowieczek, z okularami jak denka od słoików. Odziany był w białą, powłóczystą szatę, a na piersiach, na czerwonym tle, wygrawerowane miał złote literki S i A. – Co to? – Kownycz wycelował wskazujący palec w tors anioła. – No, jak to co? Skrót. Stróż Anioł! Licencyjne – anioł stróż mało się nie obraził. – Jak cię tak naprawdę zwą? – Grzymółka nie zwracał uwagi na jego grymasy. – Gabriel! – zapytany pokraśniał z samozadowolenia. – No to jak, Gabrielu? Porachować mam ci kości od razu, czy po krótkiej przemowie?! – Kownycz zwykł przechodzić prosto do rzeczy, nie lubił nadmiernego drążenia tematu, uznawał to za stratę czasu. – A to za co? – Za wiele rzeczy, za to, że z ciebie taki stróż jak z koziej... – Tylko bez wyrażeń! – zacietrzewił się anioł. – Co ty myślisz, że tak łatwo pilnować na każdym kroku takiego fajtłapę jak ty? Gdybym nie dostawał specjalnego dodatku za pracę
Grzymółka Kownycz
43
w szczególnie trudnych warunkach, już dawno rzuciłbym tę pracę w cholerę! – Dodatek? – zaciekawił się Kownycz. – To jeszcze ci płacą za taką fuszerkę? – Fuszerkę? A co myślałeś, że to tak fajnie latać od rana do nocy nad klientem i mieć oczy dookoła głowy? Popatrz, ile mnie to kosztuje! Jak posiwiałem, widzisz? Widzisz? – stróż chwycił pukle srebrzystych włosów i pociągnął mocno. Kilka z nich pozostało mu w dłoni. – Coś mi się tu nie podoba! – Grzymółka nie dawał zapędzić się w kozi róg. – Kręcisz. Niby że te wszystkie wypadki przez mnie, że to ja taki pechowiec, jak żaden inny na świecie? Anioł jakby przez chwilę się zawahał, nawet się zaczerwienił. Nie uszło to uważnemu spojrzeniu Grzymółki. Kownycz był pewien, że stróż plącze się w zeznaniach i miał zamiar wydobyć z niego całą prawdę. Wyciągnął kacze pióro, które trzymał za pazuchą, i zaczął nim gilgotać anioła, jak najmocniej potrafił. Po chwili ten nie miał już nawet siły stać na nogach. – Powiem, wszystko powiem! – krzyczał, na przemian śmiejąc się i kichając. Anioły uczulone bowiem były na pierze innego rodzaju niż swoje. I rzeczywiście Anioł wyśpiewał wszystko. Wspomniał o tym, jak przez kilka lat był bezrobotny, o tym, że Urząd Głównego Stróża długo wzbraniał się przed zarejestrowaniem jego działalności gospodarczej. A na sam koniec, przyciśnięty do muru, wyznał, że za każde uratowanie Kownycza od nieszczęśliwego wypadku nagradzany był sowitą premią i że te Grzymółkowe nieszczęścia to tak naprawdę nie do końca były przypadkowe.
44
Tomasz Duszyński
Kownycz w sumie spodziewał się czegoś równie ohydnego ze strony anioła stróża. Udał jednak, że jest zaskoczony, a wręcz zbulwersowany usłyszaną wiadomością. W rzeczywistości domyślał się, że Gabriel od dawna prokuruje wszystkie wypadki. Kownycz na szczęście nie był w ciemię bity, szybko wpadł na pomysł, jak wykorzystać tę sytuację na swoją korzyść. Z każdą chwilą upewniał się, że ta chudzina, którą miał przed sobą, w rzeczywistości jest słaba i podatna na sugestie. Oznaczało to, że można było z nią bez najmniejszego problemu robić interesy. A interes nie lada przyszedł Kownyczowi do głowy. Grzymółka użył całego swego daru przekonywania i wyłożył stróżowi pomysł, dosyć szybko dobijając targu. Podpisali umowę, w której widniało dosyć wyraźnie, że zyskami z wypadków Kownycza obaj zainteresowani dzielić się będą po połowie. Nikt inny miał o tym nie wiedzieć. Grzymółka uzyskał gwarancję, że choćby w najgorszej kabale się znalazł, wyjdzie z niej cało. Wspólnicy prokurować wypadki mieli dosyć często, tak by w przyszłym życiu Kownycz zgromadził na koncie spory ekwiwalent. Potem anioł zniknął, a Grzymółka postanowił bezzwłocznie zapracować na swoją przyszłą emeryturę. Pierwsze co przyszło mu do głowy to przestawienie anteny na dachu. Już dawno zauważył, że na srebrnym ekranie nowy odcinek Bonanzy wydawał się nieco odbiegać od scenerii Dzikiego Zachodu. Śnieżyło nawet, gdy Indianie gonili po prerii bizony. Wcześniej Grzymółka, znając swojego pecha, rezygnował z wchodzenia na dach, przewidywał, że źle się to dla niego może skończyć. Teraz był jednak pewien, że anioł wyratuje go nawet z najgorszej opresji, a jeszcze przy tym obaj zarobią trochę grosza.
Grzymółka Kownycz
45
Stanął więc Grzymółka na dachu, podziwiając okolicę. Przesunął antenę bardziej na południe i czując, że but zaczyna się ślizgać na niestabilnej dachówce, uśmiechnął się od ucha do ucha. Można było wybaczyć Kownyczowi nieświadomość niebezpieczeństwa, w obliczu którego stanął. Nie wiedział przecież, że anioł stróż zaraz po podpisaniu umowy został aresztowany i zesłany do pilnowania gąsienic motylków bielinków przed nadmiernym objadaniem się białą kapustą. Na zastępstwo za Gabriela Kownyczowi Grzymółce nie dano nikogo, zdecydowano, że tupet i niebywałe szczęście tego człowieczka wystarczą mu do samodzielnego dbania o swą własną osobę. Argumentacja ta nie była pozbawiona racji. Kownycz przekoziołkował w dół dachu. Zahaczył o rynnę rękawem. Ta oderwała się od ściany, przerzucając go w stronę gałęzi orzechowca. Gałąź pękła pod jego ciężarem, nie czyniąc mu żadnej szkody i w końcu Grzymółka wylądował na ławce, na podwórku przed swoją chałupą. Przez chwilę Kownycz zacierał ręce, uśmiechając się tajemniczo do siebie. Był pewny, że dzisiaj ubił interes stulecia. Potem wstał i ruszył w stronę wioski na poszukiwanie kolejnych niebezpiecznych przygód. Odzyskał wiarę w sens swojego życia i nawet niezliczonych siniaków i zadrapań zdawał się w ogóle nie odczuwać. Strzelin, czerwiec 2002
46
Tomasz Duszyński
Grzymółka Kownycz
47
Grzymółka i Przyszłość Grzymółka Kownycz usłyszał Głos wieczorem, tuż po wiadomościach. Zdążył się położyć do łóżka, okryć szczelnie kołdrą i zmówić dwie zdrowaśki, gdy od ścian chałupy odbiło się donośne echo, wprawiając w drżenie garnki na zapiecku i lampę naftową. Od tego rezonansu aż rozbolała go głowa. Słowa były wyraźne, przejmujące. Wiało od nich jakowąś grozą, która chwyciła Kownycza za gardło. Próbował zatkać uszy, ale nic to nie dało. Głos powtarzał cierpliwie, niczym mantrę, dwa wiele mówiące zdania: – Otwórz lodówkę, Grzymółko Kownyczu. Musisz zobaczyć Przyszłość! Grzymółka leżał w bezruchu pod pierzyną, wsłuchując się w szaleńcze bicie swojego serca. Już w dzieciństwie nie wróżono mu świetlanej przyszłości. Wręcz przeciwnie. Znając jego zamiłowanie do pakowania się w tarapaty i wrodzonego pecha, oceniano jego szanse na przeżycie równie wysoko jak istnienie inteligentnego życia na Marsie. Grzymółka jednak twardy był od urodzenia. Zadał kłam wioskowym niedowiarkom i mimo licznych perypetii miał się całkiem dobrze, przynajmniej do tej chwili. – Otwórz lodówkę, Grzymółko Kownyczu. Musisz zobaczyć Przyszłość! – powtarzał cierpliwie Głos.
48
Tomasz Duszyński
– Pewnie, że otworzę! – zarechotał szaleńczo Kownycz. Wyskoczył z łóżka, pognał do kuchni i szarpnął za drzwiczki lodówki. Ustąpiły po chwili oporu. Grzymółka schylił się i spojrzał w głąb na zawartość półek i półeczek. Wpatrywał się długo, ale nic nie widział. Nie potrafił jednak powstrzymać ciekawości. Pewnie każdy na jego miejscu chciałby wiedzieć, jak wygląda jego przyszłość. Wytężył wzrok i dopiero po dłuższej chwili zobaczył. Przyszłość leżał na niebieskim talerzyku, tuż obok nadgryzionej rzodkiewki i pokrojonych ogórków. Osobnik głowę miał opartą o plaster pomidora i najwyraźniej nie oddychał. Jedyne, co wtedy przyszło do głowy Kownyczowi, to refleksja, że już jedzenia z talerzyka nie tknie. Przyszłość wyglądał jak jakiś owad. – Wyciągnij go, Grzymółko! Wyciągnij go z lodówki i ratuj! – rozpaczliwy głos prześwidrował Kownyczowi czaszkę. – A kto go tam włożył? – zapytał rzeczowo Grzymółka, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Ja! – odpowiedział Głos. – Musiałem obniżyć temperaturę jego ciała, by powstrzymać powypadkowy krwotok! Grzymółka westchnął ciężko, nie namyślał się jednak długo. Wyciągnął talerzyk, dbając o to, by trzymać go od siebie jak najdalej. Wciąż walczył z obrzydzeniem. Postawił naczynie na stole i przyjrzał się skostniałemu osobnikowi. Przyszłość miał nie więcej niż dziewięć centymetrów wzrostu. Ubrany był elegancko, jakby właśnie wrócił z jakiegoś charytatywnego przyjęcia. Można było wybaczyć Kownyczowi początkowe skojarzenie, bo na pierwszy rzut oka ciemny frak mógł być wzięty za owadzi chitynowy pancerzyk.
Grzymółka Kownycz
49
– Przebudź się! – powiedział głośno Grzymółka. Nic innego nie przychodziło mu w tej chwili do głowy. – Przebudź! Przyszłość jednak nie reagował. Leżał bez ruchu, nie dając znaku życia. – Musisz go reanimować! Zrób to jak najszybciej – w głosie Głosu można było wyczuć napięcie. – Od niego zależy przecież nasza... – Przyszłość? – zgadł Grzymółka. – Właśnie! Bez niego nie będzie jutra! Ba, nie będzie chwili, która będzie za chwilę! – Głos zapiszczał przejmująco ze strachu. Kownycz nie wyobrażał sobie, jak może nie być chwili, która ma być za chwilę. Przecież za tę „chwilę” miał się położyć do cieplutkiego łóżeczka i zapaść w smaczny sen. Chyba właśnie ten wniosek pchnął go do natychmiastowego działania. Przyłożył kciuk do piersi Przyszłości i nacisnął. Zorientował się, że zrobił to za mocno, bo oczy wyszły osobnikowi niebezpiecznie na wierzch. Przypomniały teraz łepki od szpilki. Do drugiej próby podszedł więc Grzymółka ostrożniej. I gdy już stracił niemal zupełnie nadzieję, Przyszłość zatrzepotał powiekami, zamamrotał coś pod nosem, konwulsyjnie rzucił kończynami na boki i odzyskał oddech. – Świetnie, Grzymółko! – Głos odezwał się pierwszy raz od dłuższej chwili. Prawdopodobnie przez cały ten czas z napięciem obserwował wydarzenia. – Jest wciąż nieprzytomny. Po rozmrożeniu powrócił krwotok. Teraz musisz go powstrzymać! Rzeczywiście, Kownycz dostrzegł, że ledwie widoczna strużka krwi sączy się po policzkach Przyszłości. Wielce niebezpieczny krwotok, o którym mówił Głos, wydawał się być zwykłym
50
Tomasz Duszyński
krwawieniem z nosa. Grzymółka postanowił jednak potraktować sprawę poważnie. Rozejrzał się za czymś, co mogłoby powstrzymać krew. W końcu nie zastanawiając się długo, chwycił leżący na talerzyku ser. Wydłubał z niego zręcznie zatyczki i wepchnął je w nos Przyszłości. Teraz należało przywrócić Przyszłość do przytomności. Kownycz wiedział z doświadczenia, że najlepiej jest obudzić pacjenta mocnym klepnięciem w policzek lub chlusnąć mu w twarz wodą. Jednak jeden jak i drugi pomysł wydał się w tych okolicznościach mało fortunny. Próba policzkowania skończyć się mogła rozgnieceniem Przyszłości niczym komara, a oblewanie wodą co najmniej utopieniem z premedytacją. Na szczęście przynajmniej ten problem rozwiązał się sam. Przyszłość, jakby przeczuwając co mu grozi, zatrzepotał nagle powiekami, nabrał powietrza w płuca i usiadł, wydmuchując z nosa tamujące upływ krwi serowe koreczki. – Się porobiło! – Przyszłość złapał się za głowę. Prawdopodobnie w tym momencie odczuł poważny zawrót. – Chyba znowu przesadziłem!? – Zabalowało się? – Grzymółka zaśmiał się szyderczo. Przyszłość jakby dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę z obecności innej osoby. Zmrużył oczy, próbując odzyskać ostrość widzenia. – Carpe diem, jak to mówił mój stary kumpel – Przeszłość zaśmiał się obrzydliwie. – Nie ma co się oszczędzać, w końcu czas ucieka, nie? Grzymółka nie za bardzo wiedział, co na to odpowiedzieć. W sumie upływ czasu odczuwał też na własnej skórze. Lata wchodziły mu na kark jedno za drugim i nie widać było szansy
Grzymółka Kownycz
51
na odzyskanie utraconej młodości. Z tym jednak zdążył się już pogodzić. − Coś właśnie sobie przypomniałem − Przyszłość zaśmiał się obłędnie. − Zapiłem się z żalu! − Jakiegoż to? − Grzymółka oparł się o stół. Nagle zaczęły mu ciążyć te wszystkie lata. − Koniec świata się zbliża... − Ty jesteś w końcu Przyszłością czy prorokiem? − zakpił Kownycz. − Nie... poważnie mówię − Przyszłość zasępił się wyraźnie. Odruchowo sięgnął po serowe zatyczki i zaczął je przegryzać. − Co dzisiaj mamy... wtorek? Grzymółka potwierdził skinieniem głowy. − To znaczy, że jutro... nie, pojutrze stracę robotę, a ty... − Przyszłość przejechał palcem po szyi. − Żartujesz? − Grzymółka nawet się zaśmiał, ale powaga na twarzy jego gościa nie wróżyła niczego dobrego. − Całkiem ten ser niezły... z keczupem? − Przyszłość nagle stracił zainteresowanie tematem. Oblizał się i mlasnął ze smakiem. − Niezupełnie − Grzymółka skrzywił się z obrzydzeniem. − Napiłbym się czegoś... − westchnął Przyszłość. − Mam mleko... trochę − Kownycz wskazał lodówkę. − Myślałem o czymś mocniejszym... klinem w kaca, te sprawy... ale jak nic innego nie ma, to daj... Tylko uważaj. Grzymółka wzruszył ramionami. Podszedł do lodówki, zanim jednak otworzył drzwiczki, potknął się i przywalił głową w szafkę. − Mówiłem, żebyś uważał... − powiedział z przekąsem Przyszłość.
52
Tomasz Duszyński
− Skąd wiedziałeś? − chwilę trwało zanim gospodarz się pozbierał. − Przecież Przyszłością jestem, trudno, żebym samego siebie nie znał, prawda? − zdziwił się Przyszłość. − No tak – zgodził się niechętnie Kownycz. Otworzył wreszcie lodówkę i wyciągnął niedopitą butelkę mleka. Postawił ją na stole obok gościa i odwrócił się po spodeczek leżący na suszarce. − O żesz – jęknął Grzymółka, gdy z całej siły uderzył kolanem o taboret. – Mogłeś uprzedzić. − A przepraszam − Przyszłość podrapał się po głowie. − To akurat jakoś mi umknęło. Być może wina wypadku, częściowy zanik pamięci i te sprawy... Kownycz rozmasował bolące miejsce, a potem nalał do spodeczka mleka. Przyszłość nachylił się nad naczyńkiem i upił kilka łyków. − Trochę mi lepiej, dziękuję − powiedział. Podszedł do butelki i przejrzał się w niej jak w lustrze. − Oczy mnie coś pieką... Zawsze były takie wyłupiaste? − Eeee – Kownycz zająknął się − wcześniej cię nie znałem, nie wiem... Ale w modzie teraz są takie... bardzo wyraziste. Przyszłość zmarszczył brwi. Poprawił marynarkę i krawat. W końcu odwrócił się do Grzymółki i popatrzył na niego uważnie. − Musisz mi pomóc − powiedział. − Jeśli oczywiście nie chcesz zakończyć żywota w najbliższych dniach. To jak? Chcesz jeszcze pożyć? − No, chcę − Grzymółka poczuł się nieswojo. − Co mam zrobić?
Grzymółka Kownycz
53
− Zbudujesz wehikuł czasu... według moich wskazówek oczywiście. − Niby jak? Żartujesz sobie? − Nie, skądże znowu − Przyszłość wydawał się lekko urażony. Potrzebny będzie wygodny fotel... toster, stary telewizor, klawiatura komputerowa, nocna lampka, wałek, nożyczki i pół litra spirytusu. − No, nawet mam wszystko... − zawahał się Grzymółka. − Oprócz spirytusu. − Wiedziałem − jęknął Przyszłość. − Trudno, spirytus był dla mnie... Przynieś resztę rzeczy i zabieramy się za budowę. Budowa wehikułu czasu według wskazówek Przyszłości zajęła Kownyczowi niecałe trzy kwadranse. Co prawda dwa razy przy tym kopnął go prąd, ale jak się okazało przybysz był bardzo zadowolony z efektów pracy, dając temu wyraz nadzwyczaj radosnym cmokaniem. Nie zwlekając, obaj zasiedli na fotelu. Dokładniej zasiadł na nim Grzymółka, pozwalając Przyszłości umościć się w kieszeni swojej pidżamy. − Ruszamy! – zakomenderował Przyszłość. − Pociągnij wałek! Wałek umieszczony został tuż nad konstrukcją składającą się z tostera i klawiatury. Spięty został z wymienionymi przedmiotami gumką recepturką i frotką do włosów. Grzymółka posłuchał polecenia. Wałek wprawiony został w ruch, co oznajmił zgrzyt i jednostajne dudnienie. − Teraz damy czadu! Juuuupi! − ryknął Przyszłość. − Wstukaj na klawiaturze jutrzejszą datę, zaczynając od dnia! − Czwarty jutro? − upewnił się Grzymółka. Wciąż bolała go głowa od bliskiego spotkania z szafką.
54
Tomasz Duszyński
− Się wie! − potwierdził Przyszłość. − Czwarty stycznia! Gdy Grzymółka wcisnął Enter, fotel zadrżał, a potem podskoczył, jakby nagle w jego drewniane nogi wstąpiło życie. Nic więcej jednak się nie wydarzyło. − Jesteśmy w strumieniu czasowym... − wyszeptał Przyszłość. Coś jednak pokićkałeś... Grzymółka spojrzał w ekran telewizora i skrzywił się. Zapomniał, że klawiatura miała swoje lata i niektóre z klawiszy za nic nie chciały się należycie wciskać. Tak i teraz jednej cyfry zabrakło w oznaczeniu roku. − Co robimy? – jęknął Grzymółka. − Wciśnij Escape! Natychmiast wciśnij Escape! Kownycz posłuchał, choć przez chwilę wydało mu się, że wciśnięcie owego klawisza równać się będzie co najmniej katapultowaniu w przestrzeń kosmiczną. − Chwilę potrwa zanim zwolnimy! Patrz! − wrzasnął Przyszłość. Kownycz już właściwie patrzył bez tej zachęty. Rozdziawił buzię, bo nagle w pokoju zobaczył samego siebie. To było tak, jakby ktoś puścił film od tyłu. W izbie to pojawiał się on sam, to znikał. Film stawał się coraz szybszy i Grzymółka widział coraz młodszą wersję samego siebie. Po kilku chwilach dostrzegał już tylko rozmazane cienie. W pewnym momencie jego chałupa znikła, a na niebie pojawiły się bombowce. − W czasie wojny chałupę rozwalili. Potem dziadek odbudował... − powiedział cicho Grzymółka do Przyszłości. Przyszłość kiwnął tylko głową. Wreszcie, gdy cała okolica wydawała się nie do poznania, maszyna zwolniła.
Grzymółka Kownycz
55
− Teraz uważaj! − znów ryknął Przyszłość. − Jak nie chcesz, żebyśmy tu utknęli na amen, to wpisz datę jak należy! Grzymółce drżały dłonie, ale tym razem się nie pomylił. Film znów został puszczony w ruch. Tym razem we właściwym kierunku. Po kilkunastu minutach wehikuł znów zadrżał, a potem na ekranie telewizora pojawił się napis: „Game over”. − To koniec świata? − zapytał z nabożnym przestrachem Grzymółka. − Dokładnie − potwierdził Przyszłość. − Teraz musimy wykoncypować, jak to wszystko ponownie puścić w ruch. Obaj wyszli z maszyny. Kownycz miał wrażenie, że przestrzeń wokół niego zamieniła się w gęstą galaretę. Ze zdziwieniem spojrzał na muchę, która zastygła w locie. − Wielkie nieba − powiedział. − Toż to niemożliwe. − Możliwe, możliwe − jęknął Przyszłość. − Tyle że wygląda na to, że nic już nie zrobimy... Co więcej, nie uda nam się wrócić nawet do dnia wczorajszego... toster się przepalił. Utknęliśmy tu na dobre, Kownyczu. Grzymółka sapnął, a po chwili poczerwieniał na twarzy. − Ty chyba żartujesz! − powiedział. − Nie – Przyszłość zwiesił brodę, niemal wypadł z kieszeni pidżamy. – Niestety. − Uduszę cię! − wrzasnął Kownycz. − Nie dałeś mi nawet szansy nacieszyć się ostatnim dniem przed końcem świata. Carpe diem, tak? Carpe diem? − Gwoli ścisłości... − Przyszłość był wyraźnie urażony. − Nie udusisz mnie, a co najwyżej rozgnieciesz. Poza tym nic ci to nie da! Co da uduszenie przyszłości, skoro przyszłość jest przyszłością i teraźniejszość nie ma na nią najmniejszego wpływu. To
56
Tomasz Duszyński
znaczy ma, ale pośrednio... bo teraźniejszość kształtuje przyszłość, jednak musisz pamiętać, że przyszłość jest już przeszłością. W sumie przeszłością po przejściach, czyli po teraźniejszości! Kownycza rozbolała od gadania Przyszłości głowa, był w stanie wydać z siebie jedynie bliżej nieokreślone rzężenie. I wtedy Przyszłość fiknął kozła i wyleciał z kieszeni pidżamy. Grzymółka co prawda próbował go złapać w locie, ale ta sztuka mu się nie powiodła. Przyszłość grzmotnął o toster i wydawało się, że padł bez ducha. − O nieeee! – jęknął Kownycz. − Nie, nie, NIE! Przyszłość leżał nieprzytomny. Z jego nosa sączyła się krew. − Co teraz? – zasępił się Grzymółka. − Muszę powstrzymać krwotok. Inaczej biedaczysko wykituje! I wtedy Grzymółka zrozumiał wszystko. Włożył Przyszłość na powrót do kieszeni. Spojrzał na wehikuł czasu i zasiadł w fotelu. Toster, gdy tylko Przyszłość uderzył w niego głową, znów zabuczał, zgłaszając gotowość do pracy. Kownycz starannie wstukał na klawiaturze datę i godzinę, a potem potwierdził wybór Enterem. Wciąż pozostawał w strumieniu czasowym, gdy dojrzał leżącego w łóżku Kownycza, oczywiście tego z przeszłości. − Otwórz lodówkę, Grzymółko Kownyczu. Musisz zobaczyć Przyszłość! − powiedział Kownycz do swojego drugiego ja. Był w sumie spokojny o kolejne wydarzenia. Wcześniej zdążył włożyć Przyszłość do lodówki. Umieścił go na spodeczku, opierając małą główkę na plastrze pomidora. Chłód przynajmniej na chwilę powstrzymał krwotok.
Grzymółka Kownycz
57
− Otwórz lodówkę, Grzymółko Kownyczu. Musisz zobaczyć Przyszłość! – powtórzył cierpliwie. Zastanowił się jak to jest, że zawsze świat ratować musi on sam. Co więcej, wydawało się, że tym razem uratował nie tylko świat, ale i koniec świata! Jeśli można uratować koniec świata... wszak chodziło w tym wszystkim o to, żeby tego końca nie było... Więc czy uratowałem świat przed końcem świata?, zastanowił się Kownycz. Odpowiedzi nie znalazł. Za to głowa rozbolała go jeszcze bardziej... Strzelin 2003/2010
58
Tomasz Duszyński
Grzymółka Kownycz
59
Grzymółka i stawonóg Nie żeby Grzymółka tak od razu nic nie pamiętał. Uderzenie co prawda silne było, ale przytomności nie stracił na dłużej niż dziesięć minut. Tego był pewien. Pamiętał trochę jakby przez mgłę, jak jakiś osobnik zadzwonił dzwonkiem od roweru, a potem wjechał w niego z całym impetem. Pamiętał też Kownycz, że kierownica wbiła mu się w żebra, rama od roweru zakleszczyła się na głowie i dłonie weszły między szprychy. Pamiętał Grzymółka to bardzo dobrze. Sęk w tym, że nie pamiętał nic poza tym. Nie pamiętał nawet, jak się nazywał. A wszystko to zaczęło się rankiem, we wtorek, dwudziestego pierwszego czerwca. Słoneczko świeciło wtedy bardzo jasno. Listonosz Eustachy jechał na swoim zdezelowanym rowerze wzdłuż stawu, szumnie zwanego jeziorem, podziwiając piękno przyrody budzącej się wczesnym rankiem do życia. Raźno przyciskał pedały, wsłuchując się w skrzeczenie kaczek łysek, szum listowia i pluskanie wody. Słyszał też skrzypienie swojego roweru, ale nie wydawało mu się, żeby zakłócał nim odgłosy natury. Jak później napisano w „Nowinach Powiatu” właśnie wtedy Eustachy jako pierwszy zobaczył to na własne oczy – podłużny kształt jakby połączonych sklejką kawałków pilśniowych płyt. Dziwny twór zakotwiczył w szuwarach, uno-
60
Tomasz Duszyński
szony lekką falą przy dźwiękach wesołego plusku. Wydawało się, że przechyla się lekko na sterburtę. Eustachy pomyślał, że znów pobliski zakład meblowy wodę zanieczyszcza, ryby wytruwa, pozbywając się odpadów. Zawrzało w nim, bo zapalonym był wędkarzem i kilka razy już zdarzyło się, że karpik czy szczupaczek przy patroszeniu więcej wiór miał w sobie niż ości, a co gorsza, obrzydliwym smakiem żywicy przesiąkał. Listonosz zgramolił się z roweru, zaparkował go na ścieżce, a sam postanowił ściągnąć buty i wyłowić z wody paskudztwo. Zamarł jednak z kijem w dłoni, którego chciał użyć do przyciągnięcia płyty do brzegu. Sklejka gwałtownie poruszyła się, jakby na jego widok. Woda skłębiła się pod pilśniową płytą. W jego stronę wysunęła się ogromna, podłużna macka. Eustachy, nim został porwany i uniesiony wysoko w górę, zdążył zauważyć, że otoczona została ona w niektórych miejscach bezbarwną taśmą, a w innych pozszywana metalowymi spinaczami. Stwór potrząsnął listonoszem, przerzucił nim z lewa na prawo. Eustachy zobaczył w tym momencie świat do góry nogami, kilka razy zahaczył o sitowie, raz znalazł się nawet głęboko pod wodą, niemal na środku jeziora. Macka trzymała go w stalowym uścisku dalej, oplatając się wokół biodra i jak na karuzeli kręciła młynka, zataczając okręgi i owale drącym się wniebogłosy Eustachym. W pewnym momencie listonosz wyleciał wysoko w górę. Stwór potraktował go jak piłkę. Eustachy uznał wtedy, wzbijając się w powietrze, że kraj w którym mieszkał był piękny. Zobaczył ścieżkę, którą jechał co dzień do pracy, sad starego Jabłońskiego, który jabłka woził na stragany
Grzymółka Kownycz
61
i w środy, i piątki sprzedawał po promocyjnej cenie. Zobaczył Eustachy wieżę kościelną na wzgórzu za wioską, zobaczył swoją chałupę, główny plac wioskowy, szkołę, straż pożarną i bociana nawet zobaczył z bliska. I z tego wszystkiego tak mu się w głowie zakręciło, że zemdlał. Ocknął się na twardej ziemi. Otworzył oczy z przekonaniem, że uległ przewidzeniu od udaru słonecznego. Płonne to były jednak nadzieje. Macka zwisała nad jego twarzą, wpatrując się w niego uważnie imitującym oko kapslem po oranżadzie. Kapsel zdawał się filuternie do niego mrugać. Eustachy wydarł się wtedy ze strachu jak nigdy dotąd. Macka najwyraźniej przestraszona salwowała się paniczną ucieczką do wody. Listonosz poderwał się na nogi. Chwycił rower w roztrzęsione dłonie i, nie zważając na ograniczenia prędkości, pognał w stronę wioski. Grzymółka szedł sobie wtedy, najspokojniej w świecie pogryzając jabłko, które znalazł w sadzie starego Jabłońskiego. Rozmyślał właściwie o kilku rzeczach naraz. O tym, co zje na obiad, bo jabłko pobudziło w nim soki trawienne, o tym, co poczyta wieczorem do poduszki. Pomyślał też chwilę o wdówce Kasi, o Eskimosach i pingwinach, i o tym, że nie zdjął z gazu patelni z jajecznicą. Ta ostatnia myśl tak go poraziła, że aż przystanął. Zdążył jeszcze usłyszeć dźwięk rowerowego dzwonka, a potem poczuł uderzenie i stracił przytomność. Długo tak leżał, obudziła go dopiero natrętna mucha. Odgonił ją i usiadł, zachodząc w głowę co się stało. Nie miał pojęcia, gdzie jest, a co ważniejsze, kim jest. Poczuł za to, że jest nieco skrępowany. Dłonie miał unieruchomione, ucho przygniatał pedał roweru, a nogi wykręcone były pod nienaturalnym ką-
62
Tomasz Duszyński
tem. Nic dziwnego, że dłuższą chwilę zajęło Kownyczowi wygramolenie się z tego złomu. Wyprostował się, otrzepał ubranie i dopiero wtedy jego wzrok spoczął na rozciągniętej na ziemi postaci. Ubrana była w mundur ze srebrnymi guzikami. Twarz leżącego wydała się Grzymółce dziwnie znajoma, jednak mimo że wysilał pamięć, przypomnieć sobie nie mógł, skąd może znać owego poszkodowanego. Podświadomość kazała Kownyczowi przeciągnąć mundurowego w bezpieczniejsze miejsce, na pobocze. Chwycił go za kostki u nóg i zaciągnął pod drzewo. W końcu oparł plecami o pień i zaczął cucić. Wysiłki nie przynosiły jednak oczekiwanych rezultatów. Osobnik nie zdradzał oznak powrotu do przytomności. Kownycz z rozpaczą rozejrzał się wkoło. Potrzebował pomocy. Nie wiedział jednak gdzie jest, w którą stronę biec, i co gorsza, po kogo: po konowała, policję czy księdza z ostatnim namaszczeniem. W końcu jakiś blask przykuł jego uwagę. Spojrzał w tamtym kierunku. Ze wzgórka, na którym stał, doskonale było widać taflę jeziora połyskującą w porannym słońcu. Grzymółka był pewien, że co jak co, ale woda na pewno pomoże nieboraka ocucić. Bez chwili namysłu puścił się więc pędem w tamtym kierunku. Biegł jak łania. Sam nie wiedział czemu było mu tak lekko na duszy. Może dlatego, że pierwszy raz od dłuższego czasu nic mu nie ciążyło? Nigdzie się nie spieszył, o żadnych zmartwieniach nie pamiętał, no może tylko o tym, by nabrać wody i ocucić nieznajomego rowerzystę. Grzymółka, szczęśliwy jak nigdy dotąd, niechybnie zapomniałby celu swojego biegu, gdyby nie niespodziewane potknięcie, jeden kozioł następujący po drugim i szorowanie brzuchem po trawie. W ten oto sposób wylą-
Grzymółka Kownycz
63
dował Kownycz nad brzegiem, u celu swojej reanimacyjnej misji. Przyklęknął nad jeziorkiem, podziwiając jego urok, drzewa szumiące po drugiej stronie, mętną wodę zarośniętą glonami. Zaczerpnął w dłonie brunatnego płynu. Domyślił się jednak szybko, nie ukrywajmy, metodą prób i błędów, że przenoszenie jej w ten nowatorski sposób nie da oczekiwanych rezultatów. Podrapał się tedy w głowę z namysłem. Palce natrafiły na gładki materiał czapki kaszkietówki. Gdyby powypadkowy Grzymółka pamiętał coś o Grzymółce sprzed wypadku, wiedziałby, że kaszkietówka była nieodłącznym elementem jego ubioru. Jej praktyczną wartość miał Kownycz docenić właśnie w tej chwili. Postanowił użyć nakrycia głowy do przetransportowania cieczy. Ostrożnie napełnił czapkę wodą i skierował się ścieżką w drogę powrotną. Nie uszedł jednak nawet kilku kroków, gdy poczuł, że coś ciągnie go za nogę. Żeby tylko ciągnie. Grzymółka poczuł ucisk od kostki po łydkę, który wydawał się miażdżyć mu całą prawą stronę ciała. – Ki czort?! – warknął Kownycz, patrząc w dół. Szeroko otworzył oczy ze zdumienia. Coś na kształt anteny telewizyjnej oplotło jego but i nogawkę spodni. To coś wciąż się ruszało, sprawiając wrażenie wielkiej oślizłej macki. Po chwili także lewa noga Grzymółki stała się bezwładna. Oplótł ją dziwny odwłok, jakby zlepek tekturowego pudełka, papieru toaletowego i telewizyjnego programu. – Mutant! – krzyknął Kownycz, czując, że unosi się w górę. – Ratunku! – wołał. Nikt jednak na krzyki nie odpowiadał. Mieszkańcy wioski zebrali się w świetlicy, bo tak im sołtys kazał. Radzić mieli w kil-
64
Tomasz Duszyński
ku sprawach: o nadchodzących żniwach, wysłaniu dzieci na kolonię, przyjaźni między narodami i zaskakująco licznych ostatnimi czasy kradzieżach rzeczy domowych. Najbliżej znajdujący się Grzymółki człowiek, zdolny mu pomóc, leżał nieprzytomny na ścieżce jakieś pięćset metrów dalej. Darł się więc Grzymółka bez wyraźnego skutku, unosząc się w powietrzu tuż nad powierzchnią stawu. Tylko na chwilę zamilkł, gdy w tafli jeziora zobaczył swoje odbicie. Musiał przyznać nieskromnie, że jest wielce przystojny. Jedynie wzburzona fryzura mąciła jego perfekcyjny wygląd, ale był w stanie to zrozumieć, zważywszy na okoliczności i porywisty wiatr ze wschodu. I tak, gdy Kownycz latał nad stawem, tracąc powoli dech w piersiach, stwór najwyraźniej znudzony, wydał z siebie źle wróżące nieartykułowane dźwięki. – Mniam, mniam – usłyszał ku swemu przerażeniu Grzymółka. Macka ścisnęła go mocniej i Kownycz nagle opadł w dół. Zdążył zauważyć, jak pod nim z brunatnej wody wyłania się wielki czarny kontur. Coś jakby wypełniony płynem balon. Balon ten w pewnym momencie przedzieliła szeroka szpara, ukazując nierówny rząd siekaczy przednich. Grzymółka zdążył nawet zanotować, że dolne jedynki były wykonane z puszek po piwie, czwórki z samochodowych kołpaków, a szóstki tak jakoś niewymiarowo z parkingowych słupków. Potem nieborak usłyszał ponownie „mniam, mniam” i zniknął z głośnym mlaśnięciem w czeluściach potwora. Kownyczowi wydało się, że spada w otchłań bez dna. W końcu wbił się z ogromną siłą w podłoże. Z początku, zresztą słusznie, to na czym leżał wydało mu się mało stabilne. Przewrócił się na plecy, próbując zaczerpnąć powietrza w płuca. Zapach
Grzymółka Kownycz
65
zgnilizny był nie do zniesienia. Coś jakby mieszanina rozmokłych ziemniaczanych obierków, spleśniałego sera i zdechłej ryby. Kownycz spróbował usiąść. Wzrok szybko przyzwyczaił się do ciemności. Otaczał go istny rozgardiasz. Siedział na stercie rupieci, które na całe szczęście złagodziły upadek. W siedzenie wbiła mu się wielce urodziwa zabawka – czerwony samochodzik strażacki. Sterty książek, starych komód, szafek z porcelanowymi lalkami, piłki i piłeczki, kilka powiązanych zmyślnie skakanek, pęki kluczy i tego co można sobie tylko wyobrazić, walały się gdzie popadnie. Grzymółka patrzył na te dziwy jak zaczarowany, podniósł się, zeskoczył z kopca i uważnie zaczął się rozglądać. Usłyszał najpierw świst, a potem odruchowo uchylił się przed pędzącym w jego stronę przedmiotem. Toster zatoczył szeroki łuk i z głuchym brzękiem odbił się od podłoża. Kownycz szeroko otworzył oczy. Zamachy na jego życie były ostatnimi czasy zbyt częste. Jednak ciekawość o wiele silniejsza od strachu pchnęła go w stronę, skąd wydało mu się, nadleciał przedmiot. Po długiej chwili przedzierania się przez istną dżunglę rupieci Grzymółka dobrnął do ściany. Namacał w niej wąski otwór, z którego niewątpliwie, jak pod ciśnieniem, wyleciał toster. I wtedy, zupełnie bez ostrzeżenia, Grzymółka usłyszał cmoknięcie, dziwne uczucie w dłoni badającej otwór, a potem poczuł ogromną siłę, która wessała go do wnętrza. Krzyk Grzymółki był tak głośny jak tylko najbardziej strachliwy bohater wydać z siebie potrafi. Gdyby teraz w pobliżu znajdowało się lustro, szyba ewentualnie, niechybnie pękłyby w drobny mak przez siłę decybeli, natężenia i częstotliwości dźwięku Grzy-
66
Tomasz Duszyński
mółkowych strun głosowych. Niczego szklanego jednak nie było w wąskiej aorcie, którą Kownycz leciał, a przyznać trzeba było, że leciał długo, to w górę, to w dół. W końcu przy samym końcu tunelu rozbłysło jasne światło i podróżnik przebił się przez otwór, wpadając na solidny stół, który mu stanął na drodze. Co to za chałupa była, w której się znalazł, nie miał Grzymółka bladego pojęcia. Nie obchodziło go to zresztą za bardzo, cieszył się, że już w organach brzusznych potwora nie siedzi. Jak się jednak okazało, radość jego była przedwczesna... Tymczasem zebranie w wiejskiej świetlicy traciło na impecie. Co prawda pan Anatol i Jura Pawlakowie sporem o miedzę z Kargulowiczami absorbowali jeszcze zgromadzonych, ale sołtys ujął sprawy w swe ręce, zmieniając błyskawicznie punkt obrad. Przeszedł do tego, co wydało się ostatnimi czasy najważniejsze – do tajemniczych zniknięć przedmiotów z chałup mieszkańców, które po imieniu nazywać trzeba było bezczelnymi kradzieżami. Stuknął sołtys dwa razy w mównicę, przy której stał, i chrząknął do zestawu nagłaśniającego. Nie zdążył jednak powiedzieć zbyt wiele, gdyż zajęty był uniknięciem zderzenia z taboretem, który wymierzoną celnie trajektorią pomknął w jego stronę. Nie był to zamach na życie władzy państwowej, nie! W tej bowiem chwili stoły i ławy, na których grzecznie usadowieni byli zgromadzeni, jak na zawołanie zmieniły miejsce swojego postoju i powędrowały w górę, przemieszczając się żywo i w imponującym tempie pokonując siłę grawitacji. Spór o miedzę z merytorycznej argumentacji przerodził się w bardziej skuteczną, praktykowaną z namaszczeniem argumentację z użyciem materii nieożywionej. A że wioska tak jak
Grzymółka Kownycz
67
to bywało, częściowo za Pawlakami, a częściowo za Kargulowiczami obstawała, tedy też siły mniej więcej równo się rozłożyły, przeradzając się w bitwę pozycyjną. Jedynie grupka holenderskich nowoosadników siedziała w kącie z szeroko otwartymi buziami, obserwując rodzimy folklor. Nic im to jednak nie pomogło. Sołtys dał znak swojemu asystentowi, by ten podbiegł do ściany i uruchomił syrenę alarmową. Asystent zrobił tak, jak mu kazano i w czasie krótkim, sekundami mierzonym, drzwi i okna świetlicy zostały otwarte od zewnątrz, sikawki strażackie wycelowano i na komendę sołtysa odpalono, odkręcając zawory wodne. Właśnie tak skutecznie studzono na wsi zapały i gorące głowy. Cieknąc, chlupocząc i kichając, a może nawet psiocząc pod nosem, całe towarzystwo wyskoczyło jak oparzone ze świetlicy, chcąc uratować choć część garderoby i nadwątlonego honoru. Na szczęście, mimo że wieczór się zbliżał, słońce wciąż raźno świeciło. Woda tedy dosyć szybko parować z przyodziewku zaczęła, a głupoty z gorących głów. Sołtys stanął, podpierając się pod boki, potem ucapił megafon w dłoń i besztając wioskowych raptusów, informował, że zebranie przełożone zostało na inne terminy, a teraz karnie w rządku wszyscy udać mają się nad jezioro. – Panienki wrzucać do stawu będą przygotowane wcześniej wianuszki! – mówił. – Tańczyć będziemy pierwej, a potem grillować zakupione z funduszu wioskowego kiełbaski! Noc Świętojańska uczczona ma być godnie! Toć dzisiaj najkrótsza noc w roku! – Hurra! – dało się usłyszeć w tłumie i pochód bezzwłocznie ruszył we wskazane miejsce.
68
Tomasz Duszyński
Sołtys odetchnął z ulgą, wiedział, że obowiązki pełni wyśmienicie. Przyjął od asystenta buteleczkę z niegazowaną wodą. Chciało mu się pić i z gorąca, i z wysiłku oratorskiego, wysuszającego do cna zmęczone gardło. Przechylił butelkę, przełykając łapczywie ciecz. W końcu otarł brodę, butelkę cisnął w krzaki, a plastikową zakrętkę wrzucił do rzeczki Krynki, wijącej się przez wieś i wpadającej do stawu, szumnie nazywanego jeziorem. Po chwili podążył za tłumem. Grzymółka, który w tym samym czasie uznał, że jest wolnym człowiekiem, zdążył się już zorientować, że z tą wolnością to nie do końca tak było, jak się wydawało. Zielone oślizłe macki wczepiły się, jeszcze w czasie lotu, w jego plecy, nie puszczając go ani ociupinę. Wiły się już po całym mieszkaniu, dotykając przedmiotów, oplatając wazony, doniczki, a nawet zegar z kukułką wiszący nad drzwiami. Grzymółka miał wrażenie, że tak jakby się zastanawiają, co wybrać i ze sobą porwać. Miał rację. Macka na dłużej zatrzymała się przy obrazie w salonie, kontemplując go namiętnie to z bliska, to z daleka. W końcu obraz został oderwany od ściany i ciśnięty z ogromną siłą w otwór, z którego sam Kownycz przed momentem przybył. Wtedy dopiero Grzymółka poczuł swąd spalenizny od strony kuchenki. Wlepił wzrok w rozgrzaną do czerwoności patelnię postawioną na gazie. Właśnie zajęła się płomieniem. Coś Kownycza tknęło, coś mu przez głowę przeszło, jakby wspomnienie nieco zatarte. I nim macki na powrót Grzymółkę wciągnęły do tunelu, zdążył ucapić patelnię, która niechybnie spaliłaby całą chałupę. Droga powrotna do brzucha stawowego stwora wyglądała niemal identycznie jak wcześniej, tylko że jakby puszczono film
Grzymółka Kownycz
69
od tyłu. Pół pacierza później grzmotnął Grzymółka plecami na tę samą stertę rupieci, z której tak bardzo starał się uwolnić. W samą porę. Patelnia z gumową rączką parzyć zaczęła mu dłonie. Odrzucił ją jak najdalej od siebie. Wylądowała na starej komodzie, przy stercie „Sztandaru Młodych”, widać wykradzionej z przyświetlicowej biblioteki. Nie trzeba było długo czekać, by płomień buchnął z całej siły, wzbijając kłęby czarnego dymu. Kownycz przeraził się nieco, bo uznał, że nie tylko z dymem puści bestię, ale sam niechybnie w jej brzuchu spłonie. Wkrótce podłoże, na którym stał, zadrżało raz, potem drugi. Coś jakby skurcz przeszedł ściany potworowego żołądka. Na sam koniec głuche rzężenie doszło do uszu Grzymółki, piekielny przytłumiony ryk i Kownycz nabrał pewności, że monstrum wypłynęło na powierzchnię. Gapie zgromadzeni nad brzegiem stawu nie mogli uwierzyć własnym oczom. Gdy pierwsze wianki puszczone zostały na wodę, na środek jeziora, spod jego powierzchni, wydobyły się wielkie bąble powietrza. Zabulgotało straszliwie. Dźwięk ten u niektórych wzbudził grozę, u innych zaciekawienie. Potem spod wody wydobył się czarny dym, ogień i przytłumiony odgłos, z każdym ułamkiem sekundy rosnący na sile. – Gejzer mieć będziemy, uzdrowisko zrobimy! – słychać było w tłumie szeptem wypowiadane opinie świeżo upieczonych wioskowych kapitalistów. Wrzawa nie trwała jednak długo. Spod wody wyskoczyło coś tak obrzydliwego, trudnego do określenia, pokrytego mazią, szlamem, wodorostami i wszelkiego rodzaju śmieciem, że połowa zgromadzonych zemdlała (w większości płci męskiej, mniej odpornej psychicznie), a druga stanęła jak wryta, nie mając odwagi się ruszyć. Potwór zary-
70
Tomasz Duszyński
czał, puszczając z pyska dym i iskry, próbował nawet napić się wody, ale nic mu to nie pomagało. Dziesiątki odnóg i macek wirowały wokoło, przecinając w konwulsjach powietrze. W końcu widowisko raptownie się urwało. Potwór nadął się do granic możliwości, przybrał barwę rozpalonej czerwieni i z głośnym hukiem pękł. Z nieba posypały się wtedy niezliczonej ilości przedmioty. Drwal Janek Brzoza oberwał telewizorem w głowę. Rozpoznał go potem jako swój prywatny zagubiony kilka tygodni wcześniej. Zosia Cebula złapała w locie sokowirówkę swojej sąsiadki. Niejeden dostrzegł lądujące na brzegu zagubione wcześniej wyposażenie domowe. A zupełnie na końcu wszyscy zobaczyli osmolonego osobnika spadającego z nieba, odbijającego się jak piłka kilka razy od powierzchni wody i lądującego w trzcinach u nóg sołtysa. – Kej to jakiś Belzebub! – pierwsza głos odzyskała stara Jaworska, co uroki odczyniała i z jasnowidztwa w powiecie słynęła. – Wychodźże! – sołtys przybrał ton nieznoszący sprzeciwu, musiał pokazać, że wie, jak postępować w sytuacjach kryzysowych. – On ci kto? Nasz? – zapytał ktoś z tłumu. – Jak nie nasz, to na widły go! – warknął jego sąsiad. – Bracia, jo nasz! – wydusił dopiero wtedy z siebie przerażony Grzymółka. – Jonasz?! – ryknęli współziomkowie. – Nie, nie, jakoś tak inaczej! – To on zabił potwora! Był w jego brzuchu! – krzyknęło jakieś dziecko. – Jo-nasz, Jo-nasz – skandował już cały tłum.
Grzymółka Kownycz
71
– Nie, ja się nazywam... – i tu sobie wioskowy bohater przypomniał. Nie zdążył jednak wyjaśnić sytuacji. Został podrzucony do góry raz, a potem drugi i wśród skandującego tłumu wyniesiony w stronę świetlicy. Grzymółka nie miał już siły zaprzeczać. Legendy żyły swoim własnym życiem i ich główni bohaterowie zgoła najrzadziej mieli wpływ na ich scenariusz. W tym samym czasie zakrętka plastikowej butelki, którą był sołtys wyrzucił, wypłynęła na środek jeziora. Nabrała wody, obracając się z leniwym prądem wokół swej osi. Zaczepiła o stary rondel, który Malinowska wyrzuciła do stawu zeszłej zimy, przyklejając się do niego szczelnie. Rondel zatonął, nakrywając leżącego na dnie gumiaka. Po chwili od wraku traktora nadpłynęła opona, by dołączyć do malowniczego towarzystwa. Teraz wystarczyło kilka kropel zielonkawej cieczy, którą fabryka wypuszczała do rzeczki, by śmieciowy zlepek uzyskał swą własną świadomość. Tak też się stało. Stwór zapuścił korzenie, przylepiając się do każdej wioskowej chałupy i rósł w siłę wystarczająco szybko, by ukraść co mu pod mackę podeszło i jeszcze nie raz tego lata połknąć wioskowego pechowca. Strzelin, 21 czerwca 2002
72
Tomasz Duszyński
Grzymółka Kownycz
73
Grzymółka i mag − Hop – powiedział Grzymółka Kownycz i skoczył w nad, a może podwymiar. Tego dokładnie nie wiedział, bo i skąd? Robił tak, gdy tylko coś go przerażało, czyli bardzo często. Jednak tym razem Grzymółka nie miał innego wyboru, Ćwierćczarownik szykował się właśnie, by zamienić go w żabę. Gdyby Kownycz był księciem, no, w ostateczności królewną, to może i by się nie opierał, ale był jedynie Kownyczem Grzymółką i nie miał czasu latać po szuwarach, gdy zupa stygła na stole. Siedział więc Kownycz w nad, a może podwymiarze, wciąż w swojej nad, a może podwymiarowej chałupie i starał się dokończyć swoją nad, a może podwymiarową zupę. Nie miał jednak widać biedaczyna szczęścia, bo coś nagle błysnęło koło stołu, charknęło i z sykiem pojawił się przy Grzymółce ten sam natrętny Ćwierćczarownik. Kownycz nerwowo przetarł oczy ze zdumienia. Nikt dotąd nie odnalazł go w innym wymiarze! Siedział więc tylko z otwartą gębą, gdy Ćwierćczarownik machał rękami, kreślił tajemnicze znaki w powietrzu i sypał jeszcze bardziej tajemnicze proszki w jego stronę. Nieproszony przybysz otwierał przy tym usta jak wyjęta z wody ryba, lecz żadnych dźwięków nie wydawał, bo i nie mógł, o czym chyba nie
74
Tomasz Duszyński
wiedział, tylko robił się jedynie coraz bardziej buraczkowy na twarzy, a żyły na szyi nabrzmiewały mu niemiłosiernie. Kownycz wyrwał się wreszcie z umysłowego otępienia. Ćwierćczarownik zaskoczył go co prawda nagłym pojawieniem się w „Grzymółkowym” wymiarze, lecz okazał się jednocześnie słabym przeciwnikiem, bo nie wiedział, że głos w podróży z wymiaru w wymiar ma opóźnienie kilkugodzinne. Ćwierćczarownik nie mógł więc rzucić uroku, a Kownycz poczuł się na tyle bezpieczny, że zajął się swą zupą, nie zwracając już najmniejszej uwagi na machającego coraz wolniej rękoma przybysza. Po dłuższej chwili Kownycz wstał wreszcie od stołu, minął wyczyniającego wciąż niesamowite akrobacje Ćwierćczrownika i wolno podszedł do kredensu. Wyjął z niego Nalewkę Babuni i wrócił na miejsce. Przez cały ten czas Ćwierćczarownik nie spuszczał go z oczu, teraz jednak zrobił wyjątek i jego wzrok zahaczać zaczął to o Kownycza, to o nalewkę. W końcu tylko na nalewce spoczął, a jego właściciel przestał nawet wymachiwać rękoma. Podszedł do stołu, odsunął krzesło i usiadł na nim ciężko. Kownycz i Ćwierćczarownik w milczeniu sączyć zaczęli słodkawy płyn. Nalewka wkrótce rozwiązała ręce i nogi dwóm przeciwnikom. Dogadali się nawet nieźle. Od wyzwisk przedstawianych w najrozmaitszy sposób przeszli do własnych życiorysów i wkrótce, objęci w przyjacielskim uścisku nadwerężonymi ramionami, leżeli na klepisku chałupy, patrząc w kołyszący się miarowo strop. Poszedł w zapomnienie zatarg, kiedy to Kownycz złamał ćwierćczarodziejską różdżkę na ćwierćgłowie Ćwierćczarownika. Poszkodowany zmuszony był od tamtej pory zamiast jedynie pomyśleć o życzeniu i kiwnąć różdżką, ro-
Grzymółka Kownycz
75
bić dziesiątki innych kłopotliwych rzeczy, by osiągnąć podobny, lecz w porównaniu z oryginałem mizerny efekt. Grzymółka Kownycz, godząc się ze swym niedawnym wrogiem, obiecał, że w dowód przyjaźni znajdzie mu jeszcze lepszą różdżkę i to nawet ze skrzydełkami. Na tym na razie stanęło. Rankiem Grzymółka obudził się z potężnym bólem głowy. Wolałby zapewne nie pamiętać obietnic składanych Ćwierćczarownikowi poprzedniego wieczora, lecz pamięć, o dziwo, miał zbyt dobrą. Co gorsza, Kownycz serio traktował składane i otrzymywane obietnice, więc nie pozostało mu nic innego, jak udać się na poszukiwania przeklętej różdżki dla przeklętego Ćwierćczarownika. Różdżki rosły w lesie różdżkowym, na szczęście tylko dwie przecznice od chałupy Kownycza. Grzymółka pobiegł tam co sił w nogach i zatrzymał się dopiero przed siatką z napisem „Wysokie napięcie”. Zastanowił się przez chwilę. Ogrodzenie było spore, otaczało las różdżkowy z góry i po bokach, a co gorsza, jego fundamenty tkwiły głęboko w ziemi. Grzymółka musiał uchwycić się jakiegoś prostego sposobu, by znaleźć się po drugiej stronie. Wkrótce też wpadł na odpowiednią myśl. Postanowił wykorzystać swą umiejętność przechodzenia międzywymiarowego i wykonać ją tak, by skok z nad do podwymiaru (lub odwrotnie) miał miejsce w tej samej chwili, w której Kownycz będzie tuż, tuż przy ogrodzeniu. Tylko w ten sposób można było znaleźć się po drugiej stronie w różdżkowym lesie. Jednak potrzebna jednocześnie do tego była duża precyzja i jeszcze większy rozbieg. Rozbieg się znalazł, i owszem, ale z precyzją było gorzej. Za pierwszym razem Kownycz zapomniał krzyknąć „hop”, a za
76
Tomasz Duszyński
drugim zrobił to stanowczo za późno. Mówią jednak, że do trzech razy sztuka, za czwartym się udaje i Kownycz z głośnym trzaskiem wylądował wreszcie po drugiej stronie ogrodzenia. – Grzymółko Kownyczu! – przenikliwy głos Czarownika Do Kwadratu zaskoczył Kownycza, gdy ten schylał się nad najdorodniejszą różdżką w lesie. – Grzymółko Kownyczu, nie ruszajcie tego, jeśli wam życie miłe! Grzymółka na te słowa podrapał się tylko w głowę i niechętnie wyprostował. – W tym rzecz, że niemiłe – pomyślał i szybkim ruchem schylił się ponownie, by zerwać różdżkę, przygotowując się jednocześnie do „hopnięcia” w inny wymiar. Niestety nie zdążył, Czarownik Do Kwadratu okazał się szybszy. Gruchnęło ino, błysnęło, a Grzymółka Kownycz przeleciał nad kępą różdżek, machając żwawo rękoma i zatrzymując się dopiero na magicznym drzewku. – Oj, nieładnie, Kownyczu, nieładnie – czarownik pokiwał z dezaprobatą głową i zwinnym ruchem schował swą różdżkę do kabury. – Myślałem, żeście mądrzejsi, lecz widać myśleć, nie znaczy wiedzieć! Grzymółka tymczasem starał się dojść do siebie i jak najprędzej wziąć nogi za pas. Starzec szybko jednak znalazł się przy nim i ciężka ręka spoczęła na Grzymółkowym barku. Kownycz uderzył zębami o krawężnik, gdy opuszczał przy pomocy kilku Przepierwiastkowanych Czarowników teren lasu. Dobrze dla niego, że gorzej nie skończyła się ta historia, bowiem próba zwędzenia różdżki Czarownikowi Do Kwadratu okazać się mogła wielce niebezpieczna. Siedział więc teraz na krawężniku, nie wiedząc, co właściwie z sobą począć. W końcu
Grzymółka Kownycz
77
doszedł do wniosku, że nie ma innego wyjścia, jak tylko chwycić się innego, o wiele trudniejszego i niebezpiecznego zarazem sposobu, o którym dotąd wolał nawet nie myśleć. Grzymółka Kownycz postanowił zrobić różdżkę sam! Grzmoty i wybuch dobiegające z chałupy Kownycza przerażały sąsiadów co niemiara. Nikt nie miał jednak tyle odwagi, by tam zajrzeć, a wzywana milicja jakoś nigdy nie mogła trafić do tej dzielnicy. Kownycz zaś, w przeciwieństwie do sąsiadów, dobrze się bawił. Znalazł szybko odpowiedni kawał gałęzi, czyli pierwszy lepszy, a następnie poddał go obróbce. Przy pełni księżyca w swej starej chałupie rozpalił w kominku ogień, a na stole poustawiał z trudem wyszukane magiczne akcesoria. Wymieszał dokładnie składniki według przepisu ze starej księgi dziada Kownycza i czekał. Buchnęło z pieca, bulgotnęło z garnka i wkrótce znad mikstury uniósł się kolorowy dymny grzybek. Zachwycony Kownycz chwycił kawał przygotowanej gałęzi i wrzucił ją do roztworu, wypowiadając przy tym od tyłu długie, kilkudziesięcioliterowe arcysłowo. Zdążył to zrobić w samą porę, bo gałąź, która miała stać się różdżką, prawie zupełnie się rozpuściła. Po chwili Grzymółka ściskał w dłoni różdżkę niczym drogocenny skarb. Do pełnego szczęścia brakowało mu jedynie sprawdzić, czy działa. Ćwierćczarownik miał pojawić się około południa, Kownyczowi pozostała więc jeszcze chwilka czasu. Do tej pory mógł liczyć tylko na kartki żywnościowe z przydziału, co zupełnie nie pokrywało jego rzeczywistych zapotrzebowań. Do głowy przychodzić mu jednak zaczęły nieskończenie liczne pomysły. Nie wiedział, który z nich wykorzystać, a wskazówka nieubłaganie doganiała drugą. Któż zresztą na
78
Tomasz Duszyński
miejscu Grzymółki wiedziałby, co najpierw wyczarować: samochód, lodówkę, pralkę a może... jeszcze co innego!? Wreszcie Kownycz powziął męską decyzję, postanowił, że wyczaruje wszystko naraz. Życzeniu nadał kształt odwiecznych swych pragnień, lecz że miał mało czasu, nie zdążył ich zbytnio dopracować. Machnął Kownycz różdżką i w tej samej chwili przestrzeń w chałupie raptownie wybrzuszyło. Ściany i strop wygięły się i rozszerzyły, pięterka nowe doskoczyły, a w okno dźwiękoszczelne stukać zaczęły pąki kwiatów z wymarzonego wielkiego ogrodu. Puszysty dywan uniósł Grzymółkę nieco ku górze, skąd mógł on podziwiać wspaniałe umeblowanie i puszystą nieco kobietę, która teraz biegła do niego w podskokach z rozpostartymi ramionami. Kownycz znikł w tej samej chwili w potężnym uścisku, nie wiedząc, co się właściwie stało. Z ledwością uwolnił się od namiętnych pocałunków i z przerażeniem spojrzał w jej niegdyś zapewne piękne oczy, skryte teraz pod grubą szopą włosów i lokówek. – Kim jesteś, na Grzymódina, jakież to złe moce przysłały cię tutaj?! – nie mógł ukryć przerażenia. – Mów, co robisz w moim pięknym domu, potworo? Istotka, zmieszana i najwyraźniej urażona, fuknęła coś cicho pod nosem i odpowiedziała: – Jak to kto, zajączku? – uśmiechem starała się ukryć zakłopotanie. – To ja, twoja Miniusia! – Miniusia?! – Grzymółce ugrzązł głos w gardle. – Nie, to niemożliwe, ty nie możesz nią być, ty... co z nią zrobiłaś! Kownycz nerwowo przełykał ślinę. Minia Tymulska była pierwszą i jak dotąd jedyną miłością młodego niegdyś Grzymółki. To o niej marzył nocami, nawet gdy pewnego deszczo-
Grzymółka Kownycz
79
wego dnia wyjechała bez pożegnania nie wiadomo dokąd, a co gorsza, nie wiadomo z kim! W Miniusi kochała się niegdyś cała wieś, ba – całe województwo! Czy to mogła być ta sama kobieta?! Grzymółka przetarł oczy ze zdumienia. Bez wątpienia była to Minia Tymulska, pewne rysy jej twarzy pozostały niezmienione. Kownycz miał już zamiar zapaść się pod ziemię, uniósł nawet różdżkę, by sobie w tym pomóc, lecz w tej samej chwili drzwi mieszkania rozleciały się z ciężkim łoskotem i do pokoju wkroczyli funkcjonariusze Urzędu Ochrony Magii. Kownycz stanął przed sądem tydzień później. Odebrano mu prawie wszystko co wyczarował. Prawie, bo wyrokiem sądu Minia Tymulska pozostać miał przy boku Grzymółki do końca dni jego, jako esencja skrytych marzeń i pragnień zwyczajnego człowieka, którą sąd chciał, mimo protestów samego zainteresowanego, uszanować. Strzelin 1997
80
Tomasz Duszyński
Grzymółka Kownycz
81
Grzymółka i zając Nie będzie to opowieść o Grzymółce, który miałby być szybszy od zwierzaczka z długimi uszami, kojarzonego z kicaniem i świętami Wielkiej Nocy. Nie, nie – uszy Kownycza, mimo że odstające nieco, pociągłe nie były. Kicanie zaś przychodziło mu z trudem i zdobywał się na nie tylko wtedy, gdy żona wyraźnie tego sobie życzyła. Co więcej, do Wielkiej Nocy jeszcze wiele miesięcy było i nic wspólnego mieć nie mogły te święta z historią, z której relację zdać teraz muszę. Dziwna to opowieść, ale za sen czy przewidzenie brana być nie może, nawet jeśli tak we wsi i powiecie gadają. A zaczęło się to wszystko za sprawą pluszowych bamboszy, które Minia Tymulska-Kownycz sprawiła sobie sama w dniu urodzin. Bambosze zrobione były na kształt długouchych zajączków, z otworami w brzuszkach na kobiece stópki numer 10. Zawsze gdy Minia Tymulska wkładała je na nogi, Grzymółka miał wrażenie, że zajączki z bólu wybałuszają perłowe oczka, a ich mordki otwierają się z wielką siłą, z panicznym okrzykiem cierpienia, gdy pięć palców Miniusi wchodzi im aż po pluszowe gardło. Grzymółka nie mógł na to patrzeć. Przekonany był wręcz, że bamboszowe zajączki machają do niego uszami i piszczą z wyrzutem, gdy Tymulska-Kownycz przechodzi z kuchni do poko-
82
Tomasz Duszyński
ju, wbijając twarde pięty w ich miękkie futerka. Nic wtedy jednak Grzymółka nie robił, omijał wzrokiem ich lśniące oczka, gdy leżały pod ścianą w mrocznym przedpokoju, kuląc uszy z przejmującego zimna i strachu. To był jego błąd. Tej pamiętnej nocy położył się Kownycz zaraz po kolacji. Zjadł trochę pasztetu, popił go wodą i legł po ciężkim dniu na poduszce. Opatulił się szczelnie, zabierając dla siebie jak najwięcej mógł kołdry. Wiedział, że gdy żona wyjdzie z łazienki, przykrycie dziwnym trafem skurczy się w okamgnieniu i biedny Grzymółka obudzi się na samym prześcieradle. Tak też się stało. Miniusia zgasiła światło, położyła się i, szepcząc słodko „dobranoc, mój zajączku!”, zabrała kołdrę, całą jaka była, a męża zepchnęła na brzeg łóżka. Kownycz, gdy usłyszał „zajączku”, wiedział, że już nie zaśnie, a wyrzuty sumienia gryźć go będą. Próbował liczyć barany, ale jak nic w skoku przemieniały mu się w długouche zwierzaki. Kiedy Kownycz był gdzieś przy czterysta siedemdziesiątym ósmym zajączku, pojawiło się dziwne uczucie, jakby mrowienie pod czaszką. Próbował otworzyć oczy, ale nie był w stanie. Wydało mu się, że sen przyszedł i teraz śni, niby to na jawie. I wtedy, jakby tego było mało, błysnęło, chrupnęło i Grzymółka usłyszał głos. – Połączenie nawiązane, powtarzam, nawiązane! – No, wreszcie! – odpowiedział drugi głos. – Już można mówić? – Tak, już nas słyszy! – Już nas słyszy? To znaczy teraz, już... mam mówić? – Tak, proszę mówić. – Dobrze!
Grzymółka Kownycz
83
W tym samym momencie do fonii dołączył obraz, najpierw niezbyt ostry, potem wyraźniejszy. – Zaraz nas zobaczy! – w głosie słychać było podniecenie. I Grzymółka Kownycz rzeczywiście zobaczył. Wielki stwór łypnął w jego stronę wielkimi, różowymi oczyma. Źrenice zwężały mu się w hipnotyczną spiralę, wirującą szybciej i szybciej. – Wyjdź, Grzymółko, na pole. Przywitaj nas godnie. Wylądowaliśmy na lewo od miedzy Janka Cebuli! – Na prawo! – szepnął jakiś głos – Na prawo wylądowaliśmy! – dodał szybko stwór. – A zresztą idźżesz w stronę światła, byle szybko. – Koniec transmisji! – pisnął ktoś za plecami stwora i obraz zniknął. – Nie, jeszcze nie! – głos doszedł do Grzymółki teraz jakby z większej odległości. Obraz znów się pojawił. Oczy stwora nie były już różowe. Raczej czerwone ze złości. – Pamiętaj, Grzymółko Kownyczu, byś przywitał nas godnie, bo przybywamy w pokoju. Ty rasę swą reprezentować będziesz, więc wstań, wstań i idź, Grzymółko! I Kownycz wstał. Włożył bambosze, które pod łóżkiem były, i poszedł. Zajrzał po drodze do kuchni, bo mu w głowie kołatać zaczęło, że godnie przywitać rasę kosmiczną należy. Wziął chleb z niedzieli, trochę soli i zawiniątko w sreberku z dna lodówki. Przepasał się przed wyjściem, spinając koszulę, mocniej naciągnął na oczy szlafmycę i ruszył. Miniusia, rozbudzona, obserwowała wszystko spod kołdry szeroko otwartymi oczyma. Włosy z lokówkami stanęły jej
84
Tomasz Duszyński
dęba tak, że przypominały poskręcane antenki telewizyjne. Mąż jej nie ruszał ni nogami, ni rękami, tylko sunął płynnie w tę i we w tę, z pokoju do kuchni i sieni, zupełnie jakby był na kółkach i ktoś go na sznurku ciągnął. Drzwi przed nim też same się otwierały i zamykały. Miniusia słyszała dużo o lunatykowaniu. We wsi było to częste, ale nie sądziła, że ta straszna choroba jej chłopa trafi i to w środku nocy! Przypomniała sobie potem opowieść starej Jabłońskiej o tym, jak to mąż jej wylunatykował z domu i dziwnym trafem w łóżku sąsiadki wylądował. Tego już Miniusi za dużo było. Wyskoczyła z łóżka, chwyciła w locie wałek z kuchni i puściła się w te pędy za Kownyczem, który dotarł tymczasem na skraj lasu, niebezpiecznie blisko chałupy sekretarki pobliskiego PGR-u. Miniusi krew zawrzała w żyłach. Ruszyła więc Tymulska boso przed siebie, z mocnym postanowieniem błyskawicznego wyleczenia męża ze wszystkich chorób, jakie znała ludzkość. Kownycz zaś w tym czasie, tak jak mu mówiono, za miedzą Cebuli zobaczył jasne światło. Ruszył pewnie przed siebie, nie mogąc się doczekać tego, co miało się wydarzyć. Zeskoczył ze ścieżki po chwili i ruszył na skróty przez pole. Wtedy światło przygasło i Kownycz ujrzał kontury wielkiego, metalowego kubła na śmieci. Taka myśl mu przyszła wtedy do głowy. Zbliżył się szybko, potykając kilka razy na świeżo zaoranym polu. Wreszcie stanął jak wryty przed kosmicznym pojazdem. Coś metalicznie zgrzytnęło i z gładkiej ścianki wysunęły się schody. Po chwili pojawiły się na nich dwie postaci, wielkie co nie miara, tak na jedną i trzy ćwierci długości samego Grzymółki. Były w różowych włochatych skafandrach, z bańkami na
Grzymółka Kownycz
85
głowach, o których czytał Kownycz w gazetach i wiedział, że astronautom do oddychania służyły. – Wyrchitafaj, Gtrzjkymikuółko Kotysfwnydjiczu! – usłyszał Grzymółka niewyraźnie, gdy kosmici zatrzymali się przed nim. Nie wiedział, o co go pytają, więc wolał się nie odzywać. Uśmiechał się głupkowato, wyciągając przed siebie dary dla przybyszów. Ci wtedy ściągnęli szklane bańki z głowy i Grzymółka, nie wierząc własnym oczom, zobaczył, jak, uwięzione dotąd pod okryciem, wyskakują w górę wielkie, futrzaste uszy. – Witaj, Grzymółko Kownyczu! – powtórzył ten po prawej. – Dary przyniosłeś, a to pokaz twojej dobrej woli! Odebrał od Grzymółki chleb, sól i srebrne zawiniątko i przekazał je swojemu towarzyszowi. – Eeee... gdybym wiedział, to bym co innego przyniósł – powiedział Grzymółka, myśląc o marchewce, czego jednak nie zdradził, wpatrzony z podziwem w futro przybyszów. – Dobre! – wysapał zając. Pozbył się już sreberka i zdążył zjeść połowę jego zawartości – proszę spróbować, kapitanie! – No, najlepsze co w życiu jadłem! – potwierdził kapitan. I wtedy, pozostająca do tej pory w ukryciu, Miniusia Tymulska nie wytrzymała. Wyskoczyła nie wiadomo skąd. Wymachując wałkiem, z potężnym wrzaskiem stanęła nagle pomiędzy Kownyczem a przybyszami z kosmosu. – Co to ma znaczyć?! Co się tu wyrabia?! Nie będziesz mi dla jakichś nieogolonych obdartusów żarcia z lodówki wynosić! O, i to w dodatku pasztet zajęczy na jutrzejszy obiad! Kownycz zbladł. Zając po lewej zwrócił wszystko, co miał w żołądku. Ten po prawej zemdlałby zapewne, gdyby nie krew, która wraz ze złością napłynęła mu do głowy.
86
Tomasz Duszyński
Grzymółka popatrzył w różowe oczy kapitana zająca. Ze strachu cofnął się cztery kroki. Jego bambosze zaczęły wydawać piszczące odgłosy. Kownycz aż sam się zdziwił i spojrzał w dół na swoje stopy. Zobaczył cztery złośliwie wpatrzone w niego perełkowe oczy osadzone na pluszowych łebkach. Przez pomyłkę widać zabrał spod łóżka bambosze żony. Zające po lewej i po prawej zobaczyły to w tej samej chwili. Jeden przez drugiego zawyły z przerażenia, machając uszami we wszystkie strony. – Barbarzyńcy! – krzyczały na przemian. – Kanibale! Grzymółka Kownycz uśmiechnął się niewinnie, lecz to tylko pogorszyło sprawę. Zając po prawej chwycił Miniusię Tymulską-Kownycz w pół i obaj kosmici, z przyciężkim ładunkiem, zniknęli w iście ekspresowym tempie we wnętrzu swego statku. Blaszany kubeł w tej samej chwili wystartował i zniknął gdzieś wysoko na prawo od Księżyca. Kownycz odetchnął z ulgą. Naraz pozbył się kilku kłopotów. Odwrócił się na pięcie i wolno ruszył w stronę chałupy, ucieszony, że tym razem całą kołdrę będzie miał tylko dla siebie. Droga powrotna zabrała mu równo dwadzieścia minut. Gdy doszedł do drzwi chałupy, usłyszał głosy dobiegające od strony kuchni, szczęk talerzy, kubków, butelek i odgłosy rozmów. Zajrzał przez okno. W pomieszczeniu, jeden obok drugiego, stały dwumetrowe zające. Każdy z nich zajadał marchewkę, wpatrując się z napięciem w piekarnik. Kownycz miał niemiłe przeczucie, że dochodząca potrawa ma coś wspólnego z jego żoną Miniusią. Zdobył się więc na heroizm. Złapał z sieni widły, wskoczył do kuchni i wydarł się: „łapy do góry!” w nadziei, że nie jest za późno, by
Grzymółka Kownycz
87
uratować niedopieczoną żonę. Zające spojrzały na niego z politowaniem i dopiero wtedy Kownycz dostrzegł uśmiechniętą od ucha do ucha Miniusię. Usadowiona na zydlu, pozostawała widać w jak najlepszej komitywie z kapitanem zającem. – Wszystko zostało wyjaśnione, Grzymółko Kownyczu! – uśmiechnął się zając dowódca. – Tak? – niepewnie zapytał Kownycz. Nie miał pojęcia, w jaki sposób wytłumaczyć można było robienie pasztetu z pobratymców kosmitów. Poza tym znów niepewnie spojrzał na swój przyodziewek, żałując, że nie pozbył się po drodze bamboszy. Zające ryknęły śmiechem. Kapitan wskazał na półtorametrowego zajączka. Grzymółka spojrzał na jego dolne łapy i przełknął ślinę. Bambosze przypominały jako żywo ludzką postać, wpatrzoną z wyrzutem w Kownycza perłowymi, dużymi oczyma. – A co z pasztetem? – zapytał Grzymółka. – Pani Miniusia wyjaśniła nam w czym rzecz. Już wiemy, że to wszystko jest jednym wielkim nieporozumieniem. Czekamy, aż pasztet się upiecze. Wtedy zgodnie z waszym ziemskim rytuałem poprosimy go, by zajęczał! Do śmiechu kapitana zająca doszły kolejne. Grzymółka nieśmiało przyłączył się do chóru. Zastanawiało go, jak Miniusia Tymulska-Kownycz zmusi pasztet do zajęczenia? A jednak! Talent brzuchomówcy objawił się u Miniusi z perfekcją. Nie bez powodu. Wojażowała wiele lat z trupą cyrkową jako połykacz ognia, poskromicielka węży i naśladowca niespotykanych głosów. Zające najadły się, napiły i złożyły solenną obietnicę wpisania przepisu Kownyczowej do „Kosmicznego Przewodnika Ku-
88
Tomasz Duszyński
linarnego”. Zapowiedziały się też z kolejnym przylotem na święta wielkanocne. Zabrały z piwnicy kilka skrzynek ziemskiej marchewki, zamachały uszami i odleciały. Kownycz, nim ułożył się do snu, poszedł jeszcze na podwórko. Wypuścił dla pewności wszystkie hodowane króliki i zające. Świt wstawał szybko. Przy stodole Grzymółka usłyszał koguta budzącego kury ze snu, w dali muczenie krowy i beczenie owiec. Przeszły go po plecach ciarki. Spojrzał w gwiazdy, zastanawiając się, ileż to ras kosmicznych może być w tym wszechświecie. Dla pewności i uniknięcia komplikacji podczas ewentualnych dalszych odwiedzin postanowił, że od dziś mięsa absolutnie do ust nie weźmie. Strzelin 2002.
Grzymółka Kownycz
89
90
Tomasz Duszyński
Grzymółka i wizyta mamusi Sen spadł na Grzymółkę jak grom z jasnego nieba. Nawet były wyładowania od zgrzytania zębami ze strachu. Gdyby nieborak wiedział, że tak będzie, niechybnie nawet nie kładłby się do łóżka. Naparzyłby sobie kawy, włożył zapałki pod powieki, a w ostateczności wyszorował zlewozmywak i wytarł kurze, byle tylko nie spać. Tego co noc mu przyniesie przewidzieć jednak nie mógł. Może to i dobrze? Sny czasami prorocze były, babka Grzymółki tak mówiła. Trzeba było je jednak umieć odczytywać ze względu na zasób metafor, przenośni i interpretacji. Jak tu jednak metafory odczytywać, gdy Grzymółka miał sen jednoznaczny jak nigdy. Śniło mu się, że teściowa przyjechała do córeczki w odwiedziny i gdy się najmniej tego spodziewał, przegryzła zięciowi tętnicę, i to na szyi! Kownycz z palpitacją serca był za pan brat. Można nawet powiedzieć, że przyzwyczaił się do niej jak do brudu za paznokciami. Jednak tym razem ten strach wydawał się ostateczny, jakby od przyszłych wydarzeń odwrotu już nie było. Grzymółka otarł pot rękawem nocnej koszuli, szeroko otwartymi oczami lustrując badawczo pokój. Cienie kładły się na meblach, przybierając fantastyczne kształty. Księżyc rzucał
Grzymółka Kownycz
91
na ścianę poświatę żyrandola. Przez chwilę Grzymółce wydało się, że mordercza smuga przesuwa się wzdłuż starej szafy w jego stronę. Minęła długa chwila, zanim zidentyfikował w niej cień kwiatka rosnącego w doniczce na parapecie. Kownycz rzucił okiem znad chrapiącej żony w stronę okna. Księżyc, którego pełnia zbliżała się wielkimi krokami, świecił źle wróżącym blaskiem. Wydawało się, że za oknem już był świt, ale złudne to było wrażenie, bo w tej właśnie chwili kukułka wykukała pierwszą w nocy, doprowadzając Grzymółkę na skraj załamania nerwowego. Długo Kownycz zasnąć nie mógł, sen nie dawał mu spokoju, analizował go w myślach dalej. Czas mijał, a biedaczysko wiercił się na poduszce. To odkrywał się kołdrą, bo mu gorąco było, to nakrywał się szczelnie na powrót, kuląc ze strachu nogi, bo wydawało mu się, że coś pod łóżkiem siedzi i czyha byle tylko odgryźć mu jakąś kończynę. I gdyby nie nagła interwencja Tymulskiej-Kownycz, której wiercenie Grzymółki najwyraźniej przeszkadzać zaczęło, wyrywając ją z głębokiego snu, nie spałby nieborak do rana. Miniusia ulitowała się nad mężem, uderzając go poduszką raz a mocno w potylicę, i z mało zrozumiałym mamrotaniem oboje zasnęli niewinnym snem. Rano obudził Grzymółkę zapach jajek na boczku, świeżo zaparzonej herbaty i czuły głos żony: – Wstawaj, łachudro, i bierz się za jedzenie, porządki trzeba w obejściu robić. Wstał tedy Kownycz, nie zastanawiając się długo. Ranek za oknem piękny był i czuł się nasz bohater jak nowo narodzony. Mary senne prysły w mgnieniu oka. Wyskoczył więc z łóżka, ubrał się i popędził co sił do kuchni. Nawet uśmiechnął się szeroko na wspomnienie nocnych, dziecinnych strachów.
92
Tomasz Duszyński
Minia Tymulska-Kownycz krzątała się przy piecu, pobrzękując garnkami. Kownycz rozpoznał w nich tę wyprawkę z goździkowym ornamentem na emalii, co ją na wiano przed ślubem przeznaczył dla nich nieboszczyk, teść Grzymółki. Nie odczytał tego jednak jako złej wróżby, wręcz przeciwnie. Zabrał się za poranną strawę z animuszem, popijając kolejne kęsy truskawkowym kompotem. Z jajecznicą uporał się szybko. Rozparł się na krześle, popuszczając pasa, i sięgnął po leżącą na stole poranną prasę. Uniósł ją do góry, starając się odczytać dużą czcionkę pierwszostronicowego tytułu. Ze środka gazety wyleciały kawałki różnokolorowego papieru, które Grzymółka w pierwszej chwili wziął za reklamowe wkładki. Przyjrzał się jednak uważniej temu, co leżało na podłodze. Odczytał na rozrzuconych kopertach równe literki rachunku za prąd i światło, dojrzał różową kopertę z ponagleniem opłaty za czynsz, kartkę pocztową z sanatorium od znajomych i dojrzał Kownycz coś, co zmroziło mu krew w żyłach. Na samym wierzchu, na szarej podłużnej kopercie, rozpoznał pochyły charakter pisma i czerwony atrament, jakiego zwykła używać jedyna znana mu na świecie osoba. Zastygł w bezruchu, modląc się, by było to przewidzenie. Złudzeń pozbawiła go jednak żona Miniusia. Pochyliła się nad stertą listów i piszcząc z radości, pochwyciła ten, którego widok chwilę wcześniej przyprawił jej męża o niepokojąco długą przerwę w pracy mięśnia sercowego. – List od mamusi! – Tymulska-Kownycz podskoczyła ze szczęścia. Niecierpliwie rozerwała kopertę, wydobywając ze środka zapisaną drobnym maczkiem kartkę korespondencyjnego papieru. – Przyjeżdża! Będzie dzisiaj w samo południe! Kownycz zbladł. Jajecznica, którą był przełknął kilka sekund wcześniej, nagle zapragnęła powrócić drogą, którą dosta-
Grzymółka Kownycz
93
ła się do żołądka. Grzymółce wydało się nawet przez chwilę, że w gardle utknęła mu truskawka z porannego kompotu. Sen, który męczył nieboraka przez całą noc, powrócił w pełni z najdrobniejszymi krwawymi szczegółami. Kownycz poczuł mrowienie na szyi, pociemniało mu w oczach i w tym momencie był niemal pewien, że krew nie dochodzi mu do mózgu. – Porządki robić! – Miniusia potrafiła doprowadzić męża jednym słowem do ładu. – Ma być czysto, jak mamusia przyjedzie i tylko spróbuj ją czymś zdenerwować! Kownycz udawał, że nie widzi, jak żona znacząco patrzy na wałek leżący na komodzie. Był jej nawet wdzięczny, że wyrwała go z umysłowego otępienia. Zdawał sobie sprawę, że musi się wziąć w garść i należycie przygotować na przyjazd mamusi. Podczas pucowania ślubnej zastawy, prezentu od teściowej, Grzymółkę nachodzić zaczęły wspomnienia. Wspomnienia niezbyt miłe, a wręcz okropne, wydarzenia, które w połączeniu z nocnym snem nabrały innego wyrazu. Przypomniał sobie wszystko od początku. Przypomniał sobie dzień zaraz po ślubie i niewyjaśnione okoliczności, w których dotkliwie pogryzieni zostali świadek i zaproszeni goście. Wtedy jeszcze podejrzeń w Kownyczu to nie budziło. Zmęczony był po nocy poślubnej i winę ukąszeń przypisał licznym tamtego lata komarom. Teraz jednak przypomniał sobie nagłą odmianę, którą zaobserwował wtedy u teściowej. Dzień przed ślubem blada, słaniająca się na nogach, nie potrafiła wydobyć z siebie nawet słowa. Po nocy weselnej pełna wigoru, z czerwonymi wypiekami na policzkach. Mógłby tę odmianę Kownycz wziąć za stres wywołany zamążpójściem córeczki, a potem ulgę z pozbycia się jej z domu. Prawda była jednak inna.
94
Tomasz Duszyński
Podejrzenia w Grzymółce urosły wręcz do niebywałych rozmiarów i nic ich odegnać nie chciało. Jak bowiem wyjaśnić coroczne wakacyjne wycieczki mamusi w jedyne miejsce na kuli ziemskiej, do Transylwanii? Jak wyjaśnić, że przy pełni księżyca mamusia zawsze z domu wychodziła i wracała nad ranem? Jak wytłumaczyć, że teść, mąż mamusi, całe życie chodził z apaszką na szyi i nie zdejmował jej aż do śmierci? Przy tym tuż przed zejściem był nad wyraz mizerny i anemiczny, bardziej niż na co dzień. Kownycz przełknął ślinę. Czuł, jak włosy jeżą mu się na głowie. W panice spojrzał na zegar. Do przyjazdu mamusi pozostały zaledwie dwie godziny. Jeśli chciał przetrwać ten dzień, a co gorsza noc, nie miał wyboru, musiał poprosić kogoś o pomoc. Podskoczył do szafki, na której stała nocna lampka. Z niecierpliwością pociągnął za szufladę. W końcu wyszarpnął zakurzoną księgę. Wypisane było na niej żółtymi literami „Branżowa książka telefoniczna”. Grzymółka przez chwilę wertował w niej panicznie. Przewracał strona po stronie, nie wiedząc, pod jakim hasłem lub literą szukać wybawienia. Potem zaczerpnął kilka uspokajających wdechów i otworzył książkę na spisie treści. Wzrok Grzymółki biegł od wersu do wersu, od strony do strony. Zatrzymał się nawet na stolarce niekonwencjonalnej. Pomyślał wtedy Kownycz o wyciosaniu kołka specjalnych rozmiarów, ale po dogłębnym zastanowieniu wydało mu się to na teściową za mało. Jego uwadze nie umknęło też hasło „piły i urządzenia pneumatyczne”. Na pewno tego rodzaju akcesoria zwiększały szansę przeżycia. Usługi wymienione pod literką „p” odebrały jednak Grzymółce ochotę na stawianie oporu.
Grzymółka Kownycz
95
Tragiczne myśli przywołały w nim zwłaszcza usługi pogrzebowe, ze specjalnym dopiskiem – wyrób trumien. Nie napawała też optymizmem umieszczona pod „s” stacja krwiodawstwa. I gdy już Grzymółka postanowił dać za wygraną, jego uwagę przykuło hasło „Ekspres – pomoc w najgorszych opałach”. Ułamek sekundy później słuchawka wylądowała przy uchu Kownycza. Z radością przyjął sygnał wybieranego połączenia. Nie strawił dużo czasu na złożenie zamówienia. Zlecenie zostało przyjęte i miły głos w słuchawce oznajmił, że w ciągu godziny niezbędny ekwipunek zostanie dostarczony pod wskazany adres. Grzymółce ciężar spadł z serca i już spokojny, na ile było to możliwe, powrócił do pucowania. Donośny dzwonek u drzwi zastał Grzymółkę wpijającego się kurczowo w oparcie fotela. Dostawa ekspresowa spóźniła się znacznie. Do wskazania godziny dwunastej pozostało wskazówkom ściennego zegara zaledwie kilkanaście minut. Jedno uderzenie roztrzęsionego serca później Kownycz stanął na progu swojego domu, wydzierając paczkę z dłoni dostarczyciela. Wcisnął mu zwitek odliczonych pieniędzy i, wróciwszy do sieni, zamknął za sobą drzwi. Rozrywany pakowy papier zaszeleścił niecierpliwe. W tym samym momencie dzwonek rozległ się ponownie. Kownycz otworzył drzwi z zamiarem dosadnego wyrażenia swojej opinii o upominających się o napiwek przewoźnikach. Z przerażenia jednak nie wydobył z siebie głosu. Jednym pchnięciem zamknął drzwi na powrót, tuż przed nosem zaskoczonej teściowej. Usłyszał tylko głuche uderzenie i jęk, a potem głośne klapnięcie o chodnikową płytę. Miniusia, pojawiająca się zawsze w odpowiednim miejscu z dokładnym wyczuciem czasu, stanęła przy Grzymółce w tej samej chwili.
96
Tomasz Duszyński
– Ktoś dzwonił? – zapytała. – Nieee... – machnął ręką Grzymółka, chowając przesyłkę za plecami. – No jak, przecież słyszałam! – Miniusia zmrużyła oczy, można było się spodziewać, że za chwilę zacznie zgrzytać zębami. – Był listonosz... no i... przyniósł prezent dla mamusi – skłamał Kownycz. Próbował ratować skórę. – Prezent? – zdziwiła się Tymulska-Kownycz. W tej samej chwili rozległo się ponowne, natarczywe pukanie do drzwi. – Domokrążcy... – niepewnie wyrzucił z siebie Grzymółka, próbując przytrzymać żonę. Było jednak na to za późno. Kobieta szarpnęła za klamkę i po chwili pisnęła z radości na widok mamusi. Kownycz też pisnął, ale z bólu. Najpierw zobaczył parasolkę, czerwone maki zdobiące wzorkiem materiał. Potem poczuł uderzenie drewnianej rączki na czole i stracił równowagę. Miniusia nawet nie pytała o co chodzi. Poprawiła ręką uderzenie mamusi, trafiając Grzymółkę prosto w nos. – Przywitaj się! – krzyknęła do męża, ściskając się z matką. Kownycz zauważył, że ani jedna, ani druga nie mogą objąć się dostatecznie z powodu przykrótkich, w stosunku do obwodu ciała, ramion. – Dzień dobry – jęknął – mamusiu. Taka niespodzianka... myślałem, że to domokrążcy... ja… – Już się nie tłumacz! – żona Kownycza ujęła matkę pod ramię i poprowadziła do kuchni. Teściowa spojrzała przelotnie na zięcia i uśmiechnęła się szyderczo.
Grzymółka Kownycz
97
– Zanieś, synku, rzeczy do mojej komnaty! – syknęła, przyprawiając Grzymółkę o gęsią skórkę. – Tak jest! – krzyknął Kownycz. Chwycił walizki i pognał na piętro do pokoju, który podczas swoich odwiedzin zwykła zajmować mamusia. Na schodach serce niemal pękło mu z rozpaczy. Strach łapał go za gardło. Jedyna nadzieja pozostawała w pakunku, który ściskał pod pachą niczym drogocenny skarb. W końcu bagaże podróżne cisnął pod szafę, a sam usiadł na łóżku. Wyjął pakunek z największą ostrożnością. Opakowanie, małe, tekturowe pudełko, nie zdradzało zawartości. Grzymółka z trudem zerwał bezbarwną taśmę chroniącą wnętrze paczki i zamarł na widok tego, co zobaczył. Wyciągnął zapisaną drobnym charakterem pisma kartkę. Przeczytał, co następuje: Szanowny Kliencie! Firma Ekspres – pomoc w potrzebie, dziękuje za zainteresowanie jej usługami. Opisany przez Pana problem spotkał się z naszym zrozumieniem. Każdy z nas przechodził kłopoty rodzinne w mniejszym lub większym stopniu przypominające Pańskie. Jesteśmy pewni, że rozwiązanie problemu jest prostsze niż Szanowny Pan sobie wyobraża. Pierwszym proponowanym przez nas krokiem jest przekazanie tego, co zawiera przesyłka Teściowej. Kilka ciepłych słów, jak choćby „wybacz mi”, powinno zaradzić wszelkim problemom. Zawsze z pomocą w potrzebie Firma Ekspres.
98
Tomasz Duszyński
Grzymółka wyciągnął ukryty na dnie przesyłki bukiet kwiatów i rzewnie zapłakał. Do kuchni zszedł po dłuższej chwili. Wolał nie wystawiać na większą próbę cierpliwości żony i teściowej. Wkroczył do pomieszczenia zajmowanego przez obie kobiety z wysoko podniesioną głową, starając się nie unikać ich palącego spojrzenia. Miniusia wskazała mu miejsce na taborecie. Potem wróciła do popijania świeżo parzonej herbaty i przerwanej rozmowy. – Dlaczego mamusia chce nam to zrobić? – mówiła z wyrzutem. Grzymółka słuchał ze szczególną uwagą. Zastanawiał się, co żona ma na myśli. – Dziecko, to postanowione. Jestem tylko przejazdem – mamusia popiła herbatkę drobnym łyczkiem. Jej mały palec u dłoni trzymającej filiżankę skierowany był wysoko w sufit. Ta maniera nieobca była Tymulskiej-Kownycz. – Ale żeby tylko na jeden dzień? Przecie mamusia tak rzadko nas odwiedza! Grzymółka z trudem powstrzymał się od podskoczenia z radości. Humor poprawił mu się całkowicie. Czuł, jak z serca spada mu kamień wielkości słonia. – Już stara jestem i słaba – kontynuowała teściowa. – Postanowiłam u was odpocząć, zaczerpnąć nowych sił witalnych i energii przed dalszą podróżą. Grzymółka szybko przeszedł emocjonalną metamorfozę. Zbladł jak ściana. – To zostanie mama na dłużej! – Miniusia nie dawała za wygraną. – Jeden dzień nie wystarczy mamusi na zregenerowanie sił!
Grzymółka Kownycz
99
– Oj, córeczko – teściowa uśmiechnęła się tajemniczo. – Będę tu nie tylko dzień, ale i noc. Mam już na tę regenerację swoje stare, wypróbowane sposoby... Grzymółka z trudem utrzymał się na taborecie. Wzrok mamusi powędrował w trakcie wypowiadanych słów w jego stronę. Kownycz był pewien, że zobaczył błysk w oczach teściowej, gdy zerknęła na jego szyję, wyraźnie zarysowaną linią kołnierzyka. – Żono, muszę o czymś z tobą porozmawiać! – Kownycz nie potrafił ukryć zdenerwowania. Miniusia zignorowała go zupełnie. – Przyniosę mamusi konfitury! – powiedziała, wstając od stołu. – Mamusia zawsze tak je lubiła. Grzymółka także podniósł się ze swojego miejsca. Obie kobiety powstrzymały go jednak zdecydowanym gestem. – Bądź wychowany! – warknęła Tymulska-Kownycz. – Dotrzymaj mamusi towarzystwa. – No właśnie, synku, tak długo się nie widzieliśmy. Mamy wiele spraw do omówienia – zawtórowała jej skrzekliwym głosem teściowa. Uśmiechała się miło do zięcia. Ten grymas mający przypominać oznakę przyjaźni zniknął w tym samym momencie, w którym Miniusia zamknęła za sobą drzwi. – Co, już wiemy? – nozdrza mamusi zaczęły falować, gdy cedziła z siebie słowa. – Co wiemy? – Grzymółka nie musiał udawać zupełnego zaskoczenia. Teściowa kontynuowała, nie zważając na słowa Kownycza. – Widać nie doceniłam cię, zięciuniu. Nie takiś głupi, na jakiego wyglądasz.
100
Tomasz Duszyński
Kownycz odkrył w tym samym momencie, że źrenice mamusi przybierają nad wyraz dziwny kolor. Jakby krwisty. – Coś się mamusi z oczami stało? Może rumianku zaparzę na przepłukanie? Teściowa zaśmiała się cicho, unosząc podbródek do góry. Przejmujący warkot dobiegł z wnętrza jej ciała. Wargi rozchylały się powoli i po chwili Kownycz mógł dojrzeć cały arsenał równo spiłowanych, spiczastych zębów. W momencie gdy odskakiwał od stołu, przyszło mu do głowy tylko jedno skojarzenie. Zęby mamusi nachodziły na siebie jak morderczy zamek błyskawiczny. Teściowa była szybka. Ułamek sekundy później, przyczajona do skoku, stała na stole. Ręce wyciągnęła przed siebie i zakrzywionymi szponami przecinała powietrze, zbliżając się nieuchronnie w stronę Grzymółki. Unik, który w tej chwili zrobił Kownycz, był raczej wynikiem przypadku niż wyćwiczenia. Skok mamusi okazał się jednak na tyle skuteczny, że sam pęd powietrza rzucił nim o kredens. Teściowa nie marnowała czasu. Stała przed zięciem, balansując ciałem z jednej nogi na drugą. Najbardziej przerażające były jej zęby. Chwilami zgrzytały, jakby ktoś rysował kredą po tablicy. – Ugryzę... nawet nie zaboli! – mamusia powiedziała to głosem tak słodkim, jakiego przez tak wiele lat pożycia małżeńskiego nie usłyszał nawet od żony. Wystarczyła chwila nieuwagi, by teściowa z półobrotu wbiła Grzymółce piętę w brzuch. Gdy Kownycz nieopatrznie skulił się z bólu, poczuł na plecach ogromny ciężar i gorący oddech za uchem. Cudem jakimś dał susa pod stół, słysząc, jak Mamusia uderza głucho czołem o dębowy kant. Długo jednak nie cieszył
Grzymółka Kownycz
101
się uzyskaną tym zbiegiem okoliczności przewagą. Sekundę później poczuł ucisk na stopie i niewyobrażalną siłę, która wyciągnęła go z tej mało skutecznej kryjówki. Najpierw Kownycz usłyszał przeraźliwy rechot tryumfu, a potem głośne kroki żony na deskach podłogi prowadzącej z piwnicy na korytarz. Nie zdawał sobie sprawy z faktu, że może kiedykolwiek być wdzięczny losowi za odgłos wydawany przez szurającą kapciami Miniusię. Gdy Tymulska-Kownycz wkroczyła do kuchni ze słoikiem konfitur w ręku, nic nie zdradzało okrutnych wydarzeń, które miały tu miejsce jeszcze kilka chwil wcześniej. Kownycz siedział jak skamieniały na swoim taborecie, a mamusia kończyła, jak gdyby nigdy nic, herbatkę. Idealną ciszę sielanki psuł jedynie odgłos czkawki wydawany przez ciężko wystraszonego Kownycza. Za nic nieborak nie mógł się jej pozbyć. Gdy mamusia odkręcała słoik konfitur, Miniusia podstawiła kubek pod kran. Napełniła go i podała mężowi z przykazaniem, by czkawkę zapił wodą. Teściowa nawet nie ukrywała swojego niezadowolenia. Mruczała coś pod nosem o braku gościnności i niewdzięcznych zięciach. Kobiety na szczęście dosyć szybko zaczęły rozmawiać o swoich sprawach. Nie widziały się długie miesiące, tematów nazbierało się im więc bez liku. Grzymółka tymczasem siedział i słuchał. Nie odzywał się nawet słowem. Większość czasu spędzał w jednej pozycji, jakby przyrósł do taboretu. Popijał tylko co chwila wodą nieustającą czkawkę. Z siedzenia podnosił się tylko wtedy, gdy Miniusia wstawała. Nie odstępował jej nawet na krok. Szedł za nią jak cień, rozważnie nie spuszczając z pola widzenia teściowej. Czas mijał szybko i nawet Grzymółka się nie obejrzał, jak zbliżyła się północ. Kobiety zadecydo-
102
Tomasz Duszyński
wały wtedy, że nadeszła odpowiednia pora na sen. Mamusia udała się do swojego pokoju, zaś Kownycz z żoną do swojej alkowy. Grzymółka był szczęśliwy. Leżał w łóżku obok Miniusi, wiedząc, że plany teściowej spaliły na panewce. Mamusia z samego rana miała podreptać na stację i ruszyć w dalszą podróż. Kownycz uśmiechał się do siebie, przewracając z boku na bok. Gdyby nie nagły nacisk przetworzonej wody w okolicach pęcherza, pewnie szczęśliwy pozostałby do rana. Jednak ilość płynu wypitego przez Kownycza okazała się ogromna. O wyczekaniu do świtu nie mogło być mowy. Grzymółka musiał iść do toalety. Droga jednak prowadziła przez ciemny korytarz koło komnaty mamusi. Potem schodami na dół, na tyły domu, do wychodka ustawionego przy płocie. Odwagi nieszczęśnikowi nie starczyłoby nawet na pierwsze dwa kroki. Kownycz nie miał wyboru. Postanowił obudzić żonę i wszystko jej wyznać. Przebudzenie Miniusi było bardzo ciężkie. Chrapnęła dwa razy. Raz nawet niekontrolowanym odruchem rzuciła ramieniem przed siebie, strącając męża z łóżka. Wreszcie otworzyła oczy i z trudem usiadła na pościeli. Grzymółka opowiedział jej wszystko. Miniusia przez chwilę patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma, a potem z głośnym płaczem wybiegła z pokoju. Kownycz zdążył jeszcze usłyszeć: – Nigdy mamusi nie lubiłeś... będę spała u niej... – po czym Tymulska-Kownycz trzasnęła za sobą drzwiami i pozostawiła samemu sobie rozgoryczonego Grzymółkę. Kownycz wykorzystał chwilę zamieszania. Wiedział, że mamusia pozostanie przez najbliższy czas w towarzystwie żony. Wyskoczył więc z łóżka i popędził na dół załatwić pilną potrzebę. Gdy wrócił, sprawnie zabarykadował się w pokoju i zasnął kamiennym snem. Miał pewność, że teraz nic mu już nie grozi.
Grzymółka Kownycz
103
Obudził go hałas dobiegający z parteru. Za oknem dopiero zaczynało świtać. Zszedł na dół do żony i teściowej, która najwyraźniej szykowała się do wyjazdu. Rzeczywiście mamusia była już spakowana. Stała przy drzwiach, żegnając się czule ze swą córką. Kownycza nie zaszczyciła nawet spojrzeniem. Można było jednak odnieść wrażenie, że starsza pani jest pełna sił i energii, a co więcej, nad wyraz szczęśliwa na myśl o dalszej podróży. Chwyciła swoją parasolkę, wkładając ją pod pachę. Podrzuciła zwinnie torby, z których podniesieniem nawet Grzymółka miał dzień wcześniej ogromne problemy, i rzuciła na odchodnym: – Nie martw się, córeczko, wszystko będzie dobrze, przyjadę już na święta... – kończąc zdanie, spojrzała na Grzymółkę. Zmrużyła oczy, a nawet wydało się Kownyczowi, że oblizała wargi. Potem znikła za drzwiami, a Miniusia i Grzymółka powędrowali do swojej sypialni. Jak nietrudno się domyślić, Miniusia boczyła się na Grzymółkę. Położyła się co prawda w łożu obok niego, ale pozostała odwrócona tyłem, pochlipując cichutko. Kownycza ruszyły wtedy wyrzuty sumienia. Jął ją przepraszać, tłumaczyć się sennymi koszmarami i chwilowym zaćmieniem umysłu. W końcu Miniusia wydała się być udobruchana. Obróciła się do męża i nieśmiało uśmiechnęła. Przez chwilę Grzymółce w promieniach wschodzącego słońca zgryz żony wydał się mocno podejrzany. Kilka sekund później miał pewność, że tej nocy wydarzyło się coś okropnego. Równy rządek spiłowanych zębów błyszczał w pełnej krasie. Morderczy zamek błyskawiczny właśnie w tej chwili został rozpięty. Strzelin, sierpień 2002
104
Tomasz Duszyński
Grzymółka Kownycz
105
Grzymółka i dusza
Całość... czyli jak dwie części połączyć
Rękopis z poniższą relacją znaleziony został przypadkiem w roku Pańskim 2010. Autorstwo pozostaje niejasne. Grupa ekspertów powołana przez ministerstwo doszła do wniosku, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że rzeczony Grzymółka Kownycz sam spisał poniższą historię. Ocenie czytelników pozostawiamy interpretację faktów, nie biorąc za nie odpowiedzialności... Zawiadomienie o końcu świata rozsyłane było drogą pocztową. Dostał je prawie każdy, prawie, bo tylko Grzymółka Kownycz codziennie z nadzieją zaglądał do swej obdrapanej skrzynki, licząc, że tym razem listonosz i do niego zawitał. Niestety, zawiadomienia nie było już tydzień i nawet na poczcie nie wiedzieli dlaczego. Przekorny los po raz kolejny spłatał figla naszemu bohaterowi, mimo że na to nie zasłużył. Grzymółka pewnie w innym wypadku załamałby się, łkał, lał łzy rzewne, myśląc o najgorszym, ale życie nauczyło go, że nie wolno się poddawać. Przez tydzień obmyślał, jak tu los przechytrzyć i na prostą wyjść. Mógł zrobić rzecz tylko jedną, najbardziej oczywistą, taką, która dawała mu choć cień powodzenia. Grzymółka Kow-
106
Tomasz Duszyński
nycz postanowił wziąć sprawę w swe ręce. I jak to w takich wypadkach bywa, właśnie w ten sposób wszystko się zaczęło... * Pioruny przecinały niebo, głuchy dźwięk dochodził przez ściany drewnianej chałupy do izby. Kownycz wiedział, że nadszedł najbardziej odpowiedni moment, by plan śmiały zrealizować. Ścisnął więc dłoń w pięść, w symbol ludzkiej siły. Wcisnął ją w swe gardło, a gdy weszła tam po łokieć, rozwarł ją powoli, pokonując opór ścian żołądka. Szybkim, zwinnym ruchem pochwycił duszę, ciesząc się, że nie zdążyła uciec mu w pięty. Zacisnął palce na jej szyi i szarpnął z całej siły, czując, jak odkleja się od wnętrza. Dla pewności kłapnął przy tym kilka razy zębami, by ją ogłuszyć, i w tryumfalnym geście wzniósł jej zmiętoszoną powłokę wysoko w górę, ku żywotnej żarówce. Był to formalny akt zemsty, tak ludzkiego przecież odruchu! Duszeńka była wiotka w jego rękach, nie stawiała oporu. Zdaje się, że oślepiła ją nagła światłość, więc w tej chwili problemów z nią większych nie miał. Znając jednak jej wewnętrzną siłę, moc bijącą z przeźroczystego wnętrza, rozłożył ją szybko na drewnianym stole, strącając przy tym wszystkie naczynia. Rozciągnął ją jako długa była, a że trzeszczała przy tym niemiłosiernie, to pokropił ją winem, by nieco rozmiękła. Gwoźdźmi srebrnymi przybił przy tym jej kończyny na rogach stółblatu, ciesząc się z wygrania pierwszej potyczki. Bać przeraźliwie to się może jeszcze wtedy nie bał, choć do zawału serca było mu blisko. Tudzież jednak wydawać mu się zaczęło, że w pokoju zrobiło się zbyt cicho, a że cisza ta, martwa taka, jakieś przeraźliwe na nim robiła wrażenie, więc za-
Grzymółka Kownycz
107
gwizdał cicho pod nosem. A że i to nic nie pomagało, to drewnianą łychę uchwycił swą prawą ręką i rytmy jakoweś dzikie na głowie przeźroczystej „niewinnej duszy” jął wybijać. Wtedy dopiero upragniony spokój zalał w ciele jego puste miejsce po niedawnym lokatorze i do sądów przystąpił, nie czekając na księdza, bo mu potrzebny nie był. Spieszyć się jednak musiał, bo dzień sądu ostatecznego zbliżał się wielkimi krokami. Ożywił więc duszeńkę, przytykając jej do boku rozżarzony pogrzebacz. Poskutkowało, bardziej niż się nawet spodziewał, bo ryki niemiłosierne jęła z siebie wydawać. Tego było jednak ponad siły Kownycza, a że z natury był z niego człowiek bojaźliwy, dlatego zapalił dodatkowo kilka świec w kątach izby, bo żarówka żywotna i piecokominek wydawały z siebie jedynie znikome światło. Zaczęły mu jednak chodzić po głowie pytania i wątpliwości, czy plan aby ponad jego siły nie był. Okiennice były zatrzaśnięte na głucho, a w chałupie Kownycz sam się ostał, nie dziwota więc, że trzeba mu było teraz otuchy. Otuchy jednak nikt mu dodać nie mógł, a ona sama ze strachu w najczarniejszym kącie pokoju się schowała i nawet stąd jej dostrzec nie mógł. Lęk jakowyś za to za gardło począł go chwytać i ciągnąć w dół, pod stół heblowany, do ciemnej piwnicy. Strząsnął z siebie jednak wszystkie najczarniejsze mary i na wysiłek wielki starał się zdobyć, co zresztą prawie mu się udało. W górę wtedy jednak nieopatrznie spojrzał, na sufit misternie zdobiony. Zaraz tego żałować zaczął, bo sufitu ni widu, ni słychu, ino chmury jakoweś czarne kłębić się zaczęły, mazią obrzydliwie szarą oblepiając światłolampę żelazną. Wiatr poza tym od pokoju wschodniego począł przeraźliwie dąć, gasząc większość pełgaczów świecowych, a co gorsza,
108
Tomasz Duszyński
w ruch przeciwzegarowy wprowadzając chmury. Wiedział Kownycz, że to najgorsze chwile dla niego, bo dusza na największy wysiłek się zdobyła. Chmury gęste, w lej ukształtowane, powoli od sufitu ku Grzymółce podążały i zaczęły odnosić swój skutek. Najpierw bowiem włosy jego, potem głowa i tułów skręty jakoweś dzikie robić poczęły, wznosząc się niebezpiecznie ku górze. Przyznaję, że krzyk ostry z jego piersi siłą się wtedy wyrwał, a choć ugrzązł mu w gardle i mało co go przez to nie udusił, to innymi otwory wydostał się ze zdwojoną siłą. Moc piekielna tymczasem do góry Kownycza pociągła tak szybko, że buty i spodubranie nie nadążyły za ciałem. On sam zaś poszybował pod sufit na dwa metry i rąbnął głową w światłolampę. To właśnie go uratowało. Wiatr zelżał, chmury zbladły, ino śnieg z nich zaczął sypać, Kownycz zaś na deskach chałupopodłogi siedział, odmrażając swoje organa dolne. Szybko zupełnie biało się w garkuchni zrobiło, tak że kształt duszy mlecznobiałej ledwo od otoczenia Grzymółka odróżniał. Zmęczona ona była, widać to było jak po mordzie aligatora. Wstał więc Kownycz i z uśmiechem szelmowskim podszedł do stołu, dzikim wzrokiem spozierając w miejsce, gdzie duszeńka powinna mieć oczy. Rychło jednak przekonał się, że to nie były oczy, bo jad przeraźliwy w jego stronę ruszył niczym ekspres. Grzymółka unik zrobił na szczęście szybki, tak że kłęby pary śmiertelnej popędziły na wprost, wpadając do sypialni. Popędził i Kownycz za nimi, drzwi od garkuchni zamykając i odcinając im powrót. Od wydarzenia owego żarty się już skończyły, nie fair z Grzymółką duszka pogrywała, i choć wcale nie mówię, że
Grzymółka Kownycz
109
Kownycz w stosunku do niej postępował uczciwie, to teraz wyzbył się wszelkich skrupułów. Nie miał już zresztą nic do stracenia. Bowiem o szóstej czasu rannego koniec świata miał się zacząć, a wiadomym jest, że gdy nadejdzie ta chwila, dusze wszystkie powyłażą z ciał, porzucając swe żywicielki na pastwę losu, same zaś w ogrody edenowskie odlecą, kurzu nawet po sobie nie zostawiając. Plan zaś Kownycza, perfekcyjnie obmyślany, zapobiec miał temu nieszczęściu i sprawić, że i on zażywać będzie rozkoszy niebiańskiej wraz z duszeńkami. Spieszyć się jednak musiał, bo pora była już późna i koguty poczęły szykować się do piania. Plan był prosty, przynajmniej wydawało mu się tak na samym początku. Wiadomo przecież, że tylko dusze mają wolny wstęp do królestwa niebieskiego, a że z Kownycza dusza była ni w pięć ni w dziesięć, to musiał coś wymyślić. Na szczęście sprytniejszy był od przeciętnej galaretowatej istoty, przyszło mu bowiem do głowy, że jeśli dusze niewidoczne w ciałach siedzieć mogą, to i ciało, jeśli tylko się postara, w duszę wleźć zdoła i jej wolą zupełnie zawładnie. Tylko aby to zrobić, duszę trzeba było pierwej rozmiękczyć i to tak, by ledwie dychała. Dusza jego okazała się jednak harda. Męczyć więc ją zaczął psychicznie, mówiąc na głos, jaka to z niej galaretowata potwora. Ona udawać poczęła, że nie robi to na niej najmniejszego wrażenia, lecz widać było wtedy tym wyraźniej, że głęboko ją to dotknęło. Zabiegi Kownycza zresztą zaczęły odnosić pożądany skutek, toteż wziął on żarlampę i w oczy duszy świecić zaczął, rozpoczynając tym samym końcowy etap męki przesłuchaniem. Oskarżył ją między innymi o to, że w ciągu ostatniego roku uciekła trzy razy ze mszy świętej, zostawiając go samego przy ambonie. Cztery razy rozbudziła
110
Tomasz Duszyński
grzeszne myśli w jego głowie do tego stopnia, że praczkę z sąsiedniego budynku podglądał przez długie godziny, na czym najwięcej dusza skorzystała, bo on sam zasnął. A gdy zobaczył, że przeciwniczka jego ogłupiała dostatecznie i zupełnie została pozbawiona siły na dalszą obronę, to zakradł się do niej od tyłu stołu. Rozwarł jej szeroko paszczę i, nim zdążyła zdobyć się choćby na cień protestu, wepchał swe nogi po kolana w jej gardło. Dosyć sprawnie umościł się we wnętrzu duszy, ciesząc się, że jego udany plan dobiegł już prawie końca. Wypadało wtedy Grzymółce czekać tylko sądnej godziny. * Trąby głośne wyrwały Kownycza z głębokiego snu. Spojrzał na cyferblat, dziwiąc się, że już dawno po godzinie „0”. Taki był z siebie zadowolony, że nawet nie chciało mu się ruszać. Jednak coś przykuło jego niesamowicie podzielną uwagę i dopiero teraz zobaczył, że po lewej stronie sączyć się zaczęło jasne światło, raźno oświetlając stół i krzesła. Widocznie w czasie tej szamotaniny z duszą wiatr rozwarł okiennice, ukazując świat w soczystych barwach. I dobrze! – pomyślał Kownycz – ruszać się teraz nie muszę, ino przez okno widzieć będę, kiedy kolejka na drabinach niebiańskich przerzedzi się, a wtedy sam swobodnie do edenów popędzę! Spokój jego mącić jednak poczęło nagle dziwne uczucie w kończynach, pieczenie, rwanie jakby piekielne. Obrócić się chciał w lewą stronę, lecz jakowaś siła przyciągała go do stółblatu, tak że nie mógł się ruszyć, ino głowa w tę i we w tę chodziła mu nerwowo. Wtedy dopiero z przerażeniem pojął, co się stało. Gwoździe dalej swą ofiarę przy stole trzymały, a teraz
Grzymółka Kownycz
111
i on w niej uwięzion, nie mógł wykonać ruchu. Uspokoił się jednak, wiedząc, że w nerwach człek czyni same głupie rzeczy, on zaś myśleć teraz musiał. Dobrze zrobił, trochę pomogło. Postanowił wyjść z duszeńki, przynajmniej tak do jednej trzeciej długości swego ciała, by gwoździ dosięgnąć, a jednocześnie nad swym przeciwnikiem dalej panować umysłem. Zebrał swe siły, próbując otworzyć rękoma paszczę duszy. Po chwili podwoił napór, a nawet potroił, lecz nic to nie dawało. Strach wtedy za gardło go chwycił. Zrozumiał, że nie mógł wyjść z pułapki, jaką stały się dla niego zwarte szczęki potwory. Zatrzasnęły się na amen. Walić tedy zaczął w całe ciało galaretowatej istoty, lecz powłoka jej zaiste galaretowata była i naciągała się tylko pod jego naporem. Po godzinie z sił zupełnie opadł. Nie pomogła nawet próba rozciągnięcia przezroczystego ciała, tak by można było sięgnąć gwoździ. Nie pomogło także gryzienie i kopanie. Grzymółka spojrzał wtedy ze smutkiem za okno izby, na drabiny poustawiane w równych rzędach, na ostatnich wchodzących w niebiańskie granice. Pot zimny oblał go nagle źródlanym strumieniem. Wytężył wzrok i nie mógł mu dowierzyć. Na szczeblach drabin szczerozłotych zobaczył plecy ostatnich żywych ciał. O ironio życia, o ironio losu, więc tak się to skończyć miało?! Czyż zachłanność go zgubiła? Więc nie tylko dusze miały zażywać w niebie rozkoszy! * Słońce zachodziło powoli, drabiny strażacy zwinęli, ino łzy krokodyle z paszczy Kownycza leciały. Na próżno Pana swego wzywał. Obietnice poprawy głosem donośnie płaczliwym rozbijały się o kąty izby. Nikt mu już pomóc nie mógł, bo sam so-
112
Tomasz Duszyński
bie nie pomógł. Pomyślał wtedy o ucztach, jakie teraz zapewne w ogrodach edenowskich miejsce miały, o nektarach słodkich, o ambrozjach kolorowych. A w brzuchu przy tym tak mu zaburczało, że zrobił się jeszcze smutniejszy. Z tej rozpaczy zaczął mieć omamy, bo wydawało mu się, że ktoś wraz z nim płacze. Powstrzymał więc łzy cisnące się do oczu i zaczął się przysłuchiwać. I rzeczywiście, szloch jakowyś nadal trwał i to teraz o wiele wyraźniejszy. Zdał wtedy sobie Kownycz sprawę, że to duszka płakała. Zagadnął do niej pierwszy, za zło wszelakie jej wyrządzone przepraszając i przyrzekając wynagrodzenie doznanych krzywd. Ugodzili się szybko, wszak była mu bratnią siostrą, a niedola zawsze w kupie trzyma. Mimo to losu ich nic już odmienić nie mogło. Popatrzył tedy Grzymółka przez okno na łąki szczerozłote, na kwiaty w promieniach wschodzącego słońca wypuszczające radosną woń. Spojrzał na las dostojnie po obu stronach rzeki stojący. Pomyślał o domach pozostawionych przez niedawnych właścicieli, o porzuconym przez nich dobytku. Jeszcze raz pomyślał dobytku i przestał myśleć, bo nie oczekiwał tak pomyślnego obrotu sprawy! Widocznie duszka też, bo wspólnie z piekielnie niebiańską siłą naparli na gwoździe, teraz dopiero w pełni część jedną stanowiąc... 1995/96
Grzymółka Kownycz
113
114
Tomasz Duszyński
Grzymółka Kownycz
115