9 minute read
Grzymółka i wampir
Grzymółka spadał z okapu lotem zdechłej jaskółki. Robił to bez przekonania. Zamknął oczy i rozczapierzył palce, mając nadzieję, że lotem koszącym, spadając prosto na plecy wampira, na amen go ogłuszy. Wyjścia zbyt dużego nie miał. Wampir już poczuł woń czosnku, którą Grzymółka był przesiąkł, żując obrzydliwe warzywo ze świętym przekonaniem, że mu pomoże.
Chwilę wcześniej Gacek wciągnął powietrze w wielkie owłosione nozdrza płaskiego nosa, odsłaniając lśniące bielą kły. Poczuł ofiarę, ofiarę losu – Grzymółkę Kownycza, który naraził mu się, kradnąc z ogródka ząbki świeżutkiego czosnku. Wampir byłby się zapewne w ogóle tym nie zeźlił, bo kradzieże na wsi były częste, ale przewróconego płotu, podeptanych grządek marchewki i połamanych krzewów młodej osiki darować nie mógł. Miarka się przebrała.
Advertisement
Wampir zrobił zwinny krok w prawo, patrząc, jak niedorajda spada spod sufitu, kłapiąc niczym worek kartofli na deski podłogi. Zakurzyło się przy tym, zaskrzypiało i gruchnęło. Gacek patrzył z politowaniem na zupełnie nieruchomo leżącego Grzymółkę, rozwleczonego na podłodze niczym pająk na ścianie. Wysunął kły, czując, że wampirza natura, wcześniej latami tłumiona, budzi się w nim na powrót. Nie ukrywał, że poczuł
zapach krwi. Ruchy znów stały się szybkie i zwinne. Szyję Grzymółka miał dosyć wielką, a i kaftan zadarł się tak, że teraz odsłonił ją w pełnej okazałości. Gacek zatarł łapy z radości i pochylił się w stronę ofiary. Wszystko szło nad wyraz gładko.
Grzymółka nie mógł ruszyć się ze strachu, wydawało mu się, że ciurkiem po plecach przebiegły mu mrówki w lodowatych chodakach. Poczuł dochodzący zza ucha świeży, miętowy oddech wampira. Chciało mu się wyć nad swoim pechem i głupotą. Teraz było na to za późno.
* * * Ranek nie zapowiadał mających wkrótce nastąpić tragicznych w skutkach wydarzeń. Grzymółka wstał nawet prawą nogą, czego zmyślnie każdego ranka pilnował. Podreptał do łazienki, próbując po drodze wbić się w różowe bambosze. Stanął przed lustrem. Zanurzył jeden palec w wodzie – przetarł nim oko, potem zanurzył drugi palec, czyniąc codzienny podobny rytuał higieny z drugim okiem. Sięgnął po ręcznik i uśmiechnął się zabójczo do swojego odbicia w lustrze. I ten właśnie uśmiech już mu tak pozostał – na długo. Nagły ból prześwidrował czaszkę palącym promieniem, paraliżującym całą twarz. W jednej chwili Grzymółce stanęły przed oczyma wszystkie lata spędzone w łazience i obraz pierwszej czerwoniutkiej szczoteczki do zębów, którą dostał od matki z przestrogą, by pamiętał o szorowaniu kłów przednich i tylnych po każdym posiłku. Teraz, po tylu latach, w tej właśnie chwili żałował, że nie słuchał dobrych rad. Mętnym od bólu wzrokiem spojrzał w kąt łazienki na szczoteczkę do zębów. Stała w tym samym miejscu, w którym położył ją wiele lat temu. Grzymółce nie pozostało nic innego, jak głośno zawyć z bólu.
Osoby, które przypadkiem przechodziłyby koło chałupy Kownycza, zobaczyłyby najpierw wywarzone z wielką siłą od środka drzwi, potem wykrzywioną w strasznym grymasie twarz małego, zgarbionego człowieczka, który popędził dziko przed siebie, skacząc jak piłka przez rządek rabatek w stronę stodoły kowala. Nikt jednak tego nie widział. Deszcz, który nieprzerwanie lał się strugami z nieba od kilku dni, sprawił, że wszyscy w chałupach siedzieli za głucho zawartymi okiennicami.
Biegł więc bez świadków zupełnie przemoczony Grzymółka na koniec wioski do kowala Podbipięty. Biegł, a jego bieg, początkowo szybki, coraz wolniejszym się stawał. Kownycz grzązł w błocku, ubranie zaczynało mu ciążyć. Tylko zimne strugi deszczu koiły ból, spływając po twarzy na gorące policzki. Jakby tego był mało Kownycz na nieszczęście swoje zgubił po drodze but, który z ohydnym mlaśnięciem utknął w jednym z wykrotów. Grzymółka obrócił się za nim nawet, chroniąc się przed upadkiem, ale spodni przyodziewek stopy pochłonęła już brudna, bulgocząca breja. Nie było wyboru, musiał gnać dalej, bo ból się nasilał.
Kownycz minął otwarte na oścież wrota gospodarstwa kowala i wpadł z głośnym rykiem na podwórze. Zmierzał wprost do stodoły, którą równo pięć lat temu przerobił Podbipięta na swój warsztat. Przez swój ryk nie spostrzegł, że podwórze, dotąd zawsze gwarne od uderzeń młota, syku chłodzonego żelastwa i tupotu koni, teraz było zupełnie bez życia. Nie zwalniał, ból go oślepił, to i tym tłumaczyć można, że jego uwadze umknęło, iż odrzwia stodoły były zatrzaśnięte na głucho. Gruchnął w nie na pełnej szybkości. Ból na chwilę opadł, jak
ręką odjął, ale i Kownycz bez czucia jak kłoda poleciał plecami w kałużę.
Wtem z chałupy, która do stodoły przylegała, wyskoczyła kobieta ogromnych rozmiarów, ściskając w dłoni wałek oblepiony mąką. Kowalową wyciągnęły z kuchni dzikie wrzaski, makaron w kąt rzuciła, by porządek na swym obejściu przywrócić. Zmierzała z głośnym tupotem wprost w stronę półprzytomnego Grzymółki. Kownycz poderwał się na równe nogi, próbując uniknąć zbliżających się ciosów. Kowalowa jednak szybką nad wyraz kobietą była i na nic zdały się uniki i półobroty. Wałek lądował na plecach i siedzeniu Grzymółki z iście zadziwiającą precyzją.
– Czego tu! – rozdarła się kowalowa. – No, czego się, wyjcu, drzesz?! – Kownycz nie zdążył uniknąć piekielnego ciosu w bark.
– Do kowala...! – zasyczał, widać niezbyt wyraźnie, bo kolejny cios precyzyjnie uderzył go w czoło tak, że policzyć mógł wszystkie gwiazdy.
– Precz mi stąd, męża nie ma, to myślicie, że pod chałupą możecie mi się wydzierać...?!
– Litości... – zaryczał Grzymółka. – Ja z bolącym zębem... – z trudem przełknął ślinę ze strachu. Kolejny cios, gdyby go kowalowa nie wyhamowała w ostatniej chwili, rozwiązałby Kownyczowi nie tylko problem bolącego zęba, ale i kompleksowo całej szczęki. Kobieta zlitowała się. Grzymółka legł na sienniku ustawionym na środku pomieszczenia gospodarczego. Teraz ze strachem słuchał i obserwował, co robi kobieta, od której przed chwilą dostał kilka razy po głowie. Wydawało mu się, że już więcej krzywdy zrobić mu nie może. Korpulentna kowalowa
szczękała przerzucanymi w pocie czoła szczypcami i dłutami. Przez chwilę wydawało się Kownyczowi, że w jej ręku znalazły się pilnik, dłuto i śrubokręt, przez chwilę zabłysła też cienka piła o ostrych ząbkach.
Nagle wiele śliny, jakby wiosenną powodzią, do ust Kownyczowi napłynęło, mocząc gazę, którą mu kazała kowalowa w ustach trzymać. Gdy blond kobieta podeszła do niego, próbował walczyć z szeroko otwartą buzią. Zakleszczyła się jednak, jedyne co mu się udało, to pozbyć się duszącej go w ustach gazy. – Pani już wyrywała...?? – wybełkotał niezrozumiale z wyczuwalną nadzieją w głosie. Próbował wstać, ale żelazny ucisk dłoni kowalowej przykuł go do siennika. Kownyczowi wydawało się, że kobieta ma większe łapy od męża, wielkie bochny chleba, naszpikowane pięcioma rogalikami.
– Nie, jeszcze nie... – odparła niewinnie – ale zawsze musi być ten pierwszy raz.
Grzymółkę ogarnęła panika. Dopiero teraz zobaczył w drugiej dłoni kowalowej wielkie szczypce, które jego zdaniem nijak mogły zmieścić mu się w ustach, a co dopiero wyrwać ząb.
– Nie przejmuj się, kotku – zaczęła kowalowa. – Wyrwę ci ja tego zęba profesjonalnie. Próbowała rozwiać wątpliwości Grzymółki. Uśmiechnęła się przy tym nad wyraz szczerze, ukazując gołe, pozbawione zębów dziąsła.
Kownycz skurczył się na sienniku. Wyglądało na to, że się zupełnie poddał. Nie trwało to długo, nagle wytrysnął z leżanki. Nie zdążył jednak nawet dotknąć podłogi, gdy znalazł się na niej z powrotem, przywrócony do pozycji leżącej zwinnym, wprawnym ruchem kowalowej. Przez chwilę przemknęło Kownyczowi przez myśl, że mąż tej kobiety o niespożytej energii
w sprawach łóżkowych wiele do powiedzenia nie ma, gdy kowalowej przyjdzie na coś ochota. Dłużej nie miał o tym czasu pomyśleć, bo w tej właśnie chwili oczy wyszły Grzymółce na wierzch, a gęba mimowolnie otworzyła się, gdy blond kobieta wgniotła mu kolana w brzuch. Po chwili poczuł przeszywający ból, gdy szczypce uchwyciły ząb. Grzymółka co prawda próbował zaznaczyć w sposób wyraźny, że to nie ten ząb co trzeba, ale nie dano mu ku temu okazji. Stękanie kowalowej, rzężenie Kownycza i nagły zgrzyt świadczyły o jednym. Zęba już nie było w miejscu, w którym siedział tak wiele lat.
– Chocias byś zapytala! – zaseplenił Grzymółka, dławiąc się płaczem. Kowalowa zrozumiała w mig o co chodzi i nim Kownycz zdążył zaprotestować, wzięła się za drugi ząb, przygniatając mocniej nieszczęśnika kolanem.
Ząb nie poddawał się. Grzymółka też, podejmując rozpaczliwe próby ucieczki.
– Mocno siedzi! – jęknęła kowalowa. – Muszę go mocniej pociągnąć... Jeszcze tylko chwilka – próbowała uspokoić przerażonego Kownycza. – Jeszcze ciupinkę!
W tym właśnie momencie drzwi otworzyły się z hukiem i stanęła w nich ogromna postać kowala Podbipięty.
– Zabiję! – syknął. – Zabiję was, rozpustniki! To takie harce się wyczynia, gdy tylko na chwilę samą zostawić? Kowalowa migiem zlazła z Kownycza. – Coś ty... ptaszynko? – Patrzyła z przestrachem na męża, czuć było w głosie niepewność. – Toć nie widzisz, że zęba rwę nieborakowi?
Grzymółka wolał nie czekać na skuteczność wyjaśnień kobiety. Skoczył na nogi jak oparzony, kierując się do wyjścia. Ko-
wal i kowalowa na szczęście nie zwracali na niego uwagi, padając sobie w ramiona.
– Najedz się czosnku!!! – zdążył za nim jeszcze zawołać, widać zdjęty litością kowal. – Czosnek na pewno ci pomoże!
Była to rada jak najbardziej szczera, lecz odnieść miała zupełnie przeciwny od zamierzonego skutek. To ona właśnie zawieść miała Grzymółkę Kownycza do ogródka wampira Gacka. Gacek napracował się tego dnia poważnie. Przyzwyczajenia z pracy w kołchozie pozostały w pamięci. Wziął wpierw prysznic, zmywając z siebie resztki błota z ogródka. Wykorzystał chwilową przerwę w ulewie, by podreperować płotek i zerwać kilka jabłuszek. Wampir lubił jabłka, działały oczyszczająco na zęby, dumę wszystkich Gacków. Stanął przed lustrem. Zaczesał włosy do tyłu, mocząc je delikatnie wodą, jak zwykł robić to jego ojciec, dziad i pradziad. Potem wziął z półeczki zieloną dentystyczną nitkę, aby dokładnie wyczyścić nią kły. Czuł świeży miętowy smak.
Gdy wyszedł z łazienki, wiedział, że coś jest nie tak. Wyjrzał przez okno i krew w nim zawrzała. Płot był przewrócony, krzewy połamane. Zobaczył wielkie doły w grządkach i brak świeżutkiego czosnku. Poczuł żądzę mordu. Wyskoczył z domu i ruszył z nosem przy ziemi za śladami, a może raczej za jednym śladem, wyraźnie odciśniętym w wilgotnej ziemi. Był bardzo ciekaw z jakim kuternogą ma do czynienia.
Teraz pochylał się nad leżącym na podłodze Grzymółką z zamiarem ukąszenia go. Był zły na swoją ofiarę, że tak łatwo się poddała, polowanie nie dało mu satysfakcji. Zawahał się przez chwilę i to ocaliło Kownycza. Wiekowa podłoga, na którą spadł nieszczęśnik, zadrżała, zachwiała się, coś trzasnęło i nagle zarówno Gacek, jak i Grzymółka stracili grunt pod stopami,
a raczej plecami. Runęli do piwnicy z głośnym hukiem. Chwilę żaden z nich się nie ruszał. Pierwszy odezwał się Kownycz.
– O... ząb? – Uśmiechnął się, leżąc na plecach. Podniósł znalezisko wysoko w górę, by dokładniej je obejrzeć w nikłym świetle piwnicy. – Wypadł i już nie boli?!
Wampir patrzył z przerażeniem na to, co trzymał w wyciągniętej dłoni Grzymółka, coś nie dawało mu spokoju.
– Zaraz, zaraz... – zamarł nagle Kownycz, macając drugą dłonią szczękę. – Ale to chyba nie mój?
Wampir Gacek, słynący z zimnej krwi, zemdlał. I dobrze, bo Grzymółka znalazłby się niechybnie w strasznych opałach, a tak miał czas na ratunek.
Grzymółka Kownycz zaniósł Gacka do kowala i kowalowej. Ci wypróbowali na szczęce wampira pierwszy implant kłowy nowej generacji, nazwany od imienia kowalowej „Danula”. Później przemianowany, nie wiedzieć czemu, na Dracula. Potem Gacka zaniesiono do domu, ułożono do snu, a gdy się obudził, wydawało mu się, że męczył go koszmar, o jaki nietrudno było w jego zawodzie. Grzymółka natomiast zaczął używać częściej szczoteczki do zębów. Zapał ten wystarczył na jakiś tydzień, potem Kownycza zaabsorbowały inne wydarzenia i nowe przygody, a na mycie zębów nie starczało mu już czasu.
Strzelin 2000