9 minute read
Grzymółka i dusza
Całość... czyli jak dwie części połączyć
Rękopis z poniższą relacją znaleziony został przypadkiem w roku Pańskim 2010. Autorstwo pozostaje niejasne. Grupa ekspertów powołana przez ministerstwo doszła do wniosku, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że rzeczony Grzymółka Kownycz sam spisał poniższą historię. Ocenie czytelników pozostawiamy interpretację faktów, nie biorąc za nie odpowiedzialności...
Advertisement
Zawiadomienie o końcu świata rozsyłane było drogą pocztową. Dostał je prawie każdy, prawie, bo tylko Grzymółka Kownycz codziennie z nadzieją zaglądał do swej obdrapanej skrzynki, licząc, że tym razem listonosz i do niego zawitał. Niestety, zawiadomienia nie było już tydzień i nawet na poczcie nie wiedzieli dlaczego. Przekorny los po raz kolejny spłatał figla naszemu bohaterowi, mimo że na to nie zasłużył. Grzymółka pewnie w innym wypadku załamałby się, łkał, lał łzy rzewne, myśląc o najgorszym, ale życie nauczyło go, że nie wolno się poddawać. Przez tydzień obmyślał, jak tu los przechytrzyć i na prostą wyjść. Mógł zrobić rzecz tylko jedną, najbardziej oczywistą, taką, która dawała mu choć cień powodzenia. Grzymółka Kow-
nycz postanowił wziąć sprawę w swe ręce. I jak to w takich wypadkach bywa, właśnie w ten sposób wszystko się zaczęło...
* Pioruny przecinały niebo, głuchy dźwięk dochodził przez ściany drewnianej chałupy do izby. Kownycz wiedział, że nadszedł najbardziej odpowiedni moment, by plan śmiały zrealizować. Ścisnął więc dłoń w pięść, w symbol ludzkiej siły. Wcisnął ją w swe gardło, a gdy weszła tam po łokieć, rozwarł ją powoli, pokonując opór ścian żołądka. Szybkim, zwinnym ruchem pochwycił duszę, ciesząc się, że nie zdążyła uciec mu w pięty. Zacisnął palce na jej szyi i szarpnął z całej siły, czując, jak odkleja się od wnętrza. Dla pewności kłapnął przy tym kilka razy zębami, by ją ogłuszyć, i w tryumfalnym geście wzniósł jej zmiętoszoną powłokę wysoko w górę, ku żywotnej żarówce. Był to formalny akt zemsty, tak ludzkiego przecież odruchu!
Duszeńka była wiotka w jego rękach, nie stawiała oporu. Zdaje się, że oślepiła ją nagła światłość, więc w tej chwili problemów z nią większych nie miał. Znając jednak jej wewnętrzną siłę, moc bijącą z przeźroczystego wnętrza, rozłożył ją szybko na drewnianym stole, strącając przy tym wszystkie naczynia. Rozciągnął ją jako długa była, a że trzeszczała przy tym niemiłosiernie, to pokropił ją winem, by nieco rozmiękła. Gwoźdźmi srebrnymi przybił przy tym jej kończyny na rogach stółblatu, ciesząc się z wygrania pierwszej potyczki.
Bać przeraźliwie to się może jeszcze wtedy nie bał, choć do zawału serca było mu blisko. Tudzież jednak wydawać mu się zaczęło, że w pokoju zrobiło się zbyt cicho, a że cisza ta, martwa taka, jakieś przeraźliwe na nim robiła wrażenie, więc za-
gwizdał cicho pod nosem. A że i to nic nie pomagało, to drewnianą łychę uchwycił swą prawą ręką i rytmy jakoweś dzikie na głowie przeźroczystej „niewinnej duszy” jął wybijać. Wtedy dopiero upragniony spokój zalał w ciele jego puste miejsce po niedawnym lokatorze i do sądów przystąpił, nie czekając na księdza, bo mu potrzebny nie był. Spieszyć się jednak musiał, bo dzień sądu ostatecznego zbliżał się wielkimi krokami. Ożywił więc duszeńkę, przytykając jej do boku rozżarzony pogrzebacz. Poskutkowało, bardziej niż się nawet spodziewał, bo ryki niemiłosierne jęła z siebie wydawać. Tego było jednak ponad siły Kownycza, a że z natury był z niego człowiek bojaźliwy, dlatego zapalił dodatkowo kilka świec w kątach izby, bo żarówka żywotna i piecokominek wydawały z siebie jedynie znikome światło. Zaczęły mu jednak chodzić po głowie pytania i wątpliwości, czy plan aby ponad jego siły nie był.
Okiennice były zatrzaśnięte na głucho, a w chałupie Kownycz sam się ostał, nie dziwota więc, że trzeba mu było teraz otuchy. Otuchy jednak nikt mu dodać nie mógł, a ona sama ze strachu w najczarniejszym kącie pokoju się schowała i nawet stąd jej dostrzec nie mógł. Lęk jakowyś za to za gardło począł go chwytać i ciągnąć w dół, pod stół heblowany, do ciemnej piwnicy. Strząsnął z siebie jednak wszystkie najczarniejsze mary i na wysiłek wielki starał się zdobyć, co zresztą prawie mu się udało. W górę wtedy jednak nieopatrznie spojrzał, na sufit misternie zdobiony. Zaraz tego żałować zaczął, bo sufitu ni widu, ni słychu, ino chmury jakoweś czarne kłębić się zaczęły, mazią obrzydliwie szarą oblepiając światłolampę żelazną. Wiatr poza tym od pokoju wschodniego począł przeraźliwie dąć, gasząc większość pełgaczów świecowych, a co gorsza,
w ruch przeciwzegarowy wprowadzając chmury. Wiedział Kownycz, że to najgorsze chwile dla niego, bo dusza na największy wysiłek się zdobyła.
Chmury gęste, w lej ukształtowane, powoli od sufitu ku Grzymółce podążały i zaczęły odnosić swój skutek. Najpierw bowiem włosy jego, potem głowa i tułów skręty jakoweś dzikie robić poczęły, wznosząc się niebezpiecznie ku górze. Przyznaję, że krzyk ostry z jego piersi siłą się wtedy wyrwał, a choć ugrzązł mu w gardle i mało co go przez to nie udusił, to innymi otwory wydostał się ze zdwojoną siłą. Moc piekielna tymczasem do góry Kownycza pociągła tak szybko, że buty i spodubranie nie nadążyły za ciałem. On sam zaś poszybował pod sufit na dwa metry i rąbnął głową w światłolampę. To właśnie go uratowało. Wiatr zelżał, chmury zbladły, ino śnieg z nich zaczął sypać, Kownycz zaś na deskach chałupopodłogi siedział, odmrażając swoje organa dolne.
Szybko zupełnie biało się w garkuchni zrobiło, tak że kształt duszy mlecznobiałej ledwo od otoczenia Grzymółka odróżniał. Zmęczona ona była, widać to było jak po mordzie aligatora. Wstał więc Kownycz i z uśmiechem szelmowskim podszedł do stołu, dzikim wzrokiem spozierając w miejsce, gdzie duszeńka powinna mieć oczy. Rychło jednak przekonał się, że to nie były oczy, bo jad przeraźliwy w jego stronę ruszył niczym ekspres. Grzymółka unik zrobił na szczęście szybki, tak że kłęby pary śmiertelnej popędziły na wprost, wpadając do sypialni. Popędził i Kownycz za nimi, drzwi od garkuchni zamykając i odcinając im powrót.
Od wydarzenia owego żarty się już skończyły, nie fair z Grzymółką duszka pogrywała, i choć wcale nie mówię, że
Kownycz w stosunku do niej postępował uczciwie, to teraz wyzbył się wszelkich skrupułów. Nie miał już zresztą nic do stracenia. Bowiem o szóstej czasu rannego koniec świata miał się zacząć, a wiadomym jest, że gdy nadejdzie ta chwila, dusze wszystkie powyłażą z ciał, porzucając swe żywicielki na pastwę losu, same zaś w ogrody edenowskie odlecą, kurzu nawet po sobie nie zostawiając. Plan zaś Kownycza, perfekcyjnie obmyślany, zapobiec miał temu nieszczęściu i sprawić, że i on zażywać będzie rozkoszy niebiańskiej wraz z duszeńkami. Spieszyć się jednak musiał, bo pora była już późna i koguty poczęły szykować się do piania.
Plan był prosty, przynajmniej wydawało mu się tak na samym początku. Wiadomo przecież, że tylko dusze mają wolny wstęp do królestwa niebieskiego, a że z Kownycza dusza była ni w pięć ni w dziesięć, to musiał coś wymyślić. Na szczęście sprytniejszy był od przeciętnej galaretowatej istoty, przyszło mu bowiem do głowy, że jeśli dusze niewidoczne w ciałach siedzieć mogą, to i ciało, jeśli tylko się postara, w duszę wleźć zdoła i jej wolą zupełnie zawładnie. Tylko aby to zrobić, duszę trzeba było pierwej rozmiękczyć i to tak, by ledwie dychała. Dusza jego okazała się jednak harda. Męczyć więc ją zaczął psychicznie, mówiąc na głos, jaka to z niej galaretowata potwora. Ona udawać poczęła, że nie robi to na niej najmniejszego wrażenia, lecz widać było wtedy tym wyraźniej, że głęboko ją to dotknęło. Zabiegi Kownycza zresztą zaczęły odnosić pożądany skutek, toteż wziął on żarlampę i w oczy duszy świecić zaczął, rozpoczynając tym samym końcowy etap męki przesłuchaniem. Oskarżył ją między innymi o to, że w ciągu ostatniego roku uciekła trzy razy ze mszy świętej, zostawiając go samego przy ambonie. Cztery razy rozbudziła
grzeszne myśli w jego głowie do tego stopnia, że praczkę z sąsiedniego budynku podglądał przez długie godziny, na czym najwięcej dusza skorzystała, bo on sam zasnął.
A gdy zobaczył, że przeciwniczka jego ogłupiała dostatecznie i zupełnie została pozbawiona siły na dalszą obronę, to zakradł się do niej od tyłu stołu. Rozwarł jej szeroko paszczę i, nim zdążyła zdobyć się choćby na cień protestu, wepchał swe nogi po kolana w jej gardło. Dosyć sprawnie umościł się we wnętrzu duszy, ciesząc się, że jego udany plan dobiegł już prawie końca. Wypadało wtedy Grzymółce czekać tylko sądnej godziny.
* Trąby głośne wyrwały Kownycza z głębokiego snu. Spojrzał na cyferblat, dziwiąc się, że już dawno po godzinie „0”. Taki był z siebie zadowolony, że nawet nie chciało mu się ruszać. Jednak coś przykuło jego niesamowicie podzielną uwagę i dopiero teraz zobaczył, że po lewej stronie sączyć się zaczęło jasne światło, raźno oświetlając stół i krzesła. Widocznie w czasie tej szamotaniny z duszą wiatr rozwarł okiennice, ukazując świat w soczystych barwach. I dobrze! – pomyślał Kownycz – ruszać się teraz nie muszę, ino przez okno widzieć będę, kiedy kolejka na drabinach niebiańskich przerzedzi się, a wtedy sam swobodnie do edenów popędzę!
Spokój jego mącić jednak poczęło nagle dziwne uczucie w kończynach, pieczenie, rwanie jakby piekielne. Obrócić się chciał w lewą stronę, lecz jakowaś siła przyciągała go do stółblatu, tak że nie mógł się ruszyć, ino głowa w tę i we w tę chodziła mu nerwowo. Wtedy dopiero z przerażeniem pojął, co się stało. Gwoździe dalej swą ofiarę przy stole trzymały, a teraz
i on w niej uwięzion, nie mógł wykonać ruchu. Uspokoił się jednak, wiedząc, że w nerwach człek czyni same głupie rzeczy, on zaś myśleć teraz musiał. Dobrze zrobił, trochę pomogło.
Postanowił wyjść z duszeńki, przynajmniej tak do jednej trzeciej długości swego ciała, by gwoździ dosięgnąć, a jednocześnie nad swym przeciwnikiem dalej panować umysłem. Zebrał swe siły, próbując otworzyć rękoma paszczę duszy. Po chwili podwoił napór, a nawet potroił, lecz nic to nie dawało. Strach wtedy za gardło go chwycił. Zrozumiał, że nie mógł wyjść z pułapki, jaką stały się dla niego zwarte szczęki potwory. Zatrzasnęły się na amen. Walić tedy zaczął w całe ciało galaretowatej istoty, lecz powłoka jej zaiste galaretowata była i naciągała się tylko pod jego naporem. Po godzinie z sił zupełnie opadł. Nie pomogła nawet próba rozciągnięcia przezroczystego ciała, tak by można było sięgnąć gwoździ. Nie pomogło także gryzienie i kopanie.
Grzymółka spojrzał wtedy ze smutkiem za okno izby, na drabiny poustawiane w równych rzędach, na ostatnich wchodzących w niebiańskie granice. Pot zimny oblał go nagle źródlanym strumieniem. Wytężył wzrok i nie mógł mu dowierzyć. Na szczeblach drabin szczerozłotych zobaczył plecy ostatnich żywych ciał. O ironio życia, o ironio losu, więc tak się to skończyć miało?! Czyż zachłanność go zgubiła? Więc nie tylko dusze miały zażywać w niebie rozkoszy!
* Słońce zachodziło powoli, drabiny strażacy zwinęli, ino łzy krokodyle z paszczy Kownycza leciały. Na próżno Pana swego wzywał. Obietnice poprawy głosem donośnie płaczliwym rozbijały się o kąty izby. Nikt mu już pomóc nie mógł, bo sam so-
bie nie pomógł. Pomyślał wtedy o ucztach, jakie teraz zapewne w ogrodach edenowskich miejsce miały, o nektarach słodkich, o ambrozjach kolorowych. A w brzuchu przy tym tak mu zaburczało, że zrobił się jeszcze smutniejszy. Z tej rozpaczy zaczął mieć omamy, bo wydawało mu się, że ktoś wraz z nim płacze. Powstrzymał więc łzy cisnące się do oczu i zaczął się przysłuchiwać. I rzeczywiście, szloch jakowyś nadal trwał i to teraz o wiele wyraźniejszy. Zdał wtedy sobie Kownycz sprawę, że to duszka płakała. Zagadnął do niej pierwszy, za zło wszelakie jej wyrządzone przepraszając i przyrzekając wynagrodzenie doznanych krzywd. Ugodzili się szybko, wszak była mu bratnią siostrą, a niedola zawsze w kupie trzyma. Mimo to losu ich nic już odmienić nie mogło.
Popatrzył tedy Grzymółka przez okno na łąki szczerozłote, na kwiaty w promieniach wschodzącego słońca wypuszczające radosną woń. Spojrzał na las dostojnie po obu stronach rzeki stojący. Pomyślał o domach pozostawionych przez niedawnych właścicieli, o porzuconym przez nich dobytku. Jeszcze raz pomyślał dobytku i przestał myśleć, bo nie oczekiwał tak pomyślnego obrotu sprawy! Widocznie duszka też, bo wspólnie z piekielnie niebiańską siłą naparli na gwoździe, teraz dopiero w pełni część jedną stanowiąc...
1995/96