8 minute read

Grzymółka i zając

Nie będzie to opowieść o Grzymółce, który miałby być szybszy od zwierzaczka z długimi uszami, kojarzonego z kicaniem i świętami Wielkiej Nocy. Nie, nie – uszy Kownycza, mimo że odstające nieco, pociągłe nie były. Kicanie zaś przychodziło mu z trudem i zdobywał się na nie tylko wtedy, gdy żona wyraźnie tego sobie życzyła. Co więcej, do Wielkiej Nocy jeszcze wiele miesięcy było i nic wspólnego mieć nie mogły te święta z historią, z której relację zdać teraz muszę.

Dziwna to opowieść, ale za sen czy przewidzenie brana być nie może, nawet jeśli tak we wsi i powiecie gadają. A zaczęło się to wszystko za sprawą pluszowych bamboszy, które Minia Tymulska-Kownycz sprawiła sobie sama w dniu urodzin.

Advertisement

Bambosze zrobione były na kształt długouchych zajączków, z otworami w brzuszkach na kobiece stópki numer 10. Zawsze gdy Minia Tymulska wkładała je na nogi, Grzymółka miał wrażenie, że zajączki z bólu wybałuszają perłowe oczka, a ich mordki otwierają się z wielką siłą, z panicznym okrzykiem cierpienia, gdy pięć palców Miniusi wchodzi im aż po pluszowe gardło. Grzymółka nie mógł na to patrzeć. Przekonany był wręcz, że bamboszowe zajączki machają do niego uszami i piszczą z wyrzutem, gdy Tymulska-Kownycz przechodzi z kuchni do poko-

ju, wbijając twarde pięty w ich miękkie futerka. Nic wtedy jednak Grzymółka nie robił, omijał wzrokiem ich lśniące oczka, gdy leżały pod ścianą w mrocznym przedpokoju, kuląc uszy z przejmującego zimna i strachu. To był jego błąd.

Tej pamiętnej nocy położył się Kownycz zaraz po kolacji. Zjadł trochę pasztetu, popił go wodą i legł po ciężkim dniu na poduszce. Opatulił się szczelnie, zabierając dla siebie jak najwięcej mógł kołdry. Wiedział, że gdy żona wyjdzie z łazienki, przykrycie dziwnym trafem skurczy się w okamgnieniu i biedny Grzymółka obudzi się na samym prześcieradle. Tak też się stało. Miniusia zgasiła światło, położyła się i, szepcząc słodko „dobranoc, mój zajączku!”, zabrała kołdrę, całą jaka była, a męża zepchnęła na brzeg łóżka.

Kownycz, gdy usłyszał „zajączku”, wiedział, że już nie zaśnie, a wyrzuty sumienia gryźć go będą. Próbował liczyć barany, ale jak nic w skoku przemieniały mu się w długouche zwierzaki. Kiedy Kownycz był gdzieś przy czterysta siedemdziesiątym ósmym zajączku, pojawiło się dziwne uczucie, jakby mrowienie pod czaszką. Próbował otworzyć oczy, ale nie był w stanie. Wydało mu się, że sen przyszedł i teraz śni, niby to na jawie. I wtedy, jakby tego było mało, błysnęło, chrupnęło i Grzymółka usłyszał głos.

– Połączenie nawiązane, powtarzam, nawiązane! – No, wreszcie! – odpowiedział drugi głos. – Już można mówić?

– Tak, już nas słyszy! – Już nas słyszy? To znaczy teraz, już... mam mówić? – Tak, proszę mówić. – Dobrze!

W tym samym momencie do fonii dołączył obraz, najpierw niezbyt ostry, potem wyraźniejszy.

– Zaraz nas zobaczy! – w głosie słychać było podniecenie. I Grzymółka Kownycz rzeczywiście zobaczył. Wielki stwór łypnął w jego stronę wielkimi, różowymi oczyma. Źrenice zwężały mu się w hipnotyczną spiralę, wirującą szybciej i szybciej.

– Wyjdź, Grzymółko, na pole. Przywitaj nas godnie. Wylądowaliśmy na lewo od miedzy Janka Cebuli! – Na prawo! – szepnął jakiś głos – Na prawo wylądowaliśmy! – dodał szybko stwór. – A zresztą idźżesz w stronę światła, byle szybko.

– Koniec transmisji! – pisnął ktoś za plecami stwora i obraz zniknął.

– Nie, jeszcze nie! – głos doszedł do Grzymółki teraz jakby z większej odległości.

Obraz znów się pojawił. Oczy stwora nie były już różowe. Raczej czerwone ze złości.

– Pamiętaj, Grzymółko Kownyczu, byś przywitał nas godnie, bo przybywamy w pokoju. Ty rasę swą reprezentować będziesz, więc wstań, wstań i idź, Grzymółko!

I Kownycz wstał. Włożył bambosze, które pod łóżkiem były, i poszedł. Zajrzał po drodze do kuchni, bo mu w głowie kołatać zaczęło, że godnie przywitać rasę kosmiczną należy. Wziął chleb z niedzieli, trochę soli i zawiniątko w sreberku z dna lodówki. Przepasał się przed wyjściem, spinając koszulę, mocniej naciągnął na oczy szlafmycę i ruszył.

Miniusia, rozbudzona, obserwowała wszystko spod kołdry szeroko otwartymi oczyma. Włosy z lokówkami stanęły jej

dęba tak, że przypominały poskręcane antenki telewizyjne. Mąż jej nie ruszał ni nogami, ni rękami, tylko sunął płynnie w tę i we w tę, z pokoju do kuchni i sieni, zupełnie jakby był na kółkach i ktoś go na sznurku ciągnął. Drzwi przed nim też same się otwierały i zamykały.

Miniusia słyszała dużo o lunatykowaniu. We wsi było to częste, ale nie sądziła, że ta straszna choroba jej chłopa trafi i to w środku nocy! Przypomniała sobie potem opowieść starej Jabłońskiej o tym, jak to mąż jej wylunatykował z domu i dziwnym trafem w łóżku sąsiadki wylądował. Tego już Miniusi za dużo było. Wyskoczyła z łóżka, chwyciła w locie wałek z kuchni i puściła się w te pędy za Kownyczem, który dotarł tymczasem na skraj lasu, niebezpiecznie blisko chałupy sekretarki pobliskiego PGR-u. Miniusi krew zawrzała w żyłach. Ruszyła więc Tymulska boso przed siebie, z mocnym postanowieniem błyskawicznego wyleczenia męża ze wszystkich chorób, jakie znała ludzkość.

Kownycz zaś w tym czasie, tak jak mu mówiono, za miedzą Cebuli zobaczył jasne światło. Ruszył pewnie przed siebie, nie mogąc się doczekać tego, co miało się wydarzyć. Zeskoczył ze ścieżki po chwili i ruszył na skróty przez pole. Wtedy światło przygasło i Kownycz ujrzał kontury wielkiego, metalowego kubła na śmieci. Taka myśl mu przyszła wtedy do głowy. Zbliżył się szybko, potykając kilka razy na świeżo zaoranym polu. Wreszcie stanął jak wryty przed kosmicznym pojazdem.

Coś metalicznie zgrzytnęło i z gładkiej ścianki wysunęły się schody. Po chwili pojawiły się na nich dwie postaci, wielkie co nie miara, tak na jedną i trzy ćwierci długości samego Grzymółki. Były w różowych włochatych skafandrach, z bańkami na

głowach, o których czytał Kownycz w gazetach i wiedział, że astronautom do oddychania służyły.

– Wyrchitafaj, Gtrzjkymikuółko Kotysfwnydjiczu! – usłyszał Grzymółka niewyraźnie, gdy kosmici zatrzymali się przed nim. Nie wiedział, o co go pytają, więc wolał się nie odzywać. Uśmiechał się głupkowato, wyciągając przed siebie dary dla przybyszów. Ci wtedy ściągnęli szklane bańki z głowy i Grzymółka, nie wierząc własnym oczom, zobaczył, jak, uwięzione dotąd pod okryciem, wyskakują w górę wielkie, futrzaste uszy. – Witaj, Grzymółko Kownyczu! – powtórzył ten po prawej. – Dary przyniosłeś, a to pokaz twojej dobrej woli!

Odebrał od Grzymółki chleb, sól i srebrne zawiniątko i przekazał je swojemu towarzyszowi.

– Eeee... gdybym wiedział, to bym co innego przyniósł – powiedział Grzymółka, myśląc o marchewce, czego jednak nie zdradził, wpatrzony z podziwem w futro przybyszów.

– Dobre! – wysapał zając. Pozbył się już sreberka i zdążył zjeść połowę jego zawartości – proszę spróbować, kapitanie! – No, najlepsze co w życiu jadłem! – potwierdził kapitan. I wtedy, pozostająca do tej pory w ukryciu, Miniusia Tymulska nie wytrzymała. Wyskoczyła nie wiadomo skąd. Wymachując wałkiem, z potężnym wrzaskiem stanęła nagle pomiędzy Kownyczem a przybyszami z kosmosu.

– Co to ma znaczyć?! Co się tu wyrabia?! Nie będziesz mi dla jakichś nieogolonych obdartusów żarcia z lodówki wynosić! O, i to w dodatku pasztet zajęczy na jutrzejszy obiad!

Kownycz zbladł. Zając po lewej zwrócił wszystko, co miał w żołądku. Ten po prawej zemdlałby zapewne, gdyby nie krew, która wraz ze złością napłynęła mu do głowy.

Grzymółka popatrzył w różowe oczy kapitana zająca. Ze strachu cofnął się cztery kroki. Jego bambosze zaczęły wydawać piszczące odgłosy. Kownycz aż sam się zdziwił i spojrzał w dół na swoje stopy. Zobaczył cztery złośliwie wpatrzone w niego perełkowe oczy osadzone na pluszowych łebkach. Przez pomyłkę widać zabrał spod łóżka bambosze żony.

Zające po lewej i po prawej zobaczyły to w tej samej chwili. Jeden przez drugiego zawyły z przerażenia, machając uszami we wszystkie strony.

– Barbarzyńcy! – krzyczały na przemian. – Kanibale! Grzymółka Kownycz uśmiechnął się niewinnie, lecz to tylko pogorszyło sprawę. Zając po prawej chwycił Miniusię Tymulską-Kownycz w pół i obaj kosmici, z przyciężkim ładunkiem, zniknęli w iście ekspresowym tempie we wnętrzu swego statku. Blaszany kubeł w tej samej chwili wystartował i zniknął gdzieś wysoko na prawo od Księżyca. Kownycz odetchnął z ulgą. Naraz pozbył się kilku kłopotów. Odwrócił się na pięcie i wolno ruszył w stronę chałupy, ucieszony, że tym razem całą kołdrę będzie miał tylko dla siebie.

Droga powrotna zabrała mu równo dwadzieścia minut. Gdy doszedł do drzwi chałupy, usłyszał głosy dobiegające od strony kuchni, szczęk talerzy, kubków, butelek i odgłosy rozmów. Zajrzał przez okno.

W pomieszczeniu, jeden obok drugiego, stały dwumetrowe zające. Każdy z nich zajadał marchewkę, wpatrując się z napięciem w piekarnik. Kownycz miał niemiłe przeczucie, że dochodząca potrawa ma coś wspólnego z jego żoną Miniusią. Zdobył się więc na heroizm. Złapał z sieni widły, wskoczył do kuchni i wydarł się: „łapy do góry!” w nadziei, że nie jest za późno, by

uratować niedopieczoną żonę. Zające spojrzały na niego z politowaniem i dopiero wtedy Kownycz dostrzegł uśmiechniętą od ucha do ucha Miniusię. Usadowiona na zydlu, pozostawała widać w jak najlepszej komitywie z kapitanem zającem.

– Wszystko zostało wyjaśnione, Grzymółko Kownyczu! – uśmiechnął się zając dowódca.

– Tak? – niepewnie zapytał Kownycz. Nie miał pojęcia, w jaki sposób wytłumaczyć można było robienie pasztetu z pobratymców kosmitów. Poza tym znów niepewnie spojrzał na swój przyodziewek, żałując, że nie pozbył się po drodze bamboszy.

Zające ryknęły śmiechem. Kapitan wskazał na półtorametrowego zajączka. Grzymółka spojrzał na jego dolne łapy i przełknął ślinę. Bambosze przypominały jako żywo ludzką postać, wpatrzoną z wyrzutem w Kownycza perłowymi, dużymi oczyma. – A co z pasztetem? – zapytał Grzymółka. – Pani Miniusia wyjaśniła nam w czym rzecz. Już wiemy, że to wszystko jest jednym wielkim nieporozumieniem. Czekamy, aż pasztet się upiecze. Wtedy zgodnie z waszym ziemskim rytuałem poprosimy go, by zajęczał!

Do śmiechu kapitana zająca doszły kolejne. Grzymółka nieśmiało przyłączył się do chóru. Zastanawiało go, jak Miniusia Tymulska-Kownycz zmusi pasztet do zajęczenia?

A jednak! Talent brzuchomówcy objawił się u Miniusi z perfekcją. Nie bez powodu. Wojażowała wiele lat z trupą cyrkową jako połykacz ognia, poskromicielka węży i naśladowca niespotykanych głosów.

Zające najadły się, napiły i złożyły solenną obietnicę wpisania przepisu Kownyczowej do „Kosmicznego Przewodnika Ku-

linarnego”. Zapowiedziały się też z kolejnym przylotem na święta wielkanocne. Zabrały z piwnicy kilka skrzynek ziemskiej marchewki, zamachały uszami i odleciały.

Kownycz, nim ułożył się do snu, poszedł jeszcze na podwórko. Wypuścił dla pewności wszystkie hodowane króliki i zające. Świt wstawał szybko. Przy stodole Grzymółka usłyszał koguta budzącego kury ze snu, w dali muczenie krowy i beczenie owiec. Przeszły go po plecach ciarki. Spojrzał w gwiazdy, zastanawiając się, ileż to ras kosmicznych może być w tym wszechświecie. Dla pewności i uniknięcia komplikacji podczas ewentualnych dalszych odwiedzin postanowił, że od dziś mięsa absolutnie do ust nie weźmie.

Strzelin 2002.

This article is from: