16 minute read

Grzymółka i Gabriel SA

Coś nad Grzymółką czuwało we dnie i w nocy, to pewne. Lecz co to było? Kownycz nie miał pojęcia. Co gorsza, tego czuwania nie można było zaliczyć do udanych. Wręcz przeciwnie. Grzymółka podejrzewał, że ktoś świadomie wpycha go w kabały, jedna po drugiej. Z większości z nich Kownycz ledwo co uchodził z życiem, a już na pewno z nadwątloną równowagą psychiczną i obniżającą się odpornością na stresy. Trudne było to do zniesienia, nawet dla Grzymółki. Ostatnimi czasy bał się z domu wychodzić, bo wyglądało na to, że pech skupił się jakimś tajemniczym sposobem tylko na jego osobie. Każde opuszczenie bezpiecznych czterech kątów mieszkania kończyło się niemal tragicznie. Tydzień temu chociażby Kownycz zabalował na wiejskiej imprezie, a gdy się obudził, nachylał się nad nim jakiś dziwny koleś w złotej koronie, próbując wpić mu się w usta i nazywając go pieszczotliwie śpiącą królewną. Albo czwartek, tak ten czwartek, który niemal całkowicie wykończył Grzymółkę. Poszedł do lasu na jagody, nazbierał ich do koszyczka dosyć sporo, a już kilka chwil później złapał go myśliwy i zaciągnął do jakiejś starej chałupy. Tam Kownycz był świadkiem rzeczy, o których wolałby nie pamiętać. Starsza kobiecina, której nigdy by o to nie podejrzewał, pożarła na jego oczach

dziecko w czerwonym kubraczku, listonosza, hydraulika i siedmiu niskich kolesi, którzy przyszli w odwiedziny do niejakiego Wilczyńskiego.

Advertisement

Te wszystkie wydarzenia utwierdzały Kownycza w przekonaniu, że ktoś musi za jego pechem stać. Jeśli chciał w tym trudnym świecie przeżyć, nie mógł rzeczy pozostawić samym sobie. Postanowił zdemaskować przyczynę swych nieszczęść, osobnika, który miał pilnować go i strzec na każdym kroku. Kownycz wiedział o kogo chodzi i był pewny swoich podejrzeń. Musiał z nim odbyć poważną rozmowę, a w ostateczności skłonny był nawet złożyć mu pisemne wymówienie. Na wszelki wypadek, w przypadku braku wystarczających argumentów, naładowany pistolet leżał obok na oparciu fotela.

Zanim jednak doszło do tak napiętej sytuacji, dzień jak co dzień, no może nieco bardziej słoneczny, obudził Grzymółkę pierwszymi promieniami. Mały człowieczek przeciągnął się na poły obudzony, rozpościerając ramiona i obracając piąstki, co do złudzenia przypominało oburęczne wykręcanie żarówek. Głębokiemu ziewnięciu towarzyszyło głuche chrupnięcie. Nie od razu Kownycz zorientował się, że stało się coś niedobrego. Dopiero gdy spróbował wstać z łóżka, napotkał nieprzewidzianą trudność. Rozpostarte na boki ramiona niespodziewanie zakleszczyły się i opuścić ani podnieść ich choć o centymetr nie było można. Zupełnie tak, jakby ktoś złośliwie włożył Grzymółce kij od szczotki za nocną koszulę, przeciągając go przez rękawy. Syknął Kownycz z bólu i przerażenia. Chrobotnięcia w krzyżu nie zaliczał do zbyt ciekawych przeżyć porannych. Przesunął się na brzeg łóżka, opuszczając nogi na podłogę jak najostrożniej mógł.

Teraz dopiero zaczęły się kłopoty. Prób opuszczenia łóżka było kilka, jedne mniej udane od drugich. Próbował Kownycz najpierw zacząć od lewej nogi, potem od prawej, próbował jednym bokiem i drugim. Nawet wydało się, że usiłował na głowie stanąć, ale takie wnioski mógłby wysnuć jedynie obserwator postronny. Głośne uderzenie potylicą o podłogę wymuszone było raczej okolicznościami. Grzymółka stracił bowiem równowagę, przechodząc dosyć boleśnie do parteru. W końcu z wykorzystaniem krzesła, stolika i nocnej lampki, sobie tylko znanym sposobem, stanął Kownycz na równe nogi. A był to, nie ukrywajmy, dopiero początek męki planowanej na dzień dzisiejszy. Grzymółka zdawał sobie z tego doskonale sprawę.

Ktoś inny w podobnej sytuacji poddałby się niechybnie, zadzwonił na policję, straż pożarną albo pogotowie. Grzymółka Kownycz nie był jednak lepiony z tej samej gliny co wszyscy. Można było nawet powiedzieć, że to człowiek ze stali, zahartowany przeciwnościami losu, złośliwością przedmiotów martwych i natury ożywionej. Podreptał do szafy, starając się nie strącić przedmiotów rozpostartymi szeroko ramionami. Ustawił się bokiem do mebla, w którym trzymał garderobę, i przykucnął tak, by dłoń znalazła się na wysokości uchwytu drzwiczek. Pomajstrował przy nich chwilę i, robiąc krok w przeciwległą stronę, pociągnął je za sobą. Szafa z lekkim skrzypieniem stanęła otworem. Kownycz wyprostował się na ile pozwolił mu ból w plecach i dalej, bokiem stojąc, zaczął w niej energicznie grzebać. W końcu chwycił wieszak za spodniami i koszulą. Te rzeczy były mu w tej chwili potrzebne najbardziej. Podreptał do krzesła i przez chwilę zastanawiał się, co robić dalej. Najchętniej podrapałby się w czuprynę, to zawsze pomagało mu przy

intensywnym myśleniu, ale ramiona wciąż pozostawały zakleszczone i dłońmi mógł jedynie wykonywać koliste ruchy z dala od głowy.

Próby założenia ubrania przez Grzymółkę mogłyby zostać wpisane bez najmniejszego problemu w annały kronik człowieka gumy, a już na pewno stać się gwoździem programu w objazdowym cyrku Arlekin. Zdolności akrobatyczne, kreatywność, umiejętność dostosowania się do nowych warunków okazały się atutami, które zrobiłyby wrażenie na niejednym artystycznym impresario. Kownycz spróbował pierwej pozbyć się nocnej koszuli. Ta część zadania okazała się najłatwiejsza. Podszedł do wieszaka w przedpokoju, obrócił się do niego tyłem. Stanął na palcach i zahaczył kołnierzykiem o haczyk, na którym zwykł wieszać kurtki. Potem przykucnął. Nocna koszula na szczęście po latach użytkowania rozciągnięta była do granic możliwości. Przez chwilę Grzymółka miał co prawda problemy, by uwolnić ramiona z przydługich rękawów, ale wreszcie z głośnym klapnięciem, przy wtórze naderwanego materiału, usiadł na podłogę, uwolniony od zbędnego przyodziewku.

Kolejnym etapem operacji było powieszenie wieszaka z ubraniem na futrynie, tak by koszula zwisała na wysokości Kownyczowego torsu. Grzymółka wycelował wtedy dokładnie lewą dłoń w rękaw i wsunął ramię do środka. Prawy rękaw cudem jakimś zahaczył o klamkę. Naciągnął go do granic możliwości i półobrotem z wyskoku wpakował w niego drugie ramię. Koszulę miał z głowy, o zapięciu jej nawet nie marzył. Przyszła kolej na spodnie. Zrzucił je z wieszaka na podłogę. Zębami rozpiął guzik i zamek, a potem wsunął stopy w nogawki. Przesunął ciało jak gąsienica, walcząc z naciągnięciem ich na tyłek. Pa-

miętał przy tym, by szelki znalazły się w odpowiedniej chwili na barkach. Grzymółka wygiął kręgosłup w łuk, uniósł wysoko nogi, potem zrobił mostek, obrócił się o 360 stopni i w końcu osiągnął cel.

Chwilę leżał bez ruchu, łapiąc w płuca powietrze. Był zmęczony, bardzo zmęczony i głodny zarazem. Kalorii spalić musiał przynajmniej na cztery dawki dziennego zapotrzebowania. Postanowienie udania się do sklepu, tak jak co dzień zwykł to Kownycz robić, po mleczko, świeże rogaliki i twarożek, nabrało na szczęście kształtu realnego. Grzymółka zwlókł się z podłogi. W prawą rękę ucapił butelkę na mleko, w lewą siatkę i obijając się o drzwi (niemal przestawiając framugę, bo zapomniał, że bokiem przejść musi), wydostał się na ulicę.

Ruch tego dnia był spory, mieszkańcy wioski pchali na targ wózki z płodami rolnymi, inni ze starociami na szrot, jeszcze inni spieszyli na autobus do pracy, do miasta. A niektórzy siedzieli przed domem na ławeczkach, spijając śmietankę wczesnej emerytury. Ci ostatni byli najgorsi. Każdego ranka Kownycz zmuszony był przejść koło starego Janka Jarocha i Karola Karczocha, dwóch zgrzybiałych staruszków, rechoczących wniebogłosy już na sam widok zbliżającego się Grzymółki. Ileż to razy Kownycz padał przed nimi na chodniku, potykając się, przewracając, wchodząc w znak drogowy i to najczęściej bez żadnego powodu. Emeryci mieli wtedy zapewnioną nie lada rozrywkę. Śmiali się do rozpuku, uderzając laseczkami w chodnikową płytę lub spadając z ławki. Teraz nie było inaczej. Już z daleka dobiegł Kownycza spazmatyczny atak śmiechu.

W Grzymółce zawrzała krew. Zniósł jednak uszczypliwości i przytyki. Z dumnie podniesioną głową minął Jarocha i Kar-

czocha i wmaszerował do sklepu. Zakupy poszły mu sprawnie. Musiał jednak poprosić sprzedawczynię, by sama poszukała w kieszeni spodni drobnych dla wyrównania rachunku. Pani Małgosia uczyniła to skwapliwie, choć Grzymółka miał nawet wrażenie, że w poszukiwaniach monet jest jakby nadgorliwa. Dopiero po dłuższej chwili lekko zaczerwieniony Kownycz wyszedł ze sklepu, taszcząc zakupione artykuły.

– Cześć, sąsiad! – Grzymółka poczuł potężne uderzenie w plecy. Nie wiedział nawet, kto go zaczepił. Zatoczył się w stronę latarni. W jednej chwili chrupnęło mu w plecach odgłosem podobnym do tego porannego. Kownycz ze szczęścia niemal podskoczył, gdy uwolnione od zakleszczenia ramiona opadły mu wzdłuż ciała. Nie cieszył się jednak tym długo. Zawył z bólu, gdy wypuszczona z bezwładnej dłoni butelka z mlekiem rozbiła mu się na nodze. Rechot Jarocha i Karczocha, tarzających się ze śmiechu na chodniku, sprowadził na Grzymółkę wzrok gapiów, a samego Kownycza wprowadził w stan furii.

Właśnie wtedy czara goryczy, nie znajdując dotąd ujścia, przelała się. Wstyd, złość i inne uczucia, do których normalnie Grzymółka byłby się nigdy nie przyznał, zawładnęły nim całkowicie. Siatkę odrzucił w bok i, nie patrząc, jak twarożek rozbija się na głowie Jarocha, udał się w stronę domu.

Pokonując kolejne metry chodnika, Kownycz uznał, że musi coś zrobić, coś co świadczyłoby o tym, że jest w stanie przeciwstawić się losowi. Postanowił przestać być bezbronną ofiarą. Domyślał się od bardzo dawna co, a nawet kto, jest przyczyną jego nieszczęść, tego, że pcha się w najgorsze tarapaty z możliwych. Miał na to dowody na każdym kroku. Nikomu na świecie, tego Grzymółka był pewien, nie przydarzało się tak wiele

niewyjaśnionych wypadków i przypadków w ciągu kilku minut. Jego podejrzenia potwierdzały się co chwila, nawet kilka sekund później:

– Grzymółko Kownyczu, poleci pan z nami! – zielony ufoludek wielkości jeża zastąpił mu drogę. Osobnik wypiął pierś i naprężył muskuły, jakby szykował się do bitki.

W innym wypadku Kownycz uznałby pewnie tę okazję za jedyną w swoim rodzaju szansę poznania galaktyki, ekscytujących form życia, ale dzisiaj było to ponad jego siły. Minął bez słowa zielonego kurdupla i równym krokiem kontynuował marsz. Na kolejne przykłady potwierdzające jego przypuszczenia nie musiał długo czekać. Przy gabinecie fryzjerskim rozpoznał znanego malwersanta Stanisława P., ksywa Makówka. Jeszcze wczoraj Grzymółka nie miałby wątpliwości, że pościg i ujęcie bandyty jest jego obywatelskim obowiązkiem, żeby tylko. Kownycz pewnie byłby dumny z tego, że naraził życie bez wyraźnego powodu. Ale dzisiaj sprawy wyglądały zupełnie inaczej. Grzymółka powziął postanowienie, którego nic już nie mogło zmienić. Plan opracował z najdrobniejszymi szczegółami. Musiał jeszcze tylko dokupić kilka kilogramów cytryn i cukier w kostkach, by go zrealizować.

Sok z cytryny Kownycz wyciskał miarowo, przelewając zawartość zlewki do wiaderka. Uśmiechał się do siebie, chwilami pogwizdywał pod nosem, starając się zachowywać jak najbardziej naturalnie. Nie chciał przecież budzić podejrzeń. Po kilkudziesięciu minutach wiadro przeniósł do dużego pokoju i ustawił przy ławie. Czekał już tam na niego cukier w kostkach i pistolet na wodę, którego używał na śmingusa-dyngusa. Grzymółka dopilnował wcześniej, by wszystkie okna i drzwi były

szczelnie zamknięte. Włączył telewizor, ustawiając głos na cały regulator. Potem spokojnie zasiadł w fotelu i zaczął nabijać broń. Wcisnął w lufę najpierw kostkę cukru, potem zalał ja sokiem z cytryny. Dokładnie wszystko wymieszał i położył pistolet na oparciu obok siebie. Rozsiadł się wygodnie i zaczął udawać, że ogląda telewizję.

Tak naprawdę cały czas kątem oka lustrował pomieszczenie. Plan akcji opracował dokładnie. Aniołów stróżów, Grzymółka był tego w pełni świadom, to nie widać było tak hop siup. Trzeba ich było pierwej wywabić, zafarbować tak, żeby kontrastem od otoczenia się odróżniali. Do tego właśnie Kownyczowi potrzebny był atrament wywabiający, który tak pieczołowicie przygotowywał. Teraz pozostało mu czekać na odpowiedni moment. Gdy z telewizora dobiegła Grzymółkę potężna salwa śmiechu, Kownycz wystrzelił z fotela, bez ostrzeżenia psikając po pokoju. Musiał trafić i zdemaskować anioła. Płyn rozlał się falą po pomieszczeniu, opryskując ściany, podłogę i sufit i już, gdy Grzymółka zmartwił się, że plan spali na panewce, coś niemrawo przesunęło się przy zasłonie. Kownycz skierował kolejny strumień cieczy z pistoletu w tamtą stronę, a potem nie widząc spodziewanego efektu, ucapił wiadro i chlusnął przed siebie z całych sił, jakie miał w sobie.

W ostatniej chwili zauważył przy kaloryferze chowającego się anioła, który niezgrabnie zaczął się zmniejszać, wykorzystując swój wrodzony mechanizm obronny. W kilka sekund nie większy był od muchy. Nawet zaczął bzyczeć. Kownycz nie dał się jednak zwieść, był przygotowany na wszelakie sztuczki. Zdjął kapeć z lewej nogi i podskoczył do uciekiniera. Aniołowi udającemu owada nie w głowie były jednak ucieczki, właśnie pikował w jego stronę,

celując odwłokiem między oczy. Grzymółka zrobił unik, więc bombowiec przeleciał mu obok ucha z dzikim wrzaskiem, robiąc w powietrzu beczkę i korkociąg. Wydawało się Kownyczowi, że usłyszał nawet niewyraźny głosik, gdy anioł przelatywał: „Ja ci dam, pokurczu jeden, odpowiesz mi za atak na urzędnika!”. Ale oczywiście Grzymółka mógł się przesłyszeć.

Kilka uników później Kownycz udał, że daje za wygraną i w panicznej ucieczce skierował się do wyjścia. Gdy jednak usłyszał za plecami atakującego anioła, uskoczył w bok. Skrzydlasty napastnik nie zdążył wyhamować, odbił się od drzwi i bezwładnie spadł na puszysty dywan. Ocknął się dopiero, gdy Grzymółka pochylił się nad nim.

– Zostaw! – krzyczał cieniutkim głosikiem anioł. – Zostaw, zostaw... bo do piekła pójdziesz! Ja ci to załatwię, mam układy. Nawet walizkę ci spakuję, zobaczysz! I nie dotykaj mnie swoimi brudnymi łapskami! Nie myłeś ich, jak wychodziłeś z łazienki. Widziałem! Precz! – darł się anioł, gdy Kownycz próbował podnieść go z dywanu.

– Ha, brachu! – syknął Kownycz. – Przebrała się miarka. Byłem cierpliwy, jak się okazuje za długo!

Wydało się, że anioł jakby wystraszył się słów Grzymółki. Lekko spuścił z tonu.

– Powiedzmy, że sprawy nie było – jęknął, wstając i otrzepując fartuszek.

– To się jeszcze okaże! – Grzymółka chwycił stróża za skrzydełko i delikatnie uniósł w górę.

– O nie, nie bądź brutalny! Ty potworze! – Brutalny? Traktuj to raczej jako środek ostrożności. Nie mogę dopuścić, żebyś mi teraz uciekł, jak nic polecisz na skar-

gę... do góry! – Kownycz mówił poważnym tonem, można było wyczuć nawet groźbę w jego słowach. – Wsadzę cię do butelki, zakorkuję i pogadamy.

– Chyba coś ci się na głowę rzuciło! – anioł gestykulował nerwowo. – Nie ma mowy! Nie tarmoś mną, to daję słowo, że nie ucieknę.

W tym samym momencie stróż zaczął powracać do normalnych rozmiarów. To, co Kownycz zobaczył, nie napawało go nadmiernym optymizmem i nadzieją na przyszłość. Oczom Grzymółki ukazał się mały, przygarbiony człowieczek, z okularami jak denka od słoików. Odziany był w białą, powłóczystą szatę, a na piersiach, na czerwonym tle, wygrawerowane miał złote literki S i A.

– Co to? – Kownycz wycelował wskazujący palec w tors anioła.

– No, jak to co? Skrót. Stróż Anioł! Licencyjne – anioł stróż mało się nie obraził.

– Jak cię tak naprawdę zwą? – Grzymółka nie zwracał uwagi na jego grymasy.

– Gabriel! – zapytany pokraśniał z samozadowolenia. – No to jak, Gabrielu? Porachować mam ci kości od razu, czy po krótkiej przemowie?! – Kownycz zwykł przechodzić prosto do rzeczy, nie lubił nadmiernego drążenia tematu, uznawał to za stratę czasu. – A to za co? – Za wiele rzeczy, za to, że z ciebie taki stróż jak z koziej... – Tylko bez wyrażeń! – zacietrzewił się anioł. – Co ty myślisz, że tak łatwo pilnować na każdym kroku takiego fajtłapę jak ty? Gdybym nie dostawał specjalnego dodatku za pracę

w szczególnie trudnych warunkach, już dawno rzuciłbym tę pracę w cholerę!

– Dodatek? – zaciekawił się Kownycz. – To jeszcze ci płacą za taką fuszerkę?

– Fuszerkę? A co myślałeś, że to tak fajnie latać od rana do nocy nad klientem i mieć oczy dookoła głowy? Popatrz, ile mnie to kosztuje! Jak posiwiałem, widzisz? Widzisz? – stróż chwycił pukle srebrzystych włosów i pociągnął mocno. Kilka z nich pozostało mu w dłoni.

– Coś mi się tu nie podoba! – Grzymółka nie dawał zapędzić się w kozi róg. – Kręcisz. Niby że te wszystkie wypadki przez mnie, że to ja taki pechowiec, jak żaden inny na świecie?

Anioł jakby przez chwilę się zawahał, nawet się zaczerwienił. Nie uszło to uważnemu spojrzeniu Grzymółki. Kownycz był pewien, że stróż plącze się w zeznaniach i miał zamiar wydobyć z niego całą prawdę. Wyciągnął kacze pióro, które trzymał za pazuchą, i zaczął nim gilgotać anioła, jak najmocniej potrafił. Po chwili ten nie miał już nawet siły stać na nogach.

– Powiem, wszystko powiem! – krzyczał, na przemian śmiejąc się i kichając. Anioły uczulone bowiem były na pierze innego rodzaju niż swoje.

I rzeczywiście Anioł wyśpiewał wszystko. Wspomniał o tym, jak przez kilka lat był bezrobotny, o tym, że Urząd Głównego Stróża długo wzbraniał się przed zarejestrowaniem jego działalności gospodarczej. A na sam koniec, przyciśnięty do muru, wyznał, że za każde uratowanie Kownycza od nieszczęśliwego wypadku nagradzany był sowitą premią i że te Grzymółkowe nieszczęścia to tak naprawdę nie do końca były przypadkowe.

Kownycz w sumie spodziewał się czegoś równie ohydnego ze strony anioła stróża. Udał jednak, że jest zaskoczony, a wręcz zbulwersowany usłyszaną wiadomością. W rzeczywistości domyślał się, że Gabriel od dawna prokuruje wszystkie wypadki. Kownycz na szczęście nie był w ciemię bity, szybko wpadł na pomysł, jak wykorzystać tę sytuację na swoją korzyść. Z każdą chwilą upewniał się, że ta chudzina, którą miał przed sobą, w rzeczywistości jest słaba i podatna na sugestie. Oznaczało to, że można było z nią bez najmniejszego problemu robić interesy. A interes nie lada przyszedł Kownyczowi do głowy.

Grzymółka użył całego swego daru przekonywania i wyłożył stróżowi pomysł, dosyć szybko dobijając targu. Podpisali umowę, w której widniało dosyć wyraźnie, że zyskami z wypadków Kownycza obaj zainteresowani dzielić się będą po połowie. Nikt inny miał o tym nie wiedzieć. Grzymółka uzyskał gwarancję, że choćby w najgorszej kabale się znalazł, wyjdzie z niej cało. Wspólnicy prokurować wypadki mieli dosyć często, tak by w przyszłym życiu Kownycz zgromadził na koncie spory ekwiwalent. Potem anioł zniknął, a Grzymółka postanowił bezzwłocznie zapracować na swoją przyszłą emeryturę.

Pierwsze co przyszło mu do głowy to przestawienie anteny na dachu. Już dawno zauważył, że na srebrnym ekranie nowy odcinek Bonanzy wydawał się nieco odbiegać od scenerii Dzikiego Zachodu. Śnieżyło nawet, gdy Indianie gonili po prerii bizony. Wcześniej Grzymółka, znając swojego pecha, rezygnował z wchodzenia na dach, przewidywał, że źle się to dla niego może skończyć. Teraz był jednak pewien, że anioł wyratuje go nawet z najgorszej opresji, a jeszcze przy tym obaj zarobią trochę grosza.

Stanął więc Grzymółka na dachu, podziwiając okolicę. Przesunął antenę bardziej na południe i czując, że but zaczyna się ślizgać na niestabilnej dachówce, uśmiechnął się od ucha do ucha. Można było wybaczyć Kownyczowi nieświadomość niebezpieczeństwa, w obliczu którego stanął. Nie wiedział przecież, że anioł stróż zaraz po podpisaniu umowy został aresztowany i zesłany do pilnowania gąsienic motylków bielinków przed nadmiernym objadaniem się białą kapustą. Na zastępstwo za Gabriela Kownyczowi Grzymółce nie dano nikogo, zdecydowano, że tupet i niebywałe szczęście tego człowieczka wystarczą mu do samodzielnego dbania o swą własną osobę. Argumentacja ta nie była pozbawiona racji. Kownycz przekoziołkował w dół dachu. Zahaczył o rynnę rękawem. Ta oderwała się od ściany, przerzucając go w stronę gałęzi orzechowca. Gałąź pękła pod jego ciężarem, nie czyniąc mu żadnej szkody i w końcu Grzymółka wylądował na ławce, na podwórku przed swoją chałupą. Przez chwilę Kownycz zacierał ręce, uśmiechając się tajemniczo do siebie. Był pewny, że dzisiaj ubił interes stulecia. Potem wstał i ruszył w stronę wioski na poszukiwanie kolejnych niebezpiecznych przygód. Odzyskał wiarę w sens swojego życia i nawet niezliczonych siniaków i zadrapań zdawał się w ogóle nie odczuwać.

Strzelin, czerwiec 2002

Grzymółka i Przyszłość

Grzymółka Kownycz usłyszał Głos wieczorem, tuż po wiadomościach. Zdążył się położyć do łóżka, okryć szczelnie kołdrą i zmówić dwie zdrowaśki, gdy od ścian chałupy odbiło się donośne echo, wprawiając w drżenie garnki na zapiecku i lampę naftową. Od tego rezonansu aż rozbolała go głowa.

Słowa były wyraźne, przejmujące. Wiało od nich jakowąś grozą, która chwyciła Kownycza za gardło. Próbował zatkać uszy, ale nic to nie dało. Głos powtarzał cierpliwie, niczym mantrę, dwa wiele mówiące zdania:

– Otwórz lodówkę, Grzymółko Kownyczu. Musisz zobaczyć Przyszłość!

Grzymółka leżał w bezruchu pod pierzyną, wsłuchując się w szaleńcze bicie swojego serca. Już w dzieciństwie nie wróżono mu świetlanej przyszłości. Wręcz przeciwnie. Znając jego zamiłowanie do pakowania się w tarapaty i wrodzonego pecha, oceniano jego szanse na przeżycie równie wysoko jak istnienie inteligentnego życia na Marsie. Grzymółka jednak twardy był od urodzenia. Zadał kłam wioskowym niedowiarkom i mimo licznych perypetii miał się całkiem dobrze, przynajmniej do tej chwili.

– Otwórz lodówkę, Grzymółko Kownyczu. Musisz zobaczyć Przyszłość! – powtarzał cierpliwie Głos.

This article is from: