9 minute read
Grzymółka i wskrzeszenie Alojzego
Grzymółka rozwiązywał właśnie zadanie z wieloma niewiadomymi, gdy zaczęły przychodzić mu do głowy niewesołe myśli. Niewiadomych w zeszycie pozostawało nadal tyle, co gwiazd na niebie, więc Kownycz odrzucił w kąt ołówek i spojrzał na zegar. Mała wskazówka zatrzymała się na godzinie szóstej.
Grzymółka spędził ostatnie kilka godzin niemal bez ruchu. Jak łatwo się domyślić, nużyć go to zaczęło. Zapragnął jakiejś rozrywki, czegoś dla rozruszania obolałego ciała.
Advertisement
Obejrzał się przez ramię. Alojzy siedział w fotelu tak, jak go Grzymółka zostawił równo przed tygodniem. Ostatnie rachunki, przyniesione przez listonosza, nie pozostawiły mu wyboru. Lodówki nie mógł wyłączyć, pralki i telewizora także, wybrał więc Alojzego.
Przy szafie stało pudło jego wielkości. Miało być dzisiaj szczelnie wypełnione zwłokami uciążliwego współlokatora, zapakowane i wysłane na drugi koniec świata, gdzieś do Maorysów. Gdyby Kownycz wiedział, że do tego dojdzie, pewnie skonstruowałby sobie mechanicznego pieska, kotka, no może papugę. Ale nie, Grzymółka zawsze musiał iść na całość. Brakowało
mu przyjaciela z prawdziwego zdarzenia. Takiego do oglądania meczów w telewizji, do szachów i nocnych rozmów przy kieliszku. A że postanowienia swoje Kownycz potrafił urzeczywistniać – to każdy we wsi od dawna wiedział – tedy przystąpił do pracy. Męczył się miesiąc, poświęcił nawet stare radio i opiekacz, ale stworzył niepowtarzalnego osobnika, 180 centymetrów wzrostu, bruneta o niebieskich oczach.
Kownycz odsunął zydel, chwycił przedłużacz wychodzący z lewej kieszeni portek Alojzego i podciągnął go na środek pokoju. Kiedy włożył wtyczkę do kontaktu, współlokator gwałtownie się poruszył. Wyrzucił ramiona przed siebie, wstał, a potem ponownie usiadł. Czas mijał i nic więcej się nie działo. Grzymółka przestraszył się, że zbyt długa przerwa w dostawie prądu uszkodziła skomplikowane układy Alojzego. Nagły przepływ 220 voltów spalić mógł wykorzystane w konstrukcji bezpieczniki i żarówki. Wreszcie jednak Alojzy podniósł powieki, wystawiając na światło dzienne wyłupiaste oczy. Patrzyły na Kownycza, nie kryjąc wyrzutu.
Ciarki przeszły Grzymółce po plecach. Nigdy dotąd nie odłączał Alojzego od prądu na dłużej niż godzinę. Kownycz myślał, a Alojzy w tym czasie mrugnął. Najpierw jednym okiem, potem drugim. Jakby dla wprawy zaczął mrugać nimi na przemian. Potem poruszył ustami, wykrzywiając całą twarz tak, jakby ktoś nakładł mu do paszczy garść landrynek i teraz biedak próbował się ich pozbyć, jedna po drugiej, bez pomocy rąk. Wreszcie współlokator odzyskał barwy na policzkach. Przez chwilę wpatrywał się uważnie w źrenice Grzymółki, po czym chwycił go bez ostrzeżenia stalowym uściskiem za szyję, najwyraźniej z zamiarem uduszenia.
Kownycz robił się na przemian czerwony, zielony i niebieski. Różowawy odcień purpurowo-niebieskiej skóry, który chwilami przybierała jego twarz, mógłby posłużyć za inspirację do rustykalnego pejzażu z zachodem słońca, nadchodzącą nocną burzą i snopkiem podpalonej pszenicy. Do mordu jednak nie doszło. Niespodziewanie Alojzy zrezygnował z zaciskania palców na szyi Grzymółki i zeskoczył z fotela.
– Żeby mi to było ostatni raz, przyjacielu! No! – pokiwał groźnie palcem Kownyczowi, który próbował zaczerpnąć tlenu. Wytrzepał swój stary frak, podskoczył do lustra, wprawnie prostując przekrzywioną muszkę i dodał to, co zwykł dodawać w podobnych okolicznościach:
– Aż się zastrzelę, taki przystojny jestem! Po czym odwrócił się Alojzy, jak żołnierz, na pięcie i pomaszerował raźnym krokiem w stronę drzwi.
– Gdzie idziesz?! – zachrypiał Grzymółka, wciąż próbując zaczerpnąć powietrza.
– Jak to, gdzie, przyjacielu?! Piątek mamy? – No, tak. – To idę na potańcówkę do stodoły! – usłyszał w odpowiedzi. Nim Kownycz zdążył ostrzec Alojzego, ten pokonał pokój, otworzył zamaszystym kopniakiem drzwi i zniknął w sieni. W tym samym momencie przedłużacz naciągnął się do granic możliwości, uniósł w górę i wtyczka wyskoczyła z gniazdka. Z sieni dobiegł łomot, jakby worek węgla uderzył o podłogę i Kownycz już wiedział, że Alojzy leży bez życia przy drzwiach wejściowych.
Nim dociągnął Grzymółka bezwładne ciało przyjaciela z powrotem do fotela, znów przeszły mu przez głowę nieciekawe
myśli. Alojzy już drugi miesiąc kątem u Grzymółki przesiadywał, zżerając prąd, niszcząc przedłużacze, narażając na zwarcia wszystkie gniazdka, a i w wartościowych przedmiotach czyniąc szkody, bo przy nagłych skokach napięcia dostawał szału. Tak już i stołu Kownycz się pozbył – długiego, solidnego z dębu, na dwanaście osób, zastawianego przy szczególnych okazjach. Kredens też na podpałkę przeznaczył, po posiekaniu go przez współlokatora na drobne drzazgi, bo Alojzemu do głowy przyszło, że wykałaczkę sobie wystruga. I gorsze się rzeczy działy, gdy napięcie za duże było, pół biedy gdy słabe. Wtedy bowiem przyjaciel Kownycza tylko leżał i dyszał, wachlując się gazetą z programem telewizyjnym, bucząc niewyraźnie przepływającym przez obwody prądem.
Teraz było podobnie. Kownycz usadowił Alojzego w fotelu i podłączył go ponownie. Ten nie ruszał się z miejsca, wsparł brodę na pięści i zamyślił się nad swoim losem.
Życiową tragedią Alojzego był fakt, iż nie mógł funkcjonować bez prądu. Pobierał go tyle, że akumulatory, nawet największe, które próbował nosić w plecaku, wystarczały zaledwie na kilka minut.
Jedynie w stałym połączeniu z elektrownią i gniazdkiem mógł myśleć o życiu. Jednak jak tu było żyć w zamknięciu czterech ścian, gdy słoneczko letnie na zewnątrz wołało, a praczki do strumienia biegnące, gdy je przez okno Alojzy obserwował, tak skąpo były ubrane (a był pies na baby).
Kownycz nie mógł patrzeć długo na tę zgryzotę. Postanowił, że sprawi Alojzemu przyjemność i zabierze go na dożynkową imprezę zorganizowaną w stodole sołtysowej. Pożyczył od sąsiadów przedłużaczy ile się dało i połączył.
Alojzy jak zwykle ubrany był odświętnie, więc Kownycz także tego dnia zarzucił na siebie marynarkę. Poprawił jeszcze wystające zza przykrótkich rękawów białe mankiety. Ubrał nowe buty, napluł na cholewki, przetarł je chusteczką do nosa i zaciskając mocniej pasa, wrzasnął do Alojzego: IDZIEMY! Współlokator chwycił plecak z akumulatorem, zwoje przedłużaczy i szczęśliwy jak dziecko wyskoczył za Grzymółką z chałupy.
Baterii wystarczyło w sam raz na tyle, by Alojzy doszedł do stodoły. Gwarno tam było i głośno, orkiestra górnicza przygrywała skocznie, pary wirowały na klepisku. Przykryte białym obrusem stoły, ustawione przy ścianach, uginały się pod jadłem wszelakim i butelkami z wysokoprocentowym płynem. Alojzy przystępował z nogi na nogę z gwałtownego podniecenia. Rzadko bywał wśród ludzi, usiadł więc pod ścianą i obserwować zaczął tłum tańczących mieszkańców wioski.
Akumulator był już na wyczerpaniu. Kownycz pognał więc z przedłużaczami, jak najszybciej mógł, do najbliższego kontaktu. W przypływie dobrego humoru użyczyła mu go w swej własnej, luksusowej daczy sołtysowa.
Wszystko układało się pomyślnie. Na samym tylko początku Alojzy czuł się nieswojo. Wstydził się nieco kabla, który spod fraka mu wystawał, ciągnąc się pod stołem, przez klepisko, otwartą sień i płot, do chałupy sołtysowej, wdówki. Niepokoił go też wojewoda, który o kabel wciąż się potykał, ale to dziwić nie powinno, bo najwyższe władze zawsze były krótkowzroczne. Dopiero przy drugiej butelce nabrał Alojzy animuszu. Nogi mu same w rytm muzyki chodzić zaczęły i nim Kownycz się obejrzał, jego towarzysz przeczołgał się pod stołem i wyskoczył na środek klepiska.
Niezwykły był jego taniec. W osłupienie wprawił wszystkich wodzirejów, którzy zebrali się w stodole. Takich hołubców nikt nie widział. Traktorzysta Julek, do którego od lat wielu główna nagroda wodzirejska należała, patrzył z szeroko otwartymi oczami na nowy styl, elektryzujący wszystkich zgromadzonych na klepisku w stodole. Alojzy raz szeroko rozstawiał nogi, raz przerzucał je z lewa na prawo, a przy tym ramionami wywijał, robiąc jakby jakowąś falę, przechodzącą od dłoni, przez nadgarstki i łokieć, z barku na drugą stronę, by znów na dłoni skończyć. Zrywami machał głową na boki, jakby szyi nie miał, a przez chwilę nawet wydawało się, że za szybą stoi uwięziony, przesuwając po niej otwartymi dłońmi. Potem wszyscy zobaczyli, jak Alojzy rzuca się na podłogę, wywija salto, chodzi na rękach, obraca się pięć razy na klepisku, na samym czubku głowy i skacze na nogi w chwili, gdy orkiestra grać przestała.
Rzęsiste oklaski rozległy się po tych harcach. Nawet stary wiarus Jabłonka, który obchodził dzień wcześniej swoje setne urodziny, nie pamiętał, by takie tańcowanie we wsi miało miejsce. Alojzy w ogólnym ferworze, z największą ostrożnością, uniesiony został w górę przez kilku rosłych chłopów. Podrzucali go raz po raz, uważając jednak, by kabla nie naruszyć. Potem posadzili go na jakimś fotelu i wynieśli na zbite z desek podium. Nastąpić wtedy miała najbardziej uroczysta chwila, dekoracja wodzireja roku. A nie trudno było zgadnąć, kogo nim obwołano.
Alojzy wstał z krzesła, prostując dumnie pierś, wiedział bowiem, że spojrzenia wszystkich skierowane były na niego. Sołtysowa wbiegła po schodkach, by przekazać laureatowi główną nagrodę – ziemniaczany order.
I wtedy Alojzy zamarł. Zastygł z błogim uśmiechem. Nie z braku prądu. Przeciwnie, widok jaki ukazał się jego oczom, zelektryzował całe mechaniczne ciało. Zobaczył sołtysową. Poraziły go jej piękne, duże, niebieskie oczy i opływowe wykończenie proporcjonalnie zbudowanego ciała. Błękit na Alojzego zawsze mocno działał, a geometrię kształtów to chciał nawet studiować na uniwersytecie. Nic więc dziwnego, że teraz widząc istotę tak bliską temu, co za ideał uważał, nie potrafił ukryć uczucia, które gwałtowną falą odezwało się w jego wewnętrznym mechanizmie.
Sołtysowa też przystanęła. Uniosła lekko brwi, przechyliła głowę i poprawiła kosmyk niesforny, spadający jej na czoło. Potem lekko zawstydzona przypięła Alojzemu order, niby niechcący zostawiając dłużej dłoń na jego ramieniu. Obdarzyła Alojzego przy tym najseksowniejszym uśmiechem, jaki miała w swoim repertuarze, i podała mu dłoń, gratulując sukcesu.
To była kropla, która przepełniła czarę wysokiego Alojzowego napięcia. Zaiskrzyło między nimi, gdy dłoń zbliżyła się do dłoni, a potem wszystko potoczyło się w iście ekspresowym tempie. Błysnęło coś przy wyjściu ze stodoły, potem nieco bliżej, iskry poleciały jak z fajerwerków puszczanych w sylwestra. Ktoś krzyknął „ogień!”, ktoś inny „pali się!”. I w ogólnym rozgardiaszu, dymie i płomieniach, wszyscy zgromadzeni wybiegać zaczęli ze stodoły, salwując się ucieczką.
Grzymółka Kownycz stał wtedy daleko od sceny. Gdy błysnęło, był pewien, że to z winy przedłużaczy i zbyt wysokiego napięcia. Próbował dotrzeć do Alojzego, lecz tłum napierający ze wszystkich stron wypchnął go w mgnieniu oka ze stodoły, tak że nie zdążył nawet zobaczyć, co dzieje się z przyjacielem.
Kłęby czarnego dymu unosiły się nad wioską, buchając z nieszczęsnej stodoły. Wszyscy czekali w napięciu, co będzie działo się dalej. Brakowało wśród tłumów sołtysowej i Alojzego, nikt ich nie widział i teraz było niemal pewne, że nieszczęśni znaleźli śmierć w płomieniach. Zaraz płaczki wioskowe lament podniosły, a strażacy robili co w ich mocy, by dostać się do stodoły. Każdy z nich chciał pierwszy uratować wioskową urzędniczkę. Na próżno. Gdy stracono już wszelką nadzieję, od strony placu głównego przybiegła sołtysowa. Twierdziła, że uciekła tylnym wyjściem, w ostatniej chwili ratując swoje życie. Alojzego nie odnaleziono.
Minęły równo dwa miesiące od tego wypadku. Rankiem do Kownycza zastukał listonosz, wręczając mu paczkę z przydziału i kilka rachunków. Grzymółka, swoim zwyczajem, zaczął od tych ostatnich. Z niepokojem rozerwał kopertę.
Rachunki za prąd, od czasu gdy Alojzego zabrakło na tym świecie, zmniejszyły się niemal czterokrotnie. Możecie więc wyobrazić sobie zdziwienie Kownycza, gdy ujrzał na śnieżnobiałej, urzędowej karteczce niebotyczną kwotę, o której do tej pory zdążył już zapomnieć. Usiadł na zydlu, próbując rozwiązać tę nową zagadkę. Spojrzał na kopertę raz, potem drugi i spłynęło na niego olśnienie. Listonosz się pomylił, rachunek nie do niego należał. Adres niby ten sam, ale imię i nazwisko odbiorcy inne! Grzymółka wstał, zarzucił coś na grzbiet i skierował się prosto do chałupy sołtysowej.
Chwilę później, z otwartymi ustami, zaglądał dyskretnie przez okno. Alojzy siedział rozparty jak basza w fotelu, z gazetą w jednej i pilotem w drugiej dłoni. Przed nim w samej podomce biegała sołtysowa, z kanapką z serem i świeżo zaparzoną herbatką.
Grzymółka już wiedział, że Alojzy podczas pożaru, w ogólnym zamieszaniu, został najzwyczajniej w świecie porwany. Kownycz byłby się najpewniej wściekł, gdyby nie zobaczył błogich min obojga. Sołtysowa w tej właśnie chwili wylądowała na kolanach Alojzego i Grzymółka wolał nie patrzeć, co będzie dalej.
Kilka dni później zaczepiły go trzy samotne kobiety, dając mu jasno do zrozumienia, że taki Alojzy to skarb przy domowej pomocy i czy nie zastanawiał się nad skonstruowaniem kolejnych, żeby ulżyć w pracy dobrym sąsiadkom. Kownycz próbował stawiać opór, naprawdę próbował...
Rok później do wsi przyjechała specjalna komisja złożona z zagranicznych delegatów. Długo nie mogła nadziwić się, dlaczego wybudowano dwie nowe elektrownie dla czterdziestu drewnianych chałup. Zapisano jednak w sprawozdaniu, że wieś w której dokonano inspekcji, stała się przykładem postępu elektryfikacji i odznacza się największym zużyciem dziennym prądu na głowę jednego mieszkańca. A społeczeństwo, zwłaszcza to płci żeńskiej, szczęśliwe jest z życia, jak w żadnym innym regionie kraju.
Strzelin 2002