15 minute read
Grzymółka i stawonóg
Nie żeby Grzymółka tak od razu nic nie pamiętał. Uderzenie co prawda silne było, ale przytomności nie stracił na dłużej niż dziesięć minut. Tego był pewien. Pamiętał trochę jakby przez mgłę, jak jakiś osobnik zadzwonił dzwonkiem od roweru, a potem wjechał w niego z całym impetem. Pamiętał też Kownycz, że kierownica wbiła mu się w żebra, rama od roweru zakleszczyła się na głowie i dłonie weszły między szprychy. Pamiętał Grzymółka to bardzo dobrze. Sęk w tym, że nie pamiętał nic poza tym. Nie pamiętał nawet, jak się nazywał.
A wszystko to zaczęło się rankiem, we wtorek, dwudziestego pierwszego czerwca. Słoneczko świeciło wtedy bardzo jasno. Listonosz Eustachy jechał na swoim zdezelowanym rowerze wzdłuż stawu, szumnie zwanego jeziorem, podziwiając piękno przyrody budzącej się wczesnym rankiem do życia. Raźno przyciskał pedały, wsłuchując się w skrzeczenie kaczek łysek, szum listowia i pluskanie wody. Słyszał też skrzypienie swojego roweru, ale nie wydawało mu się, żeby zakłócał nim odgłosy natury. Jak później napisano w „Nowinach Powiatu” właśnie wtedy Eustachy jako pierwszy zobaczył to na własne oczy – podłużny kształt jakby połączonych sklejką kawałków pilśniowych płyt. Dziwny twór zakotwiczył w szuwarach, uno-
Advertisement
szony lekką falą przy dźwiękach wesołego plusku. Wydawało się, że przechyla się lekko na sterburtę.
Eustachy pomyślał, że znów pobliski zakład meblowy wodę zanieczyszcza, ryby wytruwa, pozbywając się odpadów. Zawrzało w nim, bo zapalonym był wędkarzem i kilka razy już zdarzyło się, że karpik czy szczupaczek przy patroszeniu więcej wiór miał w sobie niż ości, a co gorsza, obrzydliwym smakiem żywicy przesiąkał. Listonosz zgramolił się z roweru, zaparkował go na ścieżce, a sam postanowił ściągnąć buty i wyłowić z wody paskudztwo.
Zamarł jednak z kijem w dłoni, którego chciał użyć do przyciągnięcia płyty do brzegu. Sklejka gwałtownie poruszyła się, jakby na jego widok. Woda skłębiła się pod pilśniową płytą. W jego stronę wysunęła się ogromna, podłużna macka. Eustachy, nim został porwany i uniesiony wysoko w górę, zdążył zauważyć, że otoczona została ona w niektórych miejscach bezbarwną taśmą, a w innych pozszywana metalowymi spinaczami.
Stwór potrząsnął listonoszem, przerzucił nim z lewa na prawo. Eustachy zobaczył w tym momencie świat do góry nogami, kilka razy zahaczył o sitowie, raz znalazł się nawet głęboko pod wodą, niemal na środku jeziora. Macka trzymała go w stalowym uścisku dalej, oplatając się wokół biodra i jak na karuzeli kręciła młynka, zataczając okręgi i owale drącym się wniebogłosy Eustachym. W pewnym momencie listonosz wyleciał wysoko w górę. Stwór potraktował go jak piłkę. Eustachy uznał wtedy, wzbijając się w powietrze, że kraj w którym mieszkał był piękny. Zobaczył ścieżkę, którą jechał co dzień do pracy, sad starego Jabłońskiego, który jabłka woził na stragany
i w środy, i piątki sprzedawał po promocyjnej cenie. Zobaczył Eustachy wieżę kościelną na wzgórzu za wioską, zobaczył swoją chałupę, główny plac wioskowy, szkołę, straż pożarną i bociana nawet zobaczył z bliska. I z tego wszystkiego tak mu się w głowie zakręciło, że zemdlał.
Ocknął się na twardej ziemi. Otworzył oczy z przekonaniem, że uległ przewidzeniu od udaru słonecznego. Płonne to były jednak nadzieje. Macka zwisała nad jego twarzą, wpatrując się w niego uważnie imitującym oko kapslem po oranżadzie. Kapsel zdawał się filuternie do niego mrugać. Eustachy wydarł się wtedy ze strachu jak nigdy dotąd. Macka najwyraźniej przestraszona salwowała się paniczną ucieczką do wody. Listonosz poderwał się na nogi. Chwycił rower w roztrzęsione dłonie i, nie zważając na ograniczenia prędkości, pognał w stronę wioski.
Grzymółka szedł sobie wtedy, najspokojniej w świecie pogryzając jabłko, które znalazł w sadzie starego Jabłońskiego. Rozmyślał właściwie o kilku rzeczach naraz. O tym, co zje na obiad, bo jabłko pobudziło w nim soki trawienne, o tym, co poczyta wieczorem do poduszki. Pomyślał też chwilę o wdówce Kasi, o Eskimosach i pingwinach, i o tym, że nie zdjął z gazu patelni z jajecznicą. Ta ostatnia myśl tak go poraziła, że aż przystanął. Zdążył jeszcze usłyszeć dźwięk rowerowego dzwonka, a potem poczuł uderzenie i stracił przytomność.
Długo tak leżał, obudziła go dopiero natrętna mucha. Odgonił ją i usiadł, zachodząc w głowę co się stało. Nie miał pojęcia, gdzie jest, a co ważniejsze, kim jest. Poczuł za to, że jest nieco skrępowany. Dłonie miał unieruchomione, ucho przygniatał pedał roweru, a nogi wykręcone były pod nienaturalnym ką-
tem. Nic dziwnego, że dłuższą chwilę zajęło Kownyczowi wygramolenie się z tego złomu. Wyprostował się, otrzepał ubranie i dopiero wtedy jego wzrok spoczął na rozciągniętej na ziemi postaci. Ubrana była w mundur ze srebrnymi guzikami. Twarz leżącego wydała się Grzymółce dziwnie znajoma, jednak mimo że wysilał pamięć, przypomnieć sobie nie mógł, skąd może znać owego poszkodowanego. Podświadomość kazała Kownyczowi przeciągnąć mundurowego w bezpieczniejsze miejsce, na pobocze. Chwycił go za kostki u nóg i zaciągnął pod drzewo. W końcu oparł plecami o pień i zaczął cucić. Wysiłki nie przynosiły jednak oczekiwanych rezultatów. Osobnik nie zdradzał oznak powrotu do przytomności.
Kownycz z rozpaczą rozejrzał się wkoło. Potrzebował pomocy. Nie wiedział jednak gdzie jest, w którą stronę biec, i co gorsza, po kogo: po konowała, policję czy księdza z ostatnim namaszczeniem. W końcu jakiś blask przykuł jego uwagę. Spojrzał w tamtym kierunku. Ze wzgórka, na którym stał, doskonale było widać taflę jeziora połyskującą w porannym słońcu. Grzymółka był pewien, że co jak co, ale woda na pewno pomoże nieboraka ocucić. Bez chwili namysłu puścił się więc pędem w tamtym kierunku.
Biegł jak łania. Sam nie wiedział czemu było mu tak lekko na duszy. Może dlatego, że pierwszy raz od dłuższego czasu nic mu nie ciążyło? Nigdzie się nie spieszył, o żadnych zmartwieniach nie pamiętał, no może tylko o tym, by nabrać wody i ocucić nieznajomego rowerzystę. Grzymółka, szczęśliwy jak nigdy dotąd, niechybnie zapomniałby celu swojego biegu, gdyby nie niespodziewane potknięcie, jeden kozioł następujący po drugim i szorowanie brzuchem po trawie. W ten oto sposób wylą-
dował Kownycz nad brzegiem, u celu swojej reanimacyjnej misji.
Przyklęknął nad jeziorkiem, podziwiając jego urok, drzewa szumiące po drugiej stronie, mętną wodę zarośniętą glonami. Zaczerpnął w dłonie brunatnego płynu. Domyślił się jednak szybko, nie ukrywajmy, metodą prób i błędów, że przenoszenie jej w ten nowatorski sposób nie da oczekiwanych rezultatów. Podrapał się tedy w głowę z namysłem. Palce natrafiły na gładki materiał czapki kaszkietówki. Gdyby powypadkowy Grzymółka pamiętał coś o Grzymółce sprzed wypadku, wiedziałby, że kaszkietówka była nieodłącznym elementem jego ubioru. Jej praktyczną wartość miał Kownycz docenić właśnie w tej chwili. Postanowił użyć nakrycia głowy do przetransportowania cieczy.
Ostrożnie napełnił czapkę wodą i skierował się ścieżką w drogę powrotną. Nie uszedł jednak nawet kilku kroków, gdy poczuł, że coś ciągnie go za nogę. Żeby tylko ciągnie. Grzymółka poczuł ucisk od kostki po łydkę, który wydawał się miażdżyć mu całą prawą stronę ciała.
– Ki czort?! – warknął Kownycz, patrząc w dół. Szeroko otworzył oczy ze zdumienia. Coś na kształt anteny telewizyjnej oplotło jego but i nogawkę spodni. To coś wciąż się ruszało, sprawiając wrażenie wielkiej oślizłej macki. Po chwili także lewa noga Grzymółki stała się bezwładna. Oplótł ją dziwny odwłok, jakby zlepek tekturowego pudełka, papieru toaletowego i telewizyjnego programu.
– Mutant! – krzyknął Kownycz, czując, że unosi się w górę. – Ratunku! – wołał.
Nikt jednak na krzyki nie odpowiadał. Mieszkańcy wioski zebrali się w świetlicy, bo tak im sołtys kazał. Radzić mieli w kil-
ku sprawach: o nadchodzących żniwach, wysłaniu dzieci na kolonię, przyjaźni między narodami i zaskakująco licznych ostatnimi czasy kradzieżach rzeczy domowych. Najbliżej znajdujący się Grzymółki człowiek, zdolny mu pomóc, leżał nieprzytomny na ścieżce jakieś pięćset metrów dalej.
Darł się więc Grzymółka bez wyraźnego skutku, unosząc się w powietrzu tuż nad powierzchnią stawu. Tylko na chwilę zamilkł, gdy w tafli jeziora zobaczył swoje odbicie. Musiał przyznać nieskromnie, że jest wielce przystojny. Jedynie wzburzona fryzura mąciła jego perfekcyjny wygląd, ale był w stanie to zrozumieć, zważywszy na okoliczności i porywisty wiatr ze wschodu. I tak, gdy Kownycz latał nad stawem, tracąc powoli dech w piersiach, stwór najwyraźniej znudzony, wydał z siebie źle wróżące nieartykułowane dźwięki.
– Mniam, mniam – usłyszał ku swemu przerażeniu Grzymółka. Macka ścisnęła go mocniej i Kownycz nagle opadł w dół. Zdążył zauważyć, jak pod nim z brunatnej wody wyłania się wielki czarny kontur. Coś jakby wypełniony płynem balon. Balon ten w pewnym momencie przedzieliła szeroka szpara, ukazując nierówny rząd siekaczy przednich. Grzymółka zdążył nawet zanotować, że dolne jedynki były wykonane z puszek po piwie, czwórki z samochodowych kołpaków, a szóstki tak jakoś niewymiarowo z parkingowych słupków. Potem nieborak usłyszał ponownie „mniam, mniam” i zniknął z głośnym mlaśnięciem w czeluściach potwora.
Kownyczowi wydało się, że spada w otchłań bez dna. W końcu wbił się z ogromną siłą w podłoże. Z początku, zresztą słusznie, to na czym leżał wydało mu się mało stabilne. Przewrócił się na plecy, próbując zaczerpnąć powietrza w płuca. Zapach
zgnilizny był nie do zniesienia. Coś jakby mieszanina rozmokłych ziemniaczanych obierków, spleśniałego sera i zdechłej ryby. Kownycz spróbował usiąść. Wzrok szybko przyzwyczaił się do ciemności. Otaczał go istny rozgardiasz. Siedział na stercie rupieci, które na całe szczęście złagodziły upadek. W siedzenie wbiła mu się wielce urodziwa zabawka – czerwony samochodzik strażacki. Sterty książek, starych komód, szafek z porcelanowymi lalkami, piłki i piłeczki, kilka powiązanych zmyślnie skakanek, pęki kluczy i tego co można sobie tylko wyobrazić, walały się gdzie popadnie. Grzymółka patrzył na te dziwy jak zaczarowany, podniósł się, zeskoczył z kopca i uważnie zaczął się rozglądać.
Usłyszał najpierw świst, a potem odruchowo uchylił się przed pędzącym w jego stronę przedmiotem. Toster zatoczył szeroki łuk i z głuchym brzękiem odbił się od podłoża. Kownycz szeroko otworzył oczy. Zamachy na jego życie były ostatnimi czasy zbyt częste. Jednak ciekawość o wiele silniejsza od strachu pchnęła go w stronę, skąd wydało mu się, nadleciał przedmiot. Po długiej chwili przedzierania się przez istną dżunglę rupieci Grzymółka dobrnął do ściany. Namacał w niej wąski otwór, z którego niewątpliwie, jak pod ciśnieniem, wyleciał toster.
I wtedy, zupełnie bez ostrzeżenia, Grzymółka usłyszał cmoknięcie, dziwne uczucie w dłoni badającej otwór, a potem poczuł ogromną siłę, która wessała go do wnętrza. Krzyk Grzymółki był tak głośny jak tylko najbardziej strachliwy bohater wydać z siebie potrafi. Gdyby teraz w pobliżu znajdowało się lustro, szyba ewentualnie, niechybnie pękłyby w drobny mak przez siłę decybeli, natężenia i częstotliwości dźwięku Grzy-
mółkowych strun głosowych. Niczego szklanego jednak nie było w wąskiej aorcie, którą Kownycz leciał, a przyznać trzeba było, że leciał długo, to w górę, to w dół.
W końcu przy samym końcu tunelu rozbłysło jasne światło i podróżnik przebił się przez otwór, wpadając na solidny stół, który mu stanął na drodze. Co to za chałupa była, w której się znalazł, nie miał Grzymółka bladego pojęcia. Nie obchodziło go to zresztą za bardzo, cieszył się, że już w organach brzusznych potwora nie siedzi. Jak się jednak okazało, radość jego była przedwczesna...
Tymczasem zebranie w wiejskiej świetlicy traciło na impecie. Co prawda pan Anatol i Jura Pawlakowie sporem o miedzę z Kargulowiczami absorbowali jeszcze zgromadzonych, ale sołtys ujął sprawy w swe ręce, zmieniając błyskawicznie punkt obrad. Przeszedł do tego, co wydało się ostatnimi czasy najważniejsze – do tajemniczych zniknięć przedmiotów z chałup mieszkańców, które po imieniu nazywać trzeba było bezczelnymi kradzieżami. Stuknął sołtys dwa razy w mównicę, przy której stał, i chrząknął do zestawu nagłaśniającego. Nie zdążył jednak powiedzieć zbyt wiele, gdyż zajęty był uniknięciem zderzenia z taboretem, który wymierzoną celnie trajektorią pomknął w jego stronę. Nie był to zamach na życie władzy państwowej, nie! W tej bowiem chwili stoły i ławy, na których grzecznie usadowieni byli zgromadzeni, jak na zawołanie zmieniły miejsce swojego postoju i powędrowały w górę, przemieszczając się żywo i w imponującym tempie pokonując siłę grawitacji.
Spór o miedzę z merytorycznej argumentacji przerodził się w bardziej skuteczną, praktykowaną z namaszczeniem argumentację z użyciem materii nieożywionej. A że wioska tak jak
to bywało, częściowo za Pawlakami, a częściowo za Kargulowiczami obstawała, tedy też siły mniej więcej równo się rozłożyły, przeradzając się w bitwę pozycyjną. Jedynie grupka holenderskich nowoosadników siedziała w kącie z szeroko otwartymi buziami, obserwując rodzimy folklor. Nic im to jednak nie pomogło. Sołtys dał znak swojemu asystentowi, by ten podbiegł do ściany i uruchomił syrenę alarmową. Asystent zrobił tak, jak mu kazano i w czasie krótkim, sekundami mierzonym, drzwi i okna świetlicy zostały otwarte od zewnątrz, sikawki strażackie wycelowano i na komendę sołtysa odpalono, odkręcając zawory wodne. Właśnie tak skutecznie studzono na wsi zapały i gorące głowy.
Cieknąc, chlupocząc i kichając, a może nawet psiocząc pod nosem, całe towarzystwo wyskoczyło jak oparzone ze świetlicy, chcąc uratować choć część garderoby i nadwątlonego honoru. Na szczęście, mimo że wieczór się zbliżał, słońce wciąż raźno świeciło. Woda tedy dosyć szybko parować z przyodziewku zaczęła, a głupoty z gorących głów. Sołtys stanął, podpierając się pod boki, potem ucapił megafon w dłoń i besztając wioskowych raptusów, informował, że zebranie przełożone zostało na inne terminy, a teraz karnie w rządku wszyscy udać mają się nad jezioro.
– Panienki wrzucać do stawu będą przygotowane wcześniej wianuszki! – mówił. – Tańczyć będziemy pierwej, a potem grillować zakupione z funduszu wioskowego kiełbaski! Noc Świętojańska uczczona ma być godnie! Toć dzisiaj najkrótsza noc w roku!
– Hurra! – dało się usłyszeć w tłumie i pochód bezzwłocznie ruszył we wskazane miejsce.
Sołtys odetchnął z ulgą, wiedział, że obowiązki pełni wyśmienicie. Przyjął od asystenta buteleczkę z niegazowaną wodą. Chciało mu się pić i z gorąca, i z wysiłku oratorskiego, wysuszającego do cna zmęczone gardło. Przechylił butelkę, przełykając łapczywie ciecz. W końcu otarł brodę, butelkę cisnął w krzaki, a plastikową zakrętkę wrzucił do rzeczki Krynki, wijącej się przez wieś i wpadającej do stawu, szumnie nazywanego jeziorem. Po chwili podążył za tłumem.
Grzymółka, który w tym samym czasie uznał, że jest wolnym człowiekiem, zdążył się już zorientować, że z tą wolnością to nie do końca tak było, jak się wydawało. Zielone oślizłe macki wczepiły się, jeszcze w czasie lotu, w jego plecy, nie puszczając go ani ociupinę. Wiły się już po całym mieszkaniu, dotykając przedmiotów, oplatając wazony, doniczki, a nawet zegar z kukułką wiszący nad drzwiami. Grzymółka miał wrażenie, że tak jakby się zastanawiają, co wybrać i ze sobą porwać. Miał rację. Macka na dłużej zatrzymała się przy obrazie w salonie, kontemplując go namiętnie to z bliska, to z daleka. W końcu obraz został oderwany od ściany i ciśnięty z ogromną siłą w otwór, z którego sam Kownycz przed momentem przybył.
Wtedy dopiero Grzymółka poczuł swąd spalenizny od strony kuchenki. Wlepił wzrok w rozgrzaną do czerwoności patelnię postawioną na gazie. Właśnie zajęła się płomieniem. Coś Kownycza tknęło, coś mu przez głowę przeszło, jakby wspomnienie nieco zatarte. I nim macki na powrót Grzymółkę wciągnęły do tunelu, zdążył ucapić patelnię, która niechybnie spaliłaby całą chałupę.
Droga powrotna do brzucha stawowego stwora wyglądała niemal identycznie jak wcześniej, tylko że jakby puszczono film
od tyłu. Pół pacierza później grzmotnął Grzymółka plecami na tę samą stertę rupieci, z której tak bardzo starał się uwolnić. W samą porę. Patelnia z gumową rączką parzyć zaczęła mu dłonie. Odrzucił ją jak najdalej od siebie. Wylądowała na starej komodzie, przy stercie „Sztandaru Młodych”, widać wykradzionej z przyświetlicowej biblioteki. Nie trzeba było długo czekać, by płomień buchnął z całej siły, wzbijając kłęby czarnego dymu.
Kownycz przeraził się nieco, bo uznał, że nie tylko z dymem puści bestię, ale sam niechybnie w jej brzuchu spłonie. Wkrótce podłoże, na którym stał, zadrżało raz, potem drugi. Coś jakby skurcz przeszedł ściany potworowego żołądka. Na sam koniec głuche rzężenie doszło do uszu Grzymółki, piekielny przytłumiony ryk i Kownycz nabrał pewności, że monstrum wypłynęło na powierzchnię.
Gapie zgromadzeni nad brzegiem stawu nie mogli uwierzyć własnym oczom. Gdy pierwsze wianki puszczone zostały na wodę, na środek jeziora, spod jego powierzchni, wydobyły się wielkie bąble powietrza. Zabulgotało straszliwie. Dźwięk ten u niektórych wzbudził grozę, u innych zaciekawienie. Potem spod wody wydobył się czarny dym, ogień i przytłumiony odgłos, z każdym ułamkiem sekundy rosnący na sile.
– Gejzer mieć będziemy, uzdrowisko zrobimy! – słychać było w tłumie szeptem wypowiadane opinie świeżo upieczonych wioskowych kapitalistów. Wrzawa nie trwała jednak długo. Spod wody wyskoczyło coś tak obrzydliwego, trudnego do określenia, pokrytego mazią, szlamem, wodorostami i wszelkiego rodzaju śmieciem, że połowa zgromadzonych zemdlała (w większości płci męskiej, mniej odpornej psychicznie), a druga stanęła jak wryta, nie mając odwagi się ruszyć. Potwór zary-
czał, puszczając z pyska dym i iskry, próbował nawet napić się wody, ale nic mu to nie pomagało. Dziesiątki odnóg i macek wirowały wokoło, przecinając w konwulsjach powietrze. W końcu widowisko raptownie się urwało. Potwór nadął się do granic możliwości, przybrał barwę rozpalonej czerwieni i z głośnym hukiem pękł.
Z nieba posypały się wtedy niezliczonej ilości przedmioty. Drwal Janek Brzoza oberwał telewizorem w głowę. Rozpoznał go potem jako swój prywatny zagubiony kilka tygodni wcześniej. Zosia Cebula złapała w locie sokowirówkę swojej sąsiadki. Niejeden dostrzegł lądujące na brzegu zagubione wcześniej wyposażenie domowe. A zupełnie na końcu wszyscy zobaczyli osmolonego osobnika spadającego z nieba, odbijającego się jak piłka kilka razy od powierzchni wody i lądującego w trzcinach u nóg sołtysa.
– Kej to jakiś Belzebub! – pierwsza głos odzyskała stara Jaworska, co uroki odczyniała i z jasnowidztwa w powiecie słynęła. – Wychodźże! – sołtys przybrał ton nieznoszący sprzeciwu, musiał pokazać, że wie, jak postępować w sytuacjach kryzysowych.
– On ci kto? Nasz? – zapytał ktoś z tłumu. – Jak nie nasz, to na widły go! – warknął jego sąsiad. – Bracia, jo nasz! – wydusił dopiero wtedy z siebie przerażony Grzymółka.
– Jonasz?! – ryknęli współziomkowie. – Nie, nie, jakoś tak inaczej! – To on zabił potwora! Był w jego brzuchu! – krzyknęło jakieś dziecko.
– Jo-nasz, Jo-nasz – skandował już cały tłum.
– Nie, ja się nazywam... – i tu sobie wioskowy bohater przypomniał. Nie zdążył jednak wyjaśnić sytuacji. Został podrzucony do góry raz, a potem drugi i wśród skandującego tłumu wyniesiony w stronę świetlicy.
Grzymółka nie miał już siły zaprzeczać. Legendy żyły swoim własnym życiem i ich główni bohaterowie zgoła najrzadziej mieli wpływ na ich scenariusz.
W tym samym czasie zakrętka plastikowej butelki, którą był sołtys wyrzucił, wypłynęła na środek jeziora. Nabrała wody, obracając się z leniwym prądem wokół swej osi. Zaczepiła o stary rondel, który Malinowska wyrzuciła do stawu zeszłej zimy, przyklejając się do niego szczelnie. Rondel zatonął, nakrywając leżącego na dnie gumiaka. Po chwili od wraku traktora nadpłynęła opona, by dołączyć do malowniczego towarzystwa. Teraz wystarczyło kilka kropel zielonkawej cieczy, którą fabryka wypuszczała do rzeczki, by śmieciowy zlepek uzyskał swą własną świadomość. Tak też się stało. Stwór zapuścił korzenie, przylepiając się do każdej wioskowej chałupy i rósł w siłę wystarczająco szybko, by ukraść co mu pod mackę podeszło i jeszcze nie raz tego lata połknąć wioskowego pechowca.
Strzelin, 21 czerwca 2002