7 minute read
Grzymółka na kolonii
Możecie mi nie wierzyć, ale Grzymółka Kownycz także był niegdyś małym dzieckiem, nawet bardzo małym. Niektórzy bardziej złośliwi twierdzą, że pozostał nim do śmierci, a inni, że nawet po niej. Grzymółka Kownycz przeżył wiele, mało co prawda z tego zobaczył, bo przeżycia były silne i nie zawsze miłe, przez co większość życia spędził z zamkniętymi oczami. Nie umniejsza to jednak faktu, że nasz bohater życie ciekawe i godne opisania otrzymał w prezencie od sił wyższych, za co nie do końca zresztą był im wdzięczny. Temat to jednak na zupełnie inną historię, my zaś winniśmy zająć się pierwszym w życiu Kownycza ważnym wydarzeniem, pierwszym i jakże zarazem przedziwnym.
Do czternastego roku życia nie wydarzyło się w życiu Grzymółki nic ciekawego. Spowodowane było to zapewne tym, że troskliwa matka potrafiła syna mieć na oku i trzymać go jak najdalej od centrum jakichkolwiek wydarzeń. Pani Kownycz miała chłopca zawsze blisko siebie, na długość sznurka przywiązanego do jego szyi. Młody Grzymółka spędził tedy większość swojego młodego życia na podwórzu, zataczając nerwowe koła wokół palika, do którego był przywiązany. W razie potrzeby troskliwa matka i uroki potrafiła odczyniać, czy to splu-
Advertisement
wając przez lewe ramię, czy to obwiązując syna kolorowymi wstążeczkami.
Mimo to Grzymółka nad wyraz szybko wydoroślał, skończył pół klasy szkoły podstawowej i uznał, że jest wystarczająco dorosły, by wyruszyć w świat. Świat co prawda matka z głowy młotkiem mu wybiła, lecz nieoczekiwanie zgodziła się na wyjazd chłopca na kolonię dziecięcą zorganizowaną przez zakład pracy papy Kownycza. Już wtedy w życie Grzymółki ingerować musiały siły nadprzyrodzone i one właśnie wpłynęły na matkę naszego bohatera, a jego samego wciągnęły w wir przyszłego niesamowitego życia.
Kownycz junior na drogę dostał konserwę i pięć złotych, co wystarczyć mu miało na dwa tygodnie wakacji. Więcej matka rzeczywiście dla syna nie miała, a młody Kownycz był tak zachwycony wyjazdem, że z tego szczęścia z głodu zemrzeć nie było mu dane.
Podróż na drugi koniec kraju trwała kilka godzin. Podenerwowane dzieci wysypały się z autobusu na parking przy starym zameczku, w którym spędzić miały najbliższe dwa tygodnie. Kierownik wycieczki z zachwytem przyglądał się okolicy, snując ambitne plany gier i zabaw, szukając przy tym odpowiednich miejsc do ich realizacji. Dzieci także szukały takich miejsc, lecz ze zgoła innych powodów, bowiem w czasie podróży kierowca nie robił przystanków. Każde z dzieci szybko zatroszczyło się o swoje potrzeby, tylko Grzymółka Kownycz, nieco otumaniony ze szczęścia, zataczał wokół autobusu ogromne, acz wciąż o tym samym promieniu koło, nie wiedząc, co właściwie z sobą począć. Na szczęście kierownik wycieczki przywrócił chłopca do porządku ostrym słowem i promień koła powoli za-
czął się zwiększać. Mimo że wspomniany okrąg nie zwiększył się na tyle szybko, by Grzymółka wylądował w lesie i w miarę cywilizowany sposób załatwił ważną sprawę, to i tak wkrótce koło przerodziło się w owal, później kwadrat, trójkąt, aż Grzymółka Kownycz stał się samodzielnym człowiekiem i chodził tam gdzie chciał bez niczyjej pomocy.
Nie wydarzyło się to pierwszej nocy, ani drugiej, czy trzeciej. Nie wydarzyło się to wtedy, bo Grzymółka był zbyt zmęczony, by brać udział w jakichkolwiek wydarzeniach. Nie stało się to także ostatniej nocy, bo pewnie byłoby to już za bardzo naciągane. Gdzieś tak piątego, no może szóstego dnia pobytu w przepięknym zameczku Grzymółka zdawać sobie zaczął sprawę, że dzieją się tutaj rzeczy dziwne. Kierownik wycieczki, dotąd zawsze rozgadany, w połowie zdania potrafił nagle zamilknąć, zamachać nerwowo ramionami, zgrzytnąć i paść na miejscu w którym akurat stał z przejmującym chrobotnięciem i Bóg jeden wie czym jeszcze. Podobnie działo się z większością kolonijnych dzieci. Niejedno z nich przy obiedzie lądowało z głową w talerzu w połowie przeżuwania codziennej kaszy. Wtedy najbliżej siedzący wynosili go z jadalni i zanosili w sobie jedynie znane miejsce, o którym Grzymółka nie miał bladego pojęcia. Im dłużej Grzymółka myślał o tych wydarzeniach, tym bardziej dochodził do przekonania, że to z nim jest coś nie tak. Jednak próba naśladowania zachowań innych nie spotkała się ze zrozumieniem, zgrzytanie nie wychodziło zbyt przekonująco, a i siniaki od padania na podłogę w najmniej oczekiwanych momentach bolały niemiłosiernie. Jednak gdy pewnego dnia przy kolacji sąsiad Kownycza w sposób podobny do innych dzieci zaniemógł, Grzymółka uczynnie zaofiarował się pierwszy do po-
mocy w wyniesieniu kolegi. Dzieci spojrzały wtedy po sobie, śmiejąc się jedynie złowieszczo, dając tym do zrozumienia Kownyczowi, że co jak co, ale on to do pomocy nikomu nie jest potrzebny. Gdy jednak chłopak upierał się, że towarzyszyć będzie wynoszonemu koledze, zrobiło się tak niemiło dla samego Grzymółki, że od tamtej chwili do momentu, gdy obudził się w środku nocy z piekielnym bólem głowy, nic nie pamiętał.
Przez kilka następnych dni Kownycz z trudem ukrywał rosnące przerażenie. Myśl o spisku kosmicznych rozmiarów zaprzątnęła jego głowę. Jednak czujność wszystkich współtowarzyszy podróży zdaje się uśpił nieświadomie, nie widział już bowiem w nocy trzydziestu par świecących złowrogo spod kołder oczu, odprowadzających go za każdym razem do drzwi łazienki. Spokój trwał jednak tylko do owej dwunastej nocy.
Wtedy to Grzymółka, obserwując spod swej kołdry salę, powziął straszne w skutkach postanowienie. Przeszywający każdej nocy mury zamku głęboki, wibrujący dźwięk nie dawał mu spokoju od dłuższego czasu. Zdawało się, że pochodzi on z samych trzewi kamiennego kolosa. Tej właśnie nocy Kownycz zebrał się na wielki wysiłek i postanowił poznać źródło owego irytującego hałasu. Pchnęła go do tego czynu niemożliwa wprost do opisania siła, siła, która później pchać go będzie do innych, równie nierozsądnych i tragicznych w skutkach wydarzeń.
Plan nocnej wycieczki Kownycz ułożył sobie wcześniej, a w jego zamierzeniach pomógł mu przypadek. Wcześniej nie odważyłby się nawet wstać z łóżka, obawiając się pełgających przez całą noc trzydziestu par oczu. Teraz był jednak niemal pewien, że nikt mu w planach nie przeszkodzi. Otóż każdej nocy dzieci tuż przed zaśnięciem mówiły sobie dobranoc. Niby
nic niezwykłego, lecz ta conocna uprzejmość została przerwana opisanymi wcześniej wydarzeniami w jadalni. Wtedy Kownycz od nikogo nie słyszał już życzeń, by dobrze przespał noc, czuł jedynie świdrujące spojrzenia uczestników kolonii. Tak działo się przez kilka nocy. Noc wcześniej jednak rytuał życzeń dobrej nocy powtórzył się. Co dziwniejsze, tym razem Grzymółka, wyczulony ostatnimi czasy na każdy najmniejszy dźwięk, w słowie dobranoc usłyszał nową, fałszywą nutę. Dobranoc przez wszystkie dzieci intonowane było jednakowo głośno, do litery „o”, na drugim „o” wydłużało się, by opaść w szept na „c”. Przy dziesiątym dobranoc przy „o” wyłowił Kownycz dodatkowy dźwięk, coś jakby pstryknięcie! Tej nocy rytuał powtórzył się.
Kownycz odczekał chwilę dla pewności, po czym wstał z łóżka i wyszedł na chłodny korytarz. Oczy przyzwyczajały się szybko do ciemności, toteż zdecydowanie skierował się w stronę schodów prowadzących w dół wysokiego zamku. Droga była trudna, tym bardziej, że Kownycz szedł boso, a kamień wydawał się odmrażać stopy. Szybko jednak i ta niedogodność uległa zmianie, kamienna podłoga stawała się z każdym stopniem cieplejsza. Gdy Kownycz stanął wreszcie na najniższym piętrze zamku, w głębokiej piwnicy, tuż przy obitych stalą drzwiach, nie mógł powstrzymać się z przystępowania z nogi na nogę, lecz zapewniam – nie z podniecenia czy nagłej potrzeby. Gorąco stawało się niemiłosierne, ale co zdaje się normalne, ciekawość także. Grzymółka zdecydowanie pchnął drzwi i wkroczył do pomieszczenia. Nagłe wibracje przeszyły jego ciało, Kownycz zawsze miał wrażliwe stopy, a gilgotanie stało się nie do zniesienia. Widok jednak, jaki ukazał się oczom młodego boha-
tera, zmusił go do puszczenia w niepamięć powstałych niedogodności. Pokój zdawał się być po brzegi wypełniony ogromnych rozmiarów maszynerią, mrugającą teraz nerwowo światłami. W pomieszczeniu ustawiono w półkolu fotele, do których podłączono niezliczone przewody i rurki, nie musiał ich Grzymółka liczyć, był bowiem pewny, że jest ich równo trzydzieści jeden. Co gorsza jednak, na jednym z nich siedział teraz kierownik kolonii! Musiał zobaczyć Kownycza, patrzył wprost na niego! Grzymółka nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu, a pewnie gdyby nawet chciał wziąć nogi za pas, nie na wiele by się to zdało. Na szczęście nic się jednak nie działo. Maszyneria buczała miarowo, miarowo buczał kierownik do owej maszynerii podłączony, spokój zakłócały jedynie świecące raźną czerwienią dyrektorskie oczy.
Nagły ruch za plecami wyrwał Grzymółkę z otępienia. Skoczył za jedną z półek w chwili, gdy drzwi uchyliły się i dwójka dzieci cicho wsunęła się do pomieszczenia. Bez słowa zbliżyły się do foteli, coś przy nich pomajstrowały i usiadły. Po chwili i one przejmująco zabuczały.
Grzymółka przezwyciężył strach, wyszedł na środek pokoju i uważnie przyjrzał się maszynie. Po chwili uwagę jego przykuła półka z licznymi kasetami, na których zdawało mu się, że dostrzegł własne imię. Jedną z nich pochwycił łapczywie i przeczytał widniejący na niej napis: „Grzymółka Kownycz na kolonii – dzień pierwszy”, wziął następną i następną i nie wiedział za bardzo, co o tym wszystkim myśleć. Chłopiec tak się rozczytał, że uwagi jego nie uszedł nawet napis na urządzeniu wmontowanym w tę samą półkę. Napisano tam: „Naciśnij” i Grzymółka nacisnął. Po chwili usłyszał wyraźnie swój własny krzyk
dobiegający zza pleców. Odwrócił się, by zobaczyć jedynie napisy końcowe. Na olbrzymim ekranie widniały następujące słowa: „Dzień dwunasty, Kownycz odkrywa podziemne laboratorium kosmitów” i dalej „Dziękujemy zakładowi pracy na planecie Ziemia za udostępnienie nam do badań jednego ze swych wyrobów”.
Grzymółka dalej nawet nie czytał. Do pomieszczenia weszła właśnie następna para dzieci. Wyciągnęły swe nienaturalnie długie ręce w stronę Grzymółki. Co działo się dalej? Tego młody Kownycz nie wiedział, krzyknął i... zamknął oczy.
Gdy otworzył je ponownie, ucieszył się ogromnie, bo znajomy mu dobrze sznur zwisał z szyi, ciągnąc się jako długi był, aż do palika wbitego pośrodku podwórza. Ostatnie przeżycia silne były i Grzymółka z ulgą przyjął do wiadomości, że powrócił do domu. Los jednak przekorny jest... Nie na długo pozostawić miał młodego Kownycza przy troskliwej matce. A to i z pożytkiem dla tych, którym takowe niesamowite historie przypadają do gustu.
Strzelin 1998