20 minute read

Tomasz Kot – wywiad

Czy Finka zmieniła Wasze życie?

W naszym rodzinnym wyobrażeniu jest jakiś statek, łajba i mamy tam cztery koty i psa. (śmiech) Finka, pojawiając się w domu, stała się tak jakby piątym elementem. Ja cały czas, każdym dniem próbuję zaprzeczyć powszechnej teorii, że jak ktoś się udziela w telewizji, przed kamerami, to w ogóle go nie ma w domu, dzieci go nie znają itd. My żyjemy dosyć blisko siebie, trzymamy się razem. W tym momencie nie wyobrażam sobie funkcjonowania bez Finki. Jeśli mamy jakąś rozłąkę i przez chwilę się nie widzimy, to ona mnie opieprza: gdzie ty byłeś – krzyczy na mnie. To jest czasami bardzo czytelne. Zawsze szuka u mnie pocieszenia. Mówię o niej, że to jest chodzące serce z nogami, głową i ogonkiem. (śmiech)

Zwierzęta mają ten dar, że wyczuwają, kiedy jest nam źle i wtedy są przy nas.

Tak, oczywiście, psy czują. One się martwią. Zwłaszcza kiedy dzieci były młodsze, kiedy zdarzały się trudniejsze momenty, ten pies natychmiast się znajdował i był pocieszycielem. I to się jakoś uzupełnia, to jest super.

A czy śpi z Wami w łóżku?

Tak, nie mam z tym problemu.

Czy zabieracie Finkę na wakacje?

Tak, zabieramy tam, gdzie się da. Trzy lata temu, jak byłem w Cannes, moje życie diametralnie się zmieniło, przybrało inny kierunek. Były takie momenty, że musiałam lecieć do Stanów i tam psa nie zabieraliśmy. Na szczęście mamy tę naszą wspomnianą już przyjaciółkę, która uwielbia zwierzęta, i u niej zostawiamy Finkę. Jest wtedy w raju dla zwierząt. Śmiejemy się też, że Finka ma tam swojego przyszywanego męża – psa. (śmiech) Na szczęście chwile rozłąki z Finką są zwykle krótkie.

Co myślisz o zabieraniu psa do pracy?

To zależy od psa. Szymon Mysłakowski, z którym pracowałem w Kaliszu, zabierał psa do pracy. Pies na hasło „mam próby, siedź tutaj i nie przeszkadzaj”, siedział w ciszy przez całą próbę. To był rodzaj jakiegoś magicznego połączenia. Byłem też kilka razy na planie z Batmanem, psem Janusza Chabiora, i byłem w szoku, bo wiedziałem, że Finka by się tak nie zachowywała, ona by przeszkadzała. Na planie największe ryzyko to szczekanie w trakcie ujęć. Ja bym się bał, więc nie zabrałbym Finki na plan. Poza tym Finka to taki słodziak, że wszystkie dzieci się na nią rzucają i chcą ją zagłaskać. Zdarzają się jej momenty przesilenia i się po prostu boi. Jak to kiedyś nazwałem, gdy Finka widzi „człowieków niskopodłogowych”, to bardzo się cieszy, ale też trochę się boi.

Czy jest coś w zwierzętach, co Cię w nich urzeka?

Mogę Ci się zwierzyć z takiej przedziwnej sytuacji. Przeczytałam artykuł, w którym była mowa o tym, że od każdego można się czegoś nauczyć. Szczególnie od bliskich nam osób. Każdy z nas ma jakiś skill, który może u siebie poprawić. Więc zacząłem prześwietlać najbliższych mi ludzi. I na koniec spojrzałem na psa i spytałem: czego ja Finka mogę się od Ciebie nauczyć? I pomyślałem, że nigdy nie będę tak szybko biegał jak ona. Ale jest jeszcze jedna rzecz, która mi w niej imponuje – Finka zawsze się cieszy, gdy widzi swoich bliskich. I uznałem, że to zawsze mogę poprawić. Zacząłem o tym bardzo dużo myśleć. I wydaje mi się, że właśnie tego nauczyłem od Finki. Ile razy widzę moich ludzi, syna, córkę czy żonę, to się cieszę, że ich widzę, że są, że jesteśmy zdrowi. Jakbym miał ogon, to bym bardzo nim merdał. (śmiech) Ale nie mam ogona, więc wyrażam to słowami i mówię, że cieszę się, że ich widzę. To ciekawa gra umysłowa, ciekawa zabawa. Polecam.

Kiedy się zakochałeś w aktorstwie?

Miałem 16 lat i byłem w drugiej klasie liceum. Miałem wielki problem z przeczytaniem „Makbeta”. W tym samym czasie odbywał się konkurs szkolny i mieliśmy jako klasa przygotować scenkę z komedii Fredry. W mojej klasie było tylko dwóch chłopaków, więc wykombinowaliśmy, że dziewczyny zagrają chłopaków, a my – dziewczyny. I tak też się stało. Przebrali nas za dziewczyny. To był pierwszy raz w życiu, kiedy byłem w sukience, rajtuzach i miałem makijaż. Pamiętam, że to mnie jakoś zafascynowało. Nie miałem problemu z tym, że jakoś inaczej wyglądam. Ludzie zazwyczaj mają taki rodzaj oporu, zastanawiają się, jak inni na nich patrzą, co o nich myślą itd. Wyszedłem na scenę i pomyślałem, jakie to jest cudowne, że tak jakby jestem, ale mnie nie ma. Jestem fizycznie, bo to mój głos i mówię, a jednak mnie nie ma, bo wyglądam inaczej, nazywam się inaczej, mam na sobie nieswoje rzeczy. Zachwyciło mnie to. To wydarzenie spowodowało, że zacząłem czytać inaczej „Makbeta”. Wymyślałem sobie głosy, wygłupiałem się, miałem taką zabawę – zapamiętaj, kto czyim głosem mówił. Pomyślałem, że zajebiście się te dramaty czyta. Po tym doświadczeniu chciałem zobaczyć, jak wyglądają próby w teatrze, ale niestety nie było to możliwe. Okazało się jednak, że był tam młodzieżowy klub teatralny. Na początku byłem bardzo nieśmiały i powiedziałem, że chciałem tylko zobaczyć, jak to się robi, bo nie czuję się aktorem. Przez pół roku chodziłem na zajęcia, znałem wszystko na pamięć. I pewnego razu zabrakło aktora, ktoś zdał na studia i przestał chodzić na zajęcia. Kolega powiedział: dobra, stary, jesteś z nami od pół roku, znasz wszystko, wchodź na scenę. I tak to się zaczęło. Wszedłem na tę scenę z poczuciem, że ratuję kolegów. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem ważny, bo ode mnie coś zależy. Po pół roku smakowania i oglądania znalazłem swoje miejsce. Później nie mogłem się doczekać piątków, bo wtedy były próby. Prawie natychmiast dostałem nagrodę, myślałem, że to jest jakiś żart. Nie rozumiałem, co się wydarzało. Od tego momentu wiedziałem, że chcę to robić.

Szybko podjąłeś decyzję, co chcesz robić w życiu.

Tak. Wracasz do szkoły i tam jest sinus i cosinus – do dzisiaj nie wiem, o co w tym chodzi. Potem pani z chemii coś ci tłumaczy. Jak można wybrać, co się chce w życiu robić, jak musisz się w non stopie uczyć i musisz non stop odrabiać zdania domowe? Jak masz poznać siebie? I nagle jest bum. Trafiasz na swoją pasję.

Jak oceniasz swoją edukację?

Nie zdałem matury. Paradoksem było to, że ci, którzy zdali, mówili mi, że ja przynajmniej wiem, co chcę robić. Ktoś wybierał studia polonistyczne, bo lubił się uczyć polskiego. Ludzie w tak młodym wieku nie mają szansy, żeby tak naprawdę zrozumieć, co ich kręci i co ich odróżnia od innych, jeśli nie odkryli w sobie pasji. Szkoła sprowadza się do tego, żeby wszyscy dysponowali tym samym w głowie. Ale jeżeli nie wiesz, co cię odróżnia i co jest twoim skillem, to nie wiesz, jakie umiejętności rozwijać. A jeśli tego nie odkryjesz, to nie zaczniesz tego w sobie rozwijać. To jest prosty rachunek. Nie jestem żadnym specjalistą ani magistrem w tym kierunku. Swojej edukacji wystawiam fatalną ocenę, bo to było fatalne doświadczenie, zarówno podstawówka, jak i liceum. Dlatego cieszę się, że odkryłem swoją pasję tak wcześnie.

A jak podchodzisz do edukacji swoich dzieci?

Mówię im szczerze to, co czuję, że większość wiedzy, która jest wdrukowywana nam w głowę za pomocą ocen i kar, jest w życiu niepotrzebna. Jest po prostu nieistotna. To dla mnie oczywiste, że nie ma sensu dążyć do sytuacji, w której masz szóstkę z polskiego, szóstkę z matematyki i szóstkę z historii. Mam 100% pewności, że pani, która uczy plastyki, nie jest orłem z matematyki, a pan, który uczy matematyki, nie najlepiej zinterpretuje wiersz na języku polskim. To nie są ich dziedziny i jest to oczywiste. Ale w tym samym czasie dobrze by było, żeby dzieciaki były świetne ze wszystkiego. Na tym polega życie, że jak mnie boli ząb, to idę do dentysty, jak mi „choruje” samochód, idę do mechanika itd. Najważniejsze to znać swój skill, odkryć rodzaj może nie powołania, ale czegoś, co nas wypełnia.

Jaka cecha charakteru jest najważniejsza w zawodzie aktora?

Kiedyś myślałem, że to jest umiejętność zrobienia przestrzeni w sobie na jakąś inną ludzką postawę. Bo nie zawsze to, co grasz, jest zgodne z twoim życiem. Nie zawsze poglądy, które wygłaszasz na scenie, są twoimi poglądami itd. Myślałem, że to jest takie umiejętne granie własnym ego, które można schować, ale znam aktorów, którzy są gigantycznymi egotykami, a są genialnymi aktorami. Więc nie wiem. To jest rodzaj jakiejś dziwnej tajemnicy. Nie znam dwóch identycznie kombinujących aktorów. Wydaje mi się, że to jest rodzaj już wyrobionej empatii, obserwacji. Film o Tesli się nie odbył. Przygotowywałem się do niego jak do filmu „Bogowie”. Mam poczucie, że trzy razy podchodziłem do czyjejś biografii w sposób bardzo solidny. To we mnie z kolei wyrobiło taki rodzaj śledczego profilera. Bardzo szybko twoja obserwacja się zmienia. Inaczej się obserwuje ludzi, na inne rzeczy się zwraca uwagę, pod takim kątem, że to wszystko może się przydać.

Zagrałeś profesora Zbigniewa Religę w filmie „Bogowie” i Ryszarda Riedla w „Skazanym na bluesa”. Czy jest jeszcze jakaś postać, w którą chciałbyś się wcielić?

Zdarzyła mi się taka fantastyczna przygoda – film „Erratum”. Praca nad tym filmem zaczęła zmieniać moje myślenie o aktorstwie i o moim miejscu w tym zawodzie. To była dla mnie ważna przygoda. Jest takie powiedzenie Konfucjusza, do którego lubię się odwoływać, że nie warto się zapatrywać w pagórki na horyzoncie, bo można się przewrócić o kopiec kreta. Przesłanie jest takie, że człowiek zapatrzony w ten horyzont może przegapić perły. I pomyślałem sobie, że każde spotkanie jest w jakimś sensie ważne, istotne i może przynieść coś, co będzie przełomem w naszym życiu. Niekoniecznie przełomem na zewnątrz, ale wewnętrznym przełomem, który nas doprowadzi do czegoś fajnego. Więc tak naprawdę najważniejsza jest uważność. Taki rodzaj uważnego bycia i życia. I odkąd mi się to w głowie tak ukonstytuowało, w zasadzie przestałem mieć takie wymarzone punkty, które chciałbym zaliczyć. Ale też miałem szczęście, kończyłem szkołę indywidualnym dyplomem i to był Hamlet. Obiegowo się mówi, że każdy aktor marzy o Hamlecie, a ja, kończąc szkołę, już miałem Hamleta na koncie.

To inaczej zadam pytanie. Tomasz Smokowski w swoim programie „Mój pierwszy raz” zadaje moje ulubione pytanie: w czyje buty chciałbyś wejść i przeżyć w skórze tej osoby jeden dzień. I teraz chciałabym to pytanie zadać Tobie.

Warunkowo nie nadaję się kompletnie do tej roli i w życiu jej nie zagram, ale byłby to Tadeusz Kościuszko. Jest absolutnym fenomenem w skali historii światowej. Fajnie by było, jakby powstał o nim film. Gość jest po prostu wszędzie w tamtych czasach. Walczy w Stanach z niewolnictwem, bije się w Polsce, organizuje powstanie. Mieszka w Paryżu, w Szwajcarii. Sam Napoleon chce go poznać. To niesamowita postać, doceniona na świecie. Mamy Górę Kościuszki w Australii, pomniki Kościuszki w Waszyngtonie, Chicago. Uważam, że jest to bardzo ciekawa postać, wsadzona tak pomnikowo w nasze podręczniki do historii. A był kimś fascynującym. Kiedyś rozmawiałam z dziewczyną, która w liceum przeprowadziła się z Polski do Kanady. Bardzo lubię historię, interesuje się nią, dużo czytam… Dlatego spytałem ją, jak ocenia różnice w nauce historii w szkołach polskiej i kanadyjskiej. Powiedziała, że dziwne jest to, że w Polsce nie uczymy się o tym, jak ludzie kiedyś żyli, a u nich w Kanadzie jest to ważne. I w głowie nazwałem to sobie przestępstwem historycznym. Oceniamy tamtych ludzi dzisiejszą miarą. Nie uwzględniamy realiów czasów, w których żyli. Bardzo łatwo zignorować fakt, że ci ludzie nie mieli kranów, ogrzewania, że świat był kompletnie inny. A okoliczności, w jakich żyjemy, są bardzo ważne.

Długo przygotowujesz się do roli?

To zależy, jakie są zdania. Przy „Zimnej wojnie” ciężko się było przygotowywać tak charakterologiczne jak do „Bogów”, dlatego że absolutnym szefem tego świata jest Paweł Pawlikowski, który doskonale wie, czego chce. W „Zimnej wojnie” główne przygotowanie to była dyrygentura, próba gry na pianinie. To było strasznie trudne. Długo się tego uczyłem, sporo czasu mi to zajęło. Pracowałem z Marcinem Maseckim, wybitnym pianistą. Na szczęście mam taką aktorską świadomość, że ja pewnych rzeczy nie opanuję nawet do poziomu średniego. Nauczę się co nieco udawać, coś tam ogarnę i to jest wszystko. Na tym polega też dramat tego zawodu – trochę tańczysz, trochę śpiewasz, wszystkiego po trochę. A najbardziej liczy się umiejętność udawania i tak naprawdę okłamywania. Przygotowania do „Bogów” były niewiarygodne. Wchodziłem w świat, który jest dla mnie kompletnie obcy. Nagle miałem okazję zobaczyć operację. Miałem świadomość, że normalnie jest to dostępne tylko dla wąskiej grupy ludzi, wśród których na chwilę miałem szansę się znaleźć. W normalnej sytuacji na salę operacyjną wjeżdżasz znieczulony. Obserwowanie takich niedostępnych, zakulisowych historii zawsze jest fascynujące, ale to wymaga też większego obycia. Dla mnie po tych przygotowaniach największym sukcesem jest to, że często zaczepiają mnie lekarze i mówią, że dobrze się spisałem. Zawsze jak ktoś udaje grupę zawodową, to jest element do śmiechu. Dopiero jak dobrze się podpatrzy, zrobi się dobry wywiad, to można stworzyć pełną iluzję i dobrze zagrać.

Zatrzymajmy się na chwilę przy przygotowaniach do filmu „Bogowie” i przy operacjach.

Przeczytałem scenariusz i zobaczyłem, że w pierwszej wersji było z 60–70% scen na sali operacyjnej. Nie wiedziałem, jak zareaguję. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Chyba reszta ekipy miała podobnie. Dlatego zaczęliśmy chodzić na salę operacyjną, by dowiedzieć się, na co się decydujemy, i żeby dobrze się przygotować. Zresztą, był to też wymóg. Po pierwszej operacji usłyszałem, że byłbym dobrym chirurgiem. Nie byłem przerażony, lecz raczej zafascynowany tym, do czego ludzkość doszła. Dorobiliśmy się czegoś niesamowitego.

Jaki jest największy komplement dla aktora?

Jest takie powiedzenie w Hiszpanii, bo teraz tam kręciłem: Życzę ci kupy gówna. Wzięło się to z czasów, kiedy ludzie przemieszczali się powozami, dorożkami, po prostu na koniach. Zasada była taka, że aktorzy po przedstawieniu musieli sprzątać końskie odchody wokół teatru czy namiotu, w którym grali. Jeśli było co sprzątać, to znaczyło, że była pełna kasa, że ludziom się podobało i aktorzy nie będą głodni. To zostało z tamtych czasów. Aktor nie istnieje bez widowni, bez uznania innych ludzi. Dlatego mogę się teoretycznie zastanawiać, kogo mogę zagrać. Ale to nie ode mnie zależy. Opowiem Ci o takim momencie, który mnie strasznie zaskoczył i spowodował, że mój level pokory strasznie się rozciągnął. Grałem takie przedstawienie „Jak zostać Sex Guru” i czułem, że naturalnie się kończy. Mieliśmy średnio 330 osób na przedstawieniu i nagle liczba widzów zaczęła maleć nawet do 180 osób. W tym przedstawieniu używałem liczby widzów w tekście, dlatego przed rozpoczęciem musiałem zapytać inspicjentkę, ile mamy widzów. Sytuacja, o której chcę Ci opowiedzieć, miała miejsce po premierze „Bogów”. Siedzę w garderobie i zadaję standardowe pytanie inspicjentce, ile mamy osób, a ona mówi, że już jest 750 osób i kolejka czekających. Byłem w szoku, bo nigdy nie przebiliśmy się powyżej 330 osób. Mówi, że musieli otworzyć balkon, bo jest taka duża liczba osób, które chcą mnie zobaczyć. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, bo do teatru wszedłem od tyłu i nie widziałem tego tłumu. „Jak zostać Sex Guru” to jest taki monodram, rodzaj stand-upu, więc na scenie jestem sam. Pamiętam, że tak mnie to zmroziło, jak wszedłem na scenę, a na widowni było pełno, pełno ludzi. Przedstawienie rozpoczynam od powitania z publicznością, mówię: Dzień dobry Państwu! I nagle wszyscy biją brawa. To był jeden z tych magicznych momentów. Po przedstawieniu usłyszałem: Wow, Tomek, nigdy wcześniej to się nie zdarzyło, mamy drugie życie przedstawienia. Teraz to się dopiero zacznie. Pamiętam, że nie mogłem w to uwierzyć, tego się nie spodziewałem. Poczułem, że dostałem gigantyczny kredyt zaufania.

Jak wspominasz serial „Niania”?

„Niania” to była wielka frajda. Uwielbiam wspominać „Nianię”. Wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale jak dzisiaj patrzę wstecz, to mieliśmy z Agnieszką Dygant gigantyczny trening aktorski na najwyższym levelu. Każdego dnia jest inny gość. Bycie gospodarzem, gdzie jednego dnia jest Krystyna Janda, drugiego Krzysztof Kowalewski, trzeciego zespół Kombi, kolejnego Edyta Górniak. To było niesamowite. Obserwowanie tych wszystkich ludzi, jakie mają systemy zachowań, kto jest przyjazny, kto jest gburem i się wstydzi, że tu jest. To wszystko zawsze widać.

Czym się różni praca nad filmem w Polsce od pracy w zagranicznych produkcjach?

W gruncie rzeczy jest podobnie. Mentalnie jest to coś innego. Inne schody, inne rzeczy, inaczej to wygląda, jest inny rozmach. Inny stres. To nie jest tak, że jak mi w Polsce wyszło super, zagrałem w paru filmach i dostałem jakieś nagrody, to w Hiszpanii wszyscy są szczęśliwi z tego powodu. Przyjeżdżasz i tak jak debiutant musisz udowadniać, że z jakiegoś powodu się tu znalazłeś. Że twoje umiejętności, czy też jakiś rodzaj wrażliwości są inne niż u miejscowych aktorów. To są trudne do uniesienia rzeczy. Inaczej się trochę percypuje czas. Z drugiej strony nieustannie obcy język, czyjeś zwyczaje, czyjaś inna mentalność powodują, że to poszerza horyzonty w twojej głowie.

Czym najbardziej zaskoczyły Cię Stany Zjednoczone?

Niewiarygodnym zorganizowaniem. Tam każda przestrzeń jest zagospodarowana. Zorientowanie się w ich systemach zajęło mi trochę czasu. Ludzie myślą, że to jest tak jak u nas, tylko razy tysiąc. Tak sobie to wyobrażają. Człowiek dopiero gdy tam się znajdzie, zdaje sobie sprawę ze skali tego wszystkiego. Zawsze sobie myślałem, że tam pracuje kilka tysięcy aktorów, a mam wrażenie, że ich jest kilka milionów. (śmiech) Skala jest gigantyczna, a oni mają to ogarnięte i to jest imponujące. Pandemia wszystko gdzieś złamała, zatrzymała, z wielu rzeczy trzeba było zrezygnować. W okresie pandemii raczej nikt nie będzie się przejmował zagranicznymi aktorami. Mam świadomość, w jakiej sytuacji się znalazłem. Do dziś jesteśmy w kontakcie. Cały czas robię jakieś self typy. To czuć, że ten system jest o wiele bardziej rozpracowany.

Czy u nas jest taka duża dowolność?

Nie o to chodzi. My mamy ograniczony czas i w tym czasie musimy zrobić film. I na przykład w scenariuszu jest zapisane, że leje, a świeci słońce, to przepisujemy, że świeci słońce. (śmiech) Kiedy byłem w Stanach, opowiadali mi, że jak kręcili „Autora widmo”, gdzie założenie było takie, że kręcą tylko w pochmurne dni, to jak świeciło słońce, cała ekipa czeka, aż słońce sobie pójdzie. Czasem trwało to tydzień. U nas nikogo nie stać na takie rzeczy.

Inne budżety, prawda?

Tak, tak. W związku z tym jest inny rodzaj adrenaliny, nasi aktorzy są do czego innego przyzwyczajeni. Tam nie wolno aktorowi przeszkadzać, on jest w procesie. A u nas jest tak, że zanim zaczniemy, to dostaję milion informacji technicznych, które muszę wykonać, żeby to ujęcie wyszło. U nas jest trochę na odwrót, ale to z kolei kształtuje inaczej naszą koncentrację, co z kolei cenione jest u nich.

Czyli w Stanach aktor jest najważniejszy?

Tam się może zdarzyć tak, że 19-letnia dziewczyna gra główną rolę w wielkim hicie. A u nas aktorzy są przez cztery lata trenowani w szkole pod kątem teatralnym i siłą rzeczy cały czas uczą się techniki. Wielu tamtych aktorów nie odnalazłoby się w teatrze, baliby się w nim zagrać. To są dwie różne rzeczy, granie filmowe i teatralne. Jest duży rozjazd. Minusem u nas jest to, że wielu aktorów nadgrywa, bo w szkole nauczyli się bycia wyrazistym pod kątem sceny. Tam z kolei są mistrzowie, takiego grania niegrania – patrzy, spogląda i w połowie filmu nagle się orientujemy, że to jest zajebista rola, ale ciężko stwierdzić, na jakiej podstawie, bo w zasadzie patrzy tak samo jak w poprzednim filmie.

Czym się różni aktorstwo teatralne od filmowego?

To jak z tenisem ziemnym i tenisem stołowym. Niby jest rakieta, niby jest piłka, niby są sety, ale to jest po prostu coś innego. Uważam, że przy sprawnym reżyserze w miarę zdolny amator może zagrać w filmie, ale już nie każdy amator, który odnalazł się w na planie filmowym, odnajdzie się w teatrze. Na deskach teatru trzeba wiedzieć, jak szepnąć głośniej, jak krzyknąć, trzeba znać te wszystkie podstawy, jak to działa. Czasami jest to bardzo duża różnica, czasami bardzo mała, ale jakby nie było, jest to inny rodzaj koncentracji, inny rodzaj zabawy, inny rodzaj świadomości. Aktor w pewnym sensie musi sam z siebie bardzo wiele wykrzesać, żeby stworzyć te wszystkie iluzje. Mamy zastawkę, sztuczne okno, sztuczne słońce i trzeba umieć to umiejętnie ogrywać. Umiejętnie stwarzać w teatrze iluzję, że jesteśmy w czyimś domu. W filmie tego w ogóle nie ma. Siadasz po prostu w fotelu w czyimś domu, świeci prawdziwe słońce, więc jest zupełnie inna percepcja.

Czy płaczesz na filmach?

Tak, oczywiście. To jest bardzo ważne, wszyscy mamy wrażliwość i kanały łzowe. Nie lubię tych mitów, że faceci nie płaczą.

Co jest najważniejsze dla Ciebie w życiu?

Dobrze je przeżyć. Uważność jest chyba w życiu niezbędna. Za mądry nie jestem, nie wiem za bardzo, o co chodzi, co jest dalej… Po prostu tak jak większość ludzi szukam pewnego sensu, a z drugiej strony jest tak, że jak patrzę na moich najbliższych, to wiem, co zrobić w życiu. Chcę, żeby byli szczęśliwi i zdrowi. Chcę zrobić jak najlepiej dla nich.

Co w sobie lubisz, a czego nie?

Całej masy rzeczy nie lubię. Bardzo mi ciężko o tym mówić, przysięgam. Ja się sobą nie zajmuję. Wolę pytać ludzi: W czym mogę ci pomóc?

Zaraz Ci powiem. (śmiech) Ale jeszcze jedno pytanie. Powiedziałeś, że od Finki nauczyłeś się głębszego wyrażania radości na widok bliskich. A czego uczysz się od swoich dzieci?

Absolutnej świeżości. Podejścia do świata. To jak one to chwytają. Rejestruję tę gigantyczną różnicę w dzieciństwach. Ich dzieciństwo jest kompletnie inne od mojego. Tak samo moje dzieciństwo było kompletnie inne od dzieciństwa mojego ojca, które było zaraz po II wojnie światowej. Ta historia, mimo że zmieniają się okoliczności, rekwizyty, ciągle tak samo trwa. Jedno pokolenie nie rozumie drugiego. Jak się przyglądam ich rzeczywistości, bo ona jest naprawdę inna, i temu, jak sobie radzą, to czasami duma mnie rozpiera. To jest fascynujące. Ja mam w ogóle taką teorię, że bycie rodzicem jest rodzajem zaszczytu. Taki rodzaj przywileju towarzyszenia komuś od jego pierwszego dnia życia. Nie wolno tego spieprzyć.

Zgadzam się z Tobą, Tomku, w stu procentach. Bycie rodzicem to wielki zaszczyt i przywilej. Bardzo Ci dziękuję za rozmowę. Było mi szalenie miło Cię poznać.

Ja również dziękuję.

Obroże: rodzaje i ceny. Co musisz wiedzieć przed zakupem obroży

autor: Kinga Czernichowska

Legowisko, karma, miski, smycz i… obroża – to elementy psiej wyprawki. Oferta sklepów zoologicznych jest dziś tak bogata, że mamy naprawdę szeroki wybór zarówno legowisk, jak i obroży. My jednak skupimy się dzisiaj na tych ostatnich i sprawdzimy, co sprzedawcy oferują czworonożnym klientom.

Jeżeli nasz pies nie przebywa często sam w ogrodzie, to obrożę śmiało możemy, a nawet powinniśmy zdejmować podczas jego pobytu w domu. Nie wszyscy właściciele czworonogów o tym wiedzą, a to dość istotne, ponieważ stałe noszenie obroży i pobrzękiwanie adresówki może być dla psa po prostu irytujące. Ale to jeszcze nie jest najważniejszy powód. Noszenie obroży na stałe może powodować wycieranie się sierści. Potem z ubytkiem pięknej i lśniącej sierści trzeba będzie sobie radzić za pomocą suplementów diety, takich jak oleje z łososia, olejki CBD, czy specjalnych karm, np. z rybą. Zatem jeżeli nasz pies mieszka z nami w domu, obrożę powinniśmy zdejmować.

Tylko na jaką obrożę się zdecydować? Oprócz obroży spacerowych są również obroże przeciwkleszczowe i taką obrożę również powinniśmy psu kupić, zwłaszcza na okres występowania kleszczy.

Rodzaje obroży używanych na co dzień

Obroża na zatrzask

Obroże na zatrzask są bardzo popularne, ale zdarza się, że zatrzask nie wytrzymuje, gdy pies mocno pociągnie. Zwłaszcza wtedy, gdy wykonany jest z plastiku.

Obroża na sprzączkę

Dłużej się je zapina, ale są to obroże bardzo wytrzymałe. Przypominają trochę pasek do spodni.

Obroża półzaciskowa

Ta obroża może być wykonana z materiału. Zakłada się ją przez głowę. Zaciska się wtedy, gdy pies za bardzo ciągnie, więc działa jak hamulec.

Obroża łańcuszkowa

Nie mylić z kolczatką! Kolczatki nie polecamy żadnemu psu. Co prawda, powszechnie są wykorzystywane w treningu ras agresywnych, pamiętajmy jednak, że kolce powodują u psa ból. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem będzie obroża łańcuszkowa półzaciskowa. Taka obroża zaciska się przy naporze psa. Szczególnie polecana jest właścicielom psów ras dużych i takich, które ciągną na spacerach.

Obroża zaciskowa

Jest podobna do obroży półzaciskowej, ale w odróżnieniu od niej zaciska się na szyi psa. Istnieje więc ryzyko uszkodzenia krtani lub tchawicy psa.

Obroża martingale

Jest często wybierana przez właścicieli chartów, ponieważ nadaje się dla psów mających szerszą szyję niż głowę. Taka obroża zaciska się przy szyi, ale dzięki jej budowie jest małe ryzyko, że pies wyślizgnie się z obroży.

Obroża uzdowa

Tego rozwiązania unikajmy. Obroża uzdowa przypomina uprząż konia, a psu może kojarzyć się z czymś nieprzyjemnym, jak kaganiec, bo nie zakłada się jej na szyję, tylko na kufę. Mimo że tego rodzaju obroże nie zbierają dobrych opinii, wciąż są wykorzystywane w treningach nauki nieciągnięcia na smyczy.

This article is from: