Tomasz Morawski "Uciekinier"

Page 1


Tropikalny raj


Szkoda, że czas tak szybko mija. Na zdjęciu Tomasz Morawski

Iguana, mieszkaniec Galapagos Słońce zachodzi nad Pacyfikiem



Galapagos, rok 1979. Na zdjęciu Wacław Morawski ze znajomymi i rybami

Wacław Morawski i lew morski na Galapagos


ŻYCIE TOCZY SIĘ DALEJ

Towarzystwo zaczyna się łączyć w jedną grupę, choć tak nie do końca. Francuza przedstawiłem hrabiance. Doskonale jeździ konno, wspaniale mówi po francusku, a na dodatek jego rodzina jest jednym z właścicieli fabryk porcelany w Limoge. Hrabianka wie, co to za porcelana. Moja przyjaciółka ze sklepu coraz częściej przebywa ze Szwedami. Niby tak przeze mnie, ale widzę, że coś tam się kroi. Szwedzi wszyscy żonaci, więc pewnie będzie awantura. Tylko grajki są wierne. Mają swoje narzeczone, gitary, instrumenty muzyczne i żyją w swoim świecie. Nie lubią chodzić do Szwedów ani innych obcych. – Oni nas zapraszają tylko po to, żebyśmy grali. Grać to my możemy na występach. Tam nam płacą. Albo dla siebie, jak mamy ochotę. I u ciebie. Ty nie jesteś ani żaden Ericsson, ani Electrolux. Masz mniej niż my. Trudno, jesteś gringo. Zawsze będziesz. Ale inny. Nie tak obrzydliwie bogaty. – Co wy pleciecie? Mam sto razy mniej niż wy. No właśnie. Wokalista jest już najlepszym kumplem. Opowiada mi o swoich miłostkach. Usiłuje uwieść arystokratkę z Loja. A on arystokratą nie jest. Też nie jest tak całkiem z ludu. Ojciec miał dwadzieścioro dzieci, takich uznanych. Z różnymi kobietami. Miał jakieś hacjendy, ale jak to się podzieli na dwadzieścia, to zostaje po poletku.


Matka prowadzi hotel. Taki lojański hotel. – Muszę cię kiedyś zawieźć do Loja. Wtedy zobaczysz, co to Ekwador. Wyciąga gitarę i gra. Raz przybiega rozogniony i woła: – Uwiodłem. Jestem zakochany. Ona chyba też. Ty się pilnuj. Żadne tu sauny czy balangi. To nie Szwedka. – Spokojnie. Z mojej strony nic ci nie grozi. 226

Wyciąga gitarę i gra. Pieśń oczywiście o miłości i o szumiących plantacjach trzciny cukrowej. O tym, jak jego ukochana kawałkami trzciny wdarła się do jego serca. Piosenka ładna. W Ekwadorze słuchają jej wszyscy do tej pory. Leci w radiu przez cały czas. Grają ją orkiestry symfoniczne. A druga piosenka już inna. Też o trzcinie i o zbieraczu trzciny, który musi z plantacji odejść. Zamienili go na maszynę i nie ma już miejsca ani dla niego, ani dla jego muła. Śliczne bolero. Choć zawsze trochę smutne. Nawet jak jest o miłości. Piosenki latynoskie mają dla nas, zimnych narodów, zaskakujące słowa. Nie wspominam już o meksykańskich rancherach i bolerach, gdzie wszyscy się mordują. Z miłości. Mordują innych, ale i siebie. I piją. Te ekwadorskie nazywają się pasillo. Nie mają tak mocnego rytmu, to raczej liryczny dramat opowiadany w takt rzewnej muzyki. Ze zdziwieniem słucham, jak pieśniarz jęczy, że poznał nieśmiały kwiat skóry ukochanej. Dla nas to dziwne. Dni płyną już bardziej regularnie. Praca, potem powrót na obiad do opalającego się współlokatora, znowu praca. A wieczorem albo ktoś do mnie przychodzi, albo ja gdzieś idę. Ale nie tak codziennie. Jako dyrektor firmy zapisuję się do Izby Handlowej Ekwadorsko-


-Amerykańskiej. Jestem zdecydowanie najmłodszym dyrektorem. I jeszcze bardziej zdecydowanie najmniej zarabiającym. Nie wszyscy jednak o tym wiedzą. Mój jugosłowiański opiekun opowiada wszystkim moją historię. Interesuje ich to tak przez parę minut. A potem rozmowy schodzą na normalne tory. Jak by tu zarobić więcej pieniędzy. Business. Czasami wpada mój przyszywany, maltański wuj. A raczej wyciąga mnie na jakieś spotkania czy kolacje. Nie zawsze są one najbardziej zabawnymi spotkaniami, więc migam się, jak mogę. Pewnego dnia po pracy wstąpiłem do kogoś. Wracam do domu wieczorem. Już jest ciemno. Pod domem jakieś samochody. Pewnie ktoś ma przyjęcie. Ale samochody stoją tuż przed moim domem. Wchodzę do ogrodu i oczom nie wierzę. Z tyłu, w okolicy sauny, stoi wesoła gromadka nieznanych mi ludzi. Takich koło czterdziestki. W rękach trzymają plastikowe kubki napełnione jakimś napojem. Tylko że oni są wszyscy goli. Może ja za dużo piję i już przyszło delirium tremens? Dochrapałem się. Jestem bardziej niż zdziwiony. Z ogrodu wybiega mój śpiewak-grajek. Student medycyny. – Była konferencja kardiologów. Kazali mi się nimi zająć. Nic mi nie przychodziło do głowy, więc zaprosiłem ich na saunę. Do mieszkania wszedłem przez okno, bo było uchylone. Sam napaliłem. Nic żeśmy ci nie wypili. Wszystko przynieśli. Nie masz nic przeciwko? Nie gniewasz się? Gniewać, to się nie gniewam, ale się dziwię. Trochę. Czas nie upływa. Nie ma go. Dni podobne są jeden do drugiego. Poranki przeważnie słoneczne, słońce pali niemiłosiernie, wulkany dookoła Quito świecą swoimi czubkami.

227


A po południu niebo pokrywa się ołowianymi chmurami. Grzmi. Czasami pada. Albo leje. Ale nie za długo. Im intensywniej, tym krócej. Jak grzmi, to tak, jakby zbliżał się Sąd Ostateczny. Deszcz może zalać ulice, sparaliżować miasto. Potem wychodzi słońce i wszystko wraca do normy. Nie ma na co czekać. Nie przyjdzie ani lato, ani wiosna, ani zima. Liście drzew ani się nie zazielenią, ani nie poczerwienieją i nie na228

biorą złotej poświaty. Te zielone zawsze będą zielone. Nie będzie też umierania. Temperatura nie spadnie do temperatury zamrażalnika ani świat nie spowije się w ciemności. Jest jasno od 6:30 do 18:30. Przez cały rok. Tak na okrągło. Tylko bezlitosne lustro, przy goleniu albo w windzie, mówi, że czas galopuje jak koń w pełnym cwale. Lepiej więc w lustro nie patrzyć. Nocami oblewają mnie zimne poty. Niby tu fajnie, ale przecież ja jestem zupełnie sam. Tam jest Mama, rodzina. Można się z nimi spierać, ale jakby co, to pewnie by pomogli. Tam jest dom. Tu jest tylko wynajęte mieszkanie i zabawne towarzystwo. Kiedyś może przestać być zabawne. Jakby byli potrzebni, to pewnie wszyscy uciekną. Oblewa mnie zimny pot. A jak przez fakt, że zostałem, narobiłem wszystkim problemów? Jak już nikogo ze znajomych czy rodziny nie wypuszczą za granicę? Jak stracą pracę? Przecież to krewni uciekiniera. Tego, co uciekł. Kiedy wyjeżdżał Fin czy Francuz, to jechał na przygodę. Albo do pracy. Podobno Francuzom nawet coś tam płacili, żeby sobie pojechali. Za dużo ich było we Francji. A jak wyjechał Polak, no to uciekinier, zdrajca. Przecież wszyscy wyjechać nie mogą. Bo co będzie z tym miejscem, które jest naszym krajem, Ojczyzną? Kiedyś wrócę. Tylko jeszcze trochę. Jeszcze parę miesięcy tego, żebym


nie musiał się nieustannie bać. Powrotny bilet mam ważny przez rok. Posiedzę ten rok i wrócę. Nie wierzę, że coś się szybko zmieni. Kraj Rad pilnuje, żebyśmy nie skręcili z drogi do szczęścia. Jak Węgrzy czy Czesi chcieli skręcić, to od razu ich wyprostowali. A nas jest więcej. Byłaby rzeź. Na razie jestem daleko. Tylko Mamy żal. Taki już los tych matek Polek. Zawsze żegnają swoich synów. Albo przed podróżą, albo jak idą na śmierć. Od właścicielki restauracji dowiaduję się, że są i inni Polacy. – Jest paru księży i bardzo elegancki pan, który kiedyś był w Ekwadorze pierwszym reprezentantem Narodów Zjednoczonych. On w życiu w Polsce Ludowej nie był. Jest bardzo dystyngowany. Nie wiem, o czym z nim rozmawiać – mówi właścicielka restauracji. Wymienia nazwisko. Znam wiersze jego brata. Jaka szkoda, że dni nasze, dni wiosenne… Śpiewali to w Piwnicy. Proszę o jego telefon. Dzwonię. Przedstawiam się. Po polsku. – To może panowie kiedyś do mnie wpadną? Mieszkam sam. Syn daleko. Razem z moim współlokatorem idziemy na spotkanie. Otwiera nam starszy pan. Mieszkanie, jak na warunki ekwadorskie, nie bardzo wielkie, ale ślicznie urządzone. Pyta, jak się w Ekwadorze znalazłem. Potem spowiada się mój kolega. Najwyraźniej zdajemy egzamin. Gosposia wnosi whisky. Pan opowiada o sobie. Nie ma polskiego paszportu. Tego z PRL. Ma stary. I tego się trzyma. – Dzwońcie do mnie i wpadajcie, kiedy chcecie. Ja już prawie nie wychodzę. Bardzo się cieszę, jak odwiedzają mnie rodacy. Z ambasadą

229


nie mam żadnego kontaktu. Oni wiedzą, że ja jestem, a ja wiem, że oni też są. Niech już tak pozostanie. – Czy to nie wstyd, że znamy się już parę miesięcy, a nie znasz ani moich rodziców, ani miejsca, z którego pochodzę? Zorganizujemy grupę, weźmiemy małżeństwo Szwedów, twojego współlokatora i pojedziemy na wybrzeże. Ja mieszkam w Portoviejo, tam nie ma plaży. 230

Ale jest bardzo niedaleko. Potem pojedziemy do domu mojego stryja w Bahia de Caraquez. A stamtąd na plażę. On ma plantację kawy. Musimy przepłynąć promem przez taką zatokę – mówi moja panienka. Cała wyprawa. Szwedzi swoim samochodem, a ja ze współlokatorem camionetą, czyli taką małą ciężarówką. Do camionety pchają się jeszcze dwie osoby. Jakaś kuzynka z dzieckiem. – Jak my się pomieścimy? – pytam. – Jak to? Położymy materac na pace ciężarówki, damy wam peleryny od deszczu, jakiś koc. Jak was pokropi, to nic się wam nie stanie. Zimno będzie tylko przez chwilę. Dopóki nie wyjedziemy na wybrzeże. Potem będzie tylko upał. Ale wiatr to złagodzi. Chrońcie się tylko od słońca. – A tak wolno? Policja nas nie zamknie? – Coś ty? Tak wszyscy jeżdżą. Boję się, że na zakrętach powypadamy. Jakby był jakiś wypadek, to pofruniemy. Prosto do nieba. Smarujemy się wszystkim, czym się da. Czapki mocno naciągnięte na głowę. Żeby nie porwał ich wiatr. Na podłodze camionety układamy materac. Do oparcia służy ściana kabiny. Ale można się też położyć. Wręczają nam jakieś plastiki. – Jak zacznie lać, to i tak wam dużo nie pomoże. Przemokniecie do nitki. Ale potem wyschniecie. Kiedyś. Rusza cała wyprawa. Umawiamy się ze Szwedami, że zatrzymamy się po drodze gdzieś na kawę. Na tych drogach nie można jechać karawa-


ną. Trzeba uważać, żeby nie spaść w przepaść albo nie wjechać w dwa autobusy, które zdecydowały się na wyprzedzanie, jadąc pod górę, i zajęły całą powierzchnię szosy. Oni są duzi. Im mniej grozi. Ale jak my się zderzymy, to koniec. Siedzimy więc na podłodze, udając, że wcale nam to nie przeszkadza. Że nawet jest fajnie. Świeże powietrze. Tylko wiatr bezlitośnie wyje. W górach mżawka. Ściany skaliste porośnięte jakimś mchem. Paprociami. Wszystko mokre i oślizgłe. A my, owinięci w plastik i we wszystko, co się da, czekamy, żeby jak najszybciej zjechać z gór. Tam, gdzie ciepło. Jechać za szybko nie można. Każdy jedzie, jak chce. Trzeba być przygotowanym na każdy manewr. Wszyscy kierowcy naokoło są zupełnie nieprzewidywalni. Mogą nagle jednocześnie ruszyć do tyłu. I trzeba być gotowym. Najgroźniejsze jest to, jak kierowca samochodu włącza światła awaryjne. Tym daje całemu światu znak, że zrobi, co chce. Może się cofnie albo zatrzyma na zakręcie, albo zaparkuje. A w razie wypadku nie będzie winny. Przecież dał znać. Ostrzegł. Migacze są ogólnie nieużywane. A jak już ich używają, to mogą dawać różne sygnały. Migacz w lewo może ostrzegać przed skrętem, ale może też zachęcić do wyprzedzania. W prawo znaczy to, co chce. I tak ich nikt za często nie używa, więc nieważne. Umówmy się, nic nie znaczą. Za to samochody, a zwłaszcza ciężarowe, ozdobione są jaskrawymi światełkami. Takimi jak na choinkę. Mrugają, oświetlając różne napisy. Na przykład: „Jezus cię kocha”, „Koniec świata blisko” albo „Kocham Lolę”. W zależności od priorytetu kierowcy. Szyby ozdobione są różnymi malowidłami. Wizerunkiem Pana Jezusa, ale są też wizerunki Che Guevary. Ciężarówki mogą się nazywać albo nie. To zależy od właściciela.

231


Te, które jadą z wybrzeża w góry, wyładowane są stosami zielonych bananów, pomarańczy, ananasów. Inne wiozą z największego ekwadorskiego portu Guayaquil towary, które przypłynęły statkiem. Wolno wspinają się pod górę. A jak który się zatrzyma, no to staje cała karawana. Czeka. Wyprzedzać strach. Jazda wydaje się wiecznością. Droga kręta. Nikt nie zwraca uwagi na cudowne widoki. 232

Chcemy do ciepła. I żeby wreszcie przestało siąpić. Nareszcie droga robi się coraz prostsza. Już nie jest zimno. Z prawej i lewej strony niesamowita roślinność. Zaczynają się niekończące się plantacje bananów, potem palmy kokosowej. Robią z niej olej. Czasami są zwykłe krzaki. Nie takie jak u nas. Wielgaśne. Po obu stronach drogi pastwiska. Na pastwiskach pasą się krowy, które wyglądają jak wielbłądy. Nie widziały nigdy stajni. Stoją zanurzone w wysokiej trawie, która tnie dłonie, i żują. Nie wiem, czy je ktoś kiedyś doi. Chyba tylko czasami. Na razie żują. Kiedyś pójdą na mięso. Bo krowy do produkcji mleka są łaciate i mieszkają w górach. W umówionym ze Szwedami miejscu stajemy na kawę. Przynoszą nam słoik z kawą i gorącą wodę. Cukier. Każdy sobie robi swoją kawę. Taki zwyczaj. Miała być taka dobra, a to zwykła nescafe. Jak u nas. – Już niedaleko – mówi nasza przewodniczka. – Jeszcze tylko ze cztery godziny. Wytrzymamy. Przy drodze stragany pełne owoców. Mienią się wszystkimi kolorami. Kuszą. Owoce są też na wybrzeżu. Niektóre lepsze, a niektóre gorsze. Różnie. Dojeżdżamy do Portoviejo. Miasto brzydkie. Nie ma morza, upał, a na ulicach brudno.


– Będziemy spali w domu moich rodziców. To trochę inny dom niż w Europie. Ale duży – zapewnia dziewczyna. Przedstawiają nas rodzicom, bratu, babce. Babka nie mówi nic, tylko srogo na nas patrzy. Rodzice mili, ale bez wylewności. Tak układni. Pokój dzielę z moim współlokatorem. Gaśnie światło. Nie tylko u nas. W całym mieście. W powietrzu bzykają komary. Upał śmiertelny. Kręcę się na łóżku. Nagle zdajemy sobie sprawę, że w pokoju ktoś jest. Babka. W ręku latarka. – Co wy tu robicie? – pyta. – Kto was wpuścił? Zapomniała, że zostaliśmy jej przedstawieni. – Ona już prawie nic nie pamięta. Dzisiaj nie będzie pamiętała, że u was była. Zupełnie traci pamięć – tłumaczy nasza gospodyni. Jedziemy do Bahia de Caraquez. Dom elegancki. Niedaleko od morza. Tarasy. Ogrody. – Możemy jechać do hacjendy? Do Jamy? – Jedźcie. U nas nie ma miejsca. Zwaliła się cała rodzina. Nie wiem, jak was na dzisiejszą noc położymy. Możesz spać w hamaku? Nie ma w całym domu jednego wolnego łóżka. W hamaku wygodnie. Świeże powietrze. A jak nie umiesz spać w hamaku, to cię nauczę. Na naukę nigdy nie jest za późno. Zatokę Bahia przepływamy promem. Trzeba najpierw stać w kolejce, potem wjeżdża się na prom. Płyniemy do drugiego brzegu. Tam czeka na nas coś, co może być drogą albo nie. Jakby tu zaczął padać deszcz, to nie wyjedziemy stąd nigdy. Cały pył i piasek zmienia się w błoto. Trzeba czekać, aż wyschnie. A to może być za parę miesięcy. Mam nadzieję, że nie będzie padało. Muszę wrócić do pracy. Dojeżdżamy do osady.

233


Musimy sobie wynająć domki na plaży, bo nie chcemy iść do hacjendy. Nie ma właściciela. To nie kosztuje prawie nic i jeszcze na dodatek będą nam gotować. – Mam nadzieję, że jecie krewetki. Te wielkie. To jedyne co jest. I banany – informuje nasza przewodniczka. Wprowadzamy się do szarych, trzcinowych domków. Oczywiście bez wody i toalety. Stoją na palach, mają drzwi, okno i dach. W środku nic 234

więcej. Podłoga, podobnie jak ściany i dach, jest z trzcin. Ugina się pod naszymi stopami, jakby miała się zawalić. – To jest bardzo wytrzymałe. I nie trzeba zamiatać. Wystarczy tupnąć. – A komary? – Komary są. Wsadzimy pod podłogę między pale żarzący się kawałek drewna nazywanego palo santo. Dym odstrasza komary. Pachnie dokładnie tak jak kościelne kadzidło. Jak to palą w świątyniach, to i ja mogę spać spowity tymi oparami. Jedziemy po konie. Do hacjendy. – Wy od właściciela? Dobrze, to ile koni chcecie? – pyta miedzianoskóry rozmówca. – Tyle, ilu nas jest. – Zaraz osiodłamy. Siodła są z drewna. Przykryte kocem. Koniki są małe i nie wyglądają na rumaki, które mogłyby zagrozić naszemu życiu. Już konno jedziemy do naszych chat. A potem po plaży. Galopem. Tak na skraju oceanu, który białą pianą załamuje się na brzegu. Konie posłuszne. Jak któremuś się za bardzo spieszy, to zawsze można mu skręcić łeb w stronę morza. Daleko nie pójdzie. – Kiedy mamy je oddać? – Jak będziemy odjeżdżali.


W ogóle nie musimy ich odprowadzać. Stoją przywiązane do naszych chat. Na kolację przynoszą nam wielkie krewetki, pieczone banany i ryż. Krewetki są pyszne. W nocy kąpiele, a potem sen. Na podłodze, która elastycznie ugina się pod ciężarem ciała. Tuż obok Pacyfik wali falami o brzeg. Jakby się o coś gniewał albo usiłował pokazać, kto tu rządzi. Na śniadanie to samo co na kolację. Poranna toaleta w morzu, potem szybkie spłukanie soli wodą zaczerpniętą z plastikowej beczki. – To woda z deszczu. Oszczędzajcie. Jak nie będzie padać, to może być kłopot. Nie wiem jaki, bo rzeczka jest nie tak znowu daleko. Tylko nosić im się nie chce. A deszcz pada prosto do beczki. Nic nie trzeba nosić. Pijemy z kokosa wodę, którą przynoszą nam nasi gospodarze. Piją i kiwają zachęcająco głową. W kokosie zrobiona jest dziurka. Woda kokosowa nie ma nic wspólnego z miąższem, który się zrobi, jak kokos poleży sobie w piasku. Stwardnieje. A na razie mleczko jest przezroczystą wodą, która nawet kokosem nie smakuje, ale doskonale gasi pragnienie. Nie ma ameb, tylko strasznie plami ubrania. Czas wracać. Jazda pod górę jest gorsza niż w dół. Z góry na dół ma się nadzieję, że będzie cieplej, lepiej. A w odwrotnym kierunku wiadomo, że będzie tylko zimniej. Przykryci wszystkim, czym się da, kręcimy się jak liście na wietrze. Zaczyna się ból głowy, słony smak w ustach, wydymają się żołądki. Trudno.

235


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.