projekt
Edukacja zawodowa i obywatelska na rzecz przeciwdziałania zmianom klimatu Szkoła Trenerów dla Dobrego Klimatu
warsztat
Modele i koncepcje rozwoju współczesnego świata Bystra, 9–10 listopada 2013
Świat wzrostu gospodarczego i alternatywy Marcin Popkiewicz
Niniejszy materiał został opublikowany dzięki dofinansowaniu Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Za jego treść odpowiada Stowarzyszenie Pracownia na rzecz Wszystkich Istot, poglądy w nim wyrażone nie odzwierciedlają oficjalnego stanowiska Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej.
edukacja dla dobrego klimatu
Marcin Popkiewicz
Świat wzrostu gospodarczego i alternatywy Z punktu widzenia tysięcy wcześniejszych pokoleń świat, w którym żyjemy, to świat magii. Przeciętny Kowalski ma dziś do dyspozycji luksusy i możliwości, wobec których zzielenieliby z zazdrości faraonowie i średniowieczni arystokraci. Choć liczy sobie zaledwie stulecie, ten świat magii i wygody jest dla nas czymś naturalnym. Bardzo często rozwój utożsamiamy ze wzrostem gospodarczym, mierzonym wzrostem PKB. Są zresztą ku temu dobre powody. Wzrost gospodarczy i duża dynamika wzrostu PKB oznaczają, że ludzie szybciej się bogacą, powstają miejsca pracy, więcej zarabiają ludzie, firmy i budżet państwa. Typowy dla gospodarki światowej wzrost o 3,5% rocznie oznacza, że w ciągu 20 lat wielkość gospodarki podwoi się. Kiedy upłynie 40 lat, gospodarka będzie czterokrotnie większa, po 60 latach ośmiokrotnie większa, po 80 latach szesnastokrotnie, a po upływie 100 lat będzie większa 32 razy. Trudno nie cieszyć się z myśli o takim wzroście bogactwa, prawda? Na wykresie widać, że wzrost gospodarczy znajduje wyraz we wzroście światowego eksportu, produkcji dóbr, ilości pieniędzy w obiegu. Można więc postulować, że ilustrująca wzrost PKB niebieska krzywa na wykresie jest najlepszym syntetycznym miernikiem sukcesu społeczeństw.
Ilustracja 1. Trendy gospodarcze. Źródło: World Population Prospetcs, ONZ, USDA Economic Research Service, UNCTA, OICA, FAO, USGS.
Popatrzmy jednak na ten sukces z innej strony - eksploatacji zasobów i środowiska potrzebnych do obsługi rosnącej gospodarki. One także pną się ostro w górę. Wraz z tym wzrostem coraz bardziej palące staje się pytanie: czy jest możliwe, żeby krzywe z drugiego rysunku rosły coraz szybciej, aż do nieskończoności? Czy też w pewnym momencie ich wzrost zacznie spowalniać, zatrzyma się, a następnie odwróci się?
Ilustracja 2. Trendy w eksploatacji zasobów i środowisku. Źródła BP World Energy, USGS, UNEP/GRID, CDIAC, USGS, UNEP.
W przypadku zasobów nieodnawialnych, takich jak ropa, gaz czy rudy metali jest to jedyny możliwy scenariusz – pytanie tylko, kiedy do tego dojdzie. Również w przypadku zasobów odnawialnych, takich jak lasy, łowiska czy zdolność planety do pochłaniania naszych odpadów istnieją granice, przekroczenie których byłoby niebezpieczne. Konieczne jest zastanowienie się nad możliwością, a nawet sensownością wiecznego wzrostu, nad przemyśleniem naszych miar postępu i dobrobytu.
W parze ze wzrostem gospodarek idzie zużycie energii. Energia to wygoda i dobrobyt. Bogate kraje zużywają dużo energii, a kraje biedne niewiele. Domek na przedmieściu, w nim mnóstwo elektroniki, w domu ogrzewanie i klimatyzacja, w garażu duży samochód, wysoko przetworzona żywność i podróże lotnicze pochłaniają mnóstwo energii. Na amerykański sposób życia potrzeba mnóstwo energii. Przeciętny Amerykanin zużywa tyle energii, co 7 Chińczyków, 20 Hindusów lub 50 mieszkańców Bangladeszu. Mieszkaniec Tanzanii przez cały rok zużyje tyle energii, ile Amerykanin pomiędzy początkiem Nowego Roku a obiadem 2 stycznia. Niecałe 20 mln Amerykanów (co odpowiada ludności Nowego Jorku) zużywa tyle elektryczności, co 800 mln mieszkańców krajów Afryki Subsaharyjskiej [1].
Ilustracja 3. Zużycie energii na osobę w stosunku do PKB na osobę, liczone wg siły nabywczej waluty (USD PPP). Kwadraty oznaczają kraje o wysokim wskaźniku rozwoju społecznego, a kółka – o średnim (zielone) lub niskim (niebieskie). Co więcej, znaczna część fabryk produkujących na rzecz ich mieszkańców została przeniesiona do krajów o niższych kosztach pracy, zużycie energii w krajach bogatych jest tu więc zaniżone. Źródło: BP World Energy, World Factbook CIA.
Dla większości mieszkańców krajów położonych w dolnym lewym rogu wykresu sposób 1
World Population Prospetcs, ONZ, BP World Energy
życia mieszkańców krajów z górnego prawego rogu jest tym, co chcieliby osiągnąć. Nawet w biednych wioskach najuboższych krajów świata, kiedy pojawia się pierwszy telewizor, zbierają się wokół niego ludzie i podziwiają życie w Beverly Hills. I też chcą tak żyć – mieć domy z wygodami i samochody, robić zakupy w galeriach handlowych i zwiedzać świat. I jeśli nawet nie jest to od razu możliwe, to mają wzorzec do naśladowania. Nic nie dzieje się bez energii. Bez niej gasną światła, staje transport, budownictwo i produkcja. Ilość zużywanej energii to miara tempa działania naszego systemu gospodarczego. Wszystko to prowadzi nas do zależności: bogactwo ≈ zużycie energii Uświadamiając sobie związek pomiędzy PKB a energią, zaczynamy dostrzegać, że wykładniczy wzrost PKB oznacza też konieczność wykładniczego zwiększania ilości zużywanej energii. Jednak nie można wytworzyć energii z niczego i nie da się jej powołać do życia uderzaniem w klawiaturę, jak bankowcy tworzą pieniądze. Produkcja energii wymaga fizycznych zasobów, infrastruktury i pracy. Blisko 90% wytwarzanej na świecie energii pochodzi ze spalania paliw kopalnych. Spalanie paliw kopalnych polega na ich utlenianiu, co skutkuje emisją dwutlenku węgla. Dopóki system energetyczny oparty jest na paliwach kopalnych, dwa razy większe zużycie energii oznacza dwa razy większe emisje CO2. Mamy więc bezpośrednie powiązanie pomiędzy bogactwem, zużyciem energii i emisją dwutlenku węgla. bogactwo ≈ zużycie energii ≈ emisja dwutlenku węgla Owszem, jest to równanie przybliżone. I możemy w tym równaniu wprowadzać zmiany, zmieniając źródła energii i poprawiając efektywność energetyczną. Ale typowa skala czasowa takich zmian mierzona jest w dekadach. A co gorsza – idziemy nie w tę stronę, w którą powinniśmy. Wydawałoby się, że podejmowane na świecie wysiłki w celu zwiększenia efektywności energetycznej (mierzonej ilością energii, jakiej potrzebujemy na wytworzenie jednostki PKB) oraz „odwęglawiania” źródeł energii (mierzonego ilością emisji CO2 przypadającej na ilość wytworzonej energii) powinny poprawiać sytuację. Jednak zużycie energii rośnie w tym samym tempie, co światowe PKB, a emisja dwutlenku węgla nawet szybciej.
Ilustracja 4. Powiązanie pomiędzy światowym wzrostem gospodarczym, zużyciem energii i emisjami CO2. Źródło: USDA Economic Research Service, BP World Energy, Global Fossil-Fuel CO2 Emissions, CDIAC.
W ciągu życia osoby mającej dziś 26 lat ludzkość zużyłatyle samo paliw kopalnych i wpompowała do atmosfery tyle dwutlenku węgla, co od początku Rewolucji Przemysłowej do czasu urodzin tej osoby [2]. Warto przyjrzeć się dokładniej historycznym zmianom emisji dwutlenku węgla. Wzrost ilości emitowanego dwutlenku węgla jest bardzo bliski funkcji wykładniczej, czyli takiej, w której emisje rosną o stały procent rocznie. Były okresy, kiedy emisje rosły wolniej, na przykład w czasach Wielkiego Kryzysu, XX wojny światowej czy kryzysów naftowych lat 70. i 80. W innych okresach emisje rosły szybciej, jak np. na przełomie XIX i XX wieku i podczas boomu po II wojnie światowej. Mimo tej zmiennej dynamiki trend konsekwentnego coraz szybszego pięcia się w górę jest bardzo wyraźny.
2
Global Fossil-Fuel CO2 Emissions, CDIAC
Ilustracja 5. Historyczne emisje dwutlenku węgla (linia czarna), z nałożoną krzywą rosnącą o 2,8% rocznie (linia niebieska). Źródło Global Carbon Project, CDIAC
Te historyczne emisje CO2 przedstawione linią czarną można przybliżyć za pomocą krzywej wykładniczej (linia niebieska), systematycznie rosnącej o 2,8% roczne. Taka dynamika wzrostu oznacza podwojenie po 25 latach. Po 50 latach emisje będą czterokrotnie większe niż na początku, po 75 latach ośmiokrotnie większe, a po 100 latach szesnastokrotnie większe. Kontynuacja obecnego trendu oznaczałaby, że od roku 2010 do 2050 emisje wzrosną trzykrotnie – do poziomu ok. 100 mld ton CO2 rocznie. Jest też jednak możliwe, że takiego poziomu emisji nie osiągniemy – i to nie ze względu na dalekowzroczne działania odpowiedzialnych polityków, biznesu i społeczeństwa. Powód będzie bardziej prozaiczny – niemożliwość dalszego zwiększania wydobycia ropy, węgla i gazu w tempie wykładniczym. Zbliżanie się do granic wzrostu przejawia się napięciem między rosnącym popytem, a nienadążającą podażą, co widzimy nie tylko w zmianie klimatu, ale też w rosnących cenach ropy, żywności i traconych usługach ekosystemów. Energia to tylko wierzchołek góry lodowej – ilość zużywanej energii jest dobrym przybliżeniem ilości zużywanych różnorodnych zasobów od rud metali przez różnorodne minerały po ryby, drzewa, wodę i gleby. Kluczową cechą naszego systemu gospodarczego jest jego liniowość – to znaczy, że pobiera on surowce (na wejściu w system), przemienia je w produkty , a te po pewnym czasie wykorzystywania stają się odpadami i dołączają do strumienia odpadów powstających przy okazji produkcji.
Jeśli chcemy mieć dwa razy większy PKB, to musimy przeprowadzić dwa razy więcej transakcji, czyli wyprodukować dwa razy więcej, wydobyć dwa razy więcej surowców konstrukcyjnych i energetycznych i wytworzyć dwa razy więcej odpadów.
Możemy postrzegać to w ten sposób: bogactwo ≈ zużycie energii ≈ zużycie zasobów ≈ produkcja odpadów ≈ emisja gazów cieplarnianych
Na tę zależność może oczywiście wpłynąć zmiana efektywności produkcji, rygorystyczna kontrola zanieczyszczeń lub wytwarzanie PKB w inny sposób, na przykład w informatyce, turystyce czy sztuce, zmiany takie są jednak dość powolne i nie nadążają za wykładniczymi funkcjami wzrostu PKB. Wzrost gospodarczy idzie więc w parze z zużyciem zasobów i konsekwencjami środowiskowymi.
… na skończonej planecie Do pewnego stopnia utożsamianie wzrostu z postępem i rozwojem jest uzasadnione – bogate społeczeństwa żyją dłużej, bezpieczniej, wygodniej i są lepiej wykształcone. Czy wobec tego stały wzrost gospodarczy powinien być naszym głównym celem? Czy na pewno wzrost równa się postępowi, rozwojowi i naszemu zadowoleniu z życia? I czy są granice możliwości i opłacalności wzrostu? Czy może wzrost jest tylko chwilowym trendem, wymaganym do osiągnięcia określonego poziomu bogactwa, które później będzie utrzymywane na mniej lub bardziej stałym poziomie? 99% współczesnych ekonomistów odpowie, że wzrost ma trwać wiecznie. Ekonomiści zwykle traktują środowisko naturalne jako element naszej gospodarki (lasy, łowiska, kopalnie, studnie, pastwiska, pola uprawne). Jeśli jeden element wyczerpuje się, to po prostu zastępujemy go innym i system gospodarczy działa i rośnie dalej. Obecna neoklasyczna doktryna ekonomiczna nie dopuszcza nawet czegoś takiego, jak kwestia wyczerpywania się
zasobów, twierdząc, że nigdy ich nie zabraknie, bo rosnące ceny, usprawnienia techniczne i substytuty zawsze zapewnią ich wystarczającą ilość. W teorii nie ma więc żadnych ograniczeń dla wzrostu wykładniczego i wyczerpywania zasobów. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie jeden drobny fakt: żyjemy na planecie o ograniczonej wielkości.
W centrum naszego postrzegania świata znajduje się nasza gospodarka. W obecnym systemie musi ona rosnąć wykładniczo. I rośnie. Wzrostowi gospodarki (mierzonemu wzrostem PKB) towarzyszy wzrost produkcji. Rośnie populacja świata, produkcja przemysłowa, liczba samochodów i samolotów, zużycie papieru, cementu, stali i nawozów. Kiedy rośnie gospodarka, coraz grubsza robi się też strzałka pobieranych zasobów. Napędzające cały system paliwa kopalne są po prostu bezzwrotnie spalane. Metale i minerały w dużej części trafiają na wysypiska i do spalarni. Rośnie również ilość zużywanych zasobów odnawialnych – drewna, wody, ryb, rośnie też powierzchnia terenów zajmowanych pod rolnictwo, hodowlę i infrastrukturę (choć z braku nowych terenów już nie wykładniczo), co skutkuje kurczeniem się obszarów leśnych, mokradeł i terenów zamieszkanych przez dzikie zwierzęta. Wpuszczane do systemu zasoby stają się odpadami. Niektóre szybko – jak spalany węgiel zamieniany w dwutlenek węgla, pyły, metale ciężkie, tlenki siarki i azotu. Inne wolniej – jak spłukiwane do rzek nawozy, metale, plastik i związki chemiczne ze starych przedmiotów i urządzeń.
Wiele z tych odpadów z naszej działalności ma bardzo długi czas istnienia w środowisku, sięgający nawet dziesiątek tysięcy i więcej lat. Nasza gospodarka jest powiązana z biosferą, w której funkcjonuje. A biosfera nie rośnie razem z naszą gospodarką – jej rozmiar się nie zmienia. Nie przybywa ropy, węgla, nowych terenów do zagospodarowania ani miejsca na odpady. W pewnym momencie musi dojść do sytuacji, w której zacznie brakować potrzebnych do funkcjonowania systemu zasobów i/lub możliwości w miarę bezproblemowej absorpcji odpadów. Moment, w którym dojdzie do zderzenia z ograniczeniami biosfery, będzie punktem krytycznym dla całego obecnego systemu gospodarczego i (szczególnie, jeśli zajdzie w sposób niekontrolowany) może nieść ze sobą wiele nieprzyjemnych konsekwencji. Kiedy rosnąca gospodarka ogarnia i pochłania coraz większą część biosfery, skutkuje to poważnymi kosztami, które pokazują strzałki idące od odpadów do naszej gospodarki oraz zasobów. Jeśli zanieczyszczamy środowisko, musimy budować filtry, oczyszczalnie ścieków i zakłady odsalania wody morskiej, musimy też ponosić koszty zdrowotne zanieczyszczeń. Degradacja środowiska wpływa też na ilość zasobów – wyjałowione i zerodowane gleby nie dadzą nam plonów, nie wypijemy brudnej wody, a w oceanicznych strefach beztlenowych nie złowimy ryb. Jakie mamy podstawy sądzić, że wzrost związany z fizyczną ekspansją naszej gospodarki na resztę biosfery już dziś nie wywołuje kosztów środowiskowych i społecznych większych od korzyści wynikających z coraz większej produkcji, stając się w ten sposób wzrostem dla nas nieopłacalnym, co czyni nas biedniejszymi, a nie bogatszymi? Koniec końców produkt krajowy brutto – miara wzrostu gospodarki nie oddziela kosztów od korzyści, lecz grupuje je po prostu jako „działalność gospodarczą”. Działania zapobiegawcze i naprawcze stają się coraz bardziej kosztowne, w miarę jak przechodzimy od świata z małą gospodarką do świata coraz bardziej przez nią ogarnianego, z coraz powszechniejszym wyczerpywaniem się zasobów, zanieczyszczeniami czy wymieraniem gatunków. Te wszystkie „obronne” wydatki wymuszane przez negatywne skutki wzrostu są dodawane do PKB, a nie odejmowane. Wzrost może być napędzany wojną, trzęsieniem ziemi, zanieczyszczaniem środowiska, a nawet różnymi patologiami, od produkcji „antydóbr” (np. narkotyków) przez rozwody po wandalizm – a to z tego powodu, że towarzyszy im wydawanie pieniędzy, co przejawia się we wskaźniku wzrostu gospodarczego. W miarę jak zasoby się wyczerpują, koszt zapewnienia ich dalszego dopływu do gospodarki wzrasta – coraz więcej pracy i środków trzeba zainwestować, aby pozyskać określoną ilość zasobu; w miarę wzrostu zanieczyszczenia środowiska rosną koszty zdrowotne, spada produktywność rolnictwa i rybołówstwa. Czy na pewno PKB jest tak dobrą miarą postępu? Specjalizujący się w kwestiach środowiskowych ekonomista Herman Daly stwierdził, że jeśli już pomiar wzrostu gospodarczego ma jakiś rzeczywisty sens w świecie realnym, to jest dobrym miernikiem tempa, w którym wyczerpujemy zasoby naturalne i zmieniamy klimat [3]. 3
Herman E. Daly, Economics in a Full World, „Scientific American”.
Ironią jest, że kiedy mierzenie dobrobytu oparto na wzroście PKB, załącznikiem do tej koncepcji było bardzo poważne ostrzeżenie. Jeden z głównych architektów tego wskaźnika, ekonomista Simon Kuznets, otwarcie mówił o jego ograniczeniach, podkreślając, że wzrost dochodu narodowego nie mierzy jakości życia i pomija ważne i rozległe części gospodarki, gdzie wymiana nie ma charakteru monetarnego – rodzinę, opiekę i pracę społeczną – czyli elementy tworzące cywilizację [4]. Opracowany został cały szereg innych wskaźników [ 5], np. MDP (Measure of Domestic Progress – Miernik Postępu), ISEW (Index of Sustainable Economic Welfare – Indeks Zrównoważonego Dobrobytu Gospodarczego) czy GPI (Genuine Progress Indicator – Wskaźnik Autentycznego Postępu). Biorą one pod uwagę korzyści wynikające z czasu wolnego, pracy w domu, pracy wykonywanej bezpłatnie przez wolontariuszy (np. Wikipedii, oprogramowania open source, dużej części stron WWW, wielu usług internetowych), uwzględniają korekty na rozwarstwienie dochodów, odejmują koszty społeczne (takie jak wzrost przestępczości, korki uliczne czy rozpad rodzin) i środowiskowe (takie jak zanieczyszczenie powietrza czy wody) oraz dokonują poprawek na długoterminowe inwestycje i rozwój zrównoważony.
Ilustracja 6. Zależność wskaźnika rozwoju HDI od zamożności. Źródło: International Human Development Indicators, UNDP, USDA Economic Research Service .
Owszem, w biednych krajach wzrost gospodarczy przynosi wyraźną poprawę jakości życia – prowadzi do jego wydłużenia, poprawy stanu zdrowia i wykształcenia, a także zadowolenia z życia. Jednak w miarę wzrostu bogactwa zależność ta słabnie – dla najbogatszych krajów świata zależność pomiędzy bogactwem mierzonym poziomem PKB na osobę a jakością życia i zadowoleniem jest już bardzo słaba. 4
The Rise and Fall of the GDP, „The New York Times”. László Pintér, Peter Hardi, Peter Bartelmus, Sustainable Development Indicators; Tim Jackson, Beyond GDP. Index of Sustainable Economic Welfare. 5
Warto zauważyć, że wskaźniki MDP, ISEW czy GPI w krajach rozwiniętych osiągnęły szczyt kilka dekad temu, kiedy ludzie byli szczęśliwsi, rodziny trwalsze, zasobów było więcej, a poziom przestępczości i natężenia ruchu samochodowego był niższy. Dla porównania w tym czasie PKB wzrósł nawet kilkukrotnie.
Ilustracja 7. Zmiana PKB i GPI na osobę w USA. Wykańczamy zasoby, wykańczamy środowisko, eksterminujemy inne gatunki. I nawet nas to nie cieszy. Źródło: Redefining Progress, USDA Economic Research Service
Od czasów prezydenta Richarda Nixona wskaźnik PKB na osobę wzrósł dwukrotnie, lecz wskaźnik GPI na osobę nie zmienił się. Zerowy wzrost GPI oznacza, że wszystkie korzyści wzrostu PKB zostały „zjedzone” przez utratę wartości w sektorach nieujmowanych przez wskaźnik PKB.
„Zrównoważony wzrost gospodarczy” Ekonomiści piszą o „zrównoważonym wzroście gospodarczym”, ale mają na myśli stały wykładniczy wzrost PKB. „Zrównoważony wzrost gospodarczy” to oksymoron – sprzeczność sama w sobie. Nasza gospodarka nie istnieje w nieskończonej przestrzeni zasobów. Nie ma czegoś takiego jak „zrównoważony wzrost”. „Zrównoważony wzrost” to logika komórek rakowych, które mnożą się w nieskończoność, aż wyczerpią zasoby żywiciela, zabiją go i same zginą. Prawdopodobnie znasz określenie „rozwój trwały” lub „zrównoważony rozwój”. Oznacza ono taki sposób funkcjonowania społeczeństwa, w którym zużywa się tylko tyle zasobów, ile się odtwarza, a każde pokolenie przekazuje świat swoim dzieciom w stanie nie gorszym, niż samo go odziedziczyło, czyli bez uszczuplonych zasobów i pogorszonego środowiska. Uważam, że to bardzo rozsądna zasada. Warto jednak zwrócić uwagę, że w przypadku zasobów nieodnawialnych oznacza to ich eksploatację w tempie… zerowym. Owszem, jeśli zasoby te służą stworzeniu zrównoważonej infrastruktury na przyszłość, jest to akceptowalne.
Jeśli jednak są zużywane do bieżącej konsumpcji – jest to co najmniej poważna nieodpowiedzialność. Zauważ, że: Wykładniczy wzrost gospodarczy jest sprzeczny z rozwojem zrównoważonym. W Polsce może to być dla naszych polityków myśl iście rewolucyjna, ale na świecie ten kierunek myślenia rozpowszechnia się coraz bardziej, szczególnie w instytucjach zajmujących się całościowym obrazem sytuacji. ONZ w raporcie z 2011 roku zauważa, że „przy kontynuacji obecnych trendów zużycie zasobów naturalnych do 2050 roku wzrośnie trzykrotnie, (…) znacząco wychodząc poza granice zrównoważonego ich wykorzystywania”, postulując jak najszybsze odejście od konwencjonalnego wzrostu, opartego na rosnącym zużyciu zasobów, w kierunku zielonej gospodarki [6]. ONZ nie mówi jeszcze otwarcie, że wieczny wykładniczy wzrost gospodarczy jest niemożliwy – na takie stwierdzenie politycy ani ekonomiści nie są jeszcze gotowi, ale będący podstawą raportu postulat ograniczenia zużycia zasobów do poziomu odpowiadającego możliwościom ich odtwarzania się do tego właśnie się sprowadza. Opinia, że obecny system zmierza do zderzenia z ograniczeniami planety, staje się coraz bardziej powszechna, jest jednak tak bardzo sprzeczna z zakorzenionym wśród ekonomistów i w społeczeństwie światopoglądem, że spotyka się z naturalnym oporem i odrzuceniem. Stoimy więc przed dylematem: •
Kontynuować wzrost niezrównoważony w obecnej postaci. W tym przypadku rosnące wykładniczo zużycie zasobów i koszty środowiskowe będą się nakładać na drastycznie rosnące nierówności społeczne.
•
Zrezygnować ze wzrostu (a nawet dopuścić kurczenie się gospodarki). W obecnym modelu finansowym doprowadzi to do załamania konsumpcji, spadku produkcji, wzrostu bezrobocia, globalnej recesji i fali bankructw.
Niezależnie od tego, jak trudny ten dylemat nam się wydaje, nie da się go już dłużej zamiatać pod dywan. Kluczowa w tym wszystkim jest odpowiedź na pytanie: Na czym nam właściwie zależy? Na Wzroście, rozumianym jako przepuszczanie coraz większej ilości zasobów przez coraz większą gospodarkę – nawet jeśli pogarsza to jakość życia i zagraża bezpieczeństwu? To droga, na której ciężko pracujemy, żeby mieć więcej dóbr materialnych, którymi nawet nie mamy czasu się cieszyć. Postęp na tej drodze mierzymy wzrostem PKB. A może jednak zależy nam na Rozwoju, rozumianym jako Dobrobyt osiągnięty przez stworzenie bezpiecznego, zdrowego, czystego i twórczego świata? Na tej drodze postęp mierzymy naszym zadowoleniem z życia i nie musimy nakręcać wzrostu PKB – możemy pracować mniej, robić rzeczy trwalsze i robić ich mniej – na co będzie potrzeba mniej energii i zasobów. Wzrost ilościowy zastępujemy wzrostem jakościowym. Im szybciej pożegnamy się ze Wzrostem i zastąpimy go Rozwojem, tym lepiej.
A może wcale nie ma problemu? 6
Decoupling, UNEP
Obecny model Wzrostu króluje od dziesięcioleci do tego stopnia, że jest wręcz utożsamiany z postępem, a wszelkie propozycje zmian są wręcz traktowane jako wykroczenie przeciwko dobrobytowi ludzkości. Krytycy realności granic wzrostu przytaczają szereg argumentów, którym przyjrzymy się w dalszej części rozdziału. „Od zawsze zużywamy zasoby w taki sposób i jest dobrze. A więc i w przyszłości nic się nie stanie”. Owszem, liniowy system zużywania zasobów to nic nowego. Wylesianie dotknęło nie tylko Wyspę Wielkanocną, ale i znaczne obszary starożytnej i średniowiecznej Europy. Rabunkowo eksploatowane pola jałowiały i trzeba było je porzucać. Ptaki dodo i moa, krowy morskie i tury to przykłady gatunków, które jeszcze przed epoką przemysłową odesłaliśmy do annałów historii przyrody. Długą historię ma też zanieczyszczanie środowiska. Już w starożytności emisje zanieczyszczeń z greckich, rzymskich i chińskich odlewni metali były tak duże, że do dziś znajdujemy ich ślady w rdzeniach lodowców z Grenlandii. Już we wczesnym średniowieczu perscy badacze pisali o zanieczyszczeniach wody, powietrza, gleby i niewłaściwym postępowaniu ze śmieciami. W Anglii smog ze spalania węgla stał się tak dokuczliwy, że król Edward I w 1272 roku zakazał jego używania [7]. Jednak w dawnych czasach większość zasobów była czerpana w sposób zrównoważony, czyli w tempie nieprzekraczającym tempa ich odtwarzania się, a ewentualne pojawiające się problemy były ograniczone w czasie i przestrzeni. Rewolucja przemysłowa wraz z powstaniem kopalni, hut i fabryk dała nam narzędzia masowego oddziaływania na środowisko i w konsekwencji przyspieszyła wyczerpywanie się zasobów i produkcję zanieczyszczeń. Problem nie jest zatem nowy. Nowa jest jego globalna skala. A tak swoją drogą, to wypowiedź „Od zawsze tak robimy…” bez wątpienia można było usłyszeć na Wyspie Wielkanocnej przed załamaniem jej społeczeństwa. „Wzrost efektywności pozwala na wytwarzanie coraz większej ilości dóbr i usług z wykorzystaniem coraz mniejszej ilości energii i zasobów”. Rzeczywiście, gospodarka rynkowa ma wbudowane mechanizmy optymalizujące koszty i związane z nimi zużycie energii, zasobów, pracy i pieniędzy. Znajduje też substytuty dla wyczerpujących się, a więc drożejących surowców, co pozwala na wzrost. Dyskusje ekonomistów na ten temat bardzo często wychodzą z założenia, że ponieważ rozwinięte gospodarki w naturalny sposób stają się coraz bardziej efektywne, więc najlepszym sposobem na zrealizowanie celu zmniejszenia zużycia zasobów i presji na środowisko jest dalszy wzrost gospodarczy. W krajach rozwiniętych spadło zużycie surowców, poprawiła się też jakość środowiska. Jednak zmiany te są zwykle lokalne. Najbardziej energochłonne, zasobożerne i brudne gałęzie przemysłu pod presją regulacji przeniosły się do krajów, w których regulacje te są luźniejsze lub w ogóle ich nie ma. Poprawa jakości środowiska dotyczyła zaś widocznych i względnie łatwych do usunięcia problemów, takich jak dym, kwaśne deszcze i zanieczyszczone rzeki. Jednak jeśli przyjrzeć się kluczowym wskaźnikom globalnym, takim jak ilość zużywanych 7
David Urbinato, London's Historic ‘Pea-Soupers’, EPA
paliw kopalnych, emisji węglowych wytwarzanych odpadów czy liczba wymierających gatunków, wszystkie one nieprzerwanie rosną. Zużycie zasobu lub emisja zanieczyszczenia (I) jest równa iloczynowi populacji (P), bogactwa na osobę mierzonego w dolarach (A) i zużycia zasobu (lub emisji zanieczyszczenia) przypadającego na każdego wydanego dolara (T), czyli I = P·A·T. Warto zauważyć, że zależność ta jest matematyczną tożsamością, spełnioną z definicji. Wyjdźmy z zależności: światowe zużycie zasobu = światowe zużycie zasobu. Możemy to też zapisać jako:
Co prowadzi nas do:
Czyli właśnie I = P·A·T. Oczywiście zamiast świata może to dotyczyć konkretnego kraju. Nie ma też znaczenia w jakiej walucie wyrazimy wysokość PKB. Spadek T, czyli zmniejszenie się ilości zużywanego zasobu (lub powstającego zanieczyszczenia), przypadającego na jednostkę PKB, to właśnie tak ceniona przez ekonomistów poprawa efektywności. Jednak żeby zmniejszyć nasz całkowity wpływ na zasoby i środowisko, musi spaść ostateczny czynnik I. Aby do tego doszło, T musi spadać wystarczająco szybko, aby skompensować wzrost populacji (P) i wzrost średniego dochodu przypadającego na osobę (A). Nie jest to jednak proste – zarówno A, jak i P są niewdzięcznym obiektem dla wprowadzania polityki ograniczającej ich wzrost. Wzrost dochodów przypadających na osobę jest utożsamiany z dobrobytem (choć często nie gwarantuje zadowolenia z życia), postulowanie zaś ograniczenia wzrostu populacji jest postrzegane jako sprzeczne z podstawowymi prawami wolności osobistej (choć najszybszy wzrost populacji zachodzi w biednych krajach rozwijających się i wcale nie jest następstwem wolności, lecz raczej biedy, braku edukacji i dostępu do środków kontroli narodzin). Tak więc trudności w zmierzeniu się ze wzrostem populacji i dochodów wzmacniają pogląd, że tylko technologia może nas uratować. Technologia może nam pozwolić na czystą produkcję trwałych, energooszczędnych i nie pochłaniających dużej ilości zasobów rzeczy. Może pomóc w regeneracji gleby, eliminacji zanieczyszczeń, ochronie łowisk i osiągnięciu szeregu innych celów. Z drugiej strony może też posłużyć do przyspieszenia erozji gleby i karczowania lasów, opróżnienia łowisk i intensyfikacji wydobycia piasków roponośnych. Technologia dostarcza nam takie narzędzia, na które rynek zgłasza zapotrzebowanie. Na chwilę obecną odnotowujemy względną poprawę wykorzystania wielu surowców w
gospodarce światowej – na każdego wypracowanego dolara PKB potrzebujemy coraz mniej „wsadu materialnego”. Nie obserwujemy jednak bezwzględnego spadku ich zużycia – po prostu wzrost gospodarczy jest na to zbyt szybki. Nawet zresztą stwierdzenie, że obserwujemy względne zmniejszenie ilości zużywanych zasobów w stosunku do wytwarzanego PKB, nie jest prawdą uniwersalną.
Ilustracja 8. Zmiany światowego PKB, wydobycia metali i produkcji cementu względem poziomu z 1990 roku. Źródło: USGS Minerals Information .
Nie tylko wzrasta ilość wydobywanych metali, lecz w ogóle nie widać nawet śladu względnej poprawy efektywności ich wykorzystania – ilość zużywanych surowców rośnie równie szybko jak PKB. Podobnie jest z wieloma innymi surowcami niemetalicznymi. W ciągu dwóch dekad od roku 1990 produkcja cementu więcej niż podwoiła się, przekraczając wzrost PKB o około 70%. Nic nie wskazuje na to, żeby poprawa efektywności rozwiązywała nasz dylemat wzrostu. Choć oczywiście może się do tego przyczynić – rewolucyjny postęp technologiczny, działania regulacyjne i zmiany wzorców konsumpcji mogą poprawić ten obraz. Jak zobrazować skalę wyzwania? Weźmy jako przykład emisję dwutlenku węgla. W okresie 1990–2010 odnotowywaliśmy poprawę efektywności średnio o 0,7% rocznie (zignorujmy tu fakt, że całość tej poprawy miała miejsce do 2000 roku, a w ostatniej dekadzie sytuacja wręcz się pogarszała). W tym czasie populacja rosła średnio o 1,3% rocznie, a realne dochody o 1,4% rocznie. Poprawa efektywności nie kompensowała ani wzrostu populacji, ani wzrostu dochodów – więc sumarycznie emisje węglowe rosły o 1,013 x 1,014 x 0,993 = 2% rocznie, przez co całkowita ilość emisji w ciągu 20 lat wzrosła o 45%.
Załóżmy, że zgodnie z rekomendacjami klimatologów chcielibyśmy ograniczyć wzrost atmosferycznej koncentracji dwutlenku węgla do 450 ppm (cząsteczek na milion cząsteczek powietrza), co oznacza konieczność zmniejszenia emisji dwutlenku węgla z 36 mld ton w 2013 roku do poziomu 4 mld ton rocznie w 2050 roku. Wymagałoby to corocznego redukowania emisji o blisko 6%. Jak to pogodzić ze wzrostem PKB i tym, że obecne trendy prowadzą nas w kierunku emisji 100 mld ton rocznie do 2050 roku? Aby osiągnąć założony poziom emisji 4 mld ton, przy wzroście gospodarczym na poziomie 3% rocznie, T musiałoby poprawiać się o blisko 9% rocznie przez 40 lat! W ten sposób musielibyśmy poprawić współczynnik T blisko czterdziestokrotnie! Oznacza to zupełną dekarbonizację gospodarki – żadnego węgla, ropy ani gazu. Oczywiście zgodnie z doktryną wiecznego wzrostu gospodarczego trwałby on również po roku 2050, a rozumowanie, które przeprowadziliśmy dla spalania paliw kopalnych, należałoby rozszerzyć na metale, biomasę i całą resztę surowców i zanieczyszczeń. Powinniśmy jednak zadać sobie pytanie, do jakiego stopnia możliwe jest odseparowanie wzrostu PKB od zużycia zasobów, czy te strategie mogą jednak trwać w nieskończoność w rzeczywistym świecie, rządzonym nie przez teorie ekonomii, lecz przez prawa fizyki? W rzeczywistym świecie nie wszystko może mieć substytuty, a nawet jeśli są, to mogą być zbyt drogie, zbyt nieefektywne lub niemożliwe do pozyskania wystarczająco szybko i w wystarczająco dużych ilościach. Poprawa efektywności cierpi ponadto na syndrom malejących korzyści – pierwsze działania są zwykle tanie i bardzo skuteczne, kolejne jednak przychodzą coraz trudniej i większym kosztem, aż wreszcie działania mające na celu dalszy wzrost efektywności kosztują więcej (pieniędzy, pracy, zasobów), niż przynoszą korzyści. Jeśli chcielibyśmy kontynuować dalszy wykładniczy wzrost gospodarczy, to żeby nie doprowadzić do wyczerpania zasobów, musielibyśmy zredukować ich ilość potrzebną do wytworzenia jednostki PKB praktycznie do ZERA. To niemożliwe. Nawet zresztą osiągnięcie 100% efektywności nie rozwiązuje problemu. Przykład może stanowić postęp w technice oświetleniowej. Świeca daje 0,05–0,09 lumena na wat. Lampa gazowa świeci z intensywnością 1 lm/W. Żarówki żarowe świecą z intensywnością 15 lm/W. Świetlówki są dużo lepsze, dając 50–60 lumenów, a LED 60–100 lumenów na wat. To spektakularny postęp. Problem w tym, że nie może być on już zbyt długo kontynuowany. Dlaczego? Idealne źródło światła, przetwarzające całą energię w światło widzialne, które uznamy za białe, dałoby strumień świetlny 250 lm/W. Jesteśmy już blisko fizycznej granicy optymalizacji źródeł światła. Podobne rozważanie można przeprowadzić dla samochodów, ogrzewania czy samolotów. Po prostu istnieją granice fizyczne, których nie można przekroczyć. W ostatecznym rozrachunku nie możemy transportować towarów, zużywając zerową ilość energii, nie możemy produkować ich bez zużycia surowców, nie możemy zmniejszyć ilości żywności potrzebnej do wykarmienia ludzi do zera, nie możemy uzyskać wykładniczego wzrostu jedynie z wirtualnych operacji finansowych i pracy umysłowej – tworzenia symfonii, pisania książek czy malowania obrazów, nawet jeśli będą to dzieła na miarę Beethovena, Mickiewicza i Leonarda da Vinci. Do wzrostu gospodarki potrzebujemy przemysłowej produkcji coraz większej ilości rzeczy.
To jednak nie może trwać w nieskończoność – każdy wzrost zachodzący w ramach ograniczonego systemu musi się kiedyś skończyć. „U schyłku XIX wieku specjaliści przestrzegali, że w 1920 roku Londyn utonie w łajnie końskim, bo szybko rosła liczba mieszkańców stolicy Wielkiej Brytanii i w związku z tym zwiększyła się również liczba końskich zaprzęgów – a okazało się, że ta zapowiedź nie spełni się w związku z rozwojem nauki i techniki, bo wynaleziono samochód oraz rozbudowano metro, więc konie zniknęły z ulic metropolii. Nie umiemy przewidzieć postępu technicznego, a ten zmienia świat tak, że wszelkie nasze planowanie jest bez wartości” [8]. Oczywiście, gdyby istniejący pod koniec XIX wieku model gospodarki i transportu utrzymał się przez kolejne dekady, to mieszkańcy Londynu znaleźliby się po szyję w łajnie. Podobnie jeśli my w najbliższych dekadach nie zmienimy istniejącego modelu, to również znajdziemy się w łajnie po szyję. Rozwiązanie jest w istocie takie samo jak wtedy – musimy zmienić sposób, w jaki działa cały system. Jest tylko jeden drobny problem – cała nasza historia zmiany źródeł energii była drogą od źródeł niskiej jakości do źródeł wysokiej jakości. Od drewna i pracy fizycznej ludzi i zwierząt przez węgiel po ropę i gaz. Dziś widać, że z braku ropy świat cofa się do węgla. A co do postępu technicznego i wymyślenia czegoś nowego – myślimy nad tym już od kryzysu naftowego w 1973 roku. Minęło blisko 40 lat, a paliwa kopalne wciąż dają nam ponad 80% energii – więcej nawet niż w latach 70.! Lepiej więc wymyślmy coś naprawdę szybko, bo – jak zobaczymy w rozdziale 7. – świat już najprawdopodobniej za kilka lat zderzy się z ostatecznymi niedoborami ropy, a typowy czas przebudowy infrastruktury energetycznej na nowe źródło energii to dziesiątki lat. Jeśli nie zaczniemy działać naprawdę szybko, możemy po prostu nie zdążyć. „Wcześniejsze kasandryczne prognozy zderzenia się z granicami wzrostu, przedstawione przez Klub Rzymski i innych panikarzy jeszcze na początku lat siedemdziesiątych, wcale się nie sprawdziły”. „Ziemia posiada jedynie skończone zasoby, jednak populacja ludzka wciąż rośnie. Jak to się skończy?”. To pytanie zadała sobie grupa naukowców, publikując w 1972 roku pod egidą Klubu Rzymskiego książkę Granice Wzrostu [ 9]. Zaprezentowany przez nich model przewidywał wzrastające niedobory zasobów, wzrost zanieczyszczeń i finalny spadek populacji – wszystko to już w XXI stuleciu. Prognoza, że wzrost nie może i nie będzie trwać w nieskończoność, wywołała opór i niezadowolenie wielu środowisk, wkrótce więc Granice Wzrostu doczekały się „obalenia” przez prowzrostowych ekspertów i ekonomistów jako stek bzdur, a model komputerowy, którym posłużyli się naukowcy, jego dane wsadowe, założenia i algorytmy, zostały poddane zmasowanej krytyce. W rzeczywistości to „obalenie” zwykle ograniczało się do wzięcia z książki kilku wyjętych z kontekstu liczb i zacytowanie ich jako „przewidywań” (którymi, jak otwarcie pisali autorzy, 8 9
The Horse Manure Problem, „No Frakking Consensus” The Limits to Growth
wcale nie były), a następnie twierdzenie, że przewidywania autorów nie sprawdziły się. Ekonomiści szczególnie niechętnie podchodzili do perspektywy absolutnego niedoboru zasobów, publikując serię raportów potępiających naukowców z Klubu Rzymskiego, szczególnie tych najmocniej związanych z głoszeniem poglądów o ograniczeniach wzrostu. Nie znajdowali też dowodów na niedobory, wskazując, że pozyskiwanie surowców rosło o 1,5–3% rocznie. A co najważniejsze, stwierdzali, że gospodarki posiadają wbudowane mechanizmy rynkowe (niewidzialna ręka Adama Smitha), które pozwolą uporać się z niedoborami. Analizy z lat 60. XX wieku pokazywały, że po skorygowaniu o inflację ceny wszystkich podstawowych zasobów (nie licząc produktów leśnych) nie wzrosły w ciągu dziewięciu dziesięcioleci. Stąd (choć nikt nie zaprzeczał, że wyczerpywane są najłatwiej dostępne zasoby najwyższej jakości) miało wynikać, że postęp techniczny i substytuty zasobów, napędzane przez zachęty rynkowe, będą działać w nieskończoność. Reakcje takie nie powinny dziwić – przyjęcie wniosków wynikających z symulacji wymagałoby dogłębnej zmiany paradygmatów ekonomicznych i całego modelu społeczno– gospodarczego. „Obalające” pracę argumenty zostały szybko obalone, ale że nie było to tak spektakularne i medialne, więc do dziś miliony ludzi błędnie wierzą, że Granice Wzrostu zostały zdyskredytowane już dawno temu. Tymczasem scenariusze Granic Wzrostu jak na prognozy liczące sobie 40 lat mają się niepokojąco dobrze. W ostatnich latach wykonano kilka analiz zgodności przewidywań autorów Granic Wzrostu z tym, co zdarzyło się od czasu opublikowania ich książki. W roku 2008 Graham Turner opublikował analizę Porównanie przewidywań Granic Wzrostu z trzema dekadami rzeczywistości, stwierdzając [10], że przewidywania scenariusza referencyjnego, w którym w połowie XXI wieku dochodzi do załamania cywilizacji, bardzo dobrze odpowiadają rzeczywistym trendom. W 2009 roku Charles A.S. Hall i John W. Day zweryfikowali przewidywania w artykule Ponowne Spojrzenie na Granice Wzrostu po Oil Peak [ 11]. Ich analiza pokazuje, że przewidywania sprzed blisko 40 lat są zaskakująco dokładne, biorąc pod uwagę, jak dawno temu zostały sformułowane.
10 11
Graham M. Turner, A Comparison of the Limits to Growth with Thirty Years of Reality Charles A. S. Hall, John W. Day, Jr., Revisiting the Limits to Growth After Peak Oil
„Nie jest nam znany żaden przygotowany przez ekonomistów model, który byłby równie dokładny w tak długiej skali czasowej”, podsumowali autorzy. Krytycy Granic Wzrostu powinni przede wszystkim zauważyć, że w scenariuszu referencyjnym do roku 2015 model nie przewidywał wystąpienia większych problemów (poza stagnacją ilości przypadającej na osobę żywności). Poważne problemy ekologiczne miały stać się oczywiste dopiero w latach 2030–2050, zaś ostateczne zderzenie z fundamentalnymi ograniczeniami wzrostu miało nastąpić około 100 lat po wydaniu książki, czyli w latach 70. XXI wieku. Niektóre scenariusze miały nawet późniejsze daty załamania produkcji, środowiska i populacji. Wydana w 2004 roku książka Limits to Growth: The 30-Year Update (Granice Wzrostu: po 30 latach) aktualizuje model z uwzględnieniem tego, co wydarzyło się przez wcześniejsze 30 lat [12]. Żadna z tych zmian nie jest na tyle znacząca, aby zmienić jakościowe konkluzje z pierwszego opracowania. Nowsze analizy wykazały też błędność argumentów o braku wzrostu cen zasobów. Jedynym powodem, dla którego ceny surowców nie rosły – nawet gdy zasoby najwyższej jakości były wyczerpywane – był spadek ceny energii z wciąż łatwo dostępnych ropy, gazu i węgla. Stąd, nawet gdy do pozyskania jednostki zasobów potrzeba było coraz więcej energii, to cena zasobów nie rosła, bo energia była coraz tańsza. Kiedy ceny zaczęły rosnąć, wzrost tempa pozyskiwania zasobów przyhamował, a ich ceny znacząco wzrosły. Model Granic Wzrostu powstawał blisko 40 lat temu, kiedy nasza populacja, gospodarka, zużycie surowców i ilość produkowanych zanieczyszczeń były ułamkiem obecnych. Świat był pełen zasobów do zagospodarowania, a technologia rozwijała się w szybkim tempie. Kto by się przejmował czymś, co zdarzy się za ponad pół wieku? Nic dziwnego, że prognozy zostały 12
Donella H. Meadows, Jorgen Randers, Dennis L. Meadows, Beyond the Limits: Confronting Global Collapse, Envisioning a Sustainable Future
zignorowane. Dzisiaj jesteśmy znacznie dalej na tej drodze. Coraz wyraźniej widzimy, że nie jest to najbezpieczniejsza droga. Jak daleko jednak jesteśmy od punktu załamania się systemu? Czy piramida może rosnąć dalej i jak długo? Czy wystarczy nam zasobów i środowiska na stulecia, na dekady, czy może jest już ostatni dzwonek, żeby zmienić kurs? A może sprawy zaszły już tak daleko, że tak czy inaczej zderzymy się z granicami wzrostu i pozostaje nam tylko złagodzić uderzenie? Nie ma sensu pytanie, czy zasoby surowców nieodnawialnych, a szczególnie paliw kopalnych, się wyczerpią. Jest tylko pytanie, kiedy to nastąpi. I wiele wskazuje na to, że nastąpi to już w niezbyt odległej przyszłości, a nawet, że obserwujemy już pierwsze objawy. Gdyby wskazać najważniejszy surowiec dla gospodarki światowej, to byłaby to ropa. Nawet według Exxon Mobil światowy szczyt wydobycia ropy konwencjonalnej świat ma już za sobą, a spadek wydobycia z łatwych i tanich w eksploatacji złóż konwencjonalnych trzeba zastępować coraz trudniejszymi i bardziej kosztownymi (finansowo, społecznie i środowiskowo) alternatywami.
Ilustracja 9. Historyczne i prognozowane wydobycie ropy. Źródło: Perspektywy dla Energii: spojrzenie do roku 2040, Exxon Mobil
Owszem na świecie wciąż są ogromne liczone w tysiącach miliardów baryłek ropy zasoby, ale są to zasoby trudne do wydobycia. Firmy wydobywcze z każdym rokiem będą oczekiwać coraz wyższych rynkowych cen ropy, by wydobycie było opłacalne. Coraz głębiej zalegające, w coraz trudniejszych do eksploracji regionach Ziemi jak np. Arktyka, trzeba coraz bardziej zaawansowanych i kosztownych technologii. W związku z wyczerpaniem łatwo dostępnych złóż ropy i koniecznością pogoni za coraz bardziej kosztownymi, nakłady na wydobycie ropy gwałtownie rosną. Łatwe do wydobycia złoża ropy naftowej są niemal na wyczerpaniu. Nigdzie na świecie nie czekają już na odkrycie wielkie, zalegającej blisko powierzchni Ziemi złoża ropy. Nie ma już nowych rezerw opłacalnych przy koszcie ropy poniżej 70 $/baryłkę a rezultaty poszukiwań są rozczarowujące. Zachodnim firmom naftowym do 2005 roku dla zbilansowania przepływów pieniężnych (wraz z kosztami kapitałowymi i dywidendami) wystarczały cen ropy na poziomie 20$/baryłkę. W latach 2008-2011 potrzebowały już cen ropy na poziomie 80$/baryłkę. Obecnie zaś progiem [13] opłacalności jest już 120$/baryłkę .
Ilustracja 10. Cena ropy, której potrzebują zachodnie koncerny naftowe dla osiągnięcia zysków. Źródło: Goldman Sachs 2013.
13
Goldman Sachs
Granice wzrostu wykładniczego opartego o paliwa kopalne zbliżają się coraz szybciej. Pozostaje pytanie: do jakiego pułapu cenowego będzie w stanie funkcjonować światowa gospodarka? Zbliżanie się do granic wzrostu przejawia się napięciem między rosnącym popytem a nienadążającą podażą, co widzimy już w rosnących cenach ropy, żywności, traconych usługach ekosystemów czy zmianie klimatu. Łatwo było o wzrost gospodarki, gdy rosła populacja, zagospodarowywaliśmy nowe tereny (kopalnie, pola, łowiska, …) i zwiększaliśmy zużycie taniej energii. Wzrost populacji w krajach uprzemysłowionych się kończy, najłatwiej dostępne zasoby zostały zużyte i musimy sięgać po zasoby coraz niższej jakości i mniej dogodnie położone, a energia staje się coraz trudniej dostępna. Europa jest regionem, który zderza się z granicami wzrostu szczególnie mocno. Populacja się starzeje, a piramida demograficzna (także w Polsce) przemienia się stopniowo w „grzyb demograficzny”, miejsca pracy wyjeżdżają do krajów o tańszej sile roboczej i niższych standardach praw pracowników i ochrony środowiska, łatwo dostępne zasoby zostały wyeksploatowane, a koszty zapewnienia energii szybują w górę. Sam import ropy przez kraje Unii kosztuje je już dobrze ponad 1 mld dolarów dziennie – to kwota, za którą w kilka miesięcy można by spłacić cały dług publiczny Grecji. Polskę import ropy (w ponad 90% z Rosji) kosztuje już ok., 70 mld złotych rocznie. Trendy te stają się coraz gorsze – MFW prognozuje np. dwukrotny wzrost cen ropy do końca dekady. Powinniśmy przyjąć do wiadomości (a przynajmniej poważnie przedyskutować), że gospodarka wzrostu wykładniczego i łatwo dostępne zasoby kończą się, co będzie nieść za sobą poważne następstwa dla naszego systemu finansowego (trwający kryzys finansowy jest właśnie pokłosiem szeroko rozumianych granic wzrostu), bezpieczeństwa energetycznego, konsekwencji środowiskowych. W skrajnym przypadku upartego trzymania się rozwiązań XXwiecznych o braku podjęcia działań proaktywnych – gospodarki mogą przestać funkcjonować całkowicie. Poziom inwestycji spadnie, rosnące zadłużenie doprowadzi do upadku rynków finansowych, czemu towarzyszyć będzie utrata wartości i zaufania do waluty oraz załamanie się systemu zaopatrzenia. Następstwem tego będzie załamanie gospodarcze, masowe bezrobocie, upadek rządów i rozpad infrastruktury, które w końcu doprowadzą do głodu i całkowitego załamania systemu. Sprawdzone przez pokolenia recepty na pobudzenie wzrostu, stabilizację systemu finansowego czy zapewnienie energii przestają działać – po prostu dlatego, że w świecie bez wzrostu będą obowiązywać już zupełnie inne zasady gry, a ci, którzy tego nie zrozumieją i na czas nie dostosują swego sposobu planowania i działania, znajdą się w poważnych tarapatach. Stosowanie działań krótkoterminowych, ukierunkowanych na konkretne problemy, będzie
nasilać inne problemy i pogarszać sytuację długoterminową. Nie wolno nam do tego dopuścić – konieczne jest pilne podjęcie działań zapobiegawczych. Nawet jeśli uważasz, że nie masz całkowitej pewności takiego rozwoju sytuacji, lub uważasz, że jest on bardzo odległy w czasie, to nie można go także zupełnie wykluczyć – warto więc „wykupić ubezpieczenie”, dopóki jeszcze dysponujemy środkami umożliwiającymi skuteczne podjęcie działań. Czekanie na „po kryzysie” może oznaczać tylko, że będzie się on pogłębiał, a my i nasza gospodarka będziemy zsuwać się po równi pochyłej, coraz bardziej ukierunkowując uwagę, energię i zasoby na doraźne „łatanie dziur”, a nie na inwestycje w przyszłość. Potrzebne jest przedstawienie wizji i podjęcie decyzji w długiej perspektywie czasowej. Potrzebne są zmiany systemowe, zapewniające, że społeczeństwo i gospodarka wejdą na tory zrównoważonego rozwoju, ze szczególnym naciskiem na Zieloną Reformę Podatkowa (opodatkowanie zużycia zasobów a nie pracy).