3 minute read

Co roku mówię sobie że będzie inaczej – pisze Ania Ołów - Wachowicz

Anna Ołów-Wachowicz

Pijarowiec z zawodu, polonistka z wykształcenia, szczecinianka z wyboru. Autorka fejsbukowego bloga „Jest Sprawa”. Mama Filipa i Antosi. Ogrodniczka, bibliofilka, kinomanka. Swoją pierwszą książkę pisze właśnie teraz. Standardowy wieczór w tygodniu przedświątecznym wygląda zwykle tak, że np. szoruję analogowo, czyli na kolanach (aa, wiem, wiem) podłogę bo mi mop nie wjeżdża pod komodę. Moją pozycję chłopki pańszczyźnianej obserwuje, wieszający ostatni wytarty z kurzu klosz, małżonek, a w głowiźnie kiełkują mu myśli włochate jak kot prezesa.

Advertisement

Co roku mówię sobie, że będzie inaczej

W przyszłym roku nie przejemy się, wszystkie prezenty przygotujemy wcześniej, spadnie piękny biały śnieg w Wigilię, a ja nie będę sprzątała domu, jakby od tego zależało wytępienie epidemii światowej. Odpuszczę. Będę się cały grudzień cieszyła duchem świąt. Ostatni raz, kiedy tak sobie powiedziałam, uroczyście otworzyłam wino i … już następnego popołudnia na kolanach szorowałam mikroskopijną plamę po nim. Jestem pewna, że tak mocno mam zakodowane sprzątanie w okolicach świąt, że nie panuję nad tym zupełnie. Wysprzątałabym pewnie nawet manufakturę samego Świętego Mikołaja, ganiając elfy na ścierach. Ja to, niestety, mam w genach. Nietrudno zgadnąć skąd. Przyjeżdżam do mamy, a tam już pełna krakowska szopka. Wanna pełna firan kiszonych w jakimś oksydancie, góra kapusty w kuchni, okna lśniące i pootwierane, przeciąg hula w stercie prasowania, przewalając obrusy białe jak śnieg i sztywne jak deski – od krochmalu. Szorowanie, pucowanie, wylizywanie posadzek. W tym wszystkim moja matka, mała, czerwona, spocona, ale wyraźnie w swoim żywiole, radosna jak szczygiełek: – No, jeszcze tylko żyrandole umyję i mogą być święta! – Nie wiem, co ta kobieta dzisiaj brała, ale mnie to wykończy – ponuro informuje mnie z drugiego bieguna sytuacji brat, wlokący smętnie dywan do trzepania. Już wiem, że na jego wsparcie w prawieniu kazań nie mam co liczyć. Na pewno zaraz po przyjeździe nakarmiła go gołąbkami i zupełnie dał się podejść. Jak co roku, w okolicy świąt spokojnie mogłaby nadejść wojna – lodówka mojej mamy wygląda jak magazyny żywnościowe Czerwonego Krzyża. Próbuję zwrócić uwagę, że to raptem dwa dni, że w poniedziałek znowu można dopaść półek w dyskoncie, że zamienimy się w stado tuczników, jeśli spróbujemy zjeść choć jedną trzecią tego – ale to jak wywabić DNA wybielaczem do firanek. Nie da się. Dlaczego więc, wyprawiam to samo! Standardowy wieczór w tygodniu przedświątecznym wygląda zwykle tak, że np. szoruję analogowo, czyli na kolanach (aa, wiem, wiem) podłogę bo mi mop nie wjeżdża pod komodę. Moją pozycję chłopki pańszczyźnianej obserwuje, wieszający ostatni wytarty z kurzu klosz, małżonek ,a w głowiźnie kiełkują mu myśli włochate jak kot prezesa. – Co teraz jeszcze będziesz robiła? – zadaje pytanie szacujące. – Jeszcze muszę skończyć sernik na zimno, wiesz, ubić śmietanę ... – wyliczam dość długą listę, na tyle długą, że już wiadomo, że po wykonaniu zadań padnę martwym bykiem. – No idź idź, nie czekaj, jeszcze mi tu zajmie. Acha, i bez piżam dzisiaj śpimy, bo wszystkie wyprałam. – To już nieludzkie... – mamrocze pod nosem, odchodzący w stronę sypialni, małżonek mój, ofiara świątecznych porządków i własnej wyobraźni. Późną nocą, kiedy wciąż przemieszczam się między kuchnią a balkonem, gdzie upycham dania nie mieszczące mi się, jak co roku, w lodówce, mijam rozświetloną pannę choinkę i coraz bardziej mi się podoba. Siadam sobie wśród nocnej ciszy na kanapie i wreszcie mam chwilę popatrzeć na świąteczny dom, poczuć się jak dzieciak w oczekiwaniu na prezenty. Smak oczekiwania został ze mną do dziś, prezenty okazały się nie być aż takie ważne. Ale oczekiwanie – wyborne. Jak ciasteczka korzenne z pomarańczowym lukrem. Zapewne całe pięć minut trwa moje świąteczne oczarowanie, bo zasypiam twardo na siedząco, jak galernik. W śnie tańczą mi korowody pierniczków z miotełkami i wesoło polewają się glazurą. Kiedy budzę się w środku nocy, lekko połamana i przymarznięta, znowu mówię sobie, że jestem niereformowalna. Kto mi się kazał tak zmęczyć? Kto kazał przygotować każdą z pracochłonnych potraw, bo zawsze na stole były. Kto mi kazał przewieszać przez godzinę wszystkie bombki, które wcześniej krzywo powiesiły dzieci. A ja. Dlatego, na zakończenie, chciałabym wszystkim życzyć, żeby sobie wydłubali tego gena nakazującego, że „wszystko musi być”. Wszystko i tak będzie. Inflacja, pandemia, konflikty, święta, narodziny, kolejny Nowy Rok. Nic się nie zatrzyma. I wszystko może być zarówno źle, jak i dobrze, fifty fifty. Martwmy się więc choć o tę połowę mniej. I bądźmy dla samych siebie jak korzenne ciasteczko: niedoskonale wykrojone, słodkie, kruche, a pełne ostrych przypraw. Poleżmy sobie na wielkiej paterce życia, aż do skruszenia. Poczekajmy na to, co przyniesie nam Nowy Rok. Na pewno nie będzie już gorszy.

This article is from: