5 minute read

Wiosna zwykłego polskiego chomika – pisze Ania Ołów-Wachowicz

Next Article
KRONIKI

KRONIKI

ANNA OŁÓW-WACHOWICZ

Pijarowiec z zawodu, polonistka z wykształcenia, szczecinianka z wyboru. Autorka fejsbukowego bloga „Jest Sprawa”. Mama Filipa i Antosi. Ogrodniczka, bibliofilka, kinomanka. Swoją pierwszą książkę pisze właśnie teraz. (...) Reszta jest zdania, że lepsze jest wrogiem dobrego, a było dobrze. Podcinają człowiekowi skrzydła, o takich ludziach mówi się: pierwszy hamulcowy. Ja tu lecę na skrzydłach wiosny, a hamulcowy – wajcha w dół. Nie polatam.

Advertisement

Wiosna zwykłego polskiego chomika

Wiosenne poruszenie w przyrodzie i większe ilości słońca nastrajają pozytywniej. Potężna machina rytmu natury oddziałuje i na nas. Mimo przytępionych cywilizacją zmysłów i my – ludzie, zupełnie tak samo jak chomiki polne, zaczynamy oporządzać swoje norki, wymiatać zimowe śmieci i myć okna. Zwłaszcza na Wielkanoc. Wielkanoc to w naszej polskiej tradycji taka wersja light szaleństwa bożonarodzeniowego. Zarówno, jeśli chodzi o przygotowania, jak i menu. Póki co, nie trzeba lepić uszek, dania są lekkostrawniejsze niż staropolska wigilia pełna grzybów, grochu i kapusty. Raz w roku wystarczy obłędu, był raptem trzy miesiące wcześniej, więc teraz przez następne osiem będziemy do niego dojrzewali. Jak bigos. Też lubi dojrzewać, jest wtedy lepszy. O wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami wielkanocnymi toczy się długie spory. Nie silę się na werdykt, ja się tylko cieszę, że porównanie wychodzi mi finansowo korzystniej, jeśli chodzi o Wielkanoc. Zajączek przychodzi, ale się nie wygłupia tak jak Mikołaj. Wiosną musi być lżej. Wszystko rusza się szybciej, ćwierka i śpiewa oraz skłonne jest do rozmnażania. My również. Wyciągamy z szaf ubrania mniej maskujące i następuje prawda objawiona. Jak jest dobrze, to można w pełni zaczynać sezon godowy. Jak jest jeszcze zapas po zimie to robimy natychmiast racjonalne plany żywieniowe nastawione na rzeżuchę i rzodkiewkę oraz inne wiosenne zieleninki, najlepiej kiełki. Potem się i tak skończy na białej kiełbasie z babą drożdżową w święta, ale start zawsze jest świeży jak kwietniowe żonkile. Mój zapas zimowy się zmniejszył, ale nadal anatomicznie bliżej mi do chomika niż drobnej ryjóweczki. Rzeżucha wchodzi do menu, zresztą już trzeba na święta posiać, mimo że nie lubię jej zapachu z nutą kocich siuśków. W Wielkanocy lubię to, że najważniejsze jest dla odmiany śniadanie (wielkanocne), a nie kolacja (wigilijna). Ze śniadaniem nie da się aż tak przesadzić, żeby trzeba je było popychać kompotem z suszu. Chociaż… Po zimowej nocy przychodzi dzień. Wiosna, jaja, motyle, kwiaty. I porządki w norce chomika. Ostatnio przeczytałam: „Próbowaliście wdrożyć w życie duńską koncepcję hygge, lecz przytulne sweterki, miękkie pledy i zapachowe świeczki nie przyniosły wam szczęścia? A może jednak postanowiliście się ich pozbyć, bo bliższa wydała wam się szwedzka zasada umiaru, czyli lagom? Jeśli żadna z nich nie pomogła, wypróbujcie japońską ideę szczęścia i długowieczności, czyli ikigai. W pewnym sensie ikigai to zaprzeczenie duńskiego hygge. Nie zachęca nas do tego, by zwolnić. Chodzi w niej o odnalezienie celu w życiu, który będzie nas napędzał do działania, powodu, dla którego wstajemy rano z łóżka. Ikigai oznacza bowiem „życie” (czyli „iki”) oraz „powód” („gai”). To jest cytat z F5. Przeczytałam i musiałam chwilę połapać myśli: ale, że to jak. Czyli, że co. Już się człowiek w tych trendach z czasopism zaczyna gubić w cholerę. Ledwo świeczek nakupowałam to już mam szukać celu w życiu, a świeczki jednak wywalić, bo staną na drodze jako nadmiar. Ale tak sobie potem pomyślałam, że hygge czy ikigai i tak chodzi o zdrowy rozsądek. Darujcie sobie artykuły, można to jednym zdaniem powiedzieć: trzeba wyjść z koca, wywalić świece, ale tylko połowę, zwolnić, ale z umiarem i jednak napędzać się do przodu. Proszę bardzo, nie ma za co. Hygge, czy lagom – sama co roku mówię sobie, że się opanuję. Nie przesadzę, nie wydam, nie nagotuję, nie wysprzątam. A potem rzucą mi się w oczy te wszystkie zajączki, motyle, kwiaty, jajeczka, gałązki, króliczki, kurki. Takie słodkie. To jednak jakieś kupię. I ulegnę sugestii namnażających się w tym czasie zdjęć kolorowych, pomysłowych, pysznych, zdrowych dań na wielkanocny stół. Ugotuję. Tzn. spróbuję ugotować, a co wyjdzie z nowego przepisu, to już inna sprawa. Czasem nie trzeba jednak było. Rzucam się na wiosenne porządki jak tylko wyjdzie słońce. Jak chomik na paździerz w norze. W słońcu wszystko zawsze widać bardziej. Jak już tak sprzątam to nachodzi mnie ochota na przemeblowanie albo inny rodzaj estetycznego zamieszania przyjmowany przez resztę rodziny z niezadowoleniem. Reszta jest zdania, że lepsze jest wrogiem dobrego, a było dobrze. Podcinają człowiekowi skrzydła, o takich ludziach mówi się: pierwszy hamulcowy. Ja tu lecę na skrzydłach wiosny, a hamulcowy – wajcha w dół. Nie polatam. Ale i tak lubię wszystkie święta. To doskonała okazja do biesiadowania z rodziną przy rozłożystym stole, gdzie rozmowa nie jest mniej ważna niż dania. Tylko raz zdarzyło mi się spędzić święta on-line z resztą, bo szalała pandemia i to nie było to. Pandemia na początkach. Wspominam ją z niestosownym rozrzewnieniem. Zestrachaliśmy się jak norki i zrobiliśmy sobie rachunek sumienia oraz zapasy. No czy nie jak chomiki? W kilka chwil doceniliśmy to co mamy. A w kilka (naście) miesięcy dojedliśmy zapasy zgromadzone w pierwszym ataku paniki. W życiu nie miałam tylu puszek w szafkach. Praca wyłącznie zdalna, zakaz łażenia poza ważnymi powodami, powolne gotowanie, czytanie, netfliksy i czas. Nieustanne mycie rąk i wszechobecny zapach alkoholu. Pierwsze dwa tygodnie jak wakacje: zrobiło się co tam trzeba, a potem wąskie rodzinne gronko, czytanie, planszówki – niemal idylla. Ominęło nas fatum, respirator nie był potrzebny, więc mogę sobie pleść bzdury o cudowności tego czasu. Nie rozpędzam się jednak za mocno, za dużo znam osób, u których wszystko nie skończyło się dobrze. Skończyło? Pandemia się nie skończyła. Cwany wirus mutuje jak szalony, jeszcze go popamiętamy. Jednakże chwilowo przyćmił go niezdrowy chuch ze wschodu i wszystko znowu stanęło do góry nogami. Poza tym, ludzkość ma taką cechę, że jak się znajdzie w czarnej doopie, to się po chwili próbuje w niej jakoś urządzać. Przyzwyczailiśmy się do pandemii, przyzwyczaimy się do wojny? Oby nie! Niech nam nie spowszednieje. Nie zgadzajmy się na taki stan rzeczy. Do pewnych rzeczy i spraw nie chcę się przyzwyczaić, nie chcę, żeby wracały, jak zła tradycja. Jak kubeł lodowatej wody w wyjątkowo chłodny Lany Poniedziałek. O to Cię w tym roku proszę, kochany Zajączku. Bardzo. Twój oddany chomik Ania.

This article is from: