3 minute read

Krzywym okiem

Next Article
KRONIKI

KRONIKI

Dariusz Staniewski

Dziennikarz z bardzo bogatym stażem i podobno niezłym dorobkiem. Pracował w kilku lokalnych mediach. Do niedawna dziennikarz „Kuriera Szczecińskiego”. M.in. autor poczytnej (przez niektórych uwielbianej, przez innych znienawidzonej) kolumny pt. „Kurier Towarzyski” (w piątkowym „Magazynie”). Współautor dwóch książek i autor jednej – satyrycznie prezentującej świat lokalnej polityki. Status w życiu i na Facebooku: „w związku” z piękną kobietą. Wielbiciel hucznych imprez, dobrej kuchni i polskiej kinematografii.

Advertisement

Tuż przed tegorocznym sylwestrem spotkałem starego kumpla, takiego, jak to się mówi, „z partyzantki”. Sto lat się chyba nie widzieliśmy, choć w jednym żyjemy mieście. Dziwne to, bo przecież wiadomym wszem i wobec jest, że Szczecin liczy około 400 tysięcy mieszkańców i wszyscy się znają! My jednak w końcu się spotkaliśmy. Zwykle Polacy przy takiej okazji udają się szybko do najbliższej knajpy, aby tam (na pewno nie przy jednym, symbolicznym, piwie) pogadać. O czym? Po pierwsze – o tym jak to jest w tym życiu źle, jak jest ciężko, jaki los przeklęty jest i jak się uwziął na nas. Po drugie – o tym, jaka dotknęła nas katastroficzna sytuacja finansowa i wyjść z dołka nie możemy (tak, na wszelki wypadek, gdyby kolega wyraził chęć pożyczenia od nas jakiejś gotówki), fiskus nas ciśnie, bank grozi komornikiem, dostawca prądu wyłączeniem, gazownia odcięciem kurka, a (bliższa i dalsza) rodzina, że już nigdy nawet grosza nam nie pożyczy, choć pewnie stuzłotówkami cygara sobie przypalają między łykiem szampana i konsumpcją tartinki z kawiorem. Po trzecie – o robocie, że szef (w tym miejscu tylko niektórzy wstawiają komplementy i peany pochwalne, większość raczej długą listę słów powszechnie uznanych za wulgarne i obraźliwe, które w jednoznaczny oraz obrazowy sposób opisują owego osobnika) nas prześladuje, coś ciągle knuje i pewnie nasze dni w tej pracy już dawno są policzone, współpracownicy to hieny tylko czyhające na nasze miejsce, widać to po ich nieszczerych uśmieszkach oraz żądzy mordu w oczach, przyjdzie wziąć w garść kij, żebraczy worek zarzucić na plecy i ruszyć w świat szeroki oraz wrogi. Po czwarte – o zdrowiu, z organoleptyczną prezentacją gdzie, co i jak mocno doskwiera, wszystko z odpowiednią mimiką i wilczym wyciem z bólu (pomimo kolejnych dawek spożywanego C2H5OH), do tego kilka radosnych informacji kto z naszych wrogów na co choruje, kilka złorzeczeń pod adresem państwowej służby zdrowia oraz wysokości stawek tej prywatnej. Po piąte – o rodzinie. A że to temat rzeka, to nawet gadać się nie chce. Po szóste – polityka. Jeżeli okaże się, że kumpel ma poglądy nieco odmienne od naszych, to może nastąpić szybkie zakończenie spotkania towarzyskiego w sposób spokojny i kulturalny (w tych czasach rzadko preferowany) lub gwałtowny i głośny mogący zahaczyć o wyzwiska oraz rękoczyny nawet. I tak by pewnie nasze spotkanie się potoczyło (pozostając w nadziei, że bez rękoczynnego elementu), gdyby COVID-u nie było. Ale jest, knajpy pozamykane, nie ma gdzie kielicha wysączyć i się otworzyć na drugiego człowieka. A rozmowa na ulicy i „na sucho”, to żadna rozmowa. Umawia się więc człowiek na lepszy czas, jak zarazę zdusimy, wiedząc z góry, że niewielkie są szanse, aby do tego doszło w najbliższej przyszłości. I już mieliśmy się żegnać staropolskim stuknięciem łokciami oraz zamaskowanym uśmiechem, kiedy kumpel rzekł nieoczekiwanie: „A wiesz, że w tym wszystkim jest jasny promyk nadziei, radości w tych ciężkich czasach”. „Cóż to takiego?” – spytałem pełen obaw. Nie myliłem się. „To sylwestrowe propozycje stacji telewizyjnych” – odrzekł kolega. Rozejrzałem się czujnie dookoła, czy gdzieś nie widzę tzw. ukrytej kamery na dowód, że jestem wrabiany w jakimś durnowatym programie pseudosatyrycznym. Potem równie czujnie zlustrowałem ubiór kumpla czy nie wykryję gdzieś mikrofonu na dowód, że jestem wkręcany przez którąś z radiowych rozgłośni komercyjnych. Upewniwszy się, że nie widać takiego sprzętu zadałem koledze kulturalnie fundamentalne pytanie: „Po…, no, tego, gięło Cię?”. Spojrzał nieco wyniośle. „Widać nie widziałeś programu TV oraz zapowiedzi, kto i gdzie wystąpi” – odpowiedział z wyższością i zaczął wymieniać. O rodzimych „gwiazdach” nawet nie wspomnę. Za to nazwiska i nazwy zagranicznych przygniatały. Połowa duetu „W mordę tłokiem”, czyli wiecznie młody i powabny Thomas Anders, Francesco Napoli z nieśmiertelnym zestawem włoskich piosenek z lat 50 ubiegłego wieku, Helena Vondráčková z jej „Malovaný džbánku” (to jest przebój wszechczasów a nie jakieś tam „Stairway to heaven” Led Zeppelin), 683 skład Boney M i zespoły „jednego, albo dwóch hitów” – Loona i Fun Factory. Gdy kolega skończył pokiwałem smętnie głową, odwróciłem się i udałem do najbliższego sklepu spożywczego w celu nabycia odpowiedniej butelki. Bo świat się przecież zmienił. Ale nie rozrywka przez wielkie „Ry” i sylwester w polskich stacjach telewizyjnych. Dzięki nim mamy taki nasz Dzień Świstaka.

rysował: Arkadiusz Krupa

This article is from: