Biuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011
Wywiady
Stefan Zell Obscure Sphinx Robert Gasperowicz
Recenzje
Nosound, Riverside, Queensryche, The Devin Townsend Project, Wolverine, Verbal Delirium, Juho The Panda, Samo
Felietony
Wakacje z kulturą? Vox populi – vox Dei... Koncerty i koncerty
Kanon
Orange Peel, Bachdenkel, Elias Hulk, Warhorse, Shark Move, Pan, Lucifer’s Friend
Sylwetki
Blue Effect Los Agentos East of Eden Phideaux Tune
W zgiełku sceny i blasku reflektorów ponadto... 30 najlepszych utworów Królowej Barbarzyńcy i rewolucja. Rzecz o Nemo Irlandzko-amerykańsko-polsko-francuski duch Karmazynowego Króla O afrykańskim śniegu i niekoniecznie zgubnych skutkach stosowania LSD Kompleks Portnoy’a
lipiec/sierpień 2011
Nota redakcyjna Czy przyznacie że numer lipcowo-sierpniowy Biuletynu wypadł iście koncertowo? Oddajemy go Wam, drodzy czytelnicy, z nadzieją że w tym letnim okresie zapoznanie się z nim sprawi Wam wiele przyjemności. Naszym nadrzędnym celem jest inspirować Was, zachęcać do poszukiwań muzyki, która stanie się Wam bliska. Nie mniej ważna dla nas jest możliwość przedstawiania ludzi, którzy tę muzykę tworzą, bądź tworzyli – prezentować tę część Kultury, która jest bezpośrednio z muzyką związana. Mamy nadzieję, że z obranych celów wywiązujemy się w stopniu co najmniej zadawalającym.
Kontakt progrock@progrock.org.pl
Głównym tematem numeru lipcowo-sierpniowego są albumy koncertowe. Wspólnie, spośród albumów koncertowych które znamy i cenimy, dokonaliśmy wyboru dwudziestu, w naszym odczuciu najciekawszych. Dobrych duchem tego artykułu był Krzysztof Pabis. Nasi redaktorzy przygotowali również kilka obszernych tekstów dotyczących twórczości tak ciekawych formacji jak chociażby Blue Effect czy Nemo. Ciekawymi rozmówcami okazali się Stefan Zell z Wolverine, Robert Gasperowicz i członkowie Obscure Sphinx. Nie mniej ciekawych tekstów dostarczyli felietoniści, zaś Agnieszka Lenczewska pokusiła się o rzecz niemożliwą – wybranie z całej twórczości Queen 30 najlepszych utworów.
www.progrock.org.pl 501 655 103
Ostatnie miesiące przekonały nas o jednym – Biuletyn na stałe zadomowił się w naszej świadomości i jest projektem, który chcemy rozwijać. Okres niemowlęctwa możemy już uznać za zakończony. Przed nami dążenie do tego, aby Biuletyn stał sie pod wszelkimi względami pismem profesjonalnym. W najbliższych miesiącach będziemy sukcesywnie realizować nasza pomysły, ale jesteśmy również otwarci na Wasze. Czekamy na Wasze teksty, zdjęcia, ale także na zwykłe maile. Widzimy się za dwa miesiące. Będzie lepiej, więcej i ciekawiej! Zapraszamy do lektury! Marcin Łachacz
2
biuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011
Spis treści Temat z okładki
W zgiełku sceny i blasku reflektorów
Wywiady
Obscure Sphinx Robert Gasperowicz Stefan Zell
lipiec /sierpień 2011 (4)
23 12 35 42
Recenzje 46
Nosound Riverside Queensryche The Devin Townsend Project Wolverine Verbal Delirium Brothers Samo
Sylwetki
Blue Effect Los Agentos East of Eden Phideaux Odissice Tune
Felietony
Wakacje z kulturą? Vox populi – vox Dei... Koncerty i koncerty
Artykuły
30 najlepszych utworów Królowej Barbarzyńcy i rewolucja. Rzecz o Nemo Irlandzko-amerykańsko-polsko-francuski duch Karmazynowego Króla O afrykańskim śniegu i niekoniecznie zgubnych skutkach stosowania LSD Kompleks Portnoy’a
Kalendarium Kanon Dobre Ro(c)kowanie
biuletyn podProgowy
19 38 39 40 34 44 07 18 22 15 08 32 37 41 04 50 53
3
lipiec/sierpień 2011
Kalendarium Lipiec 1
lipca 1948 – w londyńskiej dzielnicy Fulham urodził się John Ford – wokalista, autor tekstów oraz instrumentalista formacji The Strawbs, w której grał między innymi z Rickiem Wakemanem, późniejszym klawiszowcem Yes. John Ford współpracował z wieloma bardzo znanymi muzykami, min: Santaną, Jimmym Hendrixem, Ritchie Blackmore’m oraz zespołami: King Crimson, Rush, The Eagles. Po rozpadzie The Starwbs, grał jeszcze w kilku mniej znanych formacjach (Hudson Ford, The Monks, High Society). Nagrywał także albumy solowe. Jako instrumentalista posiadał zdolności gry na basie, rozmaitych gitarach oraz instrumentach klawiszowych.
2
lipca 1970 – w australijskim Melbourne urodził się Colin Edwin, basista Porcupine Tree. Współpracę z projektem Stevena Wilsona rozpoczął w grudniu 1993 roku. Po pewnym czasie udzielał się także jako kompozytor, mając z każdym rokiem coraz więcej do powiedzenia w zespole. Jest także członkiem dwóch mniej znanych grup: Ex-Wise Heads i Random Noise Generator. Współpracował również z innym projektem Wilsona, No-Man. Colin Edwin
4
jest wielkim fanem muzyki jazzowej. Lubuje się także w wielu formach muzycznych, których echa słychać we wszystkich zespołach, w jakich grał (ambient, muzyka etniczna). Wśród muzyków jest bardzo poważanym instrumentalistą.
3
lipca 1969 – w miejscowości Hartfield, w hrabstwie Sussex zmarł Brian Jones, muzyk, wokalista i kompozytor, a także współzałożyciel zespołu The Rolling Stones. Był wybitnym multiinstrumentalistą. Prywatnie przyjaźnił się Jimmym Hendrixem oraz Johnem Lennonem. Oficjalnym powodem jego śmierci było utonięcie w basenie.
3
1971 – w Paryżu, w do dziś owianych dozą tajemnicy okolicznościach, zmarł Jim Morrison, charyzmatyczny wokalista zespołu The Doors – niewątpliwie jedna z najważniejszych postaci w historii muzyki rockowej. Ciało artysty znaleziono w wannie jego paryskiego apartamentu. Dotychczas nie wyjaśniono do końca, co działo się w ostatnich godzinach jego życia. Jest kilka hipotez, z którymi za każdym razem związane są narkotyki oraz postać przyjaciółki Morrisona, Pameli Courson.
biuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011
4
lipca 1977 – w Islandii urodził się Orri Páll Dýrason, perkusista post-rockowej grupy Sigur Rós, do której dołączył w 1999 roku.
5
lipca 1943 – w kanadyjskim Toronto urodził się Jaime Royal „Robbie” Robertson, współzałożyciel, kompozytor, gitarzysta i autor tekstów zespołu The Band. Robbie ma za sobą bardzo barwną karierę, w której współpracował min. z Bobem Dylanem, U2 i Peterem Gabrielem. Obok występów w The Band nagrał także kilka albumów solowych.
6
lipca 1973 – Zespół Queen wydaje swój pierwszy singiel, zatytułowany Keep Yourself Alive. Promuje on debiutancki album zespołu, zatytułowany Queen.
7
lipca 1940 – w Liverpoolu urodził się Ringo Starr, legendarny perkusista The Beatles a ponadto wokalista, basista a nawet aktor. Po rozpadzie zespołu skupił się na karierze solowej. Od 1989 roku koncertuje z własną grupą, Ringo Starr and His All-Starr Band. Ciekawostka jest, że muzyk ten jest człowiekiem leworęcznym, ale gra na zestawach perkusyjnych, ustawionych dla praworęcznych muzyków.
7
1992 – zespół Dream Theater wydaje swój drugi album studyjny, zatytułowany Images & Words. W rolę nowego wokalisty wciela się James LaBrie.
8
lipca 1944 – w Ocean Spring, w stanie Missisipi urodził się Jai Johanny Johanson, perkusista formacji The Allman Brothers Band.
8
1957 – w Mexico City urodził się Carlos Cavazo, gitarzysta zespołu Quiet Riot, poruszającego się wokół glam metalu oraz hard rocka.
10
lipca 1972 – we Frankfurcie nad Manem urodził się Tilo Wolff, założyciel i lider projektu Lacrimosa, z którym działa od 1990 roku. Jest kompozytorem, wokalistą i instrumentalistą tej formacji.
11
lipca 1942 – w Rzeszowie urodził się Tomasz Stańko, wybitny polski jazzman, znany z wirtuozerskiej gry na trąbce. Posiada gruntowne wykształcenie muzyczne, które nabył podczas studiów w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie. Grał w słynnym zespole Krzysztofa Komedy. Współpracował ze Zbigniewem Seifertem, Janem Garbarkiem, Garym Peacockiem oraz wieloma innymi wybitnymi jazzmanami. Reprezentuje nurt free jazzu. Pisze także muzykę filmową.
biuletyn podProgowy
12
lipca 1967 – w Kings Park, w dzielnicy Nowego Jorku, na świat przyszedł jeden z najbardziej rozpoznawalnych gitarzystów ostatnich czasów, John Petrucci – współzałożyciel i członek zespołu Dream Theater. Jest multiinstrumentalistą, kompozytorem, autorem tekstów oraz producentem muzycznym. Obok występów z Dream Theater, John działa także w zespole Liquid Tension Experiment. Współpracował także ze Stevem Vai’em oraz Joe Satrianim. Z pewnością jest jednym z najważniejszych muzyków dwóch ostatnich dekad w rocku progresywnym.
13
lipca 1951 – w Poznaniu urodził się Marek Piekarczyk, lider i wokalista zespołu TSA, jednej z legend polskiej sceny heavy-metalowej. Karierę rozpoczynał jeszcze na przełomie lat 60 i 70, w zespołach Biała21 oraz Sektor A. W latach 80 odniósł ogromny sukces z zespołem TSA. W swej karierze był także aktorem. Zagrał postać Jezusa w rock operze Jesus Christ Superstar, reżyserowanej wówczas przez Jerzego Gruzę. Po reaktywacji TSA nagrał w 2004 roku nowy album zatytułowany Proceder.
15
lipca 1947 – w Barnet, w północnym Londynie urodził się Peter Banks – gitarzysta Yes, a także The Syn oraz Flash. Po odejściu z Yes współpracował z wieloma wybitnymi postaciami, min: Stevem Hackettem, Phillem Collinsem, Johnem Wettononem. Jego artystycznym wzorem był Jimi Hendrix.
15
1956 – w angielskim Manchesterze urodził się Ian Curtis, wokalista i autor tekstów w post-punkowym zespole Joy Division. Pisał bardzo osobiste teksty, przesycone poezją, które w niezwykle charakterystyczny sposób interpretował w utworach zespołu.
17
lipca 1947 – w Niemczech urodził się Wolgang Flur, członek zespołu Kraftwerk, w którym w latach 1973 – 1987 grał na elektronicznej perkusji. Później także remiksował utwory swego byłego zespołu. Obecnie działa w innym elektronicznym projekcie – Dyko. 19 lipca 1947 – w Londynie urodził się Brian Harold May, gitarzysta Queen. Jest także doktorem astronomii.
17
1948 – w stanie Waszyngton urodził się Keith Godchaux, współzałożyciel i klawiszowiec formacji Grateful Dead. Zginął w wypadku samochodowym 23 lipca 1980 roku. Miał 32 lata.
5
17
lipca 1952 – w Jacksonville, w stanie Floryda urodził się Allen Collins, gitarzysta zespołu Lynyrd Skynyrd. Zmarł 23 stycznia 1990 roku na skutek powikłań po zapaleniu płuc.
20
lipca 1947 – w miejscowości Autlán de Navarro, w Meksyku urodził się jeden z najwybitniejszych gitarzystów wszech czasów, Carlos Santana. W swej twórczości łączy muzykę latynoską z rockiem oraz jazzem i bluesem. Magazyn Rolling Stone sklasyfikował Carlosa Santanę na 15 miejscu wśród setki najwybitniejszych gitarzystów w historii rocka.
21
lipca 1990 – na Potsdamer Platz w Berlinie Roger Waters, w towarzystwie min: Sinead O’Connor, Bryana Adamsa, Scorpions, Cyndi Lauper oraz wielu innych znanych wykonawców wystawił słynne widowisko The Wall, które symbolizowało i uczciło zburzenie Muru Berlińskiego. Spektakl rockowy opierał się oczywiście na albumie Pink Floyd o tym samym tytule.
22
lipca 1944 – w Swindon, w Anglii urodził się Richard Davies, wokalista i klawiszowiec formacji Supertramp, szczególnie popularnej na przełomie lat 70 i 80. Wraz z Rogerem Hodgsonem stworzyli duet kompozytorski, stanowiący o obliczu zespołu.
lipiec/sierpień 2011 zumień z Rogerem Watersem został usunięty przez niego z zespołu. Podczas rozbratu z zespołem, wraz z Davidem Harrisem utworzył zespół Zee, z którym wydał jeden album. W 1987 roku powrócił do zespołu Pink Floyd, kierowanego już wówczas przez Davida Gilmoura i Nicka Masona. Nagrał także dwa udane albumy. Po przegranej walce z rakiem zmarł we wrześniu 2008 rocku.
28
1954 – w Hamilton, w stanie Ohio urodził się Steven J. Morse, gitarzysta, związany z takimi zespołami jak Kansas (1986-1989) oraz Deep Purple (1994-). Jest leworęczny, a jednak gra na gitarze tradycyjnie, jak praworęczni muzycy.
29
lipca 1953 – w kanadyjskim Toronto urodził się Gary Lee Weinrib, znany jako Geddy Lee, basista, wokalista oraz klawiszowiec Rush. Jest uważany za jednego z najlepszych basistów w historii muzyki rockowej. Ciekawostką jest fakt, iż rodzice Geddy’ego byli żydowskimi emigrantami z Polski, ocalałymi z Holocaustu. Jego matka, Mania Rubinstein i ojciec, Morris Weinrib, urodzili się w Starachowicach, przeżyli pobyt w obozach koncentracyjnych i wyemigrowali do Kanady w 1947 r.
23
lipca 1965 – w Stoke-On-Trent urodził się Saul Hudson, znany w świecie muzycznym jako Slash – gitarzysta Guns N’Roses, a także formacji Velvet Revolver i Slash’s Snakepit. Współpracował także m.in. z Michaelem Jacksonem. Działa również solowo. Jego wzorem jest Jimi Hendrix.
26
lipca 1943 – w Dartford, w Anglii urodził się Michael „Mick” Philip Jagger, postać, której przedstawiać chyba nie trzeba. Charyzmatyczny wokalista i frontman zespołu The Rolling Stones, współtwórca większości utworów tej grupy i jedna z największych legend w historii muzyki rockowej. Gra także na harmonijce ustnej, pianinie oraz gitarze.
26
1949 – w angielskim King’s Lynn, w hrabstwie Norfolk urodził się Roger Meddows-Taylor, perkusista Queen.
28
lipca 1943 – w Londynie urodził się Richard Wright (zm. 15 września 2008) – klawiszowiec Pink Floyd. Z Floydami związany był do 1979 roku, kiedy to po fali nieporo-
6
biuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011
felieton Wakacje z kulturą?
T
ym razem będzie krótko, na szybko kilka myśli. Sezon ogórkowy wprawdzie się dopiero zaczyna, ale nie chcę nikogo odciągać od pakowania się na wakacje. Zważywszy otoczenie tekstów kolegów z redakcji, zachęcających do zapoznania się z różnymi znamienitymi zapewne albumami, będzie też tym razem trochę przewrotnie. Może na zbity pysk mnie nie wywalą, dziękując w ten sposób za lata współpracy? Mawiają, że co ma wisieć, nie utonie. Do dzieła zatem. Muszę zacząć brać udział w przetargach. I to tych z najwyższej półki – organizowanych przez ministerstwa, województwa, prezydentów miast. To jest robota, to jest kasa! Narodowe Centrum Kultury rozpisało w tym roku przetarg na outdoorową kampanię „Weź kulturę na wakacje”. Jesteśmy właśnie na półmetku tejże kampanii. Wartość kontraktu wyniosła ponad 180 tysięcy złotych. Jeśli przez przypadek znajdziecie gdzieś na mieście ślady tej kampanii (słownie: sto osiemdziesiąt tysięcy...) pochylcie się nad tym (po-)tworem sztuki plastycznej. Żeby było zabawniej, plakaty sygnowane są przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ale do rzeczy. Ministerstwo (albo też Narodowe Centrum) zachęca nas do słuchania mp3 w wodzie, czytania książek na plaży oraz oglądania filmów z płyt CD (sic!)... w piasku. Wszystkie te zachęty ubrane są w marne rymowanki. Przekaz ma być jasny: jadąc na wakacje, nie zapominajmy o kulturze, nie zrywajmy z nią, niech nam towarzyszy, żyjmy, a zatem też wypoczywajmy, kulturalnie! Autorom tego projektu dobrych chęci odmówić nie można. Oby w nagrodę śniły im się brukowane aleje królestwa cieni. I nie chodzi mi już o to, że oglądanie nad pierwszym lepszym kąpieliskiem Herzoga, ba!, Zanussiego, zakrawa na skrajny masochizm, że o wielce prawdopodobnych kontuzjach sprzętu odtwarzającego nie wspomnę.
biuletyn podProgowy
Wakacje to powinny być wakacje. Wypoczynek z dala od codzienności. Jeśli ktoś żyjąc od poniedziałku do piątku nie ma normalnie czasu na przyjemności płynące z lektury, rozkoszowanie się ulubioną muzyką, bądź dobre (ale koniecznie kulturalne!) kino – proszę bardzo. Natomiast jeśli ktoś, pozostając przy naszym, muzycznym, podwórku, żyje muzyką, słucha jej codziennie, w domu, w drodze do pracy, na uczelnię, w samej pracy itd. to błagam, proszę, sugeruję i zachęcam – na kanikułach sobie odpuście. Nie zabierajcie na Mazury odtwarzacza mp3, jadąc w Sudety nie słuchajcie niczego, nawet radia w aucie. Zostawcie wszystkie płyty w domu – żeby nie kusiły. I cieszcie się jego eminencją Świętym Spokojem. Nie chodzi jednak wyłącznie o to, że pod gruszą gruszy słuchać wypada. Moje rojenia mają pewną, nawet jeśli wątpliwą, to jednak kulturalną podbudowę. Wolfgang Welsch, klasyk postmodernizmu (uwielbiam ten oksymoron), ukuł ponad dwadzieścia lat temu termin „anestetyka”. Termin ten, łączący w sobie „estetykę” i „anestezję”, oznacza estetyczne znieczulenie, niemożliwość estetycznego odczuwania. Z anestetyką mamy do czynienia, gdy w naszym świecie pojawia się za dużo tego, co estetyczne, gdy wytwory sztuki (też muzyki), stają się naszą rzeczywistością i tym samym przestajemy je postrzegać jako coś odcinającego się od zwykłego (stereotypowo – szarego) świata. Jeśli jesteś zatem strażnikiem w Luwrze, to – dobra rada – na wakacjach odpuść sobie wszelkie wystawy i muzea. Jeśli codziennie od rana do wieczora katujesz ukochane Camele i inne Jeżozwierze, to podczas urlopu odpuść sobie. Odpocznij. Nabierz dystansu. Zatęsknij. Wakacje bez ukochanych wykonawców możecie zatem potraktować jako estetyczny eksperyment, albo jako terapię oczyszczającą organizm. Nie bójcie się. Sprawdziłem na sobie. Żyję. Jacek Chudzik
7
lipiec/sierpień 2011
Barbarzyńcy i rewolucja. Rzecz o Nemo
S
iedząc w przytulnym domu, w pozornym spokoju i szczęściu nie dostrzegamy tego, co wokół nas się dzieje. A dokoła nas dzieje się mnóstwo, przeciekając nam przez palce. Niejednokrotnie to, co nam umyka, ma wpływ na dzieje naszego istnienia. To swoista gra w karty, w której figurami jesteśmy my, zupełnie tego nie zauważając... W 1999 roku utalentowany gitarzysta z Francji Jean Pierre Louveton, będąc zafascynowanym szeroko pojmowanym rockiem progresywnym, a zwłaszcza jego klasyką postanowił założyć zespół. Od początku jego celem nie było granie muzyki, jaka wówczas rządziła na progresywnych scenach. Muzyk nie chciał być kolejnym kopistą muzyki jaką dwie dekady wcześniej zaproponował słuchaczom Marillion, a później wtórowały mu: Pendragon, IQ a w latach 90. Arena. Jean Pierre fascynowało w muzyce coś innego. Coś, co wywodziło się z korzeni progresywnego gatunku. W jego głowie snuło się połączenie kilku nawiązań do muzycznych mistrzów, niejako pokłon w ich stronę, podany jednak w przewietrzony, dość nowocześnie brzmiący sposób. Choć nie tylko. JP nie zamknął się wyłącznie w kanonach muzyki podniesionej do rangi sztuki. Rozglądał się wszędzie: pop, funk, punk, metal. Niemal wszędzie dostrzegał coś, co przy odrobinie klasycznej chemii mogło wywołać odurzającą miksturę. W takich okolicznościach powstawał zespół Nemo, którego pierwszy skład tworzyli: wspomniany lider, wokalista i gitarzysta JPL, a także Pascal Bertrand (perkusja) oraz Guillaume Fontaine (instrumenty klawiszowe). W rok później skład zespołu uzupełnił basista Hevre Esquis. Jak to zwykle bywa, pierwszy skład nie przetrwał próby czasu, szybko zmienili się: basista – w składzie Nemo znalazł się Benoit Gaigon oraz perkusista – do zespołu dołączył JB Itier. W międzyczasie pojawił się debiutancki album zespołu, zatytułowany Les Nouveax Mondes. Już wówczas francuscy muzycy pokazali jaki chcą obrać muzyczny kierunek. Na pierwszy plan od samego początku wysuwały się dwa ważne elementy. Pierwszym, dość odważnym i bardzo charakterystycznym są partie wokalne, wykonywane w raczej powszechnie mało znanym języku francuskim. Od samego jednak początku znakomicie współgrały z bardzo eklektycznie brzmiącą muzyką Nemo. Sama zresztą barwa głosu Louvetona jest niezwykle charakterystyczna. Artysta nie jest z pewnością wybitnym wokalistą, ale potrafi znakomicie wyko-
8
rzystywać swoją manierę głosową. Drugim, ważnym czynnikiem, przykuwającym uwagę jest gra gitar i instrumentów klawiszowych. Od samego początku właśnie te dwa instrumenty nadawały pewną jakość muzyce zespołu z Auvergne. W 2003 roku zespół poszedł za ciosem i wydał album Présages. Na płycie, podobnie jak i przy okazji debiutu, znajdowały się kompozycje o bardzo różnych formach. Jedne krótkie, brzmiące dość agresywnie, wręcz ostro. Inne długie, rozbudowane, pełne zwrotów melodycznych, rytmicznych a przede wszystkim stylistycznych. Już wtedy dostrzegano w Nemo potencjał zapraszając muzyków na liczne festiwale. Sporym sukcesem był udział grupy w Crescendo Festival, gdzie Nemo zagrali wraz choćby z Focus czy Anglagard, do których wpływów m.in. zresztą się przyznają. Ten pierwszy etap, w którym można rzec, zespół był na dorobku spiął album zatytułowany Prélude Ŕ La Ruine. Była to zdecydowanie najdojrzalsza pozycja w dotychczasowym dorobku muzyków z Francji, zdradzająca już ścieżki po jakich zespół miał podążyć w następnych latach. Nim to nastąpiło, do zespołu dołączył nowy basista – Lionel B. Guichard. W ten sposób wykrystalizował się klasyczny skład Nemo, który znamy do dziś: Guillaume Fontaine (instrumenty klawiszowe, wokal) Lionel B. Guichard (bas, wokal) Jean Pierre Louveton (gitary, główny wokal) oraz Jean Babtiste Itier (perkusja, wokal). Nie należy także zapominać, że lider Nemo – Jean Pierre Louveton działał prężnie jako solista. Do 2005 roku wydał trzy albumy firmowane swoim pseudonimem JPL: Bienvenue Sur La Terre (2002), Noir & Blanc (2003) oraz najdojrzalszy Cannibales wydany w 2005 roku. Wspomagali go rozmaici muzycy, a pośród nich nieodłączny przyjaciel, klawiszowiec Guillaume Fontaine, z którym w barwach Nemo od początku stanowili o jakości muzyki. Na tym ostatnim albumie solowym Jean Pierre przyrównał nas wszystkich do kanibali. Jak to kiedyś napisałem w jednej ze swych recenzji, JPL grał na tym albumie tak jakby jako gitarzysta chciał za namową wewnętrznych, artystycznych emocji skonsumować własną gitarę. Sam więc poniekąd, artystycznie także mógł zostać kanibalem. Na tym albumie zagrał znakomicie, natchniony osobami swych mistrzów. Dziko niczym Steve Vai, diabelsko przebojowo jak Eddie Van Halen, zmysłowo i psychodelicznie jak David Gilmour i wreszcie klasycznie jak mistrz Hackett. W mubiuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011 zyce królowały liczne zmiany tempa i nastrojów, potęgowane elektrycznymi iskrami, a za chwilę tłumione przez powiew subtelnej klasyki. W rok później Louveton podkreślił jeszcze swą działalność solową udaną kompilacją, zatytułowaną Retrospections, ale w planach znów była praca z zespołem Nemo, która, jak się później okazała stała się dla muzyka priorytetem najwyższej wagi. W 2006 roku francuski kwartet wydał kolejny album studyjny, zatytułowany Si – Partie I. Miała być to w zamyśle pierwsza część dłuższej opowieści. Pierwotnie miała ona zawierać się na dwóch albumach, ale później okazało się, że temat to niewyczerpalny i zespół niejako do dziś go rozwija. Aby do niego dotrzeć, koniecznie trzeba przyjrzeć się okładce albumu Si – partie I. Ilość symboli jest przeogromna i pozwoli nam dość łatwo zrozumieć sens nakreślonych po francusku tekstów. Przeniesiemy się w świat bardzo zimny i spowity w mroku. To symbol powolnego upadku naszej cywilizacji, jej zagładzie a właściwie samozniszczeniu. Za okrągłym stołem siedzą dwaj myśliciele – monarchowie, zastygli w bezruchu, niemal zmrożeni, grający kolejna partyjkę karcianą, w której rozdają nasze życie i kolejne losy naszego świata. W oddali widać spowity w mroku dom z jednym, jedynym oknem rozświetlonym wątłym choć ciepłym blaskiem. Ten blask symbolizuje nasze istnienie i świadomość, która dopóki się tli to być może jest jeszcze nadzieja dla ludzkości. JP Louveton śpiewa na tym albumie bardzo smutno, jak gdyby przytłoczony ogromnym ciężarem, płynącym z sensu tego konceptu. Utwory tworzą niemal jedną, bardzo długą kompozycję, pełną karkołomnych zwrotów stylistycznych i melodyjnych. Zachwyca znakomita gra lidera na gitarze. Louveton chwyta za gitarę akustyczną, którą za chwile ktoś podłącza do prądu, by rozbłysła setkami iskier. Od klasycysty Hacketta, po nowoczesnego Petrucci’ego.
Les nouveaux mondes (2002)
Présages (2003)
Prélude à la ruine (2004)
Immersion publique (2005)
Żeby zrobić swoją własną muzykę musisz słuchać swojego serca i swojego rozumu, a nie odtwarzacza CD. Instrumenty klawiszowe na tym albumie to osobna uczta. Chick Corea z pewnością jest muzycznym guru Guillaume Fontaine, klawiszowca Nemo. To właśnie gra na rozmaitych rodzajach pianina, od klasycznego po różne wariacje elektrycznego, tak bardzo schyla muzykę Nemo ku formom jazzowym. Obok pianina pojawiają się melotrony, organy i oczywiście nowoczesne ich mutacje syntezatorowe. Zresztą nie inaczej jest na drugiej części Si z podtytułem L’Homme Idéal. Po temacie odnoszącym się do kontroli nad naszym życiem, tym co robimy i w jaki sposób myślimy, zniewoleni poprzez wszechobecne nakazy i sztucznie wytwarzane maniery, pojawia się druga strona medalu – stworzenie świata idealnego. Przecież właśnie w podróż do świata idealnego, gdzie wszystko będzie genetycznie uporządkowane, od dziesięcioleci próbuje nas zabrać nauka. Zabiera nas tam także okładka tego albumu. Tam gdzie ponoć podążamy, nasz wzrok będzie dostrzegał wszystko, przez idealnie błękitne oczy. Przez te idealne ludzkie soczewki, zobaczymy idealnie zieloną trawę, nieskazitelnie błękitny obraz nieboskłonu. Nasz słuch wychwyci wszystko: każdy szmer, ruch... Będziemy, podobnie jak wszystko, co nas otacza idealni pod każdym względem. Ale czy ten idealny dom, wspaniała planeta bez żadnych błędów, elektryzujących zagadnień, wyeliminowanych przez naukę dziur w kodach genetycznych sprawią, że my – rasa ludzka będziemy szczęśliwi? A może raczej będziemy działać jak zaprogramowane roboty, którymi być może się staniemy przez te zabiegi? Nasze dusze staną się programami pełnymi jedynek i zer, a my sami zimnymi cyborgami. Paradoksalnie, tym razem JP Louveton nie śpiewa tak bardzo zimnym głosem jak na poprzedniej płycie. Pojawia się też mnóstwo chórków wszystkich członków zespołu. To także tworzy bardzo klasyczne wrażenia. Do muzyki wkrada się nieco więcej ciepła, zupełnie tak, jakby muzyka chciała się wyidealizować dla nas, zawładnąć naszymi duszami, zniewolić. Tak nawiasem, to muszę przyznać, że mnie zniewoliła od mniej więcej dwóch lat, kiedy poznałem zespół Nemo i jak dotąd wciąż jestem skuty przez jej kajdany. Brzmienie na płycie jest jeszcze bardziej dojrzałe. Wszelkie partie instrumentalne wysmakowane jeszcze większą dawką ekspresji. Dodatkową, jakże aromatyczną przyprawą jest głos Sylvi Krauss, która gościnnie dodała partie wokalne i chórki. Album Si Partie II – L’Homme Idéal to właściwie bardzo długa suita, podzielobiuletyn podProgowy
Si partie I (2006)
Si partie II : l’homme idéal (2007)
Barbares (2009)
La machine à remonter le temps (2010)
R€volu$ion (2011)
na na kilka segmentów. To bardzo odważny krok francuskich muzyków. Wszyscy przecież wiemy, że takie formy nie mają większych szans na odniesienie sukcesu komercyjnego. Nie on jednak w głowach muzyków zespołu Nemo. Francuzi nie idą na kompromis. Tworzą to, co najzwyczajniej w muzyce ich kręci. W wywiadzie dla serwisu ProgRock.org.pl JP Louveton powiedział o muzyce swojego zespołu: „Chcemy nagrywać – po prostu – dobrą i oryginalną muzykę, utrzymaną w klimatach rockowych. Staramy się, aby nasze utwory różniły się od siebie i nie ograniczamy się niczym próbując osiągnąć ten cel. Czerpiemy inspiracje z każdej muzyki, która nam się podoba: z hard rocka, jazzu, muzyki klasycznej, funky, pop... I pewnie ta mieszanka czyni naszą muzykę w pewnym stopniu „progresywną”. Tak mi się wydaje. Przede wszystkim staramy się nie kopiować twórczości innych grup. Oczywiście, każdy z nas posiada własne inspiracje, ale jako zespół nigdy nie próbowaliśmy pisać w sposób: „nagrajmy dziś coś podobnego do Zeppelinów”, nic z tych rzeczy. Wielu ludzi mówi nam, że posiadamy własne brzmienie i jest to dla nas ogromny komplement. Uważam, że jeśli chcesz brzmieć jak stare progresywne kapele, to tak – wszystko już zostało zrobione, nagrane. Dlatego nie lubię tych młodych kapel, które chcą brzmieć jak, na przykład, Genesis. Oryginalność zawsze będzie lepsza, pozbawiona pewnego rodzaju fałszu. Żeby zrobić swoją własną muzykę musisz słuchać swojego serca i swojego rozumu, a nie odtwarzacza CD. W Nemo staramy się różnicować następstwo akordów, różnicować dźwięki, różnie miksować, stosować różne melodie... Może nie jest to klasyczny prog, ale wydaje mi się, że paradoksalnie jest to bardziej progresywne, niż kopiowanie tego, co zostało już zrobione.” Jakby na potwierdzenie tych słów, zespół na początku 2009 roku wydał kolejny album studyjny. Tym razem muzycy Nemo postanowili rozłożyć na czynniki pierwsze nasze ziemskie charaktery. Według Jean Pierre Louvetona i spółki rasa ludzka to pomimo pozornego postępu cywilizacyjnego, wciąż zgraja zwykłych barbarzyńców. Zresztą, prawda jest taka, że słuchając codziennych doniesień ze świata, w rozmaitych serwisach informacyjnych, trudno jest oprzeć się temu wrażeniu. Natura ludzka jest zmienna jak tęcza stylów muzycznych na tej płycie. No cóż! Barbarzyńcy są bardzo zmienni. Drapieżni jak progmetal, psychodelicznie dzicy. Miewają jednak chwile neoprogresywnych melancholii. Chwilami są tajemniczy jak dźwięki rockowej symfonii, a wyrafinowane charakterki (niczym fusion), chwilami skaczą w rytmie funk. „Tym razem – wspominał JPL – chcieliśmy opisać to ludzkie barbarzyństwo, które naprawdę istnieje, to które możesz zobaczyć w wiadomościach telewizyjnych. To mogą być różne wojny, ale też ekonomia, religia, nasze uczucia... Nasze społeczeństwa są dziś, podobnie jak w zamierzchłej przeszłości, całkiem dzikie.” Wystarczy spojrzeć na okładkę płyty by zrozumieć to, co chcieli tym razem uzmysłowić nam czterej panowie z zespołu. Na pierwszym planie smutna dziewczynka, bezwładnie trzymająca lalkę, a za nią, w odległym tle obraz wojny i zniszczenia. Jest czołg, są zgliszcza, dym i ogień… Płyta brzmi nieco ostrzej niż dotychczasowe albumy Nemo. Głównie za sprawą partii gitarowych Louvetona, które tym razem raził istny piorun. Partie klawiszowe także brzmią nowocześniej, choć oczywiście mamy tu całe mnóstwo klasycznie brzmiących zagrywek. Guillaume Fontaine nie był by sobą, gdyby tu i ówdzie nie zagrał swych charakterystycznych partii na elektrycznym pianinie. Barbares jest naszym najlepszym albumem! – stwierdził JPL – Lepsza jest produkcja, lepiej gramy, poprawione zostały aranżacje. Same piosenki są – jak wszystkie piosenki Nemo – najlepsze, jakie mogliśmy nagrać w tym właśnie momencie. Podobają mi się wszystkie nasze albumy, może trochę mniej pierwszy, który nie był napisany przez cały zespół. Początkowo miało to być w ogóle demo, zawierające moje własne kompozycje. Pomyśleliśmy jednak, że jest to całkiem niezłe i wydaliśmy, a ludziom się to naprawdę spodobało! Taki był prawdziwy początek Nemo.” Tym razem konstrukcja poszczególnych utworów była nieco inna. Obok kilku rozbudowanych kompozycji (tytułowa trwa ponad 25 minut!) pojawiały się krótsze kompozycje, które można sklasyfikować nawet jako piosenki. Nie odebrało to ogólnego, eklektycznego smaku płycie Barbares. Słucha się jej znakomicie i powyższe słowa JP Louvetona są w stu procentach uzasadnione. Album pojawił się nakładem wytwórni Quadrifonic w ciekawej wersji dwupłytowej. Oprócz regularnego
9
lipiec/sierpień 2011 materiału Barbares, zespół dołączył drugą płytkę, na której znalazły się obszerne fragmenty koncertu, jaki Nemo zagrali 17 marca 2007 roku w miejscowości Brives Charensac we Francji. Materiał ukazał wspaniałe koncertowe oblicze zespołu. Nemo w ten sposób pokazali szerszej publiczności, że nie są tylko świetnymi rzemieślnikami w studiu. Potrafią nietuzinkowy klimat swoich płyt odtworzyć także na scenie. Na pytanie, jak to jest ze sceną progresywną we Francji, i czy tamtejsze zespoły mają podobne problemy jak nasze, rodzime, JP odpowiedział: „Wiesz, jest całkiem ciężko, gdyż ten rodzaj muzyki nie jest za bardzo popularny, a to głównie przez stacje radiowe, które puszczają w kółko te same kawałki. Nasi fani, których tu mamy, to głównie ludzie żyjący tą muzyką już od lat 70., czy 80., może też młodsze pokolenie, lubiące Dream Theater, czy Porcupine Tree...”. Na szczęście stan ten nie zniechęcił czterech muzyków i już w kilka miesięcy później podkreślili dotychczasowy okres działalności podwójnym wydawnictwem kompilacyjnym, zatytułowanym La Machine A Remonter Le Temps. Znalazły się na niej utwory z różnych okresów istnienia Nemo, z głównym naciskiem jednak na ostatnie trzy albumy, z których muzycy byli wyraźnie bardzo zadowoleni. Później nastąpił okres milczenia. Nie musieliśmy jednak zbyt długo czekać na kolejny krok Nemo. 1 maja 2011 roku, w święto pracy, JP Louveton i jego koledzy postanowili wywołać rewolucję! Oczywiście, to za sprawą najnowszego albumu, zatytułowanego Revolusion, który właśnie ukazał się nakładem wytwórni Quadrifonic.
Chcieliśmy opisać to ludzkie barbarzyństwo, które naprawdę istnieje, to które możesz zobaczyć w wiadomościach telewizyjnych. To mogą być różne wojny, ale też ekonomia, religia, nasze uczucia... Znów spójrzmy na okładkę płyty. Obraz zniszczenia i pożogi niezmiennie panuje na ziemi. Ale miejsce płaczącej dziewczynki i wielkiego czołgu zajął długowłosy młodzieniec z dość wymowną miną i z kijem baseballowym w dłoni. Chłopak ma także zaciśniętą pięść i wyraźnie porusza się po zgliszczach nie po to by sobie spokojnie dojść do jakiegoś celu. Tym razem w świecie, jaki na każdym albumie odwiedza zespół Nemo ktoś chce zrobić porządek. Tym kimś są młodzi ludzie, którzy mają dość pociągania za sznurki przez możnych tego świata, rozdawania naszego życia w karcianym pasjansie, wojen, nienawiści i barbarzyństwa. Zespół znów podąża w kierunku, jaki nakreślił na poprzednim albumie. Najnowsza płyta nie jest, analogicznie, jedną długą suitą, bez przerw pomiędzy utworami. Są utwory krótsze i dłuższe. Mniej i bardziej rozbudowane, ostrzejsze i bar-
10
dziej subtelne. Są także nawiązania do poprzedniej płyty w postaci kilku motywów i melodii, które uważny słuchacz z łatwością wyłowi na Barbares. Zespół wyraźnie zadowolony z brzmienia, jakie osiągnął dwa lata wcześniej nie zmienia go. Może troszkę mniej jest charakterystycznych zagrywek na elektrycznym pianinie. Znów mamy cały wachlarz nawiązań do wielu podgatunków muzycznych. Chwilami jest jazzowo, za chwilę metalowo. Są elementy folkowe i czysto progresywne a obok nich nowocześnie brzmiące fragmenty wycięte jak gdyby z muzyki pop i funk. Po raz kolejny muzycy udowadniają, że niemal z każdego gatunku muzycznego można zaczerpnąć ciekawe elementy, które zespolone w jedną całość zaintrygują wielu nawet bardzo wybrednych słuchaczy. Świat jaki ukazuje nam na swych płytach zespół Nemo ma mnóstwo odniesień do naszej smutnej rzeczywistości. Miejmy nadzieję, że Jean Pierre Louveton nie będzie w przyszłości zapamiętany jako prorok, ale jako znakomity muzyk, który dzięki swym ciekawym pomysłom dał nam do zrozumienia, że ludzkość podąża w złym kierunku, a my sami zdążymy się w porę opamiętać. Być może na kolejnym albumie Nemo zapanuje pokój, ład i porządek. Aby to zrozumieć, koniecznie trzeba dotrzeć do twórczości zespołu Nemo, który w ostatnich czasach moim zdaniem jest nosicielem dobrego smaku w szeroko rozumowanym rocku progresywnym. Krzysztof „Jester” Baran
biuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011
felieton Vox populi – vox Dei, czyli proroctwo o wyczekiwanej rewolucji
K
ilka miesięcy temu Krystian Zemanowicz, znakomity basista, filar swobodnie improwizującego Organoleptic Trio, a zarazem prawdziwy meloman, powiedział mi, że stare brzmienia niedługo wrócą do łask, że ludzie odkrywają na nowo klasykę. Nie uwierzyłem. Ale rozejrzawszy się tu i ówdzie muszę jednak odrzucić sceptycyzm i stwierdzić, że może faktycznie coś wisi w powietrzu. A dowodem na to niech będzie fakt, że nikt o tej tendencji nie trąbi! W tym momencie niektórzy z Was zapewne puknęli się w czoło wątpiąc w moją kondycję psychiczną. Dlaczego medialna cisza ma być dowodem na rewolucję? Ano dlatego, że prawdziwe rewolucje są zjawiskami oddolnymi, nie sterowanymi przez możnych tego świata. Tak to Wujek Sam może obalać dyktatorów w Ameryce Środkowej. Mi chodzi o przewrót dokonany wyłącznie siłami muzykujących mas, którym żaden trendsetter z koncernu muzycznego nie powiedział, że teraz żeby być na czasie należy grać retro. Ten ruch może jeszcze nie jest świadom własnego rosnącego znaczenia, ale coraz lepiej widoczny. Jaskółek pojawiło się całkiem sporo, weźmy krajowe podwórko, gdzie nie tak dawno prawdziwym wydarzeniem był debiut rewitalizującego hard rocka tria Kim Nowak. Jeszcze lepiej robi to rzeszowski Kruk. A przypominający najlepsze tradycje blues rocka Hoodoo Band? A Oranżada, od prawie dekady już grająca bardzo niemodną, ale za to bardzo smakowitą psychodelię? Zdaję sobie sprawę, że to projekty mniej lub bardziej niszowe, ale także w mainstreamowych mediach zaistniał ostatnio człowiek, który może przypomnieć o pięknie rockowej klasyki rzeszom przeżuwaczy telewizyjnej papki (unthinking majority, jakby to ujął Serj Tankian). Dzięki, przepraszam za wyrażenie, „X-Factor” Gienek Loska, w środowisku blues rockowym od lat cieszący się świetną renomą, dał się poznać zasłuchanej w Dodach i Mandarynach reszcie kraju i daj mu Boże jak najbardziej owocną karierę, bo może stać się prawdziwym orędownikiem sprawy rocka. Analogiczną rolę w skali światowej (a przynajmniej w Europie i Ameryce Północnej) wydaje się spełniać zespół Wolf People. Brytyjczycy pod wodzą Jacka Sharpa nie tyle nawiązują, ile po prostu kopiują granie sprzed kilku dekad – jest u nich miejsce na folk, blues, acid rock. Ale mimo braku odkrywczości trudno obok ich propozycji przejść obojętnie – biją z niej entuzjazm i radość grania, w dodatku poparte nie lada warsztatem kompozytorskim. Wolf People poza nagrywaniem autorskich płyt
biuletyn podProgowy
robią też świetną robotę przypominając w blogu na swojej stronie o niesłusznie zapomnianych perłach starego rocka. Niedawno znalazłem tam filmiki z koncertowymi dokonaniami New Trolls i Rory’ego Gallaghera. Aż się wzruszyłem! Spory sukces ze swoim ewidentnie Zeppelinowym hard rockiem odnieśli Irlandczycy z The Answer, coraz większą popularnością cieszy się nawiązujące do najlepszych tradycji hard-bluesowych power trio brytyjskie The Brew. Podobną konkurencję uprawiają szwedzki Graveyard czy holenderskie De Wolff. A są to zespoły złożone w większości z dwudziesto-trzydziestolatków, a nie oldboyów, którzy postanowili przypomnieć sobie jak to dawniej bywało! Zresztą weterani też wracają do pierwszej ligi – dowodzony przez Glenna Hughesa gwiazdorski skład Black Country Communion jest tego najlepszym dowodem. Mówimy o grupach ze sporym bagażem doświadczeń, ogranych na koncertach, z paroma albumami na koncie. A co kryje się w odmętach Myspace? Najbardziej przekonujące w tej nowej fali starego grania (jakby co – zastrzegam sobie prawo do nazwy) jest to, że wszyscy ci piewcy tradycji działają niezależnie od siebie, w różnych krajach i nagrywają najczęściej dla małych niezależnych wytwórni. Nikt z centrali wydawniczego molocha nie powiedział The Answer czy DeWolff żeby grały tak jak grają. Dlatego ufam im znacznie bardziej niż wielkiej medialnej ściemie sprzed dekady szumnie nazwanej Nową Rockową Rewolucją, której apologeci nagrywali dla majorsów. Fakt, ostał się z całego tego zamieszania Jack White, choć już nie jako White Stripe – nadal gwiazda pierwszej wielkości. Najwidoczniej on jeden był w tym koniunkturalnym ruchu prawdziwym fascynatem bluesowo-rockowej tradycji. Ale inne zespoły kreowane na mesjaszy rocka – różne Black Rebel Motorcycle Club, the Strokes czy Datsuns dawno już z ekstraklasy wypadły, o reszcie słuch zaginął. Wytwórnie poskąpiły kasy na promocję kolejnych wydawnictw? Nie mam złudzeń, że z dnia na dzień psychodelia, blues czy folk rock znów podbiją świat. Nie liczę nawet, że zdominują listy sprzedaży. Ale na przywrócenie najlepszym wzorcom szacunku i należnego miejsca w sercach nowego pokolenia słuchaczy, którzy wymagają trochę więcej niż standardowe „umpa-umpa-Alejandro” szanse są chyba realne. Póki co proponuję kibicować dokonaniom Wolf People, Kim Nowak i innych retro rodzynek. Nowe na pewno się pojawią. Kropla drąży skałę! Paweł Tryba
11
lipiec/sierpień 2011
Obscure Sphinx Obrodziło nam w ostatnich dwóch latach w zdolne postmetalowe składy – wyliczanka zajęłaby za dużo czasu. Dość powiedzieć, że ciekawe zjawiska pojawiają się w naszym nie takim już małym środowisku spadkobierców Cult Of Luna i Neurosis regularnie. Debiutancki album warszawskiego Obscure Sphinx, Anaesthetic Inhalation Ritual, wywarł na bardziej krwiożerczo zorientowanej części naszej redakcji duże wrażenie. Postanowiliśmy więc zapytać zespół w składzie: Wielebna (wokal), Bartek (gitara), Yony (gitara), blady (bas), Werbel (perkusja) o warsztat artystyczny, relacje na scenie i kilka innych spraw. rozmawiał: Paweł Tryba
1
Jak na zespół używający ośmiostrunowych gitar i sześciostrunowego basu brzmicie na albumie zaskakująco przestrzennie. Trudno było uzyskać taki sound? Yony: Czy trudno? Nie, chyba nie. Generalnie naszym założeniem było granie przestrzenne, tworzenie klimatu itd., więc raczej było to tak, że wymyśliliśmy sobie brzmienie i na nim opieraliśmy budowę utworów. Poza tym ogromna w tym zasługa Kuby Mańkowskiego, który w jakiś sobie tylko znany magiczny sposób potrafił to brzmienie przenieść do nagrania.
5
Czy gracie na koncertach coś z czasów, gdy byliście jeszcze zespołem instrumentalnym? blady: Owszem gramy. Obecnie jest to Eternity, które przeszło dość długą drogę od pierwszej zarejestrowanej przez nas wersji oraz Echo of Nihil z wokalami Wielebnej, które czasem trafia do naszej setlisty koncertowej. Nie wykluczamy także możliwości wykorzystania niektórych motywów z tamtych czasów w przyszłości.
Zespół utworzyli Bartek i Werbel, potem doszedł Blady, ale ponoć to Ty po dołączeniu do składu miałeś najwięcej do powiedzenia o muzycznym kierunku Obscure Sphinx? Yony: Oj, nie wiem czy tak bym to ujął. Z pewnością duży wpływ na kształt muzyki miało to, że od wielu lat eksperymentuję z przestrajaniem się w dół i w momencie gdy pojawiła się ósemka, wymusiło to pewne zmiany w koncepcji, ale jako taki kształt muzyki to zasługa całego zespołu a chyba najbardziej Bartka, który miał najwięcej do powiedzenia. Pamiętaj, że on założył ten zespół a ja przyszedłem już po nagraniu pierwszego demo, a co za tym idzie tylko dołożyłem swoje przemyślenia do już istniejącej bazy. Nie jest to tak, że mam 40 lat i ja dyktuję co gramy bo ich jest więcej i mnie zawsze przegłosują. Szczęściem jest to, że słuchamy w zasadzie tej samej muzyki. Fakt, Blady ma zboczenie w kierunku Black metalu, ja z kolei czasem sobie wracam do kapel mojej młodości, ale główny nurt jest ten sam. Ciężko i mrocznie. No i czasem trochę Korna (śmiech).
3
6
2
Wydaliście płytę sami, w nakładzie tysiąca ręcznie limitowanych egzemplarzy. Nie było popytu na takie granie wśród wydawców czy była to świadoma decyzja? Bartek: Decyzja była w pełni świadoma. Nie jest jednak do końca prawdą to, że płyta została wydana przez Obscure Sphinx. Owszem – Fuck The Tag (wytwórnia, pod której szyldem ukazał się Anaesthetic Inhalation Ritual – przyp. PT) zostało stworzone pierwotnie na potrzeby OS i część z nas udziela się w FTT jednak, choć tej chwili można utożsamiać oba te projekty, samo FTT w przyszłości ma być tworem zdecydowanie wszechstronniejszym i konsekwentnie rozwijającym się.
4
Yony, masz ogromne doświadczenie sceniczne, grałeś m.in. w Rootwater. Jak dogadujesz się z – było nie było – młodszymi kolegami? Yony: Różnie. Czasem mnie drażnią, bo ja zjadłem już na tym zęby o oni się wciąż uczą (śmiech)! A poważnie to po prostu gramy, a nie gadamy co chcemy grać i tyle. A ponieważ sercem i duszą jestem gitarzystą to tylko czasami mi się nie chce. No, może poza imprezami – oni mają jednak więcej siły ode mnie (śmiech).
biuletyn podProgowy
Wielebna, ponoć zanim dołączyłaś do Obscure Sphinx nie wiedziałaś w ogóle że coś takiego jak „post metal” istnieje. Wiem, że lubisz black metal i Diamandę Galas, ale informacja, że śpiewałaś w chorze akademickim naprawdę mnie zaskoczyła! Wielebna: I to trzy lata (śmiech). Czy to coś strasznego?
7
Masz jakiś patent na ćwiczenie growli i squeali? Wielebna: Piję codziennie surowe jajka, zagryzam corn flakesami i popijam sokiem bananowym dla poślizgu (śmiech). Oczywiście, że nie! nie ma patentu, jest to coś co ewoluowało w czasie od growlu przez grindowe świnie, krzyk, aż po to czym jest dziś. Nadal nie jest to proces skończony, jeszcze dużo ćwiczeń i pomysłów przede mną. Wszelkie patenty wychodzą w tzw. międzyczasie, chodzi o to, żeby ciało nauczyło się pewnych zachowań i traktowało to jako odruch. Zatem próby, próby i jeszcze raz próby. Chociaż kto wie… może moją tajemną bronią są żelki i czekolada (śmiech).
8
Na Wasz występ jeszcze nie udało mi się dotrzeć, ale to co widzę na Youtube sugeruje, że o ile na płycie dałaś z siebie 100%, to na żywo wyrabiasz 200% normy. To entuzjazm czy jakiś „Inhalation Ritual” przed koncertami? Wielebna: Na płycie, krzycząc w mikrofon stojący nieruchomo przede mną przy konieczności utrzymania głowy w określonej pozycji ,mimo wszelkich starań, nie da się przekazać emocji w taki sposób w jaki dzieje się to na koncertach. Kiedy natomiast pojawiają się ludzie, mówimy wtedy o czymś zupełnie innym. Jest też scena, można się poszarpać, wytrzeć sobą parkiet, krzyknąć komuś w twarz – to co innego. Na koncertach rozkręcamy się i co najważniejsze – bez inhalation rituali. Po koncercie każdy robi co chce, przed – szanujemy ludzi dla których gramy.
9
Werbel, lubisz Minsk? Twoja gra kojarzy mi się z grą Anthony’ego Couri z czasów gdy bębnił w tej zacnej formacji. Werbel: Lubię aczkolwiek ostatnio mało słucham takiej „mrocznej” muzyki – raczej jakiś metalcore czy coś (śmiech). A to, co wychodzi przy tworzeniu kawałków to miks wielu inspiracji i wewnętrznego poczucia, że tak to właśnie powinno brzmieć.
10
Scena postmetalowa w Polsce jest coraz bardziej zatłoczona. Blindead to już instytucja i doczekał się licznego przychówku: Proghma-C, Echoes Of Yul, Gunatanamo Party Program, Forge Of Clouds, Moanaa – jest w czym wybierać. Co Waszym zdaniem wyróżnia Was w tym zacnym skądinąd towarzystwie? Nie wspominając o sprawie oczywistej – czyli wokalu Wielebnej. blady: Czy nas coś wyróżnia? Wydaje się, że nie można tak powiedzieć. Każdy z tych zespołów ma swoją publiczność i nie sądzę, żebyśmy mieli jej więcej niż inni. My zawsze staramy się dawać z siebie wszystko, czy to na nagraniu, czy przede wszystkim na koncertach i jeśli komuś odpowiadają emocje jakie chcemy przekazać to świetnie – wszak gra się nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla ludzi. A gdy dochodzi do sytuacji w której nasza muzyka odpowiada i nam i słuchaczom to nie pozostaje nic jak tylko się cieszyć.
13
lipiec/sierpień 2011
11
Z tego co widzę – środowisko postmetalowców jest bardzo skonsolidowane. Żadnego podstawiania nóg, wzajemne wsparcie. Czy to dlatego, że grające taka muzykę zespoły siłą rzeczy skazują się na niszę i muszą liczyć na siebie nawzajem? Yony: Wiesz co, podstawianie nóg to raczej domena zespołów ze średnią wieku 18. Jesteśmy dorosłymi ludźmi, poza tym ta muzyka nas łączy a nie dzieli. Chcemy grać koncerty, ludożerca chce na nie przychodzić, to po jasną cholerę mamy się żreć, jak lepiej jest się dogadać i zagrać we trzech zajebistą, energetyczną sztukę? A czy to jest nisza? Raczej bym tej sceny tak nie nazwał. Kapele doom czy stonerowe też sobie pomagają. Raczej działamy we wspólnym, dobrze pojętym interesie. Wielebna: Ogromnie cieszy mnie ten fakt, że niezależnie od tego czy graliśmy jeden koncert czy kilka (jak z Tides From Nebula i Blindead) – niemal za każdym razem zyskiwaliśmy nowych, wspaniałych znajomych, którzy okazywali się cudownymi ludźmi, z którymi można pośmiać się, pogadać i wyluzować się. Jest to bardzo cenna rzecz bo jak wiadomo w kupie
14
siła! (śmiech) Może to właśnie specyfika muzyki jaką tworzymy sprawia, że spotkasz samych pozytywnie zakręconych ludzi…
12
Macie na koncie sporo koncertów w kraju. Czy są jakieś plany podboju zagranicy? Yony: Taki plan jest zawsze, ale prawda jest taka, że aby grać za granicą z sensem musimy mieć lokalnego promotora. Bo nie sztuka walnąć otwartą próbę na jakimś squacie, sztuka zagrać w fajnym klubie z lokalnym zespołem, który przyciągnie te kilkadziesiąt osób.
13
Jak wspominacie majowe koncerty z Crippled Black Phoenix? Yony: To był jeden koncert. Cóż, fajna opcja to była, bo po pierwsze – duża scena, po drugie – streaming na żywo, a po trzecie – radosna niemożność dogadania się z bandem, którego większa część gada po gaelicku lub cockneyem, a nie angielsku (śmiech). Ale ogólnie strasznie miło bo to niezwykle ciekawy zespół i tworzą go fajni, wyluzowani ludzie. blady: Oj tam, ale noszenie sprzętu zawsze
zbliża ludzi (śmiech). Tak, że skończyło się jak najbardziej pozytywnie – czyli znajomościami, które w tym biznesie są wręcz na równi z zasobnością portfela. No i nie bez znaczenia był też fakt, iż mogła nas posłuchać publika, która na co dzień niekoniecznie słucha tak ciężkich odmian metalu. A my zawsze cenimy sobie tę możliwość.
14
Wkrótce zagracie przed Rosettą – takie supportowanie gwiazd gatunku to świetna promocja. A gdybyście byli headlinerami trasy – czego Wam życzę – jaki polski zespół wzięlibyście na rozgrzewacza? Yony: Jest masa fajnych zespołów także jest w czym wybierać myślę. Bardzo obiecującymi składami są np. Butterfly Trajectory i Belzebong, które osobiście chętnie bym zobaczył na takiej trasie, ale wszystko jest jeszcze w powijakach więc nie można póki co mówić o żadnych konkretach. blady: Wybór ten pozostanie niewiadomą do czasu ogłoszenia naszej jesiennej trasy. A powinno do tego dojść do końca lipca – nasza managerka już nad tym pracuje. Dzięki za wywiad!
biuletyn podProgowy
najlepszych utwor贸w 30 Kr贸lowej tekst: Agnieszka Lenczewska
30
The Miracle – bez dwóch zdań najlepszy utwór Queen z lat 80. Prosty, banalny tekst o cudzie życia na tym łez padole. Muzyka już taka prosta nie była. Pogmatwane rytmy, zmiany temp i cudowna melodia. Majstersztyk. Szkoda, że niedoceniony. Pieśń zilustrowana świetnym (jak zwykle w przypadku Queen) teledyskiem.
29
We Will Rock You / We Are The Champions – czy wyobrażacie sobie historię muzyki rockowej bez tych dwóch utworów? Albo jakikolwiek sportowy event? Ja nie! Panowie mieli smykałkę do pisania stadionowych hymnów. Po 1977 roku „żelazny” zestaw kończący koncerty Królowej.
28
Keep Yourself Alive – krytycy narzekali, że wstęp za długi. Oj tam! Fajny rockowy hymn! Jesteśmy młodzi, potrafimy wiele – zatem niech rozpocznie się rock’n’rollowa jazda. Jedyny utwór Queen, który nigdy nie załapał się na brytyjskie zestawienia najpopularniejszych singli i został odrzucony przez DJ-ów z Radio One BBC.
27
Bijou – delikatne, gitarowe dźwięki nanizane na sznurek emocji. Gitarowe tour de force Briana Maya zapiera dech! Przepiękna uwertura do The Show Must Go On.
26
Another One Bites The Dust – utwór życia Johna Deacona! Ameryka leżała u ich stóp! (1 miejsce Billboardu). Nadal kochają ten basowy riff wszyscy szanujący się hiphopowcy. Queen w odsłonie funky? W sumie dlaczego nie, skoro to świetny kawałek? Według niektórych źródeł Michael Jackson zasugerował zespołowi, by wydali utwór na singlu.
25
Crazy Little Thing Called Love – napisane przez Mercury’ego w łazience i nagrane w kilku podejściach rockabilly w elvisowskim klimacie. Trzy akordy warte milion, solóweczka gitarowa Briana Maya fajna! Oh yes, baby! Bo przecież miłość to fajna sprawa, nieprawdaż? Ukłon Królowej dla Króla. Utwór stał się ozdobą wielu koncertów Queen, a dla Freddiego stał się przyczynkiem do
pokazania swego gitarowego „kunsztu” (kpił z siebie: „Dziesięć lat temu znałem trzy akordy gitarowe. Teraz nadal znam trzy akordy”).
24
Killer Queen – zabójczy kawałek o luksusowej call girl! Jak to bywa w przypadku Queen, nie do końca wiadomo, co do czego porównać. Musical, glam, rock? I pierwszy product placement w historii zespołu (Moët & Chandon w podziękowaniu za reklamę dostarczał zespołowi na trasy skrzynki szampana). Killer Queen stał się pierwszym wielkim przebojem zespołu (2 miejsce w Wielkiej Brytanii) oraz żelaznym punktem koncertów grupy w latach 1974-1980.
23
Under Pressure – spotkanie dwóch silnych, ale jednak podobnych muzycznych światów. Bowie i Queen – to musiało się udać! Wielki przebój na całym świecie oraz inspiracja dla jednego białego rapera (Ice Ice Baby – Vanilla Ice). Panowie z Queen najpierw się obrazili, ale później przymknęli oko (w końcu zarobili mnóstwo „waszyngtonów”).
22
Radio Ga Ga – komercja w najczystszym wydaniu – ale za to jaka! Świetny utwór Rogera Taylora zilustrowany wspaniałym wideoklipem. Sentymentalna pieśń o magii radia, zagrana w czasach epoki wideoklipów i muzycznej telewizji. Słowa – wideoklipy zabiły gwiazdy radia tym przypadku nie miały racji bytu. Pomimo „syntetycznego”, studyjnego brzmienia, utwór znakomicie sprawdzał się podczas występów i nabierał rockowego „sznytu” (ten las klaszczących rąk).
21
You’re My Best Friend – kolejny z utworów Johna Deacona. Czyż można piękniej wyrazić miłość do ukochanej osoby? Prosto, na temat i z dużą dozą uroku (oraz fortepianu Rhodesa).
20
Stone Cold Crazy – thrash, zanim jeszcze wymyślono pojęcie dla określenia gatunku takiego bardzo ciężkiego metalowego łojenia. Grać w 1974 roku ciężej niż Metallica w 1986 – bezcenne! Za resztę, jak wiadomo, zapłaci się kartą.
19
I Want To Break Free – po tym napisanym przez Johna Deacona utworze (a raczej teledysku do niego) drzwi amerykańskiego rynku zatrzasnęły się przed Queen definitywnie. Jeden z jaśniejszych momentów słabego The Works. Poznawanie Queen rozpoczęłam właśnie od tego utworu i teledysku (członkowie zespołu sparodiowali bardzo wówczas popularny w Wielkiej Brytanii sitcom pt: Coronation Street).
18
Play The Game – pojawiły się skóry, wąsy, syntezatory. Zaczęła się nowa era w historii Królowej. Inna. Po prostu. Miłe złego początki, ale sam utwór więcej niż dobry.
17
Bicycle Race – moje pierwsze skojarzenie: Pan Henryk Sytner i cały ten rowerowy zgiełk (Jazz). Do tego ten szokujący w tamtych czasach teledysk z lekko puszystymi, nagimi pannami na dwóch kółkach.
16
Flash’s Theme/ Flash – Flaaaash aaaaaaahhhh – przebój każdej szanującej się rockowej imprezy! Flirt Queen z X Muzą. Króciutki, banalnie prosty utwór, w którym główną rolę odgrywają syntezatory. I to niezrozumiałe przeze mnie: Flash Gordon Is Approaching! Film już w czasach powstania trącił myszką, muzyka nie postarzała się ani trochę. Na początku lat 80. wraz z The Hero wykonywany przez zespół na żywo.
15
God Save The Queen – czapki z głów, mili państwo. Królowa objawiła się w całym swoim majestacie. Ciekawa trawestacja brytyjskiego national anthem. Gitarowa orkiestra Maya, kotły Taylora – patos i potęga. God Save The Queen było zwieńczeniem niemalże wszystkich koncertów grupy w latach 1974-1986 (zespół z powodów politycznych nie grał hymnu podczas koncertów w Irlandii).
14
White Queen (As It Begun)/ The March of the Black Queen – rozpatruję te utwory razem. Pochodzące z najbardziej progresywnego albumu w twórczości zespołu są jak czarne i białe, May i Mercury, rewers i awers tego samego medalu, Yin & Yang. Po prostu mistrzostwo.
13
Tie Your Mother Down – Brian May miał talent do pisania fajnych, hałaśliwych, rockowych kawałków. Ten, zainspirowny pobytem Maya w obserwatorium astronomicznym na Teneryfie, do dzisiejszego dnia jest jednym z moich ulubionych utworów Queen. Wielokrotnie coverowany przez innych artystów (Foo Fighters, Lemmy, Def Leppard czy W.A.S.P). Ozdoba każdego koncertu grupy w latach 1976-1986.
12
Somebody To Love – gospel a’la Queen. Jeden z najchętniej wykonywanych przez zespół utworów, a mimo to ten znakomity utwór nigdy nie znalazł się na oficjalnym albumie koncertowym grupy. Pieśń trudna do zaśpiewania, niemniej znalazł się śmiałek – George Michael. W tym przypadku można zaryzykować tezę, że interpretacja przebiła oryginał.
11
The Show Must Go On – dla wielu fanów Queen jest to utwór Mercury’ego. Skucha – twórcą tej wstrząsającej i zamykającej album Innuendo pieśni był Brian May – to on napisał konfesyjny tekst i odpowiadał za warstwę muzyczną. Za to interpretacja wokalna – brak słów na określenie tego, co z tym utworem zrobił Mercury. Powolny proces umierania wyzwolił w wokaliście niesamowity poziom wokalnej ekspesji. Dla mnie to najlepiej zaśpiewany utwór Queen w całej historii zespołu. Nadal pamiętam poniedziałek 25 listopada, kiedy każde wydanie MTV News zaczynało się od tego utworu. Show, jak wszyscy wiemy trwał dalej, ale....
10
Sheer Heart Attack – napisany przez Rogera Taylora utwór stał się przyczynkiem do wydania albumu o tym samym tytule. Po kilku latach muzycy wrócili do za-
Queen (1973) Queen II (1974) Sheer Heart Attack (1974) A Night at the Opera (1975) A Day at the Races (1976) News of the World (1977) Jazz (1978) The Game (1980)
biuletyn podProgowy
rzuconego wcześniej pomysłu i powstała królewska odpowiedź na punkową rewolucję. Szybki, motoryczny kawałek, gitarowe pseudo-solo. Krótko i na temat. Pozamiatali!
9
I Want It All – po kilku latach dryfowania w muzyczne nieznane (czytaj miałkie pole kiepskich pomysłów) panowie z Queen powrócili do ostrego grania. Nie zapomnieli, że ostry riff i zadziorny refren to kwintesencja rocka i zespołowego grania. Tak – na albumie The Miracle na nowo objawił się zespół, team. I to w tym utworze słychać.
8
Innuendo – epicki, pełen rozmachu utwór, otwierający ostatni wydany za życia Freddiego album zespołu. Po chudych muzycznie (ale nie komercyjnie) latach 80. grupa weszła w nową dekadę mocnym uderzeniem. Utwór zaskakuje zmianami temp, nastrojów oraz stylów muzycznych. Zeppelinowaty w klimacie, w części środkowej urzeka przepięknym gitarowym solo Steve’a Howe’a (gitarzysta Yes znalazł się przypadkiem w studio i na pożyczonej do Briana May’a gitarze zarejestrował swoje solo w jednym podejściu). Innuendo – jako trzeci utwór w historii Queen dotarł do 1 miejsca brytyjskiej Top 40.
7
Love of My Life – niektóre źródła mówią, że pieśń ta dedykowana jest Mary Austin, wieloletniej przyjaciółce Mercury’ego. Jest to jedna z najpiękniejszych ballad Queen, bardzo chętnie wykonywana na żywo oraz uwielbiana przez publiczność pod każdą szerokością geograficzną.
6
One Vision – rockowy hymn zainspirowany wydarzeniem, jakim z pewnością było Live Aid to znakomity utwór świetnie sprawdzający się podczas koncertów trasy Magic Tour’86.
Jeden z gitarowych motywów wszech czasów, klasyczny rockowy killer. Tylko co, do cholery, robią w tekście pieczone kurczaki (fried chicken)?!
5
Who Wants to Live Forever? – któż z nas nie chciałby żyć wiecznie. Mocny akcent A Kind of Magic. Piękna ballada autorstwa Briana May’a, ładna orkiestracja Michaela Kamena i znamienny tekst.
4
Death On Two Legs – jeśli jesteś skąpym, nieuczciwym menedżerem, nigdy nie zadzieraj z podopiecznymi, bo zostaniesz uwieczniony na wieki. Efektem jest właśnie Death On Two Legs – znakomite, kąśliwe „otwarcie” A Night at The Opera. I jeden z najbardziej złośliwych tekstów Freddiego.
3
Son and Daughter – najlepszy utwór z debiutanckiej (i określanej przez członków zespołu mianem zwietrzałej) płyty. Nie ma się co dziwić, że Rolling Stone określił Queen mianem spadkobierców Led Zeppelin. Ten utwór mógły być ozdobą niejednego albumu Page’a i spółki. Jest po prostu świetny!
2
Bohemian Rhapsody – o tym utworze napisano już tysiące, a może miliony słów. Pieśń ponadczasowa, zarówno pod względem muzycznym, jak i realizacyjnym. Gigant!
1
The Prophet Song – dla piszącej te słowa opus magnum A Night At The Opera. Utwór wymykający się wszelkim klasyfikacjom i ocenom. Najwybitniejsza rzecz, która wyszła spod palców Briana Maya – bijąca nawet jakością Bohemian Rhapsody Mercury’ego. Bezdyskusyjnie najlepszy utwór Queen w przekroju całej twórczości.
(1980) Flash Gordon (1982) Hot Space (1984) The Works (1986) A Kind of Magic (1989) The Miracle (1991) Innuendo (1995) Made in Heaven
17
lipiec/sierpień 2011
Irlandzko-amerykańsko-polsko-francuski duch Karmazynowego Króla
C
ała historia zaczęła się w późnych latach 50., w iście rock’n’rollowy sposób. Wówczas to syn irlandzkiej wokalistki i n/n amerykańskiego lotnika, w wieku osiemnastu miesięcy został adoptowany przez małżeństwo państwa Jakszyków – Polaka i Francuzkę. „Michael Lee Curran” – to brzmiało zdecydowanie zbyt pospolicie dla wielonarodowej rodziny – chłopiec został nazwany Jacusiem – a zapewne dla ułatwienia wymowy przy „językołamiącym” nazwisku, jego imię zapisano w formie „Jakko”. Burzliwe i przełomowe dla muzyki lata dorastania młodego Jacka musiały sprawić, że zainteresował się on rockiem. Jak prawie każdy znany później artysta, Jakko błąkał się po mniej i bardziej udanych składach, aby wreszcie w 1980 roku zetknąć się z Dave’em Stewartem. Nie, nie z ekstrawaganckim jasnowłosym gitarzystą Eurythmics, a ze starszym o dwa lata klawiszowcem, który zasłynął m.in. współpracą z zespołem Billa Bruforda. Grupa Rapid Eye Movement, w której panowie spotkali się, a której – ponownie – nie należy mylić z zaczynającym w tym samym czasie amerykańskim zespołem, mającym osiągnąć później światową sławę pod skróconą do pierwszych liter nazwą, nie odniosła większego sukcesu i rozpadła się, ale Jakko zaczął być rozpoznawany w muzycznym światku Wysp. I już prawie udało mu się zadebiutować albumem o swojsko brzmiącym tytule „Silesia”, ale niestety z powodów bardzo prozaicznych – problemów finansowych wytwórni – płyta ta szerszej publiczności stała się znana dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Jakszyk nie zrażał się początkowymi trudnościami i w ciągu kolejnych lat wytrwale budował siatkę muzycznych znajomości – to na lata osiemdziesiąte datuje się jego współpraca m.in. z Davidem Jacksonem (Van Der Graaf Generator), czy – niezwykle ważnym dla dalszej części tej historii – Gavinem Harrisonem, którego chyba każdy fan rocka progresywnego kojarzy z Porcupine Tree, a w ostatnich latach z King Crimson. Dochodząc do hasła „King Crimson”, możemy zostawić na boku dalsze muzyczne przygody Jakko, m.in. koncertowe wspieranie Level 42. W 2002 roku Jakszyk wszedł w skład projektu 21st Century Schizoid Band. Wówczas to nastąpiło pięć lat przywracania młodszym pokoleniom ducha pierwszych nagrań King Crimson w towarzystwie nazwisk, których nikomu przedstawiać nie trzeba: Mel Collins, Michael Giles, Peter Giles, Ian McDonald. Nie była to działalność wyłącznie odtwórcza – zespół prezentował także nowe, autorskie kompozycje. Aż do 2007 roku, kiedy grupa, po śmierci Iana Wallace’a (zastąpił za perkusją Michaela Gilesa), zapadła w hibernację. Jakszyk jako muzyk zanurzony po szyję w brzmieniu Canterbury, dołączył na krótko do The Tangent, ale tęsknota za pionierskimi latami King Crimson ciągle dawała o sobie znać. I wreszcie nadszedł czas, w którym muzyk prawdopodobnie spełnił swoje marzenia. W styczniu 2010 rozpoczęły się próby składu, w którym oprócz Jakko pojawił się także Robert Fripp i – ponownie – Mel Collins. Owoce pracy były tak obiecujące, że – po dołączeniu obecnej sekcji ryt-
18
micznej Karmazynowego Króla w osobach Tony’ego Levina i Gavina Harrisona – przerodziły się w regularny album, a Robert Fripp wypowiadał się o nim entuzjastycznie, sugerując, że jest to pełnoprawny, autorski materiał, zasługujący na miano samodzielnego dzieła, nie zaś kolejnego „ProjeKctu”, którym był w istocie. The Scarcity of Miracles ukazało się pod szyldem Jakszyk, Fripp and Collins i spowodowało w progresywnym świecie nieco zamieszania. Zapewne po części dlatego, że duża część fanów spodziewała się po płycie z udziałem Frippa i sekcji rytmicznej obecnego King Crimson kontynuacji twórczych poszukiwań spod znaku „nuovo metal” (jak Fripp ochrzcił brzmienie King Crimson w okresie „The Power to Believe”), tymczasem dźwięki, które wyszły spod palców staro-nowego KC z Jakszykiem na czele, pasują zdecydowanie bardziej do „szufladki” naznaczonej nazwiskiem Mela Collinsa. Robert Fripp barwnie opisywał na swoim blogu proces nagrywania i miksu płyty, podkreślając m.in. uroki zakazu palenia w Silesia Studio Jakko Jakszyka i przeciwstawiając je „motelowi dla niepalących, ale z pokojami, w których wolno palić” – co można potraktować w kategoriach czysto humorystycznych, ale też odebrać słowa Frippa nieco głębiej – po wysłuchaniu A Scarcity of Miracles staje się jasne, że tworzenie i nagrywanie tego albumu, przesiąkniętego eteryczną atmosferą spokojniejszych nagrań z pierwszych płyt King Crimson, mogło być dla muzyków formą oczyszczenia, czy wręcz relaksu. Na próżno szukać tu staccatowych łamańców, czy potężnych gitarowych ciosów. Ta płyta może być wręcz idealnym prezentem dla tych, w których opinii „kolorkowe”, czy ciężko brzmiące współczesne wcielenia King Crimson zatraciły gdzieś ulotność I Talk to the Wind, czy Cadence and Cascade. Niektórym nawet – zupełnie słusznie moim zdaniem – partie Mela Collinsa skojarzyły się z przestrzennymi i uduchowionymi dźwiękami, znanymi z płyt Jana Garbarka. Brak Adriana Belew dla jednych będzie oznaczać odejście tego prawie-KC od zimnych, intelektualnie wykalkulowanych pasaży, co można poczytywać za wadę, jednak fani bardziej sennego, rozmarzonego oblicza grupy na pewno A Scarcity... nie będą (czy też raczej nie są, bo chyba mało który miłośnik Frippa i kolegów nie zna jeszcze tego albumu) zawiedzeni. I w taki, dość ciekawy ale i pokrętny, sposób, syn irlandzkiej pieśniarki obudził w muzyce King Crimson to, do czego niektórzy tęsknili od lat – starsi z nostalgią, młodsi – być może z ciekawością. Ta ostatnia jednak, w obliczu projektu Jakszyk, Fripp and Collins, narasta, każąc fanom zadawać sobie pytanie, w jakim kierunku Robert Fripp pójdzie teraz i czy nostalgia za latami siedemdziesiątymi weźmie górę nad ciągłą ewolucją, której Karmazynowy Król podlegał... I czy to przebudzenie z letargu, które miało być jedynie pobocznym „ProjeKctem” przybierze formę bardziej trwałej współpracy. Ale to... Fripp jeden wie. Adam Kaliszewski
biuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011
Blue Effect &
Modrý Efekt
P
ołowa lat sześćdziesiątych to ciekawy okres. Świat budził się z letargu, zachłysnął sie wolnością, powstało tysiące, a raczej dziesiątki tysięcy młodych zespołów oferujących muzykę, którą historia nazwała psychodelią. LSD, trawka i inne dobrodziejstwa stały się ogólnodostępne, nadeszła era wolnej miłości, czas dzieci-kwiatów. Jedynie u nas, za żelazną kurtyną, panowała szarość, nuda i strach. Jednak po trzech, może czterech latach, z małym opóźnieniem pierwsze jaskółki „Nowego Świata” zaczęły pojawiać się i u nas. Powoli grupki zapaleńców z heroicznym trudem zdobywały instrumenty (lub wykonywały je samodzielnie). Nie było nauczycieli muzyki rockowej, bo ta jeszcze nie istniała – musieli uczyć się sami. Ale łączyło ich jedno – wielka pasja gry. Ćwiczyli po kilkanaście godzin dziennie, łączyli się w zespoły; składy się mieszały, ewoluowały, powstała era big-bitu, aż wreszcie uformowały się pierwsze zespoły rockowe. Wtedy na Węgrzech powstała Omega, Polsce – SBB, a w Czechosłowacji – Blue Effect. We wrześniu 1968 roku w pięknej starej Pradze, w legendarnym NEW CLUB spotkało się paru młodych ludzi. Jiri Kozel (bas), Vlado Cech (perkusja), Vladimir Misik (vocal i flet) oraz Peter Netopil (gitara). W tym składzie zrobili parę prób i było jasne, że Peter nie pasuje do grupy. Już na początku października pojawia się w jego miejsce nowy muzyk – Radim Hladik. Geniusz gitary. Jeden z największych gitarzystów historii muzyki rockowej. W niespełna miesiąc przygotowali pierwszy materiał i zagrali pierwszy koncert (27 listopada 1968) w Music Club. Dwa tygodnie później zagrali na Czechosłowackim Festivalu Beatovym i zostali okrzyknięci „Odkryciem Roku” a Radim Hladik zdobył tytuł „Gitarzysty Roku”! Jego piosenka Sunny Grave została wielkim przebojem. Wydana na singlu w lutym 1969 roku osiąga astronomiczny nakład 55000 sztuk – wyprzedany w pół roku (!!!), co na tamte lata, tamtą dystrybucję i tamten system było wręcz niewiarygodne. W tym czasie grupa już pracuje w studio nad swoją debiutancką płytą. Album, mimo że nagrany jeszcze w 1969 roku, ukazał się dopiero w czerwcu 1970
biuletyn podProgowy
roku. Cóż, takie były czasy, cenzura, komisje kwalifikacyjne itp… Koszmar. A muzyka? Oryginalna płyta zawierała 10 utworów utrzymanych w stylu psychodelicznego blues rocka. Prawie 40 minut muzyki. Jeszcze nic nie zapowiadało Wielkich Płyt, aczkolwiek były tu już utwory zdecydowanie wykraczające poza ramy psychodelii i klasycznego bluesa. Natomiast słuchając gry Radima, można się domyślić, że jego talent już niedługo eksploduje. Nie znam gitarzysty z tego okresu, który tak grał. Owszem – byli wspaniali gitarzyści jazzowi, ale to inna bajka. Był też cudowny Jimmy Hendrix, przereklamowany Clapton i dziesiątki innych, ale technika gry Hladika była niepowtarzalna, a wszechstronnością przewyższał wszystkich. Posłuchajcie wspaniałego, prawie jazz-bluesowego Little Girl ze znakomitym niemal jazzowym solem. Piękny numer. Następny, Deserted Alley to już niemal wczesno progresywny kawałek z elementami psychodelii i wszechobecną (ale nie natrętną) gitarą… Potem piękna bluesowa ballada z cudownym, delikatnym solem gitarowym, przy którym Clapton robi się malutki. Ta płyta jest znakomitą, pyszną zakąską przed daniem głównym, do którego jednak jeszcze daleko. Tymczasem grupa, chwilowo zredukowana do trio (Hladik , Kozel, Cech), skręciła w kierunku muzyki eksperymentalnej pomieszanej z free jazzem i nagrała płytę wraz z praskim Jazz Q – znaną w całej Europie formacją free-jazzową. Wydawnictwo nosiło tytuł Coniuncto i było kompletnym zaskoczeniem dla wszystkich. 4 utwory, prawie 40 minut pełnego szaleństwa, odlotów
19
lipiec/sierpień 2011 i dziwnych dźwięków. Trudna, bardzo ciężka w odbiorze płyta. Dla mniej wyrobionych muzycznie słuchaczy – nie do przejścia… Ale wspaniała. Cóż mogło wyjść ze spotkania dwóch największych czeskich zespołów, grających tak różną muzykę ? Ano wyszedł miraż muzyki atonalnej i eksperymentalnej z free-jazz-rockiem i bluesem. Podstawą jest tu absolutnie genialnie ponadczasowa gitara Radima Hladika i rewlacyjny flet podpory Jazz Q Praha – Jiriego Stivina . Ta znajomość zaowocowała później – Jiri będzie grał na kapitalnej piątej płycie zespołu. W tym samym czasie grupa nagrywa z myślą o singlu utwór Black Cross , który jednak zostaje wycofany z radia i zakazany w całych „demoludach”, dotyczył bowiem inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację, co nie do końca spodobało się ówczesnej cenzurze. Bardzo dużo koncertują, również w Polsce. A wbrew przypuszczeniom Coniunctio sprzedaje się świetnie. Po wydaniu tej płyty zespół znów robi stylistyczny zwrot. Przyszła pora na… big band jazzowy i grupę rockową. Taka fajna synteza. I tak też ta płyta została nazwana – Nowa Synteza. Deep Purple miało swój Koncert na grupę i orkiestrę, Blue Effect poszło w kierunku fusion z Big Bandem. Tuż przed nagraniem płyty zaszły w grupie dwie zmiany. Pierwsza była zmiana personalna – do składu dołączył Lesek Semelka (zaistniał dopiero na następnej płycie) i drugi gitarzysta – Milos Svoboda. Druga zmiana była natury politycznej: zakazano im używać anglojęzycznej nazwy. Tak więc trzecia płyta Blue Effect została nagrana pod nowym szyldem – Modry Efekt. Oczywiście, trzecią zmianą była sama muzyka. Jazz-rock. Taki rockowy Glenn Miller. Także i tu w roli głównej Radim Hladik. Raz gra jazzowo, raz rockowo, raz bluesowo. Ale za każdym razem wspaniale. W porównaniu do Purpli – moim zdaniem – ta płyta broni się znacznie lepiej, przede wszystkim kompozycje są bardziej dopracowane i jest to faktycznie materiał zagrany przez zespół i orkiestrę (big band), a nie – raz zespół, raz orkiestra, bo razem się nie da… Nie ujmując nic dobremu albumowi purpury – jednak słychać, że nie mieli czasu na próby…. Tymczasem Nova Synteza jest dopracowana w każdym szczególe, perfekcyjnie zgrana i nagrana. 5 utworów, 43 minuty fajnego fusion (po czesku – synteza) z dęciakami w roli głównej i fantastyczną gitarą. Doskonała płyta, jednak ogólnie dość lekka w odbiorze, będąca w zdecydowanej przeciwwadze do wcześniejszego Coniuncto. Wszyscy się zastanawiali, jaka będzie kolejna odsłona Modrego Efektu. W marcu 1972 roku grupę opuszcza jeden z „ojców założycieli” – Jiri Kozel. Wybrał emigrację do Szwajcarii. Zastąpił go doskonały basista Josef Kustka. Grupa znów dużo koncertuje, między innymi w Polsce (z Niemenem i SBB), na Węgrzech (z Omegą) i w ówczesnym NRD. Cztermiesiące od marca do czerwca następnego roku znów spędzają w studio, rejestrując pięć utworów. Jednak czas tej płyty miał nadejść dopiero za dwa lata. My również do niej wrócimy. Może nawet wcześniej… Tymczasem grupa nadal dużo koncertowała, szykując jednocześnie materiał na kolejne wydawnictwo. Do współpracy zaproszona została Orkiestra Jazzowa Czeskiego Radia i w sierpniu 1974 roku ukazała się Nowa Synteza II . W zasadzie jest to kontynuacja poprzedniej płyty, ale… po pierwsze – bardziej rockowa, mimo że cały czas są obecne „dęciaki”, po drugie – z rockowym wokalem, po trzecie – tu orkiestra jest jedynie dodatkiem do kapeli Ta płyta, doskonała w swojej formie, jest praktycznie pierwszą z elementami rocka symfonicznego i prawdziwie progresywną w historii grupy. 4 nagrania, 42 minuty Muzyki. Muzyki wielkiej, ponadczasowej, kapitalnie zagranej, będącej subtelnym połączeniem jazz rocka, rocka symfonicznego i progresywnego. Oczywiście gitara Hladika rzuca na kolana, doskonałe są również solówki grane na Hammondzie (Karel Rozicka) i świetne skrzypce (Josef Kustka). Pierwszy utwór – tytułowa 22-minutowa suita – to dzieło niemal doskonałe, chyba nikomu w historii nie wyszło tak dobrze połączenie rocka symfonicznego z big bandem. Jest tu dosłownie wszystko – od cudownie pokręconych rytmów przez świetny wokal, kapitalne solówki do monumentalnych brzmień, które tak kochamy w rocku symfonicznym, połączonych z jazzrockowym big bandem. Poezja… I tak jest do samego końca płyty. Nadszedł wreszcie rok 1975. Światło dzienne ujrzał album nagrany dwa lata wcześniej. Jedne źródła podają, że przyczyną takiego opóźnienia były konflikty w grupie (na tle repertuarowym), inne, że powodem miał być źle podpisany kontrakt, jeszcze inne, że ta płyta miała wyjść jedynie na zachodzie. Zostawmy to historykom. Zajmijmy się muzyką.
20
A jest czym, bo dotarliśmy do „dań głównych”. To już czysty, krystaliczny prog, jeden z najlepszych, jakie powstały w byłych krajach tzw. Demokracji Ludowej. Płytę otwiera znakomity 10-cio minutowy Boty – osadzony w rockowych ramach mocny, żywiołowy kawał muzy z doskonałą gitarą, fletem i klawiszami. Drugi utwór to bajecznie piękna, czterominutowa ballada „Čajovna” z cudowną gitarą Hladika. Jest to jeden z najpiękniejszych utworów rockowych w historii i oczywiście najbardziej znany utwór Blue Effectu. Kolejny utwór to Skládanka (5:55) – żywiołowa mieszanka fusion, progresu i mocnego rocka z niesamowitymi momentami gitary. Dalej mamy świetny progresywny utwór Ztráty a nálezy (5:55) i kolejny ponaddwunastominutowy finał Hypertenze. To już naprawdę Wielka Muzyka, a najlepsze dopiero miało nadejść i nawet komuchy, które zmusiły grupę najpierw do zmiany nazwy, a później do rezygnacji z wokalu (ze względu na teksty), nie były w stanie tego zatrzymać. Tymczasem jednak kończył się rok 1975. Grupa znów dużo koncertuje, szykując jednocześnie materiał na kolejny longplay. Nastąpiły znów zmiany personalne i w grudniu 1976 roku ustabilizował się nowy skład: Vlado Čech (perkusja, instrumenty perkusyjne), Fedor Freso (mandolina, gitara basowa, śpiew, instrumenty perkusyjne), Radim Hladík (gitary), Oldřich Veselý (instrumenty klawiszowe, śpiew). Miesiąc później grupa zameldowała się w studio. Byli w szczytowej formie, dokładnie wiedzieli, co chcą nagrać. I nagrali… Pink Floyd miało swoje Dark Side, Genesis Seiling England, Yes miał Close to the Edge a Modry Efekt – Svitanie. Przesadzam? A słuchaliście tej płyty? To bezsprzecznie pierwsza piątka płyt progresywnych bloku wschodniego. Genialna od pierwszych sekund. Jedynie cztery utwory, ponad 40 minut Wielkiej Progresywnej Muzyki. Kipiąca od pomysłów, zaskakująca, pełna świeżości i PIĘKNA, doskonała… Radim Hladik na swoim Gibsonie udowadnia światu, że gdyby urodził się po drugiej stronie żelaznej kurtyny, światowa czołówka gitarzystów wyglądałaby inaczej. Na tej płycie słychać, że Modry Efekt zagrał kilka koncertów z naszym SBB. Posłuchajcie z otwartymi uszami trzeciego numeru V sobotu popoludní – gdybym nie znał składu , dużo bym postawił na to , że na perkusji gra Piotrowski, a tego gościa podrobić było naprawdę ciężko. A te jakże charakterystyczne przejścia – nic Wam nie przypominają? No, ale przecież SBB było wówczas w swoim najlepszym okresie i siła ich muzyki była niesamowita, więc MUSIAŁA trafić w czułe miejsce w sercach i umysłach sympatycznych Czechów. Płyta stała się muzyczną sensacją, biła wszelkie rekordy popularności, mimo że ówczesne władze robiły wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Radim znów zbierał wszystkie możliwe nagrody za swoją gitarę i komponował nowy materiał. Poszli za ciosem, błyskawicznie tworząc repertuar na nowe wydawnictwo, jednak znów zmiany personalne i ogromna ilość koncertów sprawiły, że musieliśmy czekać aż dwa lata na nową płytę. Ale warto było. Albumem Sviet Hledacu nie zawiedli. Znów otrzymaliśmy znakomitą, piękną płytę, jakby kontynuację Svitnia. 5 utworów, prawie 44 minuty dźwiękowej uczty. To właśnie na tej płycie jest absolutnie genialny, chyba najbardziej „symfoniczny” kawałek Blue Effectu: Zázrak jedné noci – 12-minutowe, monumentalne arcydzieło czeskiego progresu. Zbliżały się wielkimi krokami lata osiemdziesiąte. Barbarzyńskie czasy dla takiej muzyki. Właściwie dla każdej muzyki. Zaczęło królować disco i inne pokrewne dźwięki dla głuchych. Rok progresywny dla dużych wytwórni płytowych już umarł, tlił się jeszcze tylko w sercach muzyków i w różnych maleńkich firmach fonograficznych prowadzonych przez szaleńców. Członkowie Blue Effect zaangażowali się w dziesiątki różnych projektów, żeby przeżyć i nie mieli czasu dla macierzystej formacji. Jednak Radim nie zamierzał się poddać. Jeszcze raz skompletował skład: Radim Hladík (gitara), Lešek Semelka (instrumenty klawiszowe, wokal), Josef Kůstka (wokal), Vlado Čech (perkusja), Martin Kratochvil (fortepian), Jiří Stivín (flet). W 1980 roku pojawili się w studio i już na początku następnego ludzkość otrzymała kolejną płytę, efemerycznie zatytułowaną 33. Znów jedynie 4 kompozycje. Znów progresywny Blue Effect, choć inny niż na Svitaniu i Sviet Hledacu . Grupa weszła w lata osiemdziesiąte z podniesioną głową i dostosowała się do zmieniającego się świata. Jednak w przeciwieństwie do wielu starych kapel nie poszli na łatwiznę i nie skręcili w kierunku popu albo czegoś równie obrzydliwego, ale zaproponowali fajny progres z pięknymi melodiami i jak zwykle niesamowitą gitarą… I bez basu, czyli następna analogia do SBB. biuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011 Album stał się kolejnym, również komercyjnym sukcesem grupy, jednak skład po raz kolejny się rozsypał. Aż dziwne, bo tego typu sukcesy raczej wzmacniają. Ciekawostką są oceny słuchaczy zamieszczane na różnego rodzaju forach internetowych. Np. wg Prog Archives jest to najlepiej oceniony album grupy! Aż 41% głosujących uznało 33 za arcydzieło, a kolejne 41 % za płytę wybitną. Chyba robię się głuchy na starość. Mój prywatny ranking to:
W 1990 roku grupa przestała istnieć. Spotkali się jeszcze raz po tzw. Aksamitnej Rewolucji. W 1991 roku zagrali jeden mini koncert . Osiem lat później, w połowie maja 1999 roku, ponownie zagrali kilka koncertów, ale do reaktywacji nie doszło. 26 marca 2007 w legendarnym Lucerna Music Bar odbył się kolejny koncert Blue Effect w zmienionym i rozszerzonym składzie: Radim Hladík (gitara), Jan Křízek (wokal, gitara, klawisze), Wojtech Říha (gitara basowa, śpiew), Václav Zima (perkusja), zaproszeni goście: Viktor Sodoma (wokal), Jan F. Obermayer (wokal, instrumenty klawiszowe), Vladimir Misik (wokal), Lesek Semelka (instrumenty klawiszowe, wokal), Oldřich Veselý (wokal, instrumenty klawiszowe), Vitek Benes (wokal, instrumenty klawiszowe), Pavel Bohatý (wokal), Pavel Planka (perkusja). Zapis koncertu znalazł się na kolejnej, jak na razie ostatniej, płycie grupy Blue Effect & hoste – live, wydanej w 2008 roku. Piszę „na razie”, bo jak gminna wieść niesie, niezmordowany Radim Hladik coś tam znowu kombinuje. Blue Effect, pomimo że poruszał się w wielu gatunkach muzycznych, nigdy nie nagrał złej płyty, więc czekam na tę nową odsłonę z coraz większą niecierpliwością. Aleksander Król
biuletyn podProgowy
21
lipiec/sierpień 2011
felieton Koncerty i koncerty Mówi się, że kultura koncertowa w Polsce stoi na wysokim poziomie. Rok po roku, miesiąc po miesiącu i dzień po dniu kolejne gwiazdy goszczą nad Wisłą, szczelnie wypełniając wielotysięczne sale widownią. Nick Cave, Prince, Robert Plant, John Mayall, Erykah Badu, Dream Theater, Jack Bruce, Ozzy Osbourne, Joe Cocker, Judas Priest... Wymieniać można jeszcze długo. Gdy stosowne nazwisko pojawi się na plakacie, zapala się u nas odpowiednia lampka i żyć nie daje jedna myśl: muszę zobaczyć go, (lub ją, lub ich) na żywo. I kupujemy bilet za stówkę z górką i pół Polski nierzadko przejeżdżamy, żeby zobaczyć na żywo jego, ją, albo ich. „A tymczasem na Dzikim Zachodzie...”, jak to zostało zgrabnie ujęte na nowej płycie zespołu Uda, koncerty młodych grup odbywają się przy pustych salach. Tychże Ud premiera drugiego albumu okazała się klapą. Ale co tam Uda, Millenium – znanej i poważanej kapeli – zdarza się grać raptem dla parunastu osób. W moich szczeniackich latach, w Radomiu, mieście, w którym – przynajmniej wtedy – nie było nic, prócz miłośników sportowych spodni z czterema paskami, raz w miesiącu, w przybytku zwanym Domem Kultury, odbywały się rockowe koncerty. Koncerty te były biletowane. W obiekcie, dawnym kinie, nie sprzedawano alkoholu. Na scenie pojawiało się kilka kapel każdego wieczoru. A pod sceną szalał tłum. Do dziś pamiętam, jak zespół Clit zmiótł wszystkich grając Master of Puppets... Czy fenomen tych występów wiązał się z muzyczną pustynią rozciągającą się wszędzie dookoła? Z pewnością, choć – jak mniemam – nie tylko. Paradoks większy kultury koncertowej polega na tym, że w całej tej kulturze nie chodzi w ogóle o koncert. Muzyka schodzi na plan dalszy, jest dodatkiem, który czasem, gdy szczęście dopisze, sprawi nam dużo radości. Nasza kultura koncertowa, to muzeum figur woskowych. Jedziemy „zobaczyć” na własne oczy, kogoś znanego z telewizji, radia, ukochanych płyt, jedziemy zobaczyć „gwiazdę”, a raczej – eksponat. Paradoks mniejszy z kolei to koncertowiczów grzech powszedni – brak zainteresowania występami raczkujących kapel. Często ci sami ludzie, wydający grubą kasę na występ znanej persony, pożałują 5 czy 10 złotych za wstęp na biletowany koncert lokalnych The Cośtams. Co więcej, przy zwykłym wyjściu na piwo, koncert nieznanej kapeli, może wręcz od danego lokalu odstraszać. Lepiej popić piwko słuchając w tle zgranych przebojów. To o wiele bezpieczniejsze. Żeby daleko nie szukać – na koncert Herbiego Hancocka jechałem, żeby zobaczyć człowieka (świetny występ dostałem gratis). Z chęcią na przykład wybrałbym się na Blackmore’s Night, żeby zobaczyć Ritchiego na żywo, ale na sam koncert raczej zabrałbym zatyczki do uszu. A gdyby Led Zeppelin grali trasę? Page ma problemy z dawnymi solówkami,
22
a Plant... brzydko się wokalnie zestarzał, ale czemu nie. Na wiele nazwisk bym pojechał. Ale nie oszukuję się, że chodzi mi o muzykę. To spacer po muzeum. Obcowanie z historią. Dotknięcie jej. Nic więcej. Wymyślam? Kombinuję? Szkaluję? Od drugiej strony zatem – czemu legendy po latach wracają na scenę? Skąd te wszystkie reaktywacje? Tak, zapewne z czystej chęci zdeklasowania swoich artystycznych dokonań sprzed trzydziestu lat... Problem jest jednak ciut szerszy. Upadek klubowej sceny koncertowej to upadek samej muzyki. Wszyscy wielcy z lat 70. byli kiedyś zwykłymi szarpidrutami, którzy dopiero hartowali się na scenach obskurnych lokali, dając nie setki, ale tysiące nędznych występów. Bo czym byliby Beatlesi bez Hamburga? Niech więc ci wszyscy, którzy biadolą nad miałkością dzisiejszego rocka uderzą się w pierś i powiedzą kiedy ostatni raz byli na koncercie zespołu, którego nazwy nie pamiętają? Na szczęście powstają lokalne inicjatywy muzyków, którzy muszą się porządnie nagimnastykować, aby zapewnić sobie jakiekolwiek miejsce do grania. Jak głosi tytuł jednej książki o zarządzaniu kulturą: dziś nawet żebrak musi być sprawnym managerem... W stolicy Małopolski powstała na przykład Krakowska Scena Muzyczna, inicjatywa określająca siebie, jako „społeczność krakowskich muzyków, fanów muzyki oraz wszystkich mających z muzyką coś wspólnego”. I dalej: „KSM ma stworzyć mechanizm zapewniający równowagę współpracy zespołów, miejsc koncertowych oraz firm chcących wspomóc rozwój muzyki w tym mieście”. Zacnie, prawda? Na naszych oczach odchodzą legendy rocka. I w najbliższych latach odchodzić będą kolejne. W chęci zobaczenia ich zanim definitywnie przejdą do historii nie ma nic złego. Sam rock nigdzie się jednak nie wybiera. To od nas – bywalców knajp – zależy czy tętnić życiem będą te, w których nawet największe muzyczne leszcze próbują się wyrobić i stać się kimś, czy też żłopać piwsko będziemy przy boomboxach. Tylko tak jak 30 lat picia piwska zaprocentuje wyrobieniem konkretnego mięśnia, to kolejne 30 lat bez muzyki na żywo w najpopularniejszych klubach nie zaowocuje odrodzeniem rocka. Wniosek? Jeśli chodzi o przyszłość rocka, jakkolwiek pompatycznie to nie zabrzmi – to my rozdajemy karty. PS. Ostatnio byłem na koncercie Return to Forever. Chick Corea, Jean Luc-Ponty, Stanley Clarke, Lenny White, Frank Gamble – wielkie nazwiska. Zobaczyłem ich. Miło. Idę jednak o zakład, że 5 lipca w Hali Wisły, gdyby zorganizować bitwę zespołów, to każda kapela związana z Krakowską Sceną Muzyczną zmiotłaby te legendy ze sceny. Jacek Chudzik
biuletyn podProgowy
W zgiełku sceny i blasku reflektorów A
krótki przewodnik po albumach koncertowych
lbumy koncertowe często wzbudzają bardzo skrajne emocje i opinie na ich temat zwykle leżą na dwóch przeciwnych biegunach. Jedni są ich zagorzałymi zwolennikami inni znów podkreślają, że nie ma to jak studyjna precyzja. Jak to jednak z każdym tematem bywa wydaje się, że prawda również w tym wypadku leży gdzieś pośrodku. Smutną rzeczywistością jest jednak to, że większość albumów koncertowych to stosunkowo słabe płyty, które mogą zainteresować co najwyżej najbardziej zagorzałych fanów poszczególnych zespołów, a i w tym wypadku reguła ta nie zawsze się sprawdza. Z drugiej strony zdarzały się też zespoły, które dopiero na żywo, wyzwolone z dusznej atmosfery studia potrafiły wzbić się na prawdziwe wyżyny rockowej improwizacji, która może się zrodzić tylko przy wymianie energii z tłumem zafascynowanych słuchaczy. Pomiędzy tymi dwoma skrajnościami można też znaleźć przyzwoity zestaw koncertów bardzo dobrych, nagranych przez zespoły znane także z doskonałych dokonań studyjnych. W przypadku niektórych utworów z kręgu rocka progresywnego może się też pojawić problem polegający na tym, że są one bardzo złożone i skomplikowane i z tego powodu nie zawsze nadają się do wykonania na żywo. Można znaleźć także albumy koncertowe, które stawały się swoistymi „zapychaczami” wydawanymi w okresie tymczasowej, lub co gorsza trwałej niemocy twórczej i mającymi na celu głównie podreperowanie stanu portfeli naszych ulubieńców. Niektóre albumy koncertowe stanowią z kolei doskonałe zestawienia najważniejszych hitów zespołu i mogą stać się początkiem przygody z twórczością danej grupy zwłaszcza dla niezaznajomionego z nią jeszcze słuchacza. Nie bez znaczenia byłoby też wspomnieć, że historia muzyki rockowej zna wiele przykładów gdzie skonfliktowani członkowie zespołu byli wstanie nagrać razem dobrą płytę studyjną (gdyż często nie musieli się nawet w studiu spotykać), natomiast na koncercie ponownie uwidaczniały się wszystkie skrywane animozje, które w konsekwencji odbijały się na muzyce. Innym znów razem udane trasy koncertowe stawały się za sprawą nowej energii spoiwem sklejającym zespół ponownie w jedną drużynę. Tak było na przykład z Deep Purple i Made In Japan, która to trasa oddaliła wprawdzie widmo rozpadu, ale była też tak naprawdę ostatnim wielkim dokonaniem w karierze zespołu. Bywają też nagrania koncertowe, które są swoistym dokumentem historycznym i nawet pomimo swoich oczywistych słabości już zawsze będą się pojawiać w różnych podsumowaniach. Doskonałym przykładem jest tu album dokumentujący koncert w Woodstock, na którym mieszają się wykonawcy tak różni jak Canned Heat, Sha Na Na i Joan Baez.
Choć w tym wypadku zdecydowanie bardziej należałoby polecić słynny film Michaela Wadleighta, który został zresztą ostatnio wydany wraz z bogatym materiałem dodatkowym. Wiele osób może też powiedzieć, że koncert to koncert i trzeba go zobaczyć i wysłuchać na żywo, na stadionie, w sali koncertowej lub w klubie. Natomiast na płycie trudno jest zamknąć muzykę wraz z całą atmosferą tego wydarzenie, światłami, grupą fanów spragnionych kolejnych utworów i więzią, jaka nawiązuje się pomiędzy muzykami na scenie, a oklaskującą ich publicznością. Tylko o nielicznych płytach można powiedzieć, że udało się na nich wszystkie te elementy zachować, ale oczywiście żadna, nawet najlepsza z nich nie zastąpi bezpośredniej obecności na koncercie. Możemy też w tym kontekście zastanowić się ile wspaniałych koncertów nigdy nie zostało nagranych, a tajemnicę ich wielkości posiadają tylko nieliczne osoby, które miały to szczęście znaleźć się we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Na koniec jeszcze kilka słów o rankingach i podsumowaniach takich jak to. Nie sposób jest przedstawić podobnej listy, która uwzględniałaby wszystkie istotne płyty. Z tego też powodu zdecydowaliśmy się ustawić albumy chronologicznie, aby nie sugerować jakichkolwiek not i uciec od tej niezdrowej rywalizacji. Jednocześnie należy podkreślić, że nie jest to zestawienie płyt koncertowych wszechczasów, choć niektóre z nich z pewnością na to miano zasługują. Dokonany przez nas wybór prezentuje albumy reprezentujące różne odmiany rocka (Canterbury scene, zeuhl, neoprog, hard rock, blues-rock, fusion, rock symfoniczny) i jednocześnie są to propozycje koncertowe, obok których nie można spokojnie przejść obojętnie. Wiem, że niektórzy mogą powiedzieć, że brakuje tutaj takich płyt jak The Song Remains The Same (Led Zeppelin), Pulse (Pink Floyd) czy Band of Gypsys (Jimi Hendrix) Myślę, że nie należy się tym martwić. Brakuje tu bowiem wielu innych albumów. Nie znaczy to jednak, że są one gorsze lub mniej warte uwagi. My natomiast zachęcamy do zgłębienia koncertowych występów proponując zestaw możliwie zróżnicowany i doceniający także krajową scenę muzyczną, której przedstawiciele w wielu momentach mogą stanąć w pierwszym rzędzie ze światowymi gigantami muzycznymi. Dla bardziej spragnionych dodajemy także zestaw 10 koncertów, których nie opisujemy w formie recenzji, ale które stanowią warte zainteresowania dopełnienie naszego podstawowego wyboru. Życzymy miłego słuchania. Krzysztof Pabis
lipiec/sierpień 2011 The Allman Brothers Band – At Fillmore East (1971) Zastanawiałem się, jak zacząć tę recenzję. Obecnie istnieje bowiem wiele doskonałych zespołów i wykonawców blues-rockowych. Serca amatorów podobnej muzyki podbijają The Black Crowes czy Joe Bonamassa. Niektóre projekty, jak świetny Gov’t Mule, wywodzą się wprost od The Allman Brothers Band (choć stworzyli go członkowie dużo późniejszego wcielenia tej grupy – Warren Haynes i Allen Woody). Ktoś mógłby zapytać, dlaczego więc warto jest wracać do koncertu sprzed 40 lat. Odpowiedź jest bardzo prosta. Ponieważ chyba nikt później nie wzbił się na takie wyżyny osadzonej w podobnym klimacie improwizacji. Gdybym miał wybrać jedno słowo, które najlepiej opisuje tę muzykę, to powiedziałbym, że jest to naprawdę soczyste granie. Płyta zawiera utwory długie, pełne improwizacji i ze świetnymi fragmentami zagranymi techniką slide. Utrzymane są one w typowym dla tej grupy klimacie bluesa-rocka i southern rocka. Jednak koncertowe wykonania zespołu braci Allman rozciągają się do pełnych wspaniałych popisów instrumentalnych kilkunasto lub nawet ponad dwudziestominutowych olbrzymów. Te mistrzowskie szaleństwa są najmocniejszą stroną tego koncertu. Na szczególną uwagę zasługuje genialny Whipping Post czy flirtujący z jazzem i jednocześnie momentami przywodzący na myśl dokonania Santany In Memory of Elizabeth Reed – prawdziwa gitarowa uczta. Jak zawsze zachwyca też, będący częstym elementem repertuaru koncertowego The Allman Brothers, klasyczny Stormy Monday z repertuaru T Bone Walkera. At Fillmore East daje też reprezentatywną próbę tego, co członkowie tej formacji mogliby osiągnąć w kolejnych latach, gdyby nie dwa tragiczne wydarzenia. Obydwa miały miejsce tuż po słynnych nowojorskich koncertach i wpłynęły na zmianę brzmienia zespołu. Wydarzenia te to śmierć w wypadkach motocyklowych gitarzysty Duane’a Allmana oraz basisty Berry’ego Oakley’a. Ich trzeci w karierze i pierwszy nagrany na żywo album udokumentował przede wszystkim to, że był to wówczas zespół ze wszech miar koncertowy, wyzwalający z siebie naprawdę wspaniałą energię. O tym, jak świetna była to płyta, świadczy także fakt, że ulokowała się ona wysoko (49 miejsce) na przygotowanej przez magazyn Rolling Stone w roku 2003 liście The 500 Greatest Albums of All Time. Osobom mającym ochotę posłuchać większej liczby koncertowych dokonań zespołu z Duanem Allmanem w roli głównej należy także polecić wydaną w roku 2003 wersję Deluxe tego albumu, lub wersję Deluxe wydanego już po śmierci Duane’a w roku 1972 albumu Eat a Peach, a także dostępny od niedawna Live At The Atlanta Pop Festival, zawierający materiał z roku 1970. W historię bluesa wpisany jest pewien smutek, leżący już u źródeł tej muzyki. Szkoda tylko, że The Allman Brothers Band musiał być naznaczony tym piętnem aż z taką siłą. Krzysztof Pabis
Miles Davis – Live-Evil (1971) Live-Evil to płyta nie w pełni koncertowa. Jednak materiał studyjny to zaledwie kilka krótkich utworów, podczas gdy olbrzymia większość z ponad 100 minut tego podwójnego albumu to utwory zarejestrowane w waszyngtońskim klubie The Cellar Door. Jest to płyta, która ukazała się tuż po przełomowym albumie Bitches Brew. W początkowym zamierzeniu miała być ona jego kontynuacją, ale jak to z Davisem bywa, sprawy potoczyły się już w nieco innym kierunku. Pokazuje ona jednak drogi, jakimi w tym istotnym dla jazz-rocka okresie poruszał się Davis i współpracujący
z nim muzycy. Zarejestrowane na żywo nagrania powstały w czerwcu i grudniu roku 1970. Tytuły wybranych utworów i samego albumu to pewnego rodzaju symboliczna zabawa. Otwierające każdą z płyt Selim i Sivad oraz słowo Evil to pisane od tyłu Miles Davis Live (choć akurat pierwszy z nich został zarejestrowany w studiu). Sam Davis pisał w swoje autobiografii, że było to celowe zamierzenie: „odwrócenie to był pomysł na ten album: dobre i złe, jasne i ciemne, funky i abstrakcyjne, narodziny i śmierć”. Dodatkowo podkreślają to także różnice w wyglądzie obu stron okładki. Zaprojektował ją zresztą Abdul Mati Klarwein, który ozdobił też album Bitches Brew. Płyta obrazuje też zmiany w zespole Davisa, jakie zachodziły na przestrzeni tych kilku miesięcy, w czasie których powstawały nagrania. W zespołach, które grają na Live-Evil, możemy znaleźć muzyków, którzy wystąpili już na Bitches Brew, takich jak Chick Corea, Dave Holland, czy John McLaughlin, ale także członków składu, który nagrał późniejsze doskonałe albumy (On The Corner, Get Up With It) – w tym takich jak Michael Henderson i Keith Jarrett. Koncertowe jamowanie takiej ekipy mogło przynieść jedynie coś naprawdę dobrego. To jest fusion w pełnym tego słowa znaczeniu. Na Live-Evil słychać funk, awangardę, free jazz, świetne gitary i egzotyczne instrumenty, jak elektryczny sitar (Khalil Balakrishna). To wspaniała i niezwykle bogata rytmicznie muzyka. Nie jest to już Bitches Brew ani jeszcze On The Corner, ale dlatego tym bardziej trzeba tej płyty posłuchać. Krzysztof Pabis
Colosseum – Colosseum Live (1971) Przyznam się bez bicia: nie lubię płyt koncertowych. Są na nich na ogół nagrania, które już znam, całość brzmi gorzej, niż na płytach studyjnych, a poza tym wychodzą na jaw wszystkie braki i niedoróbki wykonawcze. Ktoś powie, że taki urok koncertówek, ale ja tam żadnych uroków nie dostrzegam, raczej zgrzytam zębami, że jakieś ulubione nagranie zostało zmasakrowane. Płyta Colosseum Live to jednak przypadek szczególny. Po pierwsze, mamy tu nagrania, których nie uświadczy się na płytach studyjnych (poza Walking in the Park), choć część z nich to covery. Tak to kiedyś było: przed nagraniem płyty studyjnej cały materiał był przez wiele miesięcy ogrywany na koncertach. Nic dziwnego, że powstawały z tego później wspaniałe studyjne płyty. I po drugie: płyta jest zagrana perfekcyjnie. Nie ma mowy o jakichś błędach czy niedoróbkach. Płytę zaczyna atomowy Road Ladder to the Moon. Już od pierwszych taktów wiadomo, że mamy do czynienia z perfekcyjnie zgranym bandem. A gdy jeszcze śpiewać zaczyna Chris Farlowe... Facet ma głos nie jak dzwon, ale jak dziesięć dzwonów. A najlepsze, że śpiewanie nie sprawia mu żadnego wysiłku, swobodnie przemieszcza się po skali. Fenomenalne! Nie dziwota, że panowie z Colosseum pozbyli się poprzedniego wokalisty, Litherlanda, który takich warunków nie miał. Ponoć podziękowano mu, bo na koncertach zagłuszał go zespół. Z Farlowem na pewno tego problemu nie było. Walking in the Park zaczyna moja ulubiona zapowiedź Chrisa:” We’ve got a Philips cassette downstairs”, po której sala wyje ze śmiechu. A potem już zaczyna się słynne „Hej, ho, hej ho” i pan Farlowe zaczyna się przerzucać wokalem (tibiripapa, jeje) z Davem Clempsonem i z instrumentami klawiszowymi. Dick Hekstall-Smith daje z siebie wszystko na saksofonie. Ależ to żywioł nieposkromiony, zwłaszcza jak zespół zacznie przyspieszać. Skellington zaczyna się od wokalizy Farlowa, a potem już wiemy, że będzie bluesowo. No i jest. Rasowy bluesior z solówką Clempsona, stopniowo przyspieszającą. Potem pan Dave trochę
lipiec/sierpień 2011 rzęzi, i jest to słabszy fragment utworu (no ale w końcu Page też męczył gitarę smyczkiem). Na szczęście pod koniec zespół znowu się rozpędza. A ma trochę czasu, bo nagranie liczy sobie ponad 14 minut. A już zupełnie pod sam koniec Farlowe robi sobie wokalne jaja (niech się Scatman schowa, o ile ktoś go jeszcze pamięta), ale niech ktoś to spróbuje powtórzyć... Tanglewood’63 to moje ulubione nagranie z zestawu. Najpierw Heckstall-Smith delikatnie na saksofonie, a po nim reszta zespołu przejmuje melodię, także wokalnie. Są tu tylko wokalizy (papapa, papapapapapapapa), ale jak oni to śpiewają! Farlowe osiąga tak głęboką barwę, że dna w tej studni, z której wydobywa się jego głos, nie widać. A jak to dublują organy Hammonda i saksofon! Potem swoje 5 minut dostaje tylko saksofon, a raczej saksofony, bo pan Dick gra naraz na dwóch egzemplarzach tychże. A na końcu znowu powracają wspaniałe wokalizy. Świetne nagranie. I dogrywka: Stormy Monday Blues. Zgodnie z nazwą, jest powoli i bluesowo. A pan Chris znowu sobie improwizuje i zmusza do naśladownictwa Clempsona. Oczywiście biedny Dave nie ma szans, choć walczy mężnie. I zgodnie z tradycją, zespół pod koniec przyspiesza. A na zamknięcie – klasyk: Lost Angeles. Kolejny świetny numer, zaczynający się powoli grą organów Hammonda i śpiewem Chrisa Farlowa: The truth that I sing and the words that I bring are all meant for you... Organy wraz z saksofonem budują napięcie, dołącza się też gitara. Sad sad town, sad sad town in the burning desert. Shanty town, shanty town, Shanty town of the millionaire – ciągnie swoją opowieść Chris. A potem już tylko rozpędzony zespół, saksofon i TO solo gitarowe. Take me away if you please, get me away from Lost Angeles... W wersji studyjnej ten utwór miał około 6 minut. Tu ma 15. Jako bonus dostajemy nagranie I Can’t Live Without You. Niezłe, ale po Lost Angeles już wszelkie dźwięki są zbędne. Ten album to absolutna klasyka. Nagranie perfekcyjnego jazzrockowego albumu na żywo to duża sztuka. Zgranie sekcji rytmicznej, dla określenia której brak mi już przymiotników (ktoś kiedyś napisał, że grę Hisemana na perkusji powinno się puszczać domorosłym perkusistom, żeby połamali pałeczki i dali sobie spokój, wiedząc, że takiej klasy nigdy nie osiągną), z organami Hammonda, saksofonem i gitarą tak, żeby można sobie swobodnie improwizować, wiedząc, że pozostali zaraz to podchwycą, wymaga niesamowitego porozumienia muzyków. A jeszcze ten Farlowe... Chyba jeden z lepszych, choć niedocenionych, wokalistów tamtych czasów. Live to chyba najlepsza rzecz, jaką Colosseum nagrali, chociaż oni słabych płyt nie mieli. Można tylko żałować, że nie powstał album studyjny z tymi nagraniami (część z nich poupychano co prawda w wersjach studyjnych na różne składanki i jako bonusy do płyt podstawowych). Ale już całkiem włos się jeży na myśl, że panowie nie byli zadowoleni z brzmienia koncertu i wcale nie chcieli go wydawać, a taśmę z nagraniami zamierzali skasować... Dobrze, że jednak zmienili zdanie. Oceny nie wystawiam, bo brak skali. Michał Jurek
Deep Purple – Made In Japan (1972) Gdyby płyty w tym zestawieniu tworzyły uporządkowany ranking, to pewnie wiele osób typowałoby ten album na pierwszym miejscu tej listy. Made In Japan można znaleźć w prawie każdym zestawieniu rockowych płyt wszech czasów i z całą pewnością nie jest to przypadek. W każdej sekundzie słychać tu nieokiełznaną hardrockową energię i mistrzostwo wykonania. To jest wszystko, co najlepsze z okresu reprezentowanego przez albumy In Rock, Fireball, a w szczególności Machine Head, tylko dotknięte dodatkowo magiczną różdżką, która sprawiła, że muzyka ta naprawdę przenosi słuchacza w inny wymiar. Nastrój Child
In Time z tego koncertu nie może się równać z niczym innym w karierze zespołu. Nikt nigdy nie krzyczał tak wspaniale, jak Gillan w tym utworze. Świetne jest solo na perkusji w The Mule. Doskonałe jest przekomarzanie się uzbrojonego jedynie w swój głos Gillana z gitarą Blackmore’a w Strange Kind Of Woman. Wspaniałe są rozimprowizowane, długie wersje utworów. Pod tym względem na szczególną uwagę zasługuje trwający prawie dwadzieścia minut Space Truckin’ z szaleństwami Jona Lorda. Lekkości dodają też zabawne wstawki, zarówno muzyczne, jak i te pokazujące doskonały kontakt zespołu z publicznością. Prawie 80. minutowy zestaw utworów nagranych w sierpniu 1972 roku w Osace i Tokyo stał się jednym z najwspanialszych wydarzeń w historii muzyki rockowej. To było Deep Purple na absolutnym szczycie swoich możliwości. I pomyśleć tylko, że album miał być pierwotnie wydany jedynie w Japonii. Made In Japan to siedem wspaniałych wersji klasycznych kawałków Deep Purple. Ich wykonanie zasługuje na miano genialnego i przebija wersje studyjne tych utworów. Jeśli jednak ktoś ma ochotę na więcej, może posłuchać dwupłytowej wersji rozszerzonej (zawiera też Black Night, Speed King i Lucille z repertuaru Little Richarda), o ile oczywiście nie irytuje go zmieniona czarna okładka. Jeżeli ktoś nadal czuje niedosyt (co wydaje się niemożliwe po przesłuchaniu tej płyty), to może uzupełnić swoją płytotekę o potrójny zestaw płyt zatytułowany Live in Japan (1993), na którym znajdzie resztę z tego, co działo się w czasie krótkiego pobytu zespołu Deep Purple w Kraju Kwitnącej Wiśni latem 1972 roku. Ja jednak pozostanę już chyba wierny wersji klasycznej. Krzysztof Pabis
Procol Harum – Live In Concert With The Edmonton Symphony Orchestra (1972) Nie da się ukryć, że na początku lat 70. ubiegłego wieku Procol Harum znajdował się na rozdrożu. W 1971 roku zespół popełnił płytę Broken Barricades, na której pozwolono się wyszaleć gitarzyście Robionowi Trowerowi. W rezultacie powstał album bluesowo-rockowy, który wprowadził fanów Procol Harum w niejaką konsternację. No bo jak to? Instrumenty klawiszowe na drugim planie? Brak melancholijnych, symfonicznych ballad? Nic dziwnego, że album furory nie zrobił, a z zespołu odszedł pan Trower, by móc się ostatecznie uwolnić z progresywnych okowów. W tej sytuacji pozostali członkowie Procol Harum zdecydowali, by wrócić do źródeł. I zaprosili do współpracy symfoników oraz zespół wokalny Da Camera Singers. Efekty tej współpracy wybrzmiały 18 listopada 1971 roku w Edmonton. Według mnie ten dzień należy zaliczyć do ważniejszych w historii rocka progresywnego. Powstał wtedy niedościgniony wzorzec rocka symfonicznego i przykład tego, jak można pogodzić ze sobą całkowicie sprzeczne, wydawałoby się, żywioły, czyli zespół rockowy i orkiestrę. Wiem, wiem, płyty z udziałem symfoników nagrywali wcześniej i Purple, i The Moodies, ale właśnie były to tylko albumy z gościnnym udziałem orkiestry. Natomiast na albumie Live in Concert with the London Symphony Orchestra symfonicy i Procol Harum tworzą jeden organizm. Jedno nie może istnieć bez drugiego. Album ostatecznie ukazał się w 1972 roku. Otwiera go fenomenalny Conquistador, z powalającym orkiestrowym wstępem. Ależ to nagranie ma rozmach! Smyczki, trąbki, kotły i w otoczeniu tych wszystkich dźwięków świetne solo gitarowe nowego w zespole Dave’a Balla, który po nagraniu tej płyty odszedł, bo jak Trower, chciał grać blues-rocka. Whaling Storeis zaczyna się okrzykiem chórzystów, potem jest spokojniej, ale orkiestra i zespół powoli się rozpędzają, a gdy altówki i wiolonczele zaczynają dublować partię basu i fortepianu, to naprawdę trudno usiedzieć
lipiec/sierpień 2011 w miejscu. A finał z udziałem chórzystów po prostu wbija w fotel. Czysta magia. Jeśli ktoś jeszcze nie został całkowicie pochłonięty przez tę muzykę, to przy kolejnym nagraniu już się nie obroni. A Salty Dog. Co mogę napisać: jedno z moich ulubionych nagrań Procol Harum. „All hands on deck, we’ve run afloat! I heard the captain cry: explore the ship, replace the cook: let no one leave alive!” Piękne, choć ponure nagranie, a partie smyczków dodatkowo podkreślają smutek, płynący z tej opowieści: „we sailed for parts unknown to man, where ships come home to die, no lofty peak, nor fortress bold, could match our captain’s eye...” Ostatnim nagraniem na pierwszej stronie płyty winylowej jest „All This and More”, w którym orkiestra symfoniczna gra nieco spokojniej, prym za to wiodą chórzyści. Jakby komuś jeszcze było mało, na płycie jest jeszcze suita In Held‚ Twas In I, zajmująca w oryginale drugą stronę winyla. Utwór ten wypadł fantastycznie już w wersji oryginalnej na Shine On Brightly, ale ta wersja bije oryginał na głowę. Trudno opisać, co się tu dzieje, trudno też oddać emocje, jakie towarzyszą słuchaniu tego dzieła. Nie będę się więc porywał z motyką na słońce. Powiem tylko, że gdzieś tak w połowie utworu trudno się oprzeć, by nie zacząć dyrygować niewidzialną orkiestrą, a to co się dzieje w ostatniej części suity, Grand Finale, to już absolutne muzyczne katharsis. Poprzestanę na tym, by nie popaść w grafomanię. „Well my son, life is like a beanstalk, isn’t it?”. Oprócz utworów podstawowych, na remasterze z 2009 roku można też znaleźć singlowy Luskus Delph, oraz dwa nagrania zarejestrowane w trakcie prób, czyli Simple Sister i Shine on Brightly. Ja najbardziej lubię Simple Sister (pochodzące z płyty Broken Barricades), dowodzące, że w rytmiczne, bluesowe nagranie też można bardzo udanie wpleść partie symfoniczne. A właśnie: remaster. Nie mogę pominąć doskonałej jakości cyfrowo oczyszczonych utworów. Wykonano naprawdę kawał dobrej roboty: nagrania brzmią bardzo przestrzennie, słuchacz czuje się, jakby faktycznie siedział na widowni wśród szczęśliwców, którzy mogli wysłuchać tego koncertu na żywo. Live in Concert with the Edmonton Symphony Orchestra to wielka płyta. Nie można nie znać! Michał Jurek
Wishbone Ash – Live Dates (1973) Rocznik 1973. Więc wiadomo – MUSI być dobrze, nie wiadomo tylko, że aż tak... Wishbone Ash w światowej formie. Zaowocowało granie setek koncertów. Są fantastycznie zgrani. Świetnie czują się na scenie, lepiej niż w studio. I to słychać – wersje utworów zaprezentowane na tej płycie są zdecydowanie lepsze niż studyjne oryginały. Grupa zaprezentowała nam 11 swoich najlepszych kawałków, zagranych na fantastycznym poziomie, z brawurowymi solówkami i z niesamowitą grą sekcji rytmicznej. Panowało wówczas przekonanie że Wishbone Ash to najlepszy na świecie zespół koncertowy i tym albumem udowodnili całemu światu, że nie ma w tym cienia przesady. Aż 62% bywalców Prog Archives uznała tę płytę za arcydzieło muzyki rockowej , zaś kolejne 28% za płytę doskonałą... No, ale posłuchajcie Phoenix’a albo The Pilgrim’a i będzie jasne, dlaczego... Fenomenalny koncert, jedna z najlepszych płyt koncertowych w historii rocka. Gdybym z jakichś dziwnych powodów musiał się pozbyć dyskografii Wishbone Ash i mógł sobie zostawić tylko jedną płytę – to byłaby to właśnie ta.... Polecam wszystkim. Aleksander Król
SBB – SBB I (1974) W każdej grupie społecznej prędzej czy później dochodzi do konfliktu i nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Jednym ze źródeł niesnasek jest rywalizacja, zwłaszcza między osobami, które pretendują do roli lidera. Tego rodzaju spięcia mogą być konstruktywne, mogą być też destrukcyjne. Jeśli członkowie jakiejś grupy rozwiązują swoje konflikty w myśl zasad sporu konstruktywnego, to ma ona szansę przetrwać, a nawet osiągać wyższe poziomy rozwoju. Jeśli jednak wzajemne animozje nie są rozwiązywane w racjonalny sposób, to wyzwalają one postawy antagonistyczne wśród członków grupy, a następnie jej rozpad. Zespół muzyczny jest też grupą społeczną i jeśli znajdą sie w niej przynajmniej dwie osoby ubiegające się o przywództwo, to los takiej formacji jest niepewny. Grozi jej konflikt, następnie walka o władzę i zwykle dezintegracja. W 1971 roku w Siemianowicach Śląskich powstał zespół Silesian Blues Band. Utworzyli go: Józef Skrzek (lat 23), Apostolis Anthimos (lat 17) i Jerzy Piotrowski (lat 21). W krótkim czasie udanymi występami muzycy zwrócili na siebie uwagę samego Czesława Niemena, który zaproponował im współpracę. I tak powstała grupa Niemen. Istniała ona dwa lata (1971-73). W tym czasie zagrała kilkadziesiąt koncertów w kraju i zagranicą (RFN, Skandynawia) oraz nagrała cztery płyty, w tym dwie znakomite (Niemen vol. 1 i 2). Dość szybko doszło do swoistej rywalizacji między młodszymi i starszymi (Czesław Niemen, lat 32, Helmut Nadolski, lat 29 i Andrzej Przybielski, lat 27) członkami tego zespołu. Drobnym złośliwościom nie było końca. Jedni deprecjonowali wkład drugich we wspólną działalność, drudzy zazdrośnie przyglądali się rosnącej popularności pierwszych. W zespole Czesława Niemena było o jednego lidera za dużo. Latem 1973 zespół odbył kilkutygodniowe tournee po krajach Skandynawii i już wtedy było wiadomo, że są to ostanie tygodnie wspólnego grania. Po powrocie do Polski grupa zagrała jeszcze kilka pożegnalnych koncertów, z których jeden odbył się w Bydgoszczy na niezadaszonym sztucznym lodowisku Torbyd. Był to wyjątkowo zimny sierpniowy wieczór. Marzła publiczność, marzli muzycy. Mimo tego przejmującego chłodu grupa Niemen dała rewelacyjny koncert, którego ukoronowaniem był zagrany na rozgrzewkę i na bis w mocno wydłużonej wersji Rock For Mack. Widzowie dopisali i przyszli zobaczyć oraz usłyszeć przede wszystkim Czesława Niemena, pozostałych muzyków (Józef Skrzek, Apostolis Anthimos, Jerzy Piotrowski, Andrzej Przybielski) traktując jak aktorów drugiego planu. W tym czasie również dziennikarze muzyczni pisali i mówili głównie o Niemenie, poświęcając niewiele uwagi pozostałym członkom grupy. W kilka dni po bydgoskim występie grupa Niemen przestała istnieć. Skrzek, Anthimos i Piotrowski powrócili do koncertowania pod starą nazwą Silesian Blues Band. Dwa lata występów u boku Czesława Niemena i cztery wspólne płyty pozwoliły tym młodym, utalentowanym, ale jeszcze niedoświadczonym muzykom okrzepnąć i rozwinąć swoje uzdolnienia. W tamtym czasie trudno było o lepszą rekomendację – nazwisko Niemen otwierało każde drzwi. Występy na jednej scenie obok Jack Bruce Group i Mahavishnu Orchestra dodatkowo nobilitowały śląskich artystów. Wraz z rozwiązaniem grupy Niemen nie zakończyła się rywalizacja między muzykami. Toczyła się nadal, ale już korespondencyjnie – na płyty. W 1974 roku Czesław Niemen wydał bardzo udany longplay Mourner’s Rhapsody (nagrany dla CBS-u, między innymi z udziałem Michała Urbaniaka i Jana Hammera) i nagrał znakomity Aerolit (listopad, z Piotrem Dziemskim, Sławomirem Piwowarem, Jackiem Gazdą i Andrzejem Nowakiem, album ukazał się w roku następnym).
lipiec/sierpień 2011 W tym samym roku SBB wydał swoją pierwszą płytę – i to jaką! Już w dniu wydania okazała się ona prawdziwą sensacją. Trzech mało znanych szerszej publiczności muzyków, w kilka miesięcy po rozstaniu z Niemenem, przedstawiło na niej muzykę, jakiej nikt do tej pory w Polsce nie grał. Więcej, takiej muzyki nikt nie odważył się zagrać przez kolejnych kilkadziesiąt lat aż po dzień dzisiejszy. Pierwszy nakład tego albumu rozszedł się w mgnieniu oka. Na szczęście Polskie Nagrania stanęły na wysokości zadania i szybko wytłoczyły jego kolejne partie. Jest to zapis występów SBB 18 i 19 kwietnia 1974 roku w warszawkim klubie Stodoła. Muzycy nie ułatwili zadania realizatorom i edytorom nagrań. W tamte wieczory zespół zagrał między innymi ponad czterdziestominutową suitę, którą wydawca nieco skrócił, a następnie podzielił na dwie części: Odlot ( w tym Odlecieć z wami ) i Wizje (w tym Erotyk) i dodał prawie pięciominutowy I Need You, Babe. Te zabiegi realizatorskie wynikały z ograniczonej do czterdziestu kilku minut pojemności płyty winylowej. Rzadko się zdarza, aby jakiś wykonawca zaczynał od płyty nagranej na żywo. Jeszcze rzadziej kończy się to sukcesem, a taki stał się udziałem SBB. Skromne i niskiej jakości instrumentarium (bas, fortepian, davolisint, gitara, pekusja) paradoksalnie dodało muzykom skrzydeł. O muzyce z tego longplaya można pisać tylko w samych superlatywach. Określenia typu swobodna, nieokiełznana, zagrana z pasją i zacięciem, dynamiczna, nowatorska, awangardowa, oryginalna, niepowtarzalna można mnożyć w nieskończoność, a i tak tylko w sposób przybliżony oddają one jej ducha. Muzyka z tej płyty jest jak potok leniwie płynący zimową porą, którego wody w czasie wiosennych roztopów nagle wzbierają i który zamienia się w rwąca rzekę, porywającą wszystko, co napotka na swoje drodze. W tym porównaniu nie ma odrobiny przesady. 37 lat temu SBB nie grał jazzu ani jazz rocka. Niech nikogo nie zmylą liczne i długie improwizacje obecne w twórczości tego tria. Hendriks, Cream, King Crimson, The Allman Brothers Band i wielu innych też improwizowali, ale nikomu nie przyjdzie do głowy przyrównywać ich muzyki do jazzu, bądź jazz rocka. SBB grał rocka mocno osadzonego w tradycji bluesowej. I tak destrukcyjny konflikt między muzykami zmienił się w zdrową rywalizację, która z kolei zaowocowała przynajmniej dwoma świetnymi longplayami – SBB 1 i Aerolit. Późniejsze płyty SBB nie były już tak samo udane, jak ta oznaczona numerem jeden. Jedynie Follow My Dream i Welcome przedstawiają zbliżony poziom, ale to jest już zupełnie inna muzyka. Nagrania zarejestrowane podczas kwietniowych wieczorów 1974 roku w klubie Stodoła opublikowano na płytach kompaktowych w rożnych wersjach: 1. Polskie Nagrania 1994: I Need You Babe, Odlot, Wizje, Zostało we mnie, Obraz po bitwie, Figo-Fago 2. Metal Mind Productions 2004: I Need You Babe, Odlot, Wizje, Zostało we mnie, Wicher w polu dmie (Obraz po bitwie), Figo-Fago 3. Metal Mind Productions Complete Tapes 2 CD 2007: I Need You Babe, Odlot, Wizje, Pamięć z nami, Zostało we mnie, Wolność do tyłu, I Need You Babe, Zostało we mnie, Figo-Fago, Rock For Mack
Krzysztof Michalczewski
Caravan – Caravan & The New Symphonia (1972) Dzisiaj do dobrego tonu należy nagranie płyty z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej. Decydują się na ten krok gwiazdy większego i mniejszego formatu. Okazją ku temu są różne jubileusze, czasem wynika to z fanaberii artysty, innym razem jest to zabieg marketingowy mający
na celu nobilitację wykonawcy. Niektórzy wydając płytę ze znanymi już utworami, ale wykonanymi w towarzystwie symfoników próbują jeszcze raz sprzedać ten sam towar, tylko inaczej opakowany. Takie projekty przynoszą na ogół nędzny rezultat, a słuchaczy pozostawiają z uczuciem zawodu i zażenowania. 35-40 lat temu albumy z muzyką na zespół rockowy i orkiestrę ukazywały się incydentalnie i można je policzyć na palcach jednej ręki, najwyżej dwóch. Nadspodziewanie dobrze zniosły one upływ czasu. Nadal się podobają, intrygują i olśniewają brawurowym wykonaniem. A to dlatego, że dla ich autorów dolary i funty miały drugorzędne znaczenie. Bardziej je wydawali, niż zarabiali, a o sponsorów wtedy jeszcze było trudno. Taki album można znaleźć również w archiwum Sceny Canterbury. 28 października 1973 roku na scenie Theatre Royal przy Drury Lane w Londynie spotkał się Caravan z The New Symphonia Orchestra. Ich wspólnym dziełem był longplay Caravan & The New Symphonia, który do sprzedaży trafił rok później. Rockmeni wystąpili w składzie: Pye Hastings (gitara, śpiew), Geoffrey Richardson (skrzypce elektryczne), Richard Coughlan (perkusja), John G. Perry (bas, śpiew) i Dave Sinclair (fortepian elektryczny, organy, syntezator). Orkiestrę poprowadził Martyn Ford. W charakterze gościa na flecie i saksofonie altowym zagrał Jimmy Hastings. Instrumentalistów wspierał chór: Liza Strike, Vicky Brown, Margot Newman, Helen Chappelle, Tony Burrows, Robert Lindop i Danny Street. Płytę winylową otwiera napisany specjalnie na tę okazję Introduction autorstwa Simona Jeffesa. W roli głównej wystąpiła w nim orkiestra, do której po kilkudziesięciu sekundach dołączył zespół rockowy. Po tym instrumentalnym wstępie kolejno zabrzmiały: znany z Waterloo Lily The Love In Your Eye, premierowe Mirror For The Day i Virgin On The Ridiculous oraz na zakończenie klasyk For Richard. I tu kończy się longplay. W 2001 roku Decca wydała na CD pełny zapis tego koncertu. Okazało się, że rozpoczynał go słowny wstęp Introduction wygłoszony przez Alan Blacka. Po nim, jeszcze bez udziału orkiestry, Caravan zagrał trzy utwory z płyty For Girls Who Grow Plump In The Night: Memory Lain, Hugh/Headloss, The Dog, The Dog, He’s At It Again, Hoedown. Po nich następowały kompozycje, które znalazły się na czarnej płycie. Na zakończenie wieczoru artyści zagrali jeszcze A Hunting We Shall Go. Caravan & The New Symphonia na pewno nie jest płytą wybitną, ale i tak stanowi niedościgniony wzór dla dzisiejszych grup rockowych wszelkiej maści nagrywających płyty z orkiestrą symfoniczną. Ustępuje nieco Live In Concert With The Edmonton Symphony Orchestra Procol Harum, ale przewyższa Concerto For Group And Orchestra Deep Purple i Days Of Future Passed The Moody Blues. Kompozycje napisane specjalnie na tę okazję wypadły bardzo dobrze, te zagrane bez orkiestry niewiele różnią się od wersji studyjnych i też trudno zgłaszać do nich jakieś zastrzeżenia, za to For Richard i A Hunting We Shall Go zabrzmiały rewelacyjnie, do czego przyczynili się przede wszystkim symfonicy. W roli artysty pierwszoplanowego wystąpił Geoffrey Richardson, Dave Sinclair i Pye Hastings wyraźnie ustąpili mu pola, a była to dopiero jego druga płyta z Caravanem. Muzyka z omawianego albumu pokazuje jak bardzo symfoniczna jest muzyka Caravanu i jak bardzo rockowo może zagrać orkiestra symfoniczna. Współpraca między obu zespołami układała się na tyle bezkolizyjnie, że naturalnym wydaje się być porzucenie w tym przypadku podziału muzyków na tych ubranych w dżinsy i tych ubranych w suknie wieczorowe i fraki. Tamtego wieczoru był tylko jeden zespół świetnie rozumiejących się artystów najwyższej próby.
lipiec/sierpień 2011 Warto również wspomnieć o chórzystach, którzy muzyce Caravanu dodali soulowo-gospelowej aury, której na innych jego płytach trudno się doszukać. Album Caravan & The New Symphonia pokazuje tym wszystkim entuzjastom Sceny Canterbury, którzy pogardliwie wyrażają się na temat Caravanu, że grał on oryginalną muzykę, nie szukał taniego poklasku, zmienił kawałek świata i nie dał się pożreć galopującej prostytucji, o której w Białej fladze śpiewał Grzegorz Ciechowski. Krzysztof Michalczewski
Ossian – Księga deszczu (1975) Jam – nie Osjan! W zmyślonej postaci ukryciu Bezpiecznie śpiewam moją ze światem niezgodę! Tarczą złudy obronny – zyskałem swobodę, Której on by zapragnął, gdyby tkwił w tym życiu...* Czarno-biała fotografia, na niej w dużym zbliżeniu twarze trzech długowłosych i brodatych młodych mężczyzn z przymkniętymi powiekami, jakby pogrążonych we śnie. Na ich szyjach, w ozdobionych haftem rozcięciach luźnych białych koszul, widoczne sznury koralików a nad ich głowami w lewym górnym rogu napis Ossian. W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku tak wyglądający plakat zapowiadał występy jednego z najbardziej oryginalnych i ekscytujących polskich zespołów. W roku bieżącym mija czterdzieści lat od jego pierwszego publicznego występu. Oisin (ang. Ossian) to nie tylko wojownik i bard w mitologii celtyckiej, to też postać z wiersza Bolesława Lesmiana Jam – nie Osjan! Zygmunt Konieczny opatrzył ten tekst muzyką specjalnie dla Ewy Demarczyk, która pieśń tę śpiewała w Piwnicy pod Baranami. W tym samym czasie w tej słynnej piwnicznej izbie występował Marek Grechuta z Anawą. Wśród jej członków byli Jacek Ostaszewski i Marek Jackowski i tam najprawdopodobniej usłyszeli imię Osjan po raz pierwszy. Angielska wersja tego imienia (Ossian) posłużyła im za nazwę dla zespołu, który założyli wiosną 1971 roku po rozstaniu się z Anawą. Ossian nie miał w zwyczaju chodzić po cudzych śladach i nie poruszał się po szlakach wytyczonych przez innych. Sam je przecierał i kiedy okazało się, że w Szkocji od 1976 roku działa zespół o tej samej nazwie, porzucił ją i od 1982 używa jej spolszczonej formy – Osjan. Nie chciał być kojarzony z nikim i niczym. Muzycy nie zabiegali o popularność i unikali medialnego szumu. Występowali wszędzie tam, gdzie ich zapraszano. Były to małe sale, pałace, kościoły, więzienia, plaże i kluby studenckie. Od czasu do czasu ich muzyki można było posłuchać w radiowej Trójce. Próbki brzmienia Ossian można posłuchać już na płycie Korowód (1971) Marka Grechuty i Anawy. W środkowej części utworu tytułowego słychać folkową partię gitary, fletu i bębnów, którą przemycili Ostaszewski i Jackowski. Ossian jest zapisem fragmentu koncertu, jaki trio w składzie: Jacek Ostaszewski, Marek Jackowski i Tomasz Hołuj dało w sali PWSM w Warszawie 16 kwietnia 1975 roku. Bosi i odziani w białe powłóczyste szaty muzycy siadali zwykle bezpośrednio na podłodze albo ziemi w niewielkiej odległości i na wprost siebie. Niezwyczajnym odzieniem i zachowaniem podczas występów zasłużyli sobie na opinię dziwaków. Wizerunek odmieńców umacniała wykonywana przez zespół muzyka – różna od tej, jaką na co dzień grały rozgłośnie radiowe, trudna do nazwania i jednoznacznego zaklasyfikowania. Nazywano ją folkiem, doszukiwano się w niej inspiracji muzyką dalekiego Wschodu, odnajdywano wpływy muzyki buddyjskich ceremonii – i trudno nie zgodzić sie z tymi propozycjami.
Charakterystyczne stroje, gołe stopy, zachowanie sceniczne i instrumenty (tabla, gongi, dholak) mówią same za siebie. Powiedzieć jednak, że Ossian grał folk, to tak jakby rzec, że Pink Floyd grał rocka. To za mało. Dzisiaj muzykę Ossiana można byłoby określić jednym z terminów : new age, world music albo muzyka etniczna, ale każdy z nich zastosowany samodzielnie tylko w zadowalającym stopniu oddaje jej ducha. Ossiana nazywano też teatrem naturalnego dźwięku i to określenie dobrze opisuje muzykę zespołu, podkreślając jej pierwotny, uniwersalny, transkulturowy i medytacyjny charakter. A co na to wszystko muzycy? Oni mówili o muzyce fruwającej ryby. Tak Po prostu. Tylko czy ryby fruwają ? ** Albo muzykują? Niektórzy wierzą, że tak. Wyjątkowość muzyki Ossian polega na tym, że powstawała ona w trakcie występów, za każdym razem od nowa. Pomysły rodziły się wprost na scenie i zależały one wyłącznie od niczym nieograniczonej wyobraźni, od aktualnego stanu umysłu artystów. Ich muzykowanie polegało na wsłuchiwaniu się w siebie, odnajdywaniu w sobie poszczególnych dźwięków i umiejętności słuchania partnerów. Z tych powodów każdy występ Ossiana był jedynym w swoim rodzaju spektaklem i unikalnym wydarzeniem. Muzyka Ossian to nie tylko improwizacje, dowodem na to nich będzie Księga deszczu VI, której temat przewodni, piękna i nostalgiczna melodia, na długo zapada w pamięć i poruszy nawet najtwardsze serce. Brzmienie Ossian było oszczędne, chwilami wręcz ascetyczne, a to za sprawą prostych instrumentów: flet prosty, jedenastostrunowa gitara, tabla, gongi, dholak (rodzaj bębna pochodzącego z północnych Indii). I żadnej elektryczności albo elektroniki. Szkoda tylko, że ta piękna płyta trwa tak krótko. ...Za Niego, jakby rozpacz gnała Go po niebie Płacząc – w próżnię uchodzę, by marnieć – odłogiem! Nikt się nigdy nie dowie, czym byłem dla siebie! Dla was, co się modlicie, jestem tylko – Bogiem. * Osjan okazjonalnie występuje nadal. W 2008 roku wydał swoją, jak na razie ostatnią, płytę, zatytułowaną Po prostu. Dzisiaj w zespole grają: Jacek Ostaszewski (flety proste, śpiew), Wojciech Waglewski (gitara akustyczna, gitara dobro, śpiew) i Radek Nowakowski (kongi, duży bęben, gongi, instrumenty perkusyjne). Płyta Ossian doczekała się reedycji kompaktowych i są to: 1. Księga deszczu plus Pomaton EMI 1999, dodano utwory Wprowadzenie i Księga deszczu. 2. Ossian Milo Records 2006 * fragmenty wiersza Bolesława Leśmiana Jam – nie Osjan ** Ptaszor, zwany latającą rybą, tylko imituje lot Krzysztof Michalczewski
Magma – Live/Hhaï (Köhntark) (1975) Mówiąc o albumach koncertowych, nie można zapomnieć o dziełach tego, chyba najlepszego (a na pewno najoryginalniejszego) zespołu w dziejach progresu. Live z 1975 to Magma z najlepszego okresu i w najlepszej formie. W niezwykle silnym składzie personalnym, wzmocniona jednym z czołowych skrzypków jazzowych ostatnich kilkudziesięciu lat – Didierem Lockwoodem – grupa osiągnęła na tym wydawnictwie punkt szczytowy okresu dla siebie klasycznego. Muzyka zeuhlowa, za sprawą swego całkowitego niepodobieństwa do jakiejkolwiek innej odmiany rocka, dla wielu słuchaczy bywa nazbyt odległa. Stąd też ogromnym
lipiec/sierpień 2011 atutem Live jest delikatne zbliżenie się Magmy do nieco bardziej standardowych form tak, że dla fanów jazz-rocka czy poszukującego mainstreamu pokroju King Crimson muzyka ta powinna być przy całej swej niezwykłości w miarę zrozumiała. Rejony, w które Christian Vander tutaj zabrnął, pod pewnymi względami bliskie są temu, co Karmazynowy Król prezentował na koncertach w okresie Wettonowskim (1973-74), choć oczywiście Magma pod względem instrumentalnym jawi się jako zespół dużo bardziej profesjonalny. Zwłaszcza Lockwood przewyższa Davida Crossa o kilka klas, poruszając się z całym zespołem w rejonach dla angielskiego skrzypka absolutnie nieosiągalnych. Jednakże o duchowym pokrewieństwie pomiędzy Starless and Bible Black, USA czy The Great Deceiver a Live Magmy należy mówić ze względu na dosyć podobny dla obydwu zespołów sposób balansowania miedzy chaosem a ładem. Wydaje mi się również, że do zagłębienia się we wszystkie te albumy potrzebny jest ten sam rodzaj wrażliwości. Na ogół wygładzenie brzmienia dokonuje się kosztem jakości, jednakże Magmy ta zasada tym razem jeszcze nie dotyczyła. W zasadzie trudno powiedzieć, dlaczego. Niby zeuhlowy trans ma wszelkie predyspozycje, aby kapitalnie rozwijać się w warunkach koncertowych, jednakże nie każdy album live Magmy dosięga tak niebotycznego poziomu. To chyba był palec Boży – nic innego. Po prostu na początku czerwca 1975 roku Magma grała jak natchniona. W dodatku wykonywała swój najlepszy materiał, w sposób bardziej jazz-rockowy, łatwiej przyswajalny, ale dzięki wspomnianemu elementowi metafizyki brzmiało to wszystko doskonale. Dlatego też uważam Live za jeden z najwybitniejszych albumów koncertowych, jakie powstały. Magma często wykracza poza granice muzyki rozrywkowej i wymaga od słuchacza już nie tylko skupienia, ale przede wszystkim ciekawości i otwartości, ale bez dwóch zdań jest to zespół wybitny. Niewątpliwie też Live jest jednym ze stosunkowo nielicznych prawdziwych arcydzieł muzyki rockowej. To jeden z tych albumów, który jest w stanie przewartościować nasz stosunek do muzyki. Bartosz Michalewski
Genesis – Seconds Out (1977) Jak dla mnie jest to najlepsza progresywna płyta koncertowa wszech czasów... Muzycy przeszli samych siebie, a utwory znane z albumów studyjnych zabrzmiały o wiele lepiej niż w wersjach oryginalnych. Przede wszystkim jest tutaj suita Supper’s Ready i choć wiele osób nazwało by mnie heretykiem, to moim zdaniem dopiero Phill Collins zaśpiewał ją tak, że aż ciarki po plecach przechodzą (przy całym szacunku do Peter’a Gabriela)... W ogóle Collins radzi sobie tutaj znakomicie: jego głos wydaje się po prostu stworzony do muzyki tego zespołu. Ta płyta to swoiste epitafium dla progresywnego Genesis; jeszcze podczas jej miksowania z grupy odszedł gitarzysta Steve Hackett i od tamtej chwili muzycy znacznie uprościli swoje instrumentarium... zespól jakby o tym wiedział i na Seconds Out przygotował prawie wszystkie najważniejsze kompozycje, pochodzące z 2 pierwszych okresów swojej twórczości. Z czasów gabrielowskich najlepiej reprezentowana jest płyta Selling England. Mamy więc tutaj znakomita wersję Cinema Show z Billem Brufordem na perkusji) no i oczywiście nie mogło zabraknąć Firth Of Fifth – jednego z moich najukochańszych utworów w historii Genesis, w którym genialne solo Hacketta zabrzmiało naprawdę nieziemsko. Z kolei I know what i like zagrane zostało w wersji o wiele dłuższej niż na płycie studyjnej. Ze słynnego Baranka muzycy zaproponowali 2 fragmenty, z których
na szczególną uwagę zasługuje The Carpet Crawlers – zaśpiewany bardzo delikatnie przez Collinsa, znakomicie wpasował się pomiędzy 2 utwory Z Trick of a Tail (Squonk i Robbery...). Jeśli chodzi o pierwszą płytę Genesis zaśpiewaną przez Collinsa (czyli właśnie wyżej wspomnianą Sztuczkę), to jest ona reprezentowana aż przez 4 kompozycje, z których najlepiej wypadły Dance On A Volcano i zagrany w finale majestatyczny Los Endos. Jakby więc na to nie patrzeć, Seconds Out jest na pewno płytą godną wszelakiej uwagi....nie tylko dla fanów rocka progresywnego, ale dla wszystkich, którym hip-hop nie wyżarł jeszcze mózgów. Bartek Kieszek
Eloy – Eloy Live (1978) 1978 rok. Eloy w wielkiej formie. Są uznawani za jedną z największych grup progresywnych na świecie, mają na swoim koncie takie płyty jak Eloy, Inside, Floating, Dawn, Power and the Passion i genialny Ocean. Nawet w Polsce coś tam o nich słychać.... Dużo koncertują. Logicznym zakończeniem tego etapu działalności jest nagranie płyty koncertowej, który to pomysł zrealizowali w marcu 1978 roku. Zarejestrowali prawie 80 minut muzyki. 8 utworów, dobranych bardzo rozważnie z poprzednich płyt, tworzących tu jakby suitę. W muzyce Eloy nie ma żadnych fajerwerków technicznych, nie ma oszałamiająco szybkich solówek, jest za to pewien klimat, który udało im się odtworzyć na koncercie. Oczywiście tematem przewodnim jest zagłada Atlantydy. Płytę rozpoczyna prawie 12-minutowy Poseidon’s Creation z ostatniej płyty (Ocean). Grupa często zmieniała skład, ale ten : Frank Bornemann ( śpiew, gitary ), Klaus-Peter Matziol (bas, śpiew), Jürgen Rosenthal ( perkusja), Detlev Schmidtchen (instrumenty klawiszowe) – zawsze wydawał mi się optymalny. Posłuchajcie zwłaszcza perkusji. Kolejnym utworem jest dziewięciominutowy Incarnation Of Logos, pochodzący (podobnie jak poprzedni) z LP Ocean – brawurowo zagrany, świetny, bardzo melodyjny numer z kapitalną grą basu. O perkusji już nie będę wspominał... Dalej mamy The Sun-song z płyty Dawn poprzedzony krótką melorecytacją, wprowadzającą nas w klimat... To jeden z najpiękniejszych utwor ów w historii Eloy. Pozostajemy przy płycie Dawn. Teraz mamy prawie ośmiominutową, wspaniałą wersję The Dance In Doubt And Fear, z rozszalałą w cudowny sposób perkusją. Następny kawałek , dziesięciominutowy Mutiny, to przypomnienie płyty Power and the Passion – piękna wersja doskonale pasująca do całości. I znów wracamy do Dawn, tym razem za sprawą Gliding Into Light And Knowledge. To, moim zdaniem, najsłabszy fragment koncertu, nie bardzo wiem, po co zamieszczony... chyba, że miał być wstępem do Inside – znakomitego numeru z drugiej płyty Eloy. I pora na finał – doskonały, monumentalny, przejmujący , blisko 21-minutowy Atlantis’ Agony At June 5th – 8498, 13 p.m. Gregorian Earthtime. Potęga... Znakomite zakończenie znakomitego koncertu. Dziś już się tak nie gra, stylistyka Eloy może nawet śmieszyć młodych adeptów proga, ale wtedy, w końcówce lat siedemdziesiątych, słuchaliśmy tego na równi z Pink Floyd, Genesis lub Yes. A poza tym to naprawdę świetna, równa płyta. Polecam wszystkim miłośnikom antyków. Aleksander Król
Grobschnitt – Solar Music – Live (1978) Niemiecka scena progresywna lat 70-tych była niezwykle bogata i zróżnicowana. Tworzyło wówczas wiele wspaniałych zespołów, które nagrały wiele doskonałych albumów studyjnych. Swoje płyty wydawały grupy takie jak: Out Of Focus, Can, Eloy, Amon Düll II, Agitation Free,
lipiec/sierpień 2011 Xhol Caravan, Twenty Sixty Six And Then i wiele innych. Warto sobie uzmysłowić to otoczenie muzyczne, aby w pełnie docenić to, że płyta Solar Music – Live z pewnością mieści się w pierwszej dziesiątce wszystkich niemieckich albumów z tego okresu i przebija wiele znakomitych dokonań studyjnych. Być może, że zasługuje nawet na pierwsze miejsce i spokojnie może konkurować z tym, co na światowej scenie muzycznej tego okresu było najlepsze. Materiał na ten koncert nagrano w położonym w Zagłębiu Ruhry Mülheim. Wystarczy spojrzeć na okładkę i każdy wie, że chciałby tam być 17 kwietnia 1978 roku. W latach 1976-1978 Solar Music rozciągał się na scenie do 60 minut. Muzyka dodatkowo wspierana była przez pełne ognia i dymu przedstawienie, które na scenie odgrywała ekipa techniczna, towarzysząca zespołowi. Te mroczne rytuały z pewnością doskonale komponowały się z dźwiękiem. Solar Music – Live to płyta niezwykła. To tutaj szalony żywioł miesza się z łagodnością. Słychać tu niemal rytualne bębny i kosmiczne szaleństwa, a momentami pojawiają się humorystyczne wstawki, które dodatkowo wciągają w atmosferę tych nagrań. Muzyka na tym koncercie jest niezwykle bogata i hipnotyczna, a cały materiał jest w dużej mierze instrumentalny. Choć z drugiej strony wokal ukrywającego się pod pseudonimem „Dzik” (Wildschwein) Stefana Danielaka jest również pełen niezwykłego uroku. Czasem uwodzi delikatnością, a innym znów razem powala agresją i grozą. Ta eklektyczna płyta zachwyca fascynującymi partiami gitary i świetnymi popisami klawiszowymi. Ktokolwiek słyszał studyjną wersję z bardzo dobrego albumu Ballerman (1974), wie, że dopiero niczym nieskrępowana atmosfera nagrania z Solar Music – Live podnosi tę muzykę do statusu arcydzieła. Na koniec warto przytoczyć informację, która pojawia się na okładce płyty. „W razie jakichkolwiek niedogodności podczas słuchania tej płyty, proszę zmień swojego dealera, zabij swojego kanarka lub napisz do Armii Zbawienia.” Myślę, że jak na razie nikt się nie skarżył, a kanarki, „wstrząśnięte, choć nie zmieszane”, nadal spokojnie śpiewają w klatkach. Krzysztof Pabis
Jethro Tull – Bursting Out (1978) Wydany w roku 1978 album koncertowy Bursting Out dokumentuje to, co w sielskim okresie z albumów Songs From The Wood (1977) i Heavy Horses (1978) jest najlepsze, a także podsumowuje cały dotychczasowy dorobek zespołu (jednak zagrany również w klimacie tych dwóch płyt). Jest to także wydarzenie o tyle ważne, że jest to pierwszy koncertowy album Jethro Tull, jednocześnie nagrany tak naprawdę na końcu ery największych sukcesów studyjnych tej grupy. Atmosferę, brzmienie i melodykę całego koncertu z pewnością pochwaliłby doświadczony agronom, którego nazwisko stało się nazwą słynnego zespołu, a który na przełomie XVII i XVIII wieku był jednym z pionierów brytyjskiej rewolucji agrarnej. Wykonania przyciągają uwagę przede wszystkim bezpretensjonalnością i lekkością. Wiem, że niektórzy wielbiciele Thick As A Brick mogą się obruszyć, ale wersja tego utworu z Bursting Out, pomimo swoje niewielkiej długości wydaje się lepsza od oryginału. Podobnie jest chyba ze sztandarowym przebojem Aqualung. Choć są tacy, którzy narzekają na wykonanie niektórych utworów na Bursting Out to myślę, że ten koncert należy oceniać, jako pewną spójną całość, bez nadmiernego wchodzenia w szczegóły, dbałość o które mogłaby zabić to co w tej muzyce najlepsze. Muzyka jest oczywiście najważniejsza, ale w tym materiale urzeka coś jeszcze. W atmosferę koncertu wciąga-
ją pełne wdzięku i dowcipu zapowiedzi Iana Andersona. Ten element różnie wygląda na nagraniach na żywo, ale tutaj staje się nieodłącznym elementem muzyki i po kilku przesłuchaniach trudno sobie wyobrazić, że mogłoby go na tej płycie brakować. Można tu usłyszeć o podobnych do elfów postaciach sportretowanych w utworze Jack In The Green, lub dowiedzieć się czy faktycznie w utworze Too Old To Rock’nRoll; Too Young To Die Anderson śpiewał o samym sobie, a także w czym pomaga mu noszenie „głupiego kapelusza”. Zaciekawić może także informacja o tym, co ma wspólnego szkocki poeta Robert Burns z utworem One Brown Mouse. Gdy uważnie wsłuchamy się w słowa lidera grupy dowiemy się także gdzie udał się David Palmer przed rozpoczęciem Skating Away On The Thin Ice Of The New Day i o co zapytał go w związku z tym Ian po powrocie na scenę, już po zakończeniu tego utworu. Niektóre nagrania koncertowe mają w sobie magię. Nie musi w nich być absolutnej precyzji wykonania, ale muszą powodować ten niepowtarzalny błysk w oku słuchacza. Bursting Out z pewnością taką magię posiada. Krzysztof Pabis
Yes – Yesshows (1980) Yesshows to trochę nietypowa płyta. Niby koncert, ale taki „The best of live”. Wybór z różnych koncertów z lat 1976-78. Nie dość że różne koncerty – to jeszcze różne składy. Ale można to też ująć inaczej – koncert marzeń... W rezultacie powstała doskonała płyta, proponująca nam mistyczną podróż z grupą YES – zapraszam! Startujemy 24-go listopada 1977 roku w Rotterdamie znakomitą wersją Parallels (6:57) Howe i Wakeman rzucają świat na kolana... Po tych niespełna siedmiu minutach przenosimy się w rok 1978, na Wembley, by posłuchać rozmarzonej, pięknej wersji Time and a Word (4:05) i natychmiast udajemy się do Frankfurtu na pyszne Going for the One (5:13). Zaliczyliśmy „przystawki”, pora na danie główne – lekko cofamy się w czasie do roku 1976 i przenosimy się Ditoit na fenomenalne The Gates of Delirium (22:58). Wakemana zastąpił Moraz. Nie jestem jego wielkim fanem, ale tu zdejmuję czapkę i chyba muszę przyklęknąć... Powalająca wersja. Żeby nieco ochłonąć wracamy na chwilę na Wembley na Don’t Kill the Whale (4:12) po czym znów przeskakujemy na drugą półkulę do Ditroit na wspaniałe, prawie półgodzinne. Ritual (Nous Sommes du Soleil) (28:22). Opowieści topograficzne z Morazem! Ale obronił się, wspaniała wersja... No i pora na finał – cudowna , króciutka wersja Wonderous Stories zarejestrowana w Rotterdamie 24-go listopada 1977 roku. Wielka płyta, wielki zespół, wielkie kompozycje. Wielka MUZYKA... Moim zdaniem jedna z największych (i najbardziej niedocenianych) koncertowych płyt w historii rocka. Kanon. Polecam wszystkim! Aleksander Król
Marillion – The Thieving Magpie (1988) Jest takie powiedzenie: „Wszystko co dobre, szybko się kończy”. To bardzo trafne z jednej strony, a bolesne z drugiej, przysłowie. Jak ulał pasuje do wielu naszych życiowych sytuacji, które jednego dnia skrzą się w naszym życiu tysiącem barw, by nagle, zupełnie niespodziewanie pęknąć niczym bańka mydlana. Odnosi się ono i do naszego życia prywatnego, a nierzadko i do sytuacji, którymi na co dzień żyjemy, pasjonujemy się, które, choć nie dotyczą nas bezpośrednio to po prostu stają się częścią nas samych. Wielu z nas bardzo serio, niemal oso-
lipiec/sierpień 2011 biście do serca bierze sobie kłopoty innych ludzi. Zwłaszcza tych, które podziwiamy na ekranach tv, okładkach kolorowych czasopism czy też na koncertowych scenach. Gdy w grę wchodzi fascynacja, bezwzględne oddanie a nawet pojęcie kultu, to sytuacja taka staje się niemal pogrzebem... Do swego rodzaju pogrzebu doszło w 1988 roku w obozie zespołu Marillion. Pogrzebane zostały na zawsze pewne symbole, które do tego momentu wielu fanom rocka progresywnego dodawały kolorytu dosłownie na co dzień. Zespół z Aylesbury był z całą pewnością jednym z ostatnich rockowych zjawisk na skalę światową, w kanonach rocka określaną mianem legendy. Był jednym z ostatnich zespołów, grających według starych definicji rocka progresywnego, który dał takiego prawdziwego kopniaka temu nurtowi, który jednocześnie nakreślił pewne trendy muzyczne i który w tak zawrotny sposób zawładnął setkami, tysiącami, ba! milionami serc fanów na całym świecie. To był – nie boję się użyć tego określenia, prawdziwy fenomen. Każdy z fanów płakał rzewnymi łzami, wraz z błaznem Jesterem. Pragnął wraz nim zagrać cudowne melodie na skrzypcach. Chciał, w politycznym manifeście przeciwko Zimnej Wojnie, wykrzyczeć w twarz światowym decydentom słowo Fugazi, a po chwili w romantycznym śnie pragnął odszukać swego zaginionego Kopciuszka. Podziwiał tajemniczą Srokę Złodziejkę, która wesoło baraszkowała z królem barw i zmian, Kameleonem. Z uśmiechem na twarzy mógł znów wspominać swoje szczenięce lata, i raz jeszcze wyryć na drzewie serce z inicjałami swojej ukochanej. A na koniec wychylić szklaneczkę Czystej z Lodem i posmakować słodkiej, cukrowej Waty snując refleksję nad trudnym położeniem otaczającego nas, skąpanego w cywilizacyjnym zgiełku, świata. W 1988 roku coś nagle się ucięło. W rocku progresywnym z całą pewnością zakończył się pewien etap. Coś wielkiego, na zawsze już postrzeganego w kategoriach fenomenu. Ostatnia brzytwa, deska ratunku okazała się być dla tonącego zespołu zbyt małą tratwą, by utrzymać jego pięcioosobową załogę pośród wzburzonych fal nieporozumień, słownych niedociągnięć i utarczek. Stało się! Fish odszedł! Wszyscy znamy mniej więcej okoliczności tego rozstania. Patrząca na to wszystko z boku i zapewne rządna kolejnego zysku EMI, która sama dołożyła pewnie do tego rozkładu swoje trzy grosze, bezwzględnie pilnując zapisów kontraktowych i nie dając Marillion chwili wytchnienia, postanowiła, jak gdyby nigdy nic wydać podwójny album koncertowy. Był on planowany od jakiegoś czasu. Nieco wcześniej, gdy muzycy jeszcze jakoś dogadywali się ze swoim frontmanem były plany by zarejestrować koncertówkę z prawdziwego zdarzenia. Zapisów live było mnóstwo. Wskazują na to choćby ostatnio wydane przez wytwórnię EMI kompilacje, na mega-wydawnictwie Early Stages, które przez wiele lat archiwa dusiły w głębokich szafach. W 1988 roku nagranie jeszcze jednego materiału w starym składzie było już nie możliwe. Zapis o koncertowym wydawnictwie z Fishem w składzie wciąż istniał. Pozostało więc wybranie kilkunastu rodzynków i zespolenie ich w kompilację. Te ciche przerwy pomiędzy poszczególnymi zapisami, z kilku różnych miejsc na świecie niestety zawsze doprowadzają mnie do szewskiej pasji podczas słuchania tego albumu. Przynajmniej jego pierwszej części, która stanowi zbiór dwunastu, jakże charakterystycznych utworów Marillion. Ach, gdyby były one w tak znakomity sposób zagrane w tym jednym, jedynym miejscu, na tej samej scenie, okraszone niesamowitymi reakcjami publiczności, która wówczas na koncertach Marillion wprost szalała i jako jedna z ostatnich potrafiła oddać ducha iście rockowego koncertu. Niestety, koncertowe zapisy zostały zarejestrowane w bardzo dużej rozpiętości czasowej, pomiędzy 1984 a 1987 rokiem. To niby tylko trzy lata, ale wszyscy fani zespołu doskonale wiedzą jak bardzo zmieniał on swoje oblicze w tym czasie. Utwory pochodzące z ostatniego albumu Marillion z Fishem, a więc Clutching At Straws zostały zarejestrowane najpóźniej, bo w grudniu 1987 roku. Wówczas zespół doszedł do niemal stuprocentowej, scenicznej perfekcji grając znakomicie od strony technicznej. Wszystko tu brzmiało
jak dopięte na ostatni guziczek, zupełnie tak, jakby muzycy chcieli z siebie wyrzucić, zostawić gdzieś za sobą wszystkie wewnętrzne nieporozumienia jakie wówczas coraz poważniej nękały Marillion. Z tego okresu usłyszymy tu Slainte Mhath z charakterystycznym dla koncertów zespołu z Aylesbury intro w postaci Sroki Złodziejki Felliniego, która od jakiegoś już czasu rozpoczynała wszystkie koncerty Marillion. W finale pierwszego dysku mamy: singlowe, rozskakane, pijackie Incommunicado a zaraz po nim, na „dopicie się” słuszną szklanicę Czystej z Lodem, czyli White Russian, ostatni w historii wspólnych występów Fisha z Marillion protest song. Na płycie usłyszymy koncertowe migawki z kilku okresów działalności zespołu. Najwięcej ich pochodzi z roku 1984, gdy do zespołu doszedł perkusista Ian Mosley. Zagrane 6 marca tegoż roku koncerty w Sheffield (He Knows You Know, Jigsaw, Punch & Judy, Fugazi, Script For A Jester Tears) oraz w dzień wcześniej w Leicester (Chelsea Monday) co wyraźnie słychać, kipiały publicznością rozżarzoną do czerwoności. Zresztą nie inaczej wówczas działo się z zespołem, co także w tych konkretnych zapisach da się wyczuć. Nie ma tu aż takiej perfekcji technicznej jak w utworach zarejestrowanych o trzy lata później, ale za to jest ogromna radość grania, taranująca wszystko ściana dźwięku i nasuwający się obraz podniecenia kolejną możliwością zagrania przed liczną publicznością i niesamowita dawka ekspresji. Płytę uzupełnia jeszcze koncertowa wersja przebojowego Freaks, utworu który nie pojawił się na żadnej płycie Marillion, ale za to stanowił tzw. stronę B singla Lavender, jak gdyby uzupełniając ten pierwszy dysk o nagranie z okresu Misplaced Childhood, z którego w tej części płyty nie ma ani jednego utworu. Nie ma, bo na drugim dysku wreszcie mamy prawdziwy koncert. Od deski do deski, w jednym miejscu, z szalejąca publicznością, bez przerw, bez chwil ciszy. Na drugim cd przeniesiemy się do dnia 9 stycznia 1986 roku, do słynnej, londyńskiej hali Hammersmith Odeon, która wówczas przyjęła zespół w świetnej formie, można rzec nabuzowany sukcesem singla Kayleigh i całego albumu Misplaced Childhood. To właśnie cała jego koncertowa wersja zajmuje drugą płytę The Thieving Magpie (La Gazza Ladra). Zgrany, kipiący ekspresją zespół, bardzo chcący coś przekazać słuchaczom Fish, jego niezwykłe, osobiste teksty i ogólny czar tego koncertu przynajmniej dla mnie są daniem głównym tego podwójnego wydawnictwa. Słów kilka o okładce płyty. Zarówno na jej przedniej stronie, jak i z tyłu umieszczone zostały bodaj wszystkie najważniejsze symbole, jakie powstawały z muzyką zespołu. Jest Błazen, jest Sroka Złodziejka i wiele innych postaci. Jest też strasznie kiczowaty obraz pięciu muzyków, których twarze w blasku reflektorów sławy zdają się być przytłoczone i zmęczone tym pierwszym okresem w historii Marillion. We wnętrzu rozkładanego mini plakatu znajdziemy pełne grafiki z wszystkich czterech albumów studyjnych Marillion i maleńkie, kompletnie niewyraźne zdjęcia z poszczególnych okresów jego historii. Oj, chyba przydałoby się jakieś konkretne wznowienie tego wydawnictwa... Reasumując: w moim mniemaniu pierwsza płyta The Thieving Magpie to tylko koncertowa, przekrojowa kompilacja, zawierające naprawdę znakomicie zagrane kawałki. Niestety, nijak nie potrafię jej zakwalifikować jako albumu koncertowego z prawdziwego zdarzenia. Dyskwalifikują ją wspomniane przerwy między trackami i fakt pochodzenia poszczególnych zapisów z różnych okresów działalności zespołu. Drugi dysk to koncertówka z krwi i kości, magiczna, odnosząca się tylko i wyłącznie do pewnej części historii Marillion, tej okraszonej największym sukcesem komercyjnym. Mimo tej sporej ilości głosów „przeciw” uwielbiam Srokę Złodziejkę. Pewnie dlatego, że oprócz zamykającego pewien okres mini-albumu Real To Reel (rok 1984), którego zresztą zapisy także pochodzą z dwóch miejsc, w dyskografii zespołu z Aylesbury przez wiele lat nie było ogólnodostępnych materiałów koncertowych. Siłą rzeczy chłonąłem więc tą kompilację sercem i pełną piersią. Dziś jest ich co najmniej kilka. I na dvd i w wersjach audio. EMI bardzo długo je kisiła w swych archiwach. The Thieving Magpie jednak na zawsze pozostanie oficjalną częścią dys-
lipiec/sierpień 2011 kografii zespołu. Tą znaną od lat. Pozostałe zaś będą na zawsze dodatkiem, koncertowym bonusem... Ps. Album polecam przede wszystkim osobom, które dopiero zaczynają przygodę z zespołem Mariilion. Ów materiał to kompendium wielu charakterystycznych elementów, esencji i magii jaką niosła ze sobą ta pierwsza era w historii zespołu. Krzysiek „Jester” Baran
Frank Zappa – The Best Band You Never Heard In Your Life (1991) To drugi z trzech koncertów legendarnej trasy Tour 88 zarejestrowany przez samego Franka i wydany jako podwójny LP. I chyba najlepszy. 28 utworów, 131 minut muzyki. 131 minut rockowego szaleństwa, muzycznych kpin ze wszystkiego, świetnej zabawy i niewiarygodnego kunsztu muzyków. 131 minut materializacji geniuszu Zappy. Geniuszu, który pozwolił mu sięgnąć po np. Stairway To Heaven Zeppelinów, zagrać go w wersji reggae, no i nie wygłupić się przy tym. A to co zrobił z Ring of Fire Johnn’ego Cash’a to już dzieło sztuki... No i gitara. Miażdżąca wszystko. Zappa to również geniusz gitary. Ogólnie – niedoceniany, bo jego fenomen mogą ogarnąć... jedynie gitarzyści. Dla postronnego słuchacza jego solówki są owszem fajne, ale bez fajerwerków. Natomiast ci, którym gryf gitary jest nieobcy wiedzą ile w tym jest boskości... Dziś zachwycamy się Vai’em (uczeń Zappy), Satrianim, Bonamassą i innymi, a zapominamy, że oni wszyscy aby dojść do tej klasy, analizowali latami grę Franka i kopiowali świadomie lub nie, jego patenty. To co Zappa pokazał na tych płytach to kwintesencja Zappy. Mistrzowska forma, genialne wersje i zespół który był chyba w najlepszym z możliwych składzie. Bez wielkich nazwisk typu Vai lub Bozzio, ale z równie wielkimi muzykami którzy niemal bezbłędnie zagrali wszystko to, co innym wydawało się nie do zagrania... Cały materiał zagrany jest z cudowną lekkością, widać że wszyscy się świetnie bawili. W efekcie powstała genialna płyta, jedna z najlepszych płyt koncertowych na świecie i paradoksalnie jedna z najmniej znanych. Ponadczasowa muzyka Franka nie trafia do masowego słuchacza. Mimo wszystko jest zbyt trudna. Ale warto choć spróbować zmierzyć się z tymi dźwiękami, bo może nam się otworzyć przez przypadek portal do innego świata. Świata muzyki Franka Zappy. Warto, uwierzcie mi. Aleksander Król
Abraxas – Live In Memoriam (2000) Trudno zrecenzować płytę z takim koncertem. Koncertem poświęconym wielkiemu nieobecnemu muzycznemu przewodnikowi, jakim był Tomasz Beksiński. W zasadzie już sama zapowiedź tego występu, który miał miejsce w radiowej Trójce w styczniu 2000 roku, odpowiednio ‚ustawia’ słuchacza. „To jest koncert wyjątkowy, inny od wszystkich, które tutaj mają miejsce. Koncert poświęcony osobie, której nigdy już nie będzie poza kadrem...”. Po takim zagajeniu wiadomo już, że rozbieranie na cząstki elementarne tego uwiecznionego na CD występu nie ma najmniejszego sensu. Jest to bowiem swoisty hołd, złożony przez Abraxas osobie, która wypromowała i w odkryła medialnie muzykę zespołu dla rzesz progresywnych fanów. Ale nie tylko z tych względów album Live In Memoriam budzi u mnie silne emocje. Tak się bowiem składa, że mój pierwszy kontakt z muzyką Abraxas miał miejsce właśnie owego styczniowego popołudnia, kiedy to z uchem przyklejonym do radia chłonąłem złowieszczą opowieść o Tomaszu Fray Torquemadzie... Przez jakiś czas opierałem się jeszcze czarowi abraxasowych dźwięków, ale w końcu puściły tamy. Stopniowo
zgromadziłem wszystkie albumy zespołu, a także projektów, w które zaangażowali się jego członkowie. Mimo najszczerszych chęci, słuchając Live In Memoriam nie da się nie wspomnieć smutnych okoliczności, w których zorganizowano i nagrano ten koncert. Atmosfera przypomina raczej muzyczną mszę, a nie progrockowy koncert. Publiczność jest bardzo skupiona, wyciszona, brak owacji, gwizdów czy śpiewów. Brawa pojawiają się sporadycznie. Sam Adam Łassa również nie sili się na rozbudowaną konferansjerkę, może poza zapowiedzią Tomasza Fray Torquemady, wiedząc, że w tym konkretnym miejscu i czasie jest ona po prostu zbyteczna. A jednak Live In Memoriam jest nabrzmiały emocjami. Gdy Adam Łassa wypluwa płuca śpiewając w rzeczonym Tomaszu Fray Torquemadzie „będzie tak, będzie tak, jak życzysz sobie Ojcze nasz!” albo „zapamiętaj, zapamiętaj mój ból” w Pokuszeniu, normalnie ciarki po plecach maszerują stadami. Atomowy wstęp Anathemy powala na łopatki. Pokuszenie zniewala zmianami klimatu, który rozciąga się od ekspresyjnych progrockowych gitarowych solówek aż do ostrego riffowania. Czakramy – jedno z moich ulubionych nagrań Abraxas – po prostu unicestwiają umiejętnie budowanym nastrojem, narastającym aż do finałowej kulminacji i ukojenia. Ledwo się słuchacz zdąży otrząsnąć z tej burzy uczuć, a tu już nadciąga piosenkowy Medalion z cudną solówką gitary, a za nim kanoniczny już Tarot i Spowiedź z udziałem Anji Orthodox. I tak w zasadzie każdym nagraniem można się rozkoszować, odnajdując w nim pewne smaczki, których próżno szukać na płytach studyjnych. Zespół zadbał też o kilka niespodzianek, raz bardziej, raz mniej udanych. Na płycie znajdziemy bardzo dobre, niepublikowane na studyjnych płytach nagrania: znakomitego, wspominanego już przeze mnie Tomasza..., melodyjne 14 czerwca 1999 i improwizowane E’Lamachiwae. Fajnie wypada też genesisowa akustyczna wstawka w Pokuszeniu. Ale już akordeonowe rytmy ska w Tarocie nie do końca przekonują. Rozumiem, że panowie chcieli upuścić trochę powietrza z balonu wzniosłego misterium, ale efekt jest dość wątpliwy. Można oczywiście narzekać, że pan Adam ma problem ze śpiewem, szczególnie w górnych rejestrach, a czasem troszkę mu się załamuje głos (jak np. w Dorianie Greyu). Można dyskutować, czy jego metafory są jeszcze natchnioną poezją, czy już popadają w grafomanię. Można, ale po co? Frontman Abraxas na Live In Memoriam wyśpiewuje swoje teksty z taką żarliwością i pasją, jakby od tego zależało jego życie. Ja to kupuję. Bez wątpienia, po Live In Memoriam warto sięgnąć. Kto muzykę Abraxas zna, ten będzie się mógł przenieść w odmienne stany świadomości, tam, gdzie zabierają słuchaczy tylko płyty niezwykłe. Kto nie zna – dostanie do ręki bardzo dobry, obszerny (78 minut) przewodnik po abraxasaowym świecie. Rozpocząłem od wspomnienia T. Beksińskiego, więc nie od rzeczy byłoby zakończyć cytatem z Jego recenzji debiutu Abraxas z Tylko Rocka: „Wiem, teksty są bardzo pretensjonalne i efekciarskie. Wiem, w muzyce przeważa hammillowski patos. Wiem, Adam trochę przesadza z wokalną emfazą. Wiem!! Ale ja to, k****, lubię!” Nic dodać, nic ująć. K****, ja też to lubię. Michał Jurek
The Flower Kings Quidam – Meet the Flower Kings (2003) Do roku 2003, wtedy bowiem zarejestrowany został materiał i wydany album Meet The Flower Kings, zespół uchodził za niezwykle płodny. Raz do roku The Flower Kings publikował nowe wydawnictwo – najczęściej dwupłytowe, zaś te jednopłytowe szczelnie wypełniały krążki. Nazbierało się zatem. W pewnym momencie swojej kariery zespół zdecydował nagrać wersje koncertowe swoich najbardziej rozbudowanych utworów. Kompozycje pochodzą z trzech, w opinii wielu, najciekawszych płyt w dorobku The Flower Kings, są to mianowicie:
lipiec/sierpień 2011 The Truth Will Set You Free, Silent Inferno z albumu Unfold the Future (2002), Garden Of Dreams pochodzący z płyty Flower Power (1998) (-ten godzinny kolos został tutaj podzielony na dwie części i odchudzony o ponad kwadrans), a także Circus Brimstone oraz Stardust We Are z albumu Stardust We Are (1997). Ostatni wymieniony w trackliście utwór: Humanizzimo pochodzi z solowej płyty Roine Stolta z 1994 roku – The Flower King. Kto kompozycję zna, ten się prawdopodobnie zgodzi ze stwierdzeniem, że utwór ten można by było bez problemu uznać za jedno z nagrać spod szyldu zespołu. Jak się tego słucha? Fenomenalnie. Nie powinno to być zresztą zaskakujące. Artyści dysponują materiałem, który doskonale obronił się na wydawnictwach studyjnych, do tego są muzykami, którzy w żaden sposób nie muszą podpierać się technologią niedostępną podczas występów „na żywo”. I to słychać. Kompozycje, o czym już wspomniałem, są bardzo rozbudowane, zespół nie odchodzi od ich struktury, nie brnie w improwizacje, a co najwyżej przepuszcza je przez kilkuletni bagaż doświadczeń. Może właśnie ta dosłowność jest powodem, że ta pozycja w dyskografii The Flower Kings najlepiej smakuje w połączeniu z obrazem. Meet the Flower Kings jest bowiem dostępny w trzech wariantach. Podstawowym – 2 CD, rozszerzonym o zapis DVD i limitowanym, zawierającym podwójne DVD. Podsumowując... Na początku ubiegłej, niełatwej dla rocka progresywnego dekady, The Flower Kings byli zespołem w pewnym sensie „pierwszoligowym”, w 2003 roku byli ponadto u szczytu swoich muzycznych możliwości a album Meet the Flower Kings jest tego doskonałym potwierdzeniem. Może nie wszyscy będą w równym stopniu zafascynowani tym Spotkaniem, ale trudno odmówić muzykom polotu i dużych umiejętności. Świetny koncert, świetnie zagrany i wydany. Marcin Łachacz
teriału. Czasy grubej krechy, gdy z dawnych dokonań zdarzało się Quidamowcom wykonać tylko sztandarowe Sanktuarium miały nadejść dopiero po wydaniu Alone Together, która to płyta zamknęła usta większości krytyków zespołu. Najpierw ukazało się DVD, wersja audio wyszła dopiero w 2009tym roku (wietrzę w tym próbę zarobku przy okazji sukcesu Alone Together). Film ukazywał zespół spięty, jakby niepewny odbioru swojego nowego wcielenia. No i nie był to ich wieczór. Materiał wideo zarejestrowano generyczną metodą firmy Metal Mind – na maratonie koncertowym w Teatrze Im Wyspiańskiego w Katowicach, między występami Landmarq i SBB. A jak już się chce rejestrować koncert to najlepiej robić to, kiedy kapela jest gwiazdą. Jak to się robi z klasą – pokazał kilka lat później ten sam Quidam na Strong Together. Ale skupmy się na tym co słychać a nie co widać. Pod względem repertuaru siłą rzeczy mamy tu „wielkie materyi pomieszanie”, bo w secie obok Quidamowej klasyki znalazły się flirtujące ze stylistyką Porcupine Tree (czyli tak sobie pasujące do dawnego, skłaniającego się ku latom 70tym oblicza formacji) utwory z SurRevival, a do tego pokaźną ilość kowerów i cytatów z klasyki (zacięcie do nich Quidam miał zawsze). Czyli rozrzut stylistyczny od Sasa do Lasa. Choć niektóre z już wtedy zaprezentowanych patentów weszły do koncertów Quidam na stałe (zmieniona linia wokalna w refrenie Sanktuarium, zakończenie występu żywiołowym Not So Close z wtrąconym fragmentem Hush). Gra instrumentów poniżej dobrego poziomu nie schodzi. Kompozycji z powrotnej płyty też będę bronił. Nie ma prawideł gdzie jeno gust rządzi – powiedziałby Fredro. Choć też muszę uczciwie przyznać, że najlepszymi momentami płyty są Sanktuarium i następująca po nich wiązanka staroci. Fałszów Kossowicza bronić nie zamierzam. A te zdarzały mu się, zwłaszcza na początku w utworach – o ironio! – z SurREvival, stworzonych z nim i pod niego. Na szczęście z biegiem czasu rozśpiewał się i wokalne potknięcia zdarzały mu się rzadziej. W miarę koncertu coraz chętnie zagadywał też publiczność. Oczywiście ograniczony czas występu trochę go hamował – na klubowych deskach jest znacznie większym gadułą. I tak jest z całym albumem – zaczyna się dość niemrawo, by stopniowo nabrać tempa i mocy. Niosą go zwłaszcza gitary Maćka Mellera, znacznie ciekawsze w malarskich solówkach niż w Wilsonowskiach riffach. Płyta powstała w trochę niefortunnym momencie – kiedy sporej części dawnych fanów wydawało się, że Quidam wrócił na tarczy. Kiedy jednak zespół już się ograł i gruntownie przemyślał stylistyczny kierunek – zaczęły się dziać rzeczy wielkie. I w studio, i na scenie. Natomiast moją ulubioną koncertówką Quidam pozostaje bezpretensjonalne, wyciszone Bez półprądu, które ostatnio zredukowano do roli bonusu na reedycji SurREvival. Korzystając z okazji, zgłaszam w tej sprawie stanowczy protest! Paweł Tryba
Quidam – The Fifth Season, Live in Concert (2009) Koncertowy poligon. Quidam zreformowany, po wymianie sekcji rytmicznej i – przede wszystkim zmianie za mikrofonem. Eteryczną, wiotką Emilię Derkowską zastąpił Bartosz Kossowicz, z wyglądu i gabarytów sądząc – chłop na schwał. „Nowy” Quidam był już wtedy po nagraniu krążka – kontrowersyjnego w opinii niektórych (w opinii autora tego tekstu – całkiem sensownego) SurREvival. Dobra, nie używajmy eufemizmów. Na głowy zespołu (zwłaszcza Kossowicza) ze strony części słuchaczy sypały się wtedy gromy, cegły i pierze (to ostatnie – pospołu z lejącą się smołą). Zmiana była zbyt radykalna, by wszyscy krajowi miłośnicy proga z miejsca zaakceptowali mocniejsze brzmienie i męskie gardło. A i repertuar „Quidamu Mark II” był jeszcze zbyt skromny, by pozwolić sobie na granie wyłącznie najświeższego ma-
Inne. warte uwagi propozycje: Pink Floyd The Strawbs Uriah Heep Thin Lizzy Supertramp Dire Straits The Soft Machine IQ Le Orme Within Temptation
– – – – – – – – – –
Ummagumma (1969) Just a Collection of Antiques and Curios (1970) Uriah Heep Live (1973) Live And Dangerous (1978) Paris (1980) Alchemy (1984) Live At Paradiso (1995) Subterranea: The Concert (2000) Live in Pennsylvania (2008) Black Symphony (2008)
lipiec/sierpień 2011
34
larność biorąc udział w kilku ważnych festiwalach (grali m.in. na ProgFarm w Holandii). Do nagrywania nowego materiału Odyssice przystąpił już z nowym perkusistą, w międzyczasie (koniec 1997) bowiem Barta – ponoć bardziej wolał jazdę na deskorolce niż zasiadanie za bębnami – zastąpił Menno Boomsma (siostra Menno – Margriet od 2002 roku jest wokalistką znanej i u nas holenderskiej formacji Flamborough Head). Prace nad nowym materiałem trwały od stycznia do marca 2000 roku. I wreszcie 1 listopada album Impression trafił do sprzedaży. Najlepsze fragmenty płyty to otwierający całość Scream nasycony cudowną, camelowską solówką Peetersa, ozdobiony japońskim folklorem i ponownie piękną gitarą Senkan, Impression przypominający nieco konstrukcją początek Shine On You Crazy Diamond Floydów i przede wszystkim trwający ponad 10 minut kończący krążek A Prophet’s Dream przypominający nieco camelowskie Ice. Na przełomie lata i jesieni 2002 roku w grupie dochodzi do kolejnej zmiany składu; tym razem z kolegami pożegnał się basista Pascal van de Pol, który ponoć nagle stracił przekonanie do wykonywanej muzyki i zamierzał realizować się w zupełnie innym stylu. Także Jeroen na pewien czas odchodzi z grupy motywując to narastającymi problemami w swoim małżeństwie. W międzyczasie firma Cyclops postanawia wznowić wydanie mini albumu Moon Drive wzbogacając go o dwa nagrania audio plus prezentację multimedialną. Pierwszy dodatkowy utwór to Losing Her ze składankowej płyty Exposure, zaś Power Loc pochodzi z koncertu i odbiega nieco od stylu zespołu kojarząc się bardziej z Pink Floyd i Rush. Tymczasem próby znalezienia nowego basisty trwały naprawdę długo, bo dopiero pod koniec 2004 roku udaje się muzykom zatrudnić Petera Kostermana. Ta czwórka tworzy jak dotąd najstabilniejszy skład Odyssice. Prace nad nowym albumem rozpoczynają się jednak dopiero w 2009 roku. „Ten album został stworzony przez całą czwórkę. Muzykę kształtujemy w czasie prób w studio i każdy z nas ma w tym swój udział”. Efektem jest wydana 23 maja 2010 roku płyta Silence. Znów otrzymujemy w prezencie wysmakowane solówki gitarowe przywodzące na myśl Latimera czy Hacketta, wspaniałe, przestrzenne pola instrumentów klawiszowych, czy basowe figury przypominające grę Pete Trewavasa z Marillion. Na płycie wyróżnić warto znakomity Flags Without A Heart ozdobione piękną grą na flecie Boomsmy, Continental Motion – za niezwykle. melodyjne współbrzmienie gitary i syntezatorów oraz urzekający Chinese Waters – czyli wspomniane przeze mnie na wstępie połączenie baśniowości instrumentów klawiszowych Kitaro i nastrojowej gitary Latimera. W ramach promocji płyty muzycy występują w nagranym na żywo programie dla telewizji RTV Noord Holland. Materiał z tej sesji ma się ponoć ukazać na płycie DVD w tym roku. „To prawda, wiele osób porównuje nas z Camel czy z solowym Gilmourem. Ale to nie tak, my chcemy tworzyć.... tworzymy... muzykę płynącą z naszych serc”. I podsumowując Bastiaan dodaje: „I tylko szkoda, że progresywny rock nie jest tak popularny jak w latach 70-tych”. No cóż, pozostaje nam się chyba przyłączyć do smutnych słów gitarzysty, ciesząc się, że wciąż na muzycznym rynku istnieją takie zespoły, jak Odyssice. Na zakończenie warto też odnotować, że perkusista Menno Boomsma działa także w progresywnym, również instrumentalnym zespole Trion znanym z płyt Tortoise i Pilgrim. Sławomir Dziennik
Odyssice
B
ył wczesny piątkowy wieczór, mniej więcej w połowie 1987 roku. Kees Baars właśnie zakończył pierwszą godzinę swego cyklicznego programu Countdown Cafe na antenie holenderskiego radia Veronica. Ten zasłużony, znany i ceniony w Holandii prezenter przeżywał wtedy okres fascynacji neo prog rockiem i takie kapele jak Pallas, Marillion, IQ, Pendragon czy Quasar były wtedy częstymi gośćmi jego audycji. Właśnie zapowiedział kolejny utwór i zachęcony czasem jego trwania zamierzał sięgnąć do torby po wieczorną kanapkę, kiedy prowadzący program reżyser zasygnalizował połączenie z słuchaczem. Podniósł słuchawkę: cześć Kees, możesz mi powiedzieć czyj utwór grałeś przed momentem? Świetny numer, a ja nie zapamiętałem wykonawcy. Kees odpowiedział, odłożył słuchawkę, a jego ręka znów powędrowała w stronę paczuszki z kanapkami. Ale.... telefon zadzwonił ponownie i ku zdziwieniu Keesa kolejny słuchacz zadał niemal identyczne pytanie. A później...... później nasz biedny, niedożywiony Kees postanowił powtórzyć nagranie raz jeszcze i od tej pory telefon nie milczał już do końca programu. I jak sam kiedyś przyznał w całej, nieco ponad dziesięcioletniej historii emisji programu Countdown Cafe taka historia już nigdy więcej się nie powtórzyła. Pora więc przyjrzeć się tym, którzy sprawili, że Kees zaniósł wyschnięte już nieco kanapki do domu. Początki grupy Odyssice (nazwa zaczerpnięta z greckiej mitologii) sięgają 1986 roku. Wtedy to spotkali się gitarzysta Bastiaan Peeters, klawiszowiec Andre Hubbeling i grający na perkusji Alan Natele. W trójkę zarejestrowali numer, który roboczo nazwali Track One, a który to rok później stał się przyczyną niezaspokojonego apetytu Keesa Baarsa. W 1988 miejsce Alana zajął Bart Kühne, a dodatkowo Erik Aafjes objął funkcję basisty. Kolejny, nagrany już w nowym składzie numer Losing Her trafia na składankę Exposure (1988) wydaną przez holenderski magazyn muzyczny Sym-Info. Ciepłe przyjęcie przez słuchaczy, jak i pełen zachęty komentarz ze strony wydawców powodują narastające zainteresowanie działalnością zespołu. Efektem jest znakomicie przyjęty występ na festiwalu Sym-Info Noorderlight w Tilburgu 16 czerwca 89 roku. Niestety na skutek wewnętrznych tarć zespół nie może przyjąć jednolitego kierunku, w którym będzie podążał i na bardzo długie miesiące zawiesza działalność. W końcówce 1995 roku Peeters i Kuhne zapraszają do współpracy grającego na instrumentach klawiszowych Jeroena van der Wiela i basistę Pascala van de Pola. Już w czwórkę przygotowują (pod koniec 1996 roku) materiał na pierwszy krążek. Nie mając żadnego doświadczenia w branży muzycznej decydują się na wydanie płyty własnym nakładem. I tak w początkach 1997 roku mini album Moon Drive trafia na rynek w mało imponującym nakładzie pięciuset egzemplarzy. Ale płytka sprzedawała się świetnie (poszczególne egzemplarze trafiły do USA, Anglii, Brazylii, a także do.... Polski), wzbudziła też zainteresowanie kilku firm płytowych, do których muzycy wysłali promocyjne egzemplarze. Po namyśle zdecydowali się podpisać kontrakt z Cyclops Records. Dlaczego właśnie z nimi wyjaśnia Bastiaan: „szybko stało się oczywiste, że większość wytwórni chce mieć silny wpływ na to, co gramy. Wszyscy, z wyjątkiem Cyclops Records, którzy od początku dali nam wolną rękę i możliwość tworzenia tego co chcemy. Wybór był więc łatwy”. W ciągu kilku najbliższych miesięcy zespół starał się potwierdzić popu-
Impression (2000)
Moon Drive plus (2003)
Silence (2010)
biuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011
Wrażliwy mechanizm twórcy rozmowa z Robertem Gasperowiczem z zespołu Samo
M
etalowy intelektualista – dla wielu osób takie wyrażenie to oksymoron. No to Robert Gasperowicz jest oksymoronem, bo jako jedyny i niepodważalny dowódca projektu Samo poszerza granice polskiego – i nie tylko – metalu, przesuwa je w rejony, których istnienia co bardziej zachowawczy słuchacze nawet nie podejrzewają. O trudnościach obiektywnych, częstych zmianach składu, wymaganiach wobec siebie i wobec odbiorcy opowiedział nam twórca jednej z najoryginalniejszych, a jednocześnie najbardziej niedocenionych metalowych formacji. Okazją do rozmowy było wydanie – po wieloletnich perypetiach – debiutanckiego albumu Samo, S1. A i trzecie płytowe wydawnictwo projektu, pod przewrotnym tytułem S3, też niedługo ujrzy światło dzienne. Jakie to uczucie widzieć wreszcie piękne wydanie płyty, którą nagrało się, bagatela, sześć lat wcześniej? Jeśli oczekujesz z mojej strony euforii i wielkiego YES! lub rozgoryczenia w związku z minionym czasem, jaki upłynął od stworzenia pierwszych dźwięków po ukazanie się s1, nic z tego. Wydanie tej płyty to piękny gest ze strony Karola Gawerskiego, z którym założyłem Czoło, to finał tak samo godny uwagi, jaki miałby miejsce kilka miesięcy po wyjściu ze Studia X, gdzie zrealizowaliśmy nagrania. Zwyczajna kolej rzeczy. Ta płyta jest warta, by po nią sięgnąć prędzej czy później, a później nie znaczy nigdy. Pod koniec zimy ubiegłego roku podaliśmy zawartość w formie CD, zbieramy całkiem fajne recenzje, jest git. Zaczynałeś w thrash-deathowym Slashing Death. Co skłoniło Cię do pójścia w stronę bardziej skomplikowanych struktur? Slashing Death is dead. To był pierwszy krok. W tamtym okresie może nie tak zwariowany, ale równie kontrowersyjny. Traktuję tamten okres jak swego rodzaju plac zabaw, w którym resoraki, grabki i piłkę zastąpiłem dopiero w Samo prawdziwą gitarą i spełnionymi marzeniami o graniu namiastki czegoś wyjątkowego. Drogą ewolucji powstała koncepcja Samo, podobnie dzieje się w przypadku projektu Słonina. Jestem wręcz rozczarowany bierną postawą muzyków, tkwiących w grind core, death metalu czy innych skostniałych formach, opowiadających wciąż tę samą historię niczym powtarzalność łowickiej wycinanki.
biuletyn podProgowy
Jak to jest, że takie Meshuggah czy Strapping Young Lad, o których dorobek momentami się w Samo ocierasz, są prawdziwymi gwiazdami rocka, a Wy, z propozycją równie ciekawą i wymagającą, pozostajecie, powiedzmy, ukrytym skarbem Warmii? Traktuję Twoje słowa jak komplement. „Ukryty skarb Warmii” brzmi naprawdę dumnie, dzięki. Nie oczekuję zbyt wiele, nie gonię za karierą. Co Was tak zaintrygowało w twórczości Jeana-Baptiste Basquiata, że jego artystyczne pseudo stało się nazwą zespołu?
„Was” jest zbyt mocno powiedziane. To moja fascynacja, dzisiaj już mniej hołubiona, ale wciąż aktualna. Opowieść Lecha Majewskiego odegrała w tym znaczącą rolę. Zarówno wtedy, jak i teraz, jestem zwolennikiem polsko brzmiącej nazwy „zespołu”. Do wygłoszenia rzetelnej i jednocześnie nieskończenie rozciągniętej dywagacji na temat inspiracji malarstwem czy nawet kolejnym środkiem wyrazu niezbędny byłby perkusista Wojtek Szymański, a skoro jest nieobecny, postawmy w tym momencie kropkę, ponieważ moje słowa nie odpowiadają za wszystkich twórców S1. Kiedy zaczynaliście działalność jako Samo, czasy dla matematycznego grania były łaskawe, zwłaszcza na Warmii. Wy, Nyia – z którą w pewnym momencie dzieliliście zresztą perkusistę. Można było mówić o scenie? Dzieliliśmy salę prób, wzmaki, perkusje, żarty, czas, jaki Wojtek poświęcał w tamtym okresie również warszawskiemu zespołowi Neuma. Gdyby nawiązać do sceny, należałby sięgnąć czasów Kobong. Myślę, że zaangażowani słuchacze już dawno ocenili, które zespoły ku temu pretendują i czy położenie geograficzne i okres inicjacji jest punktem wyjścia czy raczej postawa, rodzaj ekspresji i kompozytorskie rozwiązania. Kobong, Neuma, Nyia, Samo, Moja Adrenalina, ewentualnie tak bym to widział. Choć może zbyt wysoko stawiam Samo i muzycy pozostałych zespołów nie życzyliby sobie, by wymienić ich wielkie nazwy obok tej zainspirowanej Basquiatem, niemniej fajni spośród tych zespołów zbudowali coś, co można by nazwać sceną.
35
lipiec/sierpień 2011 Czemu pełny czteroosobowy skład z czasów S1 posypał się tak szybko? Nie zgodzę się z takim sformułowaniem pytania. To był bardzo intensywnie eksploatowany okres, kumulacja bardzo częstych prób, podporządkowywania egzystencji wyższemu celowi, jakim była muzyka. Nie wszyscy robiliśmy to tak samo wnikliwie, nie każdemu udało się łączyć rozdwojenie jaźni, jakim jest zaangażowanie w podziemny projekt i wymagającą od każdego człowieka codzienność. Czytając między słowami, zrozumiesz, co jest trudnością, gdy wiek, w jakim zaczynamy być świadomi twórczo (by posiąść emocjonalny kunszt i niezbędny warsztat) jest okresem, w którym jednocześnie mocniej dotykamy banalnych spraw w domu i na ulicy. Wszystko to jest istotą, zaletą i niedoskonałością wrażliwego mechanizmu twórcy. Zaskakuje mnie zróżnicowanie utworów na Waszych płytach – oczywiście znakiem rozpoznawczym są Twoje matematyczne riffy na nisko strojonej gitarze,
Były plany promocji Plex Zero w USA. Jak tamtejsza publika zareagowała na Wasze dokonania? Nie było planów. Pewna nowojorska wytwórnia hard coreowa wyszła z propozycją i wycofała się. Potem pojawił się Tomasz Smaga, nasz promotor i przyjaciel projektu, który zainicjował wydanie Plex Zero, umieścił CDw tamtejszym sklepie. Info o polskiej muzyce, a w szczególności o Samo, rozchodzi się inną drogą, poprzez muzyków, Rennie Resmini z zespołu Starckweather, Steeve Hurdle z Negativa, któremu swego czasu próbowałem podkraść perkusistę, Alap Momin z hiphopowego Dalek i kilku innych wykonawców czy fanów. O promocji w stanach spośród polskich wykonawców czy artystów, moim zdaniem może jedynie mówić Behemoth czy Wilhelm Sasnal. Jesteś kojarzony raczej z ekstremą, a tu raptem w zeszłym roku wyskakujesz z czymś w miarę przystępnym – psychodeliczno-triphopową Słoniną. To taka odskocznia?
nym zbieraniu się w sali prób. Gdyby ktoś inny się tym zajął, miał do zaoferowania konkret z zapleczem finansowym, a ja miałbym tylko grać na gitarze, może podszedłbym do sprawy w inny sposób. Dużą wagę przywiązujesz do teledysków. Do nieopublikowanego S1 wkrótce po nagraniu nakręciliście trzy klipy, także Plex Zero było promowane obrazkiem do The Trip. Nie obawiasz się, że pozostaną one znane tylko bardzo wtajemniczonym? Video to mój kolejny środek wyrazu. Im dłużej się tym param, tym lepiej się bawię. Uwielbiam montaż i edycję ruchomego obrazu, ożywianie pozornie martwego, łączenie z muzyką. Bardzo wtajemniczony odbiorca to klucz, a nie problem. Nie traktuję tego jak wady. Nie szukamy konsumentów. W ogóle nie szukamy, proponując konkretne dźwięki Samo, raczej idziemy do przodu, a czy kroki stawiamy duże, niech ocenią zainteresowani.
Bardzo wtajemniczony odbiorca to klucz, a nie problem. Nie traktuję tego jak wadę. Nie szukamy konsumentów. W ogóle nie szukamy, proponując konkretne dźwięki Samo, raczej idziemy do przodu, a czy kroki stawiamy duże, niech ocenią zainteresowani.
ale równie dużo tu klimatycznych zwolnień. Dzięki temu muzyka zyskuje na przystępności. Szerokie horyzonty tego zawsze mało. Rozpiętość harmonii, asymetrycznych podziałów, by zostać zauważona, została wzbogacona melodyką warstwy wokalnej, oszczędnej elektroniki i czasem gitarowych uniesień bardziej przystępnych i tylko pozornie oczywistych. Taka konstrukcja podaje rękę słuchaczom, którzy zasiądą do tej muzyki częściej niż dwa razy. Już w momencie wydania Plex Zero mówiłeś, że materiał na trzecią płytę jest praktycznie gotowy. Kiedy możemy spodziewać się premiery S3? S3 zgrane na CDR czeka w szafie dnia, w którym wyślę paczkę do tłoczni. W 2010 wydaliśmy Słoninę i S1 Samo, trzecia pozycja w sezonie to chyba byłoby zbyt wiele. Liczyłem, że materiały na okładkę zrealizuje pewna amerykańska artystka, jednak po raz kolejny sprawdza się teoria, że im mniej ludzi, tym lepiej. Teraz jest czas na bułgarskie przyleganie skóry do cellulitowych tyłków lub, jak kto woli, drinków z parasolem w cieniu drewnianej altanki, wydawniczo martwy sezon. Płyta ukaże się jesienią.
36
Odskocznią od Samo można by nazwać układanie na półkach zupek chińskich w supermarkecie. Słonina to też rozwój. Cenię sobie ten projekt wysoko, nie odbiegają daleko od siebie. Całe szczęście, obydwa nie powstawały równolegle, miałbym problem z muzyczną schizofrenią. Plex Zero nagrywany był z programowaną perkusją, S3 też ma powstać bez żywego perkusisty. Rozumiem, że po S1 z przyczyn kadrowych odchudziłeś skład, ale teraz masz na pokładzie świetnego bębniarza szlifującego swoje umiejętności w Newbreed i Egoist. Czemu wykorzystujesz Staszka tylko jako wokalistę? Warstwa instrumentalna powstała, zanim zaprosiłem Staszka do współpracy. Samo pozostaje projektem studyjnym, co nie powinno dziwić skoro odpowiadasz za gitarę, bas i elektronikę. Nie korci Cię żeby zebrać większy skład i zagrać parę koncertów?
Nad polskim math metalem ciąży jakieś fatum Co bardziej ambitne projekty upadają po dwóch albumach. Tak było z Kobongiem, Nyią, Neumą. Macie na koncie dwa wydawnictwa. Macie szansę przełamać tę zaklętą barierę wraz z premierą S3. Myślisz, że nad reggae czy country nie unoszą się w Polsce czarne chmury? Być może S3 stanie się zamknięciem, nie wiem czy powstanie czwarta płyta, ale nie z powodów brania lub jego braku, a pozostawienia pewnej luki i niedomówienia . Nie sądzę, by muzykom grającym w wymienionych prze Ciebie zespołach przypadło do gustu określenie math metal, które uważam za czereśniackie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie Ty jesteś autorem tej szufladki i liczę, że się nie obrazisz na cicho brzmiącą nutę ironii. Tradycyjny podział cztery czwarte to też matematyka. Obrażać się? Skądże! Dzięki za rozmowę! Rozmawiał: Paweł Tryba
Odstrasza mnie myśl o logistyce, forsie na całe przedsięwzięcie, wykonywaniu dziesiątek telefonów do muzyków, by przypominać o regularbiuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011
O afrykańskim śniegu i niekoniecznie zgubnych skutkach stosowania LSD
W
brew tytułowi w tekście tym nie znajdziecie informacji o problemach klimatycznych planety. Jego tematem nie są też narkotyki halucynogenne, chociaż termin LSD jeszcze się w artykule pojawi, a w muzyce, o której chcę pisać nie brakuje elementów psychodelicznych. Początków tej historii należy szukać we wczesnych latach 80. kiedy to Robert Lenert, późniejszy właściciel marki Los Agentos postanowił zająć się muzyką. Został wokalistą, a jego pierwszym instrumentem była gitara. Grał w tamtym okresie muzykę rockową co wydaje się naturalne jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż był jeszcze nastolatkiem. Twierdzi, że śpiewał za głośno, a instrumentalistą był, delikatnie mówiąc, przeciętnym. Trudno byłoby dzisiaj obiektywnie ten pogląd zweryfikować z powodu braku dokumentacji. Dostępność studiów nagraniowych była w tamtym czasie zdecydowanie mniejsza, a i technika nagraniowa nie ta co dzisiaj. W 1982 r. sięgnął po harmonijkę ustną. W tym momencie zaczął się nowy etap w jego karierze. Od tamtej pory przez lata był kojarzony z muzyką bluesową. W 1988 r przyszedł pierwszy, większy sukces. Było nim wyróżnienie przyznane przez jury Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie. Wystąpił w trakcie festiwalu jako członek zespołu Tym Razem. W kolejnej dekadzie Lenertowi zdarza się grywać z artystami których z bluesem raczej nie kojarzymy. Są nimi Robert Kasprzycki i Janusz Radek. Najważniejszym epizodem lat 90. była współpraca naszego bohatera z zespołem Monkey Business. Kolaboracja ta zawiodła go na dużą scenę festiwalu Rawa Blues. W 2001 roku powstaje Bluesmobile, kolejny ważny zespół w karierze Roberta Lenerta. Znalazł się on w pierwszym składzie formacji. Były koncerty, nagrania, w końcu płyta. Jednak drogi zespołu i jego harmonijkarza rozeszły się, a Lenert powołał do życia Los Agentos. Grupa występowała w różnych składach. Czasem z sekcją rytmiczną zespołu Easy Rider i Hokus – Jackiem Gazdą i Jarkiem Wodzińskim, czasem z gitarzystą Hokus – Olkiem Górnym jako Los Agentos Acoustic Duo. W 2006 r. wydana zostaje płyta Galicja Blues Liv – godz. 21:15, a rok później New Blues Standard??? W 2008 roku w czasie Galicja Blues Festival którego Robert Lenert jest współorganizatorem i gospodarzem doszło do brzemiennego w skutkach spotkania z Andrzejem Serafinem. Andrzej Serafin dwukrotnie wystąpił na krośnieńskim festiwalu jako perkusista grupy Blue Ink. Tym razem przywiózł do Krosna wibrafon. Dał solowy koncert wspomagając się elektroniką. Zachwycił publiczność, a jury przyznało mu nagrodę specjalną. W kolejnej edycji imprezy grał już jako członek Los Agentos. Andrzej Serafin to muzyk o szerokich horyzontach i nieprzeciętnej wyobraźni. Jest multiinstrumentalistą dla którego nie mają tajemnic nie tylko wibrafon, ale też instrumenty perkusyjne, klawiszowe i syntezatory. Ukończył poznańską Akademię Muzyczną w klasie perkusji. W wywiadzie dla MusicSerwis.pl zeznał na temat wibrafonu: „...od razu pomyślałem to jest to. Połączenie rytmu, gry akordowej i gra solo. Wcześniej grałem tylko na perkusji i czułem ograniczenie rytmem. Brakowało mi w tym co robię melodii i harmonii”. Komponował już w szkole podstawowej. Również na ten okres datują się jego pierwsze doświadczenia z improwizacją. Trudno by było znaleźć muzyczną konwencję która jest mu całkiem obca. W kręgu jego zainteresowań leży zarówno muzyka współczesna jak i rozrywkowa. Był członkiem orkiestry Amadeus Agnieszki Duczmal. Pisał też muzykę dla poznańskiego Spasmagon Quartet. Ma na koncie dwuletnią współpracę z Gastspigel Gerhard Gmbh. W tym okresie orkiestra biuletyn podProgowy
zarejestrowała musicale Hair i Andrew Lloyd Weber, które zostały wydane na płytach siłami Gigolo Records. Był członkiem zespołów Blue Ink, Ac Hoc, Szakal BB, Dzieci Bluesa. Wspólnie ze Zbigniewem Łowżyłem tworzył muzykę do projektów Orange i Malta 98. W maju 2008-go roku w studiu Chinook w Dębicy został zarejestrowany materiał na dwa krążki demo. Muzyk zatytułował je Elektrob(l)us i The Outline Of Nihility. To tylko cześć dorobku tego artysty. Po ukonstytuowaniu się nowego składu zespołu Los Agentos przystąpił do nagrywania albumu Afrykański Śnieg. Na sesje nagraniowe stawili się, oprócz Lenerta i Serafina, wokalistka Bożena Mazur i Gitarzysta Stanisław Grela. Ten, jak się później okazało, stały skład koncertowy uzupełnili w studiu gitarzyści Paweł Okoniewski, Piotr Lupi Lubertowicz, i Aleksander Górny oraz druga wokalistka Bożena Okoniewska. Owocem pracy artystów jest muzyka eklektyczna, obfitująca w różnorodne brzmienia. Muzycy biorący udział w nagraniach wywodzą się ze środowiska bluesowego, a blues stanowi punkt wyjścia do artystycznych poszukiwań. Płyta nieco zaskoczyła fanów zespołu. Oprócz bluesowego korzenia w muzyce z tego albumu słyszymy elementy między innymi world music i alternatywnego rocka. Znakomita większość utworów zamieszczonych na płycie wyszła spod pióra członków zespołu. Wyjątek stanowią piosenki Be My Husband Andiego Strouda i Broke My Babys Heart Romiego Barrona. Lada moment ma się ukazać kolejny krążek formacji. Będzie on nosił tytuł Poza Horyzont. Już po wydaniu Afrykańskiego Śniegu, w czasie niezobowiązującego spotkania Roberta Lenerta i Andrzeja Serafina w domu jednego z muzyków zrodził się pomysł na kolejną płytę. Lenert jak zwykle miał przy sobie harmonijki. Pod ręką były też bluesowo-ambientowe nagrania Serafina. Tak doszło do pierwszej próby projektu LSD (sama nazwa pojawiła się oczywiście nieco później). Ostatecznie płyta została nagrana w trio, a skład uzupełnił saksofonista i flecista Stanisław Domarski (obecnie w czasie koncertów na saksofonie gra Władysław Wiater). Chociaż nazwa tego projektu to po prostu pierwsze litery nazwisk muzyków, bywało, że budziła ona niezdrowe emocje. Co najmniej raz została oprotestowana przez organizatora koncertu, a zespół zagrał jako Trio Andrzeja Serafina. Muzyka tria LSD to wypadkowa bluesa, jazzu i ambientu. Leader projektu swoje dzieło nazywa „pierwszą na naszym rynku płytą nu-bluesową”. Odwołuje się również do muzyki klasycznej i etnicznej. Niewiele jest na niej wirtuozowskich popisów i partii improwizowanych. Mamy natomiast do czynienia z muzyką starannie aranżowaną, pełną ciekawych brzmień, często łączonych w zaskakujący sposób. Serafin udowodnił już wielokrotnie, że nie lubi zamykać się w jednej określonej konwencji. Na krążku znalazło się dziesięć bluesowych utworów których autorem jest Andrzej Serafin (poza tradycyjnym Deep River). I znowu album ten stał się pretekstem do dyskusji o czystości muzycznych gatunków. Emocji było sporo, ale nie przypominam sobie jednoznacznie negatywnych opinii na temat samej muzyki. Na mocy umowy podpisanej przez muzyków z amerykańską firmą specjalizującą się w dystrybucji muzyki jazzowej płyty Afrykański Śnieg i LSD są dostępne w wersji cyfrowej i na płytach CD poprzez serwisy typu Amazon i iTunes. Jest to duże wydarzenie, szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę sytuację na polskim rynku muzyki bluesowej i jazzowej, a także sporadyczną obecność polskich wykonawców na rynkach zachodnich. Tomek Mały Kotyla w tekście wykorzystano fot. Igora Olejnika
37
lipiec/sierpień 2011
1. La Neige Afraicainem, 2. Linia 129, 3. Pełna kontrola, 4. Vinyl, 5. Ce my husbornd, 6. Afrykański Śnieg, 7. Przeszło mi, 8. Broke my baby’s heart, 9. Pasażer, 10. Sopot, 11. W moim małym miescie, 12. Leniwiec fot. Wojciech Otłowski
Los Agentos
Afrykański Śnieg
„Blues [ang = troski, rozterki], negro-amer. Gatunek pieśni osobistej (solowej) o strukturze responsorialnej call and response. Wyrosły z wcześniejszych gatunków, takich jak work song i song sermon, b. Był też silnie związany z brytyjską balladą. Najbardziej charakterystyczną formą b. jest ½-taktowa zwrotka a-a1-b. Poetyka b. Operuje asonansami, rymami i nieregularną stopą metryczną dostosowaną do improwizowanych treści, obejmujących wszystkie regiony życia i ludzkich doświadczeń...”. (Encyklopedia Muzyki – Wydawnictwo Naukowe PWN). Na szczęście, o ile definicje i pochodzenie gatunków muzycznych mają znaczenie dla muzykologów i historyków kultury, o tyle przeciętnego klienta sklepów fonograficznych najczęściej niewiele interesują. Album Afrykański Śnieg narobił sporo zamieszania, zanim jeszcze się ukazał. Dlaczego? Ano dlatego, że grupa muzyków do tej pory kojarzona dość jednoznacznie z bluesem, nagrała coś, co bluesowym purystom nie bardzo do definicji pasowało. A jak jest naprawdę? Czy jest to jeszcze blues czy już nie? Proponuję zostawić problem teoretykom i bez uprzedzeń przysłuchać się płycie. Przyznać trzeba, że muzyka zarejestrowana na tym krążku, jest mocno eklektyczna. Słuchać tu echa world music, trochę za sprawą egzotycznych instrumentów perkusyjnych, na których gra Andrzej Serafin, ale też dzięki oryginalnym kompozycjom i nietuzinkowym aranżacjom. Znajdziemy na płycie także coś na kształt rockowej ballady, chociaż w nietypowej aranżacji i instrumentacji. Jest też (malkontenci pewnie stwierdzą że za mało) blues. Uważny słuchacz znajdzie rytmy dziwnie podobne do tego, co grała zbuntowana młodzież w czasie pierwszych edycji festiwalu jarocińskiego. Mimo, że twórcy płyty czerpali z tak różnych źródeł, efektem ich pracy jest spójny i bardzo interesujący album. Przy pierwszym przesłuchaniu zaskakuje nas każdy kolejny track. Kiedy jednak słuchacz zdecyduje się na powtórne spotkanie z tą muzyką, lista i kolejność utworów wydaje się oczywista. Doświadczony melomanom powinien być przygotowany na wielokrotne deja vu. Jednak za każdym razem będą to dźwięki z innej bajki i całości nie da się pomylić z inną płytą, a żadnej piosenki z inną piosenką. Płytę otwiera śpiewany po francusku przez Bożenę Okoniewską La Neige Africane. Wystarczy zamknąć oczy, żeby znaleźć się na tropikalnej wyspie porośniętej palmami kokosowymi. Taki nastrój tworzą instrumenty perkusyjne w sprawnych rękach Andrzeja Serafina i powtarzany, niby mantra motyw grany na harmonijce przez Roberta Lenerta.
38
Linia 129. Znowu z głośników dobiegają dźwięki rodem z kokosowego raju (zgadnijcie kto gra na marimbie), tekst jednak opowiada, nie o cudownych wakacjach, ale o dusznej atmosferze panującej w miejskich środkach komunikacji. Tym razem śpiewa Bożena Mazur, a z południowymi rytmami kontrastują elektryczne gitary Olka Górnego i Stanisława Greli. Tekst utworu Pełna Kontrola opowiada o zgubnych skutkach dobrej zabawy. W tej piosence głosu udzielił Piotr Lubertowicz śpiewając do spółki z Bożeną Mazur. Początek tego utworu, to jeden z momentów na płycie, który każe mi przypuszczać, że i mnie i muzykom zdarza się słuchać tych samych artystów. Dam sobie uciąć cokolwiek, że należy do nich Captain Beefheart i Tom Waits. Utwór czwarty to śpiewany znowu po francusku przez Bożenę Okoniewską Vinyl. Cokolwiek egzystencjalny tekst tej piosenki został przetłumaczony i umieszczony na okładce. Jeszcze kawałek Andyego Strouda Be My Hasband i już słyszymy pierwsze takty Afrykańskiego Śniegu. Zaczyna się od pojedynczych dźwięków granych na gitarze barytonowej przez Pawła Okoniewskiego, ale już za chwilę Robert Lenert przypomina nam, że swoją przygodę z muzyką zaczynał od gry na gitarze. Do tego dochodzą perkusjonalia i harmonijki Lenerta. Znowu nie dają spokoju skojarzenia. Nic dosłownego, nie może być mowy o prostym naśladownictwie, ale do głowy przychodzą obrazy z westernów Sergio Leone do których muzykę pisał Ennio Morricone, a w uszach brzmi gitara Ry’a Coodera z filmu Paryż Teksas. Afrykański śnieg to nic innego jak kompletnie przearanżowany i zaśpiewany przez Roberta Lenerta La Neige Africane. Moim zdaniem to najmocniejsza pozycja na tej płycie. I tak docieramy do połowy albumu. Przed nami jeszcze piosenka o tragicznie kończącej się miłości, Przeszło Mi (uwaga! Nie słuchać w depresji), a zaraz potem instrumentalny Broke My Baby’s Heart, temat Ronniego Barrona. Do końca płyty zostają jeszcze cztery utwory i cztery razy zmienia się nastrój. W songu Pasażer tekst opowiada o samotnym podróżnym, czekającym na małej stacji na ekspres, który i tak się tam nie zatrzymuje. Dni mijają, a on cały czas liczy na to, że coś się wydarzy (może wybory?) Czyżby nam ta historia coś przypominała? Sopot to wspomniane wyżej quasi jarocińskie rytmy. W Moim Małym Mieście to romantyczna ballada wyśpiewana przez duet Bożena Mazur / Piotr Lupi Lubertowicz... i... koniec.!? Już? Listę utworów zamyka Leniwiec. Tylko niecałe trzydzieści osiem minut. To jedyny minus tej płyty. Chciałoby się jeszcze słuchać, a jedyne co można zrobić to powtórnie wcisnąć guzik z napisem play. Tomek Mały Kotyla
Bożena Mazur – wokal, Bożena Okoniewska – wokal, Andrzej Serafin – marimba, nord wave, udu, darbuka, multiperkusja, kij deszczowy, spring drum, templeblocks, sample, gębofon rytmiczny, Paweł Okoniewski – gitara akustyczna, gitara barytonowa, gitara basowa, Piotr „Lupi” Lubertowicz – gitara akustyczna, wokal, Olek Górny – gitara elektryczna, gitara slide, Stanisław Grela – gitara elektryczna, gitara hollow body, Robert „Los Agentos” Lenert – harmonijka diatoniczna, harmonijka soloist, harmonijka chromatyczna, harmonijka + leslie, gitara elektryczna,
Andrzej Serafin – LSD 20 marca 2010 roku premierę miała płyta multiinstrumentalisty Andrzeja Serafina zatytułowana L.S.D. Ten pozornie prowokujący tytuł to nic innego jak nazwiska: Lenert, Serafin, Domarski. Na płycie tej znalazło się dziewięć utworów, z czego aż osiem są to kompozycje Serafina. Sam autor płyty określa ją mianem nu bluesowej, a muzycy przyznają, że tej płyty chętnie posłuchaliby sami i że taką właśnie chcieli nagrać. Instrumenty klawiszowe i perkusyjne, sample oraz wibrafon Andrzeja Serafina w połączeniu z harmonijką bluesmana Roberta Lenerta oraz saksofonami i fletem Stanisława Domarskiego tworzą niesamowity klimat oscylujący na granicach bluesa, jazzu, ambientu i muzyki klasycznej (do tego w niektórych fragmentach niemal namacalne są orient i western!). Płyta bardzo eklektyczna, momentami transowa i zdecydowanie gnostyczna. Przez uszy wchodzi do wnętrza słuchacza i uderza go w serce pałką zręcznie prowadzoną przez Serafina. Sprawnie pokierował on dwójką kolegów, choć czuć na płycie także ich wpływy. Ponoć Serafin szykuje coś nowego – aż trudno sobie wyobrazić, co to może być tym razem? Nina R. Sawicka biuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011
East of Eden Mercator Projected (1969) East of Eden z pewnością należy do tych niesłusznie zapomnianych przez dzisiejsze społeczeństwo zespołów, które mimo niesłychanie bogatej i ciekawej twórczości nigdy nie przebiły się do szerszej publiczności. Odnoszę wrażenie, że pierwsza płyta King Crimson z roku 1969 swoją wielkością przysłania słuchaczom piękno, oryginalność i odkrywczość innych płyt, wydanych właśnie w tym roku – wymieniając tu dorobek takich twórców jak Frank Zappa, Miles Davis, Colosseum czy Soft Machine. Do tych niesłusznie pomijanych (z tym, że w jeszcze większym stopniu od wyżej wymienionych) zalicza się z całą pewnością East of Eden i jego Mercator Projected. Nie ma większej radości dla muzycznego poszukiwacza, niż odnaleźć właśnie taki zapomniany, zakurzony skarb i odkryć jego muzyczną wielkość. East of Eden powstał w 1967 w Bristolu (początkowo grupa występowała pod nazwą The Picture of Dorian Gray). Przez zespół przewinęło się naprawdę wielu muzyków, ale w skład, który wykrystalizował w roku 1968, ostatecznie weszli: Dave Arbus, Ron Caines, Geoff Nicholson, Dave Dufort oraz Steve York. Grupa bardzo często koncertowała i w trakcie jednego z takich koncertów została dostrzeżona przez przedstawiciela wytwórni Decca/Deram, z którą w październiku 1968 zespół podpisał koncert płytowy. Już w grudniu grupa przystąpiła do nagrywania swojego debiutanckiego albumu, który ujrzał światło dzienne w roku następnym. Na samym początku naszego badania tejże płyty warto wspomnieć o ciekawym tytule albumu i jego okładce. Mercator Projected w polskim tłumaczeniu oznacza tzw. rzut Mercatora czyli odwzorowanie walcowe, wiernokątne, stosowane do dziś w kartografii. Tytuł z pewnością intryguje, bo ile procent populacji wie, czym takim jest rzut Mercatora? Inna sprawa, że okładka debiutu East of Eden również może intrygować. Przedstawione jest na niej ciało, a dokładniej plecy nagiej kobiety, na których wymalowana jest mapa świata. Całość ubrana jest w ciemnopomarańczowe barwy, emanujące tajemniczością, biuletyn podProgowy
wzbudzające zainteresowanie i ciekawość. No i rzeczywiście jest czym się zainteresować bo zawartość krążka z pewnością na to zasługuje. Mercator Projected to niemal trzy kwadranse muzyki zamknięte w 8 utworach. Tak naprawdę płyta należy do grupy tych krążków, gdzie naprawdę ciężko wyróżnić jakikolwiek utwór, nie wyróżniając jednocześnie innych. To, co bije od debiutu Brytyjczyków, to niesamowita spójność i równość napisanego przez nich materiału. Co do zawartości muzycznej Mercator Projected, pragnąłbym w tym miejscu przytoczyć wypowiedź basisty zespołu Steve’a Yorka: Weź elektryczne skrzypce, kipiące rockiem i barokiem, dodaj wschodni flet, zmiksuj to z sumerjskim saksofonem, basem, perkusją, gitarą i przeźroczystymi obrazami słów, a otrzymasz East of Eden. Nic dodać nic ująć. East of Eden jest chyba jednym z jaskrawszych przedstawicieli rocka progresywnego roku 1969. Na płycie oprócz rocka znajdziemy mnóstwo odniesień do bluesa, jazzu, psychodelii, muzyki klasycznej, ale też do muzyki ludowej (w tym orientalnej). Każdy utwór przynosi nam inne muzyczne doznania i eksperymenty zespołu. Northern Hemisphere, rozpoczynający się odgłosami dżungli, to fantastyczna współpraca gitary i skrzypiec spod znaku solidnego hard rocka. Już w tym utworze Brytyjczycy puszczają wodze fantazji, kiedy to w środkowej części utworu przenosimy się na bliskowschodnie tereny. Ale to dopiero początek niespodzianek! Po odgłosie wybuchającej bomby, który kończy pierwszy utwór, przechodzimy do Isadora. W tym utworze zachwyca wspaniały akompaniament na flecie (solówki w drugiej części utworu nie powstydziłby się nawet Ian Anderson). Zespół do tej pory utrzymywał swą muzykę w bardzo optymistycznych, by nie rzec skocznych rytmach, lecz już w kolejnym Waterways East of Eden postanowiło dać odpocząć słuchaczowi. Jest to dość wyważony, spokojny utwór, zmysłowo prowadzony przez skrzypce,
jednak wkrótce East of Eden robi niespodziewany zwrot w kierunku muzyki jakby z tureckiego wesela! Kolejne Centaur Woman to krok zespołu w kierunku bluesa i jazzu ze szczyptą awangardy, gdzie muzycy bardzo odważnie i ciekawie eksperymentują. Bathers i Communion to utwory osadzone bardziej w psychodelicznych (i bardzo skocznych) rejonach. Tutaj na chwilę chciałbym zwrócić uwagę na niezwykle barwne zakończenia utworu Communion. Po zakończeniu części muzycznej kompozycji słyszymy rozmowę. Jak się okazuje, jest to dowcip opowiadany w jakimś obcym języku i na bieżąco tłumaczony na język angielski. Niestety całego żartu nie da się zrozumieć, bo zaraz po wypowiedzeniu puenty przez przybysza z zagranicy rozlega się gromki śmiech, uniemożliwiający dokończenie tłumaczenia przez translatora. Trzeba przyznać, że ta salwa śmiechu naprawdę wprawia w dobry humor. Przechodzimy jednak dalej. Utwór numer 7, czyli, Moth mimo tego, że jest najkrótszą kompozycją na krążku, niesie za sobą chyba największy bagaż emocjonalny ze wszystkich utworów na płycie. Zespół wspaniale buduje napięcie, odpowiednio wyważa muzyczne proporcje, a delikatne muskanie struny przez smyczek w refrenie dodaje utworowi niesamowitego wigoru. Finałowy utwór to instrumentalny In The Stable Of The Sphinx, który jest jakby ponownym zwróceniem się zespołu w kierunku jazzu i eksperymentalizmu. Co tu dużo mówić, Mercator Projected jest płytą tak różnorodną w użytych środkach muzycznych, tak pełną pomysłów, łączących je w spójną całość, że dla mnie osobiście jest wyznacznikiem tego, co muzyka progresywna w roku 1969 mogła zaprezentować. Twórczość muzyków w pewnym sensie definiuje nawet interesujący nas gatunek. Muzyka progresywna to łamanie barier, poszukiwanie nowych ścieżek w muzyce rockowej, łączenie czasem przeciwnych sobie gatunków muzycznych w jeden styl. Wszystkie te cechy na krążku East of Eden znajdziemy. Warto przytoczyć tu inny cytat, tym razem grającego w East of Eden na skrzypcach, flecie, trąbce i saksofonie Davida Arbusa: Zdecydowaliśmy, że będziemy wykorzystywać elementy muzyki Orientu, klasyki, jazzu i wszystkiego co nam do głowy przyjdzie. Album Brytyjczyków jest z pewnością dziełem wspaniałym, a z perspektywy roku 1969, kiedy to rock progresywny dopiero się kształtował, możnaby nawet rzec, że dziełem wybitnym. Tak naprawdę niewiele znajdziemy zespołów, które tak płynnie, swobodnie i oryginalnie potrafiłyby niczym genialny malarz wymalować wspaniały obraz, korzystając z wszystkich dostępnych mu środków oraz użyć ich w idealnych proporcjach i we właściwym miejscu. Inna sprawa, że tego albumu naprawdę świetnie i bardzo przyjemnie się słucha, a mnogość pomysłów, różnego rodzaju zagrywek i wielu niespodziewanych zwrotów akcji absolutnie nie razi. Ja sam osobiście nazywam debiut East of Eden małym King Crimson, bo tak naprawdę twórcom Mercator Projected do poziomu prezentowanego przez Karmazynowego Króla nie zabrakło zbyt wiele. Może bardziej wyrafinowanych kompozycji, może więcej muzycznego oddechu i patosu? Na pewno szkoda, że teraz o tym zespole i o tej płycie naprawdę niewielu pamięta, bo w roku 1969 praktycznie nie miała sobie równych. W każdym razie dla słuchaczy zainteresowanych korzeniami rocka progresywnego jest to pozycja obowiązkowa! Paweł Bogdan
39
lipiec/sierpień 2011
Phideaux
Snowtorch (2011)
Z
apraszam Was do wzięcia udziału w wielkiej, kosmicznej odysei. Długiej wycieczce w najodleglejsze systemy drogi mlecznej. Do układu planetarnego, w którym słońce ma chłodny, biały blask. Jest bowiem białą, śnieżną pochodnią której światło napędza życie na jednej z planet. Planeta ma niecodzienny kształt. Jest bowiem wielką gąbczastą bryłą, z której wyrastają dziwne, niebieskie nitki. Jak wyglądają mieszkańcy tego niezwykłego globu? To już wywód dla każdego z nas, słuchaczy, a właściwie dla naszych bujnych wyobraźni. Gdyby spróbować w jakikolwiek sposób zakwalifikować dotychczasowe dokonania Xaviera Phideaux, lidera formacji Phideaux z Los Angeles, można nabawić się prawdziwych kompleksów. Najprostsza definicja, jaka się nasuwa i chyba jest najbardziej adekwatna do jego muzyki może, jak się okazuje mieścić się w jednym, krótkim słowie „eklektyzm”. Twórczość amerykańskiego zespołu bowiem zawiera całe mnóstwo skoków do wielu gatunków i podgatunków muzycznych. Można zaryzykować że to twórczość bardzo kompilacyjna, pełna zwrotów i zakrętów, wzbudzająca w głośnikach aurę niespokojną, a jednak z drugiej strony pełną przyjemnych dźwięków i melodii. Xavier nie bał się w przeszłości zapraszać choćby orkiestry symfonicznej. Współpracować z ogromną liczbą stałych i gościnnych muzyków. Ale właśnie dzięki tym zabiegom płyty lśniły ową wielowątkowością i pełnym brzmieniem instrumentalnym. Tak było w przypadku ostatnio nagranych przez zespół albumów. Na najnowszym, właśnie wydanym i zatytułowanym Snowtorch muzyka Phideaux wprost wybucha ową eklektyczną mieszanką. Lśni nią na każdym kroku i porywa słuchacza bez reszty. Tak się stało przynajmniej z moją skromną osobą, choć już wiem, że podobnie twierdzi kilkoro moich znajomych. Xavier od lat współpracuje z masą muzyków. Każdy z nich ma swoją misję do spełnienia.
40
To trochę tak jak w wielkiej orkiestrze symfonicznej. Oczywiście najważniejszą postacią jest multiinstrumentalista i szef (dyrygent?) Xavier, ale nie sposób dla przykładu nie zwrócić uwagi na zmysłowe głosy kobiecej części zespołu z Los Angeles. Valerie Gracious, Linda Ruttan Moldawsky i Molly Ruttan stwarzają niesamowitą atmosferę zmysłowym śpiewem. Dodają też dużo ciepła do mimo wszystko chłodno brzmiących, chwilami wręcz wyrachowanych partii instrumentalnych. Pojawiają się: saksofon (Johnny Unicorn i gościnnie zaproszony Chris Bleth), skrzypce (Ariel Faber) czy wiolonczele (Stefanie Fife). Obok nich pojawiają się pianiści i klawiszowcy (Xavier Phideaux, Johny Unicorn i Mark Sherkus) odpowiedzialni za całe to symfoniczne brzmienie. Na gitarach mocy muzyce dodaje Gabriel Moffat. Zaś w sekcji rytmicznej rządzą: basista Mathew Kenedy oraz perkusista ‚Bloody’ Rich Hutchins. Można powiedzieć, że to cała orkiestra ludzi znakomicie zgranych ze sobą i nadających na jednej, symfonicznej fali. Główną częścią materiału jest tytułowa suita Snowtorch podzielona na dwie części. Pierwsza jej część wprowadza znakomicie słuchacza w ten nieco nieuporządkowany i zwariowany świat. Delikatny motyw na pianino i głos lidera, Xaviera z każdym taktem rosną na sile, gdy powoli zaczynają je posiłkować inne instrumenty. I tak jest do połowy tej kompozycji, gdzie nagle pojawia się bardzo teatralna atmosfera i subtelne, żeńskie wokale. Im bliżej finału pierwszej części Snowtorch , tym więcej absolutnie znakomitych, porywających partii instrumentalnych, tworzących pozorny nieład. Pojawiają się fascynacje E.L.P., Yes, Van Der Graaf Generator czy King Crimson. Wszystko to tworzy naprawdę wyjątkową, by nie powiedzieć podniosłą atmosferę. Docieramy do gwiazd i tnie-
my kosmiczną materię spokojnym lotem. Druga kompozycja, zatytułowana Helix to utwór o wiele spokojniejszy. Rolę wiodącą przejmuje tu pianino i czarujące, żeńskie wokale, które śpiewają kolejne części tego utworu. Mkniemy do gwiazd leciutko, jak gdyby bezwładnym lotem, niesieni także przez dźwięki skrzypiec. Pojawiają się efekty dźwiękowe (w takich lubuje się choćby mistrz Fripp) potęgujące tą kosmiczną atmosferę. Czas odpalić silniki. Teraz pomkniemy ku Śnieżnej Pochodni o wiele szybciej. Rozpoczynamy finał kosmicznej odysei. Z początkiem drugiej części tytułowego Snowtorch zrobi się nawet nieco psychodelicznie. Znów powraca magia lat 70. i partie klawiszowe a’la Keith Emerson. Choć nie tylko. Niektóre fragmenty skojarzyły mi się z Jethro Tull i z... Clannad. To zapewne poprzez te charakterystyczne głosy pań i kilka celtycko brzmiących zagrywek na gitarze akustycznej i pianinie. Kto wie, być może Celtowie mają w sobie jakiś pierwiastek z kosmicznej materii, pochodzącej z gwiazdozbioru Śnieżnej Pochodni. Wszak wszyscy powstaliśmy z kosmicznych pierwiastków. Drugą część tytułowego utworu kończy rozkręcający się z każdą chwilą segment zatytułowany Coronal Mass Ejection. Z głośników wyzwala się kolejna dawka energii. To znów taka jazda (a właściwie lot) z prędkością światła. W finale mamy jeszcze jedną kompozycję. Tym razem... bez tytułu. To, jak na Phideaux można powiedzieć instrumentalna miniaturka, w której jak gdyby na pożegnanie machają do nas wszyscy członkowie gwiezdnej orkiestry z Los Angeles. Gwiezdny lot z zespołem Phideaux to taka podróż przez kilka interesujących rejonów rocka progresywnego, na przestrzeni jego długiej historii. Można powiedzieć, to kompilacja najbardziej charakterystycznych dla tego gatunku muzycznego, elementów poskładanych w jedną, ogromną układankę. Projektu Phideaux nie można nazwać normalnym zespołem rockowym. Ich twórczość nosi znamiona czegoś większego. Czy to rock opera? Myślę, że blisko jest Xavierowi i jego licznej grupie muzycznych przyjaciół do noszenia tego miana. To muzyka chwilami niemal dziwaczna, ale właśnie między innymi dlatego niezwykle interesująca. W dodatku, pomimo swej nieuporządkowanej formy podana w bardzo przystępny sposób, co zapewne zainteresuje nie tylko tych słuchaczy, którym od dawna jest po drodze z rockiem progresywnym, ale także osoby, które dopiero wprowadzają się w kanony muzyki rockowej podniesionej do rangi sztuki. W dzisiejszych czasach nie jest łatwo nawiązać do chlubnych czasów takich gatunków jak rock symfoniczny, psychodeliczny, art-rock czy folk i tym samym zainteresować dość wybrednych słuchaczy. Zwłaszcza tych, którzy dobrze są osłuchani w klasyce rocka progresywnego. Moim zdaniem muzykom projektu Phideaux udało się to po raz kolejny, i to w wielkim stylu. Ocena: 10/10 Krzysiek ‚Jester’ Baran
lipiec/sierpień 2011
Kompleks Portnoy’a Był taki czas, kiedy odejścia muzyków z zespołów były poprzedzane serią plotek, prasowych spekulacji, nierzadko po prostu dany artysta nie pojawiał się na koncercie. Epoka Internetu zmieniła wszystko. 8 września 2010 na facebookowym profilu Mike’a Portnoy’a pojawił się wpis, w którym perkusista oznajmił światu, że jego kariera w Dream Theater dobiegła końca. Wiadomość ta była bez wątpienia szokiem dla fanów. Portnoy, obecny w zespole od samego początku, sprawiający wrażenie jego spiritus movens, napisał wprost, że tryb życia 24/7/365 z pełnym zaangażowaniem w Dream Theater non stop od 1985 roku stał się dla niego „wypalający”, że zaproponował grupie zawieszenie działalności na pewien czas, co nie spotkało się z uznaniem pozostałych muzyków i spowodowało taką, a nie inną decyzję. Z perspektywy zespołu ta sytuacja, choć dramatyczna, nie była jednak krytyczna i bez wyjścia – grupa postanowiła kontynuować działalność z nowym perkusistą i pracować nad kolejnym albumem. Mimo iż trzon Dream Theater był od lat stabilny, to już liczne perturbacje związane z klawiszowcami sprawiły, że fani musieli zrozumieć prosty fakt – grupa bez wątpienia zainspirowana była Rush, ale trzydzieści lat grania w niezmienionym line-upie nie było możliwe. Dla zespołu był to cios – rozstanie nie tylko z perkusistą, ale z jednym z muzyków bez wątpienia stanowiących o duszy Dream Theater, a także wokalistą (którego partie dodawały późniejszym płytom DT zdecydowanie metalowego smaczku) i w ogóle multiinstrumentalistą. Wystarczy tu wspomnieć efemeryczny i nieco humorystyczny skład Nightmare Cinema, w którym muzycy Dream Theater zamieniali się instrumentami – Portnoyowi przypadła gitara basowa. Grupa jednak poradziła sobie z tym brakiem dość sprawnie. Rozpoczęto przesłuchania, a że znaleźć następcę tak utalentowanego, utytułowanego i posiadającego niezwykle charakterystyczny styl gry perkusisty nie było łatwo, na shortliście znalazły się nazwiska same w sobie stanowiące „Teatr Snów” każdego rockowego muzyka. Paradę mistrzów bębnienia niech rozpocznie Virgil Donati, wcześniej wielokrotnie współpracujący z byłym klawiszowcem DT, Derekiem Sherinianem, a także wzięty muzyk sesyjny. Za nim: Marco Minnemann, muzyk niemieckiego pochodzenia, który z równym powodzeniem współpracował z koncertowym składem Adrian Belew Power Trio, czy z progresywnym projektem UZ, z udziałem Johna Wettona, Tony’ego Levina, Eddiego Jobsona i Grega Howe’a, jak i z ekstremalnymi metalowcami z Necrophagist. Jeśli już o metalowcach mowa – w naszej opowieści pojawia się pan, przed którym co bardziej konserwatywne mamy mogłyby ostrzegać córki. Derek Roddy, doskonały bębniarz, znany głównie z Hate Eternal, ale współpracujący też z Malevolent Creation, Nile i całą plejadą innych kapel, głównie z ekstremalnych nurtów w muzyce metalowej.
biuletyn podProgowy
Również brany pod uwagę Peter Wildoer to kolejny muzyk, który mógłby pchnąć Dream Theater na zdecydowanie bardziej metalowe tory – grał choćby w doskonałym, niezwykle progresywnym, ale jednak solidnie łojącym Pestilence, ale fani DT mogą kojarzyć go również z płyty Static Impulse Jamesa LaBrie, którą to płytę oprócz solidnego bębnienia okrasił równie solidnymi wokalami – także metalowej proweniencji. A już w kategoriach czysto skojarzeniowo-humorystycznych można potraktować fakt, że związany był również z grupą o nazwie Majestic. Prawie... Ale jednak robi różnicę. Aquiles Priester – kolejna postać wymieniana jako jeden z faworytów – to bębniarz o zdecydowanie heavy metalowym rodowodzie, grający m.in. na trzech płytach brazylijskiej grupy Angra. W całym tym towarzystwie zabrakło jeszcze jednego nazwiska. Mike Mangini, bo o nim mowa, to perkusista-instytucja. Steve Vai, Annihilator, Extreme, ale też Elements of Persuasion – znów punkt styczny z Dream Theater, w postaci solowej płyty Jamesa LaBrie. Wybór na pewno nie był łatwy, ale najwyraźniej pan Mangini zdeklasował konkurentów, bo to właśnie jemu przypadł zaszczyt przejęcia pałeczki, czy też pałeczek i zasilenia na stałe składu Dream Theater. Co z tego wyniknie – zobaczymy. Nowa płyta grupy „się miksuje”, do sieci trafił już pierwszy singel (bagatela, dziewięciominutowy) On the Backs of Angels, ale większości fanów piosenka nie zachwyciła. Nie ma co jednak stawiać na zespole krzyżyka, poczekajmy z ostatecznymi ocenami na pełną płytę – być może Dream Theater i z tego kryzysu wyjdzie wzmocniony... Sam Portnoy, który w międzyczasie rozważań o opuszczaniu Dream Theater nagrał partie perkusji na bardzo dobrą płytę Nightmare grupy Avenged Sevenfold, zapewne liczył na dalszą współpracę z młodymi, zdolnymi muzykami. Niestety grupa nie zdecydowała się na dalszą współpracę z naszym bohaterem. Portnoy spróbował więc... wrócić do Dream Theater, ale spotkał się z odmową – za pośrednictwem prawnika. Niezrażony, wziął się do pracy z grupą Adrenaline Mob, dowodzoną przez Russella Allena (Symphony X) – pierwsze upublicznione próbki prezentują się znakomicie. Mocne, progresywno-metalowe granie, bardzo dobra, „mięsista” produkcja, no i – co oczywiste – doskonałe partie bębnów. Kolejny projekt – na razie nienazwany – w którym bierze udział Portnoy, to zespół, w którego skład weszło dwóch panów Morse: Neal (Spock’s Beard, Transatlantic) i Steve (solo, Dixie Dregs, Deep Purple), a także basista Dixie Dregs – Dave LaRue i wokalista Casey McPherson (Alpha Rev). Kto wyjdzie z tego muzycznego pojedynku wzmocniony, a komu pozostanie tytułowy kompleks, głębszy niż w znakomitej powieści Philipa Rotha? Zobaczymy. Na chwilę obecną szala przechyla się powoli w kierunku Mike’a Portnoy’a. Adam Kaliszewski
41
Stefan Zell z
Wolverine
G
dyby Dariuszowi Szpakowskiemu przyszło skomentować wydarzenia w szwedzkim Wolverine, które miały miejsce w ostatnich pięciu latach pewnie ich finał skwitowałby klasycznym zdaniem: „Wrócili z dalekiej podróży”. Wszak progresywny kwintet od wydania albumu pt. Still w 2006 roku popadł w tarapaty, które spowodowały, że wydanie czwartego studyjnego albumu pt. Communication Lost do ostatnich chwil było zagrożone. Ostatecznie album ujrzał światło dzienne w 2011 roku, a znakomite utwory w pełni wynagrodziły pięć lat niepewnego oczekiwania. Ze szczególnymi trudnościami zmagał się jeden z założycieli grupy, wokalista i autor tekstów Stefan Zell, który w rozmowie ze mną zdradził kulisy powstawania Communication Lost, opowiedział o kulisach kryzysu w zespole oraz o planach Wolverine.
Pięć lat w muzyce to szmat czasu! Ostatni studyjny album Wolverine miał premierę w 2006 roku. Jak mógłbyś opisać zespół w 2011 roku? Kim jesteście dzisiaj? Stefan Zell: Pięć lat to bardzo długi czas, ale prawda jest taka, że nie mogliśmy zrobić nowego albumu wcześniej. Wiele rzeczy wydarzyło się w zespole na poziomie prywatnym, które uniemożliwiły nam dokończenie albumu dopóki kilka spraw nie zostało rozwiązanych. Zgodnie z tym co powiedziałem naprawdę czuję, że musimy po prostu kontynuować naszą karierę od miejsca, w którym się zatrzymała. Dla mnie Communication Lost jest naturalną kontynuacją Still. To jest ten sam styl, ale wykształciło się w nim więcej mroku, który jest naturalnym wynikiem przekazu albumu, tym wszystkim co wydarzyło się przez pięć od wydania Still. Jesteśmy bardzo dumni z nowego albumu, osobiście nie mogę się doczekać aby zagrać go na żywo. Niestety dotąd nie otrzymaliśmy żadnych ofert koncertowych więc poczekamy z rozwojem sytuacji, albo zagramy jakieś koncerty, albo zamiast tego zaczniemy pisać nowy album. W mojej opinii na waszym nowym albumie możemy usłyszeć dużo wstawek elektronicznych i industrialnych. Czy to jest kierunek w jakim zespół chciałby pójść w przyszłości? Coś w stylu progresywnego metalu z elektronicznymi i industrialnymi patentami? Stefan Zell: Lubimy eksperymentować i dodawać naszej muzyce nowego smaku. Myślę, że już na Still zaprezentowaliśmy trochę elektronicznego stuffu. Nie zdecydowaliśmy się podążać po założonej z góry ścieżce. Przed przystąpieniem do napisania każdego albumu możemy co najwyżej określić jakiś szkic pomysłów, ale zasadniczo po prostu piszemy muzykę w uwolnionej i pozbawionej ograniczeń formie. Jestem przekonany, że w przyszłości pojawi się w naszej muzyce jeszcze więcej elektroniki, ale jednocześnie pamiętamy, że nie jesteśmy Depeche Mode. Patenty elektroniczne służą tylko uatrakcyjnianiu naszej muzyki. Communication Lost to najdłuższy krążek w dyskografii zespołu. Czy to oznacza, że Wolverine zaczyna skupiać się na rozbudowanych utworach, czy po prostu nagraliście tyle dobrego materiału? Stefan Zell: Tak się po prostu stało. Mieliśmy trochę pomysłów, które chcieliśmy wykorzystać w nowym materiale i kilka z nich urosło do utwo-
lipiec/sierpień 2011 rów o dużych rozmiarach. Osobiście wolałbym aby następny album był nieco krótszy, ale zobaczymy jak się sprawy ułożą. Nowy album jest czymś co rosło w nas przez pięć ostatnich lat. Niektóre utwory były napisane zaraz po premierze ostatniego albumu zatem mieliśmy trochę czasu aby je dopracować. Mam wielką nadzieję, że nasz następny album będzie miał premierę w krótszym okresie niż było to w przypadku Communication Lost. Porozmawiajmy o lirycznej stronie Communication Lost. Wasz nowy album opowiada o zniszczonych relacjach w zespole. Czy kiedykolwiek myślałeś aby definitywnie opuścić zespół? Stefan Zell: Przez pewien czas faktycznie, w mniejszym lub w większym stopniu, byłem poza zespołem. Zresztą mój brat Mikael (chodzi o gitarzystę Mikaela Zella – dop. autor) w tamtym czasie również nie uczestniczył w pracach grupy, a reszta muzyków nagrała nawet kilka demówek z innym wokalistą. Działo się tyle rzeczy, że nie mogłem skupić się na muzyce. Porzuciłem moją starą pracę i rozpocząłem studia, a przede wszystkim urodziła mi się córeczka, która miała poważną chorobą serca wymagającą skomplikowanej operacji. W tej sytuacji po prostu musiałem ograniczyć swoje relacje z zespołem. W tamtym czasie wstrzymywałem rozwój grupy. Nie chciałem przynosić do sali nagrań całego stuffu związanego w moim prywatnym życiem. Na szczęście operacja mojej córeczki zakończyła się sukcesem, a ja znalazłem nową pracę, która daje mi dużo satysfakcji. Powoli powróciła moja miłość do zespołu. Zdecydowaliśmy się nagrać ostatni album ponieważ mieliśmy dużo dobrego materiału. Jednak wspólne nagrywanie podziałało jak dobry lek i postanowiłem jeszcze raz zaangażować się na poważnie w muzykę. Nie mogę mówić za wszystkich, ale myślę, że Wolverine będzie jeszcze długo na scenie.
Stefan Zell: Zdecydowanie! Śpiewanie w Wolverine jest dużą częścią tego kim jestem. Nie wszyscy tak jak my piszą muzykę i wydają ją na płytach. Jestem zadowolony z małych rzeczy. Nie potrzebuję jeździć na długie trasy czy sprzedawać ton albumów aby być szczęśliwym. To wszystko jest tylko bonusem. Myślę, że łatwiej to powiedzieć teraz kiedy jestem trochę starszy niż wtedy gdy zaczynałem. Szesnaście lat temu powstał Wolverine i wtedy zespół był w zasadzie wszystkim co miałem. Na szczęście dzisiaj już tak nie jest. Jestem w lepszym miejscu niż byłem kiedyś. Potrzeba marzeń i celów aby iść do przodu i na pewno wiele z nich wciąż jest w grze jeśli chodzi o Wolverine (śmiech). Cóż, wspomniałem o waszej przeszłości i zdałem sobie sprawę, że nie znam genezy nazwy waszego zespołu. Czemu „Wolverine”? Czy są to inspiracje komiksami Marvela? Stefan Zell: Tak… Kiedy Marcus i Ja byliśmy nastolatkami pomyśleliśmy, że to może być niezła nazwa dla death metalowego zespołu, którym byliśmy na początku naszej kariery. Nie żałuję tej decyzji… Z jednej strony wasi fani komplementują wasz nowy album, ale z drugiej obawiają się o przyszłość Wolverine. Jaka ona będzie?
Czyli można powiedzieć, że w tej chwili Twoje relacje z resztą muzyków Wolverine wyglądają nieźle? Stefan Zell: Myślę, że wyglądają w ten sposób jak przed wydaniem naszego poprzedniego albumu. Dużo rozmawiam z Marcusem (chodzi o perkusistę Marcusa Losbjera – dop. autor), z którym mieszkamy w jednym mieście. Thomas i Per (chodzi o basistę Thomasa Janssona i klawiszowca Pera Henrikssona – dop. autor) mieszkają w Sztokholmie i z tego powodu widujemy się dosyć rzadko, właściwie tylko podczas koncertów czy prób. Niemniej wszyscy jesteśmy przyjaciółmi, nawet jeśli nie widujemy się zbyt często. Chyba nie było łatwo napisać Embrace? Słyszałem w tym utworze wiele emocji… zarówno w słowach, jak i wokalach… Stefan Zell: To akurat prawda. Embrace był o tym o czym musiałem powiedzieć. Utwór jest o mojej córeczce Freyi oraz o jej narodzinach. Właściwie doszedłem do wniosku, że chyba łatwiej jest pisać o sprawach, które są bliskie sercu. Myślę, że dlatego prawie wszystkie teksty piszę w oparciu o własne życie i doświadczenia. Jaki jest główny przekaz nowego albumu Wolverine? „Nigdy się nie poddawać”? Stefan Zell: Myślę, że można znaleźć kilka przekazów w tekstach, wszystkie sprowadzają się do tego, że jesteśmy jednocześnie indywidualnościami, jaki zespołem. Treść albumu wychodzi od tego co przeszliśmy przez ostatnie pięć lat. Chciałbym myśleć, pomimo mrocznego klimatu, że teksty są ostatecznie pozytywne. Mówią o patrzeniu w przyszłość i wierze w siebie.
Stefan Zell: Wiem, że chcę kontynuować współpracę z zespołem. Nie widzę perspektywy zakończenia kariery przez Wolverine. Tak jak wspominałem, nie mogę mówić za resztę muzyków, ale niebawem usiądziemy i porozmawiamy o przyszłości zespołu. Powiem tylko, że Marcus i Ja zaczęliśmy już planować nowy album… Czy planujecie zagrać jakieś koncerty? Stefan Zell: Tak jak wspomniałem wcześniej, nie otrzymaliśmy żadnych ofert koncertowych, ale jesteśmy chętni do zagrania kilku koncertów. Jeśli będziemy mieli jakieś terminy umieścimy na je na naszej stronie internetowej. Czy chciałbyś na koniec coś powiedzieć do polskich fanów Wolverine? Stefan Zell: Mam nadzieję, że podoba wam się nasz nowy album! Zrodził się zarówno z bólu i z miłości. To chyba najważniejszy album jaki kiedykolwiek stworzyliśmy. Mam wielką nadzieję, że się zobaczymy któregoś dnia gdy zagramy w Polsce. Dziękuję za rozmowę. To była prawdziwa przyjemność! Stefan Zell: Wzajemnie.
Minęło dekada od waszego pełnowymiarowego debiutu. Jakieś konkluzje? Czy warto było?
biuletyn podProgowy
Rozmawiał: Konrad Sebastian Morawski
43
lipiec/sierpień 2011
tune | lucid moments
t
ajemnice snu ludzkiego od wieków fascynują naukowców i psychologów. To co się podczas niego dzieje do dziś jest jedną z nie do końca rozwiązanych zagadek, związanych z naszą codziennością. Oprócz tego, że nasze ciało i umysł, zapadając w letarg najzwyczajniej w świecie odpoczywają, nabierają energii na kolejny, pełen niespodzianek dzień w naszym życiu, pojawia się jeszcze jeden, ten
A w chwili wybudzenia Michael rozpaczliwie stara się znaleźć kogoś, kto na jawie fizycznie nie istnieje. Kogoś kto w podświadomości przeprowadzi go suchą stopą przez ocean wzburzonych fal i problematycznych sztormów. Michael znajduje go, ale szybko popada w kolejne kłopoty, bowiem powiernik ten, działając na jego mocno nadwątloną psychikę zdaje się powoli przejmować całkowitą władzę nad jego umy-
zawartego w muzyce Tune. Jego partie instrumentalne są tak wyraziste i intrygujące, że nie da się wobec nich przejść obojętnie. Za perkusją zasiadł Wiktor Pogoda, instrumentalista który w znakomity sposób odnalazł się pośród rozimprowizowanych partii składających się na muzykę zespołu. Właśnie takiego muzyka potrzebował zespół Tune. Bijącego w duchu melodii i harmonii, a nie z wyłącznie rock’n’rollowym
najbardziej tajemniczy element. W naszym mózgu rodzi się szereg imaginacji, sennych marzeń które przenoszą nas w świat naszych pragnień, fascynacji, nurtujących nas na jawie spraw i sytuacji. Czasem sen objawia się w sposób pozytywny, zabiera nas w krainę wyidealizowaną, pełną dobrego nastroju, nierzadko sprowadzającą się do spełnienia marzeń. Innym razem śnimy o tym co już widzieliśmy, zwłaszcza o tym co w sposób intensywny nas w ostatnim okresie pochłaniało bez reszty w naszej codzienności. Zdarzają się też sny, w których wyobrażamy sobie naszą przyszłość a także senne koszmary, w których pojawiają się stany lękowe, imaginacje wybitnie negatywne, często odbijające się na naszej psychice, zwłaszcza gdy zlani potem budzimy się z obrazem koszmaru w pamięci. Znaczenie snu, tak czy inaczej jest dla naszego życia niebagatelne. Bez niego właściwie nie da się żyć, choć pośród ludzi pojawiają się rozmaite choroby, które ten zdrowy cykl zaburzają. Kiedy budzimy się i wstaje nowy dzień, znów musimy się zmierzyć z naszą szarą rzeczywistością, która jest jak ocean. Raz spokojna i gładka jak lustro, innym razem pełna fal przeciwności a nawet spienionych sztormów, z którymi bardzo często nie jesteśmy w stanie sobie poradzić. W podobnym położeniu znalazł się Michael, bohater najnowszego albumu łódzkiej formacji Tune. Facet budzi się, wyrwany z letargu, a ponieważ jego codzienność nie jest usłana różami, to od razu popada w stany lęku, strachu przed tym z czym będzie się musiał znów zmierzyć. Sen jest dla niego ucieczką od owego strachu.
słem i świadomością. Michael nie do końca jest przekonany o słuszności tego bezwzględnego poddania się władzy Powiernika i rozpaczliwie stara się znaleźć kompromis, na który nowy przewodnik nie bardzo chce się zgodzić. W finale płyty okazuje się, że nasz bohater jest pacjentem szpitala psychiatrycznego i tak nie do końca rozumie, a może po prostu nie chce zrozumieć tego, co wokół niego się dzieje. Michael zatem prawdopodobnie został złapany w wir strasznej choroby psychicznej, zwanej schizofrenią. W znakomity sposób do tego, jakby nie było trudnego tematu koncepcyjnego, zatytułowanego Lucid Moments ułożył muzykę zespół Tune. I choć to debiutanci, to raczej ciężko jest ich muzykę postrzegać jako typowy debiut. Muzyka wyważona, bogato zaaranżowana, pełna ciekawych, rozbudowanych fragmentów instrumentalnych, wspomaganych przez bardzo dojrzałe improwizacje. Muzyka raz pełna emocji, a za chwilę sennego rozmarzenia świetnie oddaje temat płyty. Zespół Tune został założony w 2008 roku przez pochodzącego z Rzeszowa Leszka Swobodę (bas, wokal) oraz jego łódzkiego przyjaciela, Adama Hajzera (gitary), którzy szybko złapali muzyczną nić porozumienia. Komponując pierwsze, wspólne linie melodyczne zdecydowali się znaleźć jakiś niezwykły, nietuzinkowy instrument, który doda kolorytu i oryginalnego smaku ich muzyce. Natrafili na Janusza Kowalskiego, który oprócz zdolności klawiszowca okazał się być znakomitym akordeonistą. Jak się okazuje to właśnie m.in. akordeon jest jednym z wyznaczników klimatu
zacięciem. Jego gra chwilami bardzo przypomina mi Billa Bruforda, jednego z najinteligentniejszych perkusistów w historii muzyki rockowej. Sprawa wokalisty ważyła się w historii łódzkiego zespołu najdłużej, bo niemal do ostatniej chwili. Początkowo z zespołem śpiewał Jakub Olejnik, wokalista z bardziej rock’n’rollowym głosem. Tune jednak potrzebowali głosu z charyzmą, który doda kolejnego czaru ich muzyce. Natrafili na Jakuba Krupskiego, który rzutem na taśmę dograł znakomite partie wokalne. Płyta, została nagrana pod czujnym okiem Maćka Mularczyka, w Toya Studios, i była gotowa do masteringu. I tutaj liderom i kompozytorom zespołu, Leszkowi i Adamowi zależało, by nabrała odpowiedniego kolorytu. Sobie tylko znanym sposobem namówili do współpracy Roberta Hadleya ze słynnego The Mastering Lab w Los Angeles. Człowieka znanego ze współpracy chociażby z Pink Floyd a także m.in. z: E.L.O., Joe Cockerem, Rayem Charlesem czy Korn. Przyznaję, że posiadam od muzyków wcześniejsze wersje demo niektórych utworów, jakie znalazły się na płycie Lucid Moments. Metamorfoza, jaką przeszły właśnie za oceanem, a także w ostatniej fazie komponowania materiału jest powalająca. Brzmienie albumu jest po prostu wyśmienite. Muzyka na albumie Lucid Moments jest bardzo zróżnicowana klimatycznie, a jednak z drugiej strony niesamowicie spójna. Zresztą właśnie o taki zabieg starali się przez wszystkie szeregi prób i sesji nagraniowych muzycy Tune. Słychać w niej szereg fascynacji poszczególnych
44
biuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011 członków zespołu. Najważniejszym i najbardziej charakterystycznym zespołem, jakiego pierwiastki można wyczuć w muzyce łódzkiej formacji jest z pewnością Pink Floyd, zwłaszcza z pierwszej połowy lat 70. Muzyka Tune, obok wspomnianych wcześniej, licznych improwizacji (chwilami kłania się King Crimson) także zawiera elementy space rocka i zmysłowej psychodelii, tak bardzo charakterystyczne właśnie dla Pink Floyd, ale także dla bardziej nam współczesnych nagrań Porcupine Tree, solowego Wilsona czy też The Mars Volta. Tune potrafią także zagrać z rockową werwą. I tu blisko im z pewnością do Tool czy Anathemy. Ciężko jest napisać o płycie, dzieląc ją na poszczególne utwory, bo to bardzo zintegrowany materiał, ale są pewne fragmenty, które warto wyróżnić. Już sam start, w postaci utworu Dependent intryguje. Mocne linie basu i wtórująca mu gitara, do tego dość zawiesista perkusja i równoważące wszystko motywy na akordeonie nakazują wygodnie rozsiąść się w fotelu. Pink Floyd kłania się po raz pierwszy. Pojawia się głos Kuby. Gdy trzeba, jest lekki, tajemniczy i subtelny, ale w chwilach mocniejszych zawiera pazur i charyzmę. Taki wokalista to skarb! Drugie Repose powoli zabiera nas w ramiona snu. Po dość żywiołowym starcie płyty, ten utwór znakomicie rozwija muzykę, stopniowo dodając jej coraz to nowych elementów. Gitary chwilami brzmią jak w King Crimson, raz to tworząc dźwiękowe plamy, a za chwilę grając z mocnym, riffowym pazurem. Pojawia się też nuta strachu niczym z umysłu Michaela, potęgowana krzykiem wo-
kalisty, Jakuba. W trzecim utworze, Confused, usłyszymy po raz pierwszy wyraźnie, jak bardzo ważnym instrumentem na płycie jest akordeon. Zdaje się on śpiewać z wokalistą, jak gdyby opowiadając historię Michaela. Wreszcie pojawia się utwór tytułowy, Lucid Moments. Tutaj akordeon całkowicie przejmie rolę prowadzenia melodii. Janusz Kowalski gra jak natchniony. To jeden z absolutnych majstersztyków na tym albumie! Pojawiają się też bardziej senne formy instrumentalne, będące efektem ciekawych improwizacji. Klimat robi się coraz bardziej nostalgiczny. W miejsce wyrazistej, rockowej gry wchodzi muzyka bardziej nocna, z jednej strony mroczna a z drugiej lekko psychodeliczna. Z całą pewnością tą najbardziej spokojną częścią snu Michaela, w którym nasz bohater zaznaje chwilowego ukojenia, którego przecież szuka, jest utwór numer pięć, zatytułowany Mip. Pojawia się delikatna gitara akustyczna i równie delikatne pociągnięcia za struny gitary basowej. Również Kuba śpiewa tu spokojnie, bez krzyku, bez gwałtownych gier głosowych. Michael doznaje spokoju i zapewne śni mu się coś, w jego trudnym położeniu, bardzo normalnego. Coś, do czego tak bardzo tęskni. Staje się to w najspokojniejszej na płycie improwizacji na gitarę akustyczną, z delikatnymi partiami basu i sennymi pasażami, intonowanymi przez akordeon w utworze Dimensions. Michael przechodzi do kolejnej fazy snu. W utworze Cabin Fever senny spokój powoli się rozmywa. Znów jego miejsce zajmuje szaleństwo. Poszczególne instrumenty robią się coraz bardziej wyraziste. Także Kuba
znów z większą mocą zaczyna używać swego świetnego głosu. Akordeon tym razem nie usypia, a prowadzi muzykę ku ciężkiemu, niemal hard rockowemu refrenowi. Pojawiają się też najbardziej soczyste na tym albumie solówki gitarowe. Utwór Masquarade zaskakuje. To odrobinę inny kawałek niż wszystkie na tej płycie. Chwilami jazzujący, jesienny, bardzo deszczowy, w którym rolę akordeonu niespodziewanie przejmuje pianino. Janusz Kowalski udowadnia tym samym, że jest równie znakomitym pianistą. W finałowym utworze pojawia się postać Dr Freemana, który okazuje się być lekarzem psychiatrą, prowadzącym kłopotliwe leczenie przypadku Michaela w klinice psychiatrycznej. Doktor podczas tego utworu prowadzi rozmowę z naszym bohaterem, właśnie w kilka chwil po wybudzeniu się pacjenta ze snu, w którym po raz kolejny chciał znaleźć powiernika spokoju i harmonii, a niestety znalazł kolejną pustkę na jawie. Kolejny poranek, który zmusza go do męczarni w szarej codzienności. To utwór wyrazisty, chwilami szalony, ukazujący dusze Michaela na jawie. Sądząc z niektórych dialogów, jakie pojawiają się w głębi, przypadek pacjenta jest dość trudny. Co będzie dalej z naszym bohaterem? Być może dowiemy się na kolejnym albumie. Zespół Tune, już na samym starcie postawił sobie bardzo wysoko poprzeczkę. Nagrał album z bardzo nietuzinkowym tematem. Nagrał go w sposób niemal perfekcyjny od strony technicznej jak i artystycznej. Należy mieć tylko nadzieję, że w miarę rozwoju zespołu, ta perfekcja nie stanie się narzędziem, które wprowadzi zespół w rutynę. Płyta to bardzo dobra, zakorzeniona w zacnych kanonach art rocka, nawiązująca do wielkich artystów z przeszłości. Jeśli na kolejnym albumie muzycy Tune będą w stanie znów nas tak bardzo zaskoczyć to chyba wyrasta nam zespół, o którym może niebawem stać się bardzo głośno, i to nie tylko w naszym kraju. Krzysiek „Jester” Baran
Tune Lucid Moments (2011) Lucid Moments to debiutancki album łódzkiego zespołu Tune, który utworzyli Adam Hajzer, Leszek Swoboda, Janusz Kowalski, Wiktor Pogoda i Jakub Krupski. Pięcioosobowa grupa umiejscowiła swoją muzykę w nurcie art rocka adresowanego do szerokiego grona odbiorców. Nie mam pewności ilu fanów przysporzy zespołowi premierowy krążek, ale jestem pewien, że Lucid Moments stanowi pierwszy ważny krok w perspektywie scenicznej i studyjnej przyszłości grupy. Nie ma w tym żadnej tajemnicy, że charakterystyczne brzmienie akordeonu pomiędzy klasycznymi instrumentami wyróżnia Tune spośród innych zespołów funkcjonujących na płaszczyźnie muzyki rockowej. Nie ukrywam, że w Lucid Moments szczególnie podobały mi się utwory właśnie z dużym natężeniem akordeonu Janusza Kowalskiego (Repose, Lucid Moments czy Cabin Fever). Wszak odważne połączenie art rockowej sztuki z tym, chyba niezbyt branym na poważnie w muzyce rockowej, barwnym instrumentem stanowi jeden z głównych atutów muzyki Tune, a mnie przeniosło w interesujący klimat, z którym nie mam do czynienia na co dzień. Pewnie będzie tak również w przypadku pozostałych odbiorców łódzkiego zespołu. Pozostaje żałować, że mimo wszystko brzmienie akordeonu nie zostało wykorzystane
biuletyn podProgowy
do granic możliwości, bo w przyszłości właśnie na tym instrumencie grupa ma szansę zbudować swoją własną, unikatową tożsamość. Wśród innych niewątpliwych walorów debiutu Tune odkryłem przemyślane konstrukcje utworów. Coś jest w tym opisie wychodzącym od łódzkiego kwintetu zgodnie z którym Lucid Moments został określony opisem wszystkiego, co widzi się po przebudzeniu. W muzyce zespołu wielokrotnie przejawiały się charakterystyczne, nieco schizofreniczne pomysły polegające na nieschematycznym operowaniu tempem, intensywnością natężenia instrumentów i zabawie rozmaitymi dźwiękami. Jeśli miałbym zostać wyrwany ze snu to właśnie takie utwory jak Dependent czy Dr Freeman mogłyby ten stan opisać. Chyba trochę brakło w debiucie Tune odważniejszych instrumentalnych wypuszczeń muzyków, bo choćby piękne solo Adama Hajzera w utworze Masquerade zasygnalizowało, że muzycy łódzkiego zespołu powinni pozwalać sobie na więcej autonomii. W kolorowej tęczy dźwięków znakomicie odnalazły się wokale Jakuba Krupskiego i Leszka Swobody, które szczególnie klimatycznie prezentowały się w wariancie dialogowym. W tym aspekcie pojawiło się u mnie trochę skojarzeń z charakterystycznym filmowym klimatem, może w przyszłości panowie powinni częściej ze sobą „rozmawiać” w utworach Tune? W każdym razie aspekty wokalne stanowią kolejny
ważny punkt debiutu łódzkiego zespołu. Nic nie ujmując wokalistom muszę przy okazji dodać, że instrumentalny Dimensions również zrobił na mnie naprawdę dobre wrażenie. Podsumowując całość muszę przyznać, że Lucid Moments to bardzo udany debiut. Album nie jest uwolniony od przesłanek „syndromu pierwszej płyty”, ale to są tylko detale, które nie mają żadnej siły aby przesłonić pozytywy ukończonego obrazu. Muzycy łódzkiego Tune u progu swojej kariery wykazali się wieloma fajnymi pomysłami w wyniku czego powstała przemyślana i wciągająca muzyczna konstrukcja. Grupa zdradziła wszelkie predyspozycje ku temu aby w przyszłości było o niej głośno… w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Ocena: 8/10 Konrad Sebastian Morawski
45
lipiec/sierpień 2011 Nosound
The Northern Religion Of Things (2011)
Północna religia rzeczy. Że niby południowcy to żyją słońcem i powietrzem? Dobre sobie! To skąd w takim razie te finansowe tarapaty Greków, Hiszpanów, Włochów i Portugalczyków? Włoch Giancarlo Erra na szczęście umie uczciwie zarabiać bez posiłkowania się rozdętą sferą socjalną. Zresztą w porę ewakuował się do Wielkiej Brytanii zanim jego ojczyźnie zagroziła recesja. Zanim jednak przeprowadził się przez pół Europy wyrobił sobie znakomitą markę dwoma albumami nagranymi pod szyldem Nosound. Potem też nie próżnował potwierdzając klasę swojej formacji płytą A Sense Of Loss i ciepłym jeszcze longiem Warm Winters nagranym w duecie z Timem Bownessem jako Memories Of Machines. W efekcie Erra jawi się obecnie jako prawdziwa instytucja, jeden z najbardziej poważanych przedstawicieli współczesnego rocka progresywnego (od którego sam się – o ironio! – odżegnuje mówiąc, że z klasyków tego nurtu to on tylko Pink Floyd). Giancarlo może przebierać we współpracownikach z najwyższej półki i robi to nader chętnie. Kolejne płyty Nosound, podobnie jak jego prezentacja sceniczna ewoluowały od jednoosobowego domowego projektu do wieloosobowego składu o coraz bogatszym brzmieniu (na A Sense Of Loss pojawił się nawet kwartet smyczkowy). Ale sprawa jest jasna – Nosound to Erra i tylkoErra, a cała reszta to tylko części zamienne. Dlatego płyta taka jak The Norhthern Religion Of Things dziwić nie powinna. Giancarlo został poproszony o zagranie koncertu całkowicie solowego. Tylko on, jego gitara akustyczna i klawisze (nie naraz rzecz jasna), plus trochę elektroniki – pewnie laptop był w robocie. Ciepły, intymny koncert… Wróć! Jaki tam koncert? Album wykrojono z nagranych prób, które Erra grał przed występem. I tu zaczynają się moje wątpliwości…
Darmocha utwory i albumy warte zainteresowania, które artyści udostępniają nieodpłatnie w sieci
Dobra płyta! Włoch przearanżował swoje utwory tak, by nie stracić za dużo z tej charakterystycznej aury, którą na płytach uzyskuje dzięki wielu śladom, w dużej mierze elektronicznym, które raczej się czuje niż słyszy. Przecież za to właśnie kochamy Nosound! Z niełatwego zadania wywiązał się znakomicie. Dramaturgia sensownie pomyślana – witają nas i żegnają instrumentale, a jako część zasadnicza utwory krótsze, piosenkowe, odrobinkę okrojone dla lepszej dynamiki występu (no bo ile można oglądać faceta grającego ambient?). Erra wybrał po kilka kompozycji z każdego albumu Nosound. Jest magia zaklęta w ascetycznych partiach gitary, w oszczędnych, a jednak tak barwnych klawiszowych tłach. Jest największa słabość Giancarlo, która stała się też jego największą siłą – silny włoski akcent, który w połączeniu z wysoką barwą głosu daje wrażenie uroczej nieporadności. Można się w The Northern Religion Of Things zatopić, jak w każdej produkcji firmowanej przez Errę. Wszystko cacy. Tylko jeden szczegół – po co jest ten krążek? Erra miał okazję nagrać magiczny album. On, jego muzyka i zahipnotyzowani fani. Nie wątpię w moc hipnozy Nosound, sam doświadczyłem jej swego czasu w Inowrocławiu. Niestety Włoch poszedł na łatwiznę i zamiast rejestrować występ live nagrał przygotowania do niego. A nagraną próbę zawsze można poprawić, oszlifować, wyrównać kanty. Czy do tego doszło – nie wiem. Wiem za to, że The Northern Religion Of Things w tym kształcie jawi mi się jako dziełko, którego powstanie jest nieuprawnione artystycznie, podyktowane co najwyżej chęcią zarobku. Czemu Erra zdecydował się na półprodukt? Perfekcjonizm? Brak wiary w siebie? To możliwe u człowieka z wokalem typu „przepraszam, że żyję”. A może po prostu chodziło o dorobienie paru funciaków i euro? To mogła być perła w koronie Giancarlo Erry – piekielnie zdolnego nadwrażliwca, mistrza melancholijnego nastroju. Nie musiało być równo i pod linijkę, byle przed ludźmi i szczerze. Wyszło to, co słychać – album obiektywnie patrząc zacny, kondensacja stylu i dorobku dowodzonej przez niego formacji do jednej słusznej piguły. Jeśli ktoś chce zrozumieć o co chodzi z tym Nosound, o którym wszyscy dookoła mówią – może zacząć od Northern Religion Of Things. Za zawartość muzyczną nie waham się dać siedmiu oczek w naszej dziesięciopunktowej skali.
Ale zastrzegam – dałbym dziewięć, gdyby była to prawdziwa koncertówka. Na tę niestety przyjdzie nam jeszcze poczekać. Paweł Tryba
Francuska formacja Chry1. salide gra progresywny folk. Wypełnia on już trzy
Hiszpański Albatros 2. uskutecznia heavy prog na niezłym poziomie. Trzy płyty
dostępne za darmo płyty.
pobierz
46
Riverside
Memories In My Head (2011)
Na dziesiątą rocznicę istnienia Riverside warszawski zespół napisał album na podsumowanie, ale z pewnością niepodsumowujący dorobku grupy w okresie 2001-2011, w którym spod szyldu Riverside wyszły cztery albumy długogrające, kilka singli i innych wydawnictw, mnóstwo koncertów oraz duża popularność w Polsce i poza granicami kraju. Grupa do symbolicznej rocznicy podeszła niesztampowo, bo wydana z tej okazji EP pt. Memories In My Head uchwyciła tylko pewną część twórczości i możliwości muzyków, a także zaoferowała kilka nowych pomysłów w brzmieniu Riverside. Płyta wydana nakładem ProgTeam zawiera trzy rozbudowane utwory: „Gooodbye Sweet Innocence, Living In The Past oraz skądinąd znany Forgotten Land. Moim zdaniem premierowe numery zbliżone są do klimatu, który muzycy Riverside wykreowali na swoim debiucie, a więc chyba „najlżejszym” albumie w dyskografii grupy. Nowe utwory warszawskiego zespołu zbudowane są ze wspaniałych i urozmaiconych pejzaży. W bogactwie dźwięków, krótkich solówek, nastrojowych klawiszy i niestandardowych patentów czuć pracę Piotra Grudzińskiego i Michała Łapaja (szaleństwo przy końcu Forgotten Land!). Obcując z głębokim klimatem Memories In My Head momentami przeniosłem się wręcz do rasowego wydawnictwa ambientowego, w tej materii zwracam uwagę na perfekcyjne przejście pomiędzy pierwszym i drugim utworem. Ta EP to jeszcze jeden dowód, że Riverside i schemat są antonimami. Chyba nieco mniej okazji do wyeksponowania swoich możliwości
dostępne za darmo.
pobierz
przy tym mini albumie mieli Mariusz Duda i Piotr Kozieradzki. Znakomity wokalista, basista i kompozytor zaoferował gładziutkie, klimatyczne wokale, ale tym razem pozbawione zadziorności (z nielicznymi wyjątkami przy utworze Forgotten Land). Za to odczuwalne z poziomu słuchacza powinny być liczne basowe przejścia i wstawki zagrane przez rzeczonego muzyka. Z kolei ze względu na dosyć spokojny charakter nowych kompozycji grupy Piotr Kozieradzki nie miał okazji agresywniej popracować z talerzami, może wyłączając drugą połowę Living In The Past? Tym niemniej album nie stracił charakteru, a niezwykle pocieszające jest to, że trzeci utwór zawarty na EP pt. Forgotten Land promuje drugiego Wiedźmina, bo dzięki temu grupa ma okazję trafić do jeszcze szerszego grona fanów. Może ten niezwykle klimatyczny numer sprawi, że nie mieczem tak jak Wiedźmin, ale muzyką Riverside nawróci zbłąkane w tandecie duszyczki? Osoby, które lubią Riverside z pazurami, znane z takich utworów jak Artifical Smile, Dance With The Shadow, Ultimate Trip czy Hybrid Times, w których grupa wykreowała znakomite i nowoczesne prog metalowe brzmienie, mogą być do jakiegoś stopnia zawiedzione. Wszak Memories In My Head to przede wszystkim ukłon w kierunku subtelnej twórczości zespołu, a jeśli utrzymać kategoryzowanie można powiedzieć, że Riverside na tej EP to przede wszystkim zespół prog rockowy. W pewnej mierze szkoda, że Riverside na podsumowaniu dekady nie napisali utworów, które oddałyby pełnię twórczości zespołu, ale też nie wolno zapominać, że EP rządzą się własnymi prawami, a grupa ma jeszcze w planie wydać rasowe wydawnictwo na podsumowanie, w którym znajdą się wszystkie części trylogii Reality Dream. Pomimo, że osobiście preferuję zmetalizowane kreacje Riverside, nie sposób odmówić wdzięku Memories In My Head, który stanowi niemal pół godziny przestrzennego soundtracku otwierającego nowy rozdział na kartach historii grupy. W pełnym przekonaniu uważam, że Mariuszowi Dudzie, Piotrowi Grudzińskiemu, Piotrowi Kozieradzkiemiu i Michałowi Łapajowi wypada złożyć wielkie podziękowania za wspaniałe dziesięć lat na rynku. Trudno byłoby mi sobie dzisiaj wyobrazić polską scenę muzyczną – nie tylko progresywną – bez Riverside. Ten zespół spełnia wszelkie przesłanki aby za kilkaMr So & So, neoprogre3. sywna formacja z Wielkiej Brytanii, oferuje do darmo-
wego ściągnięcia swój trzeci album The Overlap. Gościnnie na gitarze Steve Rothery! pobierz
biuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011 naście lat otoczyć go aurą kultu. Warszawska grupa bez kompleksów, nowocześnie, zdecydowanie i pięknie wykreowała muzykę progresywną XXI wieku. Ocena: 8/10 Konrad Sebastian Morawski
Queensryche
Dedicated To Chaos (2011)
Jeden z najbardziej zasłużonych zespołów w heavy i progresywnym metalu, autorzy takich świetnych albumów jak Promised Land, Operation Mindcrime, The Warning czy Empire i wszechstronnie uzdolnieni muzycy najwyraźniej postanowili trzydziestolecie swojej kariery uczcić delikatesami. Właśnie takie sformułowanie przychodzi mi na myśl po wysłuchaniu Dedicated To Chaos, dwunastego studyjnego albumu Queensryche. Geoff Tate, Michael Wilton, Eddie Jackson i Scott Rockenfield grają ze sobą nieprzerwanie od 1981 roku. Grupie zdarzyło się trochę eksperymentować i w efekcie brzmienie Queensryche w ostatnich latach uległo odczuwalnemu „zmiękczeniu”. Niemniej grupa zawsze nagrywała kilka kompozycji, które skutecznie broniły jej ostatnich albumów. Niestety kilka pomysłów zasygnalizowanych na American Soldier z 2009 roku uległo w nowej dekadzie poważnemu rozwinięciu. Mam na myśli przede wszystkim zbliżenie się do klimatu… U2 i tego typu zespołów, które określane są jako alternatywny rock, a w rzeczywistości stanowią platformę dla spokojniejszych (sic!) fanów muzyki rockowej. Zespół z Bellevue nagrał w sumie szesnaście zupełnie NIEprogresywnych, mało skomplikowanych, chwytliwych i łatwych w odbiorze kompozycji. Czy o czymś zapomniałem? Owszem. Nowe Queensryche jest najzwyczajniej w świecie nudne. Kompozycje są mdłe, pozbawione jakiegoś instrumentalnego zrywu i dopasowane do komercyjnych standardów. Taki opis
brzmi przerażająco. Tym bardziej, że muzycy Queensryche funkcjonowali w opinii fanów jako zespół, który nie boi się dołożyć do pieca. Niestety takich rozwiązań w Dedicated To Chaos zabrakło. Za to w najnowszym albumie Queensryche pojawiły się utwory na siłę próbujące wyciągnąć od słuchacza jakieś emocje. Zupełnie nie rozumiem co się stało ze sprawną współpracą na linii Wilton – Rockenfield, bowiem główna sekcja instrumentalna najnowszego Queensryche została zupełnie spłaszczona. Dobrych riffów w tym albumie znajdziemy jak na lekarstwo, a solówki Wiltona są słodsze niż polski cukier. W tym mętnym, pop n’ rockowym klimacie zupełnie na mocy stracił saksofon Tate’a, który przecież nadawał grupie charakteru. Niemniej prawdziwy upadek nastąpił w przesłaniu zespołu, bo o czym śpiewa Tate w 2011 roku? Ano, o tym, że wszyscy potrzebujemy miłości i… okularów przeciwsłonecznych! Oczywiście generalizowanie nie sprzyja pełnej prawdzie, bo wśród premierowych utworów Queensryche można wyróżnić kilka numerów, które zdradziły fajne cechy. Zwracam szczególną uwagę na utwory utrzymane w relatywnie szybkim tempie z interesującym wykorzystaniem instrumentów w hard rockowym stylu i nałożonymi patentami, które je ozdobiły (klawisze, gitarowe solówki, krótkie aczkolwiek sprawne tła pod instrumentami). W tej materii dobrze sprawdziły się takie numery jak At The Edge i Real Therapy. W sumie dosyć ciekawie wyszło zespołowi wykorzystanie elektrycznego brzmienia, w takich utworach jak Drive (…niestety utwór zupełnie posypał się po minucie) czy Hard Times. Problem w tym, że od Queensryche powinno się oczekiwać znacznie więcej. Nieskutecznie próbowałem odnaleźć się wśród dźwięków Dedicated To Chaos. Niestety fanom muzyki progresywnej będzie trudno odkryć walory w tym wydawnictwie. Mogę zaryzykować twierdzenie, że nowy album Queensryche trafi w gusta fanów muzyki balansującej pomiędzy popem i rockiem, ale to chyba marna cenzurka jeśli idzie o zasłużony zespół. Grupa zdecydowanym krokiem weszła w inną, o wiele bardziej chwytliwą konwencję. Mam niepokojące wrażenie, że fani tego typu dźwięków mają w czym wybierać, a muzycy Queensryche podcięli grubą gałąź na której siedzieli… Ocena: 5/10 Konrad Sebastian Morawski
The Devin Townsend Project Deconstruction (2011)
Tę recenzję mógłbym zacząć od chwytliwego sloganu: „Nastąpił finał tetralogii Devina Townsenda”, bo wydane jednocześnie w czerwcu 2011 roku albumy pt. Deconstruction oraz Ghost w rzeczywistości miały zamknąć czteropłytowy projekt kanadyjskiego wokalisty, kompozytora i multiinstrumentalisty. Cóż, okazało się, że jeszcze we wrześniu 2011 roku ma pojawić się na rynku album pt. Ghost 2 dlatego pozwolę sobie pominąć poszukiwanie kategorii wprowadzającej i skupię się na samej muzyce. Zacznę alfabetycznie, a więc od krążka pt. Deconstruction. Album zawiera dziewięć utworów rozpisanych na około siedemdziesiąt minut muzyki. Jak przystało na standardy krążka solowego Devin Townsend opracował samodzielnie niemal większość kompozycji. Niemniej jako, że Kanadyjczyk nie jest perkusistą (przynajmniej oficjalnie), to partie tego instrumentu na potrzeby Deconstruction zarejestrowali Ryan Van Poederooyen oraz Dirk Verbeuren. W materii instrumentalnej na premierowym krążku Devina Townsenda pojawił się jeszcze gitarzysta Fredrik Thordendal z Meshuggah, który zarejestrował solo gitarowe w utworze tytułowym, a poza wokalami autora Deconstruction na tej płycie wystąpiło też od groma innych wokalistów, wspomnę tylko Ihsahna, Mikaela Akerfeldta, Joe Duplantiera czy Grega Puciato. Jeśli chodzi o samą muzykę to myślę, że oddała w pełni muzyczny charakter Devina Townsenda. Wszak Deconstruction to dobra cenzurka wieloletniej twórczości kanadyjskiego muzyka. Album został skonstruowany w schizofrenicznym klimacie, w którym swojego rodzaju rywalizację stoczyły dwa różne światy dźwięków. Z jednej strony na premierowym albumie Devina Townsenda usłyszymy wydłużone, uspokojone progresywne tła natchnione ambientem, a z drugiej, w tym wy-
Yves Potin, francuski muJak brzmi muzyka z TranNa dwóch płytach 4. zyk łączy jazz i elektronikę w 5. sylwanii? Według Alter6. hiszpańskiego zespołu projekcie o wiele mówiącej nazwie nativ Quartet – jak mieszanka Zaugan mozna usłyszeć Jazzcomputer.org. Całą swoją dyskografię udosępnia za darmo.
pobierz
biuletyn podProgowy
wpływów Pink Floyd, Tool, A Perfect Circle, Mike’a Oldfielda i Mogwai. Ten osobliwy koktajl pobierz wypełnia dwa albumy.
padku dominującej strony, solidną dawkę ekstremalnego metalu. Rzeczona schizofrenia objawiła się na najnowszym albumie Kanadyjczyka w ten sposób, że w najmniej oczekiwanym momencie z uspokojonych, wręcz minimalistycznych dźwięków w kilkunastu sekundach wytworzyły się utwory napełnione agresywnymi, pozbawionymi hamulców zestawami instrumentalnymi, może nawet zbliżonymi do dawnej twórczości Devina Townsenda w barwach Strapping Young Lad. Tym samym ważną część Deconstruction stanowi, najczęściej wprowadzający do utworów, rozciągnięty w progresywnym stylu ambient (Praise The Lowered, Stand, The Mighty Masturbator czy Deconstruction), ale chyba główne znaczenie na krążku mają bardzo mocne, wręcz nawet black metalowe (Juular, Pandemic czy Poltergeist) rozwinięcia utworów. Devin Townsend dawno nie wyeksponował z taką otwartością swojego muzycznego rodowodu, który przecież nawiązuje do ekstremalnego metalu. Zastanawiam się czy w ogóle Kanadyjczyk kiedykolwiek w swojej solowej twórczości był tak bezsprzecznie agresywny i metalowy (z naciskiem na starą, pozbawioną kompromisów szkołę metalową)? To wszystko czyni z Deconstruction album bezwzględnie interesujący. Do całości należy dodać walor, że część kompozycji (Planet of the Apes czy The Mighty Masturbator) to długie i rozbudowane utwory, które paradoksalnie zbliżyły Devina Townsenda do solowych pomysłów Ihsahna, a więc do czegoś na kształt progresywnego ekstremalnego metalu. Próba umieszczenia muzyki tworzonej przez Devina Townsenda to jak zakładanie siodła wściekłemu bykowi. Nie inaczej jest w przypadku „Deconstruction”. Najnowszy album kanadyjskiego muzyka zawiera w teorii sprzeczne ze sobą światy ambientu i ekstremalnego metalu, dodatkowo doprawione progresywnym podejściem do tworzenia muzyki. Myślę, że fani nieco spokojniejszej twórczości Kanadyjczyka mogą mieć z tym krążkiem pewien problem, ale za to ludzie związani ze Strapping Young Lad powinni piać z zachwytu. Devin Townsend na Deconstruction przypomniał sobie, że w jego krwi płynie czysty metal. Ocena: 8/10 Konrad Sebastian Morawski
Amerykańska progmeta7. lowa formacja Oceans Of Night stworzyła dotąd jeden
mieszankę rocka i tradycyjnej muzyki Andaluzji. pobierz
album: Shadowheart At Mirror z 2009go roku. Można go kupić na stronie zespołu, można też pobierz ściągnąć za darmo.
47
lipiec/sierpień 2011 The Devin Townsend Project Ghost (2011)
Ghost to drugi album spod szyldu The Devin Townsend Project, który został wydany 20 czerwca 2011 roku. W przypadku tego materiału autor krążka ograniczył zakres zaproszonych gości. W pracach nad powstaniem albumu Devinowi Townsendowi pomogli Kat Epple (flety oraz inne instrumenty dęte drewniane), Dave Young (klawisze, harmonie i jeden Bóg wie co jeszcze), Mike St. Jean (perkusja) oraz Katrina Natale (wokale). Żaden z wymienionych muzyków nie uczestniczył na bliźniaczym Deconstruction, a urozmaicona i dosyć egzotyczna sekcja instrumentalna świadczyła o niestandardowym podejściu do muzyki. W istocie Ghost to krążek, który mógłby być umieszczony na zupełnie przeciwnym biegunie od Deconstruction. Postać Devina Townsenda jest jedynym elementem, który łączy te dwa albumy. Wszak o ile w schizofrenicznym, zdominowanym przez ekstremalne dźwięki Deconustruction znalazły się ograniczone ilości ambientu, o tyle w Ghost usłyszymy od groma namacalnych wpływów tej muzyki, jak i folku, elektroniki, industrialu oraz new age, a całość została podana na przezroczystym progresywnym talerzu. W sumie na krążku znalazło się dwanaście kompozycji, które zostały rozpisane na nieco ponad siedemdziesiąt minut muzyki. Większość utworów jest autorstwa samego Devina Townsenda, ale dwa spośród nich (Monsoon oraz Infinite Ocean) powstały przy współudziale Kata Epple’a, Dave’a Younga i Mike’a St. Jean’a. Jak już wspomniałem album znacząco odróżnia się od bliźniaczego Deconstruction (…należy przyjąć, że są to bliźnięta dwujajowe). Wszak wypełniły go gładziutkie dźwięki utrzymane w bardzo spokojnej, niemalże balladowej, konwencji. Devin Townsend zamiast krzyku i agresywnego wokalu po prostu śpiewał czystym głosem, a pojawiające się sporadycznie wokalizy Katriny Natale dodatkowo nasyciły rześki nastrój. W treści Ghost próżno szukać rozbudowanego instrumentarium, soczystych solówek czy ciętych riffów, ale za to usłyszymy sporo gitary akustycznej, duże ilości ambientowych
48
pejzaży, rozbudowanych patentów elektronicznych (momentami niemalże Jarre’owskich), dźwięki fletu, jak i rechot żab, krople deszczu czy lejącą się wodę. Sporadycznie z tej sielskiej atmosfery próbowały mnie wyrwać ożywione rozwinięcia gitary (Ghost czy Fly), ale były to środki wyważone, nic ponad szybszym i intensywniejszym brzdękaniem na gitarze akustycznej. Należy przy tym zwrócić uwagę na długość kompozycji, bowiem Devin Townsend na „Ghost” nagrał przynajmniej sześć długich i wielowątkowych utworów. Trudno byłoby zarzucić kanadyjskiemu muzykowi, że napisał utwory nudne. Wszak pomimo ogólnej konwencji krążka we wszystkich utworach na Ghost coś się dzieje. W każdym utworze można odkryć coraz to nowe smaczki i pomysły, które w trakcie nagrywania albumu czaiły się w głowie Devina Townsenda. To uczyniło album ze wszech miar intrygującym. Devin Townsend albumami Deconstruction i Ghost osiągnął coś na kształt muzycznego dualizmu dopracowanego niemalże do perfekcji. Oba krążki pokazały wszechstronność kanadyjskiego muzyka, którym tym dziełem chyba raz na zawsze odciął się od jakiegokolwiek szufladkowania. Dodając do tego dwa wcześniejsze albumy projektu: Ki oraz Addicted można rzec, że Devin Townsend przemierzył wszelkie długości i szerokości geograficzne w muzyce. A to wszystko na przestrzeni dwóch lat. Ocena: 8/10 Konrad Sebastian Morawski
Juho the Panda Brothers (2011)
Trafił mi się pod koniec miesiąca przyjemny surprajs, kiedy w odmętach sieci przeczytałem o nowym post rockowym projekcie (moja działka, zastrzygłem uszami), którego twórca, Filip Daca, jako żywo musi być człowiekiem rodzinnym i dowcipnym. Rodzinnym, bo impuls do stworzenia muzyki dały mu narodziny brata. A dowcipnym, bo wydanej w nakładzie 100 sztuk płyt nie chce sprzedawać, tylko… zamienić na słodycze. Trzeba mu po prostu przesłać jakieś artykuły
cukiernicze. Aha, obowiązkowo jeszcze pocztówkę – z nadesłanych kartek chce zrobić album do obejrzenia na stronie. Czyli uśmiech i zero zadęcia – to lubię! Muzyka na Brothers też nie jest jakoś sztucznie napompowana. Nie ma w niej skrętu w kierunku form epickich jak na ostatniej płycie Tides From Nebula ani na metalowe doładowanie jak u Pelican. To post rock intymny i wyciszony, z pozytywnym przekazem. Nie może być zresztą inaczej, skoro w sielankowym My Treehouse poupychane są sample z rozmowami dwóch braci. Bardzo sympatyczny zabieg! Gdzie tu miejsce na mrok i ciężar? Odpowiem – nigdzie. I bardzo dobrze, bo kolejnych klonów Neurosis ci u nas dostatek, a poprawiać humoru słuchaczom w rodzimym post rockowym światku nikt się nie kwapi (no, przynajmniej dopóki nie wyjdzie drugi album California Stories Uncovered). Najbardziej niepokojące jest tu oparte w głównej mierze na basie i opatrzone noise’ową końcówką Fear Of Wasps – ale to oczywiście też żaden sludge. No, trochę dziwnej atmosferze jest jeszcze w Eyes Of McCartney ( żadnych skojarzeń z twórczością Beatlesa się nie dosłuchałem). W ogóle te kawałki czymś się między sobą różnią, co nawet u uznanych post rockowych załóg nie jest normą. Zwraca uwagę jedyny wokalny utwór Rusty Friend – coś na modłę rodzimych Powiek czy Sublimu. Raczej zanucony niż zaśpiewany, z całą masą elektronicznych zgrzytów w tle. Harvest Is Over ma zdecydowaną rytmikę, jakby rodem z tanga. Najdłuższe We Went To Far Into The Fields to kilkakrotna zmiana nastroju zakończona dialogiem z Noża w wodzie Polańskiego! Daca pozazdrościł Lebowskim? Zastanawiam się czy gdyby te kawałki zagrał cały zespół, a nie jeden multiinstrumentalista, nie zabrzmiałyby one pełniej, z większym nerwem. Czasem warstwa rytmiczna brzmi zbyt prosto, figury basu bywają dość oczywiste – ale tylko miejscami. Może Brothers to nie mistrzostwo świata, ale słucha się tego bardzo przyjemnie. Widać, że autor sporo czasu nad tymi utworami spędził, przemyślał je i dopracował. I że jeszcze sporo fajnej muzyki może nam dostarczyć. Zresztą każdy może sprawdzić Brothers sam – poza mikroskopijnym nakładem dostępna jest także forma cyfrowa dostępna za darmo na stronie projektu. Daję 7/10. P.S. Kierowany szczerą życzliwością muszę jednak przestrzec Artystę, aby nie szedł tą drogą. Panie Filipie, proponuję wynagrodzenie następnym razem pobierać no nie wiem… w pluszakach albo kolorowankach, byle nie w słodyczach. Wie Pan do jak groźnych powikłań może prowadzić próchnica? Paweł Tryba
Samo
S1 (2010)
Zaspałem. Ta płyta wyszła jeszcze w 2010tym roku. Cóż jednak znaczy te kilka miesięcy wobec wieczności? A nawet wobec tych sześciu lat, jakie materiał z S1 czekał na publikację? Dowodzone przez gitarzystę Roberta „Cypisa” Gasperowicza Samo – skrót od Same Old Shit – zawsze funkcjonowało na obrzeżach metalowej sceny. Pełny czteroosobowy skład miało tylko przy okazji nagrywania tej właśnie płyty. Wówczas dopełniali go występujący równolegle w Kofeinie Piotr „Wasyl” Wasyluk (wokal), Radek Gabrycki (bas) i – last but not least – perkusista Wojtek Szymański, który na wizjonerskim metalu zjadł zęby (udzielał się w Kobongu, Nyii i Neumie). A i we wczesnej fazie działalności przewinęły się przez Samo barwne muzyczne osobowości jak Gonzo – perkusyjna podpora Third Degree i Szambo – basista znany z gry w Vader. W momencie nagrania, czyli w 2004 roku, gdy na świecie różni Townsendowie i Thordendale byli już gwiazdami – S1 dla polskich wydawców była nie do przełknięcia (czyli: nie do sprzedania). Dlatego, choć to chronologicznie pierwsze dzieło Samo, ma premierę grubo po wydanej w 2009 roku EPce Plex Zero (na której to skład został odchudzony tylko do Cypisa i Wasyla, który zajął się także programowaniem bębnów), a tuż przed premierą kolejnego pełnowymiarowego dzieła – S3, na którym obowiązki Wasyluka przejął znany z Newbreed i Egoist Stanisław Wołonciej. A i to tylko dlatego, że Robert i Staszek założyli własną wytwórnię Czoło, skupiającą się na promocji ich własnych dokonań. Uff! Historia bardziej pokręcona niż losy familii Carringtonów. Muzyka zresztą też! Ale zanim przejdziemy do zawartości – kilka słów o opakowaniu. Gruby, kilkakrotnie składany digipack – dlaczego tak pięknie wydane płyty zdarzają się tylko w wytwórniach niszowych? Skoro tzw. gwiazdy pop sprzedają albumy ze swoimi tzw. piosenkami w milionowych nakładach – to dlaczego do licha ich poligrafia jest tak żałosna? Od razu widać kto tu uprawia sztukę, a kto rozrywkę. Matematyczny metal. Tak najkrócej można scharakteryzować zawartość S1. Że jednak takie granie niejedno ma imię, należy dodać że biuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011 tu mamy do czynienia z matematyką wyższą. Riffy Gasperowicza nie nadają się do nucenia, ich wartki, pokręcony strumień meandruje w znanym wyłącznie gitarzyście kierunku. A że bas Gabryckiego też gra gęściej niż przewidują normy, w dodatku z premedytacją jest niżej nastrojony – dźwięk przygniata słuchacza. Dosłownie. Bez żadnej metafory. Szymański może tu zaprezentować całą gamę swoich umiejętności – od piekielnie szybkiego beatu do pojedynczych, potężnych uderzeń podkreślających doomowe zwolnienia (w tych miejscach moim zdaniem wypada najciekawiej). Wszechstronnym wokalistą okazuje się być także Wasyluk. Hardcore’owe pokrzykiwania mieszają się z ponurym zawodzeniem. Na dodatek jego wokal bywa elektronicznie przetworzony (choćby w Metaphysics Of Being/ The Triangle). Może nie growluje, ale i w jego lirykach i ekspresji króluje jedno uczucie – wściekłość, w natężeniu wynagradzającym ten niedostatek. Całości brzmienia dopełnia industrialna elektronika. Pochwalić należy przemyślaną konstrukcję utworów – na pierwszy rzut ucha trudną do rozwikłania, ale stopniowo dającą się ogarnąć. Riffowa rzeźnia jest obficie okraszona psychodelicznymi zwolnieniami (w Guilty But Conscious specyficznie rozumiana psychodelia króluje praktycznie przez cały utwór) i mostkami z jazzowymi zagrywkami gitary i basu. Gasperowicz słusznie określił muzykę Samo jako uporządkowany chaos, ale w żadnym razie nie jest to chaos nużący – dzięki bogactwu środków wyrazu. Zagmatwana to muzyka, ale też zaskakująco wielobarwna. Ma klimat (chory – to fakt), nie stoi wyłącznie kombinacjami. Po którymś z rzędu przesłuchaniu, gdy zrozumiemy już co Cypis i jego współpracownicy mieli na myśli, S1 staje się albumem na swój sposób przyjaznym odbiorcy. Może zresztą i dobrze, że S1 ukazało się dopiero teraz? W 2004tym roku takie granie jeszcze nie wyszło u nas z podziemia, a teraz różne formy zdeformowanego metalu serwują nam Ketha, Proghma-C czy wskrzeszony Tenebris, że o całej postmetalowej hałastrze nie wspomnę. Nieszablonowa wizja Roberta Gasperowicza może dziś liczyć na większy niż dawniej odzew. Ocena: 9/10. Paweł Tryba
Wolverine
Communication Lost (2011) Na nową płytę Wolverine czekałem od wiosny ubiegłego roku. Mniej więcej w tym okresie zapowiadano jej premierę, ale splot różnych nieoczekiwanych wydarzeń sprawił, że czwarty studyjny album Szwebiuletyn podProgowy
dów ujrzał światło dzienne dopiero późną wiosną 2011 roku. Niemniej warto było czekać na następcę Still z 2006 roku, bowiem nowy album Wolverine zatytułowany Communication Lost wykazał, że prog metalowy kwintet ze Szwecji jest w rewelacyjnej formie. Bracia Stefan i Mikael Zell, a także Marcus Losbjer, Thomas Jansson i Per Hennriksson zaoferowali łącznie ponad 70 minut progresywnej muzyki, która została umieszczona na pograniczu rocka, metalu i… industrialu. O ile grupa jeszcze w latach dziewięćdziesiątych XX wieku deklarowała swoje fascynacje wobec death metalu, o tyle Communication Lost jest kolejnym punktem w dyskografii grupy, w którym z dawnych fascynacji pozostały jedynie niegroźne wspomnienia. Na przestrzeni ostatniej dekady styl grupy wyewoluował w kierunku na ogół długich, nieograniczonych schematami kompozycji, w których poza naturalnym metalowym rdzeniem zespołu wykształciła się grupa patentów związanych z rockowym oraz industrialnym zacięciem. Muzycy Wolverine posiedli atrybut bezcenny dla każdego zespołu – własną tożsamość.
Pełnia możliwości Szwedów została uchwycona przede wszystkim w utworach wielowątkowych. Mam na myśli „ośmiominutniki”, jak Into The Great Nothing, In Memory Of Me czy tytułowy Communication Lost, w których zespół wykazał się sprawnymi umiejętnościami w operowaniu na kilku płaszczyznach muzycznych. W muzyce Wolverine można poczuć się jak na nutach klasycznego prog rocka, fragmentami wręcz balladowo z odczuwalną inspiracją Floydami w klasycznym okresie, w innych utworach niemal jak w metalowym imadełku z ekspresyjną i rozbudowaną sekcją instrumentalną, a przez całość przenika charakterystyczne zindustrializowane brzmienie. Nie ukrywam, że dużym zaskoczeniem jest dla mnie pojawienie się w brzmieniu Wolverine patentów związanych z industrialem i szeroko pojmowaną elektroniką. W muzyce grupy, o wiele intensywniej niż bywało to w przeszłości, pojawiło się wiele wątków nawiązujących do twórczości takich zespołów jak Depeche Mode czy Nine Inch Nails. Ukoronowaniem w tej materii jest niezwykle klimatyczny utwór pt. Pulse,
ale tego typu środki pojawiły się także w pozostałych utworach w towarzystwie głębokich pejzaży dźwiękowych, zadziornych riffów, świetnych solówek (zwracam uwagę przede wszystkim na absolutną gitarową perłę w utworze Into The Great Nothing), a tu i ówdzie klawiszowych oraz basowych autonomii. Album w warstwie lirycznej opowiada o kryzysie jakie nastąpiły w relacjach pomiędzy członkami zespołu w ostatnich latach. Tytułowa „utracona komunikacja” odnosi się do złych, ograniczonych do zera kontaktów w zespole, a także do problemów osobistych wokalisty Stefana Zella (utwór pt. Embrace opowiada o jego chorej córeczce, a In Memory Of Me o jego przemyśleniach związanych z trudną sytuacją w zespole). Trudne tematy zostały – jakkolwiek by to nie brzmiało – przepięknie wyśpiewane przez wspomnianego wokalistę, który zaoferował słuchaczom różne odcienie swoich wokali determinowane natężeniem instrumentalnym konkretnego utworu, symptomatycznie wspierane chórkami. Tu i ówdzie pojawiają się informacje, że muzycy Wolverine borykają się z różnymi problemami. Nie wiem czy są to problemy natury osobistej, czy technicznej, ale nie ukrywam, że szkoda byłoby tracić ten znakomity zespół z zasięgu kanałów dźwiękowych. Wierzę, że nie dopuści do tego dystrybutor płyty Candlelight Records, ani tym bardziej fani Wolverine. Wszak kwintet ze Szwecji swoim najnowszym albumem udowodnił, że stanowi ekstraklasę w progresywnym metalu. Communication Lost to jeden z najlepszych albumów tego roku. Pieniążki w łapki i wspieramy rewelacyjnych muzyków. Ocena: 9/10 Konrad Sebastian Morawski
Verbal Delirium
So Close and Yet So Far Away (2010)
Grupa Verbal Delirium zawiązała się latem 1999 roku z inicjatywy wokalisty Jargona i basisty Nika Michailidisa, jednak stały skład uformował sie dopiero w 2005 roku, gdy do zespołu dołączył gita-
rzysta Giorgos Maniatis i perkusista Lazaros Papanastasiou. Niecałe dwa lata później, w roku 2007, powstaje demo The imprisoned words of fear, które odzwierciedla fascynacje muzyków progresywnym rockiem i psychodelią lat 70., wzbogacone elementami jazzu i metalu. Po nagraniu dema styl zespołu zaczął ewoluować w stronę rocka alternatywnego, przy zachowaniu elementów charakterystycznych dla prog rocka. Zaszły również zmiany w szeregach zespołu, nowym gitarzystą został Nikitas Kissonas a perkusistą Tolis Liapis. W takim składzie, powiększonym na czas nagrań o wiolonczelistkę Elsę Papeli, klawiszowca Anastasisa Hamilakisa i trębacza Lamprosa Matopoulosa zespół wszedł do studia i pomiędzy styczniem a marcem 2009 roku nagrał debiutancki album So close and yet so far away. Następnie promował płytę w wielu miastach na licznych koncertach w rodzimej Grecji. W międzyczasie w zespół zmienił perkusistę (nowym bębniarzem został Enthralling Kernel) i pozyskał dużego dystrybutora, którym od grudnia 2010 jest Musea Records. W przeciągu roku 2011 Verbal Delirium planuje wydać swój drugi album i wyruszyć na podbój Europy. Zanim muzyka z tego albumu przeszła próbę ognia w moim odtwarzaczu, prześledziłem historię zespołu, moją uwagę szczególnie przykuło poniższe motto: „this album is dedicated to those who don’t give up to those that will alway stands up and fight for their dream!” (verbal delirium) Ponad dziesięć lat dzieliło pierwszą myśl o zespole od wydanego owocu. Długo… Można się poddać, odpuścić, ale można też z determinacją dążyć do postawionego sobie celu i po pokonaniu wszystkich przeciwności go osiągną, tak jak zrobiła to grupa Verbal Delirium. Zaprezentowali dziesięć utworów, przemyślanych, zahartowanych, różnorodnych. Album zaczyna się ciekawą fortepianową miniaturą Ervelet, będącą wstępem do dalszej części płyty... niezwykle melodyjnej, ciepłej, czasami melancholijnej. Płyty bogatej w chwytliwe gitarowe riffy, partie fortepianowe, trąbkę i dźwięki thereminu. Wszystko po to, aby stworzyć kompozycje tak urocze, jak chociażby They, której piękno zawdzięczamy współgraniu pianina, skrzypiec i głosu. Erased to jeden z tych utworów, które gdy lecą w radio, to zmuszają nas do pogłośnienia. Słychać w nim dalekie echa Comfortably Numb Floydów. Za to utwór Time wydaj się być spokrewniony z tym, do czego przyzwyczaił nas David Bowie. Lullaby zaś zachwyca przekorą. Dlaczego przekorą? Posłuchajcie… Ocena: 8/10 Marcin Łachacz
49
lipiec/sierpień 2011
Kanon (1970) Orange Peel Orange Peel
To dopiero ciekawa grupa. Jeden z pierwszych niemieckich zespołów. Perkusista miał 17 lat w momencie nagrywania płyty! I myślę, że teraz słuchając tej 37 lat temu nagranej płyty nie ma się czego wstydzić. Ba, jestem o tym przekonany! Znowu, jak to często w tamtych ciekawych czasach bywało, mamy na krążku mało utworów, ale długich i z taką ilością pomysłów, że z powodzeniem mogły by obdarować dwie inne płyty. Dość tradycyjny skład bez udziwnień – perkusja, bas, gitara, klawisze, wokal. Co prawda na tej płycie nie pojawia się ta charakterystyczna dla krautrocka arabska melodyka, ale nie ma wątpliwości, że jest to krautrock. Oczywiście duszna atmosfera i ciekawa produkcja, wyeksponowana rola bębnów i klawiszy to dość charakterystyczne elementy zarówna dla całego gatunku jak i dla tej płyty. Pierwszy utwór jest bardzo mroczny. Długa, zawiesista suita, do której idealnie pasuje okładka. W zasadzie taki klimat dominuje do końca płyty, nawet w fenomenalnym bluesowym Tobacco Road. Po prostu obowiązkowa pozycja w
50
kolekcji i mus do przesłuchania dla badaczy rocka. Okazuje się, że nie tylko Brytyjczycy potrafili porządnie grać. Obecne na rynku krążą dwie wersje. Obie w digipacku. Pierwsza wydana przez CMP Studio oraz druga, co do oryginalności której nie jestem przekonany, wydana przez rosyjską Second Life Records. Ocena: 10/10 Rafał Ziemba
Bachdenkel Lemmings
Kilkanaście lat temu szperając w małych sklepikach płytowych na południu Francji, trafiłem na mocno tajemniczą płytę grupy Bachdenkel pt. Lemmings. Sprzedawca, chyba też zakręcony na punkcie staroci, co chwilę podsuwał mi jakiś „absolutnie nikomu nieznany rarytas” po czym dowiadywał się, że to cudo od paru lat stoi u mnie na półce. Żeby nie wyjść na idiotę musiałem mu pokazać zdjęcie mojego pokoju ze „ścianą” płyt – wtedy się załamał (w Polsce?!), ale punktem honoru
stało się znalezienie czegoś czego nie mam. Zaczął od... butelki dobrego, miejscowego wina. No, tak to mogę kupować... I w ten właśnie sposób po przerzuceniu kolejnych „absolutnie nieznanych”, na ladzie wylądował Bachdenkel. Tego faktycznie nie znałem! Pokochałem tę płytę przed przesłuchaniem, bo uratowała honor i tym samym poprawiła humor sympatycznemu żabojadowi. Do dziś jest moim przyjacielem, często podsuwa mi jakieś perełki, zwłaszcza z Włoch, bo jeśli chodzi o włoskie starocie, to jest chyba sprzedawcą numer 1 we Francji – ma ponad 500 tytułów. Po powrocie do Polski zasiadłem w ulubionym fotelu, odpaliłem sprzęt... i odleciałem w cudowne lata 70. Lemmings to klasyczna pozycja z 1970 roku. Od pierwszych dźwięków czuć tamten klimat, tamten nastrój i tamto lato, którego wspomnienie stało się inspiracją dla tak wielu płyt. Coś naprawdę magicznego było w roku 1970. Przejrzyjcie swoje półki, zdziwicie się ile doskonałych płyt powstało właśnie w tym roku. A Lemmings? To cudowne połączenie mocnego rocka z elementami psychodelicznymi i z doskonałym, wczesnym progresem. Znakomite, psychodeliczne ballady rozwijają się w niemal hard rockowe fragmenty, by po chwili przeistoczyć się w zupełnie odjechane progresywne pejzaże. Wszystko to fragmentami przypomina doskonałe T2 (zgadnijcie który rocznik?). Płyta zwiera siedem utworów. Zaczyna się czterominutowym Translation. Spokojna ballada z narkotycznym wokalem już po chwili przeradza
się w kawał doskonałego mięsistego rocka. Drugi kawałek, to piękna Equals – zaledwie półtoraminutowa perełka będąca jakby wstępem do An appointment with the master – klimaty późnobeatlesowskie okraszone doskonałymi partiami gitary z fantastycznie rozbujaną sekcją rytmiczną. Wszystko to płynnie przechodzi w ponad jedenastominutowy The settlement song – chyba najbardziej progresywny utwór na płycie. Zaczyna się jak zwykle delikatnie, balladowo, a po chwili zaczynają się łamańce, zmiany tempa i nastroju – kupa świetnego progresywnego grania. Kolejny utwór to znów dwuminutowa piękna perełka, a potem siedmiominutowy Strangerstill – znakomity rozpędzony niemal heavy z ostrymi wtrętami hard rocka i progresu a na deser dziewięciominutowy Come all ye faceeless będący kwintesencją całego albumu. Moim zdaniem to jeden z pierwszych concept albumów w historii rocka. Główny motyw harmoniczno-rytmiczny przewija się przez wszystkie utwory, poza oczywiście króciutkimi balladami i spina muzykę ostatnim utworem niemal w jedną całość. Być może w założeniach miała to być np. suita, ale nie ma na ten temat żadnych zapisków. Cokolwiek miało to być nie wolno obok tej płyty przejść obojętnie. Przy pierwszym przesłuchaniu może się nie spodobać, ale przy każdym następnym bardziej ją docenimy. Polecam wszystkim wersję z 1990 roku – zawiera trzy dodatkowe utwory utrzymane w klimacie debiutu. Aleksander Król
biuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011 Elias Hulk Unchained
Zastanawiałem się jak ocenić ten album i przyznam, że wahałem się pomiędzy 3+ a 4 – ale ostatecznie, trochę na fali ogólnego entuzjazmu zdecydowałem się na tę drugą ocenę. Innymi słowy: mógłbym żyć bez tej płyty, ale jednocześnie za każdym razem gdy jej słucham sprawia mi ona przyjemność. Krzysztof Pabis
Warhorse Jak widać po liczbie ocen płyta ta jest dość dobrze znana w Polsce, co chyba w dużym stopniu jest zasługą Megadiscu. Ma prawie dwa razy więcej not niż Band of Gypsys Hendriksa i nawet nieco więcej niż Abbey Road The Beatles, a to już o czymś świadczy. Muzyka zawarta na jedynym albumie grupy Elias Hulk to mieszanka psychodelii, ciężkiego (progresywnego) rocka i bluesa. Choć porównania są zawsze ryzykowne to grupowałbym ten album, choć ostrożnie, to jednak gdzieś blisko Fuzzy Duck, Andromedy czy Atomic Rooster. Mocną stroną jest tu wokalista Peter Thorpe, który potrafi śpiewać zarówno bardzo spokojnie i delikatnie jak i szaleńczo i ochryple. Na płycie znajdziemy osiem stosunkowo krótkich utworów, a całość to zaledwie 30 minut muzyki. Pierwszy utwór (We Can Fly) to mieszanka cięższego, bluesującego grania z diabelskim wokalem, ciężką linią basu, fajnymi gitarami i nieco przydługim jak na niewielką objętość albumu solo na bębnach w części środkowej (około jednej minuty). Nightmare to kawałek hardrockowy, zaśpiewany zachrypniętym i trochę zwariowanym głosem. Been Around Too Long to spokojny utwór ze świetną linią basu, delikatnym wokalem, a także dobrym fragmentem instrumentalnym. Pierwsza minuta Yesterday’s Trip to przede wszystkim głośno zaśpiewany, niemal wykrzyczany fragment. Następnie przychodzi czas na prawie trzy minuty świetnego żywiołowego grania z fantastyczną gitarą i świetną perkusją i generalnie jest to raczej instrumentalny utwór. Anthology of Dreams to klimat psychodeliczny z fajnymi hipnotycznymi partiami instrumentalnymi i pięknym, delikatnym wokalem. Free to bardzo spokojny, rozmarzony utwór z łkającą gitarą, w pewnym sensie przywodzącą na myśl wykonawców takich jak Chris Rea. Delhi Blues to interesujący utwór instrumentalny będący hipnotyczną mieszanką orientalnych klimatów i bluesa. Z kolei Ain’t Got You rozpoczyna się jako spokojna ballada, która jednak przechodzi w cięższą instrumentalną część, natomiast kończy się ponownie spokojnie, po raz kolejny z delikatnym śpiewem Petera Thorpea. biuletyn podProgowy
Warhorse
Człowiek poddaje się czasem sile gdybania. Pochłaniające go całkowicie „co by było gdyby” zawiesza wtedy nad swoim życiem i...bawi się tą mącącą spokój ducha siłą. Myślenie o innej, odrobinę innej – ciekawszej i lepszej rzeczywistości, jest magnetyzującą igraszką umysłu. Co by było gdybym wybrał inne studia, gdybym poszedł na tę imprezę, co by było gdybym zaprosił ją na kawę...? Muzyka jest wdzięcznym poletkiem do hodowli gdybań. Zostawiając zatem z boku babcię i jej wąsy poddajmy się jednemu takiemu gdybaniu. Co by było gdyby na przełomie roku 1969 i 1970 nie doszło do zmian w Deep Purple? Gdyby Ian Gillan i Roger Glover nie trafili do Purpli i tym samym nie doszłoby do nagrania kilku „niezłych” płyt?
Z powyższego gdybania można wyplątać się bez ryzyka złamania karku, ponieważ w 1970 roku na scenie muzycznej pojawiła się na chwilkę formacja Warhorse. Jej założycielem, człowiekiem przez którego najczęściej trafia się dziś na ten zespół jest były basista Deep Purple – Nick Simper. Zespół Warhorse nagrał dwa albumy. Pierwszy z nich, został wydany w 1970 roku pod wymyślnym tytułem Warhorse. Otwierające album nagranie Vulture Blood jest, co tu ukrywać – świetne. Trwające minutę organowe intro gładko przechodzi w sprawny, choć mało finezyjny, riff. Chociaż zwrotki i refreny są niewątpliwie ciekawe od strony lirycznej i wykrzyczane bardzo energicznie, to punktem kulminacyjnym Vulture Blood jest te kilkadziesiąt taktów, podczas których wokalista milczy. W pierwszej części solówki, prostej i melodyjnej, gitara jest wspomagana przez organy, co sta-
nowi przyjemny wstęp. Gdy gitara ma już chwilę wyłącznie dla siebie, pokazuje się nam z jak najlepszej strony w przykrótkiej – niestety – solówce, po której zagrana zostaje ponownie wspólna partia gitary i klawiszy. Stworzona tym sposobem kompozycyjna gablotka przyjemnie zaskakuje. Drugi utwór na płycie – No Chance – rozpoczyna motyw marszu (pojawi się on także w Burning), z którego wyłania się gitarowy riff, a po nim wokal. Ponieważ tym razem piosenka jest o uczuciu i kobiecie – wokal, dla odmiany, rzewnie zawodzi. W końcówce usłyszymy partie solowe organ i gitary, słyszeć je zresztą będziemy też w następnych utworach... Porywać może i nie porywają, ale brzmią całkiem przyjemnie. Dobrze też są dopasowane do piosenek i bardzo dobrze współtworzą ciężkawy klimat płyty. Najdziwniejszą piosenką na Warhorse jest St. Louis. Czemu? Jest to po prostu „rasowy” przebój, ocierający się chwilami o dokonania...Village People! Końcówka albumu przynosi nam mocne Woman Of The Devil oraz wspaniałe Solitude. Ten, trwający blisko dziewięć minut protest song jest zdecydowanie najlepszą kompozycją na płycie. Solitude zapowiada także utwór I (Who Have Nothing) z drugiego albumu Warhorse, ale na przyjrzenie się Red Sea może przyjdzie kiedyś czas... Tymczasem wypada spróbować wyciągnąć wnioski z naszego gdybania. Warhorse wydaje się kontynuować tradycję pierwszych trzech albumów Deep Purple. Psychodeliczne klimaty, z mniej lub bardziej słyszalną inspiracją Vanilla Fudge, wzbogacone tu zostały o ciężkie organowe brzmienie. Ged Peck brzmi bardzo podobnie do Ritchiego Blackmore’a, a w Ritual wykorzystany został identyczny riff jak w purplowskim Wring That Neck. Utwory na płycie są ciekawe, różnorodne i dobrze zagrane. Ba! Płyta Warhorse jest lepsza od pierwszych nagrań Deep Purple! Gdyby (...znowu!) ten album ukazał się troszkę wcześniej, to z pewnością kariera zespołu potoczyłaby się inaczej. A tak...? Warhorse, jak już wspomniałem, nagrał tylko dwa albumy. Zespołowi nie udało się zaistnieć w muzycznej pierwszej lidze, a pamięć o nim – wymaga regularnego odkurzania. I taki los – reasumując nasze gdybanie – spotkałby z pewnością Deep Purple, gdyby nie... ...ale zostawmy już to jałowe gdybanie i rozliczanie światów możliwych! Polecam wszystkim (a zwłaszcza miłośnikom okolic Vanilla Fudge) z czystym sumieniem Warhorse, mimo iż muzyczna ścieżka, na którą wkroczył zespół Nicka Simpera była ślepą już w chwili wydania ich debiutanckiego krążka. Miłego słuchania. Jacek Chudzik
Shark Move Chede Chokra’s
Ile znacie zespołów z Indonezji, które w latach siedemdziesiątych grały progresywnego rocka? No właśnie... Tak się dziwnie składa, że często w muzycznych poszukiwaniach ograniczmy się tylko do Europy, mylnie sądząc, że my Europejczycy mamy monopol na dobre, rockowe granie. Ja uwielbiam szukać zespołów „egzotycznych”. Uważam, że rock brzmi tak samo dobrze na całym świecie. Niezależnie od tego czy jest Anglia, Hiszpania, Polska, Chile, RPA czy Indonezja właśnie. Tak się składa, że znam kilka kapel z tego azjatyckiego kraju. Jedną z nich jest Shark Move. Nagrany w 1970 roku (!) ich album zatytułowany Ghede Chokra’s lub jak inni wolą Chede Chokra’s to autentycznie jedna z najlepszych psychodelicznych płyt, jakie było mi dane słyszeć. Ten jedyny album Shark Move jest bardzo swoisty. Nagrany został tylko w jeden dzień, prawdopodobnie na tak zwaną „setkę”, co odbija się na jakości dźwięku. Perkusja brzmi jakby była wycięta z kartonu a przez cały czas trwania nagrań przewijają się różnego rodzaju szumy i syki. No cóż – takie prawo archiwów. Natomiast wszystkie kompozycje stoją na poziomie, jaki udało się osiągnąć europejskim kolegom Shark Move. Utwory zespołu są proste, choć siła ich tkwi w aranżacji i melodii, a najlepiej wypadają trzy numery śpiewane po angielsku – My Life, Butterfly oraz Evil War. My Life aż kipi świetnymi motywami. Rewelacyjny refren, w którym raz po raz przeplatają się ze sobą organy i gitara. Piękny początek grany na flecie, oraz gęsta, duszna atmosfera, która sprawia, że całość brzmi bardzo psychodelicznie, a nie hard rockowo (choć melodie które prezentuje Shark Move mogłyby znaleźć się na którejś z wczesnych płyt Uriah Heep). Podobną produkcję można odnaleźć na El Inca boliwijskiej grupy Wara, oraz na Breathe Awhile Arcadium. Trochę wczesnych Pink Floyd można odnaleźć w Butterfly. Jest to przyjemna, psychodeliczna balladka, w mocno hippisowskim klimacie. Szczególnie wrażenie robi mocna końcówka numeru. Nie zachwyca natomiast angielski wo
51
lipiec/sierpień 2011 kalisty. We wszystkich trzech numerach śpiewanych w tym języku, jedyną rzeczą która wskazuje na to, że tak jest w istocie, są tytuły numerów oraz poszczególne słowa, które daje się wyłowić ze śpiewu. Muzycy Shark Move dzielili jednak między sobą obowiązki wokalisty, więc i tak prawdopodobnie śpiewał ten, kto najlepiej angielski znał. Zupełnie inny w klimacie jest Harga. Ten numer został już wykonany w ojczystym języku Shark Move, przez co zyskuje na oryginalności. Kompozycja jest spokojna, choć o niepokojącym klimacie. Utwór kończy się ciekawą partią fletu i gdyby nie to, można by porównać Harga do twórczości Indian Summer. Tylko, że Shark Move nagrał płytę rok wcześniej. Trzecim i ostatnim utworem wykonywanym w języku angielskim jest Evil War. Ten kawałek to niesamowite skupisko chwytliwych melodii i ciekawych motywów, takich jak na przykład fragment grany jedynie na basie i perkusji. Bardzo ciekawa i nietypowa kompozycja. Gdybym miał komuś za pomocą jednego utworu przedstawić na czym polega rock psychodeliczny, to puściłbym mu właśnie to nagranie. Bardzo charakterystyczna linie melodyczną ma Bingung. Powolny numer, oparty na rozbudowanym klawiszowym tle i nostalgicznym nastroju. Gitara schodzi na odległy drugi a może nawet i trzeci plan. Zupełnie odwrotnie pod tym względem prezentuje się Insan. Choć klimat jest zbliżony do poprzednika, to jednak tym razem zespól osiągnął go trochę innymi środkami wyrazu. Podobnie jak w większości kompozycji, także i w tej możemy usłyszeć delikatne dźwięki fletu. Ghede Chokra’s zamyka numer pod tytułem Madat. Fundament stanowią lekko Pink Floydowe klawisze i chórek. Numer jest utrzymany w zdecydowanie pogodniejszym klimacie niż dwa poprzednie kawałki. Aż żal, że to już koniec albumu... Shark Move jest jednym z przykładów na poparcie mojej tezy, że rock był zjawiskiem uniwersalnym i zapanował w tym samym czasie na niemalże całym świecie. Jest także przykładem na to, iż można grać naprawdę pięknego i solidnego rocka progresywnego, nie będąc europejczykiem. Jeśli umiecie wyzbyć się ironicznego uśmieszku na twarzy, słysząc hasło indonezyjski progresywny rock i zadać sobie trochę trudu, żeby poznać Ghede Chokra’s, to zaręczam wam, że przepadniecie w tej płycie. Jak to śpiewał zupełnie niezwiązany z tematem recenzji, ani w ogóle z progiem, Dezerter: „wystarczy tylko chcieć...”. Ocena: 9/10 Rafał Ziemba
52
Pan Pan
Skoro już raz ustaliłem że lata 70. to wspaniała muza nie tylko rodem z Wysp zacząłem grzebać i węszyć po różnego rodzaju archiwach, zapiskach, wywiadach itp. I tak wpadłem na tropy setek świetnych grup z całego świata, a jedną z nich był tajemniczy PAN z Danii. W lipcu 1990 roku odwiedziłem Kopenhagę z mocnym postanowieniem przefiltrowania tamtejszego rynku. Niestety w dużych sklepach muzycznych trafiałem tylko na anglosaską sieczkę i miejscowe odmiany czegoś co u nas określano piosenką biesiadną. Wreszcie zrezygnowałem... Wówczas moja przyjaciółka wykonała dwa telefony i zdobyła adres jakiegoś szaleńca, który podobnie jak ja jest rozkochany w „takich dziwnych rzeczach, generalnie nie do słuchania”, jak to pięknie określała... Erick, bo tak się pacjent nazywał, był (a właściwie to jest) Szwedem który znalazł swoją drugą połówkę w Danii, tam osiadł i stale powiększa swoją muzyczną kolekcję... Uszczęśliwiony, że znalazł bratnią duszę, która podziwia jego zbiory, mało tego – zna większość i jeszcze proponuje inne ciekawostki natychmiast siadł do telefonu i rozpoczął poszukiwania dla mnie owego nieco już mitycznego PANa – którego on oczywiście miał... Zaproponował również Ache, Burnin Red Ivanhoe, Culpepers Orchard, Hurdy Gurdy, Midnight Sun, Thors Hammer i przede wszystkim Beefeaters. Oniemiałem. Aż tyle?! W takiej malutkiej Danii? Telefony przyniosły natychmiastowy skutek – Erick wyjął jakąś miejscową truciznę w pięknej butelce i z namaszczeniem polał... Nie chcąc urazić gospodarza musiałem wypić... BRRRRRRR!!! Uwielbiam dobre wino, kocham piwo, chętnie sięgam po dobrą brendy lub whisky, ale to smakowało jak wyciąg z trocin na terpentynie i miało chyba z 60 procent... Widząc moje wielkie oczy sympatyczne szwedzisko wzięło to za mój zachwyt nad trunkiem i błyskawicznie uzupełniło brak w kieliszku. I tak do samego końca butelki... Czegóż się jednak nie robi dla zdobycia pięknych płyt... Po godzinie dzwonek do drzwi – przyjechały płyty! Osiem sztuk! Drżącą ręką przeglądałem okładki – oczywiście nic z tego nie znałem
poza PAN-em (ale tylko nazwę...). Z przerażeniem zobaczyłem, że mój gospodarz znów schodzi do piwniczki gwałtownie szukałem pretekstu do natychmiastowego wyjścia, ale Szwed był szybszy. Tak więc moja premiera Pan-a miała mieć miejsce w jego domku na przedmieściach Kopenhagi. Zasiedliśmy w wygodnych fotelach, Eric uzupełnił paskudztwo w moim kielichu i popłynęły pierwsze dźwięki. W zamyśleniu oglądałem okładkę. Płyta była nagrana w marcu 1970 roku, wydana przez duński oddział Universalu. Dwanaście utworów. Od samego początku ostra jazda – doskonały wokal (Robert Lelievre –również gitara) znakomite gitary (Thomas Puggaard-Muller), świetne klawisze (Henning Verner) i bardzo sprawna sekcja (Arne Wurgler na basie i Michael Puggaard-Muller na perkusji). W 1970 roku chyba nie wydawało się złych płyt... Tylko dlaczego świat o tym nic nie wie?! PAN stał się dla mnie symbolem dziwnej polityki promocyjnej prowadzonej przez koncerny muzyczne i absolutnego braku kompetencji dziennikarzy muzycznych którzy po prostu nie zauważyli takiej perełki. Płyta zawiera jak już wspomniałem 12 utworów. Krótkich. Czyli nic z tego co kochamy, żadnych dziesięciominutowych solówek, czarów itp. Ale jest to kawał solidnego wczesnego prog rocka zagranego na fantastycznym poziomie. Kapitalne pomysły muzyczne, zróżnicowane tempa, świetne aranże, doskonałe opanowanie instrumentów. Utwory rozbujane, fajne rozimprowizowane solówki, bogate instrumentarium. To wciąga. Musicie tego posłuchać. Ta płyta może być ozdobą każdej kolekcji. W pewnym momencie zaczęła mi nawet smakować ciecz którą cały czas sympatyczny Szwed mi dolewał... Kilka lat później miałem okazję do zemsty – Erick zawitał w moich skromnych progach i w ramach rewanżu musiał zmierzyć się z Żołądkową Gorzką. Walczył dzielnie jak na Szweda przystało, ale poległ w trzeciej rundzie. Przez RSC... Aleksander Król
Lucifer’s Friend – Lucifer’s Friend
Lucifer’s Friend – kolejny zapomniany zespół. Jak cholernie niesprawiedliwie potraktowany przez los i zafajdany show business możemy się przekonać sięgając po ten krążek. Zarówno okładka jak i nazwa kapeli może wydawać się nieco diaboliczna (z lekkim przymrużeniem oka), ale dokładnie oddaje klimat tej muzyki. Nie jest to prog rock jako taki, ale ma pewne znamiona tego stylu. Panowie na tym albumie grają trochę jak Black Sabbath (dość ostra gitara), Led Zeppelin (głos wokalisty przypomina czasem wiadomo kogo... i jeszcze te specyficzne sola gitarowe), ale też niczym wczesny Deep Purple (dużo hammonda). Raczej do fanów wyżej wymienionych ten materiał powinien trafić najlepiej, chociaż fan art rocka też znajdzie tutaj dużo ciekawych i niebanalnych dźwięków. Jak na rok 1970 zawartość tego LP jest zadziwiająco ciężka... Ekipa Iommiego wcale nie była tak oryginalna i odosobniona jakby się to mogło wydawać. Wprawdzie brak tu naprawdę surowych gitar i bardziej diabolicznych dźwięków (chociaż utwór tytułowy....) ale jest to na pewno hard rock najwyższej próby. Już od pierwszych sekund Ride In The Sky pokazuje nam z kim mamy do czynienia. Niespełna trzy minuty, dużo gitar, hammond, świetny wokal, którego nie zapomnimy już nigdy. Hard rock w pigułce i zapowiedź nadchodzących złotych czasów tego stylu. Później oczywiście nie jest wcale gorzej. Cała płyta jest po prostu wyśmienita, choć pod koniec robi się spokojniej i bardziej tradycyjnie rock’n’rollowo (np. Rock‘N’Roll Singer) to nadal jest cudownie. Dużo chwytliwych motywów, które zapadają w pamięć i naprawdę fajne riffowanie jest tutaj prawie cały czas. Trzeba wspomnieć o perkusiście, który naprawdę chwilami napieprza w swój instrument aż miło... Miód na metalowe serce. No i basista, o którym trzeba też wspomnieć, bo jego gra również robi wrażenie-prawdziwy fachowiec. Zupełnie niczego mi na tej płycie nie brakuje, po prostu 59 minut prawdziwego wykopu. Niektóre „metalowe” kapele zalewające dziś nasz rynek powinny najpierw posłuchać tego krążka i uczyć się od mistrzów z Lucifer’s Friend jak grać szlachetne dźwięki a nie papkę! A póki co polecam wszystkim fanom hard’n’heavy jak i art rocka. Można tę płytkę spokojnie postawić w naszej kolekcji obok Nazareth czy Black Sabbath. KLASA! Gacek
biuletyn podProgowy
lipiec/sierpień 2011
Dobre ro(c)kowanie Ileż ciekawych zespołów wciąż czeka na szerszą prezentację! Dlatego też postanowiliśmy, że Dobre ro(c)kowanie nie będzie eksperymentem jednorazowym, a stałą rubryką naszego Biuletynu. Zanim uporamy się z przedstawieniem wszystkich godnych tego grup – powstaną nowe (przynajmniej głęboko w to wierzymy) i tak się będzie to dobrze ro(c)kujące perpetuum mobile kręciło. Dziś przed Wami trzy kapele z różnych pólek, które zapowiadają swoje debiutanckie albumy. W przypadku jednej z nich już teraz możemy mówić o sukcesie prestiżowym. Bo na sukces artystyczny liczymy we wszystkich trzech przypadkach.
Xanadu
Nao
Forma
C
P
P
zyli wspomniany prestiżowy sukces – kontrakt z jedną z wiodących światowych wytwórni – amerykańską ProgRock Records. Dołączając do tak mocnej stajni ta bydgosko-toruńska formacja udowodniła swoją klasę. Ich wizja progresywnego rocka w nowoczesny sposób łączy dynamikę z delikatnością, a wokal Michała Jarskiego kojarzyć się może z Mariuszem Dudą. O Xanadu od lat mówiło się zresztą jako o „kapeli, gdzie zaczynał ten sławny Duda”. Ale to było dawno, z tamtego składu ostał się tylko perkusista Hubert Murawski. Teraz Xanadu nie musi podpierać się koneksjami – samo tworzy własną markę. Kropką nad I będzie planowany jeszcze na ten rok album The Last Sunrise.
Myspace
biuletyn podProgowy
ost rock to szerokie pojęcie, pod które można podpiąć – ograniczając się do krajowego podwórka – i bardzo ostatnio delikatnych Tides From Nebula i wściekłych Obscure Sphinx. Nao łączy z tymi pierwszymi eteryczne brzmienie, z drugimi – kobiecy wokal. Ale Edycie Glińskiej nie w głowie groble – jej przestrzenny śpiew przypomina chwilami Urszulę Wójcik albo Magdę Powalisz. I tak jak obie wyżej wymienione panie potrafi także zaśpiewać mocniej. Nao stacjonuje w stolicy. Działa z przerwami od 2006go roku – zespół miał więc sporo czasu by wykształcić swój styl. Rozmarzony, subtelny, ale jednak wpisany w rockowy idiom. Płyta w drodze – może się okazać niezastąpiona jesienią i zimą, jako lek na melancholię. A może raczej jako owej melancholii wzmocnienie? Myspace
odobno mówienie o muzyce jest jak taniec o architekturze – nic nie wnosi. A jeśli za muzykę bierze się trzech studentów architektury? To będzie się działo! Warszawska Forma to zespół doświadczony, działa już od 2004go roku. Jest w ich muzyce eklektyzm znany z dokonań Muse, ale nie aż tak udomowiony jak u Anglików, bo zdarzają się panom także wycieczki w stronę dokonań Tool, post rocka czy jazzu, a wszystko to okraszone solidną dawką elektroniki i rozpisane na dwa wokale. Redakcja zdaje sobie sprawę, że ten opis może wywołać u czytelnika lekką konsternację, ale inaczej bogactwa środków, po jakie sięga Forma opisać się nie da. Po kilku singlach i materiałach demo zespół rozpoczął nagrywanie albumu, który zapowiada się intrygująco. WWW
53