12.2011 Biuletyn podProgowy BP7

Page 1

Biuletyn podProgowy

grudzień 2011 / styczeń 2012

PROG

2011 ( )

RO C K

Muzyczne podsumowanie roku 2011 recenzje ważnych albumów wydanych w minionym roku

Rozmowa z Markusem Pajakkalą o jego wizji muzyki

Płyty mniej oczywiste

awangarda od AltRocka AD 2011

Wielki Zderzacz Hadronów rozmowa z HIPGNOSIS o ich najnowszym albumie Relusion

Felieton: Śmierć i dziewczyna,

Dream Theater i kardynał Dziwisz, a na dokładkę – Yes | Artykuł: Sym-

fonicznie i z powerem | Wywiady: Forma, Pathfinder | Recenzje książek i DVD | Kanon73.


grudzień/styczeń

Nota redakcyjna Przyszła zima – śniegu ni ma. A nowy Biuletyn podProgowy już jest. Przed Wami numer zaiste przełomowy, grudniowo-styczniowy, a zważywszy dzień publikacji – noworoczny. W tym miejscu pragnęlibyśmy zatem złożyć Wam życzenia na nadchodzący rok. Naszym przyjaciołom muzykom, aby Muzy często u nich gościły, ale także aby i Mammon był dla nich łaskawy, żeby najśmielsze pomysły bez większych trudów udawało im się przyoblec w materialne szaty. A gdy już ciężka praca w studiu zaowocuje lśniącym krążkiem, to życzyć chcielibyśmy nam wszystkim – odbiorcom muzyki, fanom, kolekcjonerom i skończonym rockowym zapaleńcom – aby to specyficzne błogie uczucie, bliskie radości, pojawiało się u nas zaraz po wsłuchaniu się w pierwsze dźwięki nowej płyty i nie opuszczało nas aż do chwili, gdy przestanie się ona obracać w naszym odtwarzaczu. Jeśli zaś chodzi o nas, redakcję Biuletynu, to tak jak zima zaczaiła się na drogowców, zapewne pragnąc zaskoczyć ich na przednówku, tak my chcielibyśmy, aby ten i kolejne numery Biuletynu zaskakiwały Was, zawsze – dodajmy – pozytywnie. Dogasa rok 2011, powoli opadają emocje z nim związane. Nim jednak na dobre obudzi się nowy, 2012 roczek, rzućmy okiem za siebie. Ten numer Biuletynu to właśnie taki kalejdoskop, mieniący się barwami mijających miesięcy i dni. Oprócz przeglądu najciekawszych wydawnictw Anno Domini 2011, znajdziecie tu cztery wywiady, recenzje świeżynek płytowych i ciekawych lektur... Ale po cóż uprzedzać fakty? Zapraszamy: zajrzyjcie do środka, rozgośćcie się, zaczytajcie... Redakcja Biuletynu podProgowego

Redakcja Biuletynu podProgowego Marcin Łachacz, Jacek Chudzik autorzy numeru: Krzysztof Baran, Paweł Bogdan, Jacek Chudzik, Mikołaj Gołembiowski, Michał Jurek, Aleksander Król Bartosz Michalewski, Konrad Sebastian Morawski, Krzysztof Pabis, Paweł Tryba stali współpracownicy: Krzysztof Michalczewski, Jan Włodarski korekta: Agnieszka Łachacz kontakt: www.ProgRock.org.pl, email: progrock@progrock.org.pl, tel: 501 655 103

2

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń

Spis treści grudzień 2011 / styczeń 2012

Temat z okładki

Podsumowanie roku

Wywiady

Markus Pajakkala Hipgnosis Forma Pathfinder

20 10 16 40 50

Recenzje 44 Nightwish Cynic Haken Artrosis For All We Know Touchstone Slivovitz

Sylwetka

AltRock AD 2011 – płyty mniej oczywiste

Felieton

Śmierć i dziewczyna, Dream Theater i kardynał Dziwisz, a na dokładkę – Yes

DVD i książki Kanon

biuletyn podProgowy

6 4 52 55

3


grudzień/styczeń

Śmierć i dziewczyna, Dream Theater i kardynał Dziwisz, a na dokładkę – Yes

N

ie znoszę kunktatorstwa, hołubienia minimalizmu i babrania się w beznadziei. W polskim sporcie zarazę tę należałoby wypalać ogniem. Podobnie w dziennikarstwie sportowym. Ile to razy nasi trampkarze „grali na remis”? Ale żeby daleko nie szukać: gdy nasi siatkarze pod koniec listopada szli jak burza przez rywalizację w Pucharze Świata, naczelny spec Gazety Wyborczej obwieścił, że biało-czerwoni już „nie będą musieli nawet zwyciężać, by awansować na igrzyska”, po czym zaczął spekulować ile i z kim możemy przegrać. Nie chcę się jednak pastwić nad tym dziwnym i wybitnie polskim sposobem wspierania na duchu „naszych”, wszak koniec roku – końcem rocku. Podsumowania zatem, plebiscyty, laury i zaszczyty... lecz nie tu. Starym zwyczajem rózgi też trzeba rozdać! Oto mała lista moich prywatnych wydarzeń, czy też anty-wydarzeń mijających dwunastu miesięcy. Nagroda specjalna: Fly From Here. Sytuację grupy Yes, jak i wielu innych tzw. klasyków w XXI wieku, można opisać przywoływanymi słowami speca od siatkówki. Na igrzyska wprawdzie się oni nie wybierają, ale – ujmijmy to eufemistycznie – nie muszą nawet nagrywać dobrych albumów, aby na nich zarobić. Część słuchaczy tak właśnie odebrała Fly From Here, jako płytę dość przeciętną, której jednak mus wysłuchać, bo to w końcu Yes. Ale jest też druga grupa słuchaczy, według których zespół nie poszedł na łatwiznę i nagrał nie tylko porządną, ale wręcz bardzo dobrą płytę. Czy jest to zatem „doskonały album na miarę XXI wieku” czy może raczej „nędzny album nędznego zespołu”? Hit czy shit? – to akurat w tym miejscu nie jest dla mnie istotne. Stareńki zespół poruszył i podzielił dziatwę. I stąd wyróżnienie.

4

Miejsce trzecie: wiernych brak zrozumienia dla posłania pasterza swego. Kardynał Dziwisz wreszcie postanowił uregulować sprawy muzyki w kościelnych murach i ogłosił: z kompozycjami świeckimi skończyć należy raz na zawsze. Lata czekałem na tę decyzję, trudne i ciężkie lata zgrzytania zębami, ilekroć Koncerty Brandenburskie grajkowie jacyś kalali wykonywaniem ich w przenajświętszych murach. Przyszedł czas by oddzielić sacrum od profanum. Żadnych więcej Zaduszek Jazzowych u krakowskich Dominikanów, koniec z Mozartami i innymi masonami. Nie ma dla nich w Kościele miejsca, wszak dobru ich muzyka nie służy. Rózga dla wiernych zatem, bo takie piękne przesłanie, a oni marudzą, wybrzydzają, unikają. Nie rozumieją, nie chcą zrozumieć, że to dla ich dobra, z troski o ich dusze niemyte. Na całe szczęście – wszak wierzę, że nad wszystkim czuwać będzie gospodarz archidiecezji – w zagrodzie kardynała Dziwisza owieczki już nigdy nie usłyszą Marszu weselnego Mendelssohna, a sam ksiądz kardynał nigdy już nie zaintonuje haniebnej i prorosyjskiej pieśni Boże, coś Polskę. Miejsce drugie: nowy perkusista Dream Theater. Jeszcze w 2010 roku z Dream Theater rozstał się Mike Portnoy – perkusista, wieloletni członek zespołu. Dla fanów to był szok. W Internecie – wrzawa. W realu – popłoch. Przez cały 2011 na ulicach ludziska dyskutowali o tym jednym z pozoru błahym fakcie. W środkach komunikacji miejskiej przerażeni całą sytuacją pasażerowie gromadzili się przy kasownikach, miny mieli nietęgie, coś poszeptywali do siebie i smętnie kiwali głowami. Usłyszeć dało się tylko strzępy ich rozmów: „Portnoy... tak, tak... Mike Portnoy... i co teraz?...”. Szybko też pojawiły się pogłoski łączące odejście Portnoy’a z przepowiedniami Majów na temat końca świata. Przerażenie z czasem ustąpiło zaciekawieniu. Zaczęto spekulować. Pojawiały się listy nazwisk – potencjalnych następców Portnoy’a. W sieci znaleźć można było różne porównania, wykresy, kalkulacje – kto szybciej, precyzyjniej i bardziej beznamiętnie obsługuje 374-częściowy zestaw perkusyjny. Wreszcie – niczym grom z jasnego nieba – spadła na całą ludzkość wieść, że nowym

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń

I to tyle moi drodzy. Oby rok 2012 nie był nudny!

Jacek Chudzik

Biuletynu podProgowego

Zapraszamy do zapoznania się z numerami archwialnymi

Miejsce pierwsze: samobójstwo Amy Winehouse Nim ostrze krytyki spadnie na mój kark oddzielmy szacunek do zmarłej osoby, od tworzonej na naszych oczach legendy. A całą sytuację można streścić w następujący sposób: dziewczyna miała ładny głos, nagrała dwie płyty, stoczyła się, stając się królową plotkarskich portali, w międzyczasie, jak śpiewała, „They tried to make me go to rehab but I said ‚no, no, no”, aż w końcu, 23 lipca tego roku, prawie na ostatni dzwonek, załapała się do klubu straceńców. Ci zaś, którzy z wypiekami na twarzy czytali wszystkie doniesienia o tym, gdzie i z kim się spiła, zaczęli płakać rzewnymi łzami, niosąc wieść o geniuszu zmarłej poza granice naszej galaktyki. Nie ulegając powszechnej histerii pozwolę sobie odrzucić ten

ukuty naprędce dogmat o świętej i cudownej Amy. O porównaniach Amy do Sarah Vaughan aż nie chce mi się wspominać. Nie ta klasa, nie ta liga, nie ten talent. Spice Girls też w swoim czasie były wspanialsze od Beatlesów. Zwróćmy jednak uwagę na Adele, inną divę i bohaterkę tego roku (i również – póki co – mająca na swoim koncie dwa autorskie albumy). Choćby całe życie nagrywała w pocie czoła, to i tak nie ma szans na równie mocne zaistnienie w świadomości zbiorowej. Za mało prochów, alkoholu, seksu po krzakach. Ale szansa dla Adele też jest – 27 urodzin jeszcze nie świętowała... Bo jakby wyglądała kariera Amy, gdyby przyszło jej żyć 70 lat? Czterdziestkami na gazie już się nikt nie interesuje, a i z wiekiem trudniej o przyzwoity album. Paradoksalnie można zatem rzec, że tragedia Amy dotknęła ją w najlepszym dla niej momencie. „Wzniosłem pomnik trwalszy niż ze spiżu”, powiedział kiedyś poeta. Nie mogę jednak odeprzeć wrażenia, że dzisiejsze legendy z innych kruszców są zrobione. Bardziej specyficznych. Błyszczą jaskrawym światłem, śniedzieją szybko.

kliknij na okładkę wybranego numeru aby przejrzeć online jego zawartość

perkusistą Drimów został Mike Mangini. Jak sobie poradzi, w jakiej koszulce będzie grać, czy w chórkach dorówna Portnoy’owi? – pytania i wątpliwości mnożyły się z zawrotną prędkością. Nawet ProgRockowy recenzent wydanego w 2011 roku albumu A Dramatic Turn Of Events – i jak mniemam fan Dream Theater – określił cały ten cyrk ze zmianą perkusisty „telenowelą”. Stąd i zaszczytna „srebrna rózga” – za niebotyczny szum wokół zamiany jednego automatu perkusyjnego na inny.

biuletyn podProgowy

5


grudzień/styczeń

Płyty mniej oczywiste. Awangarda od AltRocka AD 2011

N

ie samym progiem żyje człowiek, ale i awangardą pochodzącą od niego – nurtem płynącym czasem blisko, czasem jednak oddalającym się na niebotyczne odległości, zawsze jednak istniejącym obok. Tak – obok. Na przekór. W opozycji. W ramach podsumowań 2011 roku zapraszamy do zapoznania się z wybranymi wydawnictwami wytwórni AltRock, których premiery miały miejsce na przestrzeni ostatnich 12 miesięcy. Są to płyty dziwne, być może trudniejsze, ale też pobudzające wyobraźnię, a jednocześnie bardzo mocno zakorzenione w tym, co działo się na scenie rockowej w latach 70. Zdecydowanie warto poświęcić im odrobinę uwagi, bowiem, jak zauważa jeden z recenzentów: „w dzisiejszych czasach wartością jest już samo przypominanie o istnieniu zupełnie innego kanonu rocka. Muzyki, która plasuje się z dala od głównego nurtu, a mimo to przewyższa inwencją wszystko to, co można dziś usłyszeć w środkach masowego przekazu, a swym radykalizmem nawet najśmielsze kompozycje King Crimson.”

Camembert Schnörgl Attahk

C

amembert to francuska grupa jazzrockowa pochodząca ze Strassbourga. Jej jedyna jak do tej pory długogrająca płyta studyjna Schnörgl Attahk, została bardzo ciepło przyjęta przez nielicznych użytkowników ProgArchives, którzy mieli okazję poznać ich twórczość. Przesłuchanie albumu pozwala lepiej zrozumieć, skąd te pozytywne reakcje. Zauważmy, że już w samej nazwie zespołu jak i w tytule płyty widnieją nawiązania do dwóch wybitnych avant-rockowych zespołów. Nazwa grupy to oczywiste nawiązanie do drugiej płyty Gongu, natomiast tytuł płyty odsyła nas, dzięki użyciu języka kobaiańskiego, do legendy awangardowego podziemia – Magmy. Muzyka Camembert ma istotnie wiele wspólnego z twórczością wybitnego przedstawiciela brzmienia Canterbury. Podobieństwo nie sprowadza się jedynie do umiłowania sera. Obecne są w niej bowiem trzy filary charakteryzujące muzykę Gong: jazz, kosmos i zabawa. Dzięki temu muzyka grana przez Camembert przypomina utwory Gong, po trochu z psychodelicznego, po trochu zaś z jazzowego okresu twórczości tej drugiej grupy. Camembert łączy na swoim albumie rzeczy lekkie i awangardowe. Odgrywanie poszczególnych nut sprawia muzykom najwyraźniej frajdę, która natychmiast udziela się słuchaczowi. Niemalże na każdym kroku zaskakiwani jesteśmy chwytliwymi motywami. Zespół nie odżegnuje się bowiem

6

od wkraczania na tereny zarezerwowane dla lżejszych odmian muzyki rockowej i jazzowej. Oprócz melodyjnych motywów usłyszeć możemy również całkiem sympatyczny groove. Schnörgl Attahk słucha się w związku z tym bardzo przyjemnie. Do tego dochodzą smaczki w postaci intrygujących brzmień harfy oraz bębnów rodem z czarnego lądu. Warto podkreślić kolejne ważne podobieństwo do Gong – muzyka Camembert, mimo iż ambitna, nie stawia słuchaczom szczególnie wygórowanych wymagań. Dzięki temu na ich albumie znajdzie coś dla siebie zarówno zagorzały miłośnik awangardy, jak i osoba mająca zwyczajnie ochotę na odrobinę przyjemnej muzyki instrumentalnej zagranej na wysokim poziomie. Skojarzenia z nurtem zeuhl pojawiają się tu i ówdzie, na przykład w utworze Las Danse Du Chameau, który rozpoczyna się od specyficznego pokrzykiwania. Muzyka Camembert nie ma jednak nawet krzty tego radykalizmu, który charakteryzował awangardzistów z lat 70. Wyraźne, choć nieco przewrotne nawiązanie do Magmy pojawia się natomiast w warstwie konceptualnej, gdyż muzyka ma w zamierzeniu ilustrować opowieść o kosmitach atakujących naszą planetę. Brak radykalizmu nie jest jednak w tym wypadku żadną wadą. To bardzo dobrze, że oprócz trudnej awangardy odstręczającej słuchaczy nieprzywykłych do pisków, szumów i zgrzytów, jest jeszcze miejsce na muzykę zagraną na luzie, do której sami twórcy odnoszą się z dystansem. Schnörgl Attahk to wspaniała płyta, godna polecenia nie tylko miłośnikom Gongu i awangardy, ale również tym, którzy mają ochotę posłuchać świetnej muzyki instrumentalnej z pogranicza rocka i jazzu. Mikołaj Gołembiowski

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń

The Nerve Institute

Architects of Flesh-Density

T

he Nerve Institute to nazwa jednoosobowego projektu amerykańskiego muzyka, multiinstrumentalisty i producenta z Kansas City ukrywającego się pod pseudonimem M. Judge. Uraczył on słuchaczy płytą pod tytułem Architects of Flesh-Density. Czarna okładka ozdobiona rysunkami z zakresu anatomii człowieka wzmaga ciekawość odnośnie zawartości albumu. Składa się na nią siedem autorskich kompozycji, w całości wykonanych i wyprodukowanych przez M. Judge’a. Kompozytor sam śpiewa, a także gra na klasycznych instrumentach klawiszowych, mellotronie, syntezatorach, saksofonie, banjo, mandolinie oraz perkusji. Trzeba przyznać, że partie wszystkich instrumentów okazują się całkiem ciekawe, bogate w różne miłe dla ucha smaczki. Brzmienie wydaje się nowoczesne i pieczołowicie dopracowane. Jest to pierwszy powód, dla którego warto tę pozycję pochwalić. Druga ważna zaleta materiału zawartego na płycie to wyraźnie słyszalna muzyczna erudycja jej twórcy. Na swojej stronie M. Judge wymienia wśród zaprzyjaźnionych muzyków wybitnych twórców awangardowego rocka progresywnego – Henry Cow i Roberta Wyatta. Album jest zarówno bogaty w środki charakterystyczne dla muzycznych rewolucjonistów z Cambridge, jak tej szczególnej mieszanki zadumy, zabawy i eksperymentu

October Equus Saturnal

D

o zapoznania się z najnowszym albumem hiszpańskiej grupy October Equus pod tytułem Saturnal, zachęca już na wstępie intrygująca okładka. Przestawia ona wizerunek niemowlęcia porośniętego dzikim winem. Wnętrze książeczki zdobią podobne mroczne, ocierające się o makabreskę ilustracje. Niewątpliwie szata graficzna odpowiada w tym wypadku jego muzycznej zawartości. October Equus to przykład zespołu poruszającego się w stylistyce charakterystycznej dla mrocznej odmiany Rock In Opposition. Najważniejszym przedstawicielem tego nurtu jest istniejąca na scenie od lat 70. belgijska grupa Univers Zero. Z niej właśnie wyodrębniła się grupa Present, która kameralne brzmienie swojego zespołu-matki oparte na instrumentach klasycznych, zmieniła na bardziej rockowe, a powolnie rozwijające się, ocierające się nieraz o minimalizm formy, zastąpiła bardziej dynamicznymi i treściwymi. October Equus kontynuuje styl tych właśnie kapel. Grupę można więc od razu pochwalić za umiejętne korzystanie z dobrych wzorców. W dzisiejszych czasach wartością jest już samo przypominanie o istnieniu zupełnie innego kanonu rocka. Muzyki, która plasuje się z dala od głównego nurtu, a mimo to przewyższa

biuletyn podProgowy

obecnego w twórczości artysty z Canterbury. Muzyczne horyzonty M. Judge’a wydają się jednak nieograniczone żadnymi barierami. I tak, na przykład krążek, otwiera utwór Horror Vacui brzmi jak skrzyżowanie Porcupine Tree z avant-rockiem. Nostalgiczny śpiew w refrenie przypominający melodią i klimatem twórczość Jeżozwierzy zostaje brutalnie skontrastowany z awangardowymi szaleństwami w warstwie instrumentalnej. Zabieg ten nie ma jednak charakteru wyłącznie niszczycielskiego. Przeciwnie – tworzy całkiem nową jakość. Nawiązań ocierających się wręcz o cytowanie okazuje się znacznie więcej. Są one jednak wplecione w całkowicie autorską wizję. Nie sposób więc oskarżyć M. Judge’a o powielanie kogokolwiek. The Nerve Institute ma niezwykłą umiejętność łączenia przeciwstawnych żywiołów. Chłodne oniryczne klimaty ścierają się tu z gorącymi latynoskimi rytmami, wpadająca w ucho melodia z awangardowymi eksperymentami brzmieniowymi, harmonia z dysharmonią. Niektóre partie są improwizowane, inne wydają się za to dobrze przemyślane. Rezultat muzycznych poszukiwań M. Judge’a okazuje się naprawdę interesujący. Początkowo materiał może się wydawać za ciężki dla osób nie przepadających za rockiem awangardowym, ale też niedostatecznie odkrywczy dla miłośników awangardy. Warto jednak temu albumowi dać odrobinę czasu, gdyż ewidentnie zyskuje on z każdym kolejnym przesłuchaniem. Architects of Flesh-Density to solidna płyta, którą można z pełną odpowiedzialnością polecić każdej osobie otwartej na różnorodną muzykę oraz nietuzinkowe połączenia ognia i wody. Mikołaj Gołembiowski

inwencją wszystko to, co można dziś usłyszeć w środkach masowego przekazu, a swym radykalizmem nawet najśmielsze kompozycje King Crimson. Warto dodać, że October Equus gra na bardzo wysokim poziomie, nie urągającym mistrzom gatunku. Kolejną zaletę stanowi zwartość i skondensowanie materiału. Saturnal to trzynaście treściwych, bogatych w warstwie kompozycyjnej i brzmieniowej utworów. Wszystko to mieści się w 46 minutach. Nie ma zatem czasu na jakiekolwiek dłużyzny. Na szali wad ciąży najbardziej brak wyrazistości. October Equus nie dorobił się niestety jeszcze własnego stylu, który pozwoliłby wyróżnić tę grupę na tle innych przedstawicieli rocka awangardowego. Również poszczególne utwory cierpią zbyt często na niedostatek cech swoistych, które odróżniałyby je z tłumu pozostałych. Miłośnika awangardy nachodzi przy okazji niepokojąca myśl: „Aha! Stary dobry R.I.O.” A przecież muzyka zespołów zrzeszonych w R.I.O. nie była stara i dobra niczym wino, tylko radykalna, niebezpieczna i przez to właśnie fascynująca. Miała budzić człowieka z letargu kopiąc go po nerkach. A Saturnal niestety taki nie jest. To awangarda w formie oswojonej, w korzystająca w pełni z estetycznych walorów nieklasycznych środków wyrazu, odżegnująca się jednak od zbytniego radykalizmu. Wielu osobom

7


grudzień/styczeń być może taka koncepcja prędzej otworzy uszy na tego rodzaju granie, gdyż radykalizm dawnych awangardzistów jest im niemiły. Miłośnikom awangardy może jednak zabraknąć elementu ryzyka i niepewności. Mimo to należy docenić Saturnal za różne miłe dla ucha smaczki, dzięki którym niektóre momenty szczególnie zapadają w pamięć. Choćby na przykład brzmienie

dzwonków, tajemnicze chórki oraz niepokojąca partia fletu w utworze Realidad cienga. Albo wspaniała nerwowa partia saksofonu w kolejnym utworze. Sprawiają one wraz z wymienionymi wcześniej zaletami, że Saturnal okazuje się solidną, godną uwagi miłośników szeroko pojętego rocka progresywnego pozycją. Mikołaj Gołembiowski

Pocket Orchestra Phoenix

P

ocket Orchestra to powstała przed grubo ponad trzydziestu laty amerykańska grupa awangardowo-jazzowo-rockowo... no, długo by wymieniać, powiedzmy, że po prostu eksperymentalna. Grupie na przełomie lat 70. i 80. nie udało się zaistnieć. Debiutowała dopiero w 2005 roku powstałym trzy dekady wcześniej albumem Knebnagäuje. Jej najnowsze wydawnictwo – Phoenix – to, jak rozumiem, pokazanie słuchaczom wszystkiego czym chata bogata. I tu jest właśnie pies pogrzebany... Naprawdę, co za dużo to nie zdrowo. Dostałem do rąk wydawnictwo – dwie płyty CD, każda po niemal 80 minut. Dysk pierwszy to Knebnagäuje w całości, dysk drugi wypełniają nagrania koncertowe z pierwszej połowy lat 80. I wszystko niby jest fajnie, tylko nie dość, że muzyka Pocket Orchestra sama w sobie do łatwych nie należy, to jeszcze brzmi to wszystko dla mnie tak, jakby komuś nie chciało się robić selekcji i pooddzielać rzeczy naprawdę dobrych od chybionych. I to zarówno teraz, przy wydawaniu tego materiału, jak i 30 lat temu, podczas jego tworzenia. Jest tutaj masę świetnych momentów, ale utopiono je w biegnących z nikąd donikąd improwizacjach, eksperymentach, które mam wrażenie są nie tyle po coś, co zamiast czegoś i w ogóle w takim graniu o trzech zbójach, z którego nie wynika literalnie nic. I to wszystko – fajne z niefajnym – wymieszane jest ze sobą tak, że żadna destylacja nie pomoże. Zresztą przy prawie 160 minutach muzyki człowiek by oszalał, zanim by to co trzeba wydestylował.

Abrete Gandul Enjambre Sísmico

A

brete Gandul to zespół z dalekiego Chile. Enjambre Sismico to ich trzeci album. Dwa poprzednie niestety do mnie nie dotarły, ale może kiedyś jeszcze dotrą. Nie miałbym nic przeciwko, bo dawno nie słyszałem takiej płyty, jak ta. Od kilku lat moje podejście do muzyki intensywnie ewoluuje. Kiedyś, dawno temu zdawało mi się, że Ci wszyscy faceci, którzy w latach 70. ubierali srebrne portki i komponowali z natchnionymi minami półgodzinne epopeje wymyślając do nich własne poematy, czy nawet jakąś nową swą filozofię... Kiedyś uważałem ich za herosów,

8

Pisząc o płytach awangardowych staram się zawsze wyjaśniać czytelnikom o co z grubsza Panu Artyście chodziło. Tym razem nie wyjaśnię. Bo sam bardzo często nie wiem. I nie przybliża mnie do tej wiedzy ani wieloletnia przygoda z free jazzem, ani jako taka znajomość awangardowego rocka, ani nawet me coraz śmielsze próby wgryzienia się w dwudziestowieczną muzykę klasyczną. No, ni jak nie wiem o co Pocket Orkiestrze chodzi. Może po prostu jestem za głupi. Serio to piszę, bez ironii. Może nie znam się na muzyce dostatecznie dobrze, żeby Phoenix ogarnąć. Jednak coś mi się zdaje, że to nie ja jestem tępy, po prostu Pocket Orchestra w wielu miejscach przesadzili. I obawiam się, że wszędzie tam, gdzie słyszę „plim, plam pitupitu” jest właśnie „plim, plam pitupitu”. Po mistrzowsku zagrane, bardzo ambitne, ale to nadal „plim...” A najgorsze jest to, że gdyby zostawić te 45-60 minut, gdzie by było wszystko co najlepsze – samo gęste – gdyby ktoś zrobił odsiew, powywalał z tego mniej udane fragmenty, wówczas album byłby fenomenalny! Jest tutaj gros momentów, w których grupa swobodnie bawi się różnymi konwencjami, w których słychać świeżość, energię i pomysł. Phoenix mógłby za sprawą nożyczek być czymś naprawdę fantastycznym. Ale nie jest. Nie wiem komu mógłbym ten album polecić. Chyba słuchaczom naprawdę cierpliwym. takim, którym chce się pół godziny odzierać orzech ze skorupy, bo wiedzą, że jest dobry, że warto się trochę pomęczyć. Tutaj jest naprawdę dużo kapitalnej muzyki, łączącej to, co piękne z Mahavishnu Orchestra, Henry Cow, awangardowego jazzu, zespołowego, swobodnego jamowania. Tylko, czy aby chce się wam rozgryzać skorupę? Bartosz Michalewski

wydawało mi się, że tak właśnie powinien wyglądać rock. A później poznałem jazz, poznałem Amerykanów z Grateful Dead i Niemców z setek krautrockowych kapel i zrozumiałem, że nie tędy droga. Dobry rock ma być od serca. Dla jednego twórcy oznacza to awangardowe łamanie rytmów i harmonii, dla drugiego swobodne łojenie w gitarę, ale najbardziej się liczy, żeby muzyk płynął z tym, co gra, żeby jego muzyka go niosła, a mnie razem z nim. Abrete Gandul tak właśnie gra. Niby proponowana przez nich mieszanka klasycznego avant proga z elementami fusion to zupełnie nic nowego i już dawno wygrze-

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń bano z tego ogniska wszystkie kartofle, ale okazuje się, że nie. Można dalej grać to fajnie i w miarę po swojemu. Wystarczy czuć zamiast kombinować. Nie ma w tym żadnych niesamowitych melodii, żadnych błyskotliwych przejść, czy pasaży instrumentalnych. Po prostu jest fajna praca zespołowa, dobra, przyjemna muzyka, w której słychać radość z grania. I ta radość mi się udzieliła. A to nieczęsto mi się zdarza podczas słuchania nowych kapel. W ogóle ciekawi mnie jak to jest, że można za pomocą w sumie podobnych środków, co Ci wszyscy goście od hiperponurej awangardy nagrać coś tak ludzkiego. Na Enjambre Sismico jest ponury, przybrudzony bas – znany z chyba każdej produkcji awangardowej, są charakterystyczne harmonie, przejścia są nieraz tak typowe, że człowiek lepiej zorientowany w takiej muzyce jest zdolny zgadnąć co się stanie za chwilę. Gitarzysta gra raz Frippem, raz Frithem. Trochę łagodzą brzmienie kosmiczne klawisze, troszeczkę nasuwające na myśl Gong,

ale zasadniczo powinien być to kolejny avant-progowy soundtrack do nienakręconego horroru. A nie jest. I to tak nie jest, że aż ciężko mi uwierzyć. Jak widać awangarda też może być od serca. Mało tego, właśnie taka awangarda trafia do mnie najgłębiej. I chociaż słyszę, że Abrete Gandul nie są arcymistrzami, a Enjambre Sismico z pewnością nie jest arcydziełem, to jednak mam ochotę do tej muzyki wracać. Naprawdę od wielkiego dzwona polecam jakąś płytę avant-progową wszystkim, ale w tym wypadku tak zrobię. Moi drodzy, nie jest to album ani bardzo trudny, ani bardzo zwydziwiały. Ot, grają sobie chłopaki, wygrywają wszystko co w nich siedzi. Nie jest to proste, ale samo płynie, nie trzeba się zastanawiać nad tą muzyką, nie trzeba się na niej znać. I myślę, że w gruncie rzeczy jej wartość jest nawet większa niż niejednej suity z chwytliwymi melodiami, czy wystudiowanej, wyrafinowanej kakofonii. Bartosz Michalewski

Dave Willey & Friends Immeasurable Currents

G

rupy Thinking Plague, 5uu’s i całe związane z nimi środowisko mógłbym określić jako kultowe. Nie sposób zaprzeczyć, że kult ten podtrzymuje dosyć wąska grupa wyznawców, ale on jest, żyje i ma się dobrze. Zresztą trudno się temu dziwić. Nie zaskakuje ani fakt, że zespoły do których powyżej żeśmy się odwołali uznawane są za wybitne – bo niewątpliwie takie są! – ani to, że gigantami są w niewielkiej jeno niszy. Z taką muzyką nie da się trafić do MTV. No właśnie – z jaką muzyką? Najprościej mówiąc jest to avant-prog opierający się o stylistykę rocka alternatywnego przełomu lat 80. i 90. Natomiast mówiąc mniej prosto, lecz nieco bardziej celnie, cała gama zespołów i płyt z okolic Thinking Plague/5uu’s to awangarda przetwarzająca muzykę popularną. Czasem bardzo poważna, ale bywa, że bliżej temu do Sonic Youth czy My Bloody Valentine niż do Braxtona. Bywa też i to wcale nie rzadko, że cholernie blisko temu wszystkiemu do Henry Cow i w ogóle klasyków awangardowego rocka. Kolejną cechą charakterystyczną tej muzyki jest kobiecy wokal, który w momentach dla zwykłego człowieka krytycznych skojarzyć można z Dagmarą Krause, zaś w chwilach bardziej rozrywkowych z Elizabeth Fraser. Na prawie solowej płycie Dave’a Willey’a (głównie Thinking Plague) Immeasurable Currents też to wszystko mamy. A nawet więcej: jest trochę Waitsa, jest trochę Hoppera – i to wprost! Album jest mu dedykowany, pojawiają się na nim covery kilku jego utworów. I w ogóle jest fajnie, miło. Tylko, nie ukrywam, trochę nie do końca wiem dla kogo Willey ten album nagrał. Ta muzyka jest bardzo lekka jak na avant-prog. Mam wrażenie, że basista Thinking Plague proponuje nam

biuletyn podProgowy

swoistą „muzykę pop” dla fanów awangardy. Jak taki awangardowiec chciałby posłuchać sobie czasem czegoś lżejszego dla ucha niż rzężenie Freda Fritha, ale jednocześnie nie wychylić się poza swoje klimaty to może posłuchać sobie Immeasurable Currents. Tylko, zastanawiam się – dlaczegóż ktoś taki miały sięgnąć akurat po nagranie Willey’a z przyjaciółmi, nie zaś po Toma Waitsa, Slapp Happy, czy nawet Swans? Bo niestety nie widzę dostatecznej ilości przemawiających za tym argumentów. Na płycie są dwa znakomite utwory: nawiązujący do najlepszych dokonań Thinking Plague Autumn (z Elaine Di Falco na wokalu), oraz przywodzący na myśl Waitsa Mitch. Natomiast cała reszta jest dobra, miła, fajna... tylko, że na świecie jest tak dużo muzyki jeszcze lepszej, że nie umiem sobie wyobrazić, ażeby ktokolwiek chciał się w tym zasłuchiwać przez lata. Sam pomysł na ten album Willey miał dobry. Ułagodzić avant-proga, wnieść go, no może nie pod strzechy, ale do domów zwykłych, przedkładających harmonię nad eksperyment melomanów. Tylko, że do realizacji takiego założenia potrzeba naprawdę znakomitego materiału. Potrzeba płyty po brzegi wypełnionej utworami klasy Autumn i Mitch. Z tym repertuarem, który znajdziemy na Immeasurable Currents Willey trafia w niszę niszy. Zamiast dla dziesiątek tysięcy nagrywa album dla kilkuset osób. Może dla tysiąca, ale nie sądzę, żeby ta płyta dotarła do aż tak „szerokiego” grona. Szkoda, bo tu jest pomysł, jest potencjał, wystarczyłoby tylko czasem chcieć podzielić się swoją muzyką z kimś więcej, niż tylko z grupką fanów. Immeasurable Currents to dobra płyta. Fanów awangardy zainteresuje jak nic. Lubisz Thinking Plague? U Totem? 5uu’s? No to proszę bardzo! Album czeka na wysłuchanie, na pewno będzie Ci się podobał. Ale jeśli te nazwy zupełnie nic Ci nie mówią, to obawiam się, że nie masz nawet po co się za Willey’a z Przyjaciółmi zabierać. Bartosz Michalewski

9


Różnorodna, z kopem i przymrużeniem oka

z Markusem Pajakkalą rozmowa o jego wizji muzyki


“Ten album jest przejawem miłości do MUZYKI we wszystkich jej formach”

M

arkus Pajakkala – fiński kompozytor i producent płyt, saksofonista i perkusista. W skrócie: młody i zdolny. Wśród artystów, którzy wywarli na niego największy wpływ wymienia obok siebie: Franka Zappę, Astora Piazzollę, Milesa Davisa, Johna Coltrane’a, ale także Pink Floyd, Deep Purle, Queen i The Beatles. Na początku 2011 r. wydał album, solowy projekt, ukryty pod nazwą Utopianisti. W naszym podsumowaniu roku znajdziecie krótki opis tej płyty, w tym zaś miejscu zapraszamy do lektury rozmowy z jej autorem.

Czy możesz nam przybliżyć pochodzenie nazwy „Utopianisti”? Markus Pajakkala: To jest w zasadzie coś, co po prostu udało mi się wymyślić w chwili, gdy nie chciałem wydać płyty pod własnym nazwiskiem. Na angielski nazwa ta tłumaczy się po prostu jako „Utopianist”. Niektórym się wydaje, że muzyka tak nazwana ma coś wspólnego z pianistyką, ale mi to nie przeszkadza. Tak naprawdę na albumie nie usłyszymy pianina w ogóle. Jak byś opisał swoją muzykę? Jest to stop wszystkich styli muzycznych, które lubię i którymi się inspiruję. Nie chcę w mojej muzyce ustalać żadnych granic. Okazało się jednak, że jest to głównie rock/ jazz/prog. Zależy mi na utrzymaniu w muzyce pewnej energii – jeśli coś nie ma odpowiedniego kopa, lepiej to sobie odpuścić. Można na tej płycie usłyszeć moje fascynacje bałkańskim folklorem, czy francuską muzyką akordeonową, a także tangiem i big bandem jazzowym... Wierzę, że mój styl, jako kompozytora, łączy te wszystkie elementy w jedno, jakkolwiek

Zdjęcia: Linda Haapanen (str. 10), Samu Hintsa (str. 11), Sakari Karipuro (str. 12)

nie przywiązuję dużej wagi do stylistycznej spójności. Ten album jest przejawem miłości do MUZYKI we wszystkich jej formach. Różnorodność może tu niektórych przytłoczyć, ale z drugiej strony dzisiaj nie powstaje aż tak wiele wydawnictw na tyle zróżnicowanych, by móc przykuć uwagę odbiorcy od początku do końca. Jeden z utworów dedykowany jest „FZ”, czyli Frankowi Zappie. Kim on jest dla Ciebie i dla twojej twórczości? Zappa wywarł na mnie ogromny wpływ, największy prawdopodobnie jeśli mówimy o inspiracji pojedynczą osobą. I to zarówno jeśli chodzi o muzykę, jak i teksty oraz to w jaki sposób są one u niego powiązane tymi wszystkimi zabawnymi maleńkimi detalami. Jego ogromna kreatywność też jest inspirująca, a także fakt, że – w mniejszym lub większym stopniu – przerobił wszystkie muzyczne style.

Używając zatem sentencji Zappy, muszę Cię zapytać, czy uważasz, że w muzyce jest miejsce na humor? Zdecydowanie tak, zwłaszcza gdy jest niezbędny. Jestem fanem humoru w muzyce, ale oczywiście on nie załatwia sprawy. Staram się podtrzymywać w mojej muzyce pewne delikatny humorystyczne napięcie, nie lubię, gdy staje się ona zbyt poważna. Zgromadziłeś na swojej płycie całkiem spory zespół. Powiedz proszę kim są muzycy, których możemy usłyszeć na Utopianisti. To moi przyjaciele, których poznałem biorąc udział w przeróżnych projektach na przestrzeni ostatnich lat. To bardzo utalentowani muzycy i w zasadzie każdą piosenkę lekko naciągnąłem, by móc grę każdego z nich wyeksponować. We wszystkich


grudzień/styczeń utworach występuje inny skład, dobrany w zależności o potrzeb. Grając głównie na instrumentach dętych oraz będąc, w kontekście jazzrockowym, perkusistą, nie miałem doświadczenia w pracy z instrumentami smyczkowymi. Lata temu uczęszczałem na zajęcia ze skrzypiec dla początkujących, co wspominam bardzo miło. Pomyślałem, że lepiej jednak żebym samemu nie brał się za nowe instrumenty, tylko trzymał się tych, które już mam opanowane, a przy okazji postarał się na nich zagrać najlepiej jak umiem. Tak dużą grupę muzyków trudno jednak będzie zebrać w jednym miejscu, choć może się mylę i Utopianisti planują koncerty? Dużo myślałem nad tym problemem i doszedłem do wniosku, że może po drugiej płycie uda się zebrać wystarczająco dużo materiału, do odegrania którego wystarczy mniejszy zespół. Wtedy też zagramy wreszcie koncert promujący pierwszą płytę. Potrzebuję zespół ze składem sześcio-, siedmioosobowym, a także włożyć trochę pracy w przearanżowanie niektórych partii, by choć kilka z tych utworów móc zagrać na żywo. Niestety większość muzyków, z którymi współpracowałem na płycie jest zajęta swoimi własnymi sprawami. Słowem, zaprezentowanie się na scenie będzie trudne, ale dojdzie do skutku! Myślałem też o występach solo, prezentujących jednak coś innego – z pedałem loop, z elektroniką na żywo, z o wiele większą rolą elektroniki w ogóle. Na albumie Utopianisti odpowiedzialny jesteś nie tylko za muzykę. Jesteś tu właściwie dyrygentem, czy też kimś w rodzaju reżysera tego całego przedsięwzięcia. Dlaczego nie zdecydowałeś się na zrobienie z tego wydawnictwa debiutu sygnowanego Twoim imieniem i nazwiskiem? Tak, napisałem całą muzykę na płytę, „dyrygowałem” na niej, odpowiedzialny jestem także za nagranie, mix i produkcję. To jest zdecydowanie mój solowy album, nie chciałem jednak wydawać go pod swoim nazwiskiem, ponieważ nie chciałem w ten sposób poniekąd wykluczyć

12

jednego dnia zawitamy też do Polski! Nie tak dawno zresztą mieliśmy trasę po Finlandii razem z polskim

możliwości udziału w prawdziwym zespole czy innej współpracy z kimś na większą skalę. Na płycie pojawia się jedna piosenka. Czy mógłbyś przybliżyć jej tekst?

“Staram się podtrzymywać w mojej muzyce pewne delikatny humorystyczne napięcie, nie lubię, gdy staje się ona zbyt poważna”

„Sull’on mies joka planeetalla” przetłumaczyć można jako: „Masz chłopa na każdej planecie”. Piosenka opowiada historię faceta, który tęskni za kobietą, która jest międzygalaktycznym pożeraczem mężczyzn. Facet ów, po nocy spędzonej z tą kobietą, odkrywa, że wydrapała mu ona na plecach mapę i postanawia za nią podążyć. Pomysł wziął się z powiedzenia, że marynarz ma kobietę w każdym porcie – i poniekąd podobnie z tą kobietą. Ten kawałek to oczywiście szlagier w stylu space-surf.

zespołem, grającymi reggae Paprika Korps. Pracuję także w firmie Ovelin, w której komponuje muzykę dla gry na iPada, zatytułowanej WildChords. Uczy ona podstaw gry na gitarze w dość specyficzny i zabawny, jak na grę przystało, sposób, jednocześnie też rozpoznaje dźwięki gitary poprzez zewnętrzny mikrofon iPada, więc nawet nie trzeba się w żaden sposób łączyć z samym urządzeniem. Muzyka wprawdzie nie jest tu w żaden sposób progresywna, ale myślę, że można odnaleźć w niej cień Utopianisti J Gra niedawno ukazała się i dostępna jest przez sklepy AppStore. A po tym, gdy już uporam się z albumem Poutatorvi wezmę się za drugą płytę Utopianisti! No właśnie, płyta Utopianisti jest dość mocnym i ciekawym akcentem wśród płyt wydanych w 2011 roku. Czy mógłbyś nam jednak przybliżyć fińską scenę progresywną, na jakie młode (i wciąż mało znane) zespoły powinniśmy zwrócić szczególną uwagę?

Powiedz proszę, czym się zajmujesz obecnie i jakie masz plany na najbliższą przyszłość? Obecnie pochłania mnie produkcja i mix drugiego albumu mojego głównego zespołu – Poutatorvi. To będzie pasjonujące połączenie światów elektroniki i tego, co organiczne, skumulowane w hipere-

“Zależy mi na utrzymaniu w muzyce pewnej energii – jeśli coś nie ma odpowiedniego kopa, lepiej to sobie odpuścić” nergetyzującym i lekko zboczonym podmuchu disco-jazz-ska-prog. Planujemy naszą muzyką podbić cały świat, więc mam nadzieję, że

Dokonania fińskiego proga z lat 70. powinny być znane wszystkim, którzy cenią sobie ten gatunek – np. Haikara, Wigwam, Tasavallan Presidentti, a także Pekka Pohjola, który również wywarł na mnie duży wpływ. Wydaje mi się, że obecnie jest u nas cała masa świetnych zespołów pop silnie zainspirowanych progiem: Liekki, Kuusumun Profeetta i Rubik, by wymienić tylko kilka. Oczywiście też zainteresować się wspomnianym już zespołem Poutatorvi, w którym jedna trzecia utworów to moje kompozycje J Nie jest to do końca prog, ale i tak dużo się tam dzieje. Fani progresywnego folku powinni zwrócić uwagę na kapelę Snekka, dla której pracowałem jako inżynier dźwięku zarówno w studiu, jak i przy koncertach. Wielkie dzięki za wywiad. Rozmawiał: Jacek Chudzik

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń

progresywny metal

symfonicznie i z powerem tekst: Paweł Bogdan

N

a początku warto zadać sobie pytanie: czy istnieje coś takiego jak progresywny metal? Lub po prostu: czy używanie terminu „metal progresywny” jest poprawne? Odpowiedź na takie pytania nie jest jednoznaczna. Wszystko zależy od tego, jak zdefiniujemy określenie „progresywny”. Patrząc z perspektywy muzycznego dorobku lat 60tych i 70-tych i postrzegania tego tytułu w tym okresie czasowym jako określenia ciągłego rozwoju, muzycznego przełamywania barier i artystycznej ewolucji, jesteśmy zmuszeni odpowiedzieć przecząco. Dzisiejsze postrzeganie tego terminu jest jednak inne i oznacza w głównej mierze muzykę kompozycyjnie oraz aranżacyjnie rozbudowaną, skomplikowaną i niełatwą w interpretacji. Patrząc na progresywność z tej perspektywy i podporządkowując ją muzyce metalowej, od razu do głowy wpadają nam Dream Theater, Symphony X, Opeth czy Tool – czyli zespoły, które wrzuca się do szufladki progresywno metalowych. Genezy muzyki metalowej możemy doszukiwać się na przełomie lat 60-tych i 70-tych, spoglądając na pierwsze albumy Led Zeppelin czy Deep Purple, a w szczególności legendarny Black Sabbath. Zespół ten zgodnie wtedy okrzyknięto najciężej

biuletyn podProgowy

grającą wtedy grupą i w ostateczności uznano za protoplastę muzyki metalowej. Za innowacjami wprowadzonymi przez Brytyjczyków poszły w latach 70-tych i 80-tych kolejne grupy, dodając do gatunku nowe elementy, przekształcając go, pomagając mu ewoluować i rozwijać skrzydła. W końcu musiało pojawić się rozgraniczenie w gatunku na pojedyncze, niezależne podgatunki, by łatwiej było odróżniać poszczególne zespoły i graną przez nie muzykę. W tenże sposób powstał miedzy innymi thrash metal dla grających prosto i agresywnie, folk metal dla wplatających w ciężkie brzmienia folkowe, tradycyjne elementy, czy interesujący nas metal progresywny – gatunek, który upodobał sobie skomplikowaną budowę utworów, barwne kompozycje. Początków metalu progresywnego jako gatunku niezależnego można upatrywać w drugiej połowie lat 80-tych, kiedy swe płyty zaczęły wydawać takie grupy jak Savatage, Crimson Glory, Fates Warning czy Heir Apparent w Stanach Zjednoczonych oraz Sieges Even w Niemczech, które z mniejszym lub większym powodzeniem próbowały tworzyć coś innowacyjnego. Druga połowa lat 80-tych przyniosła jednak tylko jeden album na absolutnie światowym poziomie i wydała go inna grupa, pochodząca z USA. Mowa tu o Queensryche i Operation: Min-

Kamelot The Black Halo

Redemption The Fullness of Time

Angra Temple of Shadows

Pathfinder Beyond the Space, Beyond the Time

dcrime, uznawanym do tej pory za jeden z najlepszych progresywnometalowych albumów. Jednocześnie z bujnym rozwojem metalu progresywnego (poziom mistrzowski osiągnęła grupa Dream Theater w roku 1992) bardzo aktywnie rozwijał się tzw. power metal, charakteryzujący się niskim strojeniem gitar, szybkim i energetycznym tempem oraz wysokim wokalem (Iced Earth i Metal Church w USA, Stratovarius, Hellowen, Blind Guardian w Europie). Jak wiemy, muzyka ma to do siebie, że nie znosi stania w miejscu i determinuje rożnego rodzaju fuzje, kombinacje i symbiozy. Nie trzeba było więc dużo czasu, aby w połowie lat 90-tych muzyka progresywna wpłynęła do power metalu, zainspirowała kolejne pokolenie muzyków, tworząc w pewnym sensie odrębny styl, w którym miały rozwijać się kolejne i kolejne zespoły. Co natomiast ze sceną polską? Muzyka progresywna osiągnęła w naszym kraju całkiem sporą popularność (i jednocześnie rację bytu) za sprawą międzynarodowego sukcesu Riverside, czyli po roku 2004. Trzeba przyznać, że o ile typowy metal progresywny ma w Polsce obecnie całkiem solidną obstawę (Riverside, Votum czy Indukti), ten z domieszką power metalu też posiada swych przedstawicieli (Division by Zero, Perihellium, Animations), to progresywny metal, wykorzystu-

13


grudzień/styczeń jący muzykę symfoniczną, w Polsce niemal nie istnieje. Jedynym przedstawicielem tego nurtu wydaje się grupa Pathfinder, która wykonuje muzykę z pogranicza power/ symphonic metalu na naprawdę najwyższym światowym poziomie (biografia formacji poniżej). Niżej pragnę przedstawić sylwetki czterech najciekawszych, najbardziej znanych i poważanych zespołów kojarzonych z podanym gatunkiem, które charakteryzują się nie tylko ciekawą aranżacją i budową utworów, ale i wplataniem motywów, elementów symfonicznych do swej muzyki. Do zespołów z pierwszego rzędu zaliczają się z pewnością pochodzące ze Stanów Zjednoczonych Symphony X, Redemption, Kamelot oraz brazylijska Angra, które zapracowały sobie na miano prekursorów omawianego gatunku. Nie można również zapominać o takich formacjach jak Pagan’s Mind, Evergrey, Ark czy Beyond Twilight, które, co prawda, takiej popularności, jak powyższe formacje nie osiągnęły, ale ich wpływ na dzisiejsze pojmowanie rozbudowanej muzyki metalowej jest z pewnością znaczne.

Symphony X – amerykańsko-włoski zespół, prekursor metalu symfonicznego, założony w roku 1994 przez Michaela Romeo. Początkowe lata działalności grupy były podyktowane poszukiwaniem własnej muzycznej osobowości i kompletowaniem właściwego składu i już rok 1997 przyniósł formacji wielki sukces: wydanie przełomowego The Divine of Tragedy. Album okazał się międzynarodową sensacją i otworzył muzykom drogę do wielkiej muzycznej przygody. Do tej pory krążek przez wielu fanów grupy uważany jest za ich szczytowe osiągnięcie. W roku następnym został wydany dużo słabszy od poprzednika Twilight in Olympus, a w roku 2000 – niezwykle bogaty aranżacyjnie i kompozycyjnie V: The New Mythology Suite. Płyta stała się wzorcem niczym nie skrępowanej symbiozy agresywnego power metalu i muzyki symfonicznej. Dziełem tym zespół nawiązał do dziedzictwa muzyki klasycznej m.in. Verdiego, Mozarta i Bacha, wplatając w krążek wiele cytatów muzycznych z podanych twórców. W 2002 roku światło dzienne ujrzał

14

kolejny krążek grupy pt. Odyssey, nawiązujący do Odysei Homera, a pięć lat później mroczny i ciężki Paradise Lost, zainspirowany Rajem utraconym Johna Miltona. W roku 2011 zespół wydał album Iconoclast, swoją tematyką nawiązujący do postępu technologicznego, zauważanego w XXI wieku. Album został wydany w wersji podstawowej oraz specjalnej (dwupłytowej), zawierającej dodatkowe utwory z sesji nagraniowej Iconoclast. Zespół charakteryzuje się mocnym, energetycznym brzmieniem z dość skomplikowanym fundamentem rytmicznym. Wizytówką zespołu jest rozpoznawalny, fantastyczny głos Russela Allena oraz mięsiste, ciężkie i zakręcone metalowe riffy. Mocną stroną formacji jest bardzo stabilny skład personalny – w porównaniu do roku 1995 w Symphony X na stałe zmienił się jedynie basista. Warto wspomnieć również o bardzo wysokim poziomie jakościowym albumów Symphony X, gdyż naprawdę ciężko jest odnaleźć w dyskografii zespołu tzw. czarną owcę. Od roku 1997 zespół wydaje niesamowicie równe albumy i nie schodzi poniżej wysokiego artystycznego poziomu. Tekstowo kompozycje odnoszą się głównie do tematyki mitologicznej oraz astrologii czy literatury pięknej. Rekomendowany album: V: The New Mythology Suite

Kamelot – amerykański zespół z Tampy na Florydzie, założony w 1991 roku. Dopiero po trzech latach grania zainteresowała się nim wytwórnia Noise Records, co zaowocowało nagraniem debiutanckiej płyty długogrającej pt. Eternity. Album ten umiejscowił zespół w ścisłym gronie najbardziej obiecujących metalowych zespołów i choć kolejny krążek nie przyniósł zespo-

łowi zbyt wielu pochlebnych recenzji, to Kamelot systematycznie piął się w górę w muzycznej hierarchii. Prawdziwym przełomem w historii zespołu okazał się rok 1997, kiedy

to w zespole doszło do roszad personalnych na pozycji perkusisty (Cassey Grillo za Richarda Warnera) oraz wokalisty (Roy Khan za Marka Vanderbilta). Mimo odejścia z formacji prawdziwego trzonu zespołu, z nowymi muzykami Kamelot zdecydowanie rozwinął swe artystyczne skrzydła. W 1998 roku doszło do pierwszej europejskiej trasy Amerykanów, a dwa kolejne albumy Siége Perilous oraz The Fourth Legacy zdecydowanie wzmocniły pozycję grupy jako jednego z najbardziej renomowanych Power metalowych zespołów. To właśnie na Czwartym Dziedzictwie Kamelot znakomicie połączył muzykę metalową z orkiestrą i chórami, wyznaczając swój nowy, rozpoznawalny styl czyli szybkie, melodyjne riffy połączone w zakręcone, progresywne kompozycje. Po udanej trasie, promującej The Fourth Legacy, muzycy wydali kolejne dwa solidne, choć już nie tak odkrywcze krążki: w roku 2001 była to Karma, natomiast w 2003 Epica. Było to jednak muzyczne preludium do najwybitniejszego dzieła Kamelot, które powstało w roku następnym. Mowa tu o concept albumie pt. The Black Halo (Czarna Aureola), nawiązującym tekstowo do Fausta J.W.Goethego. Dużą popularność zdobył sobie szczególnie utwór, otwierający krążek pt. March of Mephisto, ale warto podkreślić, że cała płyta tworzy naprawdę bardzo udane, utrzymane na równym poziomie dzieło. Na albumie gościnnie udzielali się m.in. Simone Simons (Epica), Shagrath (Dimmu Borgir), Jens Johansson (Stratovarius). Kolejne krążki pt. Ghost Opera (2007)

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń oraz Poetry for the Poisoned (2010) nie przyniosły większych zmian i spotkały się z mieszanymi opiniami. Niedługo po wydaniu najnowszego krążka formacji z zespołu odszedł wieloletni wokalista Roy Khan, co zarówno dla Kamelot jak ich fanów było wielkim ciosem. Aktualnie zespół poszukuje nowego wokalisty. Rekomendowany album: The Black Halo

Redemption – amerykański zespół, założony w 2000 roku w Los Angeles przez członków progresywnometalowych Fates Warning oraz Primary. Pierwsze trzy lata działalności nie przyniosły formacji znaczących sukcesów. Prawdziwą rewolucją dla Redemption okazały się roszady personalne po wydaniu dość przeciętnego krążka debiutanckiego. Z pierwotnego składu w zespole ostał się jedynie założyciel, człowiek orkiestra Nick van Dyk, a liderowi udało się przekonać do objęcia funkcji wokalisty samego Raya Aldera, znanego z wieloletnich występów w Fates Warning. Zmiany okazały się przełomowe, gdyż Redemption dokonał olbrzymiego artystycznego przeskoku i nagrał jeden z najlepszych progresywnometalowych albumów ostatnich lat. Mowa tu o wydanym w roku 2005 The Fullness of Time, który do tej pory zaliczany jest do kanonów progresywnego metalu. Na płycie znajduje się m.in. fantastyczny utwór tytułowy (pocięty na cztery części), trwający ponad 20 minut. Zespół dość szybko zyskiwał sobie popularność i uznanie fanów, co zaowocowało między innymi wspólną trasą z Dream Theater (26 występów), zwieńczoną występem na ProgPower Festival w 2007r., kiedy to formacja promowała swój kolejny, świetny krążek pt. The Origins of Ruin. Koniec roku 2008 zakończył się dla grupy tragicznie. W październiku wyszła na jaw choroba lidera zespołu Nicka van Dyka, u którego wykryto rzekomo nieuleczalną formę nowotworu krwi. W międzyczasie zespół wydał kolejny świetnie przyjęty krążek pt. Snowfall on Judgement Day (z gościnnym występem Jamesa La Brie). Ostatecznie mózg zespołu wygrał niemalże przegraną walkę z chorobą i już pod koniec ciężkiej terapii rozpoczął pracę nad kolejnym materiałem. biuletyn podProgowy

This Mortal Coil, wydany w październiku 2011 roku, jest bardziej surowy i mroczny w porównaniu do swych poprzedników i przewija się w nim trauma Nicka związana z walką z nowotworem. Produkcją albumu zajął się Neil Kernon, znany ze współpracy z m.in. Queensryche, Kansas czy Nevermore. Fantastyczną okładkę tradycyjnie przygotował Travis Smith. Rekomendowany album: The Fullness of Time

Angra – fromacja, pochodząca z Brazylii, w bardzo ciekawy sposób łącząca rozbudowany power metal w wpływami brazylijskiej muzyki ludowej oraz muzyką symfoniczną. Zespół powstał w roku 1991 w Sao Paolo i dość szybko dane było mu wybić się ponad muzyczna przeciętność. Nagrane w roku 1992 demo pt. Reaching Horizons przyniosło zespołowi szeroki, nieoczekiwany rozgłos. Po turbulencjach w składzie zespołowi udało się w końcu wydać pierwszy pełnowymiarowy krążek pt. Anegls Cry, który sprzedał się w ponad stutysięcznym nakładzie. Wraz z ogromnym sukcesem komercyjnym przyszedł też rozwój artystyczny grupy widoczny na kolejnym, niezwykle ciekawym Holy Land, gdzie metalowe granie połączono z motywami orkiestralnymi oraz chóralnymi, pokazującymi szerokie muzyczne horyzonty grupy. Po kolejnych poważnych personalnych perturbacjach w składzie i ryzyku rozpadu w roku 2000 Angra wydała krążek pt. Rebirth, gdzie znalazł się utwór oparty na kompozycji Fryderyka Chopina i niezwykle ciekawy z progresywnego punktu widzenia album Temple of Shadows (2004). Jest to najbardziej rozbudowany aranżacyjne, przemyślany i inteligentnie zbudowany album w dorobku zespołu, na myśl przywodzący dokonania m.in. Dream Theater. Album jest conceptem, opowiadającym barwną

historię XI-wiecznego krzyżowca, znanego pod pseudonimem Łowca Cieni. Warto wspomnieć również o fantastycznej oprawie graficznej albumu. W latach kolejnych muzycy wydali jeszcze dwa krążki. Były to opowiadający o ludzkich schorzeniach i życiowych problemach Aurora Consurgers (2006) oraz Anqua (2010), niestety, nieco słabsze od poprzedników. Rekomendowany album: Temple of Shadows ­Pathfinder – polski zespół, powstały w roku 2006 w Poznaniu, łączący w swej muzyce wpływy muzyki symfonicznej, muzyki filmowej oraz power metalu, zamykając wszystko w progresywne kompozycje. Formacja powstała z inicjatywy grającego na basie Arkadiusza E. Rutha oraz gitarzysty Karola Mani, w pierwszych trzech latach nagrywając dwa materiały demo, które były zapowiedzą pełnowymiarowego wydawnictwa. Rok 2010 przyniósł grupie wydanie na rynku japońskim debiutanckiego albumu zatytułowanego Beyond the Space, Beyond the Time, który w roku kolejnym został powtórnie wydany już w Europie. Fantastyczne recenzje, spływające z całego świata, udowadniają niesamowity potencjał grupy

i fantastyczną zawartość krążka, ocenianego jako nowy, świeży oddech we wtórnej rzeczywistości symfonicznej muzyki metalowej. Zespół ma już na swoim koncie występy na wielu koncertach i festiwalach nie tylko w Polsce, ale i zagranicą. Obecnie jest w trakcie trasy koncertowej, promującej w Polsce ich najnowszy krążek. Warto wspomnieć, że grupa wystąpi w kwietniu na Power Prog & Metal Fest w Belgii, dzieląc scenę z takimi gwiazdami jak Blind Guardian, Accept, Epica czy Korpiklaani. Rekomendowany album: Beyond the Space, Beyond the Time

15


grudzień/styczeń

Wielki Zderzacz Hadronów

ROZMOWA Z HIPGNOSIS na temat wydanego w tym roku

iCH NAJNOWSZEGO ALBUMU

RELUSION Nie sposób nie zacząć od tego pytania – jaka będzie nowa płyta Hipgnosis? Większość materiału można było co prawda usłyszeć od ponad roku, chodząc na Wasze koncerty, ale jak opisalibyście nowy krążek tym, którzy znają jedynie poprzednie dokonania Hipgnosis. Na pewno trochę odmienna – dużo więcej grania, a mniej „studyjności”, Sky Is The Limit to była jednak bardzo komputerowa produkcja. To nic złego, ale teraz chcieliśmy inaczej. Mnóstwo elektroniki (dwóch klawiszowców, ja też naciskam czasem na

16

białe i czarne), czasem ambient, ale przeplatany mocą. Mało nowoczesny miks z nie tak bardzo jak się to współcześnie robi wyeksponowanymi bębnami. Duży oddech w dynamice, wbrew panującej tendencji pchania wszystkiego do przodu, co kończy się zupełnym brakiem planów dźwiękowych i muzycznej głębi. I prawdziwie „progresywne” czasy trwania utworów – płyta ma ponad 72 minuty, a składa się na nią tylko 6 kompozycji! Sześć utworów to „sześć opisów pewnych myśli, sytuacji, bez narzuconej interpretacji”. Czy będzie jednak można, poza muzyką, oprzeć się o jakieś tropy pochodzące bezpośrednio od Was? Co wniesie tutaj książeczka dołączona do płyty? To nie jest byle płyta o niczym. To chęć pobudzenia przysypiających codziennością ludzi do myślenia i takie jest jej główne przesłanie. Nie jest naszym celem wpieranie komukolwiek naszych racji na siłę, choć oczywiście usiłujemy przekonywać. Najważniejszym przekazem jest zmuszenie ludzi do samodzielnego myślenia, odrzucenia bezkrytycznego przyjmowania gotowych schematów, w kwestiach religii chociażby, szacunku do cudzego życia (również zwierząt) jako czegoś unikatowego i „jednorazowego”. Sam jestem wegetarianinem, więc choćby w tym sensie... Nie znaczy to jednak, że mam zamiar potępiać postępujących inaczej – przez większość swojego życia jadłem mięso, więc bez obłudy! Nie odpowiada mi także „religijne” życie na kolanach w poczuciu winy – sam wiem, kiedy robię źle i potrafię sobie z tym radzić. Osobiście uważam, że religie (wszelkie) tak naprawdę są na tym etapie rozwoju naszej cywilizacji największym hamulcem powstrzymującym ludzkość przed wkroczeniem na wyższy poziom samoświadomości i wiem po sobie, że ateizm nie jest równy pustemu wnętrzu, braku życia duchowego i mistycyzmu.

Muzyka z tej płyty komentuje te opinie. To sześć utworów o sześciu sytuacjach: Cold – każdy w swoim życiu przeżywa chwile, kiedy czuje otaczającego go Zimno. Czasem potrzeba wiele, aby sobie z tym poradzić. Cult Of Cargo – opowieść o przypadkowości powstawania kultów religijnych, które mając fałszywe korzenie, same są fałszem. Można żyć karmiąc się tym przez całe życie, ale czy warto? Dr What – wielu usiłuje nas w życiu „leczyć”, przy okazji nieźle na tym zarabiając. Kapłani wszelakiej maści zawsze w historii ludzkości żerowali na ludzkich słabościach i lękach. The Garden – cytat z Dawkinsa: „Czy nie starczy, że ogród jest piękny? Czy naprawdę muszą jeszcze mieszkać w nim wróżki?”. Czy złożoność Przyrody naprawdę jest dowodem na istnienie czegoś nadnaturalnego, co miałoby ją stworzyć? Relusion – gra słów „religion” i „delusion” (znowu Dawkins). Nikomu nie zawdzięczamy ani swojego istnienia, ani jak ono przebiega – to zależy tylko od nas samych. Large Hadron Collider – czyli Wielki Zderzacz Hadronów. Chyba największy „wynalazek” Ludzkości, gdzie prowadzone są badania nad cząstkami elementarnymi. Odpowiedzią jest Nauka, a dążenie do poznania Natury siłą napędową Ludzkości. Nawet jeśli nigdy mamy nie poznać Jej do końca. We wkładce do albumu zawarliśmy kilka cytatów, pochodzących z różnych lat i od różnych ludzi. To tylko zaproszenie do wysiłku poprzez pokazanie, że nie zawsze i nie wszyscy myśleli tak samo... Przyznam, że okładka nowej płyty w porównaniu z ostatnią to zmiana wręcz rewolucyjna. Jak doszło do tego, że zdecydowaliście się na jedną z prac Tomasza Sętowskiego i co sprawiło, że Wasz wybór padł na obraz Dwa Światy?

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń Dokładnie mówiąc to na dwa obrazy – drugi, czyli Komnata ziemskich rozkoszy znajduje się wewnątrz digipacka. Kiedyś zobaczyłem prace Sętowskiego i bardzo mi się spodobały. Udało mi się nawiązać kontakt z jego menedżerką, wysłaliśmy pierwszy nasz album, spotkał się z ciepłym odzewem. I tak pomału krok po kroku rzecz się skonkretyzowała. Nie jest wykluczone, że będziemy grali koncert w jego galerii w Częstochowie, to może być naprawdę nieprzeciętny wieczór, bo nie jest to zwykła galeria – wchodząc tam wchodzisz jakby do środka tych obrazów: naturalnej wielkości postacie, przedmioty, sprzęty... Doczekać się nie mogę! A czemu Dwa Światy? Bo najładniejsze? Bo mówią trochę o tym o czym my powiedzieć chcemy na tej płycie? Jest w tym płótnie coś z Wieży Babel, co w zestawieniu z nieistniejącym językiem wymyślonym przez KUL czyni to skojarzenie jeszcze pełniejszym. Skąd pomysł na to, aby w taki sposób skomplikować przekaz słowny i uczynić z wokalu przede wszystkim kolejny instrument muzyczny? Bo nie chcemy w tym wszystkim dosłowności. Bo nie chodzi o to, żeby być następnym kaznodzieją, objawiającym światu „prawdy jedyne”. Zależy nam na zmuszeniu ludzi do myślenia, do samodzielności w decydowaniu o sobie i o swoim życiu, bo chcemy skomplikować zabiegi różnych hochsztaplerów, którzy dla własnych korzyści chcą nami sterować. I mam tu na myśli zarówno sprawy religijne jak i państwowe – biurokraci naprawdę za daleko już ingerują w nasze życie, a ten rak się rozrasta bez przerwy. Oczywiście, w cywilizowanej społeczności muszą obowiązywać różne regulacje, ale tylko tyle ile jest naprawdę niezbędne i ani odrobiny więcej! Przyznam, że jest mi bliska warstwa merytoryczna stojąca za konceptem Relusion. Co prawda rolę Dawkinsa w moim życiu odegrał Eliade, ale wygląda na to, że „fenotyp” mamy podobny. Zastanawia mnie, czy przekaz jest tylko pomysłem na muzykę ilustracyjną czy stoi za tym również przeświadczenie o wyższych celach sztuki? Nasza muzyka nigdy nie miała być o niczym, choć na pewno Sky Is The Limit przemawiał delikatniej, teraz jest to bardziej wyeksponowane. Powiem tak: mam już trochę lat i jakąś część swojego życia za sobą, więc nie chcę robić błahych utworów – ani muzycznie, ani treściowo. Tak

biuletyn podProgowy

samo reszta zespołu. Nie mam nic do kapel śpiewających o piwie i panienkach, ale my mamy inną wizję własnej twórczości, po prostu. Czy Richard Dawkins otrzyma egzemplarz Relusion? Tak. Działacie od 2004 roku. Jak przez ten czas zmieniła się polska art rockowa scena muzyczna? Dostrzegacie jakieś nowe tendencje, może kolejny renesans tego muzycznego stylu? Szczerze mówiąc nie przykładam do tego wielkiej wagi. Dzieje się sporo fajnych rzeczy, ale jeszcze więcej wtórnych. To zresztą największa wada progresywnego grania – znakomita większość zespołów jest klonami tego, co powstało w latach 70-tych. Bardzo zależy mi, żeby Hipgnosis – przy swoich niewątpliwych inspiracjach – nigdy nie brzmiało „jak coś”. I nieskromnie powiem, że moim zdaniem tak właśnie jest. Mam w domu kilka tysięcy płyt i do żadnej z nich nie jesteśmy podobni, przynajmniej dosłownie. Jesteście konsekwentnie niezależni, ale jednocześnie uważacie możliwość tworzenia za rodzaj ekskluzywnego, bo nietaniego, hobby. Jakiej rady udzielilibyśmy utalentowanym młodym ludziom, którzy swoją przyszłość wiążą z tworzeniem muzyki? Grać komercję bez żadnych ambicji, bo inaczej nie utrzymacie rodzin. A jak chcecie grać ambitnie to i tak musicie swoje rachunki płacić z innych źródeł. My wszyscy pracujemy w nie muzycznych branżach i mowy nie ma, żeby póki co było inaczej. Osobiście uważam, że to się po prostu nie zmieni, choć bardzo chciałbym się mylić.

się nawzajem i wiele rzeczy robić razem. Chcielibyśmy pojechać za granicę (ze względu na prace nad płytą musieliśmy zrezygnować z wyjazdu do Belgii, który w ramach rewizyty organizowali nasi przyjaciele z Quantum Fantay) i pewnie pojedziemy, ale to wszystko jest niełatwe. Rzeczywistość koncertowo – dystrybucyjna w naszym kraju jest twarda do bólu. Ludzie masowo uznają, że Muzyka należy im się za darmo z internetu, koncerty także. Sprzedaż płyt jest dramatyczna, większość naszych krążków wędruje za granicę, tam (jeszcze) świadomość jest trochę inna. Ciężko mi się znaleźć w takich realiach, nie rozumiem ich i zrozumieć nie chcę. Jeśli mamy przesiedzieć następny rok nad nową płytą, żeby dołożyć do tego następne (niemałe) pieniądze i sprzedać potem symboliczną ilość kompaktów, bo Torrenty i inne Chomiki zrobią swoje – ze świadomością, że to nie wina złej muzyki – to nie wiem, czy mamy na to ochotę. Relusion to pewnego rodzaju balonik próbny, czy jest sens nadal tak się spalać. Więc nie mamy na przyszłość żadnych planów, zobaczymy po prostu co się wydarzy. Moglibyście wymienić trzy powody, dla których każdy miłośnik rocka progresywnego powinien zaopatrzyć się w swój egzemplarz Relusion? Bo jest świetny. Bo jest ważny. Bo nie nagramy następnego, jeśli ten się odpowiednio nie sprzeda – nie będziemy po prostu mieli za co. Rozmawiali: SeQ i Marcin Łachacz

Jakie są najbliższe plany koncertowe Hipgnosis? Czy będziecie mieli okazję pokazać się również zagranicznemu słuchaczowi? Szczerze? Żadne! O każdy koncert trzeba zabiegać, do prawie każdego dopłacamy, ostatnio jeden z krakowskich klubów chciał od nas 1000 złotych za możliwość występu! Tak jeszcze nie było nigdy! Więc staramy się „walczyć” wspólnie z zaprzyjaźnionymi zespołami, wspierać

17


grudzień/styczeń

Rock progresywny A.D 2011 Francja Nemo R€volu$ion

Kanada Unexpect Fables of the Sleepless Empire

Lazuli 4603 battements

USA The D Project Big Face

Discipline To Shatter All Accord

Wlochy Accordo Dei Contrari Kublai

Druckfarben Druckfarben

Phideaux Snowtorch

Pandora Sempre E Ovunque Oltre Il Sogno

Brazylia

Neal Morse Testimony Two

Seven Side Diamond Enigma

The Watch Timeless

Polska Grails Deep Politics

Lunatic Soul Impressions

Believe World Is Round

Hipgnosis Relusion

Mopho Volume 3

Hostsonaten Summereve Mars Hollow World in Front of Me

Joseph Magazine Night Of The Red Sky

Tune Lucid Moments

Tides From Nebula Earthshine

The Aristocrats The Aristocrats

Millenium Puzzles

After... No Attachments

Obscure Sphinx Anaesthetic Inhalation Ritual

Argentyna Uranian La Ciudad de los Sueños

18

Hiszpania Senogul III

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń Szwecja

Norwegia

Finlandia

Opeth Heritage

Pain of Salvation Beardfish Road Salt Two Mammoth

Introitus Elements

Paatos Breathing

Agents Of Mercy The Black Forest

White Willow Terminal Twilight

Airbag All Rights Removed

Wobbler Rites At Dawn

Leprous Bilateral

D’Accord Helike

Von Hertzen Brothers Stars Aligned

Orne The Tree of Life

Israel

Ukraina

Sanhedrin Ever After

Sunchild As Far As The Eye Can See

Karfagen Lost Symphony

Niemcy Long Distance Calling Long Distance Calling

Rosja

Wielka Brytania

Eternal Wanderers So Far And So Near

Sean Filkins War and Peace & Other Short Stories

Little Tragedies Obsessed

Cosmograf When Age Has Done It’s Duty

InFront Inescapable

Steven Wilson Grace for Drowning

Jane Eternity

Uzbekistan From.uz Quartus Artifactus Frequency Drift Ghosts

Magic Pie The Suffering Joy

Haken Visions Australia Anubis A Tower Of Silence

Subsignal Touchstones

Unitopia One Night In Europe Amplifier The Octopus

Holandia Franck Carducci Oddity

Belgia Sky Architect A Dying Man’s Hymn

biuletyn podProgowy

Textures Dualism

Humble Grumble Flanders fields

Magenta Chameleon

Comedy Of Errors Disobey

19



grudzień/styczeń

After…

No Attachments

F

ani czekali na tę płytę trzy lata (w międzyczasie zespół zarejestrował koncertówkę, żeby przypomnieć o swoim istnieniu). Co dostali? Coś innego niż dotychczas. Chyba ostateczne pożegnanie kwintetu z Włocławka z formułą neoprogresywną. After… A.D. 2011 kokietuje raczej fanów Porcupine Tree. Rezygnacja z klawiszy, hojne dawkowanie sampli, progmetalowe riffy – tak panowie grają dziś. Jest mocno i zawodowo, a o wyostrzenie brzmienia zadbali członkowie Pineapple Thief. Pojawia się jednak pytanie o sens klonowania po raz kolejny Stevena Wilsona. Nawet sam Wilson pokłonił się ostatnio tradycji lat 70tych. Tymczasem unowocześnione After… straciło trochę tego naiwnego uroku, który miało w początkach działalności. Trochę szkoda. Paweł Tryba

Airbag

All Right Removed

A

petyt rośnie w miarę jedzenia. Tak mogą ze spokojem duszy mówić zarówno muzycy samego ze-

biuletyn podProgowy

społu, jak i fani Airbag. Tych drugich w naszym kraju nie brakuje, zatem nic dziwnego, że album All Rights Removed był jedną z najbardziej wyczekiwanych płyt w mijającym roku. Nowy album przynosi muzykę o nieco innym ciężarze gatunkowym niż ten, jaki Norwedzy zaserwowali nam dwa lata temu na albumie Identity. Wciąż nie brakuje tu wspaniałych, chwilami bardzo melancholijnych melodii, utrzymanych w duchu Pink Floyd. Do muzyki wkrada się jednak jeszcze coś: o niebo bardziej zdecydowane brzmienie gitar oraz spora dawka bardzo zmysłowej psychodelii. Tym razem płyta jest zbudowana w nieco inny sposób. Nie składają się na nią utwory o charakterze piosenek, a nieco bardziej rozbudowane formy, tworzące właściwe jedną, integralną całość. Jedynie ostatni utwór (Homesick) wyraźnie został oddzielony od pozostałych. Choć właśnie z nim także związane jest novum w muzyce Airbag. To 17-minutowa suita, pierwsza taka w twórczości tego zespołu. Airbag, poruszając się po od dawna znajomych nam ścieżkach, zaskakują! Niewielu zespołom działającym współcześnie to się udaje. Płyty All Rights Removed słucha się od deski do deski znakomicie. Materiał bawi się naszymi emocjami, raz to zabierając nas w podróż do wnętrza nas samych, a za chwilę w kosmiczną floydowską jazdę pośród gwiazd. To zdecydowanie jeden z najlepszych, moim skromnym zdaniem, albumów AD 2011. Płyta, która przez wiele następnych lat będzie się jeszcze kręcić w moim odtwarzaczu. Krzysztof Baran

Anathema Falling Deeper

Falling Deeper jest kolejnym krokiem, pokazującym nowy kierunek, w którym zmierza Anathema. Kierunkiem, w którym – jak się okazuje – zespół czuje się jak ryba w wodzie, o czym świadczy naprawdę świetny krążek. Paweł Bogdan

Apple Bells Rzeka dam

P

o siedmioletnim okresie posuchy Anathema zgodnie z obietnicami nadrabia zaległości. Najpierw wspaniały krążek We’re Here Because We’re Here, szeroko zakrojona trasa koncertowa, następnie minialbum Falling Deeper, a za pasem kolejna, zaplanowana na kwiecień, płyta. Na Falling Depper zespół postanowił jeszcze raz nagrać utwory z doom metalowego okresu działalności, czyli lat 1992-1995, z tym że w nowych, odmienionych aranżacjach. Jak się okazuje krążek jest tematyczną kontynuacją albumu We’re Here Beacuse We’re Here, nastawionego na muzyczną lekkość, kojącą atmosferę uniesienia i poczucie niewinności, beztroski oraz szczęścia. Rzeczą wręcz fenomenalną jest fakt, że drapieżne, ciężkie doom metalowe utwory zespół potrafił przeobrazić w kompozycje z zupełnie innej muzycznej szufladki. Mało tego! Utwory całkowicie broniące się jako niezależne kompozycje, tworzące razem porywający, wciągający album! Na krążku odnajdziemy wiele elementów symfonicznych, urzekających partii granych na skrzypcach czy rozmarzonych, klawiszowych melodii. Warto dodać, że wokalu jest jeszcze mniej niż na poprzednim krążku, bo oprócz tego użyczonego od Anneke van Giersbergen na Everwake, Vincenta Cavanagha prawie nie usłyszymy i wydawnictwo jest niemal instrumentalne. Jak się jednak okazuje, nie jest on zbytnio potrzebny albumowi, który i bez tego okazuje się perełką w koronie Anathemy.

A

pple Bells pracowali nad swoim debiutem na raty przez kilka lat. Błażej Kubica (gitary, śpiew) i Łukasz Jura (bas, śpiew) z pomocą kolegów obsługujących perkusję, saksofon i klawisze nagrali płytę zaskakująco dojrzałą. Bywa u nich całkiem melodyjnie, ale charakterystyczne frippowskie repetycje gitary i saksofon w stylu Davida Jacksona lokują Apple Bells raczej wśród miłośników lat 70tych. Mimo, że na repertuar Rzeki dam składają się utwory kilkuminutowe, zespół ucieka od form piosenkowych. W dodatku łączy całość w jedno długie słuchowisko o pełnym napięć damsko-męskim związku. Słychać w tych tekstach pewną naiwność, słychać, że żaden z panów wielkim wokalistą nie jest. Tylko co z tego, skoro udało im się stworzyć ujmujący kawałek muzyki? Nie ma tu koniunkturalizmu, czuć za to szczerą miłość do starego progresu. A dobra sztuka zawsze wypływa z miłości. Pawe Tryba

21


grudzień/styczeń

Arabs In Aspic Strange Frame Of Mind

R

aptem zacząłem kibicować norweskim skoczkom narciarskim. No dobrze, byłym skoczkom – założona przez nich kapela nagrała swój drugi pełnowymiarowy album dając upust fascynacji wszystkim co stare. Psychodelia ze szczyptą space’u, hard rockowe riffy, a nawet otwarte uwielbienie dla rocka symfonicznego (sympatyczna, ale nie odkrywcza przeróbka Hocus Pocus zespołu Focus o czymś świadczy), do tego wysoki wokal Josteina Smeby, który umiejętnie lawiruje miedzy patosem a drapieżnością. Arabs In Aspic prezentują niezłe kompozytorskie umiejętności, a ich utwory aż się proszą o urozmaicenie jamami na koncertach. Wszystko to składa się na płytę, która „na ucho” mogłaby powstać równie dobrze 40 lat temu. Może Wobbler, mogą Wolf People – mogą i Arabs In Aspic. Może nie jest to jeszcze poziom wymienionych prominentów retro-proga (kretyńska nazwa, wiem), ale zespół niewątpliwie wart jest poznania. No po prostu serce rośnie, że w 2011 roku ludzie nie zapomnieli o korzeniach rocka. Paweł Tryba

22

Arch/Matheos Sympathetic Resonance

A

rch/Matheos to projekt byłych i obecnych członków Fates Warning. Wszystkich fanów pierwszego wokalisty FW, John’a Arch’a, nie muszę do tej płyty przekonywać – od razu po nią sięgną. Jak to wszystko brzmi? Fantastycznie! Album wydaje się niezbyt obszerny, jeśli chodzi o ilość utworów, bo jest ich zaledwie 6, ale to jaka muzyka jest na nim zawarta – to już inna bajka. Wsłuchajcie się w potężny Neurotically Wired czy zaskakujący On The Fence (ten bass!) i od razu zakochacie się w ich muzyce – trochę staroszkolnej, ale z ogromnym, ewolucyjnym potencjałem. Płyta pełna jest charakterystycznych riffów Jim’a Matheos’a, ale również inni muzycy pokazują pazur (genialny Bobby Jarzombek). Największą gwiazdą Sympathetic Resonance jest zdecydowanie John Arch, który powrócił po długoletniej przerwie na rynku muzycznym. Ileż on ma energii w głosie, ileż mocy jeszcze w nim zostało! Nie można nie pokochać jego wysokiego wokalu. Werdykt: zdecydowanie warto! Łukasz „Geralt” Jakubiak

Arena

The Seventh Degree Of Separation

J

edna z najbardziej znanych neoprogresywnych grup, czyli brytyjska Arena, po sześciu latach powróciła do muzycznej egzystencji, wydając kolejny w swym dorobku album. Do składu zespołu powrócił fantastyczny John Jowitt, grający na basie, natomiast nowym wokalistą po odejściu Roba Sowdena został Paul Manzi. Album był reklamowany jako mroczny, opowiadający o ostatniej godzinie przed śmiercią głównego bohatera albumu. Arena zrobiła krok naprzód, wydając krążek zdecydowanie różniący się od poprzednich, z tym że różniący się na niekorzyść. Trzynaście dość krótkich, piosenkowych utworów to nie jest to, czego oczekiwałem od zespołu. Na krążku brakuje malowanych dźwiękami pejzaży tak charakterystycznych dla grupy, atmosfery czaru i magii, znanych z poprzednich wydawnictw i klimatycznej spójności. Odnoszę wrażenie, że cały potencjał Clive’a Nolana został na tej płycie pogrzebany i nie wykorzystuje on swoich umiejętności, a album w wielu miejscach ratują fenomenalne gitarowe partie Johna Mitchella (What If?, The Tinder Box). Najnowsze dzieło Areny albumem słabym z pewnością nie jest. Odstaje on jednak od swych poprzedników, bo przeplata sporo naprawdę hipnotyzujących fragmentów z tymi dość przeciętnymi czy po prostu słabymi. Sądzę jednak, że album (oprócz osób nim zawiedzionych) znajdzie również wielu zwolenników. Paweł Bogdan

A

rena po sześcioletniej przerwie powraca z nowym albumem. Obawy i nadzieje były całkiem spore. Wszystkich ucieszył powrót John’a Jowitt’a (bass), jednak zmiana wokalu wzbudzała mieszane uczucia. Roba Sowden’a zastąpił mało znany Paul Manzi i muszę powiedzieć, że obawy były bezpodstawne, bo nowy frontman radzi sobie doskonale. The Seventh Degree of Separation podejmuje bardzo ciekawą tematykę, jak to powiedział lider zespołu – Clive Nolan: „to koncept album, rozważający podróż z ostatniej godziny życia w pierwszą godzinę śmierci”. Jeśli chodzi o stronę liryczną, jest fantastyczne. A co z muzyką? Album pomimo swojej – na pierwszy rzut oka – mrocznej tematyki, jest bardziej melodyjny, przez wzgląd na jego optymistyczny wydźwięk. Mniej progresywnie, a bardziej hard rockowo, co wpłynęło bardzo pozytywnie na odbiór albumu. Muzycy nadal pokazują swój ogromny muzyczny warsztat, ale robią to delikatnie i zauważalną gracją – pełen profesjonalizm. Dla mnie wielki powrót i jedno z najlepszych prog rockowych wydawnictw tego roku. Łukasz „Geralt” Jakubiak

Battles Gloss Drop

B

attles to projekt (zespół?) na miarę naszych czasów. Bezwstydnie eksperymentujący, eklektyczny, modernistycznie nastawiony na fakturę dźwięku, bawiący się muzyką. Rytmika o zmiennym metrum, gitary bardziej tkające dźwięki niż prowadzą-

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń ce utwór (próżno szukać tu klasycznych solówek czy akordowych riffów), lo-fi elektronika, generująca pocięte rytmy. Bass brzmi jak z komputera, będąc w zdehumanizowany sposób głównym fundamentem utworów. Słychać tu eksperymenty na miarę Davida Byrne’a, King Crimson czy fakturę dźwięku dość podobną do płyt Petera Gabriela (IV). Matematyczne bogactwo miesza się z minimalizmem, popowa skoczność – z jazz-rockową fakturą. Ich muzyka nie polega na tworzeniu klasycznie skrojonych piosenek – to raczej eksploracja pętli, dzielonych akordów, nakładek harmonicznych. Do tego należy dołożyć dźwięki inspirowane dalekim wschodem. Są tu też goście – Kazu Makino (Blonde Redhead) i przede wszystkim Gary Numan, który idealnie pasuje do takiej nieco bezdusznej gęstej muzyki. Intrygująca całość dla fanów... hmm.. math-rocka, post-rocka, elektroniki, krautrocka, new wave? Szufladki wypadły na podłogę i wszystko się pomieszało. PS: Warto obejrzeć fragmenty koncertów – oni tam prawie tańczą. Bo to jest dość taneczne – ku mojemu zdumieniu! Michał Haase

No-Man, solowy materiał czy też dwie dotychczasowe płyty projektu Blackfield, który Wilson współtworzy z utalentowanym muzykiem z Izraela, Avivem Geffenem... Obydwie poprzednie płyty tej pary muzyków są dla mnie bardzo ważne. Zawierają muzykę prostą w odbiorze, piosenkową, właściwie niemal pop-rockową ale zaaranżowaną w niezwykle inteligentny, czarujący sposób. Pozostawiającą w odbiorze coś więcej niż pop-rockowy utwór. Niestety utworzony przez tych dwóch panów na najnowszym albumie kod DNA nie jest już tak czarujący. Mało tego! Jest nudny, a z każdym kolejnym utworem na płycie coraz bardziej przewidywalny! Utwory są plastikowe, sztuczne, jak gdyby robione na siłę. W muzyce zawartej na albumie Welcome To My DNA zupełnie nie czuć jacy znakomici muzycy za nią stoją! Nie będę owijał w bawełnę! To w moim mniemaniu bezsprzecznie jedna z największych klap tego roku. Krzysztof Baran

N Z

J

biuletyn podProgowy

Cipher And Decipher

Disobey

Welcome To My DNA

espół Comedy Of Errors, choć w swej dyskografii posiada tylko dwa albumy długogrające, ma za sobą już ponad 25 lat istnienia! Właśnie w tym roku, po wielu latach „wydawniczego milczenia” szkockim muzykom udało się wreszcie wydać album Disobey, który Joe Cairney i spółka planowali od dawna. Nowa płyta to nic odkrywczego na neoprogresywnej scenie. To raczej powrót do czasów, gdy Comedy Of Errors star-

skiego to zadanie dla bardzo zdeterminowanego słuchacza. Pozostałych jego cierpiętnicza interpretacja i wałkowanie non stop jednego tematu może po prostu zniechęcić. Dodatkowy minus za projekt graficzny – użycie w stosunku do niego określenia „prymitywizm” to szczyt taktu. Paweł Tryba

Copernicus Live! In Prague

Copernicus

Comedy OfErrors

BLACKFIELD

est już tak, że każde wydawnictwo, za którym stoi Steven Wilson jest bardzo dużym wydarzeniem. Fani czekają, odliczają dni i zwykle się później zachwycają nowym dziełem lidera Porcupine Tree. Tak w mniejszym lub większym stopniu to dotąd wyglądało. Czy to Porki, czy

towali przy swoich bardziej znanych krajanach: Pallas czy Abel Ganz, oraz sąsiadach z Anglii: Marillion i Pendragon. To muzyka wyraźnie tęskniąca za tamtymi, dość odległymi już czasami, podkreślająca muzyczne korzenie Szkotów. Płyta stworzona właśnie dla odbiorców, którzy w tamtych czasach uwielbiali Script… Marillion, Sentinel Pallas czy też The Jewel i Kowtow Pendragon. Album pełen udanych, raz to krótkich, raz to rozbudowanych utworów oraz zgrabnych, przesyconych romantyzmem melodii, podkreślonych bogatym instrumentarium. Muzyka nieprzekombinowana, której słuchanie przynosi sporo przyjemności. Krzysztof Baran

owojorczycy od trzydziestu lat z okładem działają według utartego schematu. Joseph „Copernicus” Smalkowski nawiedzonym, zachrypniętym głosem snuje rozważania o cząstkach elementarnych i ich wpływie na ludzką kondycję, a Pierce Turner i Larry Kirwan z pomocą pokaźnej rzeszy sidemanów dają rozważaniom Copernicusa intrygującą oprawę muzyczną. W dużej mierze improwizowaną (podobnie zresztą, jak tyrady Smalkowskiego), kłaniającą się muzyce kameralnej, klasycznemu dixielandowi, zeuhl czy Frankowi Zappie. W warstwie instrumentalnej na płytach Copernicus nudno nie bywa. Sęk w tym, że przyjęcie (bądź zignorowanie, jak kto woli) objawień Smalkow-

A

tomistyczny awangardysta i jego zespół przed kilkoma tysiącami złaknionych rocka Czechów. 1989 rok, czas wielkich przemian. A w środku tego tumultu Copernicus. Zespół gra ostro, Joseph Smalkowski też nie oszczędza się na scenie. Biega, skacze, klęka, bez przerwy zmienia stroje – a praska publiczność potrafi docenić jego starania, choć raczej jest on dla nich postacią anonimową. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie pretensjonalne liryki Copernicusa i całkiem chybiony pomysł wyświetlania na ekranie dwóch różnych rejestracji tego samego koncertu jednocześnie. Nie jest to może spektakl na miarę watersowskiego The Wall w Berlinie, ale sytuacja bliźniaczo podobna – rockman z drugiej strony Żelaznej Kurtyny zwiastuje koniec pewnej epoki. Warto obejrzeć choćby dlatego. Paweł Tryba

23


grudzień/styczeń

D’accord Helike

O

norweskim zespole D’Accord już od jakiegoś czasu jest dość głośno. Swego czasu muzycy tej norweskiej formacji zdecydowali się opublikować w internecie swój materiał za zupełną darmochę. Zasłynęli ogromną miłością do klasycznych form progresywnych – tych sprzed około 40 lat, gdy na scenach rządzili E.L.P., Yes, Pink Floyd, King Crimson czy Genesis. Najnowszy, wydany w tym roku nakładem firmy Karisma Records album Helike potwierdza te fascynacje. Muzyka znów pachnie zacną przeszłością. Pachnie nią także budowa tego albumu, bowiem na płytę składają się tylko dwa połączone ze sobą utwory trwające odpowiednio: 20:44 i 23:30! W dzisiejszych czasach powszechnie taka długość utworów jest nie do przyjęcia! Nie dla zafascynowanych symfoniczną klasyką Norwegów, którzy z ogromną gracją poruszają się wokół soczystych, spontanicznych gitarowych riffów, klawiszowych pasaży i zwariowanych solówek oraz częstych zmian rytmu i melodii. Gdy zamkniesz oczy, D’Accord przeniosą Cię o 40 lat wstecz, do czasów, kiedy byłeś dzieckiem lub młodzieńcem, lub gdy może nawet jeszcze Ciebie na świecie nie było?! Tu nie ma odkrywania Ameryki w konserwach. Jest mnóstwo muzycznego spontanu, radości grania i ogromny pokłon dla mistrzów. Krzysztof Baran

24

Derek Sherinian Oceana

P

owiem szczerze, że album Dream Theater Falling Into Infinity z Derekiem Sherinianem uważam za jeden z najlepszych w ich dyskografii, m.in. ze względu na świetne sekcje klawiszowe. Piorunujące wrażenie robi też na projekcie Planet X oraz na solowych płytach, na których współpracuje z wieloma doskonałymi muzykami. Na najnowszym albumie, zatytułowanym Oceana, usłyszymy m.in. Simona Phillipsa, Joe’go Bonamassę, Steve’a Lukathera oraz Tony’ego MacAlpine’a. Nowe wydawnictwo Sheriniana to muzyka przez wielkie M, oferująca ciekawy mix gatunkowy, w którym można usłyszeć inspiracje: jazz fusion, tradycyjnym rockiem oraz muzyką progresywną. Jest to płyta bardzo dojrzała, na której słychać, że mamy do czynienia z zawodowymi muzykami. Każda solówka, przejście czy nawet pojedynczy dźwięk zostały zagrane z ogromnym wyczuciem i zaangażowaniem, co da się szczególnie usłyszeć w utworach: Euphoria, Mercury 7 czy Ghost Runner. Polecam szczególnie fanom muzyki instrumentalnej. Łukasz „Geralt” Jakubiak

Discipline

To Shatter All Accord

P

owrócili! Po czternastu latach przerwy, kiedy już wydawało się, że historia Discipline nie wzbogaci się o kolejny rozdział… udało się! Płyta To Shatter All Accord zapisała się jako kolejna pozycja dyskografii amerykańskiej grupy. Jaki jest to powrót? Dla muzyków prawdopodobnie trudny, gdyż po część materiału musieli się cofnąć do swoich pomysłów z końca ubiegłego wieku, a pierwszoplanowa kompozycja Rogue powstawała od ponad trzech lat, ale do nas, słuchaczy, dotarł już efekt finalny, skończony i – co ważniejsze – imponujący. To Shatter All Accord jest płytą z tegorocznego progresywnego piedestału. Album musi przypaść do gustu wszystkim tym, którzy swoją przygodę zaczęli i fascynację rockiem progresywnym utrwalali już w ubiegłym stuleciu, powinna być ona wysoko oceniana przez tych, którzy znają Discipline z poprzednich dokonań. Jest tutaj oczywiście sporo zmian, ale poziom kompozycji na szczęście przetrwał próbę czasu. Nie zawiodą się ci, którzy oczekują po Discipline skomplikowanych i często zmieniających się rytmów, niebanalnej gry i miłego dla ucha wokalu. Jeśli ktoś zagłębi się w teksty, również i one nie rozczarują. Marcin Łachacz

Dream Theater

A Dramatic Turn Of Events

Z

aczęło się od odejścia Mike’a Portnoya z zespołu, potem casting na nowego perkusistę, uwieczniony na dokumencie The Spirit Carries On. Jakiś czas temu doszły nas słuchy o pozwaniu do sądu przez Mike’a Portnoy’a członków kapeli – same kontrowersje. Wróćmy jednak do samego albumu, który – o dziwo – pozytywnie mnie zaskoczył. Z technicznego punktu widzenia – jak zwykle jest imponująco, a jak z resztą? Nowym perkusistą został Mike Mangini i trzeba mu przyznać, że muzykiem jest świetnym, jednak sam nie brał udziału przy tworzeniu albumu. Przepych perkusyjny przeszedł na drugi plan, dając pole do manewru reszcie muzyków (brawa głównie dla Petrucci’ego i Rudess’a). Oprócz złożonych utworów znalazło się też miejsce dla przyjemnych ballad oraz otwartych kompozycji. Warto zwrócić uwagę na On The Backs of Angels czy fantastyczny Breaking All Illusions. Świetny album, trochę inny, ale widać, że po średnim wcześniejszym albumie zespół powrócił na właściwy tor. Łukasz „Geralt’”Jakubiak

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń

Figuresmile In Between

Florenence & The Machine Ceremonials

C

hoć to debiut zespołu Figuresmile, to jednak nie debiut znakomitej większości składu, jaki go nagrał. Większość muzyków zespołu z Wodzisławia Śląskiego bowiem zna się jak łyse konie. Dlaczego? Zespół Figuresmile jest po prostu naturalnym kontynuatorem schedy po formacji Three Wishes, którą zapewne sporo fanów polskiej sceny progrocka dobrze zna. Ślązacy bardzo chcieli wraz z nową nazwą zespołu nadać swej muzyce nową jakość. Udało się im to znakomicie! Nie krytykując dotychczasowych dokonań zespołu, album In Between jest milowym krokiem naprzód. Krokiem, który może Figuresmile wynieść na o wiele wyższą orbitę! Zespół zaskoczył mnie swym bardzo ciekawym, świeżym pomysłem na muzykę, w którym obok nowoczesnego brzmienia jest dużo szacunku do progresywnej klasyki. Zatem muzycy Figuresmile są dokładnie In Between, czyli pomiędzy tymi zjawiskami, na których opiera się współczesna scena dobrego, ambitnego grania. Dokładnie pośrodku czyli tam, gdzie potrzeba. Z jednej strony wyraźne fascynacje muzyką tuzów: Rush, Pink Floyd, King Crimson, a z drugiej powiew nowoczesności charakterystycznej dla Radiohead czy Porcupine Tree. Myślę, że mamy w kraju kolejną formację, która może się szybko wybić i zaistnieć nie tylko na krajowych scenach! Krzysztof Baran

biuletyn podProgowy

F

lorence Welch zyskała na popularności, dzięki nowej fali śpiewających pań. O ile Amy (RIP) Winehouse czy Adele gloryfikują stare, czarne brzmienia, to Florence eksploruje znacznie szersze przestrzenie. Jej umysł ma dość spore skłonności do tworzenia masywnych, monumentalnych hymnów, złożonych z dość różnorodnych składników. Prócz indie songwriterskiej maniery, są tu i dojmujące partie chórków w stylu gospel, motywy orientalne, urocza pianistyka, bardziej złożona aranżacja bliższa oprawy klasycznej, soul... uff, sporo jak na 55 minut. Dość liczny zespół generuje bogate i podniosłe brzmienie, ale to Florence ze swoimi tekstami i namiętnym, rozedrganym i silnym (kiedy trzeba) głosem jest dominantą płyty. Nieco odrealnione, fantazyjne kreacje i bujające w obłokach, liryczne drzewostany dość klarownie kierują tropy do Kate Bush. Nie nazwałbym Florence Welsh następczynią Kaśki, a przynajmniej nie na etapie drugiej płyty, ale rozwój jest wyraźny. Ta pani ma swoje 5 minut. Gdyby tylko nie ten patos – trochę jednak przyciężkawy momentami. Michał Haase

Forge Of Clouds

Forge Of Clouds

P

roghma-C I Blindead siedziały w tym roku cicho, ale postmetalowa zaraza rozprzestrzeniała się dalej dzięki debiutantom. Pierwszy album Forge Of Clouds wydany był w symbolicznym nakładzie stu egzemplarzy, a większą bazę fanów zespół zapewnił sobie udostępniając płytę do ściągnięcia za darmo z Sieci. Ślązacy wiernie kroczą śladami Neurosis, prezentując zestaw wyrafinowanych dźwiękowych tortur. Stonerowe riffy, ambientowe zwolnienia przeplatające się z rzezią, groble – a wszystko to w wielowątkowych, rozbudowanych kompozycjach. Obłąkańczy nastrój całości ogranicza grupę docelową słuchaczy wyłącznie do wielbicieli wypaczonych ekstremów, ale ci, którzy zdecydują się na seans z FOC mogą szykować się na koszmar nietuzinkowy i wciągający. Jak mawiał Lenin: „Jeśli już masz robić coś złego – to przynajmniej rób to dobrze!”. Paweł Tryba

George Dorn Screams

Go Cry On Somebody Else’s Shoulder

K

toś powie, że to post rock i będzie miał trochę racji. Ktoś inny, że dream pop – też nie spudłuje. Najważniejsze, że to po prostu urocza muzyka. Po trochę mocniejszej, lekko kanciastej płycie O’ Malley’s Bar i piosenkowej EPce A Large Glass kolejny album bydgoszczan jest powrotem do subtelnego, eterycznego brzmienia znanego z debiutanckiej Snow Lovers Are Dancing. Dornowie znów budują przestrzeń z gitarowych pajęczyn i dyskretnie dawkowanej elektroniki. Chwytliwe tematy z ostatniego mini albumu znów ustąpiły miejsca rozmytym melodiom. Nad wszystkim zaś góruje chłodny, trochę nieobecny, ale też nieodmiennie uwodzicielski wokal Magdy Powalisz – godnej miana polskiej Julee Cruise. Płyta na długie wieczory, do pochłaniania w całości. Paweł Tryba

25


grudzień/styczeń

Haken Visons

H

aken bardzo pozytywnie zaskoczył nas w zeszłym roku ich debiutanckim albumem Aquarius, który wniósł trochę świeżości w światku progresywnym. W tym roku muzycy nie dają nam chwili wytchnienia i raczą nas kolejnym wydawnictwem zatytułowanym Visions, które jest równie dobre, a momentami nawet lepsze od poprzednika. Trzeba im przyznać, że znają się na rzeczy i utwory: Nocturnal Conspiracy, Deathless, czy tytułowy, epicki Visions udowadniają, że mamy do czynienia z muzykami o otwartym umyśle muzycznym i ogromnych umiejętnościach. Muzycy płynnie poruszają się po wielu muzycznych płaszczyznach, stąd też na ich albumie można usłyszeć elementy neoprogu, metalu progresywnego, klasycznego rocka, jazzu oraz psychodelii. Oprócz tego, że album jest bardzo rozbudowany pod względem muzyki, warto także zwrócić uwagę na samych muzyków – wszyscy są idealnie zgrani, bawią się dźwiękami i konwencjami, brzmi to niesamowicie! Wszystko uzupełnia świetny wokal Ross Jennings’a. Visons to wydawnictwo obszerne i warte każdej spędzonej sekundy. Łukasz „Geralt” Jakubiak

26

Hipgnosis Relusion

P

olski Hipgnosis odezwał się po dłuższej przerwie. To bardzo udany powrót, zwłaszcza dla fanów psychodelicznego, elektronicznego space rocka. Fani wcześniejszego Porcupine Tree, powinni być zadowoleni. Jest też trochę niepokoju jak na wczesnych płytach Pink Floyd, i acidowego odjazdu jak u Ozric Tentacles. Całość doskonale dopełniają eteryczne wokale KuL i bass nadający nieco trip-hopowego kolorytu. Sześć utworów (z czego dwa to długie suity) wysyła w podróż bez potrzeby raczenia się dopalaczami. Nie trzeba delegalizować. Michał Haase

Jacula

doom metalu, krążek hipnotyzujący, tajemniczy, niezwykle ciężki i po prostu straszny. Najnowsze dzieło Jaculi od poprzedników różni (co zrozumiałe) zdecydowanie lepsza produkcja, wykorzystanie nowszych technologii, w tym sporo elektronicznych elementów oraz (zdecydowanie niepotrzebne) solówki na gitarze elektrycznej. Na szczęście Włosi postawili w głównej mierze na tematyczną kontynuację klimatu poprzednich albumów. Jacula potwierdziła, że jest mistrzem w swobodnym łączeniu muzycznych wątków, tworzeniu mrocznej atmosfery, która konsekwentnie trzyma w napięciu, wprowadzając u słuchacza poczucie zaniepokojenia, grozy, dezorientacji i strachu. Co prawda, wydawnictwo przejawia lepsze i gorsze momenty, niektórych może irytować i nudzić, ale trzeba podkreślić jego wciągającą zawartość. Kwintesencją krążka jest szczególnie wieńczący płytę przerażający Possaction. Pre Viam to płyta – horror. Przeniesienie filmów grozy na ścieżkę dźwiękową. Pozycja gorąco polecana osobom, które przepadają za klimatyczną, hipnotyzującą muzyką. Paweł Bogdan

Pre Viam

Jeff Green Jessica

T

o wydawnictwo to jedno z największych zaskoczeń roku. Włoska Jacula wydała album po 39 latach (!!!) przerwy. Formacja do tej pory wydała dwa krążki, w tym w roku 1969 wyprzedziła muzyczną epokę o kilka, kilkanaście lat, nagrywając nietuzinkowy, rewolucyjnym album In cauda semper stat venenum, klimatycznie nawiązujący do

S

twierdzenie, że wielka sztuka rodzi się z cierpienia było już wielokrotnie nadużywane. Nie zamierzam oceniać, czy Jessica to sztuka wysoka czy nie. Ważne, że dla mnie jest po prostu piękną płytą, a impulsem do jej powstania była śmierć nienarodzonej

córeczki Jeffa Greena. Amerykanin wykrzyczał swój żal pełnych majestatu kompozycjach – w większości instrumentalnych, wokal pojawia się tylko wtedy, gdy jest niezbędny. Styl gry na gitarze Greena budzi skojarzenia z Nickiem Barrettem i Steve’em Rothery, przy czym nie ma mowy o ściąganiu. Green pozostaje sobą i jest równie dobry jak wspomniani mistrzowie. Jessica łapie za serce i uzależnia. Mimo tak smutnej tematyki ma też wielką siłę pokrzepienia. Ta płyta dorównuje klasą największym dziełom rocka neoprogresywnego. A w kanonie nie znalazła się tylko dlatego, że ten powstał dobre ćwierć wieku temu. Paweł Tryba

Jolly

Audio Guide To Happiness Pt.1

Z

ałoga z Atlanty już drugi raz uświadamia nam jak wyglądałby efekt spotkania Faith No More I Porcupine Tree, Tyle, że Audio Guide… to propozycja zdecydowanie dojrzalsza od 46:12. Znów mamy do czynienia z mocnymi rockowymi utworami spowitymi w przyjemną, lekko zdigitalizowana psychodelię, za którą odpowiada kipiący inwencją klawiszowiec Joe Reilly. Znów słyszymy rasowe riffy Anadale i jego wokal, który bardziej pasowałby do jakiegoś mainstreamowego bandu w rodzaju 3 Doors Down niż do kapeli z progresywnymi aspiracjami. Różnice są dwie – jakość i zróżnicowanie. Utwory z nowego krążka Amerykanów łatwiej i na dłużej wchodzą do głowy (takie Joy to gotowy przebój!),

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń a w rockowym cieście znajdujemy rodzynki swingowe (Pretty Darlin’) czy dream popowe (Dorothy’s Lament). Oczywiście Jolly podobnie jak w przypadku debiutu twierdzą, że raczą słuchacza dobroczynnymi tonami binauralnymi. Prawda czy bzdura – nieważne, bo Audio Guide To Happiness Pt.1 tak czy inaczej wywołuje uśmiech na twarzy. Paweł Tryba

Juho The Panda Brothers

B

ardziej niezależnie już się nie da. Filip Daca, odpowiedzialny za każdy aspekt działalności Juho The Panda, wydał album w nakładzie stu egzemplarzy i postanowił go nie sprzedawać tylko … wymieniać na słodycze! Zresztą nawet jeśli ktoś poskąpi czekoladek i landrynek – może płytę ściągnąć ze strony formacji. Muzyka na Brothers nie jest jakoś sztucznie napompowana. Nie ma w niej skrętu w kierunku form epickich ani na metalowe doładowanie. To post rock intymny i wyciszony, z pozytywnym przekazem. Zresztą nie może być inaczej, skoro Daca zadedykował album swojemu małemu braciszkowi. Niestety, w kilku miejscach do muzyki zakrada się monotonia. Nie jest to kwestia kompozycji (bo te są niezłe), a raczej braku interakcji między muzykami. Jeśli pan Filip zdecyduje się na poszerzenie kręgu muzykujących Pand może nam wyrosnąć kolejny wartościowy post rockowy band. Paweł Tryba

biuletyn podProgowy

Kate Bush

50 Words for Snow

ne i lekkie, głównie analogowe instrumentarium. Michał Haase

Knight Area Nine Paths

Klimt Agape

P

ani Kate już na Aerial pokazała z całą stanowczością, jaki kierunek rozwoju ją interesuje. Fani jej składnych, krótkich, nieco zwariowanych piosenek, mogą czuć się zawiedzeni, bo 50 Words of Snow – co już sugeruje tytuł – to dalsza eksploracja nastrojów i co za tym idzie, tworzenie klimatu poprzez długie kompozycje. Nie ma tu niczego co ma mniej niż 7 minut. Pojawiały się głosy, że prawdopodobnie Kaśka wyczerpała swój talent songwriterski i teraz próbuje nadrabiać w inny sposób. Cóż, z tą płytą jest tak – albo się to czuje albo nici z udanego słuchania. Dużo tu zamyślenia, wolnego frazowania na fortepianie (który ma tu dużo do powiedzenia), powolnego rozwijania formy. Idealna do obserwacji śniegu za oknem. Kaśka jako osoba natchniona i dojrzała, z rozmysłem stworzyła te utwory. One mają swoją logikę – na pewno nie są to improwizacje, tylko długie, ale rozplanowane formy, gdzie swobody wbrew pozorom nie ma za dużo (jeżeli już, to występuje ona głównie w wolniejszych partiach fortepianu). Idee tego muzycznego dumania docenił sam Elton John, objawiając sie w jednym utworze. Nie, moi drodzy, to nie może być zła płyta. Wymaga jednak co najmniej kilku przesłuchań. Kate Bush jako artystka nie zawiodła. Nie ma tu zadufania, pójścia w epickość, przebogatej produkcji studyjnej. Po postu sama naturalność, tylko nieznacznie podbita przez sztuczki elektronicz-

H P

o trochę niezdecydowanych Jesiennych Odcieniach Melancholii na Agape Antoni Budziński poszedł na całość. Drugi album jego solowego projektu to jednoznaczna deklaracja przywiązania do tradycji shoegaze’u i post rocka. Kaskady ciepłych gitar o trochę nieostrym brzmieniu, eteryczne instrumentale przemieszane z wokalnymi prawie-piosenkami. Zadbał przy tym o różnorodność, bo pojawiają się tu i folkowe wtręty (Lucid, Chodzenie po wodzie), i jazgot godny My Bloody Valentine (Agape, Skażeni przeszłością), a nawet akustyczna ballada (Wanilia). Duchowymi ojcami Budzińskiego wydają się jednak być przede wszystkim Slowdive – słychać to zwłaszcza w zatopionych w pogłosie partiach wokalnych. Nad wszystkim unosi się aura melancholii, ale bynajmniej nie podszytej smutkiem. Bardzo dobry album, na tym samym poziomie, co okrzyczane Earthshine Tides From Nebula. Paweł Tryba

olenderska scena neoprogresywna od kilku lat przeżywa renesans. Mangrove, Leap Day, Knight Area... Ci ostatni właśnie wydali swój czwarty album, zatytułowany Nine Paths. Nie ma wielkich zmian w muzyce tego zespołu, choć tu i ówdzie pojawia się nieco większa przewaga symfonicznej klasyki nad neoprogresywnym, nowoczesnym powiewem. Holendrzy niezmiennie czarują nas muzyką niezwykle melodyjną, przyjemną dla ucha i ducha, choć co jakiś czas pojawiają się i partie nieco mocniejsze, z których sypią się iskry. To muzyka będąca wynikiem takich fascynacji jak: IQ, Pendragon czy Arena, a w latach 70-tych Genesis czy Yes. Płyta bardzo starannie zaaranżowana i zrealizowana. Muzycy Knight Area włożyli w jej nagranie z pewnością mnóstwo czasu i środków. Nine Paths to na pierwszy rzut ucha niby nic odkrywczego, ale potrafi wciągnąć. Słucha się jej z ogromną przyjemnością, a przy niewielkim skupieniu potrafi zaczarować! Krzysztof Baran

27


grudzień/styczeń

Kruk

It Will Not Come Back

Long Distance Calling Long Distance Calling

K

lasyczny hard rock zawsze będzie miał wiernych fanów, bo jest po prostu bardzo komunikatywny. Taka jest też druga autorska płyta Kruka. Kto lubi Deep Purple i Uriah Heep i Dio (to ostatnie skojarzenie głównie dzięki wokalowi Viśni) – może brać w ciemno. W porównaniu z Before He’ll Kill You znacznie większą rolę pełnią teraz klawisze, a zespół nie odżegnuje się też od dłuższych form (najlepszym dowodem – kilkunastominutowy utwór tytułowy). W ogóle siła It Will Not Come Back tkwi w różnorodności. Są konkretne „petardy” do odpalania na koncertach, ale jest też tchnące przyjemnym patosem Embrace Your Silence, balladowe Forever czy oparte na zagrywce Mooga Imagination. In Reverie, nagrane wspólnie z Doogie White’em, wcale nie jest najlepszym utworem na albumie. Kruk nie wyłożył się też na kowerze Tiny Turner nagranym wspólnie z Piotrem Kupichą. Zadbał za to o stronę edytorską, drukując teksty na półprzezroczystym pergaminie i dodając do albumu koncertowe DVD. Z której strony nie spojrzeć – kupa radochy! Paweł Tryba

T

o już trzeci album Niemców przygotowany według podobnej receptury – mocne, riffowe granie które post rockiem ktoś kiedyś określił tylko dlatego, że LDC nie ma wokalisty. Bo w sumie więcej tu tradycyjnego rocka i metalu niż odjazdów w stylu Mogwai. Kompozycje są proste, zwarte i klarowne, przyjemnie pobudzają wyobraźnię mimo raczej mrocznego nastroju. Najbliżej zespołowi chyba do Pelican. Zgodnie z tradycją, śpiewak pojawia się gościnnie w jednym utworze – tym razem padło na znanego z Anthrax i Armored Saint Johna Busha. Bardzo fajny album. Sęk w tym, że to samo słyszeliśmy już na Satellite Bay i Avoid The Light – Niemcy drepczą w miejscu od czasów debiutu. Paweł Tryba

Lunatic Soul Impressions

T

ej płyty miało nie być. Jej zawartość miała być rozdysponowana pomiędzy bonusowe dyski reedycji Lunatic Soul I i II. Skończyło się na osobnym wydawnictwie, które

28

spina klamrą dyptyk o duszy zagubionej w zaświatach. Sam Mariusz Duda nazywa Impressions chill-outami. I coś jest na rzeczy, bo te kolaże folku i elektroniki tchną spokojem. Nader często spokojem wręcz przesadnym, przechodzącym w lekką nudę. Szara odsłona Lunatic Soul może przemówić do miłośników etno i ambientu, stanowi niezłe dopełnienie dotychczasowej dyskografii Lunatic Soul, ale jako osobne dzieło nijak się nie broni. Soundtrack – a tym z założeniu Mariusza Dudy miało być Impressions - powinien zawierać w sobie jakąś treść, a nie sam klimacik. Może te bonusy byłyby jednak lepszym pomysłem? Paweł Tryba

ją się ludzie, nie umiejący się odnaleźć w stechnicyzowanym świecie. Prace nad albumem Warm Winter trwały długo, ale warto było czekać. Pozostaje mieć nadzieję, że współpraca duetu będzie kontynuowana, i to może nieco w szybszym niż dotąd, tempie. Michał Jurek

Metus

In Memory Of My Lost Dreams

Memories of Machines Warm Winter

W

efekcie współpracy duetu Bowness-Erra powstała piękna, melancholijna płyta, nad którą unosi się nomanowy duch, a to za sprawą szepcząco-melorecytującego Tima Bownessa. Muzycznie jest niekiedy nieco psychodelicznie (Beautiful Songs You Should Know), niekiedy bardziej melodyjnie (Change Me Once Again, Warm Winter, ozdobione świetną solówką gitarową, podobnie zresztą jak Lucky You, Lucky Me), czasem posępnie (Something In Our Lives ), a innym razem wręcz ascetycznie (Lost and Found in the Digital World). Najlepsze nagranie zachowano jednak na koniec. At the Centre Of it All to ponad siedem minut powoli rozwijającej się opowieści o pustce, w jakiej pogrąża-

M

arek Juza, czyli Metus to postać znana nie od dziś. Sądząc z dotychczasowej twórczości to z jednej strony dusza tajemnicza, jak gdyby niepokorna, buntownik. Z drugiej postać kultowa, która poprzez muzykę umie zawładnąć słuchaczem i która skupia wokół siebie nie tylko mrok i mgłę. W jego dokonaniach jest także zawarta fascynacja pięknem otaczających nas na co dzień obrazków, które Metus maluje na swych płytach szerokim wachlarzem kolorowych dźwięków. Nie inaczej jest też na nowej płycie, zatytułowanej In The Memory Of My Lost Dreams. Tym albumem Metus udowadnia, że pomiędzy nocą a dniem jest coś, co w naszym życiu nazywa się „wolność”. To określenie najbardziej pasuje mi do tego materiału. Z jednej strony jest ciemno, szaro i wietrznie. Kłaniają się m.in. The Cure, The Sisters Of Mercy, Clan Of Xymox czy Lacrimosa. Ale tym razem klimaty te nie są już tak bardzo wyraziste. Znacznie więcej w tym materiale jest pozytywnych melodii, jak gdyby szarą mgłę rozwiewał wiatr z bardzo kolorowymi podmuchami.

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń Tradycyjnie Marka Juzę wspomógł bardzo dobry skład muzyków. Zagrali z nim: Krzysztof Lepiarczyk (Loonypark), Marcin Kruczek i Grzegorz Bauer (Nemezis), Krzysztof Wyrwa (Millenium) oraz Piotr Bylica intonując świetne partie instrumentalne na cello. Swoje sny Metus zagubił gdzieś pomiędzy Szkocją a Bliskim Wschodem. Gdzieś tak w połowie drogi leży przecież nasza Polska. A nasze Polskie krajobrazy także wyraźnie tkwią w jego muzyce. Dlatego właśnie z przyjemnością będę do tej płyty wracał min. w długie, jesienno-zimowe wieczory! Krzysztof Baran

podwójne albumy mistrzów: White Album The Beatles, The Lamb... Genesis i The Wall Pink Floyd. Wszystkie te fascynacje czuć w muzyce Millenium od dawna, podobnie jak echa Alan Parsons Project czy też Roxy Music. I właśnie słuchaczom tychże klasyków jest on dedykowany. Krzysztof Baran

MOJO Presents: The Return To The Dark Side Of The Moon/ Wish You Were Here Again

Millenium Puzzles

G Z

espół Millenium na naszym rodzimym rynku, na przestrzeni ostatniej dekady jest bodaj najbardziej regularnie wydającym albumy zespołem. Ostatnio muzycy tej krakowskiej formacji zrobili kilka wyraźnych kroków naprzód. Najpierw nagrali album Exist, na którym zapanowały bardzo rozbudowane formy muzyczne, później zdecydowali się wrócić na koncertowe sceny, wydając podwójny album koncertowy oraz materiał dvd. Kolejny, odważnym krokiem było nagranie podwójnego materiału studyjnego, okraszonego w dodatku tematem koncepcyjnym. Album zatytułowany Puzzles (bo taki właśnie nosi tytuł) okazuje się być kolejnym, mocnym punktem w dyskografii zespołu kierowanego przez Ryszarda Kramarskiego. Jak mówią muzycy Millenium, inspiracją do jego napisania były

biuletyn podProgowy

łupio opisywać insert do innego pisma, ale z drugiej strony – warto, jeśli dobry. Poza tym odczytane przez MOJO klasyczne albumy po jakimś czasie ukazują się jako samodzielne wydawnictwa, więc niech to będzie dla Was sygnał, żebyście nie przegapili ciekawego cover albumu. Zebrani przez brytyjski miesięcznik artyści porwali się aż na dwie klasyczne płyty Pink Floyd za jednym zamachem, każdy dostał po piosence. Time w wersji Wolf People? Bardzo ciekawy. Mocna, zgiełkliwa wersja Money w interpretacji Pineapple Thief? Warta grzechu. The Orb niejako z marszu po zeszłorocznej współpracy z Davidem Gilmourem dorzucili swoją wersję Shine On You Crazy Diamond Part 2. Sporo występujących na albumie artystów ma folkowe inklinacje, co najpiękniej uwidacznia się w poprzedzonej fantastyczną gitarową introdukcją Wish You Were Here w wykonaniu Lii Ices. Paweł Tryba

Moraine

Metamorphic Rock

D

obry zespół poznaje się po koncertach. Ta rejestracja występu z zeszłorocznego NEARfest jasno dowodzi, że Moraine to dobry zespół. Co prawda kwartet ze Seattle jest wyraźnie zasłuchany w King Crimson i na tej inspiracji buduje swoją artystyczną propozycję, ale mi to osobiście nie przeszkadza. Więcej tu ducha Karmazynowego Króla niż na tegorocznym krążku Frippa i kolegów A Scarcity Of Miracles. Instrumentalne kompozycje Moraine są zwarte, czytelne i bogato zaaranżowane (obok tradycyjnego rockowego instrumentarium także skrzypce, flet i saksofon barytonowy), a zespół na scenie stanowi zwarty, rozumiejący się bez słów mechanizm. Warto mieć oko na kolejne krążki Moraine, no i modlić się o ich występ w naszym kraju. Paweł Tryba

Mogwai

Hardcore Will Never Die, But You Will

J

akie piękne digibookowe wydanie! Jaki fajny ten bonusowy dysk! Tu

kończy się lista pozytywów. Szósty album Mogwai nie dorównuje największym dziełom szkockich luminarzy post rocka. Postanowili przewietrzyć formułę, nagrać płytę żywszą, z większą dawką energii. Zamysł niby wykonali, tylko po drodze zagubili gdzieś wyrafinowanie obecne w dawnych nagraniach. Kompozycje z Hardcore… są boleśnie przewidywalne. Tym smutniej słucha się wspomnianego drugiego dysku z dwudziestominutową suitą, którą zespół nagrał na potrzeby artystycznej instalacji zaprzyjaźnionego plastyka. To zupełnie inna półka – ambientowa głębia, wyciszenie, ale też jakaś kusząca tajemnica. Czyli Mogwaje ciągle mogą, tylko zabrnęli chwilowo w ślepą uliczkę. Oby na krótko. Paweł Tryba

Myrath

Tales Of The Sands

N

ajnowsze wydawnictwo Myrath to fenomen na skalę światową i nie jest to słowna przesada. Utwory prezentują bardzo wysoki poziom muzyczny i można by było zatrzymać się przy każdym z nich z osobna na dłuższą chwilę. Wystarczy usłyszeć dynamiczny Under Siege, lekko industrialny Time to Grow czy hitowy Mercilles Times, by od razu zakochać się w ich twórczości. Muzycy z Tunezji ,grając swoją muzykę, pokazują, jak bardzo zakorzenieni są w swojej tradycji i serwują nam metal progresywny z ogromną dawką orientalnych rytmów – i to w jakim stylu! Tak subtelnego i profesjonalnego połączenia kultury arab-

29


grudzień/styczeń skiej z metalem nie słyszałem nigdy. Umiejętności muzyków powalają, na uwagę zasługuje głównie fantastyczny wokal Zaher’a Zorgati’ego oraz pełen profesjonalizm i otwartość klawiszowca – Elyes’a Bouchoucha. Tales Of The Sands to album przemyślany, doskonale zaaranżowany i pod względem stylistyki wyróżniający się na tle innych tegorocznych wydawnictw. Ogromne zaskoczenie i pozycja obowiązkowa dla fanów „innej” muzyki. Łukasz „Geralt” Jakubiak

Nao

Deprywacja sensoryczna

N

ao terminowali ładnych kilka lat zanim nagrali debiutancką płytę. To słychać. Deprywację sensoryczną wypełnia dojrzały, pomysłowy post rock. Królują klimaty kołysankowe w duchu Mono, z delikatnymi, przetworzonymi gitarami i okazjonalnym fortepianem. Chwilami jednak pojawiają się też mocniejsze riffy. Liryczny wokal Edyty Glińskiej przywodzi na myśl skojarzenia z twórczością Gregor Samsa. Jedyne, co budzi tę sielankę to wieloznaczne, niepokojące teksty. Nao okazuje się nie być wyłącznie zespołem przyjemniaczków. Jeśli jednak chcecie zaznać trującej słodyczy – dobrze trafiliście. Deprywacja sensoryczna uwodzi i porywa. W jej pozornej monotonii kryje się wiele fascynujących barw. Można odkrywać je powoli albo po prostu dać się ponieść nurtowi muzyki – obie drogi odbioru są równie miłe. Nie zdziwiłbym się gdyby zespół w krótkim czasie dorobił się pokaźnej rzeszy fanów. Paweł Tryba

30

Neal Morse Testimony II

N

eal Morse to muzyk wybitny. Prawdziwy muzyczny pracoholik. Znakomity instrumentalista, wokalista, a także producent i menadżer związany w przeszłości chociażby ze Spock’s Beard czy Transatlantic. Od jakiegoś czasu to także praktykujący chrześcijanin, który odnalazł w sobie powołanie dzielenia się mądrością, płynącą z chrześcijańskich kodeksów, z innymi ludźmi. Propagowanie wiary, radość życia, pokój i miłość do bliźniego są w mniejszym lub większym stopniu tematami płyt, w których ten multiinstrumentalista bierze udział. W 2003 roku Morse wydał album zatytułowany Testimony, który był wyznaniem artysty, w jaki sposób i dlaczego postanowił nawrócić się na drogę chrześcijańskiej wiary. Jako rockowemu artyście, najłatwiej mu było po prostu wydać publiczną gwarancję swego poświęcenia za pomocą muzyki. Niecodzienna forma wydanego za pomocą muzyki świadectwa Neala Morse’a spotkała się nie tylko z bardzo przychylnym przyjęciem wśród osób związanych z ruchem Chrystianizmu, ale i z całym środowiskiem muzycznym, które podkreślało rozmach i znakomity warsztat instrumentalny artysty. Pod koniec maja 2011 roku, druga część jego świadectwa ukazała się na najnowszym, podwójnym albumie zatytułowanym Testimony 2. Na okładce płyty straszy o kilka lat Neal wciąż wznosi swe dłonie ku niebu. To dowód na to, że artysta nie zmienia swych poglądów religijnych, a nawet można

powiedzieć, że osiąga jeszcze wyższe poziomy wtajemniczenia i oddania się wierze. Znów wspomogli go znakomici artyści. Są więc stali współpracownicy Morse’a: Randy George i Mike Portnoy a także: Nick D’Virgilio, Alan Morse, Dave Meros, Steve Morse, Paul Bielatowicz i Matthew Ward. Dodatkowej porcji rozmachu dodaje orkiestra symfoniczna z Nashville. Znakomity warsztat techniczny tego składu w połączeniu z bardzo podniosłą atmosferą samej muzyki wprowadzają słuchacza w iście duchowe stany, nawet jeśli na co dzień niektórym z nas jest daleko do tak bardzo oddanego wierze trybu życia. To z pewnością jeden z najciekawszych i jednocześnie bardzo pouczających albumów mijającego roku. Krzysztof Baran

T

alent Neal’a Morse’a powinien być doskonale znany każdemu fanowi muzyki progresywnej. Od zawsze tworzył muzykę złożoną, ale melodyjną i nasyconą ogromną ilością uczuć – zarówno w Transatlantic, jak i solowo. Testimony 2 jest kontynuacją dzieła z 2003 r. i w takim też jest klimacie – melodyjnym, bardzo wzniosłym i symfonicznym. To świetny album, nastawiony głównie na epickość i tak jak poprzednik – przystępność. Wystarczy wspomnieć tylko: Chance of a Lifetime, It’s For You czy genialny Seeds Of Gold. Jeśli chodzi o muzykę i otwartość kompozycji – jest naprawdę świetnie, muzycy umiejętnie bawią się dźwiękami i melodiami, tworząc dzieło spójne i dojrzałe. Imponuje Mike Portnoy, który po odejściu z Dream Theater udowodnił, że świetnie odnajduje się w innej muzyce. Największą gwiazdą albumu jest rzecz jasna Neal Morse, który nadal zaskakuje i umacnia swoją pozycję muzycznego geniusza. Zdecydowanie warto. Łukasz ‚Geralt’ Jakubiak

Nemo

R€Volu$Ion

F

rancuski zespół Nemo od kilku lat jest w niezmiennie wysokiej formie. JP Louveton i spółka zaskakują połączeniem klasycznego, progresywnego eklektyzmu oraz nowoczesnych form, nierzadko wychylających się dość znacznie poza ramy progresywnego rocka. Od rockowej symfonii poprzez heavy i hard rock po elementy jazzu, funku, a nawet pop-rocka. Francuzi łączą te wszystkie wpływy ze zdumiewającą łatwością, choć ich muzyka nie zawsze jest łatwa w odbiorze. Album R€volu$ion jest kontynuacją historii, jaką Nemo malowali nam na poprzednich albumach. Od strony muzycznej najwięcej ma wspólnego z poprzednią pozycją w ich dyskografii, Barbares. Pojawiają się nawet charakterystyczne dla tamtej płyty fragmenty melodii oraz gitarowe czy fortepianowe zagrywki. Gitara i pianino zresztą znów niepodzielnie rządzą muzyką Nemo, opowiadając kolejne losy bliźniaczej dla Ziemi planety, na której tym razem ktoś wywołał wielką rewolucję. W samej muzyce zespołu z Francji wielkiej rewolucji raczej nie ma. To kolejny bardzo mocny punkt w dyskografii tej grupy. Krzysztof Baran

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń

Nino Katamadze Red

G

ruzińska wokalistka prezentuje z zespołem rock korzeni, który swobodnie przechodzi w żywiołowy jazz, soul. Muzykę etniczną i balladę. Zespół gra energicznie, rytmicznie, z drapieżnością – nie sposób nie przyklasnąć. Ta organiczność mnie osobiście kojarzy się nieco z polskim Uistiti – kto zna ten skojarzy klimat. Sama Nino śpiewa emocjami, z dużą ekspresją. To język gruziński, ale na szczęście nie przeszkadza to w delektowaniu się płytą. Polecam! Michał Haase

Nosound

The Northern Religion Of Things

G

iancarlo Erra to pracuś. Wydał w tym roku album z Timem Bownessem i uraczył nas dziwaczną płytą swojego macierzystego projektu. Nosound to obecnie zespół, ale za tworzenie materiału w całości odpowiada Erra, więc zagranie przez niego kilku całkowicie solowych koncertów (przesiadki z gitary na klawisze plus efekty z laptopa) nie jest nadużyciem. Gorzej, że The Northern Religion Of Things

biuletyn podProgowy

nie jest rejestracją tych występów, a… próby przed nimi. Poza tym Giancarlo przesadził – na regularnych albumach udawało mu się utrzymać uwagę słuchacza swoimi rozwlekłymi ambientowo-floydowskimi kompozycjami. Tymczasem Nosound w wersji odchudzonej usypia. Erra przekroczył granicę cienką granicę miedzy eteryczna egzaltacją a zwykłym przynudzaniem. Ciekawy suplement, ale czy na pewno potrzebny? Paweł Tryba

Obscure Sphinx Anaesthetic Inhalation Ritual

S

ludgemetalu znad Wisły odsłona kolejna. Obscure Sphinx wyróżniają się z coraz liczniejszej gromadki zwyrodnialców siłą rzeczy – kobieta na wokalu w takiej muzyce to wciąż rzadkość. A już kobieta z takimi warunkami wokalnymi… Niepokojący, czysty śpiew i szepty z jednej strony, a groble i grindowe kwiki z drugiej. Sam zespół zapewnia solidne tło – ośmiostrunowe gitary i sześciostrunowy bas zapewniają potęgę brzmienia, które – o dziwo – nie traci na przestrzenności. Najbliżej chyba Obscure Sphinx do Cult Of Luna, ale mniejsza o porównania – Anaesthetic Inhalation Ritual to solidna porcja fachowego postmetalu. Nie wiem, jakie rytuały odprawia Wielebna i chyba nawet nie chcę wiedzieć, bo trochę strach. Płyta tylko dla odważnych! Paweł Tryba

Opeth Heritage

H

eritage jest płytą, na której premierę tego roku wielu czekało najbardziej, a to dlatego, że zespół zapowiadał dość drastyczny zwrot w swojej muzycznej twórczości.. Z pewnością intrygowało nowe oblicze formacji, które miało odważnie nawiązywać do muzyki przełomu lat 60-tych i 70-tych. Już pierwszy utwór odpowiada nam na wiele pytań, które fani zadawali sobie w trakcie oczekiwania na krążek zespołu. Opeth na Heritage to dalej Opeth. Nie możemy mówić o jakimś drastycznym zwrocie twórczości Szwedów, a zarówno ta, jak i kolejne kompozycje są zbudowane w typowy dla zespołu sposób. Opeth przyzwyczaił nas na przestrzeni swych kolejnych wydawnictw do budowania swych albumów w ten sposób, aby były spójne i jednorodne klimatycznie. W przypadku Heritage ta twarda zasada niestety została złamana. Nietrudno zauważyć, że poszczególne utwory wręcz kłócą się ze sobą i choć ogólnie w swym klimacie nawiązują do sentymentalnego Damnation, to wiele jazzowych czy hardrockowych, bardzo żywiołowych elementów psują ogólne odczucia po odsłuchaniu krążka. Heritage sprawia wrażenie mało przemyślanego w całej swej pełni albumu, który jest zbiorem mniej lub bardziej powiązanych ze sobą piosenek. Niestety ilekroć bym wydawnictwa nie słuchał, zawsze w ostateczności pojawiało się uczucie znudzenia, monotonii i pewnego rodzaju nijakości.

W moim przekonaniu Heritage został po prostu źle skonstruowany, nie posiada wyrazistego klimatu i osobowości, a zespół, skacząc z jednego muzycznego tematu na drugi, ciągle gubi to, co udało mu się wcześniej wypracować. Akerfeldt po prostu przedobrzył, chwytając kilka srok za ogon, próbując włączyć do muzyki Opeth rozwiązania muzyczne zbyt wielu progresywnych i hardrockowych ikon lat 70-tych. Niestety, na Heritage absolutnie fantastyczne momenty są poprzeplatane tymi po prostu dobrymi i dość przeciętnymi. To wszystko rzuca ponury obraz na dziesięć naprawdę solidnych i ciekawych utworów, które w swej całościowej formie pozostawiają we mnie uczucie niedosytu. Paweł Bogdan

Paatos Breathing

„Muzykę wynaleziono po to, by sprawiała ludziom wyłącznie przyjemność” – taka maksyma z całą pewnością przyświeca muzykom skandynawskiego Paatos, którzy w pierwszej połowie roku 2011 powrócili na scenę progresywną albumem Breathing. Znani od jakiegoś czasu muzycy tej szwedzkiej formacji już na poprzednich albumach potrafili zabierać nas w bardzo zmysłowe, atmosferyczne podróże. Tym razem ich biuro podróży zafundowało nam wycieczkę jeszcze dalej, ku najodleglejszym zakątkom naszej duszy! Utwory na albumie Breathing to właściwie piosenki, ale zaaranżowane z takim pomysłem i tak cudownie zaśpiewane przez zjawiskową Petronellę Nettermalm, że gdy kończy się ostatni track na

31


grudzień/styczeń krążku, to nie otwierając oczu, podświadomie szukamy na pilocie przycisku „repeat”. Myślę, że to pozycja obowiązkowa przy poznawaniu płyt AD 2011. Wydawnictwo dla fanów muzyki bardzo melodyjnej, atmosferycznej ale nie zamkniętej wyłącznie w kanonach rocka progresywnego. Obok fascynacji czysto art-rockowych znajdziemy tu bowiem ślady Cocteau Twins, Dead Can Dance, The Cure czy This Mortal Coil... Prawdziwa perełka! Krzysztof Baran

Pathfinder

Beyond The Space, Beyond The Time

P

ower metal? Symphonic Metal? Według mnie do tego progresywny metal, bo debiut Pathfinder jest płytą tak rozbudowaną, skomplikowaną i kompozycyjnie oraz aranżacyjnie bogatą, że na progresywność w dzisiejszym pojmowaniu tego słowa album z pewnością zasługuje. Pathfinder to polski zespół, w kraju ciągle mało znany, za to za granicą zapraszany na duże, silnie obsadzone festiwale. Album Beyond the Space, Beyond the Time (wydany w Europie w roku 2011) to na rynku polskim prawdziwa rewolucja i pewnego rodzaju fenomen. Fantastyczna produkcja, wielu gości uznanych w muzycznej branży, fantastyczne kompozycje, imponujący warsztat techniczny, świeży, własny pogląd na muzykę i wykreowanie własnego stylu. Pathfinder swym krążkiem dorównał muzycznym poziomem swym kolegom po fachu z zachodniej Europy, tworząc dzieło na-

32

prawdę wszechstronne i – co niezwykle ważne – mimo swej długości wciągające, trzymające w napięciu i elektryzujące słuchacza. Wiele symfonicznych elementów (śmiałe nawiązania do Bethoveena czy Bacha), przemyślane kompozycje, nietuzinkowy głos wokalisty czy gitarowe pojedynki i wprawiające w osłupienie umiejętności Karola Mani składają się na wniosek, że płyta Pathfinder praktycznie pozbawiona jest wad, a spływające fantastyczne recenzje krążka z całego świata tę opinię podtrzymują. Smutne jest niestety to, że zespół musi zmagać się z w praktyce nieistniejącym w Polsce rynkiem muzycznym granego przez siebie gatunku i mimo wydania fantastycznego materiału musi radzić sobie z wieloma przeciwnościami. Miejmy nadzieję, że poprzez Europę, gdzie pozycję mają coraz silniejszą, uda im się podbić i Polskę. Dla fanów takich zespołów jak Kamelot, Blind Guardian, Symphony X czy lubujących się w muzycznej wirtuozerii album obowiązkowy! Paweł Bogdan

Empathy. Modernizacja Pendragon bardziej frapująco wypadła jednak na poprzednim krążku - Pure. Tam było to nowe brzmienie, które jednak miało jakieś zakorzenienie w dotychczasowej twórczości Nicka Barretta i s-ki. Tym razem powstała całkiem przyjemna płyta, na której, niestety, cały czas kłania się dorobek któregoś z młodszych kolegów. Tu Pain Of Salvation, tam Riverside, ówdzie Jolly. A i tak najfajniej robi się na singlowym This Green And Pleasant Land, i Your Black Heart, gdzie powraca na kilka chwil stary, przestrzenny Pendragon. Unowocześniać się trzeba po coś. Zdaje się, że Nick Barrett w pogoni za poklaskiem młodzieży zatracił dotychczasową tożsamość swojej kapeli. Passion… Give Me Some Window Of Life! Paweł Tryba

Phideaux Snowtorch

Pendragon Passion

G N

ajpopularniejszy do niedawna zespół neoprogresywny nadal ma rzeszę fanów, ale na ostatnich kilku płytach przeobraził się dokumentnie, na Passion osiągając nowe, progmetalowe imago. Miejsce bujających solówek zajęły riffy, zamiast Mooga i Rolanda znów mamy industrialne sample, a szczytem estetycznego szoku jest krótka rapowana wstawka w

dyby spróbować w jakikolwiek sposób zakwalifikować dotychczasowe dokonania Xaviera Phideaux, lidera formacji Phideaux z Los Angeles, można nabawić się prawdziwych kompleksów. Najprostsza definicja, jaka się nasuwa i chyba jest najbardziej adekwatna do jego muzyki, może – jak się okazuje – mieścić się w jednym, krótkim słowie‚ eklektyzm’. Twórczość amerykańskiego zespołu bowiem zawiera całe mnóstwo skoków do wielu gatunków i podgatunków muzycznych. Można zaryzykować stwierdzenie, że to twórczość bardzo kompilacyjna, pełna zwrotów

i zakrętów, wzbudzająca w głośnikach aurę niespokojną, a jednak z drugiej strony pełną przyjemnych dźwięków i melodii. Na najnowszym, właśnie wydanym i zatytułowanym Snowtorch albumie, muzyka Phideaux wprost wybucha ową eklektyczną mieszanką. Lśni nią na każdym kroku i porywa słuchacza bez reszty. Pojawiają się fascynacje E.L.P., Yes, Van Der Graaf Generator czy King Crimson. Wszystko to tworzy naprawdę wyjątkową, by nie powiedzieć podniosłą, atmosferę. To swoista podróż przez kilka interesujących rejonów rocka progresywnego na przestrzeni jego długiej historii. Można powiedzieć, że to kompilacja najbardziej charakterystycznych dla tego gatunku muzycznego elementów, poskładanych w jedną, ogromną układankę. Projektu Phideaux nie można nazwać normalnym zespołem rockowym. Ich twórczość nosi znamiona czegoś większego. Czy to rock opera? Myślę, że blisko jest Xavierowi i jego licznej grupie muzycznych przyjaciół do noszenia tego miana. To muzyka chwilami niemal dziwaczna, ale właśnie między innymi dlatego niezwykle interesująca. W dodatku, pomimo swej nieuporządkowanej formy, podana w bardzo przystępny sposób, co zapewne zainteresuje nie tylko tych słuchaczy, którym od dawna jest po drodze z rockiem progresywnym, ale także osoby, które dopiero wkraczają w kanony muzyki rockowej podniesionej do rangi sztuki. W dzisiejszych czasach nie jest łatwo nawiązać do chlubnych czasów takich gatunków jak rock symfoniczny, psychodeliczny, art rock czy folk i tym samym zainteresować wybrednych słuchaczy. Zwłaszcza tych, którzy są dobrze osłuchani w klasyce rocka progresywnego. Moim zdaniem muzykom projektu Phideaux udało się to po raz kolejny, i to w wielkim stylu. Krzysztof Baran

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń

Pagan’s Mind Heavenly Ectasy

P

agan’s Mind to ciekawy band. Swoją działalność rozpoczęli bardzo słabym Infinity Divine, by potem zauroczyć nas genialnymi Enigmatic: Calling oraz Celestial Entrance, na koniec zaserwowali nam przeciętny God’s Equation. Po całkiem długiej, bo trwającej 4 lata, przerwie, zespół wydał Heavenly Ectasy. Jak jest tym razem? Album jest znacznie bardziej stonowany od poprzednich, spokojniejszy, otwarty pod względem kompozycyjnym i naprawdę bardzo dobry. Oprócz hitowego Intermission, znajdziemy także industrialny Follow The Way, Queensrÿche’owy Walk Away In Silence czy bardziej dynamiczny Eyes of Fire i Into The Aftermath. Album jest pełen przyjemnych muzycznych kompozycji, które zadowolą nawet najbardziej wybrednych fanów prog metalu. Warto zwrócić uwagę na fantastyczny, wysoki wokal – Nilsa K. Rue, który na tej płycie śpiewa obłędnie. Reszta muzyków również spisała się świetnie, tworząc utwory różnorodne, idealnie wyważone pod względem instrumentalnym i bardziej nastawione na melodyjność. Ciekawa tegoroczna pozycja, która przeszła bez większego echa, ale zdecydowanie warta polecenia. Łukasz „Geralt” Jakubiak

biuletyn podProgowy

Ray Wilson Genesis vs. Stiltskin

B

oks, prezentujacy dwa oblicza mieszkającego w Poznaniu Szkota. Nagrana wspólnie ze Stiltskin płyta Unfulfillment to materiał premierowy, kapitalna mieszanka dynamicznych rockowych brzmień i mrocznych ballad. Każda nowa płyta Raya Wilsona jest warta grzechu. Drugim wydawnictwem jest potężnych rozmiarów koncertówka projektu Genesiss Classic z poznańskiej filharmonii (2 CD i DVD). Wykonanie bez zarzutu, instrumenty smyczkowe znakomicie zastępują klawisze Tony’ego Banksa. Pojawia się tylko pytanie: która to już w solowej działalności Wilsona płyta live? Policzyłem – szósta. Z czego druga z symfonicznymi wersjami piosenek Genesis. W tym kontekście zbędnym wydawnictwem wydaje się, co prawda, poprzednia, jednopłytowa Live In Berlin, ale i tak mam wrażenie, że Ray niepotrzebnie odcina kupony od współpracy z Genesis. Jego autorski repertuar jest równie wartościowy. Paweł Tryba

Redemption This Mortal Coil

R

edemption od dłuższego czasu serwuje nam wydawnictwa na poziomie światowym, zupełnie nie odstające od standardów, jakie wyznaczyły takie kapele jak: Symphont X czy Dream Theater. To bardzo osobisty album gitarzysty – Nicolasa van Dyka, gdyż teksty utworów oparte są na przeżyciach towarzyszących chorobie – muzyk został wyleczony z raka krwi. This Mortal Coil to spójne, dojrzałe wydawnictwo, oferujące potężne utwory w stylu: Noonday Devil czy Path of the Whirlwid, wolniejsze w stylu świetnego Perfect; nie zabrakło także epickich kompozycji, chociażby Departure Of The Pale Horse. W edycji specjalnej znajduje się dodatkowa płyta CD z coverami, gdzie znajdziemy m.in. ciekawe aranżacje utworów Toto, UFO, Eltona Johna itd. Jeśli chodzi o samą muzykę – jest zawodowo. Sekcje są złożone pod względem rytmicznym, ale idealnie komponują się z melodyjnością utworów, co od zawsze było cechą charakterystyczną Redemption. Bardzo dobry album, ściśle usytuowany w tegorocznej czołówce. Łukasz „Geralt” Jakubiak

Sanhedrin Ever After

I

nstrumentalny rock symfoniczny. Koszerny. Wydany przez włoską wytwórnię. Brzmi podejrzanie? Spokojnie! Jedyne, co można zarzucić Sanhedrin to to, że te eteryczne solówki fletów, Moogi, melotronowe tła, a zwłaszcza gitara, brzmią podejrzanie znajomo. Tak znajomo, że chwilami można się zastana-

wiać czy Andy Latimer nie zmienił wiary na starozakonną. Niech będzie, że to małpowanie – ale z lekkością i wdziękiem! Sam kręcę nosem kiedy koledzy chodzą na koncerty The Watch, a na Izraelczyków sam poszedłbym z miłą chęcią. Zwłaszcza, że brzmi to jak ten najlepszy Camel – z wysokości Mirage i Śnieżnej Gąski. A zapożyczenia z muzyki dawnej (w utworze pod tytułem, a jakże, Dark Age) to wypisz wymaluj nawiązanie do włoskiej szkoły progresu. Powtórka z rozrywki, która wywołuje błogą melancholię zamiast czkawki. Paweł Tryba

Slow Electric Slow Electric

J

eśli ktoś słyszał jedną płytę Tima Bownessa, to słyszał wszystkie. Obojętnie, czy pod własnym nazwiskiem, czy pod szyldami No-Man, Darkroom, Memories Of Machines – powolna, egzaltowana maniera wokalna Bownessa nadaje ton utworom – odpowiednio powolnym i rozmytym. Taka sama atmosfera panuje na płycie Slow Electric – formacji, w której oprócz Tima palce maczali także klawiszowiec Pete Chilvers, estoński eksperymentalny duet UME i renomowany basista Tony Levin. Można odnieść wrażenie, że piosenki rodzą się na naszych oczach, że dosłownie wyłaniają się z ambientowego niebytu. Dostojne plamy fortepianu i gitary, nokturnalna atmosfera, wyciszenie – dla jednych siódme niebo, dla innych flaki z olejem. Sam zmieniam poglądy wobec tego albumu w zależności, czy mam

33


grudzień/styczeń akurat czas, żeby się odprężyć. Bo smakuje tylko wtedy. Bowness napracował się w tym roku solidnie. Nie podejmuję się oceny, czy lepiej wypadł w Slow, czy w Memories Of Machines w kooperacji z Giancarlo Errą. Slow Electric brzmi jednak zdecydowanie chłodniej – środek zimy to najlepszy moment, żeby odkryć jej urok. Paweł Tryba

Steve Hackett Live Rails

ko jest tutaj podyktowane pod promocję płyty studyjnej. Są zatem także starsze nagrania solowe muzyka, a także kilka pięknie zaaranżowanych klasyków Genesis, w komponowanie których Hackett włożył mnóstwo serca. Steve wydaje się być artystą spełnionym, który niczego nie musi udowadniać, nic nie robić pod publiczkę. On kocha grać i gra na scenie jak wolny człowiek, albo inaczej: jak niewolnik muzyki. I niech tak pozostanie jak najdłużej! Krzysztof Baran

Steve Hackett Beyond The Shrouded Horizon

znakomitym albumie Songs From The Tunnel’s Mouth, jej wartość byłaby znacznie większa, a tak zostaje troszkę zatarta przez blask poprzedniczki. Niemniej jednak tą płytą Steve Hackett udowadnia, że w przeciwieństwie do swych byłych kolegów z zespołu Genesis, nie zamierza jeszcze odchodzić na muzyczną emeryturę. Wręcz przeciwnie! Ten facet jest jak wino – im starszy, tym lepszy i niechaj w Jego winnicach jeszcze przez długi czas dojrzewają owoce jego muzycznej pasji. Krzysztof Baran

Sun Domingo Songs from End Times

K

iedy byli koledzy z zespołu Genesis powoli odchodzą na muzyczną emeryturę, Steve Hackett zdaje się przeżywać kolejną twórczą młodość. Po wydaniu rok temu bardzo udanego albumu Out Of The Tunnel’s Mouth, Steve postanowił ruszyć w trasę koncertową. Zwerbował bardzo dobry skład muzyków i dał serię znakomitych koncertów. Przekrojowy charakter albumu Live Rails zachwyca na każdym kroku. Dbałość o jak najbardziej staranne odegranie każdego numeru wręcz powala na kolana. W muzyce, która sączy się z tych zapisów koncertowych, ukryta jest cała magia rocka progresywnego. Nic tu nie jest zagrane na siłę. Wszystko, każde trącenie gitarowej struny, każde dmuchnięcie w ustnik saksofonu, wszystkie partie klawiszowe i uderzenia w perkusję są niczym poezja czytana przez serce specjalnie dla duszy. Wydawać by się mogło, że Steve Hackett będzie chciał podkreślić przede wszystkim utwory z najnowszego albumu studyjnego. Owszem, i one się pojawiają, ale ich słuchanie nie sprawia wrażenia, że wszyst-

34

W

ydanie znakomitego albumu koncertowego to nie był szczyt marzeń Steve Hacketta na rok 2011. Słynny muzyk znów zaszył się w studiu i w myśl zasady „kuj żelazo póki gorące” postanowił zarejestrować kolejny album studyjny. Beyond The Shrouded Horizon jest jak gdyby kontynuacją muzycznej podróży, zawartej na poprzednim albumie Songs From The Tunnel’s Mouth. Znów mnóstwo tu wysmakowanych fragmentów, ocierających się zarówno o rockową symfonię i progresywny eksperyment, jak i o folkowe, nierzadko akustyczne i bardzo rozmarzone fantazje, z których Steve Hackett jest zresztą znany. Pojawia się także posmak orientu, który był tak ważnym elementem na poprzednim albumie. Płyta to urocza, w odbiorze lekka, zabierająca nas w zmysłową podróż, ale czy lepsza od poprzedniczki? Moim zdaniem, gdyby nie została wydana po

Z

espół Sun Domingo powstał stosunkowo niedawno w Atlancie, w amerykańskim stanie Georgia, a już na starcie namówił do udziału w nagraniach debiutanckiego albumu Songs From End Times kilku uznanych muzyków. Nazwiska takie jak: Steve Hogarth, Adrian Belew, John Wesley czy Bruce Soord znane są w progresywnym światku nie od dziś i z pewnością ściągnęły amerykańskiemu zespołowi sporo słuchaczy. Myślę jednak, że i bez takiego zabiegu amerykanie poradziliby sobie całkiem nieźle. Oczywiście nie chodzi mi o to, że ci wytrawni czterej muzycy są na płycie zbędni. Wręcz przeciwnie, ich udział w czterech numerach na płycie jest bardzo ważny. Chodzi mi o to, że trzej „rdzenni” członkowie zespołu: Kyle Corbett, Edgel Groves Jr i wDaniel Gordon w pozostałych utworach grają na tyle dobrze, że ciężko ich sklasyfikować jako debiutantów. wy-

konują niezwykle klimatyczną muzykę rockową, w której nawiązują do popularnej ostatnio odmiany rocka progresywnego, którą to lubujący się w szufladkowaniu określają jako Melodic Rock. W istocie, melodii tu mnóstwo, ale od razu trzeba wspomnieć, że jest tu także sporo muzycznego „bałaganu” w postaci kosmicznych efektów dźwiękowych oraz dozy psychodelii, tej najbardziej zmysłowej. Są także chwilami dość ciężkie formy rockowe, a za chwilę, na drugim biegunie niespodziewane, jazzujące fragmenty, które potrafią muzykę niemal unieść w powietrze. Rządzi tu bardzo wyjątkowa atmosfera, potęgowana niebywałą radością grania trzech podstawowych członków zespołu. Właśnie w owej mieszance tkwi cały smaczek muzyki zespołu Sun Domingo. Pozycja dla fanów Marillion z Hoggym, Gazpacho, Airbag, King Crimson z ostatniego wcielenia i Porcupine Tree z okresu Dellirium Years. Krzysztof Baran

Symphony X Iconoclast

R

egułą stał się długi czas oczekiwania na kolejne płyty Symphony X. Tym razem na najnowszy krążek zespołu czekaliśmy całe 4 lata. Album został wydany w wersji specjalnej (dwa krążki z dwunastoma utworami, docelowa wersja zespołu) oraz podstawowej (jeden krążek, dziewięć utworów). Formacja przyzwyczaiła nas do nagrywania albumów na bardzo wysokim poziomie i oczy-

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń wiście Iconoclast tenże poziom utrzymuje. Na wydawnictwie odnajdziemy kilkadziesiąt minut energicznego, ciężkiego, metalowego grania z masą połamanych rytmów, zakręconymi solówkami na gitarze oraz klawiszach. Symphony X tym razem upatrzyło główną siłę wydawnictwa w gitarowych riffach ukierunkowanych na ciężar, szybkość i żywiołowość, które pozostawiają na drugim planie klawisze. Warto zauważyć, że zespół ponadto bardzo poskąpił symfonicznych elementów, tak charakterystycznych dla ich poprzednich wydawnictw. Przez album dość ciężko jest przebrnąć, ale z pewnością fani progresywnego power metalu będą zachwyceni, słuchając najnowszego dzieła Symphony X. Co innego preferujący łagodniejsze brzemienia, bo o ile na płycie znajdziemy odrobinę lżejszych momentów (fantastyczny When All Is Lost), to płytka przejawia główny grzech gatunku: po pewnym czasie zaczyna męczyć i nużyć. Nie można jednak ukrywać, że jest to jedna z lepszych progresywno-metalowych produkcji roku. Paweł Bogdan

The D Project Big Face

w jego barwach udzielili się m.in.: Tomas Bodin, Martin Orford, Derek Sherinian, Stuart Nicholson, Bret Kull i John Green, a więc muzycy uznani. Nie inaczej jest na najnowszej płycie projektu pana Desbiensa. Tym razem Stephane zaprosił takie osobistości jak: Tony Levin, Claire Vezina, Lalle Larson i frontman Quidam, Bartek Kossowicz. Jakby tego było mało, masteringiem płyty zajął się sam Andy Jackson, znany w przeszłości ze współpracy z Pink Floyd. Tradycyjnie pojawia się także współproducent płyty Francis Foy, który napisał teksty i w kilku fragmentach zaśpiewał. Tak więc śmietanka towarzyska jak się patrzy! Muzyka, jak przystało na taki skład, jest także zacna. Płyta Big Face może z łatwością posłużyć chociażby wszystkim tym, którzy dopiero wkraczają w świat rocka progresywnego. Dlatego, że to muzyka bardzo przystępna, przyjemna i niezbyt trudna w odbiorze, a jednak zawierająca tu i ówdzie akapity z definicji tego gatunku. Starzy wyjadacze znajdą tu mnóstwo zapożyczeń z barwnej historii progrocka i z przyjemnością dopasują niektóre fragmenty do fascynacji takimi zespołami jak: Pink Floyd, Rush, Marillion, Alan Parsons Project czy IQ. Krzysztof Baran

Twilite Quiet Giant

Z

nany ze współpracy z Red Sand uznany kanadyjski multiinstrumentalista Stephane Desbiens lubi pojawiać się w zacnym towarzystwie. Właśnie na zapraszaniu do udziału w kolejnych muzycznych przedsięwzięciach polega głównie działalność jego projektu nazwanego jako The D Project. W przeszłości

biuletyn podProgowy

O

d momentu debiutu biskupiecko-poznański duet folkowych balladzistów okrzepł i zmężniał, prezentując na drugim albumie znacznie bardziej dopracowa-

ną muzykę. Skończyła się asceza – gitarom akustycznym towarzyszy fortepian, klarnet lub trąbka. Oszczędnie, ale jednak zauważalnie. Piosenki zyskały na rozpoznawalności – nie zlewają się już w jeden ciąg. W przypadku Fire śmiało można mówić o kompozycji przebojowej. Mimo współczesnej, lekko rozmytej produkcji całość jest ponadczasowa – takie utwory mogliby równie dobrze dziś stworzyć Kings Of Convenience, co Simon And Garfunkel przed pięćdziesięciu laty. Może jeszcze nie jest to mistrzostwo świata w indiefolku, ale Quiet Giant można bez kompleksów puścić za granicą – mimo podobnego instrumentarium piosenki Pawła Milewskiego i Rafała Bawirsza to zdecydowanie więcej niż nieszczęsna polska „kraina łagodności”. Paweł Tryba

kę improwizacyjnego grania z dźwiękami progresywno-ambientowo-drone’owo-… i tu w zasadzie można by jeszcze dopisać kilkanaście innych określeń (Raider II). Mam jednak wrażenie, że dążąc do doskonałości aranżacyjnej i produkcyjnej, Steven Wilson pozbawił swoją muzykę ducha. Szaleństwo, obecne na Grace for Drowning, jest zimne i wykalkulowane. Michał Jurek

Symphony X Iconoclast

Steven Wilson Grace for Drowning

N

owe solowe dzieło Stevena Wilsona jest najlepszą od co najmniej kilku lat płytą, w nagrywaniu której muzyk ten maczał palce. Na dwupłytowym Grace for Drowning znajdziemy melancholijne melodie (Grace for Drowning, Deform to Form a Star, Postcard, Like Dust I Have Cleared From My Eye), choć niekiedy bardzo mroczne i posępne (No Part of Me, końcówka Track One, Index), plątaniny nastrojów i faktur muzycznych, wyraźnie nawiązujące do muzyki King Crimson (Sectarian, Remainder the Black Dog), czy wreszcie monumentalną, acz eklektyczną przeplatan-

P

anowie z Symphony X w tym roku udowodnili, że potrafią robić muzykę, i to nie byle jaką. Na Iconoclast znajdziemy całą masę dynamicznych kompozycji, które charakteryzują się ogromnym zróżnicowaniem. Można zatem usłyszeć typowe hiciory typu End of Innocence i Dehumanized, progresywne killery w stylu tytułowego Iconoclast; nie zapominajmy również o pięknej, doskonale zaaranżowanej balladzie When All Is Lost. To, co wyróżnia ten album na tle innych tegorocznych wydawnictw, to głównie jego przystępność. Metal progresywny już dawno nie brzmiał tak świetnie jak na Iconoclast. W każdym dźwięku da się usłyszeć doskonałą formę muzyków (wspaniały Russell Allen i Michael Romeo), a tak bardzo wyróżniająca się na tym albumie dynamika idealnie przeplata się z świetnymi melodiami i technicznym rozmachem. Umiejętna żonglerka tymi konwencjami sprawia, że mamy do czynienia z albumem dojrzałym, fantastycznie

35


grudzień/styczeń zaaranżowanym, który zdecydowanie jest pozycją obowiązkową na półce każdego fana ostrych brzmień. Łukasz „Geralt” Jakubiak

Tides From Nebula

TUNE

Lucid Moments

Earthshine

kawszych debiutów tego roku, a jednocześnie najoryginalniejszych albumów nagranych w ostatnim czasie w naszym kraju. Płyta z którą koniecznie trzeba się zmierzyć! Krzysztof Baran

The Watch Timeless

Ulver

War Of The Roses

P T

he Watch stali się ostatnio ulubieńcami polskiej publiczności. Koncertują bowiem u nas regularnie (w roku 2012 też przyjadą!) czarując swych odbiorców znakomitym odgrywaniem klasyków starego dobrego Genesis. Nie wszyscy jednak kojarzą zespół z materiałami autorskimi. A przecież wydany w 2010 roku album Planet Earth? to dzieło bardzo dobre i pośród znawców gatunku doceniane. Nowy album zatytułowany Timeless przynosi swego rodzaju mieszankę. Obok autorskich dokonań The Watch znajdziemy na płycie kolejnych kilka coverów Genesis, tym razem z tych pierwszych, szczenięcych lat, kiedy to menadżerem tego zespołu był Johnattan King. Tym razem jednak The Watch nie odgrywają wiernie tego, co panowie: Gabriel/Banks/Rutherford/Philips i Silver grali w 1969 roku. Muzycy z Mediolanu postanowili zaaranżować te utwory na swój sposób i trzeba przyznać, że wyszło im to całkiem nieźle. W sumie jednak poprzedni album Planet Earth? stawiam o poziom wyżej, choć i Timeless przynosi dużo przyjemnej, dobrej muzyki. Gorąco polecam za to występy na żywo Włochów! To jest dopiero majstersztyk! Krzysztof Baran

36

łyta, o której nie było wiadomo nic poza tym, że powstaje – zespół umyślnie na kilka miesięcy nabrał wody w usta. Dziś wiemy, że drugi album najbardziej znanych polskich post rockowców produkował Zbigniew Preisner (w całości na analogowym sprzęcie) i że Earthshine różni się od debiutanckiej Aury jak noc od dnia. Aura była bardzo „do przodu”, tym razem Tides zwolnili, żeby nie powiedzieć: przystanęli. Earthshine emanuje melancholią i delikatnością, miejscami muzyka przeradza się w czysty ambient (choć gęste rytmy Tomasza Stołowskiego też mają swój urok). Jednocześnie mnogość dźwiękowych planów, poutykanych tu i ówdzie drobnych brzmieniowych smaczków i muśnięcie całości elektroniką daje naprawdę bogatą brzmieniowo całość. To płyta do wgryzania się i wielokrotnego odkrywania, choć przekonuje od pierwszego kontaktu. Kropką nad I są fenomenalne koncerty, które znakomicie uzasadniają, dlaczego TFN to w tej chwili jeden z najbardziej znanych w Europie polskich zespołów. Paweł Tryba

D

ebiutancki album to bardzo ważna chwila w istnieniu każdego zespołu. Jest ukoronowaniem starań muzyków, a z drugiej strony zwykle zaważa o dalszym istnieniu grupy. W naszym kraju ostatnio mieliśmy całe mnóstwo debiutantów, poruszających się w kanonach rocka progresywnego. Po sukcesach Riverside dużo zespołów obiera dość podobną stylistycznie drogę. Zdarzają się jednak wyjątki. Jednym z nich z pewnością w ostatnim czasie była łódzka formacja Tune. Zespół kierowany przez Leszka Swobodę i Adama Hajzera poszedł zupełnie inną drogą. Muzyka na albumie ‚Lucid Moments’ jest bardzo zróżnicowana klimatycznie, a jednak z drugiej strony niesamowicie spójna. Słychać w niej szereg fascynacji, których zespolenie schyla się bardziej ku art.-rockowi i post-rockowi, niż ku modnym klimatom neoprogresywno-progmetalowym. Muzykom Tune blisko jest do klasyki gatunku (Pink Floyd, King Crimson) a z drugiej strony ku muzycznej mieszance nieco wychylającej się po za czysto progresywny gatunek: Mars Volta, Tool a nawet dokonania Davida Bowie. Zespół Tune, już na samym starcie postawił sobie bardzo wysoko poprzeczkę. Mówi się, że największym sprawdzianem dla zespołu jest nagranie drugiego albumu. Znając jednak charyzmę, upór i oddanie sprawie przez muzyków z Łodzi gotów jestem się założyć, że Tune podniosą tę poprzeczkę wyżej. To z pewnością jeden z najcie-

Z

pewnością jest to płyta zdecydowanie bardziej lekka, otwarta oraz muzycznie przestrzenna niż poprzednik – Shadows of the Sun. Wars of the Roses w pewnym sensie przypomina trochę biały Lunatic Soul Mariusza Dudy z perspektywy muzycznego klimatu. Jednocześnie na interesującym nas krążku zespół bardziej zdecydowanie puścił wodze fantazji, dodając do swych utworów elementy eksperymentalno-awangardowe, co wypadło niezwykle korzystnie, ponadto, jak na standardy formacji, na krążku jest sporo miejsca na oddech i własne muzyczne interpretacje dzieła. W tworzeniu muzycznego klimatu i kreowania świata wyobraźni u słuchacza zespół jest prawdziwym mistrzem, trzymając nas w napięciu od pierwszej do ostatniej kompozycji na krążku. Muszę przyznać, że potrzebowałem naprawdę sporo czasu, aby móc właściwie zrozumieć treść, przesłanie albumu oraz przyswoić i zrozumieć wszystkie otaczające mnie podczas słuchania krążka dźwięki. Ulver jednak przyzwyczaił nas do tego, że albumy, które wydaje, zawsze wypada oznaczyć naklejką: muzyka wymagająca. Wymagająca dlatego, że trzeba spędzić naprawdę sporo czasu

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń nad jego dziełami, aby odkryć ich drugie dno, ich wnętrze i duszę. Gwarantuję, że ostateczna nagroda jest tego warta i naprawdę nie należy zrażać się początkowymi (jakie by one nie były) wrażeniami po przesłuchaniu płyty. Wars of the Roses to jazda bez trzymanki po padołach ludzkiej egzystencji, album zaklęty w przejmującą, dramatyczną atmosferę cierpienia, bólu, rozpaczy i wewnętrznego zniewolenia. W moim odczuciu Ulver nagrał niesamowicie dobry album i kto wie, czy nie najlepszy w swoim dorobku. Dziwi mnie tylko, że jego premiera ustalona została na kwiecień, bo wiosenna muzyka to na pewno nie jest. Paweł Bogdan

U

lver to legenda za życia – ich albumy zapierają dech w piersiach rozpiętością brzmień i lubością w kreowaniu nieoczekiwanego. W swoim eklektyzmie i patetyzmie bywają nieco kiczowaci, ale ciężko się na to nie złapać. War of the Roses to płyta lepsza od Shadow of the Sun, ale nie tak dobra jak Blood Inside. Czy to wada? Oczywiśćie że nie, bo konkurencja i tak ma problemy z podgryzaniem pięt. Tutaj może nie ma aż tyle niespodzianek, ale za to są prawdziwie piękne kompozycje, w których tyle samo, co zimna i depresji, można znaleźć ciepła i uroku. Dalej występuje też element szoku – nagłe ataki wyrywające z odrętwienia. Hipnotyzująca elektronika, laptopowe trzaski, rozedrgane partie trąbki, groza jak z czarno-białych horrorów. Siła tej płyty to równomierne rozłożenie akcentów pomiędzy te dwa światy – mroku i światła. Ponadto zdaje się, że Ulver większy nacisk położył na szlachetność melodii – i chwała im za to. Są naprawdę zacnej urody, zwłaszcza w towarzystwie kobiecych wokali, które War of Roses skutecznie wzbogacają . To płyta pełna przestrzeni, urozmaiconego dźwięku i walorów kompozycyjnych. Ulver już nie szokuje, jak w przeszłości, ale kto by chciał się ciągle powtarzać? Michał Haase

biuletyn podProgowy

Utopianisti Utopianisti

D

ebiut fińskiej formacji Utopianisti to płyta osobliwa. Po pierwsze, choć nazwa mogłaby na to wskazywać, nie mamy tu do czynienia z zespołem, lecz z projektem solowym Markusa Pajakkali. Ten młody saksofonista i perkusista skomponował cały materiał na ten album i zajął się jego produkcją. Po drugie, jej wydania i dystrybucji niestety nie podjęła się żadna nie tyle już nawet duża, co średnia firma. W efekcie album Utopianisti to taki mały klejnocik home made, który za kilka lat błyszczeć będzie jeszcze jaśniej, niż dziś. Wreszcie, jest to wyjątkowa płyta ze względu na swoją zawartość. Zero naleciałości neoproga, żadnych pierwiastków metalowych, a Floydzi nawet odległym echem tu nie pobrzmiewają. Co zatem wypełnia ten krążek, jeśli nie dźwięki tak dobrze znane? Stylistycznie poplątanych, świeżutkich i soczystych jedenaście instrumentalnych kompozycji (i jedna piosenka), rozpisanych na troszkę większy zespół instrumentów, by nie powiedzieć: big band. A nad wszystkim czuwa duch Franka Zappy. Raz jest jazzrockowo, raz na ludowo (od Paryża po Bałkany), raz ostrzej i podniośle, raz zupełnie na luzie i prześmiewczo. Całość oryginalna i ambitna, ale jednocześnie w sposób dostępny podana, tak, by każdy mógł nadstawić ucha i się zadziwić. A jest czym... Jacek Chudzik

Uriah Heep Into The Wild

J

uraje nadrabiają lata fonograficznej bezczynności, to ich drugi album w ciągu trzech lat – co jak na grupę z czterdziestoletnim stażem jest niezłym wynikiem. Muzycznie też nieźle. Klasyczny gitarowo-hammondowy hard rock stojący w lekkim rozkroku między latami 70tymi i 80-tymi. Kompozycje są proste, nośne i zagrane z jajem. Nie przeszkadza lekka generyczność materiału – poziom jest solidny, ale do arcydzieł zespołu z początku lat 70-tych jednak trochę brakuje. Jedyne, do czego można mieć zastrzeżenie, to układ utworów – pierwsze pięć kawałków to szybkie, energetyczne petardy, brzmiące w takim skupieniu dość podobnie. Kombinowanie z balladami, zmianami tempa i klimatu zaczyna się dopiero od połowy albumu – i od razu robi się ciekawiej. Paweł Tryba

drzew, skąpanych w czerwonym blasku zachodzącego słońca dwie wystraszone, zagubione, młode dziewczyny nasłuchujące niespokojnych, potęgujących strach odgłosów nordyckiej natury. Ten obraz z okładki najnowszego albumu norweskiej formacji White Willow jak ulał pasuje do nastrojów, panujących w ich najnowszym materiale, zatytułowanym Terminal Twilight. To muzyka zainspirowana z jednej strony klasyką rocka progresywnego z lat 70-tych (Genesis, King Crimson, E.L.P.), a z drugiej właśnie migawkami norweskich krajobrazów, czystym powietrzem i żyjącą w harmonii, jak nigdzie indziej na świecie, naturą. Wszystko to wysmakowane i zaaranżowane w bardzo staranny sposób przez kilku muzyków związanych z różnymi zespołami norweskimi (min. Änglagård, Wobbler, Jagga Jazzist). Osobnym smaczkiem jest niezwykły głos Sylvii Skjellestad, która potrafi zahipnotyzować słuchacza. To zdecydowanie jeden z najbardziej oryginalnych albumów mijającego roku. Krzysztof Baran

Wobbler Rites At Dawn

White Willow Terminal Twilight

S W

yobraźmy sobie wieczór w tajemniczej, mrocznej, nordyckiej puszczy, a pośród

wój styl Wobbler określił już przy okazji swojej pierwszej płyty. Na każdej przekonują do swojej twórczości próbą wskrzeszenia aury lat 70. Mnie tym ujęli. Za każdym razem chętnie wsiadam do proponowanego przez Wobbler wehikułu czasu i zawsze stanowi to dla mnie źródło prawdziwej przyjemności. Podobnie było w przypadku

37


grudzień/styczeń Änglagård. Brzmią retro, ale z płyty na płytę lepiej, doskonalej, odważniej. Życzyłbym sobie, aby ich źródełko nigdy nie wyschło. Na Rites At Dawn zachwycają złożonością kompozycji, wielowarstwowością i doskonałymi aranżacjami. Trudno opisać przyjemność, jaką daje wsłuchanie się w użyte przez nich instrumentarium, a mają wszystko, co mogłoby wypełnić muzyczny skansen, od Minimooga do Hammonda C3, Mellotronu M400 i wiele innych, mało oczywistych dla współczesnych grup instrumentów. Dla mnie Rites At Dawn to płyta z tegorocznego podium, chociaż zdaję sobie sprawę, że w XXI wieku nie wszystkich tego rodzaju muzyka może zachwycić. Marcin Łachacz

Xanadu

The Last Sunrise

Z

espół Xanadu istnieje nie od dziś, choć w dzisiejszym składzie gra mniej więcej od 2 lat. Jakie są prawdziwe korzenie grupy kierowanej przez Huberta Murawskiego i z kim perkusista Xanadu zaczynał muzyczną przygodę, wtajemniczeni fani progrocka doskonale wiedzą. Nie o skojarzeniach personalnych jednak, a muzyce powinno się napisać w podsumowaniu muzycznym roku, zatem napiszę, że debiut bydgosko-toruńskiej grupy, zatytułowany The Last Sunrise, to kawałek dobrego, bardzo charakterystycznego grania dla naszej rodzimej sceny progrockowej. Zespół Xanadu. podpisując lukratywny kontrakt z ProgRock Records, otworzył sobie okno

38

na świat, bowiem włodarze tej amerykańskiej wytwórni wiedzą doskonale, jak promować dobrą muzykę. Na płycie mamy dawkę dość ostrego, melodyjnego, nowocześnie brzmiącego rocka progresywnego, pachnącego chwilami prog-metalem i fascynacją Stevenem Wilsonem z jego Porkami. Utwory krótsze i dłuższe, mniej i bardziej połamane i prawdziwy majstersztyk, tytułowy finał płyty, mini-suita The Last Sunrise. Jeśli muzycy pójdą właśnie w tym kierunku na kolejnym albumie, to o ich dalszą karierę możemy być spokojni, bowiem tym sposobem znajdą spore rzesze odbiorców. Tym bardziej, że grają naprawdę dobre koncerty! Krzysztof Baran

Yes

Fly From Home

N

owa płyta YES. Album długo oczekiwany, krótko słuchany i długo obszczekiwany z każdej strony. Czy słusznie? I teraz kij w mrowisko – moim (cholernie subiektywnym) zdaniem – NIE! Ten krążek jak chyba żaden inny album Yesów podzielił fanów. 10 lat oczekiwań zaostrzyło apetyty, każdy oczekiwał czegoś. No właśnie – czego?! Jedni chcieli kolejnego Close to the Edge, inni kolejnych Opowieści Topograficznych, jeszcze inni liczyli na kontynuację Dramy. Bo przecież TAKI zespół MUSIAŁ światu udowodnić swoją klasę. Otóż nie musiał! Klasę udowodnił 30 lat temu, potem umiejętnie budował swoją legendę, spokojnie tworząc Wielką Muzykę. A że ona nie wszystkim smakuje tak

samo...? Trudno! Nie ma obowiązku słuchania. Yes wszedł w rok 2011 z podniesioną głową, wydając doskonały album na miarę XXI wieku. A ta płyta to po prostu kawał świetnej muzyki, głęboko osadzonej w prehistorycznych korzeniach, ale zagranej nowocześnie. Bez nadymania się, bez kombatanctwa, bez jakiejkolwiek próby wytyczania nowych trendów w muzyce – po prostu na luzie, ale i z pokorą. Słyszałem zarzuty, że bez ambicji i dla kasy – jeśli to jest muzyka bez ambicji, to ja już nie chcę poznawać dzisiejszej muzyki z ambicją. A jeśli to płyta dla kasy – to moje rozumienie praw rządzących ekonomią zostało poważnie zachwiane: jedna płyta na 10 lat i to ma być biznes?! Do tego wydana we Włoszech – w jednej z najdroższych pod względem produkcji wytwórni. A może to właśnie szacunek dla fanów sprawił, że milczeli przez taki okres, chcąc ten album maksymalnie „dopieścić”? Za bardzo biznesowe podejście to też nie jest... A muzyka? Myślę, że po latach obroni się sama. Ta płyta, jak chyba żadna inna w ich dorobku, wymaga kilku, może nawet kilkunastu uważnych przesłuchań. Polecam dobre słuchawki i naprawdę dobry sprzęt – usłyszycie rzeczy powalające, o usłyszeniu których pokolenie mp3 może tylko pomarzyć… Aleksander Król

fenomenem. Zaczynali w krakowskich klubach studenckich jako prekursorzy rodzącej się wtedy psychodelii i garażowego rocka. Dawali przez kilka lat cieszące się dużą popularnością parateatralne koncerty, a potem zamilkli reaktywując się tylko sporadycznie. CD (skrót od Ciągu Dalszego, nie od Compact Disc) to mieszanka piosenek „z epoki” z nowszymi kompozycjami, powstała tyleż dzięki nostalgii muzyków co wierceniu im dziury w brzuchu przez Wojcka Czerna z OBUH Records. Płytę wypełniają krótkie, trochę zgrzytliwe piosenki śpiewane nosowym głosem Jacka Uklei, z lekko kabaretowymi tekstami Ryszarda Antoniszczaka. Brzmienie Zdroju Jana nie jest wymuskane, ale jest za to żywe, optymistyczne i bardzo do przodu. Ożywcza płyta z jakąś słowiańską nutką, którą zatraciły współczesne kosmopolityczne produkcje z naszego kraju. Paweł Tryba

Zdroj Jana CD

R

zadko się zdarza, by zespół czekał na swój fonograficzny debiut 44 lata. Zdrój Jana jest swoistym

biuletyn podProgowy



grudzień/styczeń

Gdzie trzech śpiewa, tam kogut jest frontmanem

F

orma nie gra łatwej muzyki, choć muzycy zespołu zarzekają się, że przystępność jest dla nich bardzo istotna. No cóż, twórczość Formy w dzisiejszej for… pardon, w dzisiejszym kształcie, pozostanie zapewne przystępna dla pewnego specyficznego, hermetycznego kręgu słuchaczy. Kto lubi rock progresywny o nieco wyższym stopniu komplikacji – niech posłucha co o swojej muzyce i zapowiadanej płycie opowiedzieli mi po koncercie gitarzysta Kacper Kempisty i perkusista Jakub Tolak.

Wszyscy trzej jesteście z zawodu architektami. Jak Wasz zawód przekłada się na inną formę sztuki, jaką jest muzyka? Kacper Kempisty: Różnie z tym bywa, ale wydaje mi się, że z wykształcenia architektonicznego przenosimy zamiłowanie do matmy, obmyślanie muzyki w sposób inżynierski. Przekłada się to także na planowanie koncertów i innych przedsięwzięć. Szkoła inżynierska to bardziej ścisły umysł, bardziej analityczne myślenie. W samej muzyce może faktycznie jest też jakaś zabawa formą. Matematykę słychać u Was bardzo wyraźnie. KK: Trochę jej jest. Chociaż nie robimy z tego naszego ołtarza. Nie jesteśmy jej podporządkowani. Lubimy takie patenty, bo są dla nas zabawą – przede wszystkim rytmiczną. Znajdujemy w tym trochę fajnych rzeczy, ale główną metodą naszej wypowiedzi jest jednak piosenka. Piosenka

40

w formie niestandardowej, rozbudowanej, ale pomyślana tak, by trafiała do ucha, bawiła. Zdecydowanie nie są to piosenki singlowe. Dostęp do mass mediów możecie mieć ograniczony. KK: Album, który ukaże się, mamy nadzieję, na wiosnę, będzie zaplanowany pod kątem piosenek. Może nie singlowych, ale na pewno komunikatywnych. Nie chcemy zbyt zabrudzić piosenkowej konstrukcji. To, co robimy, to taki złamany pop. Bez pejoratywnego rozumienia, bo muzyka popularna potrafi być piękna. Jeśli ktoś powie: eee, wy gracie piosenki – to nie jest dla nas kłopot. Kilka miesięcy temu skradziono Wam część sprzętu, musieliście się chwilowo przesiąść na instrumenty akustyczne. Jak udało się ten Wasz złamany pop przedstawić w tak uproszczonej postaci?

KK: Wyszło nieźle. Kiedy piszemy, zawsze staramy się doprowadzić do sytuacji, gdy powstający utwór da się przedstawić najprostszymi środkami. Nasze kompozycje są nadal komunikatywne, gdy oderwie się od nich te wszystkie przestery, delaye, różne cuda-niewidy. Funkcjonują jako zwykłe piosenki. Nawet nas zaskoczyło, że te rzeczy stają się bardziej przystępne. Fajny sprawdzian, fajna przygoda, ciekawe sprawdzenie materiału. Ponoć jest szansa na wydanie Waszego koncertu w Basenie Artystycznym w Warszawie. W poszerzonym składzie, z ciekawymi gośćmi. Ukaże się jako bonus do płyty czy jako osobne wydawnictwo? KK: To zależy od wydawcy. Na razie nie było konkretnych ustaleń. Podejrzewam, że będzie to materiał osobny, ale nic nie jest przesądzone. Jak wygląda u Was proces kompozycyjny?

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń

KK: Różnie. Nie ma reguły. Czasem jest tekst, czasem melodia, czasem jakiś motyw, który opatrujemy wokalem lub nie. Każdy ma inne podejście. W momencie, kiedy zaczynamy pracować na czyimś, albo wspólnym, dzieckiem, postępujemy według swojego widzimisię. Bez sztywnych zasad. Głównym wokalistą jest Wasz basista Maciek, ale wszyscy macie swoje partie wokalne. Od początku mieliście takie założenie? KK: Nie, zaczęliśmy od rzeczy instrumentalnych. Na jakimś etapie pojawiło się pytanie: a może wokal? Wtedy podjął się tego Maciek, jako najbardziej władny. Na okoliczność płyty staramy się celowo i z rozmysłem te wokale jakby uśrednić. Bez żadnych negatywnych konotacji. Chcemy doprowadzić do sytuacji, kiedy wokal będzie dodatkowym instrumentem. Jakub Tolak (przysiadając się): Kiedy nie będzie frontmana. KK: Przetestujemy ten pomysł, zobaczymy jak będzie funkcjonował. Widziałem Was ostatnio na żywo półtora roku temu, w składzie poszerzonym o drugiego gitarzystę. Dziś we trójkę zabrzmieliście dużo pewniej. Kwestia ogrania? JT: Wtedy, podczas trasy z Maqamą, po raz pierwszy stwierdziliśmy, że wchodzimy w temat na poważnie. Nie ma tak, że studia, że inne wymówki. Nie ma przebacz! Mają być regularne próby – minimum raz w tygodniu. Było też dużo koncertów, a to zawsze najlepszy sprawdzian. Nasz kolega Tomek Krzemiński, dawny basista Maqamy, powiedział że jeden występ to jak dziesięć prób. To prawda! KK: Dopiero na scenie dociera do nas jak wychodzi kawałek. Pewne elementy utworów pracują na scenie dobrze lub źle. Wtedy wiadomo gdzie przyda się przearanżowanie żeby podbudować nastrój, zmienić

biuletyn podProgowy

Album, który ukaże się, mamy nadzieję, na wiosnę, będzie zaplanowany pod kątem piosenek. Może nie singlowych, ale na pewno komunikatywnych.

wydźwięk. To zawsze duży test. I dla muzyki, i dla nas. Czy na wzmożonej aktywności Formy nie cierpi Wasze życie prywatne i zawodowe? JT: Nie. Może dlatego, że nikt nie ma żony ani dzieci, a z dziewczynami jest tak, że ich nie ma. Dwie trzecie zespołu nie ma tego problemu, że musi „chodzić” (śmiech). Skąd wziął się Wasz kogut-maskotka? KK: Ze strychu. JT: To wspaniała historia. Nasz w ogóle pierwszy koncert z własnym materiałem, gdzieś tak z miliard lat temu, mieliśmy w Dymarkach Świętokrzyskich. Śmiesznie, bo od razu graliśmy przed jakimś tysiącem osób – plenerowy występ. KK: Święto piwa i kiełbachy. JT: Nie, nie! Tam były klimaty folklorystyczne, jacyś druidzi. Moja mama jest scenografem teatralnym, wzięła tego koguta do domu przygotowując jakąś scenografię. A że akurat nie był potrzebny, to zabraliśmy go wyjeżdżając. Zupełny spontan. No i został! Bardzo dobrze działa, bo zdejmuje z nas trochę potrzebę zwracania na siebie uwagi. Wszyscy o niego pytają. To takie logo. KK: To jest nasz frontman. JT: Tak, zawsze dobrze wypada. KK: Parę razy nam już wypadł. Ostatnio go sklejaliśmy, bo się tu i tam rozpadał. Ma swoje blizny, ale dodają mu tylko wigoru. Taka nasza maskotka, mamy na jego punkcie lekkiego hopla. Kiedy ostatnio graliśmy tu (czyli w olsztyńskim Nowym Andergrancie – przyp. PT), na moment go straciliśmy. Ktoś zabrał go do innej knajpy i zamknął na noc. Na szczęście uruchomiliśmy kontakty i odzyskaliśmy nasz totem.

Jesteście adeptami sztuki – jak by nie patrzeć – wizualnej. Nie myśleliście o dołączeniu do koncertów jakichś ciekawych wizualizacji? JT: Przełomem w naszej działalności był występ w warszawskim Basenie Artystycznym. Możesz zobaczyć na Youtube nasz klip stamtąd, utrzymany w niebieskiej tonacji, z gościnnym udziałem Pauliny Przybysz. Wtedy zaczął kiełkować pomysł wykorzystania wizualizacji, ale to wymaga dodatkowego człowieka do wyświetlania. Tides From Nebula, z którymi dziś gramy, mają już swojego akustyka – człowieka pierwszej potrzeby. Mają też oświetleniowca, więc w ich przypadku siłą rzeczy koncert będzie miał trzysta razy większy wydźwięk, bo dochodzi do niego aspekt wizualny. W momencie, gdy będziemy sobie mogli pozwolić na takie środki, gdy będziemy grywać w klubach spełniających niezbędne warunki – na pewno pomyślimy i o wizualizacjach. Kręcimy nawet na tę okoliczność odpowiedni materiał, ale pewnie straci na aktualności zanim będziemy sobie mogli pozwolić na jego wyświetlanie. Planujecie jakąś szczególną oprawę graficzną płyty? KK: Do tej pory za graficzny aspekt naszej działalności odpowiadaliśmy sami. Przywykliśmy trochę do tego, że jesteśmy samodzielni. Teraz jednak dojrzewamy do decyzji, że oprawą naszego albumu powinni zająć się inni ludzie. To poszerza projekt, ubogaca go. My nie mamy do tego dystansu. JT: Powierzymy grafikę jakiemuś fajnemu artyście, zobaczymy co z nią zrobi. Dziękuję za rozmowę!

Paweł Tryba

41


grudzień/styczeń

inbox

Podsumowanie roku według Arkadiusza Mellera King Crimson ProjeKct

A Scarcity of Miracles

Ta płyta to chyba największa niespodzianka tego roku. Wprawdzie Robert Fripp zaskakiwał nas w przeszłości już niejednokrotnie, ale chyba mało kto się spodziewał tej płyty. Można mieć tylko dwa zastrzeżenia. Pierwsze, że Robert Fripp nie zdecydował się wydać tej płyty pod szyldem King Crimson. I po drugie, że wcześniej nie zaoferował Jakkowi M. Jakszykowi zostania „karmazynowym” wokalistą. Riverside

Memories in my head

Dziesięć lat istnienia Riverside to pasmo samych sukcesów. Stało się już tradycją, że zespoły z okazji swoich jubileuszy publikują specjalne wydawnictwa. Nic więc dziwnego, że i tak postąpił nasz najważniejszy i najlepszy zespół progresywny. Jako fan Riverside, śledzący poczynania tego zespołu od pierwszego albumu, spodziewałem się dłuższej płyty, ale i tak Memories in my head nie zawodzi. Płyta trwa tyle, ile trwały albumy nagrywane w latach 70. (niewiele dłużej trwa kultowy krążek Rainbow, Rising). Muzycy zapowiadają, że ta płyta to pożegnanie z dotychczasowym stylem. Czego by nie przyniosła przyszłość, i tak już zapisali się w historii rodzimego rocka.

42

Dream Theater

A dramatic turn o events

Są zespoły, które nie schodzą poniżej wysokiej poprzeczki, którą same sobie ustawiły poprzednimi dokonaniami. Tak jest w przypadku Dream Theater. Nie sprawdziły się czarne scenariusze, mówiące, że bez Mike Portnoya zespół „skończy się”, że to „już nie będzie to samo”. Zarówno katowicki koncert jak i A dramatic turn o events udowadniają, że tak nie jest, a kto wie, może dzięki tej zmianie zespół dostał nowy wiatr w żagle? Płyta świetna, dynamiczna, aż iskrzy się od pomysłów. Czego chcieć więcej? Opeth

Heritage

Płyta została szerzej opisana przeze mnie w bieżącym numerze Biuletynu, więc ograniczę się tylko do stwierdzenia, że Szwedzi odeszli od ciężkiego, metalowego grania na rzecz harmonijnych kompozycji, przywołujących skojarzenia z ich płytą z 2003 r. – Damnation. Wydaje się, że panowie z Opeth na dobre polubili klimaty lat 70. I - co najważniejsze - świetnie się w nich czują. Jane’s Addiction

The great escape artist

Legenda amerykańskiej sceny alternatywnej powraca po

ośmiu latach przerwy w doskonałej formie! Jest to po prostu świetne gitarowe, dynamiczne granie. Jeśli to jest „wielka ucieczka”, to trzeba przyznać, że w wielkim stylu, czego najlepszym przykładem jest utwór Irresistible force (met the immovable object), mający szanse stać się nowym znakiem rozpoznawczym zespołu Perry’ego Farrella. Lou Reed&Metallica

Lulu

Masę kontrowersji towarzyszyło pojawieniu się tej płyty. Niewątpliwie nie jest to wybitne dzieło, ale zasługuje na uwagę. O ile muzyka jest ciekawie zaaranżowana, to należy stwierdzić, że głos byłego wokalisty The Velvet Underground jest najsłabszym elementem tej płyty. Warto jednak zainteresować się tym wydawnictwem, chociażby z powodu wieńczącego płytę utworu Junior Dad. OME

Tomek Beksiński

Tej płycie również poświęcam więcej uwagi w zestawieniu. Warto zwrócić uwagę na tą płytę z powodu tekstów Tomasza Beksińskiego. Całość wypada bardzo interesująco, ale byłaby bardziej spójna, gdyby nie głos Wojciecha Waglewskiego. Natomiast najciekawiej wypada kompozycja z gościnnym udziałem Anji Orthodox.

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń Yes

Fly from here

Zespół-legenda, tworzący podwaliny pod art rock powraca po dziesięcioletniej przerwie i w dodatku bez Jona Andersona, którego zastąpił Benoît David. Co więcej, za brzmienie płyty odpowiadał legendarny producent Trevor Horn. Na uwagę zasługuje znakomita pięcioczęściowa suita Fly from here. Powrót wielkiego zespołu w wielkim stylu! Black Country Communion

Black Country Communion 2 Joe Bonamassa

Dust bowl

Beth Hart&Joe Bonamassa

Don’t explain

W kategorii największego pracusia współczesnego rocka pierwsze miejsce zajmuje bezapelacyjnie Joe Bonamassa. W ciągu roku wydał trzy płyty - każdą rewelacyjną i w dodatku każdą utrzymaną w innym stylu. To potrafią tylko najwięksi! Joe Bonamassa pokazał, że swobodnie może poruszać się między różnorodnymi stylami: od klasycznego bluesa (płyta nagrana wspólnie z Beth Hart) przez blues rock (płyta Dust bowl) aż po hard rock w najlepszym wydaniu (Black Country Communion 2). Joe Bonamassa swoją pracowitością i talentem doszedł do takiego momentu, w którym wszystko, w czym bierze udział, jest doskonałe i można to kupować w ciemno. Coma

Coma

Album Hipertrofia sprzed trzech lat był niezwykle ważnym wydarzeniem na rodzimej scenie rockowej. Wydaje się, że tą płytą zespół wyczerpał formułę albumu koncepcyjnego. Wobec tego muzycy postanowili zaryzykować i wprowadzić zmiany. Płyta rozpada się na dwie części. Pierwsza to rockowe piosenki z zadatkami na przebój (Na pół, Deszczowa piosenka). Druga część to zdecydowanie dłuższe kompozycje (Jutro, 0RH+, Los cebula i krokodyle łzy), które mogą spodobać się dotychczasowym fanom zespołu. Ciekawa i godna uwagi płyta. Peter Gabriel

New blood

Romans Petera Gabriela z muzyką klasyczną od pły-

biuletyn podProgowy

ty Scratch my back trwa w najlepsze. Wprawdzie na najnowszej płycie, podobnie jak na poprzedniej, nie ma żadnych premier, tylko utwory już dobrze nam znane, ale za to w jakich aranżacjach! Utwory Petera Gabriela zagrane przez orkiestrę symfoniczną uzyskują drugie życie. Stają się nowymi, autonomicznymi kompozycjami. Co tu dużo pisać, jest to płyta wybitna i jeden z najlepszych albumów, wydanych w tym roku! Pain of Salvation

Road Salt Two

Muszę przyznać, że nie rozumiem drogi, jaką ten szwedzki zespół obrał po płycie Scarsick. Na Road salt two pojawia się i blues i rock. Może dlatego ta płyta jest tak niespójna i daleko jej do genialnej Scarsick? Jednak warto mieć tą płytę chociażby dla utworu 1979. Steve Hackett Beyond the Shrouded Horizon Bardzo dobra płyta Steve Hacketta, nawiązująca do Out of the tunnel’s mouth, będąca muzyczną podróżą po różnych zakątkach świata. Muzyk nie stroni od cięższych riffów. Na szczególną uwagę zasługuje dwunastominutowy Turn this Island earth oraz dostępna w wersji limitowanej czteroczęściowa suita Four Winds. Steven Wilson

Grace for Browning Blackfield

Welcome to my DNA

Nie od dziś wiadomo, że tego, czego dotknie się Steven Wilson, obraca się w muzyczne złoto. Tak też jest z jego drugim solowy albumem, nad którym unosi się duch King Crimson, niczym w XIX-wiecznych sensach spirytystycznych. Najważniejsza kompozycja? Oczywiście Raider II. Płyta obowiązkowa dla każdego szanującego się miłośnika muzyki progresywnej. Nowa płyta Blackfield to też wspaniały album, choć chyba najsłabszy w dotychczasowej dyskografii tego projektu. R.E.M.

Collapse into now

Kto by się spodziewał, że tytuł tej płyty okaże się tak proroczy? Album ma spory potencjał przebojowości (Disroverer, Überlin, Oh my heart), ale niewątpliwie wyróżniającym się

ze względów artystycznych utworem jest kończący płytę Blue, w którym pojawia się głos Patti Smith. Szkoda, że po tak dobrym albumie zespół zakończył działalność. Pendragon

Passion

Najkrócej pisząc: najlepszy od lat album brytyjskich weteranów rocka progresywnego. Nie ma tu słabych utworów. Ta płyta jest już klasykiem! My Riot

Sweet Noise

Po latach milczenia Glaca, charyzmatyczny wokalista Sweet Noise, powraca z nowym zespołem i z nową muzyką. Tekstowo jest znów buntowniczo, co jest bezpośrednim nawiązaniem do Czasu Ludzi Cienia. Muzycznie jest to wypadkowa rockowego, gitarowego grania i muzyki elektronicznej. Efekt jest bardzo ciekawy, a energia zawarta na płycie jest przeogromna. Imponująca jest także liczba gości, występujących na płycie. Większość zamieszczonych na tym albumie piosenek ma szanse stać się przebojami, a niektóre już nimi się stały (Sam przeciwko wszystkim). Jedna z ciekawszych rodzimych płyt wydana w tym roku.

Uwagi końcowe Rok 2011 można uznać za przełomowy dla wszystkich miłośników rocka progresywnego. Takiego wysypu tak dobrych płyt i tak ważnych zespołów od dawna nie doświadczyliśmy. Aż strach pomyśleć, co przyniesie 2012 rok. Kolejność zaprezentowanych płyt w niniejszym zestawieniu jest przypadkowa. Warto jeszcze zwrócić uwagę na następujące płyty, których nie zdążyłem jeszcze nabyć i przesłuchać: Kate Bush 50 Words for snow, Hipgnosis Relusion, Airbag All Rights Removed, After… No Attachments, Travellers A Journey Into The Sun Within, Lunatic Soul Impressions, Żywiołak Globalna wiocha, Mastodon The Hunter, Ulver Wars of the Roses, Closterkeller Bordeaux. Arkadiusz Meller

43


grudzień/styczeń

Nightwish Imaginaerum

Nightwish po raz siódmy… a może raczej po raz drugi? Dopiero sześć lat minęło odkąd Tarja Turunen opuściła zespół. To stosunkowo niewiele czasu aby w pamięci fanów zespołu w naturalny sposób nie rysowały się liczne odniesienia do jego przeszłości wobec jego teraźniejszości. Jednak jeśli fiński zespół nagrywa takie albumy jak Imaginaerum to myślę, że nie przeszłość, a przyszłość powinna być punktem wszelkich rozważań o Nightwish. Album niemal w całości skomponowany przez architekta Nightwish jakim jest Tuomas Holopainen zawiera trzynaście kompozycji będących niemal pięcioma kwadransami wielkiej muzycznej podróży poprzez rock i metal w wydaniu operowym, symfonicznym, heavy, power i folkowym. Następca Dark Passion Play z 2007 roku został nagrany z o wiele większym rozmachem, nasyceniem instrumentów i wyeksponowaniem wszechstronnych form dźwiękowych. Imaginaerum to nie tylko kolejny krążek fińskiego zespołu, ale prawdziwa sztuka dla sztuki. Jeśli muzycy w przedpremierowych zapowiedziach zwykli na ogół przesadzać to słowa wspominanego już Tuomasa Holopainena o trzynastu unikatowych historiach ze wspólnym tematem przewodnim znajdują absolutne potwierdzenie w nutach tego albumu.

Darmocha utwory i albumy warte zainteresowania, które artyści udostępniają nieodpłatnie w sieci

Pozytywkę otwierają w języku fińskim wokale Marco Hietali w utworze Taikatalvi. Rzekłbym, że ów powrót zimy cechuje niepozorny i oszczędny, ale zaiste magiczny klimat, który eksploduje wraz z kolejnymi utworami. Wśród premierowych kompozycji Nightwish znalazły się utwory o tak wielkim stopniu zróżnicowania, że próba zaklasyfikowania ich do dwóch lub trzech wielkich grup mija się z celem. Wszak na kartach księgi zatytułowanej Imaginaerum uświadczymy chwytliwy singlowy Storytime, mocnego heavy n’folk metalowego killera pod postacią I Want My Tears Back, utrzymane niemalże w angielskim stylu Ghost River (kapitalny riff!) i Rest Calm, orientalny przysmak w instrumentalnym Arabesque, bluesujący Slow, Love, Slow (…to nie żart), będący znakiem rozpoznawczym zespołu operowo-metalowe Scaretale i Last Ride Of The Day, stanowiące subtelne odcienie płyty The Loose The Mermaids i The Crow, the Owl and the Dove (kompozycja w całości autorstwa Marco Hietali), niezwykle rozbudowany „Song Of Myself” czy wieńczący album drugi z utworów instrumentalnych tytułowy Imaginaerum. Moje przemyślenia ująłem w skrócie będącym w konsekwencji uproszczeniem, ale próba opisania tego albumu zajęłaby z pewnością więcej niż kilkanaście stronic popularnych czasopism muzycznych. Wśród tego nagromadzenia licznych pomysłów zawartych na Imaginaerum koniecznie należy wspomnieć o znakomitych aranżacjach orkiestry pod batutą Thomasa Bowesa, dwóch wybornych chórach oraz instrumentalistach z kategorii folkowej. Obszar oddziaływania tego albumu jest ogromny. Niemniej chciałbym zatrzymać się jeszcze na jednej kwestii,

bowiem o ile znakomite riffy i solówki Emppu Vuorinena oraz partie perkusyjne Jukki Nevalainena czy klawiszowa wirtuozeria Tuomasa Holopainena nie stanowią przedmiotu żadnej dyskusji, o tyle wokale Anette Olzon bywają obiektem licznych debat. Mówię: dość im! To, co urocza Szwedka uczyniła ze swoimi wokalami na Imaginaerum odbiera każdemu jakiekolwiek prawo do krytyki. Wszechstronne i niezwykle głębokie wokale Anette Olzon zostały na Imaginaerum wyeksponowane z niezwykłą starannością i dbałością o każdy detal. Czuć w tym głosie moc, którą Szwedka nabrała po udźwignięciu presji po wielkiej poprzedniczce. Jest to oczywiście zasługa dobrych kompozycji napisanych właśnie dla niej, a zatem zasługa ich autora, ale przede wszystkim też samej Anette Olzon. I na tej puencie chciałbym skończyć niniejszą recenzję. Liczni odbiorcy tego albumu będą prześcigać się w swoich własnych impresjach na temat Imaginaerum i domyślam się, że dominować będą opinie pozytywne, ale o różnym odcieniu, bowiem ten krążek kumuluje tak niebywały zestaw emocji, które naprawdę trudno ująć w pięciuset słowach. Ja zakończę krótko: Nightwish po raz siódmy. Prawdziwy i wielki. 9/10 Konrad Sebastian Morawski

Niedawno dla Magazynu Gitarzysta recenzowałem ten właśnie materiał. EP zatytułowaną Carbon-Based Anatomy zespołu Cynic. Myślę, że nie narażę się redakcji jeśli zdradzę, że krążek otrzymał wysoką ocenę, bowiem zaledwie punkt przed doskonałością. Jest to

Rzeczy rozgrywają się rok po premierze ostatniego materiału Cynic, też EP, zatytułowanego Re-Traced, a także kilka miesięcy przed premierą trzeciego studyjnego albumu Amerykanów. Materiał, który utworzył tracklistę Carbon-Based Anatomy powstał już przy okazji nagrań do poprzednich krążków zespołu, ale dopiero 11 listopada 2011 roku muzycy Cynic zdecydowali się na jego ujawnienie. W istocie do premiery takiej muzyki potrzeba było niemałej odwagi, na którą główni architekci zespołu Sean Reinert i Paul Masvidal wreszcie się zdobyli. Wszak poszczególne utwory wyznaczyły nową drogę w twórczości Cynic… a może stanowią tylko jednorazową odskocznię? Dociekania zweryfikuje przyszłość, a tymczasem Paul Masvidal zaprasza do: „zarówno filozoficznej, jak i muzycznej podróży, która zaczyna się w amazońskiej dżungli (…) a kończy w przestrzeni kosmicznej”. W taki sposób rozłożone są poszczególne utwory na Carbon-Based Anatomy. Krążek zaczyna się od plemiennego klimatu, naszkicowanego w niekonwencjonalnych

Pocieszające, że nawet 1. w Rhode Island - najmniejszym stanie USA - grają

EPką rosyjskiego Abstra2. ct Deviation wypełnia pokomplikowany math metal.

Sporą porcję downloadów 3. oferuje holenderski zespół We vs. Death, jedni

progreswyny metal. Konkretnie - gra zespół Water’s Edge. I nagrał darmową EPkę. pobierz

44

Cynic

Carbon-Based Anatomy

Takiej muzki najlepiej słuchać w mniejszych dawkach. pobierz

krótki materiał, jak przystało na standardy mini albumów, trwający zaledwie 23 minuty. Tyle, że jeśli przyjmiemy kryterium oceny samych wrażeń jakie dostarcza muzyka, a nie czasu jej trwania to Carbon-Based Anatomy okazuje się albumem nad wyraz przekonującym.

z najciekawszych przedstawicieli post rocka.

pobierz

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń dźwiękach i instrumentach, dodatkowo spotęgowanego niesamowitymi partiami wokaliz Amy Correia. Jego ewolucja do futurystycznego, tu i ówdzie trochę Toolowatego środowiska następuje w niezakłócony i sprawny sposób. Pomimo, że muzycy Cynic posiadali zaledwie nieco ponad dwadzieścia minut do wykorzystania to zdołali wykreować szczelny, staranny, sprawiedliwie rozłożony i pozbawiony poczucia niepotrzebnego pośpiechu materiał. Niezwykłe, że utwory pochodzące bądź co bądź z nagrań B utworzyły doskonałą ewolucję rozwoju ludzkiego na kanwie muzycznej. A nie jest to muzyka z jakiej Cynic zasłynął w przekroju burzliwej i trudnej kariery. Otóż Sean Reinert i Paul Masvidal postanowili uzbroić swoje najnowsze dzieło w… ambient w wydaniu dark. Trzy spośród sześciu utworów (Amidst The Coals, Bija! i Hieroglyph) to tylko i wyłącznie mroczne, minimalistyczne ambientowe pejzaże ozdobione patentami odpowiadającymi właściwemu klimatowi płyty. W tej materii muzyka Cynic jest tyle zaskakująca, co w swojej szczerości ujmująca. Pochmurny, deszczowy klimat wykreowany w tych trzech utworach przedostał się również do pozostałych (Carbon-Based Anatomy, Box Up My Bones i Elves Bream Out), w których jednak spoza ambientowej mgły wyłoniły się fragmenty z jakich zespół zdążyliśmy poznać choćby na ostatnim LP zatytułowanym Traced in Air. Tym samym najnowsza EP grupy to także oszczędny prog rock ze ślamazarnymi wokalami Paula Masvidala, zestawem ostrożnie nakreślonych partii gitarowo-perkusyjnych oraz patentami, z których zasłynęła angielska scena progresywna. Przyznaję, że choć całość posiada w sobie jakąś wielką me-

lancholię to stanowi wyborny materiał do eksploracji z poziomu każdego fana ambientu, jak i osób związanych z prog rockiem serwowanym w minimalistycznej, rzec można wyrafinowanej formie. Pikanterii Carbon-Based Anatomy dodaje fakt, że został utworzony przez byłych muzyków Death, którzy nigdy wcześniej w taki sposób nie zdradzali swojej wrażliwości. Na końcu raz jeszcze przywołam moją recenzję, która niebawem pojawi się na łamach Magazynu Gitarzysta. Właściwie to zacytuję jej ostatnie dwa zdania. Jeżeli przyszłoroczny album Cynic będzie kontynuacją pomysłów zawartych na Carbon-Based Anatomy, a więc zwięzłą symbiotyczną formą angielskiego prog rocka i mrocznego ambientu to możemy szykować się na album, który zatrzęsie całym światem… a może nawet i przestrzenią kosmiczną? Zdanie podtrzymuję. 9/10 Konrad Sebastian Morawski

Haken Visions

Pomyślałem: przesadzają! Ekscytacja jaka ogarnęła niektórych zagranicznych dziennikarzy po premierze najnowszego albumu Haken była w mojej ocenie nienaturalna. Niemniej z każdą kolejną recenzją nadchodziły kolejne znakomite cenzurki. W ten sposób – tro-

chę na kanwie weryfikacji rzeczonych opinii, a trochę w nadziei na odnalezienie progresywnego geniuszu – postanowiłem zmierzyć się z Visions. Następca Aquarius z 2010 roku to de facto drugi studyjny album londyńskiego sekstetu funkcjonującego na pograniczu progresywnego rocka i metalu. W skład krążka weszło łącznie osiem utworów rozpisanych na niemalże pięć kwadransów. Bez wątpienia w tym czasie Ross Jennings, Charles Griffiths, Raymond Hearne, Richard Henshall, Tom MacLean i Diego Tejeida zdołali wyeksponować pełnię swoich możliwości oraz niezwykły kunszt w kreowaniu wybornych dźwięków. Muzycy Haken na swoim drugim studyjnym albumie wykazali jak powinien brzmieć nowoczesny prog rock i metal. Tym niemniej po kilku przesłuchaniach tego albumu odniosłem wrażenie, że angielskiemu sekstetowi o wiele bliżej do klimatycznego rockowego grania, aniżeli zadziornego nariffowanego metalu. W różnych momentach albumu trio gitarowo-perkusyjne Henshall, Griffiths i Hearne mocniej popracowało z instrumentami, co wpłynęło na odważne i agresywne oblicze Visions, ale dominującą cechą tego albumu są przede wszystkim bogate przestrzenie pełne niezwykłej urody melodii, klimatycznych solówek klawiszowych i gitarowych, całego mnóstwa smaczków dźwiękowych, elektronicznych kombinacji oraz subtelnego, wpadającego trochę w barwę Vincenta Cavanagha wokalu. W precyzyjnym, pozbawionym jakichkolwiek wad brzmieniu wykreowanym na Visions pojawił się cały wór niestandardowych pomysłów Londyńczyków. Szczególne znaczenie w tej materii mają ukłony muzyków Haken w kierunku prog rocka ze Szwecji oraz Francji,

Brooklyńska Oneida lawiruCała dyskografia argentyńWłosi z Psychocean 4. je między psychodelią i noise 5. skiej art rockowej grupy Pez 6. grają rasowy progmetal. rockiem. Zespół udostępnia kilka dostępna jest za darmo. Wszystkie swoje płyty udoswoich koncertówek.

stępniają na licencji Creative Commons.

pobierz

biuletyn podProgowy

pobierz

pobierz

a niemalże w dreszcze na skórze wyposaża klimat starodawnego filmu śmiało przemycony do niektórych utworów. W premierowej muzyce Haken pojawiło się również kilka trochę nazbyt cukierkowatych pomysłów (…co pewnie jest następstwem zapatrzenia się w kolegów ze Szwecji), a także przebrzmiałego patosu. Nie są to jednak elementy, które mogą wpłynąć negatywnie na ogólny odbiór drugiego studyjnego albumu Haken. Nie sądzę aby Visions był albumem, który wpłynie na redefinicję gatunku, ale nie mam też wątpliwości, że premierowy materiał Haken wyniesie tę grupę do grona zespołów o szczególnej pozycji w prog rocku i metalu. Londyńczycy nagrali krążek, który powinien znaleźć się na półce każdego fana gatunku. Album pełen znakomitego, wciągającego klimatu. W swojej klasie świeży i zjawiskowy. 9/10 Konrad Sebastian Morawski

Artrosis Imago

Po pięciu latach milczenia zielonogórski Artrosis przypomniał o swoim studyjnym istnieniu. Mniej więcej miesiąc przed premierą siódmego studyjnego albumu zatytułowanego Imago muzycy Artrosis zaoferowali swoim fanom singiel pt. Nie tamta już, który miał wskazywać zmiany w brzmieChicagowska Verma 7. w ciągu dwóch lat wydała na kasetach (!) trzy wypełnione

mocną psychodelią mini albumy. W wersji cyfrowej dostępne gratis.

pobierz

45


grudzień/styczeń niu zespołu. Zresztą zmiany wynikające z naturalnego stanu rzeczy. Wszak następca Con Trust z 2006 roku to album poprzedzony trzęsieniem ziemi w składzie Artrosis. Ze składu na wspomnianej płycie w zespole ostała się tylko jego najładniejsza część, wokalistka i autor tekstów Magdalena Stupkiewicz czyli Medeah. Ponadto w pracach nad Imago wzięli udział stary-nowy muzyk Artrosis Maciej Niedzielski oraz świeżo zrekrutowany Artur Tabor. Trio napisało i zagrało łącznie jedenaście utworów, które przeniosły muzykę Artrosis w elektroniczne oraz industrialne rejony, zbliżone choćby albumowi pt. Fetish z 2001 roku. Z pewnością jest to następstwem wspomnianych zmian personalnych w składzie grupy, bo przecież żadną tajemnicą nie jest, że skład znany z Con Trust poszedł własną drogą właśnie ze względu na chęć realizacji pomysłów, z którymi sercu Artrosis jakim jest Medeah niekoniecznie było po drodze. Za to Maciej Niedzielski wielokrotnie zdradzał swoje fascynacje elektronicznymi formami. Efekt? Jest inaczej. O wiele bardziej melancholijnie, mrocznie i lirycznie. Na poziomie instrumentalnym sekcja gitarowo-perkusyjna została oszczędnie wprowadzona do Imago, notabene na krążku nie usłyszymy „żywej” perkusji tylko zaprogramowany automat perkusyjny. Za to duże pole manewru otrzymały partie klawiszowe, soczyście wypchane w poszczególnych partiach albumu z właściwą, uzależnioną konkretnym fragmentem płyty wymową. Jeśli zwykło się określać muzykę Artrosis jako rock gotycki to w tym przypadku wypadałoby raczej poszukać bardziej wyrafinowanego określenia… art industrial rock? Niezależnie do której szuflady włożylibyśmy premierowy krążek Artrosis trzeba powiedzieć, że brzmi zjawiskowo. Z pewnością odpowiedniego sensu temu materiałowi dodały pomysłowo skonstruowane

46

linie z genezą w industrialu. Wszelkie partie instrumentalne, najczęściej wspominane już klawiszowe wariacje, zostały nałożone na nowocześnie brzmiące tła. Wór pomysłów stanowiących nierzadko industrialne wariacje jest obfity, nawet pomimo, że sam charakter krążka ma raczej określoną, balladową strukturę. W całość perfekcyjnie wpisały się wokale Medeah, które na Imago brzmią niezwykle subtelnie, ale jednocześnie tajemniczo i przejmująco. Choć temperament tego albumu mógłby znaleźć równowagę przy grze w szachy to w dopracowanych partiach wokalnych żelaznej damy polskiego metalu można się utopić! Podsumowując myślę, że Imago stanowi naturalny etap w ewolucji Artrosis. Nie doszukiwałbym się rewolucji w brzmieniu, bo pomijając Con Trust w wieloletniej karierze zespołu często mogliśmy uświadczyć fascynacje elektroniką oraz industrialem. Na Imago nastąpiła ich eksplozja, która przybrała formę klimatycznego, nieco zagadkowego krążka. Wzbudza zainteresowanie. 8/10 Konrad Sebastian Morawski

For All We Know For All We Know

Niektórzy nazywają to solowym projektem Ruuda Jolie, inni szwedzko-francusko-holenderską kooperacją muzyczną, zaś w jednym z najbardziej opiniotwórczych serwisów o muzyce progresywnej pojawiło się określenie stwierdzające iż For All We Know to prog

metalowy akt. Nie czuję się na siłach aby rozsądzić rację w definiowaniu tego projektu, ale nie ukrywam, że muzycy z genezą w Within Temptation oraz Pain Of Salvation nagrali materiał co najmniej wart uwagi. W krążku zatytułowanym tak samo jak nazwa projektu, a więc For All We Know znalazło się dwanaście kompozycji rozpisanych na nieomal godzinę muzykę. Po najprostszej linii oporu mógłbym napisać iż jest to sprawna mikstura powstała na bazie progresywnego rocka i metalu oraz art rocka, bo przecież na to wskazują choćby nazwiska sześciu głównych autorów krążka. Niemniej For All We Know to materiał o wiele bardziej złożony, którego walory i niedostatki mam nadzieję w tej recenzji przybliżyć. Na wstępie trzeba powiedzieć, że poza Wudstikiem (wokale), Ruudem Jolie (gitara), Kristofferem Gildenlöwem (bas), Léo Margarit (perkusja) oraz Thijsem Schrijnemakersem i Marco Kuypersem (instrumenty klawiszowe) swoją rolę na tym materiale zaznaczyło sześciu wokalistów (w tym m.in. Daniel Gildenlöw) oraz dwóch gitarzystów. Zapachniało metalową operą? Ano, jesteśmy przede wszystkim w Holandii. Świecie Arjena Lucassena, którego twórczość stanowiła jedną z głównych inspiracji For All We Know. Zdradziły to liczne chórki w prog metalowym stylu, bogactwo instrumentów i podniosły klimat krążka. Choć na premierowym albumie tego sekstetu pojawiła się zaledwie jedna kompozycja w rozbudowanej i wielowątkowej formie (Down On My Knees) to nie sposób odmówić mu ciągłości i spójnego, dokładnego wykonania. Album jest pozbawiony jednoznacznej struktury, ale finalne wrażenie raczej podsuwa myśl iż utwory, które utworzyły jego treść można podzielić według prostego kryterium: ostrzejsze i balladowe. O tej pierwszej grupie można napisać iż są to utwory zadziorne, skonstruowane na krótkich i połamanych riffach rodem

z Eskilstuny w otoczeniu głębokich partii klawiszowych i zróżnicowanego wokalu, który w istocie został dostosowany do wymowy poszczególnej części płyty. Tak nie brakuje pomysłów heavy metalowych, jak i hard rockowych czy wręcz podanych w przystępnej formie. Na For All We Know pojawiła się także pokaźna grupa utworów balladowych, najczęściej opartych na prostej konstrukcji z patetycznym wykończeniem. Pierwsze skrzypce w tej materii grają Out Of Reach i I Lost Myself Today, którym pomimo przewidywalnych rozwiązań trudno odmówić uroku, co być może jest następstwem naprawdę dobrze zorganizowanej sekcji instrumentalno-wokalnej. W poszczególnych utworach do uchwycenia z poziomu słuchacza pozostają liczne smaczki w postaci solówek gitarowych i klawiszowych, licznych efektów (np. trudne do zdefiniowania głosy w Down On My Knees) czy autonomicznych wypuszczeń (przyznam, że mi akurat samodzielna gitara akustyczna na tym materiale trochę przeszkadzała). Wachlarz jest szeroki. Raczej w tej recenzji nie wyklarowałem sztywnych wytycznych do definiowania For All We Know. Wiem natomiast, że premierowy krążek tego projektu powinien znaleźć się w odtwarzaczach wszystkich fanów holenderskiej i szwedzkiej sceny prog rockowej i metalowej. Nie mam złudzeń, że For All We Know to album, który stanowi solidny fundament do kolejnych nagrań. Warto sprawdzić. 8/10 Konrad Sebastian Morawski

Touchstone The City Sleeps

Angielski kwintet pod nazwą Touchstone po dwuletniej przerwie powrócił z nowym materiałem studyjnym zatytułowanym The City Sleeps. Przed jego premierą grupa jeszcze w 2010 roku wydała

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń koncertowy Live in the USA będący ostatnim oficjalnym wydawnictwem zespołu w składzie z perkusistą Alasdairem Mellvillem, bowiem jego miejsce zajął niejaki Henry Rogers. Zmianom za to nie uległ klimat muzyki zespołu wykreowany przy dwóch wcześniejszych albumach zatytułowanych Discordant Dreams oraz Wintercoast.

Tym samym rozpisany na niemal godzinę premierowy materiał Touchstone powinien zadowolić przede wszystkim fanów melodyjnego i mocno urozmaiconego rocka. Poszczególne utwory zawarte na The City Sleeps nie są spe-

Slivovitz Bani Ahead

Nazwa włoskiej grupy Slivovitz nie jest przypadkowa. Jest to oczywiście śliwowica, a więc mocny, nawet 70% alkohol produkowany w kilku regionach Europy. Muzyka zespołu uderzyła mi do głowy równie szybko jak ten niezwykły trunek. Co ciekawe, gdy zerknąłem na materiały promocyjne ich rodzimej wytwórni MoonJune Records, znalazłem w nich bardzo podobnie skonstruowane zdanie. Z pewnością więc musi kryć się w tym choć ziarno prawdy. Zespół istnieje od roku 2001 i jest to jego trzeci album po wydanej w roku 2005 płycie Slivovitz i nieco

biuletyn podProgowy

cjalne zadziorne, ani nie toną w rockowej głębi, ale dobrze (a może „zatem”?) wpisują się w kanon współczesności. W na ogół krótkich, około pięciominutowych utworach muzycy Touchstone zawarli dużą grupę pomysłów wymykających się ponad klasyczny zestaw w brzmieniu gitar i perkusji. Na trzecim studyjnym albumie angielskiego zespołu można usłyszeć dużą liczbę partii klawiszowych, wyraźne autonomiczne basówki, jak i całe mnóstwo zaprogramowanych dźwięków. Niestety całość można określić mianem przeciętnego materiału… Nie podzielam entuzjastycznej opinii któregoś z angielskich dziennikarzy, który napisał o zespole z hrabstwa Hertfordshire, że jego muzyka to dobry przykład w operowaniu pomiędzy klasycznym rockiem, a współczesnym metalem. W mojej ocenie muzycy Touchstone są raczej usztywnieni w ramach jednego nurtu, który choć sprawnie nasycony

dużą liczbą dodatków raczej nie przekonuje. Męczące są liczne zwolnienia tempa w poszczególnych kompozycjach (When Shadows Fall, Sleeping Giants czy Good Boy Psycho) będące chyba próbą wyeksponowania wokali Kim Seviour i Roba Cottinghama, które wcale nie brzmią rewelacyjnie. Utwory nie posiadają swojego własnego życia, ulatują w oka mgnieniu po przesłuchaniu i nie zachęcają do ponownego odsłuchu. Odniosłem również wrażenie, że przeważająca ilość konstrukcji posiada potencjał radiowy, co nie zawsze jest wadą, ale w tym wypadku utwory mające fajne hard rockowe zacięcie zostały totalnie spłaszczone. Nie inaczej jest w przypadku utworów o progresywnym potencjale. Te, które weszły w tracklistę The City Sleeps są bardzo nieregularne. Taki When Shadows Fall wypełniają wyborne partie klawiszowe i zaprogramowane efekty dźwiękowe ze strony Roba Cot-

tinghama, ale sam utwór – jak rzekliby internauci – mocno zamula. Cechuje się powolnym, smętnym i nieatrakcyjnym w brzmieniu schematem, a wymienne partie wokalne wspominanego już żeńsko-męskiego duetu Kim Seviour i Roba Cottinghama wcale tego wrażenia nie zacierają. Trochę lepiej jest przy tytułowym The City Sleeps, a więc intensywnym utworze niezdarnie wepchniętym w klimat nocnego miasta. Reasumując sądzę, że The City Sleeps to dobra (…choć bez przesady) pozycja dla fanów melodyjnego rocka, w którym zespół najwyraźniej postanowił się okopać. Muszę też wspomnieć, że na rynku jest od metra podobnych zespołów, które w zbliżonym klimacie o wiele korzystniej prezentują swoją muzykę. Muzycy Touchstone po obiecującym debiucie chyba nieco spoczęli na laurach, a może zamiast tworzyć postanowili zacząć zarabiać?

późniejszej Hubris (2009). Oba albumy są również warte uwagi i nie wolno przejść obok nich obojętnie. Na Bani Ahead zespół kontynuuje pewną filozofię muzyki zawartej na wcześniejszych płytach, śmiało łącząc jazz-rock z różnego rodzaju muzyką etniczną. Nie znaczy to jednak, że kapela się nie rozwija. Właściwie każdy z tych albumów przynosi inną muzykę. Wróćmy jednak do Bani Ahead. Muszę przyznać, że jest to jedna z ciekawszych jazz-rockowych płyt ostatnich lat. Rozbujana, instrumentalna i spójnie łącząca w jedną całość różne instrumenty, w tym między innymi skrzypce, trąbkę, saksofony i harmonijkę ustną. Warto wspomnieć, że w składzie nastąpiły zmiany. Pojawił się nowy perkusista Salvatore Rainone, a instrumentarium wzbogaciło się o trąbkę Circo Riccardiego. Muzyka jest bezpretensjonalna, pogodna i energetyczna. Nietypowo, jak dla tego typu klimatów na płycie pojawiają się liczne bał-

kańskie nawiązania wplecione w różnych momentach albumu. Czasem widać tu wręcz w pełni to specyficzne szaleństwo wyrwane jakby wprost z wnętrza bałkańskiego tygla, którego kwintesencją jest chyba tytułowy utwór Bani Ahead. Otwierająca album Egiziaca zaczyna się żywiołowo, by po chwili przejść do spokojnej, nastrojowej i niezwykle przestrzennej partii trąbki, a następnie zaskoczyć nas bluesującą końcówką, w której na pierwszy plan wysuwa się doskonała harmonijka. W atmosferę albumu wciąga prawdziwa soczystość tego grania. Uwagę przykuwają świetne partie skrzypiec oraz oszczędna, ale autentycznie interesująca gitara. Muzycy nie poskąpili też słuchaczom pięknej i urokliwej melodyki. Chociażby w napisanym przez basistę, Domenico Angarano utworze Fat. Prawdziwego jazzowego ognia, z genialną sekcją dętą dostarcza z kolei utwór 02-09, który jednak także potrafi zaskoczyć nagłą zmianą nastroju.

Łagodnością zachwyca utrzymana w poetyce snu, nieco bardziej mroczna w porównaniu z resztą albumu kompozycja Opus Focus. Album kończy melodyjny Pocho, w którym pojawiają się przez moment partie wokalne, stanowiące jednak raczej rodzaj dodatkowego instrumentu. Ponownie można tu znaleźć także pełne pogłosów fragmenty zagrane na trąbce. Być może, że jest to najsłabszy moment całej płyty ale również nie pozostawia obojętnym. Warto też podkreślić, że na duże brawa zasługuje sekcja rytmiczna, a rytm jest jednym z tych elementów, które są kluczowe dla muzyki Slivovitz. Osobom, które szukają porównań z klasykami gatunku mogę powiedzieć, że miłośnicy jazzrockowego, instrumentalnego Zappy będą zachwyceni, a sam Frank z pewnością z uśmiechem zadowolenia przyjąłby połączenie jazz-rocka z bałkańskim folklorem, a jeszcze bardziej fakt, że to połączenie naprawdę działa. Krzysztof Pabis

5/10 Konrad Sebastian Morawski

47


grudzień/styczeń

OPETH Heritage

Opeth to dla miłośników rocka progresywnego legendarny zespół. To oni zapoczątkowali nurt, który umownie można nazwać progresywnym death metalem. Stali się inspiracją dla takich zespołów jak fiński Pressure Points czy nasz, rodzimy Divison by Zero. W przeszłości zespół pod wodzą Mikaela Akerfeldta potrafił zaskakiwać słuchaczy nagrywając dwudziestominutowe suity (Black Rose Immortal z płyty Morningrise) czy wydając po pół roku od pełnej metalowej brutalności Deliverance „wyciszoną” i pełną progresywnego uroku rodem z lat 70. płytę Damnation. I to właśnie do tej płyty można porównywać najnowsze dzieło Szwedów – Heritage, choćby z tego powodu, że lider zespołu zrezygnował w swoim śpiewie z growlingu. Znana jest współpraca lidera Opeth ze Steven Wilsonem. Tak też było i tym razem. Za miks albumu w No Man’s Land Studios odpowiedzialni są Mikael Akerfeldt i lider Porcupine Tree. Heritage powstawał pod koniec 2010 i na początku 2011 roku, a większość sesji nagraniowych miało miejsce w sztokholmskim Atlantis Studios, gdzie swoje pierwsze albumy nagrywała ABBA. Najnowsze dzieło Opeth można nazwać w pełni solową płytą Mikaela Akerfeldta – to on jest odpowiedzialny za warstwę muzyczną i tekstową (wyjątkiem jest bonusowe Pyre, który skomponował do spółki z gitarzystą Fredrikiem Åkessonem). Na Heritage aż iskrzy się od instrumentów i brzmień, które pojawiają się w Opeth po raz pierwszy. Możemy usłyszeć flet, mellotron, za którego brzmienie odpowiedzialni byli lider zespołu i Per Wiberg obsługujący także kultowy Hammond B3 i Fender Rhodes. Szkoda, że ten niewątpliwie utalentowany klawiszowiec, który odcisnął wyraźny ślad na brzmieniu Heritage już po nagraniu płyty opuścił zespół. Album otwiera tytułowy Heritage. Jest to dwuminutowa fortepianowa miniaturka muzyczna, która stanowi intro dla singlowego The Devil’s Orchard, który w sieci promuje videoclip. Utwór

Hipgnosis Relusion

Poznałem tę płytę niedawno. I cóż. Ja już stary jestem i rzadko coś mnie może tak do końca powalić, no bo chyba wszystko już słyszałem. Aż tu nagle... Nowa płyta Hipgnosis. Siadłem i wysłuchałem w całości bez przerw, a potem powtórzyłem. No i długo nie mogłem dojść do siebie. Znam osobiście lidera – SeQ, więc od razu zadzwoniłem do Niego, aby pogratulować... Ale czego?? To płyta niepowtarzalna i polskim rynku jedyna. Może niezbyt odkrywcza (dla mnie), bo już gdzieś jakby te

48

dźwięki słyszałem, ale nigdy RAZEM i na jednej płycie. SeQ od zawsze był zafascynowany space rockiem. Hawkwind wraz z Tangerine Dream i Pink Floyd zawsze tworzyło dawkę wybuchową. I tak było w tym przypadku. Teoria wielkiego wybuchu dała początek wszystkiemu. W przypadku

zaczyna się perkusyjną kanonadą Martina Axenrota, za którą próbują nawiązać kontakt organy Hammonda i gitara. Cały utwór oparty jest o charakterystyczny riff gitarowy towarzyszący melodyjnemu śpiewowi Mikaela Akerfeldta. Zwieńczenie utworu to cudowne, około 30 sekundowe, solo gitarowe, które przywodzi na myśl solo Alexa Lifesona w utworze Anesthetize Porcupine Tree. I feel the dark zaczyna się jak klasyczna ballada brzmiąca niczym jak z płyty Damnation by w połowie za sprawę instrumentów klawiszowych i gitary nabrać szaleńczego tępa. Nepenthe i Häxprocess to także ballady, w których pojawiają się organy Hammonda i wspaniałe partie gitary. Najostrzejszym i zarazem najdynamiczniejszym na płycie utworem (obok The Lines In My Hand i Folklorie, którego zakończenie polegające na wyciszeniu psuje obraz tej kompozycji) to poświęcony pamięci Ronniego Jamesa Dio Slither z zapadającymi w pamięci przejmującymi słowami: Summer’s gone and love has withered. Pod względem aranżacyjnym najciekawiej na płycie prezentuje się Famine będący zarazem najdłuższym utworem na płycie. Po dość balladowym początku następuje budowanie napięcia poprzez: partie fletu, za które odpowiada szwedzki kompozytor i muzyk tworzący od 1970 roku – Björn J:son Lindh oraz brzmiące nieco orientalnie perkusjonalia, za które odpowiada peruwiański jazzowy perkusista Alex Acuña, który w latach siedemdziesiątych grywał w jazz-rockowym zespole Weather Report. Płyta ukazała się w trzech formatach: tradycyjnym CD, jako dwupłytowy winyl oraz w formie digipacka, który zawiera dwie płyty: wersję CD oraz DVD, na którym pomieszczono całą płytę w systemie 5:1 oraz dwa bonusowe utwory: Pyre oraz Face in the snow, które nie odbiegają klimatem od zasadniczych kompozycji. Dodatkowo zamieszczono film dokumentujący powstanie albumu. Cenowo wersja standardowa od wydania wzbogaconego o płytę DVD niewiele się różni, a z uwagi na doznania dźwiękowe jako oferuje system DTS warto kupić „edycję limitowaną”. Okładka albumu (przynajmniej w wersji digipackowej) przyciąga wzrok za sprawą swojej trójwymiarowości. Można też ową ,,trójwymiarowość” potraktować nieco symbolicznie – jako podróż panów z Opeth do okładkowego raju, czyli lat 70., które z całą pewnością odcisnęły silne piętno na Mikealu Akerfeldcie i jego kolegach. Arkadiusz Meller

Hipgnosis to już nie jest początek, lecz kontynuacja. Kontynuacja wczesnych fascynacji wzbogaconych o spojrzenie innych, przefiltrowana przez lata słuchania i poznawania. Dość to skomplikowane, ale jak to wszystko poskładacie razem to otrzymacie 70 minutową dawkę psycho space rocka. Każdy utwór to zamknięta i skończona całość. Płyta wciągała mnie stopniowo. Utwór czwarty przewrócił mnie na łoptaki – jest tu jedna z najlepszych prog-rockowych solówek na klawiszach jaką nagrano!!! Tak, tu wszystko jest na swoim miejscu. Utwór tytułowy to piękna płynąca ballada, a płytę wieńczy galop. Galop – bo

utwór o Zderzaczu... to galop. Galopada dźwięków, brzmień, planów, tempa. Kiedy już jest apogeum – wchodzi solówka na gitarze. Znakomita, rockowa, Floydowska choć szybsza niż „zwykły” Gilmour. Ciary. Po plecach przechodzą ciary. Działa. To działa. Na tym polega muzyka – ma działać. I przy okazji – jest naprawdę znakomicie zrealizowana, więc zaspokoi zwykłych słuchaczy i audiofili (sam czekam na wersję 5.1., bo to byłoby wniebowzięcie....) MUSICIE MIEĆ TĄ PŁYTĘ!!!! Konrad Niemiec

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń

OME

tOMEk Beksiński

Każdemu miłośnikowi rocka progresywnego i muzyki gotyckiej nie trzeba tłumaczyć kim był Tomasz Beksiński. Wręcz byłoby to nietaktem. Z racji wieku dane mi było dowiedzieć się kim był Tomasz Beksiński dopiero trzy lata po jego śmierci. I od tamtej pory jego postać towarzyszy mi w muzycznych poszukiwaniach. Od czasu do czasu polscy muzycy decydowali się przywołać jego postać. Tak było na specjalnym koncercie w styczniu 2000 roku, kiedy to w radiowej Trójce zagrał wyjątkowy zespół – Abraxas (koncert w tym samym roku został wydany na CD jako Live in Memoriam). W 2003 roku na debiutanckim albumie Satellite (A street between sunrise and sunset) zamieszczony został utwór Fight, w którym pojawił się wsamplowany w kompozycję głos Tomasza Beksińskiego, a sam utwór został mu zadedykowany. Największą do tej pory inicjatywą mającą przypomnieć „trójkowego” dziennikarza był festiwal Love Never Dies, czyli dlaczego pamiętamy Tomka Beksińskiego zorganizowany w 2009 roku w Sanoku. Po dwóch latach od wspomnianego festiwalu o Tomaszu Beksińskim zrobiło się cicho. Aż do teraz. Otóż muzycy dwóch legendarnych zespołów: OMNI (Rafał Błażejewski i Marceli Latoszek) i MECH (Maciej Januszko) postanowili połączyć siły i oddać muzyczny hołd Tomaszowi publikując nagrania, które zespół skomponował w połowie lat 80., a teksty do nich napisał „trójkowy” dziennikarz. Fakt, że felietonista Tylko Rocka oprócz tłumaczeń z języka angielskiego parał się także pisaniem tekstów piosenek był praktycznie nieznany. Informacja taka pojawiła się swego czasu w jednej z audycji Studio El-Muzyki prowadzonej przez Jerzego Kordowicza. Jednak w tzw. powszechnym odbiorze informacja ta nie zaistniała. Tak w rozmowie z Teraz Rockiem odpowiedzialny w OMNI za instrumenty klawiszowe Rafał Błażejewski wspomina współpracę z tłumaczem Bondów: „Przez dłuższy czas nie wiedziałem, że Tomek pisze teksty. On po prostu przychodził na próbę, brał kasetkę z nagraniem, a potem z nią znikał. Po czym pojawiał się z tekstem. Myśmy o to nie prosili, on sam wyszedł z inicjatywą. Chcieliśmy to wtedy opublikować, ale nie mogliśmy znaleźć wydawcy, który by temu sprostał. Wtedy wydawało się to za bardzo awangardowe” (M. Kirmuć, Wszystko w tym jest, Teraz Rock 2011, nr 11, s. 41-42) Płytę tOMEk Beksiński otwiera instrumentalne intro Uwertura Omni, w której nastrój rodem z filmów grozy buduje Rafał Błażejewski za pomocą klimatycznego brzmienia syntezatorów. Utwór ten mógłby otwierać jedną z audycji Tomasza Beksińskiego lub stać się motywem przewodnim Trzeciej Strony Księżyca - audycji nadawanej w Trójce podczas pełni księżyca. Kolejny utwór Vision

biuletyn podProgowy

of Death, w którym też „pierwsze skrzypce” grają instrumenty klawiszowe można określić mianem alternatywnej wersji lennowskiego Imagine. Tyle, że w tym wypadku optymizm został przysłonięty przez katastroficzną wizję świata po zagładzie nuklearnej: Imagine a day when death comes to you/ Imagine our word as a sea of graves/ Imagine yourself lost in a maze/ Imagine a city completaly destroyed/ Imagine me dead and smiling of joy/ Imagine the war destroying your home. Wątek zagłady i opustoszałego świata, który przemierzają kochankowie pojawia się w najpiękniejszym utworze na płycie, czyli w Po deszczu, którego cała linia melodyczna i rytmiczna jest oparta na instrumentach klawiszowych. Wydaje się, że Anja Orthodox w swoim śpiewie idealnie oddała uczucia, które towarzyszyły jej znajomości z Tomaszem Beksińskim. Utwór może przywoływać pewne skojarzenia (zwłaszcza w warstwie tekstowej) z finałem płyty Pink Floyd The final cut, czyli z Two suns in the sunset. Sposób śpiewu Macieja Januszki z zespołu MECH oraz tekst piosenki Latająca trumna słuchaczowi od razu przywodzi na myśl Black Sabbath z okresu „ozbornowskiego”. Warto nadmienić, że za solo gitarowe w tym utworze odpowiada gitarzysta Dżemu – Jerzy Styczyński. Ciekawie zaaranżowany jest utwór Noc i spacer, który przez ponad trzy minuty brzmi jak „sabbatowa” ballada by nagle za sprawą syntezatorów nabrać niemal szaleńczego tempa, którego nie powstydziliby się muzycy sceny dark elektronicznej. Nastrój grozy, głównie za sprawą głosu Macieja Januszki i podkładów syntezatorowych, niczym jak ze suity Fall of the House of Usher grupy Alan Parsons Project został utrzymany w Otwórz te drzwi!!!, który opowiada historię mężczyzny wyrzuconego z domu przez kobietę i błagającego o danie mu ponownej szansy. Przejmujący charakter ma także Elektryczny głos, który utrzymany jest w klimacie twórczości Agressivy 69. Uciekam, uciekam zaśpiewany przez Wojciecha Waglewskiego wypada dość blado. Należy ocenić ten utwór za najsłabszy na płycie i całkowicie nie pasujący do pozostałych kompozycji. To piosenka idealnie wpisująca się w repertuar VooVoo, lecz kompletnie nie przystająca do tego co oferuje OMNI lub MECH. Płytę kończy Herigerigeri – niespecjalnie wyróżniająca się, o dość dziwnych podziałach rytmicznych, instrumentalna kompozycja nagrana i wyprodukowana w 1987 roku. Uroku wydawnictwu dodaje szata graficzna. Płyta została wydana jako digipack z grafikami stylizowanymi na obrazy Zdzisława Beksińskiego. Swoją drogą szkoda, że wydawcy nie udało się dokonać reprodukcji żadnego obrazu ojca Tomasza Beksińskiego, tak jak to miało miejsce w przypadku wydawnictw Collage. Płyta pomimo tego, że momentami wydaje się być niespójna (najlepszym tego przekładem jest utwór Uciekam, uciekam) to jednak powinna zwrócić uwagę każdego miłośnika polskiej el-muzyki i rocka progresywnego. Muzycy OMNI przyznają, że Tomasz Beksiński napisał więcej tekstów piosenek niż tylko te, które znalazły się na płycie. Wobec tego w najbliższym czasie powinniśmy spodziewać kolejnych nagrań, do których słowa napisał najsłynniejszy polski tłumacz Monty Python’a. Arkadiusz Meller

49


Pathfinder

każdy z nas kocha muzykę filmową, symfoniczną i metalową Grupa Pathfinder na przełomie listopada i grudnia odbywa trasę koncertową po Polsce promującą album Beyond the Space, Beyond the Time. Po zakończeniu koncertu grupy w Warszawie miałem okazję porozmawiać z gitarzystą formacji Krzysztofem „Gunsenem” Elzanowskim.

1.

Z acznijmy od samego początku, jak doszło do powstania grupy Pathfinder.

Jak już zapewne niektórzy wiedzą Pathfinder urodził się w głowie Arkadiusza, który zapragnął dzielić się swoją fantazją i talentem z ludźmi o podobnych gustach muzycznych. Fascynacja światem fantasy i muzyką filmową była tak wielka, że siłą motywacji i chęcią spełniania swoich największych marzeń zrealizował jedno z nich. Dzięki temu możemy teraz mówić o Pathfinder. Oczywiście poza chęciami i pomysłami, Arkadiusz potrzebował muzyków, którzy doskonale wbiją się w tematykę tej całej

50

machiny i pomogą mu zrealizować jego pomysł. Dzięki portalom i serwisom ogłoszeniowym pojawiliśmy się my. Najpierw Mania, potem Kamil, Sławek, Kostro i ja. Najzabawniejsze jest to, że potraktowałem na początku ich propozycję grania, jako żart. Z czego do dziś mamy niezły ubaw;). P owstaliście w roku 2006, zanim nagraliście pierwszy album minęły 4 lata. Co się działo z grupą w tym czasie? Ten czas był dla nas bardzo pracowity i minął nam niemiłosiernie szybko. Pisanie albumu, ogrywanie materiału, koncer-

2.

ty i festiwale pochłonęły te 4 lata szybciej niż byśmy się tego spodziewali. Jak sam widzisz są też tego owoce, z czego się cieszymy. Powstało kilka nagrań- pierwszych kroków ku albumowi. Zdobyliśmy wiele doświadczenia i poznaliśmy masę ciekawych osobowości, które zapewne nie raz jeszcze pojawią się na naszej ścieżce.

3.

Opowiedzcie o procesie tworzenia, nagrywania debiutanckiego albumu. Jakie przeciwności spotkaliście? Co było dla Was największym wyzwaniem? Z czego jesteście najbardziej, a z czego najmniej zadowoleni patrząc na końcowy efekt z perspektywy czasu?

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń Nie chcę zdradzać przepisu jak napisać płytę Beyond The Space, Beyond The Time. Więc od razu przejdę do drugiej części pytania. Widzisz... Mając gotowy projekt płyty, kapeli, która tworzy jak na polski rynek metalowy dość niespotykany nurt muzyczny, było nam ciężko znaleźć kogoś, kto będzie miał pojęcie jak zrealizować materiał by brzmiało to jak należy. Gdybyśmy mieszkali w Finlandii, taki problem nie miałby racji bytu. Na szczęści udało nam się, to wszystko ogarnąć z pomocą Mariusza Piętki. Świetny gość, nawiasem mówiąc. Facet stanął na wysokości zadania i zrobił to najlepiej jak potrafił.

4.

J ak wszyscy wiemy na Waszej płycie roi się od wielu ciekawych gości. Jak udało Wam się namówic ich do współpracy przy nagrywaniu albumu?

Na początek chciałbym rzec, iż Jestem dumny z tego, że takie osoby, jakie widnieją na tej płycie dały coś od siebie do tego albumu. Moim zdaniem Ci muzycy byli na tym krążku pisani od samego początku. Oni są i byli już wcześniej częścią Beyond The Space, Beyond The Time. Jak udało nam się ich namówić? Może Przeznaczenie?

5. na.

W jaki sposób powstaje muzyka przez Was gra-

Większość materiału wychodzi od Arkadiusza i Karola. Oni doskonale, łączą ogniwa naszej układanki. Każdy z nas rejestruje swoje dźwięki i potem lecą one do kompozycji.

6.

Skąd czerpiecie pomysły na niesamowite łączenie muzyki symfonicznej, kasycznej, filmowej z muzyką metalową?

Dużo by wymieniać, jakie mamy inspiracje. Tutaj każdy z nas kocha muzykę filmową, symfoniczną i wiadomo metalową. Nie chciałbym podawać konkretnych przykładów, żeby po tym wywiadzie gdzieś nas do tego nie podpinali. Wiesz jak to działa. Po czymś takim szufladki robią się ciasne. Moim zdaniem jest masę świetnych kompozytorów i dobrej muzyki me-

biuletyn podProgowy

nie ma sensu mówić o tym, co gramy i co do nas pasuje bo i tak w mniemaniu każdego odbiorcy będziemy preferować inny gatunek muzyczny talowej, której należą się pokłony. Co robię cały czas słuchając swoim faworytów! (śmiech)

7.

J ak moglibyście określić graną przez Was muzykę? Czy pasuje do Was określenie „progresywni”?

UUUU… To temat dość trudny, bo, nawet jak zauważyłem na popularnym serwisie video, ludzie wykłócają się o gatunek, jaki preferujemy. Moim zdaniem, to, co wychodzi z naszych serc jest po prostu Pathfinder’em. Widzisz, nie ma sensu mówić o tym, co gramy i co do nas pasuje. Bo i tak w mniemaniu każdego odbiorcy będziemy preferować inny gatunek muzyczny. Ilu ludzi tyle opinii. Zostawmy tę odpowiedź każdemu z nas:). Sądzę, że to najlepsze wyjście.

8.

J ak to się stało że Wasz album najpierw ujrzał światło dzienne w Japonii, a w europie został wydany niespełna rok później.

Wszystko było zaplanowane. Chcieliśmy trafić w jak najlepsze ręce w odpowiednim czasie. Wiadomo, że przeszkody pojawiały się także…

nie każdy klub z miłą chęcią zaoferuje organizatorom koncertów metalowych współpracę

9.

Z jakimi opiniami spotkał się Wasz krążek w kraju i na świecie?

Póki, co jest świetnie. Nie wiem czy miałeś okazję poczytać recenzje zamieszczone na naszej stronie. Jeśli nie to zapraszam, tam dowiesz się znacznie więcej. Wnioskując po tym, co czytałem, nasza muzyka jest pozytywnie odbierana i bardzo nas to cieszy. Co za tym motywuje do stawiania kolejnych kroków.

10.

Jesteście coraz bardziej cenieni za granicą o czym świadczą Wasze coraz częstsze koncerty poza Polską (chociażby kwietniowy Power Prog & Metal Fest). Co wpływa na to, że to właśnie poza granicami naszego kraju gracie częściej?

Nie ma, co ukrywać, że kwestie koncertowe nie wynikają z naszych zachcianek. Gramy koncerty gdzie nas zapraszają i to zorganizują. Teraz jesteśmy w trakcie trasy promującej album w Polsce a potem jedziemy dalej. U nas niestety są realia, jakie są. Nie każdy klub z miłą chęcią zaoferuje organizatorom koncertów metalowych współpracę.

11.

Jak moglibyście podsumować, ocenić trwającą właśnie Waszą pierwszą trasę koncertową po Polsce?

Jesteśmy z niej zadowoleni. Najbardziej zaś z faktu, iż przyjeżdżają na nią ludzie z całej Polski i nawet o ile dobrze pamiętam z zagranicy. Okazuje się, że gatunek, jaki preferujemy jest już w Polsce rozpoznawalny. Dobrze się dzieje i dziać się nadal będzie!

12.

Jak oceniacie polski rynek muzyczny, szczególnie patrząc z perspektywy wykonywanego przez Was gatunku?

Porażka. Nic więcej nie dodam.

13.

Jakie macie cele na tę bliższą oraz dalszą przyszłość?

Realizowanie swoich marzeń muzycznych, które niebawem usłyszycie na nagraniach czy koncertach Pathfinder

Rozmawiał: Paweł Bogdan

51


grudzień/styczeń

DVD i Książki Recenzje

Marillion Live From Cadogan Hall (2011) Blue Ray Od momentu pojawienia się w zespole Steve’a Hogartha straciłem w dużym stopniu zainteresowanie dokonaniami Marillion. Z pewnością będzie to więc miało wpływ na moją ocenę tego wydawnictwa. Z drugiej strony spojrzałem na ten występ okiem nieco świeższym niż zrobiłby to zagorzały miłośnik tego zespołu. Choć przyznaję też, że być może nie jest to tak naprawdę płyta dla fana Marillion. Koncert w Cadogan Hall został nagrany w grudniu roku 2009 w ramach Less Is More Acoustic Tour i jest zestawieniem akustycznych wersji utworów Marillion.

52

W tym sensie nie brzmi on jak koncert zespołu grającego rocka progresywnego. Z drugiej strony być może jest to możliwość ponownego spojrzenia na Marillion dla osób mniej doceniających jego muzykę z ery Hogartha, zwłaszcza, że niejako z konieczności wersje utworów różnią się znacznie od tych znanych z płyt. Z czystym sumieniem mogą powiedzieć, że wiele z nich dużo bardziej zapada mi w pamięć niż oryginalne wykonania. Są podane słuchaczowi elegancko, lekko i bezpretensjonalnie, bez neoprogowego zadęcia. Do tego dochodzi minimalistyczna oprawa, która dobrze komponuje się z muzyką graną podczas tego występu. Nastroju dodaje też wnętrze londyńskiej Cadogan Hall, która była pierwotnie kościołem wyznania noszącego nazwę Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki. Jest to długi materiał (prawie 2 godziny muzyki). Z jednej strony jest to zestaw pięknych, delikatnych akustycznych piosenek (Interior Lulu, The Space), ale przyozdobiony też utworami, w których pojawia się gitara elektryczna (You’re Gone, Wrapped Up In Time, Three Minute Boy oraz Quartz). Szczególnie widoczna jest ona w tym ostatnim utworze, gdzie pojawia się fajna solówka Steve’a Rothery’ego. Jednak również te fragmenty zachowują spokój przeważającej części występu. Bardziej żywiołowo robi się tylko na moment, w końcówce koncertu (Gazpacho, The Answering Machine), by jednak ponownie powrócić do atmosfery wyciszenia wraz z jednymi z najlepszych z całego występu utworów (Estonia i Easter).

Ciekawa jest zapowiedź utworu Hard as Love (oryginalnie pochodzącego z albumu Brave), w której Hogarth mówi, że zmieniono w nim nawet melodię, praktycznie pozostawiając bez zmiany jedynie słowa. Choć zdaniem wokalisty chyba w tej wersji znaczą one już coś zupełnie innego. Myślę, że jest to wypowiedź dobrze opisująca cały ten koncert. W pamięć zapadało mi też wprowadzenie do It’s Not Your Fault - „nie ma kołysanek dla dorosłych wiec dlatego takim utworem jest It’s Not Your Fault”. Nie sposób nie wspomnieć także o materiale dodatkowym. Na wydawnictwie tym zamieszczony jest cały studyjny album Less Is More z roku 2009 (plus alternatywny mix utworu Go i akustyczna wersja See It Like A Baby), który z pewnością nie znalazł się tu przypadkowo gdyż stylistycznie wpisuje się w klimat koncertu. Jest to płyta bardzo niedoceniona, a autentycznie urocza, zawierająca nowe wersje utworów z wcześniejszych albumów. Materiał uzupełniają filmiki o tym akustycznym projekcie zespołu, zawierające komentarze wszystkich jego członków. Niewątpliwie trzeba tego koncertu posłuchać kilka razy bo dopiero wtedy odkrywa przed słuchaczem swoje piękno i elegancję wielu aranżacji. To muzyka wymagająca skupienia i pewnego specyficznego nastroju, wyciszenia, refleksji. Polecam zwłaszcza osobom, które nie boją sie posłuchać prostych akustycznych ballad o urokliwej melodyce, a niekoniecznie zatwardziałym wielbicielom neoproga. 8/10 Krzysztof Pabis

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń

Ulver The Norwegian National Opera (2011) DVD Zobaczyłem na ekranie napis: What kind of animal are you? …i jeszcze długo siedziałem w milczeniu. Chyba właśnie wtedy zrozumiałem sens utworu pt. „A Song Of Liberty, Plates 2527″ wieńczącego znakomitą interpretację słynnych Zaślubin Nieba z Piekłem Williama Blake’a w wykonaniu Ulver. Wszak wydaje mi się, że tylko cisza jest właściwą odpowiedzią na ten niezwykły koncert. Linearność czasu w przypadku norweskiego zespołu została wyparta modelem cyklicznym. Wszak historia zatoczyła koło, bowiem swój pierwszy koncert muzycy Ulver zagrali w 1993 roku w Oslo. Dopiero w trzydziestym dniu maja 2009 roku Norwegowie powrócili do aktywnych występów przed żywą publicznością, a ostatniego dnia lipca 2010 roku, po serii koncertów europejskich, stanęli na deskach Norweskiej Opery Narodowej. Oslo po raz czwarty stało się platformą kontaktu Ulver z żywym audytorium, ale pierwszy raz w takim niezwykłym otoczeniu. Być może wilki pozostałyby w ukryciu gdyby nie angielski multiinstrumentalista Daniel O’Sullivan. Wraz z jego przybyciem do zespołu w 2009 roku filozofia funkcjonowania Ulver uległa zmianie. Bynajmniej nie chodzi o ewolucję brzmienia, która jest naturalną właściwością egzystencji zespołu, ale właśnie o walor koncertowy. Angielska krew w norweskim organizmie

biuletyn podProgowy

popłynęła również tamtego lipcowego wieczoru. Obok starych i nowych muzyków Ulver na scenie wystąpili również austriacki gitarzysta Christian Fennesz, perkusista Tomas Pettersen oraz artysta performer Ian Johnstone. Właśnie ten ostatni w dosyć wymowny sposób otworzył koncert, bo w roli wisielca żałośnie krwawiącego do błyszczącego księżyca. Postać, znana z występów u boku muzyków Coil, pełniła na deskach Norweskiej Opery Narodowej ważną funkcję, a ostatni akt jej roli z pewnością będzie długotrwałym obrazem w duszy każdego widza. Obrazem jakich ten koncert dostarczył w niezliczonej ilości. Zupełnie słusznie materiał został oznaczony ograniczeniem wiekowym, bowiem siedemnastu utworom wykonanym przez Ulver towarzyszyły wizualizacje, filmy oraz performance wspominanego Iana Johnstone’a, które w swej treści zasługują na odbiór z perspektywy dojrzałej publiczności. Ta część wystąpienia Ulver została utrzymana w ponurych barwach, które dodatkowo spotęgowały jej wymowę. W historiach wypracowanych przez zespół pojawiły się wstrząsające alegorie współczesności. Wspomnę tylko jako przykład stęchliznę moralną towarzyszącą utworowi pt. England, w którym na czarno białych ujęciach została przedstawiona rytualna wręcz pogoń myśliwych za zwierzyną, a także wszelkie rzeźnickie obrzędy temu towarzyszące. Stępiony kruczy wzrok Noniusa zdawał się być idealnym podsumowaniem tych obrazów. W historiach wyświetlanych tamtego wieczoru w Norweskiej Operze Narodowej muzycy Ulver poszukiwali odpowiedzi na dylematy etyczne, polityczne i religijne, a także pytali o stan ludzkiej kondycji oraz zastanawiali się nad sensem człowieczeństwa wielokrotnie poddawanym pod wątpliwość obrazami skutków zbrodniczych doktryn, w tym przede wszystkim nazizmu. Nie są to rzeczy pozostawiające odbiorcę w obojętności. Jeśli zaś chodzi o samo wykonanie utworów to z zaskoczeniem, ale i nieukrywanym entuzjazmem mogę ogłosić, że muzycy Ulver wyposażyli swoje przeboje w nowe pomysły. Tym samym wyciszone i minimalistyczne utwory z Shadows Of The Sun zostały przepięknie ozdobione partiami gitary i fortepianu, zaś w intensywnych numerach z Blood Inside muzycy uwolnili swoje umiejętności instrumentalne i wokalne niemalże w improwizowanej

konwencji. Podobnie działo się również w znakomitych utworach wyselekcjonowanych z kultowych Peridtion City oraz The Marriage Of Heaven And Hell…, a atmosferę horroru zaakcentowały niemalże z podwójną siłą fragmenty Svidd Neger i Silencing The Singing. Nie ukrywam, że miałem problemy z rozpoznaniem Not Saved, ale są to problemy, którymi mógłbym nawet oddychać. Słowa uznania należą się wszystkim wykonawcom tamtego wieczoru, ale też i każdemu z osobna. Jeśliby rozpatrywać Ulver w Norweskiej Operze Narodowej jako całość otrzymalibyśmy harmonijną pełnię, której ciągłość rzadko była wytrącana indywidualnymi walorami poszczególnych twórców. Niemniej w analitycznym ujmowaniu ich ról można odnaleźć wielki kunszt i precyzję wykonania. Wspomnę Garma, którego wokale niemalże rozniosły pięćdziesięcioletnie mury opery. Jeszcze do niedawna nie przypuszczałem, że ten muzyk potrafi z siebie tyle wydobyć, ale odkąd Ulver odwiedził Polskę moja wyobraźnia uległa znacznemu rozszerzeniu. Wspomnę też Daniela O’Sullivana, multiinstrumentalistę, który tego wieczoru oczarował mnie przede wszystkimi swoimi wirtuozerskimi partiami klawiszowymi. Ze swej gościnnej roli wybornymi solówkami gitarowymi wywiązał się Christian Fennesz, a jego współpraca z energicznym Tomasem Pettersenem dodawała tej międzygatunkowej muzyce wyraźnego i słyszalnego brzmienia. O mistrzach oprawy jeśli chodzi o efekty dźwiękowe i zestaw niuansów elektronicznych, a więc o Jørnie H. Sværenie i Tore Ylwizakerze, wspominam na końcu, ponieważ rdzennymi wilkami chciałbym zamknąć akapit poświęcony lipcowym aktorom Norweskiej Opery Narodowej. Rzeczy mają się tak, że przez półtorej godziny byłem świadkiem koncertu, który stanowi kolejny punkt zwrotny w moim życiu. Nie chciałbym popaść w pustą formę, ani być oskarżonym o hiperbolę, ale po zrzuceniu z siebie pierwszych ulotnych emocji czuję, że doświadczyłem niezwykle ważnego, wzmacniającego system moich wartości przekazu. Muzycy Ulver z angielsko-austriackim wsparciem raz jeszcze, ale tym razem audiowizualnie zaprezentowali, w którym momencie istnienia znajduje się ziemia. Odpowiedzi można szukać poniżej lędźwi Iana Johnstone’a. 10/10 Konrad Sebastian Morawski

53


grudzień/styczeń

John Scofield The Paris Concert (2010) Blue Ray Kolejny koncert z serii z paryskiego klubu New Morning przygotowanej pod hasłem pokolenia muzyków Sons of Miles. We wrześniowym biuletynie opisywałem wydany w tej serii występ Mike’a Sterna a tym razem czas na kolejnego mistrza jazzowej gitary. John Scofield z Davisem

Wojciech Mann Rock Mann Czyli jak nie zostałem saksofonistą (Znak 2010) Rock Mann Czyli jak nie zostałem saksofonistą Wojciecha Manna nie jest typową książką o muzyce rockowej. To raczej opis bardzo ciekawych wspomnień autora, który miał okazję spotkać na swoje drodze wielu wspaniałych muzyków. Czyta się ją szybko i wciąga czytelnika na tyle, że nie ma ochoty się od niej oderwać. Jest to lektura lekka i przyjemna. W zasadzie pokazuje ona to co znamy z programów prowadzonych przez Wojciecha Manna. Ciekawe historie, anegdotki z muzyką rozrywkową w tle, napisane z lekką nutką nostalgii i du-

54

współpracował na albumach Star People, You’re under Arrest i Decoy a więc już nie w okresie największej świetności Milesa. Nie zmienia to jednak faktu, że jest jednym z najlepszych gitarzystów jazzowych. Muszę przyznać, że mam pewien problem z oceną tego koncertu. Polega on na tym, że nie wiem ile można obejrzeć (na DVD lub Blue Ray) koncertów, na których wysłuchamy bardzo dobrej muzyki ale w minimalistycznej oprawie. To jest zasadniczo kolejny kameralny koncert w małym klubie. Niewątpliwie wpływa to na atmosferę występu. Muzyka jest autentyczna, a zarówno główny bohater wieczoru jak i towarzyszący mu muzycy prezentują naprawdę wysoką formę. Czy nie jest jednak tak, że od wydawnictw DVD i Blue Ray oczekujemy czegoś ponad to co do nas dociera z normalnej płyty CD? Gdybym siedział na tej sali to nic by mnie z niej nie wyciągnęło. Gdy jednak oglądam ten koncert na ekranie to jest to dla mnie trochę za mało. Chyba nie potrafię wczuć się w atmosferę podobnego miejsca oglądając je jedynie na ekranie. Z drugiej strony trudno oczekiwać po podobnym koncercie jakiś niezwykłych fajerwerków i powalającej

oprawy scenicznej, ponieważ jego siła tkwi właśnie w tym spokoju i pewnego rodzaju zwyczajności. A więc jeśli chodzi o zasadność filmowania podobnych koncertów decyzję pozostawiam każdemu z osobna. Jeśli jednak chodzi o stronę muzyczną to muszę przyznać, że koncert jest autentycznie świetny. Spokojny, delikatny nastrój pozwala na chwilę zadumy i odpoczynku po trudach dnia codziennego. To muzyka angażująca słuchacza i tworząca atmosferę skupienia. I w tym sensie obraz nie jest tu elementem niezbędnym. Z drugiej strony ognia dodają dynamiczne bluesujące fragmenty jak np. Groove Elation. W pamięć zapada solówka gitarowa z Lost Found & Inbetween. Słuchacza wciąga dynamiczny Chirikawa, czy świetnie zagrane klasyczne Woody ‚N You Dizzyego Gillespie oraz Relaxin at Camarillo Charliego Parkera. W sumie 135 minut muzyki. Kawał świetnego, nastrojowego, elektrycznego jazzu. Koncert uzupełnia materiał pokazujący przygotowania do koncertu i prezentację zespołu przez samego Johna Scofielda. 7/10 Krzysztof Pabis

żym poczuciem humoru. Szczególnie interesujące dla miłośnika muzyki mogą być opowieści związane z wizytami w Polsce (w tym zwłaszcza w latach 60 i 70) pierwszoplanowych gwiazd światowej muzyki w tym zarówno rocka jak i jazzu. Świetnie czyta się o prywatce w mieszkaniu Marii Szabłowskiej, na której znaleźli się członkowie The Animals. Warto tu zacytować fragment, który oddaje charakter opowieści Manna a także styl całej książki: „Do wysokiej szklanki, wlałem w równych proporcjach piwo, wino, wermut, wódkę i trochę likieru do smaku po czym powiedziałem Chandlerowi, [Chas Chandler] że trzeba to wypić duszkiem. Był zachwycony, że wreszcie pozna lokalny obyczaj. Kiedy go przeniesiono z kuchni na leżankę , mimo zamkniętych oczu wyglądał na szczęśliwego.” Doskonała jest opowieść o tym jak będący jeszcze wówczas w liceum „prezes” klubu Pops Fan Club „na świat” (Wojciech Mann) i „prezes na Polskę” (Andrzej Olechowski - tak, tak przyszły minister finansów i spraw zagranicznych) trafili do Pagartu gdzie poproszono ich o opinię w sprawie wykonawców jakich warto ściągnąć na koncerty do Polski. W wyniku tego spotkania i dzięki tym dwóm osobom w Polsce pojawili się między innymi: The Rolling Stones, The Animals i The Hollies. Poznajemy też Manna jako autora teks-

tów piosenek, między innymi dla Urszuli Sipińskiej, Krzysztofa Krawczyka i Jerzego Połomskiego. Dowiadujemy się też o tym jak jedna z nich zdobyła drugie miejsce na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Meksyku. Bardzo interesujące są też opowieści związane z pracą w Polskim Radiu i zakładaniem Radia Kolor, a także o organizowanych w kraju festiwalach muzycznych. Uśmiech wywołuje na przykład historia o tym jak zamiast Jasona Donovana na festiwalu w Sopocie znalazł się znany z albumów takich jak Mellow Yellow czy The Sunshine Superman Donovan. Cała książka jest pełna podobnych anegdot co w pewnym sensie zapowiada już jej tytuł. Czytelnicy znajdą w niej bowiem odpowiedź na pytanie jak doszło do tego, że Mann nie został saksofonistą i dowiedzą się jaką rolę odegrał w tym słynny fotograf Marek Karewicz. Książka jest doskonała zarówno w czasie wakacyjnego odpoczynku, jak i na długie zimowe wieczory, a więc w czasie gdy przydaje się większa dawka dobrego humoru. Dla starszych będzie podróżą sentymentalna, a młodszym uzmysłowi jak trudno było kiedyś posłuchać dobrej muzyki, dotrzeć do recenzji nowych tytułów czy trafić na naprawdę dobry koncert. Życzę miłego czytania. 8/10 Krzysztof Pabis

biuletyn podProgowy


n o n a K 73.


grudzień/styczeń

Manfred Mann’s Earth Band

Messin’

Manfred Mann był zawsze trochę z boku, na bakier trochę był... przynajmniej, jeśli chodzi o moje zbiory płytowe. No bo – myślałem – jak tu się fascynować zespołem, który zasłynął popowym potworkiem o wdzięcznym tytule Do-Wah-Diddy-Diddy? A jednak. Manfred Mann wiele ma twarzy i każdy fan progresu znajdzie w jego twórczości płyty wręcz wyborne. Jedną z nich jest niewątpliwe Messin’. Po przygodzie z rhythm’n’bluesem i wycieczkach w jazzowe rejony gdzieś tak na początku lat siedemdziesiątych Manfred Mann, a w zasadzie już Manfred Mann’s Earth Band, z Mickiem Rogersem jako wokalistą i gitarzystą, Chrisem Sladem za zestawem perkusyjnym (potem pan ów bębnił m.in. w AC/ DC), Colinem Pattendenem na basie i samym Manfredem Lubowitzem (vel Mannem) za instrumentami klawiszowymi, zwrócił się na dobre w stronę rocka progresywnego. Pierwsze albumy sygnowane nazwą Earth Bandu to jeszcze nie było to, ale w 1973 roku coś zaskoczyło i w czerwcu ukazała się płyta Messin’. Płyta, dodajmy, znakomita. Otwierające ją tytułowe nagranie po prostu urywa głowę. Co ciekawe, skomponował je Mike Hugg, wieloletni współpracownik Manfreda Lubowtiza, którego jednak w Earth Bandzie już zabrakło. Godnie zastąpił go Mick Rogers – jego wyrastające z bluesa gitarowe solówki są przedniej próby. Momentami jest tak ostro, że zespół ociera się już niemal o hard rocka,

56

bo potężne gitarowe riffy pana Rogersa nie tak są znowu odległe od tego, co w Black Sabbath grał Tommy Iommi. Ale pan Mick oprócz grania udziela się również wokalnie i to z bardzo dobrym rezultatem. Jego drapieżny śpiew naprawdę buduje napięcie tej proekologicznej opowieści („The earth is going down, going down in pollution blues!”). No, a gdy jeszcze pan Manfred odjeżdża na instrumentach klawiszowych, robi się całkiem magicznie. A potem już tylko Mick Rogers gra ekspresyjne solówki, a Chris Slade łoi w gary ile wlezie. Kolejne Buddah również wypada świetnie. Niby początek jest delikatny i wyciszony, ale do czasu. Gdy już pan Mick wyśpiewa niepokorny tekst: Saw Jesus in ‚65, said, ‚Hey son, you’re still alive’. He was standing in a riot zone, said, ‚Hey man, why don’t you go home?’ He said, ‚I never was, never will be, what you gotta do is carry on and forget about me’ zespół się rozpędza, i – jak to się mówi – nie bierze jeńców. Najpierw pan Manfred z czujnie współpracującym basistą budują napięcie, a potem pomaga im także Mick Rogers na gitarze. Nie koniec to jednak emocji, bo tuż po Buddah następuje cudowny instrumentalny utwór Cloudy Eyes. Utwór, który miał być częścią jakiegoś nigdy nieukończonego musicalu. Przepiękna melodia, poprowadzona grzmiącą, posępną partią instrumentów klawiszowych i eksplodującą z żałości, rzewnie łkającą gitarą. Można słuchać bez końca. Pół płyty za nami, a zespół ani na chwilę nie obniżył lotów. I nie obniża ich także w następnym Get Your Rocks Off. Zespół już tradycyjnie wcisnął na płytę cover Dylana, ale warto było. Jest hipnotycznie, transowo, ale przede wszystkim bardzo hard rockowo. Mick Rogers znowu rzeźbi takie riffy, że mucha nie siada, a noga sama tupie. „Get your rocks off, babe, Get your rocks off me!” Instrumentalny Sadjoy z kolei to rodzaj muzycznej

wprawki, którą kiedyś skomponował pan Manfred. Świetnie się to nagranie rozwija, począwszy od przeszywających gitarowych solówek, a skończywszy na stopniowo narastających zaśpiewach, które znajdują swoją kulminację w finale. Porywający jest też cover Black and Blue, o niewolnictwie traktujący („Well, you can beat me, you can try to break me. Still I’ll say to you, you’ll never break my spirit!”). Oryginalnie był to blues nagrany w 1971 roku przez australijską grupę Chain. Manfred Mann’s Earth Band zagrał go ciężej i rozciągnął do siedmiu minut, żeby pan Lubowitz mógł trochę poszaleć na instrumentach klawiszowych. Całość wypada bardzo okazale. I w zasadzie jedynym nagraniem, które mnie na tej płycie przekonuje nieco mniej, jest finałowe Mardi Gras Day (znowu cover – tym razem Dra Johna). Niby nagranie z jajem i z rozśpiewanymi chórkami, ale jakoś pryska nastrój tak umiejętnie budowany przez cały album. Może to nagranie po prostu jest zbyt wesołe? Z kronikarskiego obowiązku wypada dorzucić, że na remasterze mamy jeszcze rock’n’rollowe Pretty Good, które na amerykańskiej wersji albumu zastąpiło Black and Blue, i singlową wersję Cloudy Eyes. Mogą być, ale najlepsze na Messin’ już się zdarzyło. Niestety, mimo znakomitej zawartości, album Messin’ jakiejś specjalnej furory na listach przebojów nie zrobił. Nie pomogły mu w tym zapewne również zabiegi amerykańskiego dystrybutora, który wymusił na zespole zmianę okładki (na brzydszą, ale pewnie miało być bardziej psychodelicznie, a mniej ekologicznie), tytułu (na Get Your Rocks Off, żeby Amerykanie sobie łatwiej skojarzyli z Dylanem) i wreszcie zażądał wywalenia z tracklisty utworu Black and Blue (że to niby piosenka o niewolnictwie się Amerykanom nie spodoba). Zespól nie miał wtedy w ręku wystarczających atutów, by się temu sprzeciwić i wyszło, jak wyszło.

Mimo upływu lat, Messin’ wciąż się broni. Kto wie, może to nawet najlepszy album, jaki nagrał Manfred Mann ze swoim Earth Bandem? A, nie będę szarżował. Może nie najlepszy. Ale na podium wchodzi na pewno. Michał Jurek

Rocky’s Filj

Storie Di Uomini E Non

I

znów – zapomniany klejnot ze Złotej Ery. Grupa z Palermo. Nagrali tylko jeden jedyny album. Mieli pecha, choć wystartowali znakomicie – zagrali nawet na legendarnym Villa Pamphili Pop Festival, a potem mieli wspólne koncerty z Banco. To właśnie dzięki ich rekomendacji doszło do podpisania kontraktu z wytwórnią Ricordi. Płyta ukazała się na początku 1973 roku, ale promocja zakończyła się błyskawicznie – jeden z muzyków (nie udało mi się nigdy ustalić ani który, ani za co...) został aresztowany i osadzony w więzieniu. A chwilę potem, mózg, założyciel, lider i główny kompozytor Rocky Rossi zginął w wypadku samochodowym. Pozostało po nich jedno tylko wydawnictwo. Pięć utworów, 37 minut muzyki. Muzyki będącej połączeniem rocka symfonicznego, fusion, awangardy i jazzu. Instrumentem prowadzącym jest tu saksofon, często wędrujący w obszary free. To była za trudna muzyka jak na tamte lata, by mogła się sama wypromować, więc przeszła bez echa. Znam tę płytę od dobrych 20 lat, ale dopiero od 3-4 zaczęła do mnie docierać. Nie jest to muza dla wszystkich, mniej wyrobieni koledzy mogą

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń mieć odruchy wymiotne, miłośnicy neoproga mogliby podlać swój sprzęt ropą, podpalić i uciec – żeby mieć pewność, że już nigdy tego nie usłyszą, ale wszystkich, których kręcą mocno odjechane płyty i miłośników awangardy gorąco zachęcam do zmierzenia się z tymi dźwiękami. Może się wówczas niespodziewanie okazać, że ten klejnocik stanie się wielkim diamentem waszych zbiorów... Aleksander Król

Santana

Welcome

Po olbrzymim sukcesie trzech pierwszych płyt Carlos Santana znalazł się na rozdrożu. Z jednej strony sukces finansowy, wyprzedane koncerty, sława i „sex, drugs & rock’n’roll”, a z drugiej poczucie, że te orgiastyczne bachanalia prowadzą donikąd. By coś zmienić, Santana dużo zaryzykował. Zszedł ze ścieżki komercyjnego sukcesu, podążając w kierunku jazz-rocka. Na te muzyczne poszukiwania duży wpływ miała wewnętrzna przemiana pana Carlosa, który zainteresował się religią Wschodu. Odnalazł też nowego przewodnika duchowego, którym był hinduski guru Sri Chinmoy. Carlos Santana przybrał więc imię Devadipa (czyli Światło od Boga) i nawiązał współpracę z innym znanym uczniem swojego guru: Mahavishnu Johnem McLaughlinem. Po nagraniu wspólnej płyty, Santana przystąpił do realizacji dzieła swojej macierzystej grupy: albumu Welcome. Płyta intryguje już samą okładką: cała w bieli, jedynie z tytułem na awersie. Mieliśmy w historii kilka bia-

biuletyn podProgowy

łych albumów i na ogół były to rzeczy dobre. Lub wybitne. Nie inaczej jest i tym razem. Płytę otwiera Going Home z motywem zagranym... bynajmniej nie na gitarze, ale na instrumentach klawiszowych, z którego wyłaniają się dziesiątki dzwoneczków, talerzy, czyneli i temu podobnych perkusyjnych przeszkadzajek. Nagranie płynnie przechodzi w Love, Devotion & Surrender. Perkusyjna kakofonia powoli cichnie i przekształca się w uroczą latynoską melodię. Gdy przyspiesza sekcja rytmiczna ze wsparciem instrumentów klawiszowych, nagranie zyskuje niemal soulowego charakteru. Pojawia się też, dosyć nieśmiało, gitara. Samba de Sausalito jest jeszcze bardziej latynoska (ech, te marakasy...), bardzo ładnie plumkają w niej instrumenty klawiszowe, a sekcja rytmiczna galopuje, że aż miło. Przypomina się Soul Sacrifice, nie ma co... Do soulowych klimatów wracamy w następnym When I Look Into Your Eyes. Zupełnie jakby pan Santana zbłądził do Detroit do Motown Records. Ale brzmi to świetnie, zwłaszcza gdy w tle pojawia się jazzująca partia fletu Joego Farrela. Od razu robi się jakoś weselej na duszy: When I look into your eyes, The sun melts deep into the sky, And plants a seed inside my soul, And takes me up into the sky. Na zakończenie tego niezwykłego nagrania dostajemy wręcz funky z połamaną partią instrumentów klawiszowych i piękną partią gitary basowej. Pora na odpoczynek. Następne Yours Is the Light to bossa nova, której klimat świetnie oddaje śpiew znanej wokalistki jazzowej Flory Purim. No, ale jak się ma sześć oktaw... Niemniej, zespół w niczym nie ustępuje pani Purim, pojawia się też gitara Santany taka, jaką ją kojarzymy z pierwszych

albumów. Co za solo! I co za partia instrumentów klawiszowych! Tom Coster zaiste wielkim pianistą jest. Ale sekcja perkusyjna nie może dać zapomnieć o sobie, więc Mother Africa zaczyna się naprawdę energetycznym otwarciem. Potem galopujące instrumenty perkusyjne przesuwają się na drugi plan, a do akcji wkracza medytująca, zapętlona partia instrumentów klawiszowych z jazzową partią saksofonu. Kolejne nagranie i znowu zwrot akcji. Light of Life otwiera fajna partia instrumentów smyczkowych, z których wyłania się ciepły i głęboki głos Leona Thomasa. No, Barry White po prostu. Króciutko, ale jakże smakowicie: „You are the sun, moon and stars”... Sielanka jednak długo nie trwa, trzeba trochę poeksperymentować. Pan Devadip zaprosił więc pana Mahavishnu, co by razem pomedytować przy gitarze przez niecały tuzin minut. No i medytują, aż miło. A gdy jeszcze włączają się organy Hammonda z gitarą basową, napięcie sięga zenitu. Zakończenie płyty to kolejna jazzowa wycieczka, ale nie dziwota, bo tytułowy utwór przeróbką Coltrane’a jest. Santana ma tu swoje pięć minut, żeby sobie pomedytować na gitarze w otoczeniu dzwoneczków i innych marimb. A już na samiusieńkie zakończenie dostajemy bonus: Mantrę z funkującą sekcją rytmiczną i leniwymi wokalizami. Welcome jest fascynującym wcieleniem jazzrockowego Santany. Warto ją poznać, zwłaszcza że jest, moim zdaniem, bardziej przystępna od Caravanserai, a już na pewno od Love Devotion Surrender, nagranej wspólnie z McLaughlinem. No a poza tym, czapki z głów za to, że Carlos Santana nie chciał odcinać kuponów od wcześniejszych sukcesów i podążył wybitnie niekomercyjną ścieżką, przysparzając panom w garniturach z wytwórni płytowej sporo nieprzespanych nocy. Michał Jurek

Laboratorium

Biały kruk czarnego krążka

Klub Płytowy Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego był czymś wyjątkowym w zamierzchłej PRL-owskiej przeszłości. Jak można było przeczytać w informatorze klubowym: Klub udostępnia szerokim rzeszom miłośników muzyki wartościowe nagrania stereofoniczne w wykonaniu wybitnych artystów - solistów, wokalistów, instrumentalistów i zespołów. Longplaye klubowe zawierać będą nowości i unikalne nagrania muzyki jazzowej, beatowej, popularno-rozrywkowej i poważnej, polskiej i zagranicznej. W wielu przypadkach są to nagrania dokonywane specjalnie na potrzeby klubu, dostępne tylko dla jego członków (z wyłączeniem ze sprzedaży detalicznej). Płyty z serii Biały kruk czarnego krążka choć niepozorne (ta sama okładka, różni, często nieprzystający do siebie, wykonawcy na stronach A i B winyla), były niezwykłe. Drugie, pochodzące z 1973 roku, wydawnictwo Klubu Płytowego, na stronie A zawierało dwa utwory Laboratorium (zarejestrowane w studiu Programu Trzeciego Polskiego Radia, 24 kwietnia 1972 r.), zaś na stronie B nagranie kwintetu Juliana „Cannonballa” Adderley’a z festiwalu Jazz Jamboree’72. Tym samym wydawnictwo dokumentujące polski zespół w pierwszej fazie jego działalności jest po 40 latach na Zachodzie niezwykle cennym, wręcz kolekcjonerskim, prawdziwym białym krukiem, właśnie ze względu na stronę B i unikalne nagrania zespołu

57


grudzień/styczeń Adderley’a, w skład którego w tamtym czasie wchodził m.in., grający wcześniej z Frankiem Zappą, George Duke. Nas w tym miejscu interesują oczywiście pierwsze nagrania Laboratorium. Zespół, jeszcze w składzie z Maciejem Górskim (gitara basowa) i Wacławem Łozińskim (flet, perkusja), wsparł Zbigniew Seifert, który poznał Laborkę jeszcze w 1971 roku, podczas warsztatów jazzowych w Chodzieży (Janusz Grzywacz po latach wspominał: podziwiam go za odwagę wystąpienia w debiutanckich nagraniach debiutującego zespołu. Ale takie to były czasy – piękne, koleżeńskie...). Wydawać się może, że niespełna piętnaście minut (tyle trwają dwie zamieszczone na oryginalnej płycie kompozycje: Chorał i Plazma), to niewiele, aby móc się w pełni zaprezentować. Okazuje się jednak, że wystarczy to w zupełności, aby pokazać swój pomysł na muzykę a do tego rozbudzić ogromny apetyt na więcej. Muzyka jaką tu usłyszymy jest absolutnie wyjątkowa. Trudno ją sklasyfikować i nie sposób porównywać jej do późniejszych nagrań zespołu. Nieuchwytność stylistyczna tych barwnych plam dźwiękowych sprawia, że można określić je nawet post rockiem, lub – za Januszem Grzywaczem – „post-modernizmem” lub „pre-punkiem”. Co więcej, naturalny, wręcz magnetyzujący liryzm tych odważnych kompozycji, przesądza o tym, że dziś nagrania te brzmią niewiarygodnie świeżo, zaś ich zawieszenie pomiędzy jazzem a rockiem sprawia, że są w stanie zaintrygować prawdziwych sympatyków muzyki progresywnej, muzyki poszukującej i pozostawiającej za plecami wszelkie granice. Kilka chwil obcowania z nowalijkami Laborki uświadomi nam z jak wyjątkowym zjawiskiem mamy do czynienia. Zagłębienie się w tej muzyce przekonanie to w nas tylko utwierdzi. Dzięki staraniom firmy Metal Mind pierwsze nagrania legendarnego krakowskiego ze-

58

społu ukazały się w 2006 roku w odświeżonej formie, dostępnej w ramach antologii Laboratorium. Zachowano oryginalną okładkę albumu Klubu Płytowego, ale zamiast nietypowej strony B dawnego winyla, znajdziemy tu mnóstwo bonusów, które siłą rzeczy zdominowały zremasterowane wydawnictwo. Są to przeróżne nagrania z lat 1972-1974, rozszerzające naszą wiedzę na temat prehistorii zasłużonej Laborki. Najcenniejszym z nich wydają się być Kazania kaliskie pochodzące z tej samej sesji nagraniowej, co Chorał i Plazma. Trwające blisko piętnaście minut Kazania... sprawiają, że można zacząć gdybać na temat kształtu albumu Laboratorium, który nigdy nie powstał – na wskroś nowatorskiego krążka, z gościnnym udziałem Seiferta i z śpiewającym (sic!) Markiem Stryszowskim. Dla fanów Laboratorium, nieprzyzwyczajonych może do niemal akustycznego brzmienia zespołu, ludzi zafascynowanych polską sceną (nie tylko jazzową) oraz wszystkich, którzy cenią sobie eksperymenty w muzyce jest to pozycja obowiązkowa. Wartość archiwalna tych nagrań jest nie do przecenienia. O ich wartości artystycznej najlepiej niech świadczy fakt, że okazały się one odporne na działanie czasu. Gdybym próbował stworzyć ranking polskiej muzyki progresywnej lat 70., pierwsze nagrania Laboratorium znalazłyby się w nim wysoko. Nie chcę przesadzać, ale... wtedy nikt tak nie grał. Jacek Chudzik

Alphataurus

Alphataurus

Lata 70. w słonecznej Italii były pięknym okresem, o czym świadczą stare filmy, stare wydawnictwa albumowe i muzyka z tamtego okresu. Na ślad czegoś innego niż PFM wpadłem pod koniec lat osiemdziesiątych i od tej pory wściekle tropiłem makaroniarzy. Trochę mi pomógł pewien Francuz rozkochany we włoskim rocku symfonicznym (właściciel małego, ale pysznego sklepiku płytowego), resztę wytropiłem sam... Jednym z pierwszych odkryć był Alphataurus – rzecz o tyle ciekawa, że chyba właśnie ta płyta utwierdziła mnie w przekonaniu, że warto poświęcić urlop na przeszukiwanie małych sklepików, zaglądanie w różne zakurzone zakamarki i grzebanie w czymś, co przypomina nasze antykwariaty, ku „uciesze” mojej przyjaciółki, która ni jak nie mogła zrozumieć, że istnieją we wszechświecie potężne siły mogące wyciągnąć mnie z leżaka na plaży. Na nią te siły nie działały... Właśnie w takim maleńkim sklepiku, na tyłach jakiegoś marketu znalazłem cały dział „italiano progresivo”. Oszalałem... Szybko przeliczyłem kasę, odłożyłem grosz na powrót i wydarłem prawie wszystko co tam było, za górną granicę przyjmując rok 1976. Po powrocie do hotelu znów uszczęśliwiłem moje dziewczę zapominając o umówionym obiedzie... Zastała mnie z słuchawkami na uszach i szczęściem w oczach (i to bynajmniej nie z powodu jej widoku...). Alphataurus mnie oczarował od pierwszego przesłuchania. To świetna płyta, do dziś uważam ją za jedną z najlepszych z Włoch. Muzycznie nawiązuje do klimatów Emersona, VDGG, a fragmentami również King Crimson (dziś dodam, że z rodzimego podwórka blisko im do Banco i Trippa , ale wtedy tego nie znałem...). Pięć utworów. Wspaniałych. Potężne brzmienie klawiszy (zarówno Hammondy i syntezatory), świetna gitara, pokręcone rytmy. Czyż nie za to kochamy rok progresywny? Po latach, znajomy Włoch powiedział mi

że ostatnie 1,5 minuty trzeciego utworu są uważane za najpiękniejszy fragment w historii włoskiego rocka! Fakt – jest to kawał świetnego, monumentalnego grania, ale na tej płycie jest sporo takich perełek. Dziś zdobycie tej płyty nie jest problemem, (problemem jest kasa – płytka jest droga...) ale w 1987 roku w Polsce nie było na to szans, więc ta muzyka była dla mnie wręcz świętością pokazującą że istnieje „inny świat” i jest on nieco piękniejszy od naszego... Aleksander Król

Area

Arbeit Macht Frei

Mówi się, że Arbeit macht frei grupy Area to absolutny kanon włoskiego proga. Długo się zastanawiałem w jakiej relacji do sceny włoskiej umieścić ten album, czy szerzej – zespół. I po długim, nieraz pełnym nerwów rozważaniu doszedłem do wniosku, że ludzie, którzy kilka dekad temu ów kanon Italii sformułowali jednak wiedzieli co robią. Area, chociaż miłośnicy Banco i Premiaty na sam dźwięk jej nazwy bledną i czerwienią się na przemian, choć fani Osanny i Balletto nerwowo kręcą głowami na myśl o niej – ba! – choć nawet jazzrockowcy od Arti E Mestieri i Perigeo nie bardzo chcieliby się do niej przyznać, ale jednak – Area to jak najbardziej jest przedstawiciel włoskiego proga! I to absolutnie pełnoprawny, a do tego jeden z najlepszych. A że inny od... no właśnie: inny od czego? Każdemu, kto chociaż z grubsza we włoskiej scenie się orientu-

biuletyn podProgowy


grudzień/styczeń je jasne jest, że nie była ona konglomeratem poślednich kopistów skupionych wokół wielkiej (albo „Wielkiej”, jak kto woli) Trójcy Apenińskiej: Banco, Premiata, Le Orme. We Włoszech grały setki zespołów i robiły to w przeróżnych stylach, od rocka symfonicznego, przez hard rock, space rock, po fusion, awangardę i elektronikę. Więc, jeżeli komuś się wydaje, że jak wyciągnie elementy wspólne z trzech kapel uzyska charakterystykę całego Makarona, to jest w dużym błędzie. Nic nie uzyska, tylko zepchnie poza nawias wiele kapel, których nie zna, albo nie rozumie. A co jest taką cechą wspólną? Nie wiem. Może melodyka włoskiej mowy, może pewien dramatyzm tej muzyki, który można wyczuć i u Celeste i u Il Balletto di Bronzo. A może po prostu kraj pochodzenia, bo ten naprawdę ma wpływ zarówno na źródła inspiracji, na zapatrywania artystyczne jak i też bardziej prozaicznie – na brzmienie. Wydaje mi się jednak, że wspomniana na początku relacja Area (plus jeszcze kilka mocno awangardowych zespołów) – reszta Włoch jest troszkę bardziej skomplikowana. No bo tak: w Italii dominowała jed-

nak ładna, lekka muzyka, owszem, nastawiona na tworzenie dzieł ambitnych, wielowątkowych i pompatycznych, ale cały czas melodyjnych i przystępnych. I w takim otoczeniu Area łączy free jazz z avant-progiem. Mało tego, praktycznie z płyty na płytę coraz bardziej się radykalizuje. O ile debiutancki Arbeit macht frei co bardziej ciekawskim fanom proga może się podobać, to już dwa lata późniejsze Are(A)zione zwali takiego słuchacza z nóg. Wydaje mi się, że jest to jakaś kontestacja, że muzyka Arei była swojego rodzaju opozycja do głównego nurtu. Tylko, że mówimy tu o głównym nurcie włoskim. To jego Area kontestuje, jego neguje, do niego trwa w opozycji! I samo to, sama ta kontra dodatkowo zacieśnia więzy tej grupy z włoskim progresem. Po co w ogóle piszę o tym wszystkim? Czemu zwyczajnie nie zrecenzuję płyty, ale piszę niemal esej, w dodatku o scenie której – czego nigdy nie ukrywałem – w znacznej części nie lubię? Ano, wspominam o tym po to, żeby jasno dać do zrozumienia, że płyta o której piszę to nie jest kolejne dziwo z mojego, awangardowego ogródka, o którym w zasadzie

Hipgnosis Relusion Hipgnosis: “Nie przyjmuj niczego bezkrytycznie i bezmyślnie, nawet tego, co słyszysz ode mnie. Kieruj się rozumem i nie przyjmuj prostych gotowców. Myl się i błąkaj, ale idź własną drogą. Ciesz się Życiem i nie krzywdź innych - ani ludzi, ani pozostałych stworzeń. Ono jest jedno i trwa tylko moment, więc szkoda go marnotrawić. Z tego też powodu jest szczególną i najwyższą wartością. I myśl”

biuletyn podProgowy

można nic nie wiedzieć i będzie w porządku. Nie będzie! Jeżeli ktoś interesuje się rockiem włoskim, a wiem, że wśród polskich progfanów ta scena ma liczną rzeszę miłośników, ten zobowiązany jest znać Arbeit macht frei, jako jedną z ikon tej sceny. Nikomu się taka muzyka podobać nie musi, ale nie znać jej wstyd. I po to właśnie to całe gadanie o cechach wspólnych, przynależności przez negację i temu podobnych. - A z tą muzyką to... nie będzie lekko, co? - Ano, nie będzie! Tłuką się strasznie, a byle głośno! Nie ma tu melodii, co by się ją zagwizdać dało, zresztą cały czas coś innego zaczynają grać i się w tym połapać nie da! A wokalista Demetrio Stratos szkoły uczone kończył, etnomuzykologię studiował i mu się od tego, Panie, w głowie poprzewracało. Jak Tarzan facet wyje, albo jak Leon Thomas u Sandersa i cały czas tak, że nie ma gdzie się, Panie, schować! Nie będzie lekko. Jazz-rock proponowany przez Areę jest jednym z najbardziej ekstremalnych rzeczy, jakie w tym nurcie się pojawiły. Komuś, kto lubi nietuzinkową muzykę na Arbeit macht frei może podobać się wszystko: kapitalna

gra instrumentalistów, świetny groove, piękne brzmienie, niezliczona ilość akcentów orientalnych (głównie arabskich), a także mnóstwo rewelacyjnych tematów, które w ten album zostały wplecione. Jedynie wokal może trochę przeszkadzać, bo jednak dziwne eksperymenty z ludzkim głosem najłatwiej odczuć jako nieprzyjemne. Ale da się do tego przyzwyczaić, a naprawdę warto, bo zarówno AMF, jak i kolejne płyty Arei ze Stratosem stoją na najwyższym światowym poziomie. Ale niestety, jeżeli u kogoś w centrum zainteresowania stoi prostsza muzyka, ten nic dla siebie ciekawego, czy nawet zrozumiałego u Arei nie znajdzie. Natomiast tym, którzy włoski prog lubią i chcieliby coś o nim wiedzieć, a jednocześnie jakiejkolwiek awangardy nie uznają mogę tylko współczuć. Bo ten album was nie ominie, trzeba go znać, tak jak znać trzeba wszystkie litery w alfabecie. Chociaż... może nie będzie tak źle? Niewiele powstało lepszych wydawnictw awangardowych niż to, więc może jednak coś w was zaskoczy? Polecam sprawdzić. Bartosz Michalewski

Alb

um do k u stron pienia na www ie zesp olu .hip Zapr gnosis.pl asza my

“Hipgnosis tworzy muzykę płynącą prosto z serca i konsekwentnie od początku do końca wyrywa się jak ryba chwycona w wodzie muzycznym szufladkom i muzycznej generalizacji” ProgRock.org.pl

“Relusion to bardzo udana i zdecydowanie najdojrzalsza pozycja w dotychczasowym dorobku zespołu” mlwz.pl “Hipgnosis za pomocą dźwięków wkroczyli w obszary związane z fizyką i początkami Świata” rockarea.pl

59


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.