qfant-15

Page 1


SPIS TREŚCI PUBLICYSTYKA Wywiad Anna Sawicka-Chrapkowicz

5

Andrzej W. Sawicki Błądzący w naukowej mgle

10 Łukasz Szatkowski Wędrówki ludów, czyli gdzie się podziali tamci fantaści 13 Marcin Wełnicki Sine qua… Co jeśli Rzym nie 18 upadł?

OPOWIADANIA

26

Marcin Rusnak Ahura Mazda

22

Andrzej Biedroń Czerwony Łącznik

38

Anna Porębska Koniec lata

53 58

Lucyna Grad Kozieł Grzegorz Gajek Psychol Łukasz Henel Tajemnica domu Blochów

GALERIA

66 76 8 86

Marianna Stelmach

INNE 98

Kącik Wujka Zło QFun

102

POLECANKI Volker Klüpfel i Michael Kobr Operacja 106 Seegrund (Lucyna Markowska) Antologia Strasznie mi się podobasz (Ewelina 108 Kozik) Brandon Sanderson Stop prawa (Łukasz Szatkowski) 109 Paweł Pollak Gdzie mól i rdza (Jagoda Wochlik ) 110 Bernard Minier Bielszy odcień śmierci (Kinga 112 Jakubowska) Tomasz Kopecki Świat bez granic (Kamil Dolik)

114

Zygmunt Miłoszewski Ziarno prawdy (Natalia 115 Bilska) Antologia Kroki w nieznane. Almanach fantastyki 2011 (Jacek Orlicz) 116 Drew Magary Nieśmiertelność zabije nas wszystkich (Olga Michalik) 118 Charlaine Harris Martwy i nieobecny (Maryla 119 Kowalska)

2

SPIS TREŚCI


WSTĘPNIAK Zrobiliśmy kolejny krok do całkowitego upadku czytelnictwa. „SFFH” zawiesiło wydawanie, nie wiadomo, czy na stałe, czy jedynie na jakiś czas. Osobiście mam nadzieję, że wrócą jak najszybciej w takiej samej formie jak zawsze. Jednakże krok, na jaki zdecydował się wydawca „SFFH”, pokazuje, w jak ciężkiej kondycji znajduje się obecnie prasa w Polsce. I, co gorsze, nie dotyka to jedynie wydawnictw papierowych, ale również internetowych. W obecnej chwili wszyscy walczymy o zmianę tej sytuacji i będziemy to robić nawet wtedy, gdy poleje się krew. W redakcji „Qfantu” zastanawiamy się, czy dobrym pomysłem będzie wyjście na papier w tym roku. Ryzyko jest duże. Szukamy różnych rozwiązań, lecz – co ważniejsze – robimy swoje

Wstępniak

i staramy się dalej propagować tradycje czytelnicze oraz wspierać, jak tylko możemy, fantastykę i kryminał. Efektem tego jest czwarta edycja „Horyzontów Wyobraźni”, która niedawno ruszyła. Wydaje się, że seria zapisała się już na stałe do literackiego kalendarza. Czy tak jednak się stanie na pewno, zależy jedynie od Was, drodzy autorzy i czytelnicy. Bez Was nie ma nas. Bez czytelników nie ma naszego czasopisma, a bez czasopisma nie będzie „Horyzontów Wyobraźni”. Pokażmy więc, że czytelnictwo wcale nie ma się tak źle, jak się ogólnie mówi, i czytajmy polską fantastykę i kryminały, czyli to, co jak zwykle znajdziecie w naszym dwumiesięczniku. Ściągajcie go i czytajcie – walka się rozpoczęła. Od Was zależy, kto ją wygra.

Piotr Dresler

3



„Lubię, gdy w życiu chodzi o emocje” Wywiad z

Anną Sawicką-Chrapkowicz (rozmawiała Iga Pączek) Wywiad z kobietą pełną pasji, Anną SawickąChrapkowicz, tłumaczką m.in. powieści Caroline Graham o morderstwach w Midsomer oraz serii o detektywie Murdochu Maureen Jennings. Iga Pączek: Wielu osobom wydaje się, że praca tłumacza jest prosta, że właściwie wystarczy sama znajomość języka obcego. Pierwszym zderzeniem z rzeczywistością jest próba dokonania własnego przekładu i nagle okazuje się, że różowo nie jest i trzeba nauczyć się wielu innych rzeczy. Człowiek wyrabia sobie nowe spojrzenie, z którym podejmuje się pierwszej pracy. Teraz posiada Pani spore doświadczenie, ale jak wyglądały początki? Które z wyobrażeń początkującej tłumaczki – z perspektywy czasu – okazały się mitem, a które się potwierdziły? Anna Sawicka-Chrapkowicz: Powiem więcej – najważniejsza w pracy tłumacza jest znajomość języka ojczystego. To pierwsza z prawd, którą zrozumiałam jeszcze w trakcie studiów w STIL (School of Translation, Interpreting and Languages) w Poznaniu. Byli wśród nas rozmaici ludzie – i tacy po filologiach, i tacy po dłuższym pobycie za granicą, i tacy, którzy znali jeden język obcy, i tacy, którzy aż trzy. Zawsze jednak się okazywało, że najlepsze przekłady wychodziły spod piór tych, którzy świetnie władają ojczystym językiem – bo na taki należy zawsze tłumaczyć (to kolejna prawda, z której nie wszyscy zdają sobie sprawę). Co więcej, dobrze jest mieć swój świetnie opanowany rejestr, tak by nie zderzyć się z sytuacją, o której mówi Pani w pytaniu – „trzeba się nauczyć wielu innych rzeczy”. Praca tłumacza zakłada,

Wywiad

rzecz jasna, nieustanną naukę i rozwój, niemniej jednak bardzo trudna bywa taka sytuacja, gdy tłumacz spotyka się z jakąś dziedziną po raz pierwszy właśnie przy przekładzie. Zupełnie niewyobrażalne przy tłumaczeniach ustnych, niezmiernie trudne – przy pisemnych. W moim wypadku bardzo ważne było też ustalenie sobie zasad pracy. Zajmuję się w znacznej mierze przekładami pisemnymi, pracuję w domu, i nie zdawałam sobie wcześniej sprawy z tego, jak istotne i trudne będzie narzucenie sobie odpowiedniego rytmu, dyscypliny, rytuałów. Przyzwolić sobie na czas wolny – to duża sztuka! Ostatnio też zauważyłam, że tłumacz taki jak ja, pracujący nad przekładami książek, pozornie wbrew logice powinien być ekstrawertykiem. Po pracy, nie ukrywajmy – mozolnej, w skupieniu, dającej wiele satysfakcji, ale – bywa – żmudnej i drenującej intelekt (!), należy odpocząć w świecie zewnętrznym, zainspirować się ludźmi, widokami, dźwiękami, zapachami. Trzeba wychodzić i ładować się, otwierać się na kontakty, być ciekawym wszystkiego. Nie twierdzę, że introwertyk tego nie potrafi, być może jednak jest to dla niego trudniejsze. Cała reszta moich oczekiwań – a więc, że jest to praca niewymierna, trudna do obiektywnej oceny, wymagająca, czasem niewdzięczna, a bywa, że przynosząca chwile niesamowitej satysfakcji – sprawdziła się co do joty. I. P.: Wspomniała Pani, że natrafienie na nieznaną dziedzinę sprawia trudności. Czy w pracy nad seriami o detektywie Murdochu oraz morderstwach w Midsomer zetknęła się Pani z czymś nowym (niekoniecznie kłopotliwym)?

5


A. S-Ch.: Powieści Maureen Jennings tłumaczy się z wielką przyjemnością. Postaci są wiarygodne, świetnie „psychologicznie uzasadnione”, a ówczesna rzeczywistość przedstawiona niezwykle barwnie i plastycznie. Jennings ma świetne pióro, czytanie jej książek to jak pływanie po spokojnym morzu – przyjemne, ożywcze, dające dużo radości. Tłumaczenie jej książek to również czysto poznawcza przyjemność: dzięki nim zagłębiam się w historyczne źródła dotyczące Toronto, przeglądam mnóstwo zdjęć z Ontario, zrobionych w XIX wieku, czytam o tamtych czasach, miejscach, zwyczajach, zasadach. Nigdy aż do tego stopnia nie interesowałam się Kanadą, cóż dopiero Kanadą dziewiętnastowieczną, tak więc z prawdziwym zainteresowaniem czytałam na przykład o dyskryminacji – i to do stosunkowo niedawna – katolików czy ruchu wyzwolenia kobiet w Kanadzie. Zresztą o większości moich „odkryć” piszę na blogu poświęconym sprawom detektywa Murdocha. Seria „Morderstwa w Midsomer” to nieco inna bajka. Odnosiłam wrażenie, że Caroline Graham specjalnie wybierała sobie szczególny temat, który będzie stanowił tło kryminalnych zdarzeń. Przy pracy nad „Zabójstwami w Badger’s Drift” zmuszona byłam do dokładnego zapoznania się z roślinnością i kuchnią brytyjską (co było dobrą inspiracją: zachwycona angielskimi ogrodami zabrałam się za ogarnianie własnego ogrodu, a nieznane dotąd potrawy o ciekawych nazwach wprowadzałam do swojego menu, ot taka wartość dodana tłumaczeń…),

6

a gdy zabrałam się za „Ducha w machinie”, przeanalizowałam dokładnie blogi poświęcone średniowiecznym machinom wojennym i analizowałam różnice na przykład między katapultą a trebuszem. Graham pokazała mi współczesną angielską wieś, którą mogę w każdej chwili odwiedzić. Jennings oprowadza po minionym świecie, do którego kluczem jest wyobraźnia. I. P.: Blog o detektywie Murdochu jest imponujący ‒ i prowadzi go Pani już trzeci rok. Skąd wziął się pomysł na jego założenie? A. S-Ch.: Pomysł na swego rodzaju dialog z czytelnikami zakiełkował we mnie już podczas tłumaczenia „Morderstw w Midsomer”. Pojawiało się tam mnóstwo typowych dla kultury brytyjskiej (a niekoniecznie znanych nam, Polakom) odniesień i byłam przekonana, że bez ich znajomości nie sposób w pełni docenić powieści Graham. Kiedy więc zaczęłam pracę na całą serią Murdocha, postanowiłam już od samego początku „skontaktować się” z potencjalnym odbiorcą i stopniowo podawać informacje o autorce, o powieściach, o dziewiętnastowiecznym Toronto – tak, żeby czytelnik przystępował do lektury w pewien sposób „przygotowany”. Myślę też, że blog odwiedzają ci, którzy już przeczytali przekłady i są na tyle uparci i dociekliwi, że szukają w Internecie informacji o czymś, co ich w Murdochach zaciekawiło. Wiem też, że zaglądają tam wielbiciele serialu – wielu z nich dopiero z bloga dowiedziało się o polskich przekładach powieści Jennings. Przyznam, że bardzo polubiłam ten rodzaj kon-

Anna Sawicka-Chrapkowicz


taktu z czytelnikami, cieszę się komentarzami i mailami – i to nie tylko tymi bardzo pochlebnymi, ale także konstruktywnie krytycznymi (za wszystkie dziękuję!).

A. S-Ch.: Przede wszystkim góry, latem i zimą. Narty. Motoparalotnie (na razie jeszcze jako pasażer). Podróżowanie. Fotografia. Muzyka. Psychologia (to mój pierwszy zawód).

I. P.: Zatem prowadzi go Pani dla czytelników i własnej satysfakcji. Może się Pani nazwać fanką detektywa? Którą z powieści lubi Pani najbardziej?

I. P.: Prowadzi Pani aktywny tryb życia :) W jednym z wywiadów wyczytałam, że jako pierwsze tłumaczyła Pani teksty piosenek. Czy nadal zdarza się Pani coś przełożyć? Czy (i gdzie) można przeczytać Pani prace?

A. S-Ch.: Bardzo lubię Murdocha, ale czy jestem jego fanką? Właściwie musiałabym przyznać, że jestem fanką każdego powieściowego bohatera, którego akurat „mam na warsztacie”. Powstaje wtedy niepowtarzalna relacja między nami (aczkolwiek jednostronna!), w ramach której dokładnie go poznaję, jestem z nim przez większość dnia, przyglądam mu się w różnych sytuacjach i – siłą rzeczy – jakoś się emocjonalnie do niego ustosunkowuję. Mam szczęście, że do tej pory nie trafiłam na takiego, który wywołałby u mnie odrazę :) Wszystkich „moich” detektywów – Barnaby’ego, Morse’a i Murdocha – lubię, choć każdego inaczej i za coś innego. Nie mogę też jednoznacznie powiedzieć, którą z powieści lubię najbardziej. Każdą tłumaczy się dobrze (to od strony technicznej) i każda jest niezmiernie wciągająca (to od strony czytelniczej). I. P.: Powiedziała Pani, że książki są inspiracją ‒ przełożenie "Zabójstw w Badger's Drift" zaowocowało pracą w ogrodzie i eksperymentami kulinarnymi. Co Pani robi, kiedy nie tłumaczy? Jakie są Pani inne pasje?

Wywiad

A. S-Ch.: Tak, rzeczywiście zdarzało (i nadal zdarza mi się) przekładać teksty piosenek, przede wszystkim Paula Hewsona (ciekawa jestem, czy ktoś rozpozna, o kim mówię :) ), którego wrażliwość doskonale uzupełnia się z moją. Właściwie bardziej czuję, niż rozumiem dosłownie te teksty, praca nad nimi jest żmudna, bo wydaje się, że żadne słowo nie oddaje w stu procentach ich „ponadwerbalnego” przekazu. Pewnie rację miał Robert Frost, mówiąc, że „poezją jest to, co przepada w tłumaczeniu”. Świadoma tego odarcia tekstów Bono z poezji nie porywam się na publikowanie ich przekładów. Zresztą, pod koniec lat dziewięćdziesiątych czytałam takie tłumaczenia, mechaniczne i powierzchowne, i do dziś pamiętam swoje rozczarowanie, a nawet złość z powodu tego, że tym pięknym tekstom wyrządzoną taką krzywdę. I. P.: Myślę, że jeśli ktoś nie wie, kim jest Paul Hewson, to na pewno sprawdzi po przeczytaniu wywiadu ;) Motoparalotnie wymagają sporo odwagi. Lubi Pani sporty ekstremalne?

7


A. S-Ch.: Sporty ekstremalne to określenie trochę na wyrost :) Lubię, gdy w życiu chodzi o emocje. O prawdziwy strach, prawdziwą radość, prawdziwy dreszcz podniecenia… Gdy człowiek pokonuje siebie, czego efektem jest uczucie wolności, bliskości z naturą, spełnienie, autentyzm. Tak można się poczuć po długiej, mozolnej wspinaczce na szczyt (nie, nie jestem alpinistką, nawet taterniczką, po prostu lubię chodzić po górach :) ), tak też bywa w powietrzu. Nie w samolocie, który mimo wszystko oddziela człowieka od tego, co na zewnątrz, ogranicza go, ale właśnie na motolotni – czy też motoparalotni, kiedy wyciągniętą ręką można dotknąć korony drzewa, patrząc w dół można dostrzec sarny, a przed sobą – lecące ptaki. To wspaniałe, ubogacające doznania, bez których życie byłoby jedno-, no, może dwuwymiarowe. :) I. P.: Jest Pani z zawodu psychologiem. Skąd wzięła się ta pasja i jak to się stało, że jednak zajęła się Pani tłumaczeniem?

A. S-Ch.: „I want to trip inside your head Spend the day there To hear the things you haven't said And see what you might see I want to hear you when you call Do you feel anything at all? I want to see your thoughts take shape And walk right out” Ten cytat to przedziwne połączenie moich pasji – a jednocześnie odpowiedź na Pani pytanie. Bo pokazuje, dlaczego zabrałam się za psychologię, a potem za tłumaczenia, a jednocześnie jest wierszem-tekstem piosenki, którą napisał Bono. Jeszcze w liceum zainteresowałam się porażeniem mózgowym, możliwościami leczenia tej choroby. Czy wie Pani, że chorzy ci, uważani przez świat za niemyślące rośliny, najczęściej mają zdrowe, przenikliwe umysły? Że osoba z porażeniem mózgowym to inteligencja zamknięta w klatce nieruchomego, kalekiego ciała? Zainteresowałam się rehabilitacją umysłową dzieci z porażeniem mózgowym, wykorzystywaniem, wzbogacaniem i przekładaniem ich potencjału na działanie, na pokazywanie światu ich wartości. Stąd studia psychologiczne (które w tamtych czasach jednak nie gwarantowały rozwoju takich umiejętności, co pociągnęło za sobą konieczność wyjazdu do USA i poznawania tamtejszych metod rehabilitacji chorych na porażenie mózgowe). Jednocześnie jednak była we mnie miłość do języka angielskiego: drugim torem mojego życia zawodowego były studia podyplomowe w Szkole Tłumaczy i Języków Obcych. Okazało się, że wygrywa we mnie pasja językowa :) Można powiedzieć, że to ona wybrała mi zawód, i że teraz staram się łączyć w mojej pracy oba nurty. Często tłumaczę bowiem książki z zakresu psychologii, niedawno zakończyłam przekład dotyczący integracji sensorycznej. Absolutnie fascynujące. I. P.: „Miracle Drug” :) Czy wiedza z zakresu psychologii przydaje się w pracy nad literaturą piękną?

8

Anna Sawicka-Chrapkowicz


A. S-Ch.: Raczej nie. Tłumaczenie literatury pięknej wymaga sprawnego posługiwania się językiem ojczystym, skojarzeń, oczytania, doświadczenia… Wiedza psychologiczna nie ma tu nic do rzeczy :) I. P.: Co mogłaby Pani powiedzieć, doradzić na podstawie własnych przeżyć, osobom początkującym i tym, które dopiero chcą zostać tłumaczami? A. S-Ch.: Przede wszystkim trzeba lubić czytać. Nie połykać książek, ale je smakować, nie tylko poznawać opisywany przez nie świat, ale zauważać, jak jest opisywany. Pielęgnować w sobie wrażliwość na słowa, bawić się nimi, wszędzie szukać inspiracji. Nazywać rzeczywistość po swojemu. Być pracowitym i cierpliwym. Niekiedy dobry przekład jednej strony może trwać cały dzień. Trzeba się przygotować na zmagania z milczącym, z pozoru niewdzięcznym tworzywem, jakim jest napisany przez autora tekst. Umieć organizować sobie czas, ćwiczyć samodyscyplinę. Pamiętać też o chwili dla siebie, dla rodziny. O tym, że zmęczenie tłumacza zawsze prowadzi do gorszych przekładów. Często zauważam, że zdanie, które późnym wieczorem wydaje mi się niezrozumiałe, zaplątane, niejednoznaczne, rano nie stwarza żadnych problemów. Mieć w sobie ciekawość świata i gotowość do uczenia się przez całe życie. Każdy tłumacz – ten, który tłumaczy ustnie konferencje, czy ten, który tłumaczy pisemnie literaturę – styka się co i rusz z nowymi, jeszcze nieznanymi obszarami, z nową tematyką. I chodzi mi tutaj nie tylko o poznanie kolejnych terminów z tych nowych

rejestrów, ale także o poznanie nowych kontekstów. Tłumaczenie Murdocha otworzyło przede mną zupełnie nieznany mi wcześniej świat epoki wiktoriańskiej – i to w Toronto, w którym jeszcze nie byłam. Wiarygodny i dobry przekład tych powieści wymagał zanurzenia się w tamten czas, kulturę, zwyczaje, modę, itp. Znać język obcy, z którego będzie się dokonywać przekładów. Dbać o to, by był to język żywy: w miarę możliwości wyjeżdżać tam, gdzie językiem tym ludzie posługują się na co dzień, słuchać radia i oglądać programy telewizyjne w tym języku, szukać obcojęzycznych znajomych. I. P.: Praca tłumacza jest bardzo trudna... Ostatnie pytanie ‒ jakie ma Pani plany na przyszłość? Szykują się kolejne kryminały, a może zupełnie zmienia Pani front i wkrótce zaskoczy przełożoną powieścią z zupełnie innego gatunku? A. S-Ch.: Praca tłumacza jest niezmiernie satysfakcjonująca, jeśli wykonuje się ją z przekonaniem i z powołania, że tak to ujmę. Może być katorgą dla kogoś, kto się do niej nie nadaje ‒ podobnie jak nauczanie, sprzedawanie w sklepie czy siedzenie za wolantem... To stara i dobrze znana prawda: najważniejsze, by robić to, co się lubi! :) Najbliższy czas dzielę między psychologię i sensację. Prawdziwą sensację! :) I. P.: Jestem pewna, że sensacja będzie prawdziwą niespodzianką, w dodatku bardzo dobrze przetłumaczoną :) Dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów! Anna Sawicka-Chrapkowicz Urodzona w 1967 roku w Gliwicach, z wykształcenia psycholog. Wielka fanka Bono, Beatlesów i Johna Lennona, miłośniczka górskich wędrówek, podróży, fotografii i motoparalotni. Prowadzi bloga o detektywie Murdochu (http:// detektywmurdoch.blogspot.com/). Na swoim koncie ma wiele przełożonych książek, w tym poradników i podręczników akademickich z zakresu psychologii.

Wywiad

9


Andrzej W. Sawicki Błądzący w naukowej mgle

Kiedy naukowcy docierają do nieodkrytych jeszcze obszarów wiedzy, często zdarzają się im potknięcia. Nieraz już pochopnie ogłaszano przełom w dotychczasowym postrzeganiu praw rządzących światem, by potem okryć ową nową, rewolucyjną teorię zasłoną milczenia. Rzadko zdarza się, by dumny naukowiec okazał skruchę i kajał się za błędy. Zwykle błądzący pionierzy nauki idą w zaparte, wychodząc w najlepszym wypadku na durniów. Czasem okazuje się, że wyniki eksperymentów sfałszowali, naciągnęli lub pominęli te, które nie pasowały do ich teorii. Zdarza się jednak, że błądzili zupełnie z nie swojej winy, a na manowce wprowadziła ich mgła otaczająca badany, jeszcze zupełnie dziewiczy, rejon nauki. Jednym z nieszczęśników, którzy fatalnie błądzili, ale w dobrej wierze, był hrabia Aleksander Chodkiewicz (1776-1838). Naukowiec z powołania, dziedzic znanego szlacheckiego rodu, założył pierwsze w Warszawie laboratorium chemiczne. Sam je wyposażył w najnowszy sprzęt i namiętnie w nim eksperymentował, do tego udostępniał je studentom i najróżniejszym zapaleńcom. Zasłynął ze wspaniałego dzieła o produkcji piwa i wódek, które jest zresztą do dziś w pełni aktualne. Niestety opublikował też kilka prac naukowych, mówiąc delikatnie, zupełnie chybionych. Największym jego dziełem było siedmiotomowe kompendium o chemii, mające służyć także jako podręcznik. Hrabia przedstawił w nim, w oparciu o najnowsze publikacje, wizję procesów zachodzących w materii – zupełnie nietrafioną. Za fundament chemii uznał teorię flogistonu, pochodzącą jeszcze z czasów alchemicznych i już w jego epoce nieaktualną. Najgorsze, że udowodnił ją serią eksperymentów i obserwacji, w dodatku całkiem logicznych i na pierwszy rzut oka trzymających się kupy. Wymieszał dawne teorie

10

alchemików z wynikami badań największych naukowców swoich czasów, tworząc konglomerat nauki zmieszanej z pobożnymi życzeniami. Cóż za rewelacje głosił nasz hrabia? Otóż utrzymywał, że najważniejszymi składnikami materii są dwa niepodzielne media – cieplik i świetlik. Pierwsze z nich to cytując: „istota wszędzie rozlana, pochodząca od słońca, nieskończenie sprężysta, subtelna, nieprzenikliwa i nieprzenikniona”. Druga to rozpuszczona w materii siła, także pochodząca od słońca, nadająca ciałom możliwość świecenia. Dziś wiemy, że zarówno cieplik, czyli rozwijając – cząstki ciepła, jak i tajemnicze, rozpuszczone w materii światło nie istnieją, a obserwowane przez hrabiego zjawiska, jakoby wywołane przez ich działanie, mają zupełnie inne przyczyny. Hrabia z godnym podziwu uporem tłumaczył wszelkie zjawiska chemiczne oddziaływaniem z tymi nieistniejącymi niestety substancjami. Zdefiniował nawet pojęcie ciążenia chemicznego, tajemniczej siły, „która miarkowana jest dzielnością cieplika i może prowadzić do syntezy lub analizy (rozkładu)”. Jeden z eksperymentów potwierdzających istnienie niedawno odkrytego przez Prestleya gazu zwanego tlenem także został wytłumaczony przez hrabiego w oparciu o chybioną teorię. Napełnił czystym tlenem naczynie z jakąś substancją, która zapaliła się od kontaktu z utleniaczem. Hrabia zaobserwował płomień i wydzielanie się dwutlenku węgla. Wytłumaczył to zjawisko ciążeniem chemicznym tlenu na cieplik zawarty w próbce (zapłon), które doprowadziło do uwolnienia świetlika (płomień). Opisywał także zjawisko fotosyntezy jako przenikanie świetlika do rośliny, która pod jego wpływem wydziela tlen. A to że tlen (zwany przez niego kwasorodem, czyli sprawcą powstawania kwasów)

Andrzej W. Sawicki


jest obecny w powietrzu, wyjaśnił prostym eksperymentem, polegającym na otworzeniu butelki z winem i zostawieniu jej na jakiś czas. Kwasoród zawarty w powietrzu dostał się do wina i zamienił napój w kwas octowy. Sami możecie sprawdzić, to działa. Szkoda tylko, że mechanizm kwaśnienia wina spowodowany jest nie „dzielnością” cieplika rozpuszczonego w tlenie, a zakażeniem drobnoustrojami, prowadzącymi do fermentacji octowej. Hrabia Chodkiewicz nie był szaleńcem czy głupcem. Miał otwarty, dociekliwy umysł, rozumował logicznie, a wszystkie teorie popierał seriami eksperymentów. Trafił jednak w obszar nauki, w którym panowała jeszcze mgła, brakowało podstaw, co mogło sprowadzić badacza na manowce. Mimo to hrabia nie wahał się stawiać mocnych tez. I tu popełnił błąd. Podobnie może być w przypadku naukowców z CERN, którzy jesienią 2011 roku ogłosili, że w eksperymencie o eleganckiej nazwie OPERA zarejestrowali neutrina szybsze od światła. Jednym ruchem postawili na głowie współczesną fizykę, podważyli bowiem teorię względności Einsteina. Nic nie może być szybsze od światła, chyba prócz tachionów, które jednak pozostają jedynie w sferze teoretycznych rozważań. Naukowcy z CERN upierają się przy swoim, choć od tego fundamenty współczesnej nauki zaczęły się właśnie chwiać. Dwa miesiące później inna grupa naukowców wykonała eksperyment pod kryptonimem ICARUS, podważając sens badań poprzedników i udowadniając, że neutrina szybsze od światła być nie mogą. Specjaliści od OPERY obstają jednak przy swoim, idą w zaparte, że obalili całą współczesną naukę. Czekamy na następne eksperymenty przygotowywane przez japońskich naukowców z ośrodka KEK i w amerykańskim Fermilabie.

A co jeśli obliczenia i odczyty przeprowadzone w OPERZE były prawidłowe, ale naukowcy wcale nie obalili podstaw fizyki, tylko weszli w strefę naukowej mgły? Może ich obserwacje są poprawne i rozumowanie wydaje się logiczne, ale popełniają fatalny błąd, wysuwając nazbyt śmiałą tezę? Podobnie jak Chodkiewicz nie wiedzą o czymś jeszcze, co może zasadniczo zmienić wnioski z eksperymentu. Hrabia nie wiedział o istnieniu drobnoustrojów, fotosyntezy, energii wewnętrznej, entalpii swobodnej, wiązaniach chemicznych, wałach energetycznych i orbitalach. Wymyślił sobie nieistniejące siły i mechanizmy, które wypełniły mu naukową mgłę. Może dokładnie to samo robią fizycy z CERN? Trafili na coś nowego, znaleźli jakieś niezwykłe zjawisko, ale nie potrafią go wytłumaczyć, bo dotarli w obszary nauki jeszcze niezbadane. Brak im wiadomości o fundamentach zjawiska, jakie zaobserwowali. Błądzą w naukowej mgle. Hrabia Chodkiewicz był przekonany, że wiedzę o tajnikach wszechrzeczy ma w zasięgu ręki, że wszystko potrafi wytłumaczyć swoimi teoriami. Tak naprawdę ledwie liznął kilka podstawowych zjawisk związanych z chemią, a w dodatku fałszywie je zinterpretował. Nam, współczesnym badaczom, też wydaje się, że wiemy już niemal wszystko, a do odkrycia pozostały jedynie drobiazgi. Ot, głupi lek na raka, wehikuł czasu, nadprzestrzenne tunele. Co więcej? Znamy prawa natury kierujące wszystkim, od drgań kwarków do ruchów galaktyk. A co jeśli się mylimy? Jeśli dopiero stanęliśmy na początku drogi, a przed nami rozciąga się niezmierzona mgła? Andrzej W. Sawicki Chemik organik, autor dwóch powieści fantastycznych i kilkunastu opowiadań. Prócz fantastyki lubi Jacka Danielsa (z odrobiną wody, wymieszane, nie wstrząsane) i historię, w szczególności nauki o wojskowości. Jest współtwórcą kilku wynalazków z dziedziny chemii, w tym współautorem patentów udzielonych przez Amerykański i Europejski Urząd Patentowy. Ostatnio wzięło go na próby publicystyczne, w których chciałby w przystępny sposób popularyzować naukę.

Błądzący w naukowej mgle

11



Łukasz Szatkowski

Wędrówki ludów, czyli gdzie się podziali tamci fantaści Każdy rynek ma swoich liderów i tych, którzy próbują go gonić, tudzież po prostu ugrać coś dla siebie, zadowalając się resztkami ze stołu, ewentualnie wykopując dla siebie niszę, która nie została przez danego lidera zagospodarowana. Oczywiście rola lidera nie jest dożywotnia, trzeba stale uważać na konkurentów, dostosowywać się do zmiennych warunków, a i tak wcześniej czy później trafi się ktoś, kto strąci nas z piedestału. Nie inaczej jest na rynku książki, również tym fantastycznym. Choć słowo „tamci” w tytule sugeruje jakieś zamierzchłe czasy, to tekst ten traktuje w większości o znanych dzisiaj polskich pisarzach fantastyki, którzy wywodzą się z jednego wydawnictwa, przeszli przez nie lub mieli w nim swój epizod. Wydawnictwie, które kształtowało czytelnicze gusta przez ponad dekadę, od zniesienia cenzury (a nawet wcześniej, w drugim obiegu, choć mniej fantastycznie) aż po początki XXI wieku, kiedy to musiało w końcu uznać wyższość innych i oddać koszulkę lidera. Panta rhei, jak powiedziałby Heraklit, circle of life, jak zaśpiewałby Elton John. To wydawnictwo to funkcjonująca do dzisiaj, choć niemająca już takiej jak niegdyś pozycji, superNOWA. Zajdli ci u nas dostatek Aby przekonać się o dominacji superNOWEJ na rynku wydawniczym literatury fantastycznej, wystarczy spojrzeć na listę laureatów Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla. Jak wynika z samej nazwy, nie jest to nagroda przyznawana przez krytyków, ale właśnie przez fanów, dlatego przekłada się to również na sprzedaż. Choć oczywiście nie jest to regułą, gdyż wiadomo – nie wszyscy czytający fantastykę należą do fandomu, a nie wszyscy nale-

Wędrówki ludów, czyli…

żący do fandomu muszą jeździć od razu na Polcony, gdzie Nagrodę się przyznaje. Warto zauważyć, że na przykład pisarze-finansowe lokomotywy Fabryki Słów nie szaleją w tym zestawieniu. Pewien rodzaj pozytywnego literackiego snobizmu jest jak najbardziej na miejscu i wpływa na prestiż Nagrody, choć ciągnie się za nią niestety także smrodek kontrowersji. Niemniej jednak jest to jakiś wyznacznik. Fakty przedstawiają się tak, że w kategorii powieść od 1994 do 2002 roku włącznie całą pulę z jednym wyjątkiem zgarnęła właśnie NOWA. Ten wyjątek to Marek S. Huberath i jego „Druga podobizna w alabastrze”, wydana nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. Warto jednak zauważyć, że dwa lata później Huberath triumfował ponownie „Gniazdem światów”, lecz już w barwach superNOWEJ. Innym znamiennym faktem jest to, że po zakończeniu wspomnianej dominacji („Narrenturm” Andrzeja Sapkowskiego) przez dwa kolejne lata powieściowego Zajdla zdobywał Jacek Dukaj, który po wydaniu kilku książek (i zdobyciu dwóch Zajdli – za powieść i opowiadanie) w NOWEJ przeszedł do Wydawnictwa Literackiego i już tam sięgał po kolejne laury. Podobnie zresztą jak wspomniany wcześniej Huberath (choć ten akurat zbyt wielu laurów się nie doczekał). Wydawnictwo Literackie to właśnie jedno z wydawnictw, które podzieliło się schedą po wcześniej panującym, ale o tym później. Inna ciekawostka to wydanie przez superNOWĄ książek trzech pierwszych laureatów powieściowych Zajdli – „Paradyzji” samego Zajdla (pierwotnie Iskry), „Głowy Kasandry” Marka Baranieckiego (KAW) i „Rozpadu połowicznego” Edmunda Wnuka-Lipińskiego (Czytelnik). Tego ostatniego wydano zbiorczo razem z dwiema pozostałymi powieściami cyklu „Apostezjon”. Zatem zależnie od podejścia dostajemy odmienne dane, acz wszystkie

13


niezmiernie imponujące: powieściowego Zajdla NOWA zdobyła osiem razy, wydała jedenaście książek, które tę nagrodę zdobyły, a jeśli wziąć pod uwagę również powieści autorów, którzy na jakimś etapie swojej pisarskiej kariery byli z tym wydawnictwem związani, to liczba ta powiększa się do szesnastu, a więc tylko pięć z dwudziestu jeden powieści nagrodzonych Zajdlem nie ma żadnego związku z superNOWĄ! Tak czy owak, po 2002 r. wszystko się skończyło, a jedyne nominacje, na jakie mógł liczyć niedawny jeszcze lider na rynku, to kolejne części „Trylogii husyckiej” Sapkowskiego. Nie inaczej było z opowiadaniami. Jak można przeczytać na stronie wydawnictwa, wszystko zaczęło się od „Miecza przeznaczenia” Sapkowskiego w 1992 r. I pomyśleć, że Mirosław Kowalski, szef wydawnictwa, początkowo miał pewne obiekcje co do „Wiedźmina”, kiedy zachwalał mu go Maciej Parowski. Tytułowe opowiadanie tego pierwszego zbioru zostało jednak Zajdlem nagrodzone. Co ciekawe, jeśli chodzi o krótkie formy, dominacja była w tym czasie po stronie czasopism, zwłaszcza „Nowej Fantastyki” (choć zdarzały się nagrody dla „Feniksa”, jedna dla „Magii i Miecza”, a później także „Science Fiction”), co zmieniło się w 2004 r., kiedy to większą rolę zaczęły odgrywać antologie i zbiory opowiadań. Niemniej jednak na tle ofensywy czasopism samotne wyspy stanowiły trzy zbiory z NOWEJ – wspomniany „Miecz przeznaczenia” oraz „Czerwone dywany, odmierzony krok” Rafała A. Ziemkiewicza (opowiadanie „Śpiąca królewna”) i „W kraju niewiernych” Dukaja („Katedra”). Naturalnie pisarze związani z wydawnictwem zapisali się złotymi zgłoskami także na łamach czasopism. Poza wspomnianymi autorami były to między innymi dwie panie: Ewa Białołęcka i Anna Brzezińska.1 Wind of change Karnawał superNOWEJ się skończył, a dream team zaczął się rozpadać wraz z przełomem mileniów i powstaniem Fabryki Słów w 2001 r. oraz Runy rok później, choć spora część autorów zaczyna milknąć już pod koniec lat dziewięćdziesiątych, by po latach wypłynąć gdzieś w innym wydawnictwie z nową książką. Tak było na przykład z Rafałem A. Ziemkiewiczem i Tomaszem Kołodziejczakiem,

14

którzy dołączyli do swoich kolegów z Klubu Tfurców w Fabryce Słów, które to wydawnictwo z uporem godnym lepszej sprawy spełnia postulat tzw. fantastyki rozrywkowej. Niekiedy aż zbyt rozrywkowej. Ziemkiewicz po kiepskim powrocie do fantastyki w 2005 r. odstawił ją na dobre, FS od tego czasu wznawia jego starsze i dużo lepsze dzieła (bardziej problemowe niż rozrywkowe, nawiasem mówiąc), czym znacznie podbija swój poziom. A sam Ziemkiewicz tymczasem po nieudanej próbie wysadzenia z siodła Janusza Korwina-Mikke i zajęcia jego miejsca oddał się temu, co potrafi najlepiej – pisaniu zjadliwej publicystyki, lecz już bez otoczki fantastycznej. Podobnie rzecz się miała z Kołodziejczakiem, tyle że zaczęto od wznowienia w 2010 r. jego zajdlowego cyklu „Dominium Solarne”, a później wydano jeszcze dwie zupełnie nowe książki. Osobiście te dwa transfery uważam za najlepszy, może nie tyle komercyjny (Pilipiuk z Piekarą jednak sprzedają się lepiej), ale na pewno prestiżowy krok w historii wydawnictwa. Stworzeniu Runy, przez między innymi Annę Brzezińską, towarzyszyły głosy niechęci z głośnymi, a niecenzuralnymi okrzykami Konrada T. Lewandowskiego, których może lepiej cytował nie będę. Już w swoim wydawnictwie dokończyła Brzezińska cykl o Twardokęsku. Ściągnęła za sobą również debiutującą w NOWEJ „Tkaczem iluzji” Ewę Białołęcką, która swojego cyklu jakoś dokończyć do dzisiaj nie może, ku wielkiego rozczarowaniu fanów. A ostatnią powieść wydała w Fabryce Słów, co niespecjalnie dziwi, zważywszy na liczne przetasowania i wymiany autorów, jakie następują miedzy Runą a Fabryką. Ostatnio na dłużej w Runie zawitał także Eugeniusz Dębski, który z niejednego pieca chleb jadł i również w superNOWEJ miał swój drobny epizod. A debiutujący w niej w 2010 r. Marcin Wełnicki ze swoją drugą książką również poszedł już do Runy. Najwybitniejszym debiutantem z NOWEJ jest niewątpliwie Jacek Dukaj. W jego przypadku nie było żadnego przestoju ani przerw przy zmianie wydawnictwa – jeszcze w 2001 r. wydawał w superNOWEJ nagrodzone później Zajdlem „Czarne oceany”, a już w roku następnym Wydawnictwo Literackie mogło szczycić się „Extensą”. Przegrała ona wprawdzie z „Narrenturm” Sap-

Łukasz Szatkowski


kowskiego, ale to i tak był decydujący cios, po którym wydawnictwo już się nie podniosło. Literackie przejęło także w 2005 r. (po sześciu latach milczenia) Marka S. Huberatha, dla którego superNOWA była pojedynczym przystankiem między Zyskiem a WL. Za to przystankiem wartym kolejnej nagrody Zajdla. Dłużej został w superNOWEJ Marcin Wolski – wprawdzie z przerwami i skokami w bok, ale aż do 2009 r. Ostatnio jednak objawił się u Zyska. Podobnie jak Wojciech Szyda, który debiutował w NOWEJ w 2005 r., lecz wydawnictwo nie potrafiło zatrzymać u siebie dobrze zapowiadającego się młodego autora, nie jego jednego zresztą. Ponadto współpracujący z wydawnictwem, podobnie jak większość wymienionych w połowie lat dziewięćdziesiątych, Marek Oramus nagle odnalazł się w 2009 r. w Prószyńskim i S-ce, a rok później w Media Rodzinie, szczęśliwym wydawcy Harry’ego Pottera w Polsce. Szczepan Twardoch, mający na swoim koncie dwie książki w superNOWEJ, obecnie zasilił drużynę Powergraphu. Zbliżając się ku końcowi, warto przyjrzeć się serii „Zwrotnice czasu” Narodowego Centrum Kultury. Gros autorów to nasi znajomi z NOWEJ – Wolski, Twardoch (w entuzjastycznie przyjętym „Wiecznym Grunwaldzie”), a także nie wymienieni jeszcze, a również współpracujący wcześniej z superNOWĄ Jacek Inglot oraz Zbigniew Wojnarowski. Jakiż ten wydawniczy świat mały, nieprawdaż? Tylu pisarzy, jedno wydawnictwo. Co ciekawsze, wydawnictwo, które na rynku fantastyki w tej chwili znane „tylko” (o takim tylko marzyłby niejeden) z kolejnych wznowień Sapkowskiego (ostatni sprawiedliwy trzymający się swego wydawcy) i Zajdla (który wydawcy nie zmieni, gdyż niestety nie żyje). Skoro już tak się mocno oparłem o Nagrodę Zajdla jako wyznacznik jakości i popularności, to pójdę dalej w tym kierunku. Który z autorów superNOWEJ zdobył Zajdla po odejściu z wydawnictwa? Po pierwsze Dukaj, ale to dość specyficzny przypadek piszący niesamowicie dobrą, choć nietypową literaturę, tak oryginalną, że prawdopodobnie jedyną w swoim rodzaju, na pewno na skalę polską, a może i światową. W kontekście twórczości Dukaja mówiło się o taktyce spalonej ziemi, a jego popularność − paradoksalna,

Wędrówki ludów, czyli…

zważywszy na trudność w odbiorze jego tworów − sięga daleko poza getto fantastyczne. Jak napisał Parowski: „[czytelnicy] jęczą, ale czytają, dumni i szczęśliwi, że się przez to przebili”. Ten ewenement trochę psuje mi statystykę. Poza nim Zajdla za opowiadanie zdobyła jeszcze tylko Brzezińska. Wychodzi na to, że być może pozostawienie NOWEJ było błędem. Jestem przekonany, że wielu z wymienionych pisarzy z rozrzewnieniem wspomina tamte czasy i swoje najlepsze twórcze lata pod skrzydłami Mirosława Kowalskiego. Cóż, to se ne vrati. Va'esse deireádh aep eigean SuperNOWA biorąc przykład ze swej imienniczki, rozbłysła niezwykle jasnym światłem, po czym stała się niemal niewidoczna. Eksplodując, wyrzuciła na wszystkie strony autorów, tworząc na rynku polskiej fantastyki mgławicę (prawdziwy wizjoner wymyślił tę nazwę). Jednak pozostały po eksplozji materiał połączył się ze świeżą, podobną materią, tworząc gdzieniegdzie skupiska. Kto zatem może zostać duchowym spadkobiercą NOWEJ? W tej chwili mamy trzech liczących się graczy, skupiających się na polskiej fantastyce, mowa tu naturalnie o Fabryce Słów, Runie i Powergraphie. Odejdźmy może od porównań kosmicznych i tym razem zobrazujmy sobie kwestię w klimacie fantasy. FS to taka mała armia. Na czele stoją dwa rodzaje pisarzy – zawsze skorzy do bitki, efektowni i niezmordowani harcownicy oraz oszczędni, lecz efektywni starzy wyjadacze. Ci pierwsi zapewniają sukces finansowy i powodzenie wśród niewyrobionych czytelników, drudzy pewien prestiż i umiarkowane, choć w miarę stałe zainteresowanie ze strony czytelników bardziej świadomie i starannie dobierających lektury. Za tymi championami, liderami czy też lokomotywami podąża dość przeciętna piechota, w tym sporo zupełnie zielonej hołoty z widłami, choć zdarzają się okazy całkiem biegłe we władaniu orężem. Siłą piechoty jest jej masa – harcownicy, choć płodni i produkujący taśmowo niczym, nomen omen, w fabryce, nie zaspokajają jednak całego popytu przez siebie rozbudzonego. Wciska się zatem spragnionym stały dopływ gorszego jakościowo

15


towaru, który zdecydowana większość pewnie bezmyślnie pochłonie, nie zauważając różnicy. Nie wspominając już o fakcie, że im nas więcej, tym bardziej widać nas na półkach księgarskich. Ostatnimi czasy mniej pojawia się zielonych z widłami, stawia za to Fabryka na zagraniczny zaciąg, który początkowo oszczędny teraz odgrywa w rekrutacji znaczną rolę. Niemal od początku siłą FS byli wszelcy graficy i ilustratorzy – takie artyleryjskie czy też lotnicze wsparcie również jest wiele warte i odgrywa niepoślednią rolę. Nie bez znaczenia jest także przejęcie miesięcznika „Science Fiction” i nagrody Nautilus. Mam wrażenie, że Runa i Powergraph celują zasadniczo w podobną grupę odbiorców. Oba wydawnictwa mierzą wyżej niż tylko sukces komercyjny, przykładają wagę do jakości i różnorodności. Widać to doskonale po ilości wydanych pozycji – w roku 2011 ze stajni Runy wyszło siedem książek, z Powergraphu dziewięć, a z Fabryki Słów… sto dziewiętnaście (wliczając wznowienia oraz podwójne wydania w twardej i miękkiej oprawie)!2 Runa wydaje co roku podobną liczbę pozycji, Powergraph ma jeszcze mocne wahania. Obecnie różnica między oboma wydawnictwami uwidacznia się najbardziej w sferze wizerunkowej. Powergraph przykłada do tego wagę i zyskuje, co widać przy okazji różnych plebiscytów czytelniczych. Kasia Kosik udziela się na wielu portalach, prostuje, wyjaśnia, dziękuje, przeprasza, odpowiada na pytania, rozwiewa wątpliwości – generalnie roztacza urok w pozytywnym tego słowa znaczeniu. To naprawdę dobra robota przynosząca wymierne korzyści wydawnictwu. Runa niestety nie ma nikogo takiego, przez co dużo traci. Dobrym

pociągnięciem wizerunkowym było również wydawanie polskiej wersji „Science Fiction & Fantasy”, mimo ostatecznej porażki w tym względzie. W dzisiejszych czasach stworzenie wokół wydawnictwa społeczności wiernych czytelników na dobre i na złe odgrywa niepoślednią rolę. Warto zauważyć także młodzieżowe serie Powergraphu z „Feliksem, Netem i Niką” Rafała Kosika na czele. Już teraz wychowują sobie czytelnika, który w przyszłości być może sięgnie po bardziej dorosłe książki Kosika, a później i inne, przez co odbierze część czytelników Fabryce. Obecnie najpoważniejszym kandydatem do przejęcia roli superNOWEJ wydaje się zatem Powergraph. Choć jeszcze im do tego daleko, widać stały i dość równomierny progres. Runy nie spisywałbym jednak na straty, osobiście mocno im kibicuję. Jestem przekonany, że na rynku jest miejsce dla dwóch wydawców dobrej polskiej fantastyki, byle tylko wytrzymali konkurencję. Fabryka Słów, mimo mojego dość wyraźnie sceptycznego podejścia i mocnego a snobistycznego kręcenia nosem na większość ich wytworów, również ma do odegrania ważną rolę. Prowadzona przez nich popularyzacja fantastyki wśród młodego ludu czytającego jest nie do przecenienia zarówno dla rozwoju samej fantastyki, jak i czytelnictwa w ogólności. Wychodzi zatem na to, że monopol został zastąpiony przez swego rodzaju symbiozę. Ale co z tego wyjdzie i czy taki stan rzeczy utrzyma się długo? – odpowiedź na to pytanie pozostawiam w gestii wszelkiej maści proroków i futurologów. 1 2

Dane aktualne na maj 2012 r. Dane na podstawie zasobów portalu Fantasta.

Łukasz Szatkowski Kierownik Publicystyki, Największy Złośliwiec Wśród Recenzentów Qfantu, ateista, student bibliotekoznawstwa na UMK, org Toruńskich Dni Fantastyki, członek PTTK, abstynent. Entuzjasta samotnych górskich wycieczek i planszowania w dobrym towarzystwie. Rzadko widywany bez książki pod ręką.

16

Łukasz Szatkowski



Marcin Wełnicki Sine qua… Co jeśli Rzym nie upadł? ilustracja: Magda Mińko Tekst powstał na podstawie prelekcji wygłoszonej na Coperniconie 2011. Autor z całą pewnością nie jest historykiem – nawet historykiem amatorem. To być może najciekawsze pytanie, jakie można zadać. Kiedy pisarze zabierają się za triumf Hitlera, świat, jaki malują, jest zazwyczaj czarnobiały, a nawet czarno-czarny. Zwycięstwo Rzeszy to zwycięstwo Mordoru, totalitaryzm oplata Europę niczym potworna bestia, wolne narody zostają rzucone na kolana itd.. Z Rzymem jest inaczej. Może to zasługa mgieł czasu, gęstniejących im dalej wstecz próbujemy patrzeć, a może przeciwnie, dystans czyni chłodną kalkulację strat i zysków możliwą. A przecież Rzym do świętych nie należał. Podboje, grabieże, niewolnictwo, brutalne sporty, religijne pogromy, wojny i spiski. Aż chce się zapytać: Co też ci Rzymianie nam dali? No cóż, wystarczy obejrzeć „Żywot Briana” i się przekonać, ale wydaje mi się, że postawione w temacie pytanie nie traci nic ze swojej ambiwalencji. Czasy Imperium Rzymskiego to ważny kamień milowy europejskiej cywilizacji, ale czy ich dłuższe trwanie przysłużyłoby się nam, czy też nie? Jak zawsze musimy wpierw zadać kardynalne pytania: Czemu właściwie Rzym upadł? I co uchroniłoby go od tego upadku? Gloria Victis Wbrew powiedzeniu, że sukces ma wielu ojców, a porażka jest sierotą, przez wieki przyczyn upadku Rzymu upatrywano w licznych procesach lub wydarzeniach, od depopulacji Italii po

18

zatrucia ołowiem. Osiemnastowieczny historyk Edward Gibbon utrzymywał, że za cywilizacyjną klęską stały degeneracja obywatelskich cnót i powstanie chrześcijaństwa. Jego zdaniem przyjęcie przez lud Rzymu koncepcji zbawienia i życia wiecznego skutecznie utemperowało potrzebę dbania o doczesność i innowację. Gnuśni, upojeni zwycięstwami wczesnego imperium Rzymianie, wybaczcie wyrażenie, spoczęli na laurach i popadli w degrengoladę. Dekadencja i rozpad nie ominęły legionów, które z wieku na wiek były coraz gorzej wyszkolone i często zastępowane wojskami zaciężnymi. Jest coś w teorii Gibbona − jakaś romantyczna iskra, która sprawia, że chce się żywiołowo przytakiwać: tak właśnie było! Niemniej jednak późniejsi historycy nie są już tak szybcy we wskazywaniu pojedynczych przyczyn. Ja też nie zamierzam na tym poprzestać, bo myśl, że remedium na bolączki Rzymu, a tym samym receptą na naszą alternatywną historię, miałoby być skasowanie chrześcijaństwa, wydaje mi się cop-outem, pójściem na łatwiznę. W takim razie kopmy dalej. Można relatywnie bezpiecznie przyjąć, że jednym z głównych czynników, które wpłynęły na upadek była wielka wędrówka ludów – nasilające się inwazje barbarzyńców stanowiły stały punkt nacisku dla imperium, które próbowało sobie poradzić z szeregiem problemów – zakulisowymi walkami o tron i wojnami domowymi, z nieskutecznym, opartym na grabieży systemem podatkowym. Zaciąg barbarzyńców do armii i wynikająca zeń germanizacja, coraz mniejsze zbiory, galopująca inflacja (w 270 r. n.e. srebrny denar miał w sobie zawrotne 0,2% srebra), pow-

Marcin Wełnicki


Sine qua…

19


stanie Imperium Sasanidów z pewnością nie pomagały. Oparta na niewolnictwie gospodarka nie była rentowna, nie produkowano towarów na eksport. Aurea Mediocritas Co należałoby zmienić, żeby Rzym przetrwał? Robert Silverberg w swojej książce „Roma Eterna” usunął z obrazka chrześcijaństwo jeszcze podczas ucieczki Izraelitów z Egiptu, Kirk Mitchell w trylogii „Germanicus” ustami Poncjusza Piłata ułaskawił Joszuę z Nazaretu – nie ma męczennika, nie ma fanatycznych wyznawców, nie ma monoteistycznej religii. Proste? Proste. Jak wspomniałem wcześniej, to żadne wyzwanie. Poszukajmy czegoś jeszcze. Czeski historyk i filozof Radovan Richta stwierdził kiedyś, że wynalezienie w II wieku n.e. podkowy mogło pchnąć losy Rzymu w zupełnie innym kierunku. Kawaleria i gońcy mogliby pokonywać znacznie większe dystanse w krótszym czasie. To wzmocniłoby centralizację rządów i usprawniło administrację odległymi prowincjami. Pójdźmy o krok dalej. Rzym ocaliłby telegraf. Starożytni ludzie zdawali sobie sprawę z istnienia elektryczności. Już w 600 r. p.n.e. Tales z Miletu zaobserwował zjawisko elektrostatyki. W 1936 roku na ziemiach dawnej Partii (dzisiejszego Iranu) znaleziono dzban z wczesnych wieków n.e., którego konstrukcja przypomina ogniwo galwaniczne. Historia zna przypadki zapomnianych wynalazków, które potem, czasem wieki później, ktoś „odkrył” ponownie. Elektryczność rozwiązałaby większość problemów Rzymu, ale jeśli ten pomysł wydaje się Wam zupełnie nieprawdopodobny, rozważcie poprzednika telegrafu − system wież semaforowych, z jakich korzystała francuska armia podczas wojen napoleońskich. Rzymianie znali koncepcję optycznego telegrafu, wykorzystywali w tym celu łańcuchy ognisk – ale takie rozwiązanie miało swoje ograniczenia, wiadomości musiały być proste i przeważnie nadawane nocą lub w słabym świetle. Semafory rozwiązałyby oba problemy. Skomplikowane

20

mechanizmy mogłaby napędzać energia silników parowych. Rzymskie silniki parowe… zdziwicie się pewnie, co ja plotę. Ano, pierwszy taki silnik skonstruował grecki myśliciel Heron z Aleksandrii (żyjący prawdopodobnie w I w. n.e.). Ta, tak zwana bania lub turbina Herona, nie znalazła w starożytności zastosowania, jej moc była zbyt mała… Ale gdyby tak trafił się ktoś, kto rozpoznałby jej potencjał? Pal licho wieże semaforowe, taki wynalazek mógłby zrewolucjonizować rolnictwo i sposób prowadzenia wojny. Oczami wyobraźni widzę wielkie rzymskie parowozy… A jeśli już o rolnictwie mowa, to prosta trójpolówka albo płodozmian, a także lepszy system irygacji mogłyby rozwiązać problemy żywieniowe Imperium Rzymskiego. Ba, podreperowałyby gospodarkę, zapewniając masowy produkt na eksport, a sam wzrost dostępności żywności doprowadziłby do boomu populacyjnego – i miałby kto zasilić szeregi legionów, zmuszonych utrzymywać coraz większe terytorium. Wreszcie nie zaszkodziłoby kilka przełomów w dziedzinie ekonomii. Gdyby oparty na łupieskich zasadach system podatkowy został zmodernizowany albo gdyby prowadzono jakiś prognozowany rachunek wydatków (czyt. budżet), Cesarstwo zażegnałoby wiele ze swoich kłopotów finansowych. Jeśli zaistniałyby wszystkie lub większość z tych okoliczności, to kto wie, Rzym mógłby przetrwać kolejne dwieście, pięćset, a może i tysiąc lat – albo trwać do dnia dzisiejszego. Ale jak wyglądałby świat pod panowaniem pax romana? Gloria Romanorum Przede wszystkim nie doszłoby do tego, co nazywamy mrocznymi wiekami. Pytanie brzmi, czy oznacza to, że nastąpiłby szybszy rozwój technologiczny i dziś, w XXI wieku, jeździłbym do pracy na mojej antygrawitacyjnej deskorolce? Niekoniecznie. Każde z technologicznych osiągnięć, o których pisałem wyżej, a które pozwoliłoby Rzy-

Marcin Wełnicki


mowi uchronić się od upadku, jednocześnie hamowałoby postęp. Mówi się, że potrzeba jest matką wynalazków. Jeśli dotychczasowe strategie przetrwania imperium zdawałyby egzamin, nie byłoby powodu, aby je zmieniać. Jeśli dzięki maszynie parowej lub telegrafowi legiony mogłyby kontynuować ekspansję, system łupów nie uległby zmianie, a niewolnictwo zostałoby zniesione znacznie później. To z kolei oznacza, że Rzym wkroczyłby na drogę ku rewolucji przemysłowej później, niż można by początkowo zakładać. Trzeba też wziąć pod uwagę, że dalsze istnienie cesarstwa rzymskiego w Europie nie oznaczałoby bynajmniej, że nie doszłoby do podziału imperium na zachodnie i wschodnie. W pierwszych wiekach tego przedłużonego alternatywnego istnienia imperium zachodniorzymskiego bardzo prawdopodobny byłby sojusz z imperium wschodniorzymskim przeciwko barbarzyńcom i Sasanidom, ale prędzej czy później ich interesy stałyby się sprzeczne. Mimo wspólnego rodowodu z każdym wiekiem kultury obu państw stawałyby się coraz bardziej sobie obce. Być może w tym spekulatywnym świecie do pierwszej wojny światowej doszłoby znacznie wcześniej, na przykład w X wieku? Europejski Rzym kontra Bizancjum pod orientalnymi wpływami. I jaki byłby wynik takiego konfliktu? Ponowne zjednoczenie siłą? Rozpad któregoś z mocarstw? Bez zaawansowanej broni taka wojna mogłaby się ciągnąć stuleciami. Oczywiście, o ile Rzymu nie zdziesiątkowałaby czarna śmierć. Naukowcy wciąż debatują, co było głównym nośnikiem zarazy – pchły czy ludzie. W obu tych przypadkach kluczowe dla

rozprzestrzeniania się wirusa były szlaki komunikacyjne. Rzymianie budowali wspaniałe, naprawdę solidne drogi. A teraz wyobraźcie sobie, że mieli dodatkowe tysiąc lat, aby opleść ich siecią cały kontynent. Czarna śmierć rozprzestrzeniałaby się błyskawicznie, straty w ludziach byłyby nieporównywalnie wyższe. A jeśli Cesarstwo przetrwałoby i ten kryzys, co wydarzyłoby się później? Nie byłoby przecież renesansu, królowałaby monokultura. Jedna mentalność hołdująca jednemu sposobowi myślenia, uboższa od naszego dysharmonijnego chóru. Czy doszłoby do jakiegoś przebudzenia narodów, Wiosny Ludów? To bardzo prawdopodobne – wyobraźmy sobie XIX-wieczny Rzym targany krwawymi rewolucjami narodowowyzwoleńczymi i XX wiek pełen narodowego terroryzmu. I wreszcie można się zastanowić nad drobnymi zmianami, które tak cieszą w dziełach poruszających temat alternatywnej historii. Czy w XX-wiecznym Rzymie samochody jeździłyby po lewej czy prawej stronie? Nadal jedlibyśmy garum, sos uzyskany z wnętrzności ryb, które nie nadawały się do zasolenia? Jak wyglądałby kod binarny, skoro rzymski system liczbowy nie posiada znaku reprezentującego zero? A co z nami, Polakami? Bylibyśmy Sklaboi czy Sclaveni? Z tą myślą Was zostawiam. Vale. PS. Jeśli interesuje Was inne spojrzenie na alternatywną historię Rzymu, polecam książkę Jarosława Błotnego „Wergeld królów” – a jeśli alternatywna historia jako taka, nieśmiało skieruję w stronę mojej własnej twórczości. Marcin Wełnicki Urodził się w 1984 r. w Gdyni. Ukończył studia prawnicze, jest tłumaczem gier, hobbystycznie zajmuje się socjologią. W 2010 r. zadebiutował opowiadaniem „Święty z Issyk-kul”, nominowanym do miana najlepszego opowiadania roku czasopisma „Science Fiction, Fantasy i Horror”. W tym samym roku ukazała się jego debiutancka powieść „Śmiertelny bóg”.

Sine qua…

21


Marcin Rusnak Ahura Mazda ilustracje: Konstanty Wolny I Nazywasz się Ahura Mazda. To oznacza światłość... To było prawie jak obelga. Nie wiem, czy bardziej mnie wkurzało, że kazali mi się zajmować tym cholernym Afgańczykiem, kiedy wokół tylu naszych chłopców wymagało opieki, czy może fakt, że leżał wraz z nimi, w jednej sali, właściwie łóżko w łóżko, terrorysta obok bohaterów. Oddzielała go tylko cienka, biała zasłona; wyróżniała dłoń przykuta kajdankami do metalowej barierki. – To dziwne – zgodził się Joe, kiedy mu o tym powiedziałam. W bazie pod Tarin Kowt pojawiliśmy się razem, jakieś trzy miesiące wcześniej. Ja pomagałam w szpitalu, w części przeznaczonej dla żołnierzy i tej afgańskiej mniejszości, która nie podzielała właściwej muzułmanom odrazy w stosunku do żeńskiej części personelu. Joe był oficerem łączności. – Gdyby był prawdziwą szychą, trzymaliby go w tajemnicy. A pionkiem by się nie przejmowali. Z drugiej strony, dowództwo chyba wie, co robi. Skoro umieścili go w szpitalu, to na pewno nie bez powodu. Afgańczyka przywieźli zmasakrowanego. Ponoć oberwał podczas zamachu bombowego. Na pytanie, czy to on był zamachowcem, nikt nie raczył mi odpowiedzieć. Lekarze zrobili co w ich mocy, żeby jakoś poskładać go do kupy – mnie kazano po prostu utrzymać go przy życiu i nie zadawać pytań. Przeklęci wojskowi. Nawiasem mówiąc, utrzymać go przy życiu wcale nie było łatwo. Mężczyzna miał głębokie oparzenia drugiego stopnia na lewej nodze i boku,

22

lewą rękę dodatkowo poharataną odłamkami metalu. Plecy przecinały mu dwie szarpane rany, do tego ucierpiały kości: miał pękniętą szczękę i kość policzkową, złamaną prawą ręką. Wiedziałam, że będzie pod moją opieką przez wiele tygodni i po cichu zastanawiałam się, które z nas pierwsze opuści bazę. Tak to się zaczęło. *** Pierwsze dwa tygodnie minęły nie wiadomo kiedy. Afgańczyk przeważnie spał, a gdy nie spał, mamrotał coś do siebie albo jęczał. Ruszał się tyle co nic, nie sprawiał problemów. Ja za to miałam dość zajęć: poranne dawki leków, sprawdzanie kroplówek, nakładanie maści i żelów, dyżur na sali ogólnej (sala ogólna... ależ dumnie to brzmi... a przecież mowa o gołych ścianach, oknach z moskitierami w miejscu szyb i podłodze cuchnącej najsilniejszymi dostępnymi detergentami), później sprawdzanie opatrunków, kolejne leki, znowu kroplówki, konsultacja z lekarzem, maści i żele po raz drugi, następny dyżur. Po skończonej zmianie szłam do kantyny albo do kina. Jeśli Joe akurat miał wolne, zaszywaliśmy się u niego i kochaliśmy jak króliki na seksualnym głodzie – podczas stosunku wychodziły z nas wszystkie tłumione emocje, spływał z nas cały strach, dawaliśmy upust frustracji i bezsilności. Przed dziesiątą chrapałam już z głową na poduszce. Jeśli miałam zmianę do północy, schemat był podobny, tylko kolejność inna. W łączności nie było takich braków jak w medycznym, więc Joe przeważnie mógł żonglować godzinami pracy i dostosować się do mnie.

Marcin Rusnak


Po tych dwóch tygodniach Afgańczyk nagle przemówił. – Nie wiesz, kim jesteś, prawda? – wymamrotał nagle, niezłą angielszczyzną, choć zniekształconą mocnym akcentem. Zakładałam mu właśnie nową kroplówkę i omal jej nie upuściłam. Przestraszył mnie tym swoim głosem, zgrzytliwym jak trące o siebie bloki piaskowca. – Ahura Mazda. – Jestem pielęgniarką – odpowiedziałam. – Nazywam się Abigail Morse. Przez moment przyglądał mi się spod przymrużonych oczu. W końcu zamknął powieki i westchnął. – Nazywasz się Ahura Mazda. To oznacza światłość. – Może być i Ahura – zgodziłam się w końcu. – Jak ty się nazywasz? – Nie pamiętasz mnie? – Parsknął słabym śmiechem. – To ja, Angra Manju. – Nie wydaje mi się, żebyśmy się spotkali. – Ależ wręcz przeciwnie – odparł i jeszcze raz popatrzył mi w oczy. Nie wiem czemu, przeszedł mnie dreszcz. – Spotykamy się co rusz. Od dwunastu tysięcy lat. II Nazywasz się Ahura Mazda. To oznacza dobroć... Życie w bazie nie jest łatwe. To banał, który ładują szarym obywatelom do głów dziesiątki reportaży z podobnych temu, zapomnianych przez Boga zakątków. A jednak, jak to często bywa z banałami, trzeba przeżyć to samemu, żeby uwierzyć. Przez pierwszy miesiąc nie było źle. Pustynia zrobiła na mnie niesamowite wrażenie, nie mogłam się przyzwyczaić do pogody. Wygwieżdżone nocne niebo, kiedy w promieniu kilku mil nie palą się żadne światła, to widok, którego nie sposób zapomnieć. Sama baza też okazała się czymś więcej niż tylko skupiskiem jednakowych baraków i nieraz gubiłam się wśród jej zakamarków. Kolorytu dodawały potrawy dostępne w kantynie prowadzonej przez faceta, który mógłby być klonem Rufusa Sewel-

Ahura Mazda

la, gdyby nie to, że w lewej dłoni brakowało mu trzech palców. Jakby tych atrakcji było mało, Afganistan szybko przypominał, co tu tak naprawdę robimy. Pierwsze parę wieczorów spędziłam na oglądaniu sprzętu – motoryzację zawsze miałam gdzieś, ale widok dziesiątków Humvee, Strykerów i Abramsów obudził we mnie jakąś nową fascynację. Później nadszedł pierwszy atak rakietowy i całą noc spędziłam na sedesie, autentycznie srając pod siebie ze strachu. Po czymś takim znacznie szybciej zapomina się o różnicach pomiędzy ludźmi i każdy wracający bez szwanku patrol zaczęłam odbierać jako swój własny, prywatny sukces. Przestało mieć znaczenie, kto jest z medycznego, kto z łączności, kto zajmuje się logistyką, a kto przepakowuje zapasy z magazynu na transportery. Wszyscy byliśmy Amerykanami na terytorium wrogiego państwa i to czyniło nas rodziną. A jednak – czas na kolejny banał – człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego. Widok pustyni z czasem spowszedniał. Obwarowania i druty kolczaste z każdym dniem coraz bardziej kojarzyły się z więzieniem. Każdy barak poznałam na wylot, a długich nocy spędzanych w absolutnej ciemności nie rekompensował widok nawet miliona gwiazd. Zaczęłam rozumieć, że potrawy z kantyny smakują niewiele lepiej niż psie chrupki; do kina chodziłam bardziej z przyzwyczajenia niż prawdziwej chęci. Piękno i egzotyka powoli znikły. Został paraliżujący strach, tęsknota i cholerne poczucie, że coś tutaj jest diabelnie nie tak, jak być powinno. Nie pomagała świadomość, że każdy miesiąc to parę przyzwoitych tysięcy na koncie. Nie pomagała myśl, że nasz pobyt tutaj to szansa na lepszą przyszłość dla tego popierdzielonego kraju i na to, że przyszłe pokolenia nie doczekają powtórki z jedenastego września. Nic, ale to absolutnie nic, nie pomagało. *** Mężczyzna powoli dochodził do siebie. Wobec natarcia nowoczesnej medycyny oparzenia wreszcie złożyły broń i zaczęły się goić.

23


Wyglądało na to, że jeszcze miesiąc, może dwa i Afgańczyk się wyliże. – Co ty tu robisz, Ahura? – zapytał w jakieś dwa, trzy dni po tym, jak odezwał się do mnie po raz pierwszy. Nie dbałam o to, jak mnie nazywa, póki nie było to nic obraźliwego. – Ratuję życie komuś, kto niekoniecznie na to zasługuje – odparłam. Miałam paskudny humor. Tego samego dnia przywieźli nam sześciolatka po wybuchu bombowym. Nie dało się mu pomóc. Parsknął śmiechem, co nie było rzadkością w czasie naszych nielicznych rozmów. Zaczynało działać mi na nerwy to jego parskanie. – Przecież tutaj nikt na to nie zasługuje – zauważył. – Gdzie nie spojrzysz, mordercy, oszuści, złodzieje i skurwysyny wszelkiej maści. – Oni zasługują. – Wskazałam za parawan, na łóżka pełne żołnierzy. W ciągu ostatnich miesięcy sytuacja w prowincji mocno się zaostrzyła i rannych nie brakowało. – Tak samo cywile: kobiety i dzieci, które cierpią przez wasze idiotyczne poglądy, przez wasze cholerne zamachy, bomby i strzelaniny. – Ahura... – Mężczyzna pokręcił głową. – Patrzysz, a nie widzisz. Co się stało z twoim boskim spojrzeniem? – Mam na imię Abigail, do cholery – odszczeknęłam i wyszłam ze szpitala. Potrzebowałam powietrza. Dużo świeżego powietrza. *** Seks nie był tak dobry, jak powinien być i doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że to moja wina. Nie mogłam się skupić, rozpraszał mnie każdy szczegół, wszystko wydawało się być nie takie, jak powinno. Nawet cholerny zwyczajowy papieros „po” nie smakował tak, jak powinien. Najgorsze było to, że Joe nic nie zauważył. Bzyknął mnie, jak gdyby nigdy nic, wypalił fajkę, otworzył piwo i oddał się temu swojemu gadaniu, co mu ślina na język przyniesie. Przeważnie lubiłam słuchać jego głosu i z wolna odpływać, kołysana do snu jego słowami. Tym razem ledwo stłumiłam chęć powiedzenia mu, żeby się zamknął.

24

– Oni są jak zwierzęta – mówił. – Gotowi cię zabić, gdy wyciągasz do nich rękę z lekarstwem. Gotowi szarpać i drapać, kiedy chcesz uratować im życie. Jeśli przyjedziesz do nich, zabiją cię u siebie. Jeśli będziesz siedział na dupie w Nowym Jorku, spuszczą ci na głowę samolot twoich własnych linii lotniczych. A czemu? Z powodu wiary, której tak naprawdę sami nie rozumieją? Popaprańcy. Najlepiej byłoby ich wszystkich wybić, co do jednego. – Naprawdę tak myślisz? Chciałbyś wszystkie dzieci pozbawić ojców? – spytałam. Wcale nie chciało mi się spać. – Ty chyba nie rozumiesz, co się mówi, Abi – odparł, kiepując fajkę do blaszanej popielniczki. – Wszystkich powinniśmy wymordować, spokój by był. Myślisz, że ci, którzy teraz się wysadzają, wzięli się z księżyca? To też kiedyś były dzieciaki. Urocze afgańskie smyki, takie jak te, które widujesz na ulicach. Z tych małych skurkowańców, których leczycie, też prędzej czy później wyrosną terroryści pierwszej wody. Fanatyczni samobójcy i eksperci w dziedzinie oblewania kobiet kwasem albo obcinania im nosów. – Ty nie żartujesz, prawda? – Podniosłam się na łokciu, popatrzyłam mu w twarz. Pociągnął piwa z puszki i dopiero wtedy odwzajemnił spojrzenie. Długo nic nie mówił. – Miałem ciężki dzień. To wszystko – odparł, po czym obrócił się na bok. Tej nocy po raz pierwszy od trzech lat, od chwili, kiedy się poznaliśmy, nie życzyliśmy sobie dobrej nocy. *** Zaczęłam patrzeć i widzieć. Jakby z oczu spadła mi opaska, jakaś zasłona, która wcześniej nie pozwalała dostrzec rzeczy takimi, jakie są. Teraz nic nie mogło się przede mną ukryć. To były detale, fragmenty rzeczywistości, które do tej pory wolałam ignorować. Udawać, że ich nie ma. Jak dziwka wyprowadzana z obozu tylną furtką, po tym, jak za dolara obsłużyła pół plutonu – musieli być wyposzczeni, bo dziewczyna ledwo szła. Jeśli miała siedemnaście lat, to ja byłam w wieku emerytalnym.

Marcin Rusnak


Jak tutejsze dziecko, które jednemu z sierżantów biegało na posyłki. Ośmioletni chłopaczek w ramach zapłaty dostawał wieczorem łyk whisky z blaszanej psiej miski, snickersa i resztkę jointa, jeśli sierżantowi nie chciało się go dopalić. Jak jeden afgański handlarz, który sprzedał żołnierzom porysowane DVD. Film kosztował cztery dolary. Facet trafił do cywilnego szpitala z wybitym okiem, pękniętą kością policzkową i połamaną połową żeber. Gdzie nie spojrzysz, sukinsyny wszelkiej maści, powiedział ten pomyleniec, Angra Manju. Święte słowa. III Nazywasz się Ahura Mazda. To oznacza mądrość... Od spotkania z Joem wymówiłam się dłuższą zmianą w szpitalu. Zamiast kolejnego bezmyślnego grzmocenia wybrałam wizytę w obozowej kapliczce. Nie chciałam się modlić, nie robiłam tego od lat. Chciałam pomyśleć, w spokoju i ciszy. Spokój i cisza były w Afganistanie towarem zbytkownym – luksusem, na którego mało kogo stać. Byłam tak zamyślona, że nie zauważyłam, jak kapelan siada obok. Zwróciłam na niego uwagę, dopiero kiedy się odezwał. – Wiele osób przychodzi tutaj ukoić nerwy – odezwał się, zapatrzony w krzyż. Miał ze czterdzieści lat i spojrzenie, które niełatwo rozgryźć. – Ludzie, którzy nie byli w kościele od lat, i po powrocie stąd też raczej tam nie zaglądną. A jednak w chwili próby przychodzą tutaj. Pomyśleć. Porozmawiać. – Z ojcem, pastorze? – Bywa, że ze mną. Bywa, że z samymi sobą; wystarczy, że jestem tu i kiwam głową. Niektórzy nie potrzebują niczego więcej. Jak jest z tobą? Gryzie cię coś, o czym chcesz porozmawiać? Gdzie nie spojrzysz, sukinsyny wszelkiej maści, przypomniałam sobie. Czemu kapelan miałby być inny? – Nie – odparłam. Siedział dalej, ale milczał. Czekał. I się doczekał.

Ahura Mazda

– Czy coś ojcu mówi Ahura Mazda? – spytałam. – Albo Angra Manju? Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. – Czemu pytasz? – Po prostu. – Wzruszyłam ramionami. – Żeby zająć czymś umysł. Żeby mieć o czym porozmawiać. Słyszał ojciec czy nie? – Słyszałem. – To niech ojciec opowie, co słyszał. Opowieść z początku szła jak krew z nosa, kapelan musiał przypominać sobie szczegóły. Stopniowo jednak rozkręcił się, jego pamięć wskoczyła na właściwy tor, a ja zatopiłam się w słowach mówiących o wierze starożytnych Persów, o Ahurze Mazdzie – bóstwie światłości, dobra i harmonii – i jego odwiecznej walce z Angrą Manju – emanacją zła, mroku, chaosu. O walce, której finał miał pewnego dnia zakończyć świat. Walce, którą wygra Ahura Mazda, światłość, mądrość, dobroć. Ahura Mazda, czyli – według słów Afgańczyka – ja. – To zapomniane bóstwa – powiedział na koniec. – Nikt już w nie nie wierzy. To religijna prehistoria, z czasów sprzed chrześcijaństwa, islamu i innych religii dnia dzisiejszego. Milczeliśmy przez jakiś czas. – Dobrze się z ojcem rozmawiało – odezwałam się, spoglądając na zegarek. Minęła niemal godzina. – Wzajemnie. Wpadnij tu jeszcze kiedyś. *** – Jak to jest, Ahura? – spytał Afgańczyk następnego dnia. – Z tobą i tym facetem, który tu czasami przychodzi. Zdaje się, że ma na imię Joe. – Czemu pytasz? – Ciekawość. Nie ma tu nic do roboty, można zwariować od własnych myśli. – Lepiej od własnych niż od cudzych. Milczenie, flamaster wyuczonym ruchem wypełniający kartę. – Jeśli mi odpowiesz, wyjawię ci sekret – powiedział. – Akurat. Popatrzyłam mu w oczy, w ciemne jak mahoń oczy szaleńca. Westchnęłam.

25


– Przyjechaliśmy tu razem – wyjaśniłam. – Zamierzamy się pobrać i chcieliśmy wcześniej... sama nie wiem, co tak naprawdę chcieliśmy. Może oddać dług krajowi... może przekonać się, czy wytrzymamy... bo gdybyśmy wytrzymali tutaj, to tam, w domu, nic nie byłoby w stanie nas pokonać. – Kochasz go? – zainteresował się Afgańczyk. – Nie twój interes – odparłam. – A ty? Masz gdzieś swoją lubą z twarzą przeżartą kwasem i laskami dynamitu zatkniętymi za pas? Zamknął oczy, zapadł się w poduszce. Dopiero wtedy pokręcił głową. – Nie bierz mnie za jakiegoś pomylonego muzułmanina, Ahura. Jestem Angra Manju. Nie dla mnie miłość. Moja domena to... – Chaos, mrok, zło. Wiem, wiem. – Poklepałam go po ramieniu, jak niegroźnego wariata. Otworzył oczy. – Przypominasz sobie – powiedział dziwnym tonem, jakby zadowolony i rozdrażniony

26

równocześnie. – Ale nie rozumiesz. Wciąż nie chcesz rozumieć. To cię zgubi, Ahura. – O ile dobrze pamiętam, to ja mam wygrać tę odwieczną batalię – przypomniałam słowa kapelana. – Światło nad mrokiem. Ład nad chaosem. – Może tak, Ahura. Może tak. – Pokiwał głową. – A może nie. *** Następnego dnia czekała mnie niespodzianka. W szpitalu pojawiłam się wcześniej niż zwykle – nie wybiła jeszcze siódma, niebo na wschodzie dopiero zaczynało różowieć. Przywitałam się z lekarzem, dałam znać dyżurującej pielęgniarce, że może już iść i przeszłam między łóżkami. To należące do Afgańczyka było puste. – Sue – zawołałam za dziewczyną, którą właśnie zmieniłam. – Gdzie on jest? – Zabrali go.

Marcin Rusnak


– Kto? – Żołnierze – odparła z takim wyrazem twarzy, jakbym pytała, czemu woda jest mokra. – Przecież nie UFO. Zamierzałam dokładniej ją wypytać, ale w tym momencie się pojawili. Dwóch żołnierzy, tak nabitych mięśniami, że chyba z trudem dopinali mundury. Afgańczyk był na wózku, prowadzili go przed sobą. Zatrzymali się przy łóżku i bez słowa położyli mężczyznę na prześcieradle. Był niewysoki i chudy, przenieśli go jak słomianą kukłę. Jeden z nich skinął mi głową i zamierzali odejść. Wciąż bez słowa. Nie wytrzymałam. – Moment! – krzyknęłam za nimi. – Co to ma znaczyć?! Popatrzyli na mnie, jakby wcześniej nie podejrzewali, że na jakimś etapie ewolucji u pielęgniarek też wykształciły się struny głosowe. – Dostaliśmy rozkaz, żeby zabrać tego człowieka na przesłuchanie – odparł w końcu jeden z nich. – A kto panom powiedział, że jego w ogóle wolno ruszać? – warknęłam. – Czy lekarz dyżurujący wyraził na to zgodę? Na twarzy tego drugiego, tego, który się nie odzywał, pojawił się kpiący uśmieszek. Miałam wielką ochotę zdzielić go przez łeb czymś ciężkim. Jego kompan skinął mi jeszcze raz głową i obaj zgodnie ruszyli w stronę wyjścia. Skurwysyny traktowały mnie jak powietrze. – Czekajcie, do cholery! – krzyknęłam za nimi. Sue wybiegła i mnie zatrzymała. – Co ty robisz, do diabła? – wysyczała mi do ucha. – Panoszą się jak pierdolone pawie! Puściła mnie i odsunęła się na krok. Chyba nigdy wcześniej przy niej nie przeklęłam. – Abigail, wszystko w porządku? – zapytała. – Jesteś potwornie roztrzęsiona... – Nie mieli prawa, to wszystko – warknęłam. Żołnierze już wyszli, ale paru rannych podniosło głowy i przyglądało mi się z uwagą. – Nie mieli pieprzonego prawa. – Mieli prawo – zaprzeczyła cicho Sue. – To

Ahura Mazda

tylko z nazwy misja pokojowa, Abigail, przecież wiesz. Tu toczy się wojna. Giną ludzie, niekiedy dziesiątki ludzi. A on – skinęła na Afgańczyka – nie jest po naszej stronie. – To nie znaczy, że nie jest człowiekiem, do cholery. A kiedy ostatni raz sprawdzałam, to między innymi właśnie o prawa człowieka toczyła się cała ta twoja zasrana wojna. Znowu – złość wypełniła mnie zupełnie nagle i do tego stopnia, że nie zdołałam nad sobą zapanować. Sue popatrzyła na mnie z niedowierzaniem, po czym poszła się przebrać. Podeszłam do Afgańczyka. Wcześniej myślałam, że jest nieprzytomny, ale teraz otworzył powoli oczy i przyjrzał mi się uważnie. – Cześć, Ahura – powiedział. – Masz ładny głos, gdy jesteś wściekła, wiesz? – Zamknij się – odparłam, ale nie zdołałam powstrzymać uśmiechu. Torturowali go. Nie powiedział na ten temat ani słowa, ale ślady mówiły za siebie: ciało znaczyły nowe siniaki, pękło kilka szwów, na torsie znalazłam świeże oparzenia. – Nie podoba ci się to – zauważył Afgańczyk, oblizując wargi. – Czemu? Przecież to twoi ludzie tryumfują. To ja jestem złym terrorystą. Do diabła, czy mężczyźni nie mogą nawet przez chwilę obejść się bez kpin? – Nie podoba mi się to, że dodają mi pracy. – To dopiero początek, Ahura. Na razie bardzo grzecznie pytali. Niemal serdecznie, bo widzieli, że jeszcze jestem słaby. To dopiero początek. *** Z tego, że unikam Joego, zdałam sobie sprawę dwa czy trzy dni później. W międzyczasie widzieliśmy się parę razy, ale krótko, w przelocie. Zamienialiśmy parę słów. Ze zdziwieniem odkryłam, że nie brakuje mi go. Nie robiło mi się przyjemnie na myśl o jego zapachu; nie czekałam z utęsknieniem na wieczór, kiedy pod pierzyną absolutnej ciemności będziemy kochać się do upadłego. Znalazł mnie, kiedy wieczorem siedziałam z tyłu kantyny. Zbliżał się zachód słońca, pustynne skały zabarwiły się na rudo. Dwa patrolowe

27


Humvee wjechały właśnie przez bramę, ciągnąc za sobą tumany kurzu. Pociągałam leniwie colę z puszki, wzrok zawiesiłam na zasiekach, ledwo widocznych z tej odległości. – Odnoszę wrażenie, że już mnie nie lubisz – zagadnął, siadając obok. Nie odpowiedziałam. – Zrobiłem coś nie tak? – zapytał. Kątem oka widziałam, że z jego ust zniknął uśmiech, pojawił się ślad niepokoju. – Co my tu robimy, Joe? – zrewanżowałam się. – Siedzimy i cieszymy się z kolejnego mijającego dnia. A w szerszej perspektywie: ty ratujesz ludzi, a ja przesyłam informacje, którą wioskę zbombardować. Popatrzyłam na niego. Paskudnie musiałam spojrzeć, bo aż drgnął. – Śmieszy cię to? – zapytałam ostrzej, niż zamierzałam. – Umierający cywile cię bawią? – Na litość boską, tylko żartowałem! O co ci chodzi? Parę miesięcy temu nawet byś nie mrugnęła, słysząc coś podobnego. Kopnęłam kamyk leżący pod stopą. Sama nie wiem czemu. – Co my tu robimy? – powtórzyłam. – My, Amerykanie. Co mu tu, do cholery, robimy? Ci ludzie nas nie potrzebują. Przez całe stulecia radzili sobie bez nas. To żadna wojna z terroryzmem – tutaj nawet nie bardzo wiedzą, co znaczy to słowo. Pewnie co drugi w ogóle nie słyszał o Al-Kaidzie. – Pewnie. – Joe zaśmiał się i klepnął dłońmi w kolana. – To sami dobroduszni pasterze i rolnicy. Świetni ludzie. Do rany przyłóż. Chodząca dobroć. Abi, czy ty wiesz, co mówisz? W ogóle słuchasz tego, co mówią chłopaki, jak wracają z patrolu? Afganie to nie ludzie, to bydło! To debile, którzy wysadzają się w powietrze w imię religii, której nie rozumieją. To cały naród sukinsynów, którzy robią kobiecie piekło na ziemi za to, że bez ślubu rozchyliła przed kimś nogi. Ich intelektualna elita to hipokryci, oszuści i pozbawieni sumienia sadyści, a plebs ma tyle rozumu, co baran po trepanacji czaszki. Dasz im paczkę ryżu, będą cię całować po rękach. Jeśli ktoś da dwie, to strzelą ci w plecy. Nie słyszałaś o tym wszystkim? Nie widziałaś zdjęć? Nie pamiętasz

28

tych dzieciaków brodzących boso, po kolana w śniegu? Na buty nie starczyło, bo starszyzna musiała z pompą podjąć talibów, którzy przez całe lata rządzenia dymali ich na wszystkie możliwe strony. Nie pamiętasz tego człowieka, który wysadził się w tłumie odbierających leki? Ilu wtedy zginęło ludzi? Ilu na zawsze zostało kalekami?! To kraj radykalnych pojebów i nie piernicz mi, że ci ludzie nas nie potrzebują. Pewnie, że nie! Potrzebuje nas cały pieprzony świat, bo inaczej tacy pomyleńcy będą mnożyć się jak króliki i zaleją nas ze wszystkich stron! Będą się rozpierdalać bombami na placach wszystkich większych miast, będą wysadzać stacje metra i mordować ludzi tylko dlatego, że ktoś im nakładł gówna do łbów. Ja się na to nie zgadzam i ty też się nie zgadzałaś, dlatego właśnie tutaj przyjechaliśmy. Żeby dołożyć swoją pierdzieloną cegiełkę. Żeby coś zmienić. Ucichł. Nie patrzyłam na niego, on nie patrzył na mnie. Czuło się napięcie, oboje wiedzieliśmy, że od tego, co teraz powiemy, zależy nasza wspólna przyszłość. Nasze być lub nie być. – Nie wszyscy tacy są – powiedziałam. – A my też nie jesteśmy święci. Też jesteśmy potworami. – Istnieje mniejsze i większe zło. – Może wszystko zależy od tego, po której stronie szkła powiększającego stoisz. Nie odpowiedział. Pokręcił tylko głową i wstał z miejsca. Parę miesięcy temu pobiegłabym za nim ze łzami, chwyciła za ramię i przycisnęła mocno do siebie. Nie pozwoliłabym mu odejść. Teraz po prostu siedziałam i patrzyłam, jak ostatnia para Humvee wraca z patrolu. IV Nazywasz się Ahura Mazda. To oznacza ufność... Co parę dni zabierali Afgańczyka na kolejne przesłuchania. Czasem znikał na parę godzin, dwa razy nie było go przez ponad dobę. Faktycznie, robiło się coraz ostrzej. Katowali go chyba na wszystkie znane człowiekowi sposoby – nigdy nic nie mówił, ale nie jestem głupia, potrafię rozpoznać efekty narkotyków, rażenia prądem

Marcin Rusnak


czy podtopienia. Znęcali się nad nim, a ja dzień za dniem dbałam o to, żeby utrzymać go przy życiu. Kiedy spróbowałam porozmawiać na ten temat z majorem Cartwrightem, szefem zespołu medycznego, kazał mi nie zadawać pytań i robić swoje. – Kraj płaci, siostro Morse, kraj wymaga. Proszę pamiętać, że żadnej wojny nie da się wygrać bez ofiar. Robiłam swoje. Najlepiej jak umiałam. Postawiłam sobie za punkt honoru utrzymać tego pieprzonego wariata, Angrę Manju, przy życiu. Nie zauważyłam nawet, kiedy zaczęłam dbać o niego bardziej niż o innych pacjentów. Bardziej niż o naszych chłopców. *** Po raz pierwszy popłakałam się z jego powodu jakieś półtora miesiąca po jego przybyciu. Zabrali go znowu i nie wracał przez trzy dni. W nocy nie spałam, w dzień nie mogłam skupić się na pracy. Cały czas dręczyły mnie takie mdłości, że nie byłam w stanie choćby myśleć o jedzeniu. Bałam się, że go zabili i wywlekli poza teren bazy. Że gnije gdzieś na słońcu, a dzikie psy rozszarpują jego martwe ciało. Popłakałam się, gdy w końcu wrócił. Przywieźli go tuż przed końcem mojej zmiany. Był ogłupiały z bólu i zmęczenia, w jego orzechowych oczach czaiły się iskierki obłędu. Obmyłam nowe skaleczenie, założyłam opatrunki, podpięłam świeże kroplówki. Nie wyszłam ze szpitala; kiedy skończyłam pracę, przebrałam się i usiadłam obok niego. Zmierzch zapadał powoli, jakby słońcu wcale nie było spieszno z ułożeniem się do snu. Milczałam, a on leżał bez ruchu ze wzrokiem wbitym w sufit. Czułam, że coś pękło. W nim, ale także we mnie. Człowiek przyzwyczajony do życia w Stanach właściwie nie zna prawdziwej ciemności. W miastach świecą tysiące lamp, neonów i ekranów reklamowych, ale nawet na wsi zawsze coś się znajdzie: samotna latarnia, reflektor oświetlający szyld przydrożnej knajpy, żółtawy blask żarówek palących się w domach. Tutaj, gdy zapada ciemność, jest to ciemność niena-

Ahura Mazda

ruszona, nieskalana. Musi tak być, gdy nawet światło latarki może posłużyć za cel dla rakiet. Milczeliśmy więc i pozwalaliśmy, by mrok przylgnął do nas jak czarna, lepka pajęczyna. W pewnym momencie – musiało być już późno, koło dziesiątej, może jedenastej – poczułam, jak kładzie swoją dłoń na mojej. O dziwo, nie przestraszyłam się. Miał przyjemny, ciepły dotyk. – Ahura – wyszeptał. Głos miał zdarty, pewnie od krzyczenia z bólu. – Jestem tutaj. – Ahura Mazda. Czysta dobroć. Co ty tu robisz, Ahura? – To, co trzeba. – Kochana Ahura. Szkoda, że nie mogę ci się przyjrzeć. Wiesz, że jesteś piękna? – Zgłupiałeś od nadmiaru bólu – powiedziałam, ale zarumieniłam się mimo wszystko. Ścisnął moją dłoń, a ja, sama nie wiem czemu, ścisnęłam jego. Było coś niesamowicie nierealnego, podniecającego i przerażającego równocześnie w tym, jak szeptaliśmy do siebie. Pochylałam się tuż nad nim, tak, aby nikt inny nas nie słyszał. – Ahura – Afgańczyk odezwał się po chwili – ja już nie mogę. Nie wytrzymam tego. – Czego? – udałam, że nie rozumiem. – Tortur. Myślałem, że jestem silniejszy, ale... jestem tylko słabym człowiekiem. Źdźbłem trawy na wietrze. A oni... oni nie chcą uwierzyć, że ja nic nie wiem. Czują się tak słabi i bezradni... Ahura, oni mnie zabiją. Dzisiaj tak mało brakowało. Poczułam, że łzy znowu spływają mi po policzkach. – Ahura, ja nie chcę tak odejść. Nie chcę umierać w bólu, kiedy twoi rodacy będą wyładowywać na mnie cały swój strach i nienawiść. Nie chcę skończyć w jakiejś ciemnej klitce, zasikany, z ustami pełnymi krwi i wymiocin, z połamanymi rękami i mózgiem usmażonym od kontaktu z elektrodami. Nie jestem Amerykaninem, to fakt. Jestem rodakiem waszych wrogów, ludzi, którzy wypowiedzieli wam wojnę. Ale nie jestem jednym z nich. Ja... Czy nie należy mi się odrobina godności? Z trudem przełknęłam ślinę. Ton jego głosu sprawiał, że ledwie powstrzymywałam drżenie

29


dłoni. Żołądek podszedł mi do gardła, coś kluchowatego zatkało przełyk, odebrało głos. – Ahura – wyszeptał, ściskając kurczowo moją dłoń. – Pomóż mi umrzeć. Tutaj. Bez bólu. Proszę cię. Zdrętwiałam. Jakaś część mnie czekała na te słowa, spodziewała się ich. Inna część mnie chciała wyć. – Nie mogę – powiedziałam, przezwyciężając zatkane gardło. – Możesz. Dla ciebie to drobiazg. A dla mnie... dla mnie szansa... szansa na godną śmierć. Spokojną śmierć. Widziałaś, co mi robili. Wiesz, co mogą zrobić. Nic lepszego i tak mnie nie czeka. Proszę, Ahura. Jeśli ty się teraz ode mnie odwrócisz... – Może cię wypuszczą? Przecież nie trzymają cię z innymi więźniami! Trzymają cię tutaj, w szpitalu... – To pozory, Ahura – wyszeptał i jakby dla przypomnienia poruszył dłonią przykutą kajdankami do metalowej barierki łóżka. Metal szczęknął głośno w nocnej ciszy. – Ja tu umrę. Tylko od ciebie zależy, w jaki sposób. Nie bój się patrzeć, nie bój się dostrzec prawdy. Widziałaś, jacy oni są: na tej wojnie żadna ze stron nie ma racji. Zachowują się jak zwierzęta, wściekłe od strachu i nienawiści. Widzisz to, ale wciąż nie chcesz uwierzyć, prawda? Więc teraz uwierz. Jesteś moją jedyną szansą. Moją przepustką do śmierci spokojnej i bezbolesnej. Nie odmawiaj mi, proszę. – Jezu Chryste, nie mogę! – Możesz. Właśnie, że możesz. Pomyśl o tym, co oni mi zrobią. To... Możesz mi ofiarować gest miłosierdzia. Odrobinę litości. O nic więcej nie proszę. Tylko o odrobinę litości. Pomóż mi. Pomóż mi zasnąć. Zasnąć na zawsze. Położyłam mu palec na wargach. Umilkł. Siedziałam jeszcze przez jakiś czas w bezruchu, z jego dłonią w mojej, z moim palcem na jego ustach. Wstrząsały mną dreszcze, a zęby chciały szczękać, jakbym stała na potwornym mrozie. Później podniosłam się z miejsca i ruszyłam w stronę szafki z lekami. W stronę tej ważniejszej, metalowej, zamykanej na dwa klucze.

30

*** Kiedy ze strzykawką w dłoni wróciłam do Afgańczyka, patrzył w bok, na nieduże okienko w ścianie baraku. Stanęłam przy łóżku i czekałam. Minęła chwila, nim odwrócił się w moją stronę i ze zdziwieniem odkryłam, że mężczyzna się uśmiecha. – Dziękuję, Ahura – powiedział. – To... chyba jednak nie będzie potrzebne. W pierwszej chwili pomyślałam, że obleciał go strach, ale wcale tak nie było. Mimo ciemności widziałam dość, żeby dostrzec pogodny wyraz jego twarzy; widziałam oczy, w których zagościły nieobecne od tygodni spokój i wesołość. Nie bardzo wiedziałam, co mam teraz zrobić. – Chodź – powiedział. – Usiądź koło mnie. Proszę. Usiadłam. – Spojrzałem przez okno, na to nasze piękne afgańskie niebo – wyszeptał. – I zobaczyłem spadającą gwiazdę, Ahura. To znak. Prawdziwy znak. – Znak? – Szczęśliwy omen. Żebym się nie poddawał. Żebym nie tracił nadziei. Znak, że jutro może być lepiej. Och, Ahura, uwierz mi, wszystko mnie boli, ale dawno już nie miałem takiej ochoty żyć! Widzę dziesiątki możliwości, setki dróg, które jeszcze dane mi będzie przejść. To było... jak zobaczyć boski uśmiech, wiesz? Tego nie da się opisać. Po prostu nagle... nagle wiesz, że to się tak nie skończy. Nie tak. Nie tutaj. Zrobiło mi się mokro w kącikach oczu. – Dziękuję ci, Ahura. – Afgańczyk ścisnął moją dłoń. – Dziękuję za to, co byłaś gotowa zrobić. Później siedzieliśmy w milczeniu, a ciepło, spokój i pogoda, które od niego promieniały, pozwoliły mi uwierzyć, że świat może faktycznie nie jest taki podły. Na chwilę uwierzyłam, że warto mieć nadzieję. ***

Marcin Rusnak


Zabrali go dwa dni później. Kiedy przyszłam na swoją zmianę, już go nie było. W pierwszym momencie zrobiło mi się słabo, ale przypomniałam sobie zaraz jego spokój, jego pewność siebie. Odetchnęłam, zdołałam zebrać myśli. Mogłam pracować. Co godzinę, czasem częściej, zerkałam na drzwi do szpitala. Czekałam na żołnierzy prowadzących go z powrotem. A może i na niego samego – wracającego, by się pożegnać. Po tylu wspólnie spędzonych dniach wiedziałam dobrze, że żaden z niego muzułmanin, żaden terrorysta. Sądziłam, że tylko kwestią czasu jest, kiedy dowództwo dojdzie do podobnego wniosku i da Afgańczykowi pójść swoją drogą. Nie wrócił w czasie mojej zmiany. Poszłam do kantyny, wmusiłam w siebie trochę jedzenia. Później poszłam do kina. Nie pamiętam nawet, co grali, bo wcale nie myślałam o migających przed oczami kadrach. Myślałam o nim. Myślałam coraz intensywniej, bardziej żarliwie i z rosnącą desperacją. Z kina wyszłam przed końcem seansu, zajrzałam do szpitala. Wciąż go nie było. W nocy spałam niespokojnie, budząc się co parę chwil. Było mi niewygodnie, przeszkadzała duchota, a gdy wreszcie zasnęłam, nad ranem obudził mnie krótki atak rakietowy. Huk pocisków strącanych przez nasz system obrony trwał przez kilka minut, później słychać było głosy, ryk silników, Humvee ruszające w stronę bramy. Po półgodzinie wszystko umilkło i w bazie zapanowała względna cisza, ale nie zdołałam już zasnąć. Wstałam z bolącą głową i paskudnymi przeczuciami. Zmianę zaczynałam w południe. Afgańczyka wciąż nie było. Praca dłużyła mi się nieznośnie, roztargnienie dodatkowo wszystko utrudniało. Kiedy wieczorem nadszedł koniec mojej zmiany, a jego wciąż nie było, poczułam, że zbiera mi się na płacz. Przypomniałam sobie tę jego spadającą gwiazdę. Znak, akurat. Pieprzony szczęśliwy omen! Płakałam przez całą noc. Dopiero koło trzeciej albo czwartej zasnęłam ze zmęczenia. Następnego dnia czekała mnie niespodzianka. Kiedy wpadłam do szpitala, za białą zasłoną,

Ahura Mazda

która odgradzała Afgańczyka od reszty pacjentów, dostrzegłam ludzką sylwetkę. Z łomoczącym sercem i uśmiechem cisnącym się na usta ruszyłam w jego stronę. Wpadłam za zasłonę i... Odkryłam, że to nie on. Jego miejsce zajął młody, piegowaty chłopak z głową owiniętą bandażami. Jak się dowiedziałam, dostał na patrolu – nie miał na sobie hełmu, ale kula jakimś trafem nie rozwaliła mu łba, a tylko prześlizgnęła się po czaszce, jak po grubym pancerzu. Powinien nie żyć, a skończyło się na draśnięciu. Dureń. Fartowny dureń. Już wtedy coś mi mówiło, że to koniec, że Afgańczyk nie wróci. Dałam sobie jeszcze jeden dzień nadziei. Postanowiłam, że jeszcze przez jeden dzień będę za nim płakać, modlić się w jego intencji, wspominać każde słowo, które padło z jego ust. Nie wrócił ani kolejnego dnia, ani jeszcze następnego. Musiałam się pogodzić z tym, że już go nie zobaczę. *** Przez cały tydzień byłam osowiała i ponura, wyzuta z energii do życia. Pracowałam mechanicznie, bezmyślnie. Z nikim nie rozmawiałam, jadłam i piłam tylko z rozsądku, nie czując smaku, sypiałam po dwanaście godzin na dobę. Zamknęłam się w swoim małym świecie i nikogo nie wpuszczałam do środka. Nic do mnie nie docierało. Nie wiem, kto na mnie nakablował, grunt, że któregoś dnia wezwał mnie do siebie major Cartwright. Zaczął grzecznie: uprzejmie wypytał, czy coś mnie dręczy, zaproponował rozmowę z obozowym psychologiem oraz tydzień stałych zmian – ciągła rotacja i brak stałego rytmu potrafił wykończyć niejedną osobę i odrobina rutyny często pozwalała nadwerężonemu delikwentowi zebrać się do kupy. Podziękowałam, z całym dostępnym mi przekonaniem zapewniając go, że takie rozwiązanie powinno pomóc. – Nie ma za co dziękować, siostro Morse – odparł. – Tak długi okres ciągłego stresu na każdym zostawia ślad. Rolą przełożonego jest rozpoznać jego objawy i w porę im zapobiec.

31


Ledwo się powstrzymałam, żeby nie napluć mu w twarz. Do tej pory major zawsze budził mój szacunek, jednak w tej chwili zrobiło mi się niedobrze od jego protekcjonalnego tonu i zawartej w nim nuty samouwielbienia. Rolą przełożonego bla, bla, bla... Pieprzony idiota. Major Cartwright, obrońca zmęczonego personelu. Rzygać mi się chciało, gdy widziałam uśmiech na jego twarzy, elegancko wyprasowany mundur, mosiężny listek dębu lśniący na pagonach; żołądek podchodził mi do gardła na myśl o jego gładko ogolonych policzkach, spryskanych wodą kolońską za pięćdziesiąt dolarów. To był nagły impuls – pojawił się niespodziewanie i równie niespodziewanie zniknął. Tylko gdzieś głęboko we mnie pozostał ślad odrazy i nienawiści, które mało brakowało, a przejęłyby nade mną kontrolę. Zdobyłam się na uśmiech i miałam już wyjść, kiedy zdecydowałam się zadać dręczące mnie pytanie. – Panie majorze... co się stało z tym Afgańczykiem? Tym, którym opiekowałam się w szpitalu. – Kim? Zatkało mnie. Major przez jakiś czas przyglądał mi się uważnie, po czym uśmiechnął się szeroko i mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Ależ siostro, nikogo takiego nie było. Nikim podobnym się siostra nie zajmowała. Milczałam. Musiałam nieźle wybałuszyć na niego oczy – jak skończona kretynka – bo przestał się uśmiechać. – Proszę mnie uważnie posłuchać, siostro. Nie mieliśmy tutaj żadnego Afgańczyka. Przez ostatnie dwa miesiące w szpitalu zajmowała się siostra naszymi żołnierzami i nikim więcej. Nikim więcej. Mam nadzieję, że się rozumiemy. Patrzyłam mu w oczy jeszcze przez chwilę, po czym odwróciłam wzrok. – Oczywiście, panie majorze. *** Pierwszy raz coś we mnie pękło tego wieczora, kiedy po raz ostatni wrócił z przesłuchania. Drugi raz właśnie w baraku Cartwrighta. Przed majorem mogłam udawać, że potrafię panować

32

nad własną pamięcią jak nad pilotem do telewizora. Samej siebie nie zamierzałam okłamywać. – Nazywam się Ahura Mazda – wyszeptałam, wychodząc od Cartwrighta. – I obiecuję ci, Angra Manju, bezimienny afgański popaprańcu, że nigdy o tobie nie zapomnę. Nigdy. *** Obserwowali mnie. Czułam na sobie spojrzenia pielęgniarek i pielęgniarzy, dyżurujących lekarzy. Przyglądali mi się spotykani w kantynie żołnierze; oficerowie, z którymi nieraz żartowałam i flirtowałam, trzymali się odrobinę na dystans. Cartwright mi nie ufał. Kolejny tydzień wymagał ode mnie mnóstwa samokontroli. Metamorfoza musiała wyglądać wiarygodnie, dlatego przez pierwsze dwa dni byłam jeszcze zamyślona i nieco niemrawa, choć w mniejszym stopniu niż wcześniej. Zadbałam o to, żeby z każdym kolejnym dniem robić lepsze wrażenie. We wtorek zaczęłam się niepewnie uśmiechać. W środę zażartowałam raz czy drugi z pielęgniarkami, a po swojej zmianie wybrałam się od kina. Czwartek upłynął mi na pełnej troski i zaangażowania pracy z rannymi, ale wieczorem dałam się wyciągnąć na partyjkę rzutek w kantynie. W piątek zdarzyło mi się parę razy zagwizdać wesoło i w kilku rozmowach wspomnieć o tym, jak się cieszę na myśl o powrocie do domu. Do wyjazdu został niecały miesiąc. Ludzie wokół mnie coraz częściej się uśmiechali. Oficerowie zmniejszyli dystans, personel medyczny chętnie widział mnie obok siebie. Któregoś dnia major Cartwright na mój widok pokiwał głową z aprobatą. Chodził dumny jak paw, jakby samą siłą woli wyleczył mnie z zaawansowanego raka. Zgrywałam pogodną i szczęśliwą, aż uwierzyli, że mogą mi ufać. Tymczasem zagryzałam zęby i zaciskałam pięści ze złością, gdy tylko nikt nie patrzył. Nienawidziłam ich. Nienawidziłam ich wszystkich. Wreszcie najwyraźniej uznali, że wszystko wróciło do normy. Śmiałam się, żartowałam, z tym czy tamtym pozwoliłam sobie na parę

Marcin Rusnak


dwuznacznych tekstów. Czekałam, a jakiś nienazwany robak toczył mnie od środka. Dzień po dniu. W końcu, prawie trzy tygodnie po zniknięciu Afgańczyka, stało się: dostałam nocną zmianę, dyżur od dziesiątej wieczorem do szóstej rano. Przygotowania miały w sobie coś z rytuału. Nigdy wcześniej nie robiłam wszystkiego tak wolno i z takim namaszczeniem: kolację jadłam pół godziny, później wzięłam długi prysznic. Starannie wyprasowałam fartuch i uczesałam włosy, dbając o każdy lok. Wypastowałam buty. W szpitalu pojawiłam się parę minut przed dziesiątą. Zmieniłam dwie pielęgniarki, które pospiesznie ruszyły do baraków. Zostałam sama. Przeszłam między łóżkami. Chorych i rannych było siedemnastu. Większość spała – część otumaniona lekami przeciwbólowymi, część zwyczajnie wyczerpana uszczerbkiem na zdrowiu. Tylko kilku było jeszcze przytomnych. Posprawdzałam karty, listę podanych lekarstw, opatrunki. Opróżniłam dwa zbiorniczki na mocz, komuś poprawiłam poduszkę, innemu nachylenie łóżka. Jeden gorączkujący potrzebował świeżej, suchej pościeli. Czekałam. Minęła pierwsza godzina dyżuru, później druga. Wokół panowały cisza i mrok. W szpitalu paliliśmy światło praktycznie tylko w pozbawionej okien dyżurce, ale teraz nawet tam było ciemno. Baza pogrążyła się w milczeniu. Zazwyczaj w trakcie nocnej zmiany piłam kawę za kawą, żeby utrzymać się na nogach. Tym razem nie było takiej potrzeby. Napędzała mnie myśl o tym, co zamierzam. Przetrwałam północ, później pierwszą w nocy. W głowie szalały mi strzępy myśli – bezkształtne i niemożliwe do wyartykułowania. Tłukły się wewnątrz czaszki, nie cichnąc, ale też nie niosąc ze sobą żadnej treści. Jak śnieżący telewizor. Jak buczenie rozstrojonego radia. Doczekałam do drugiej trzydzieści. Podniosłam się i przeszłam po baraku. Szłam powoli, obserwując twarze i dłonie zaciśnięte kurczowo na skrawku pościeli, nasłuchując oddechów, sycąc się zapachem detergentów zabijającym wszystko inne.

Ahura Mazda

Spali. Wszyscy spali. Młodzi Amerykanie wplątani w walkę, która żadnego z nich tak naprawdę nie dotyczyła. Mordercy o twarzach dzieci. Sukinsyny wszelkiej maści, powiedział kiedyś Angra Manju. Każdy kolejny dzień pod Tarin Kowt sprawiał, że coraz chętniej przyznałabym mu rację. Kiedy upewniłam się, że śpią, wróciłam do dyżurki. Otworzyłam szafkę z lekami – tę drugą, metalową, do której zajrzałam całe wieki wcześniej, chcąc pomóc Afgańczykowi. Wyciągnęłam morfinę, bardzo dużo morfiny. Strzykawkę tylko jedną – byłam przekonana, że wystarczy. Zdjęłam papierek, rozerwałam folię. Najpierw pchnęłam tłok do przodu, później do tyłu. Przezroczysty płyn wypełnił zbiorniczek. Pięćdziesiąt gramów morfiny. Dość, żeby ukoić do niekończącego się snu całą kompanię. Rozpoczęłam spacer. Powolny, bezszelestny, pełen zimnego wyrachowania. Spacer kogoś, kogo zdradził cały świat. Od łóżka do łóżka. Przy każdym stałam na tyle długo, by odnaleźć wenflon, wkłuć się i przesunąć tłok odrobinę do przodu. Nie wahałam się. Nie zadrżała mi ręka, nie pojawiły się wyrzuty sumienia. Tylko nienawiść płonęła dalej, na krótką chwilę pozwalając mi zapomnieć o pustce i chłodzie, które zadomowiły się gdzieś tam w głębi mnie. Szłam między naszymi bohaterskimi chłopcami, a śmierć kroczyła tuż za mną. Koło czwartej opuściłam szpitalny barak, po raz pierwszy, odkąd pamiętam, pogrążony w doskonałej, iście grobowej ciszy. *** Joe spał twardo, kiedy wślizgnęłam się do niego. W pomieszczeniu pachniało piwem, przy pryczy leżały dwie puste puszki. Leżał w białej koszulce i zielonych szortach, okryty tylko prześcieradłem. W Afganistanie było mu wiecznie gorąco. Ostatni pocałunek. Otworzył oczy, najwyraźniej nie znieczulił się wystarczająco mocno przed snem. Musiał tęsknić, bo zaraz odwzajemnił pieszczotę. Czułam, jak jego język ślizga się po moich zębach, jak ciepły i wilgotny siłuje się z moim – jak dwa węże splecione w uścisku.

33


Jeden szybki ruch, skalpel przeciął skórę jak topniejącą kostkę masła. Joe chciał coś powiedzieć, ale nie zdołał – słowa spłynęły mu wraz z krwią na tors szerokim, ciepłym strumieniem. Kiedy wychodziłam od niego, poczułam, że w głębi duszy będzie mi wdzięczny. Już nigdy nie będzie narzekał na afgański gorąc. *** Misja pokojowa to żadna misja – to wojna. A na wojnie trzeba być ostrożnym. Nie można ufać nikomu tylko dlatego, że widuje się go parę razy dziennie. Chociaż to przeklęci islamscy terroryści są twoim wrogiem, nie można ufać nawet ładnej, białej Amerykance z Arizony. Nie można ufać nikomu. To nie ja zamordowałam majora Cartwrighta. To nadmiar zaufania ze strony szeregowca, który stał przed barakiem dowódcy, go zamordował. Ja tylko zrobiłam zastrzyk. V Nazywasz się Ahura Mazda. To oznacza naiwność... Do świtu zostało niewiele czasu. Granat na wschodzie nieba zaczął się przecierać i mieszać z łagodnym różem. Powoli niknęły gwiazdy. Zabiłam ich wszystkich. Zamordowałam siedemnastu naszych chłopców w szpitalu, Joego, majora Cartwrighta. I nie czułam nic. Nienawiść zaczęła przygasać, powróciła potworna pustka. Sukinsyny wszelkiej maści. Zasłużyli na śmierć Wiedziałam, że nie wymknę się z bazy, nie było sensu próbować. Za parę minut ktoś odkryje, co się stało: Sue przyjdzie na swoją zmianę w szpitalu albo ktoś postanowi obudzić majora. Znajdą trupy. Podniesie się alarm, będzie dużo szumu. Postanowiłam ukryć się w miejscu, w którym nie zaczną mnie od razu szukać. Po kuble ustawionym na tyłach kantyny wspięłam się na niski dach. Na początku pobytu w bazie przychodziliśmy tam wieczorami z Joem, żeby napatrzyć się na gwiazdy i napić piwa. Zaniechaliśmy tego po tym, jak w cza-

34

sie jednego z nocnych ataków szrapnel trafił leżącego tam beztrosko kaprala. To nie był przyjemny widok. Wspięłam się na dach w tym samym momencie, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że ktoś już tu jest. Postać siedziała w kucki, światła było za mało, żebym rozpoznała twarz. Widziałam tlącego się papierosa, czułam korzenny zapach czegoś na kształt kadzidła. Zamierzałam się wycofać, kiedy usłyszałam jego głos. – Witaj, Ahura. Straciłam władzę w nogach, osunęłam się na płaski dach. Nie mogłam wykrztusić ani słowa, nie mogłam się poruszyć. Rozgniótł papierosa i podsunął się bliżej mnie. Na tyle blisko, żebym rozpoznała jego sylwetkę, jego czarne włosy, jego pociągłą twarz z krótką brodą. To był Afgańczyk. Mój Afgańczyk. Angra Manju. – Dobrze cię widzieć, Ahura – powiedział. – Ty nie żyjesz. – Oj, moja słodka – pokręcił głową. – Co ja ci mówiłem? Patrzysz, a nie widzisz. Słyszysz, ale nie słuchasz. – Ty nie żyjesz! – powtórzyłam głośniej. – Oczywiście, że nie! Nigdy nie żyłem. Nie ma życia bez śmierci, a czy Bóg może umrzeć? Czy Boga można zabić? Och, ostrzegałem cię, Ahura, ale nie chciałaś słuchać. Przedstawiłem ci się moim własnym imieniem, Angra Manju. Wiedziałaś, kim jestem, a i tak dałaś mi się omotać, uwierzyłaś we wszystkie kłamstwa, wpadłaś w każdą zastawioną pułapkę. Spijałaś słowa z moich ust, Ahura. Bo twoje imię oznacza dobroć, i mądrość, i ufność, ale i naiwność. – Zabiłam ich wszystkich... – jęknęłam, jakby dopiero teraz dotarło do mnie, co zrobiłam. Jakby wszystko wcześniej wydawało się treścią filmu albo książki, snem... a nagle dowiedziałam się, że to rzeczywistość. – Zabiłam ich wszystkich przez ciebie... – Dokładnie tak, jak chciałem – przyznał z uśmiechem. – Ale... ale czemu? Skoro jesteś Bogiem, sam mogłeś to zrobić! Sam mogłeś ich zabić... ich wszystkich! – Mogłem. Ale chciałem, żebyś ty to zrobiła. Bo twoja porażka smakuje stokroć cudowniej od mojego zwycięstwa. Każda śmierć zadana

Marcin Rusnak


twoją dłonią... Mało co może się z tym równać, Ahura. – Ale czemu?! Po co to wszystko? – Aby polała się krew. Całe morze krwi. Ci ludzie to głupcy. – Zakreślił rękoma krąg. – Nie potrafią myśleć, nie potrafią wierzyć. Gdy zobaczą, co zrobiłaś... Wiesz, w co uwierzą? W to, w co będzie im najłatwiej uwierzyć. W to, że byłaś szpiegiem, szaleńcem, pionkiem w rękach terrorystów. I wtedy zaczną mordować.

Ahura Mazda

Bomby spadną na Bogu ducha winne wioski, zginą kobiety i dzieci; Amerykanie będą się mścić, a ja będę się sycił ich nienawiścią i przelewaną krwią. Wygrałem, Ahura, a ty przegrałaś. Po raz kolejny. Przypomniałam sobie słowa kapelana. – Jeśli jesteś Bogiem, to takim, w którego nikt nie wierzy – powiedziałam. – Przeżytkiem. Skamienieliną. A jeśli ja jestem Ahura Mazda, to mnie pisane jest zwyciężyć.

35


Zaśmiał się głośno, jakbyśmy byli sami na pustkowiu, a nie w środku bazy pełnej żołnierzy. – Mylisz się, Ahura. To, co kiedyś zapisano, można zmienić. Nasza historia jeszcze się nie wypełniła. Czy ty naprawdę nic nie widzisz? Jesteś słaba, tak słaba, że musiałem ci przypomnieć, kim jesteś! Przegrywasz tę walkę! Masz rację, ludzie nie czczą mojego imienia, nie znają go. Ale wyznawców mam całe mnóstwo. Wszystkich tych, którzy mordują, ranią, kaleczą, oszukują i kłamią. Ty ze swoją dobrocią, litością i sprawiedliwością nie masz nikogo. Nikogo, Ahura! Umilkł. Wpatrywałam się w niego, pod tym jedynym w swoim rodzaju afgańskim niebem pełnym gwiazd i zastanawiałam się, czemu nie widzę w nim szaleńca. Wiedziałam, jak brzmią jego słowa, a jednak... jednak coś w nich nie dawało mi spokoju. Brzmiały zbyt... prawdziwie. – Jezu Chryste... – wyszeptałam. Afgańczyk skrzywił się z odrazą. – Proszę cię, Ahura – powiedział z przyganą. – Nie poniżaj się. Modlitwy zarezerwowane są dla ludzi. Popatrzyłam mu w oczy. – Czemu o tym mówisz? Jeśli to prawda, czemu nie korzystasz z mojej niewiedzy? Skoro wygrywasz... czemu? – Bo to nudne – odparł. – Poza tym, kiedy już cię pokonam, kiedy rzucę cię na kolana... chcę, żebyś była świadoma tego, że przegrałaś. Że zawiodłaś wszystkich tych, którzy kiedykolwiek wierzyli w to wszystko, czym jesteś. – Jestem tylko kobietą – powiedziałam z przekonaniem. – Nazywam się Abigail Morse.

– Jak chcesz, Ahura – Afgańczyk wzruszył ramionami. – Teraz już wiesz. Jeśli nie podejmiesz walki, to będzie wyłącznie twoja wina. Żegnam cię. Poczułam na policzku chłodny podmuch i Angra Manju zaczął się rozpadać jak rzeźba z piasku, jak kupka popiołu roznoszona przez wiatr. Znikał. – Co teraz?! – krzyknęłam za nim. – Teraz musisz uwierzyć – odpowiedział jego głos, dźwięczący w powietrzu, gdy jego usta rozwiały się jak mgła. – Uwierzyć i zacząć walczyć. Wyzywam cię, Ahura Mazda. Wyzywam cię. Moment później wiatr osłabł, a ja zostałam sama, na dachu kantyny, pośród pogrążonej w ciszy wojskowej bazy. *** Kiedy podniósł się alarm, Abigail Morse wciąż leżała na dachu kantyny. Przez ponad dwie godziny, aż do momentu, kiedy ją tam znaleźli, nawet się nie poruszyła. Nie powiedziała ani słowa, gdy sprowadzali ją na dół, gdy zadawali pytania, czy gdy wreszcie zamykali ją – z braku lepszego miejsca – w karcerze. Patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, bezwolna jak robot, jak pacynka na cudzej dłoni. Mimo że jej serce wciąż biło, a płuca raz po raz wypełniało powietrze, w Abigail Morse nie było więcej życia niż w którejkolwiek z jej dziewiętnastu ofiar. Zupełnie jakby jej duch zostawił ciało i odszedł gdzieś daleko. Odszedł toczyć walkę, która może jeszcze nie była przegrana.

Marcin Rusnak Wrocławianin, rocznik 1984. Z wykształcenia anglista, z zamiłowania pisarz. Fan Neila Gaimana, ostrego rocka i czeskiego piwa. Publikował w Esensji, Qfancie, Creatio Fantastica. Zdobywca I miejsca w konkursie „Horyzonty Wyobraźni 2009”. Więcej na: www.rusnak.unreal-fantasy.pl.

36

Marcin Rusnak



Andrzej Biedroń Czerwony Łącznik ilustracje: Tomasz Bełzowski – Rozumiesz teraz, mała? Święty Mikołaj nie istnieje! N-I-E I-S-T-N-I-E-J-E! – przeliterował powoli Zdzisław Jabolski, stojąc nad drobną dziewczynką o pyzatej, do niedawna roześmianej buzi. – Ten stary spaślak nigdy nie istniał i istnieć nie będzie! – Wysoki, łysy bydlak grzmiał nad coraz bardziej kulącym się ze strachu dzieckiem. – Zdzichu, może chociaż w Wigilię dałbyś zwykłym ludziom spokój? – zapytał obojętnie Młody. – To nie jest ich wina, że twoje niezliczone kompleksy niższości, Boga, rozmiaru członka i innych głupot uniemożliwiają ci prawidłowe funkcjonowanie. – Ogar smagnął go morderczym spojrzeniem. – Poza tym, rozejrzyj się, ludzie nam się przyglądają. Jeszcze chwila i wylecimy z tej galerii szybciej, niż się w niej zjawiliśmy. Zdzichu dyskretnie obrzucił wzrokiem okolicę. Faktycznie, tłum ludzi zbulwersowanych jego „akcją uświadamiania młodzieży” stale się powiększał. Rozlegały się gwizdy, krzyki, gniewne buczenie. – Natychmiast zostawcie moje dziecko, inaczej zadzwonię po policję! – Niespodziewanie z morza ludzi wyłoniła się matka dziewczynki. Podbiegła do swojej pociechy, po czym osłoniła ją własnym ciałem, próbując odstraszyć Zdzicha wrogim spojrzeniem. – To my jesteśmy z policji, kretynko! – wrzasnął Jabol, machając jej przed nosem odznaką. – Rozumiesz, że chcieliśmy tylko pomóc twojej córce dorosnąć? Gdzieś na horyzoncie mignęły sylwetki ochroniarzy. Zrezygnowany Młody zwiesił głowę. Już wiedział, jak to się skończy… Kilka chwil później obaj mężczyźni znajdowali się poza terenem galerii handlowej. Młody bez problemu trafił do wyjścia, zaś awanturującego

38

się Zdzicha potraktowano gazem pieprzowym oraz, profilaktycznie, kilkoma ciosami pałką teleskopową w okolicę nerek. Podwładny łysola poczekał, aż ten skończy rozmasowywać obolały kręgosłup, po czym nieśmiało zagaił: – To jak, Zdzichu? Odwieźć cię do domu? Szkoda, żebyś w tak piękny dzień jak Wigilia ponownie dostał od kogoś wpierdol… – W milczeniu czekał na reakcję mentora. – Jak sobie chcesz… – jęknął głucho Jabol. – Cholera, zachciało mi się uświadamiać młodzież… – Mogłeś zacząć od wyjaśniania, skąd się biorą dzieci. Choć nie wiem, czy z takim twoim podejściem przerażone maluchy nie pozmieniałyby orientacji, aby uniknąć w przyszłości przykrego obowiązku rozmnożenia. – Zaśmiał się sam do siebie. Doprawdy, to była wyśmienita okazja, aby powbijać swojemu partnerowi więcej tego typu igieł. Jeśli nawet w Wigilię był skurwysynem, cóż, sam sobie na to zasłużył... – Tak, tak, Młody, zrozumiałem aluzję. A teraz przestań cwaniaczyć i zawieź mnie na mieszkanie, nim się rozmyślę i nie wrócę do galerii, aby spuścić łomot tym strażnikom Teksasu za dychę… – Powoli ruszył w stronę starego nissana navara. – Tędy, partnerze. – Towarzysz Jabola pomógł mu wsiąść do auta, po czym zajął miejsce kierowcy. – Tylko spróbuj celowo wjeżdżać na wyboje. – Ogar pogroził mu palcem. – A tak ci obiję gębę, że twoja własna matka cię nie pozna! – Dobrze Zdzichu, obiecuję. – Ostrożnie przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zawył, a stary nissan ociężale ruszył do miejsca przeznaczenia. – Słyszałeś, Zdzichu, że do miasta ma przyjechać Czerwony Łącznik? – rzucił, chcąc zmienić temat.

Andrzej Biedroń


– Obiło mi się o uszy. Gruby Oleg coś ostatnio o tym wspominał. Nie wiem, ile w tym prawdy, obydwaj byliśmy już wtedy dosyć mocno pijani. – Jabolski podrapał się po głowie z wprawą urodzonego goryla. – A zresztą pal licho mnie, ale skąd TY to wiesz? – zapytał znienacka blondyna. – Skąd mój własny pomagier zna informacje, o których ja teoretycznie nie powinienem nawet słyszeć? Co? Nie doczekawszy się odpowiedzi, nie miał problemu z domyśleniem się prawdy. – Znów spałeś z naszą panią prokurator? – zażartował. – Jak jej to było… Sylwia, czyż nie? I co, jaka jest? – Znów usłyszał jedynie warkot silnika. – Okej, nie chcesz, to nie mów. Więc co dokładnie słyszałeś o Łączniku? – W sumie to wszystko, co o nim wiem. – Młody niespodziewanie się ożywił. – Ma przyjechać do miasta gdzieś w okolicy świąt. Mówią, że szykuje się jakaś grubsza sprawa, muzułmanie od kilku dni chodzą jak nakręceni. Mówię ci, Zdzichu – westchnął ciężko. – Jeśli nie miałbym w święta urlopu, nie chciałbym być w skórze tego, kto będzie musiał utrzymać porządek w mieście. Zdzisław parsknął. I na kogo, jak zwykle, spadnie ten zaszczytny obowiązek? Na niego samego, samotnego alkoholika z nadmiarem czasu i brakiem funduszy. Pozostało mu tylko czekać na telefon z centrali, gdy Grzegorz Mięcki wyraźnie krztusząc się ze śmiechu, zleci mu to „jakże ważne świąteczne zadanie”. Kurwa ich wszystkich mać! – A właśnie, co robisz w święta, Zdzichu? – zapytał jego partner. – Masz jakieś plany, na przykład, na dzisiaj? – Nic specjalnego – stwierdził obojętnie Jabol, patrząc przez okno. – Wieczór jak każdy inny, siedzenie przed telewizorem z butelką wódki w ręku. Acha, i jeszcze będę sobie masował plecy. Starość w najpełniejszym wydaniu. – Uśmiechnął się do blondyna. – Nie zapominaj też o swojej drugiej, zdecydowanie lepszej połowie. – Młody wykonał dwuznaczny ruch dłonią, wymownie chrząkając. – Daleko jeszcze, ty zboczona szmato?! – wrzasnął wkurzony Jabolski. – Akurat od tego

Czerwony Łącznik

to mam Elwirę, chamski darmozjadzie. Gdzie podział się twój szacunek do starszych? Krzycząc na podwładnego, nie zauważył, że właśnie dojeżdżali pod blok, gdzie mieściło się jego mieszkanie. Stary, rozpadający się budynek przywodził na myśl miejsce akcji najpotworniejszych horrorów, nie zaś dom dla szeregu mieszkających w nim społecznych nieszczęśników i wyrzutków takich jak Zdzisław. – Okej, dzięki za podwiezienie do domu, draniu – syknął do partnera. – A teraz wypad z mojego auta i wynoś się do siebie. – Machnął od niechcenia ręką. – Pierdu pierdu, wesołych świąt, alleluja – idź do chuja! – Taa… – Młodzieniec podrapał się z zakłopotaniem po głowie. – Wesołych świąt, partnerze. Po długim czasie obolałemu Zdzichowi w końcu udało się dotrzeć na drugie piętro, gdzie znajdowała się jego oaza spokoju. Nie cierpiał samotnie spędzać świąt. W ogóle nie cierpiał samotności. Irytował go fakt, że nawet o tej porze roku jego jedynym towarzyszem był stary kineskopowy telewizor Rubin, kupiony za pierwszą wypłatę, jeszcze we wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Z trudem usiadł w fotelu. Po omacku odszukał leżącą na podłodze butelkę wódki, po czym rozlał jej zawartość do dwunastu kieliszków. Włączył teleodbiornik i skrzywił się, widząc już któryś rok z kolei „Kevina samego w Las Vegas”. Cholera, że też nawet w Wigilię nie mogą puścić czegoś nowego, mruknął. Spojrzał krzywo na stojące na stoliku kieliszki. – Zdzichu, twoje zdrowie! Wesołych świąt! – zawołał, wypijając dwanaście wigilijnych setek. Zamknął oczy, dając się ponieść mocy alkoholu i stekowi bzdur płynącemu z telewizora. – Byle do wiosny… *** Rozległ się szczęk zamka i drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Zdzichu otworzył oczy. Walczył w Afganistanie wystarczająco długo, aby nauczyć się reagować nawet na najcichsze szmery. Ostrożnie wstał z fotela. Ktoś włamywał się do jego domu i nie mógł pozwolić

39


tej osobie uciec. Włamywacz nie miał prawa przeżyć. Sięgnął po leżący na biurku pistolet. Odciągnął cyngiel, uważnie nasłuchując odgłosu kroków. Złodziej przemieszczał się wzdłuż korytarza, zmierzając w stronę pokoju gościnnego. Jabolski zbliżył się do wyjścia z pokoju. Alkohol wciąż szumiał mu lekko w głowie, wpływając na postrzeganie przestrzeni, lecz to nie miało w tej chwili znaczenia. Liczyło się tylko dopadnięcie przestępcy. Ksywa „Ostatni Ogar Sprawiedliwości” musiała do czegoś zobowiązywać. Wybiegł na korytarz, nacierając na włamywacza. Zaskoczony mężczyzna nie zdołał się uchylić na czas i, popchnięty przez gliniarza, z głuchym jękiem zwalił się na podłogę. Zdzich przykucnął nad nim, przygniatając mu krtań kolanem. – Co robisz w moim domu, skurwysynie?! – wrzasnął, przyciskając mu lufę pistoletu do czoła. W odpowiedzi usłyszał stłumione rzężenie. Nie miał zamiaru zwalniać nacisku, koleś zasługiwał, aby się trochę pomęczyć. Sięgnął do małej szafki stojącej na korytarzu, po czym wyciągnął z niej latarkę. – Odpowiesz na moje pytanie, czy nie?! – Poświecił mu światłem po oczach. I dopiero wtedy zrozumiał, z kim miał do czynienia. Ta siwa broda, ta czerwona czapka z białym pomponem… Odskoczył przerażony. Drżącą ręką zapalił światło w korytarzu. Teraz już mógł w pełni przyjrzeć się jego sylwetce. Czerwony kubrak, wielki brzuch, stojący przy drzwiach wejściowych worek z podejrzaną zawartością… – O kurwa… – wyszeptał policjant. – Święty Mikołaj? Pochylił się nad ciałem. Nie, to niemożliwe, abym go zabił, pomyślał. Co prawda uciskanie kolanem krtani delikwenta było dosyć ryzykownym posunięciem, ale brodacz nie mógł przez to umrzeć. Sina twarz świętego zdawała się przeczyć nadziejom Zdzicha, lecz ten nie miał zamiaru się poddawać. Musiał dziada ocucić! Szybko wbiegł do salonu, zgarnął stojącą na stole butelkę z resztkami siwuchy i wylał jej zawartość na twarz grubasa. Tak jak

40

przypuszczał, po kilku chwilach jego twarz przybrała prawidłowy odcień i po kolejnej chwili Mikołaj otworzył oczy. – Gdzie… gdzie ja jestem? – wydyszał, z trudem rozglądając się po korytarzu. – Jak się tutaj znalazłem? – Włamałeś się do mojego domu – oznajmił Zdzich, opierając się o ścianę. – Masz szczęście, że gdybym nie chciał sprawdzić, kogo duszę, z pewnością byś już teraz nie żył. Pierwszy raz daruję życie przestępcy, bo koniecznie chcę się dowiedzieć, z jakim to wariatem mam do czynienia tym razem. – Wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. – No wiesz co? – parsknął Mikołaj, wstając z wyraźnym trudem. – Naprawdę jestem Świętym Mikołajem. – He, he, uważaj, bo ci uwierzę. A wiesz, że mój ojciec był Matką Teresą z Kalkuty? – Surowo zmierzył starca wzrokiem. – Dasz mi wiarę? Zagadnięty milczał. – Nie musisz mi wierzyć – odparł po dłuższej chwili. – Ale jeśli wyjrzysz przez okno, zobaczysz na podjeździe moje sanie i zaprzężone do nich renifery. – Zdzich wytrzeszczył oczy. – Mówię poważnie, Zdzichu. Sprawdź, jeśli mi nie wierzysz. Jabol podszedł do okna, odchylił firankę i omiótł wzrokiem okolicę. Rzeczywiście, na podjeździe znajdowały się jaskrawoczerwone sanie! Potężny, kilkumetrowy pojazd, ciągnięty przez dwanaście prawdziwych reniferów. Pojawienie się niezwykłego środka lokomocji nie uszło uwadze pozostałych mieszkańców kamienicy. Mimo ciemności panującej wokół, bez trudu dostrzegł trójkę nastolatków, odpiłowujących płozy sań za pomocą piłek do metalu. – Te, Santa. Chodź no tu. – Gestem przywołał do siebie Świętego. – Chyba właśnie rozkręcają ci sprzęt. – Wskazał na młodych ludzi, taszczących wielkie pustaki do położenia pod podwoziem sań. – Niech to szlag! Znaczy… Ho ho hooO KURWA!! – wrzasnął brodacz. – Zdzichu, zrób coś! – Nie ma problemu – mruknął Zdzich. Szybkim krokiem podszedł do szafki zawierającej jego „zabawki z Afganistanu”, po czym wyciągnął z niej karabinek Kałasznikowa. Zbliżył się do

Andrzej Biedroń


okna i nacisnął spust. Głośny odgłos strzałów poniósł się echem po osiedlu. – Hej, gówniarze! – krzyknął do chuliganów, ponawiając kanonadę. – Zostawcie te sanie! Ten spaślak jest ze mną, więc wkurwiając jego, wkurwiacie także mnie! – Huk kolejnej serii ponownie zaburzył ciszę nocną. Nikt mu nie odpowiedział, osiedle znów pogrążyło się w głębokiej ciszy. – Heh, dziękuję, Zdzichu. Dobry z ciebie chłopiec… – zaczął Mikołaj. – Chwila, chwila, Święty. – Uciszył go ruchem ręki. – Co tutaj w ogóle robisz, przebierańcu? Przyznaję, masz dobry kostium i realistyczne rekwizyty, ale po co to wszystko? I tak bym cię złapał, i tak byś dostał za swoje. Po co to wszystko? – powtórzył, bezradnie rozkładając ręce. – Przecież naprawdę jestem Mikołajem. – Starzec pokręcił głową. – To czemu odwiedzasz mnie, a nie potrzebujące dzieci? Co przywiało świętego do przybytku mojego? – To przez elfy! – Jakie znowu elfy? – Moich parobków. – Święty zrobił urażoną minę. – Skubańce ostatnio zaczęły się burzyć. Trajkotały coś o prawach pracowników, zniesieniu obowiązku pracy przymusowej, prawie do urlopu raz w ciągu życia… Uwierz mi, ile ten kapitalizm może namieszać w głowach towarzyszy pracowników… – Do rzeczy, grubasku – warknął Zdzich. – Przepraszam. Wciąż o tym mówiły, więc pomyślałem, że to będzie hasło promocyjne jakiejś serii zabawek, jak modele laleczek voodoo z wizerunkami dyktatorów i gwiazd popu… Nie sądziłem, że… – Do rzeczy, dziadzie! – wrzasnął policjant. Mikołaj zaczerpnął oddech. – Zamiast wyszukać adresy dzieci, podały mi adresy ludzi o dziecięcej mentalności! Takiej odpowiedzi gliniarz się nie spodziewał. To był jakiś niesmaczny żart. Osoby o dziecięcej mentalności? – I co teraz zrobisz, brodaczu? – Spojrzał na gościa pytająco. – Bez sań, bez dobrych dzieci w promieniu dziesięciu kilometrów? Na biegun cię nie zawiozę – zarechotał.

Czerwony Łącznik

– Cholera, masz rację, Zdzisławie… – Święty załamał ręce. – To przecież niemożliwe, gdzieś w tym mieście muszą być grzeczne dzieci! – Niestety. Może w jakimś domu dziecka, ale i to… – Właśnie! Dom dziecka! Zdzichu, musisz mnie tam zawieźć! – Nie ma mowy, stary pryku. – Jabol pokręcił głową. – Nieudolnie włamujesz się do mojego domu, kłamiesz mi w żywe oczy, a teraz w dodatku chcesz, abym odwoził cię do sierocińca? Rozumiem, że w święta różne rzeczy się dzieją, ale to już przesada… Stop. Czy to na pewno była przesada? Zdzichu wytężył pamięć. Odwiedzali go magowie, duchy, kosmici, walczył z pradawnym pogańskim bóstwem, biblijną legendarną bestią, mechami, cyborgami, Obrońcami Krzyża, podróżował w czasie i przestrzeni… Czy naprawdę wizyta Świętego Mikołaja była czymś aż tak niezwykłym? – Błagam, musisz mi pomóc! – Pomponiarz padł na kolana. – Nie poradzę sobie w tym mieście! Jestem tylko biednym biskupem, który za życia był tak dobry, że nawet po śmierci musi się z tym użerać. – Po twarzy popłynęły mu łzy. – Pomóż mi dowieźć dzieciom prezenty, aby miały radosne święta, a ja święty spokój do przyszłego roku…

41


Jabolski nieoczekiwanie wybuchnął śmiechem. Do czego to doszło, aby Święty prosił jego – alkoholika, socjopatę i ateistę – o zapewnienie świętego spokoju? Tak wiele osób nadawało się do tego lepiej od niego. – Poczuj magię świąt, Zdzisiu. – Brodacz uśmiechnął się przymilnie. – Ech… niech ci będzie, Santa. – Machnął od niechcenia ręką. – Chodź, pójdziemy do samochodu. Może nie będzie tak źle i chociaż w Wigilię obejdzie się bez problemów… Będąc tuż przy drzwiach wyjściowych, zatrzymał się. Nie chciał się do tego przyznać Świętemu, lecz przeczucie podpowiadało mu, że nawet w Wigilię będą kłopoty. Zawrócił ku „szafie z zabawkami”, po czym otworzywszy drewniane drzwiczki, zaczął się namyślać, jakie gadżety wziąć ze sobą tym razem. Spojrzał na ogromne no-dachi, umieszczone na najwyżej położonej półce. Nie, nie, pokręcił przecząco głową, prezent od Tamikawy jeszcze poczeka na swoją szansę… Pewnie sięgnął po kilka granatów, po chwili szukania odnalazł wysłużoną, służbową dziewiątkę i pasujący do niej magazynek, wreszcie zaśmiał się sam do siebie, umocowując u paska teleskopową metalową pałkę, wzmocnioną wersję tego, czym jeszcze kilka godzin wcześniej oberwał po nerkach. – Przygotowałeś się już? – zapytał zniecierpliwiony grubas. – Dzieci nie mogą czekać w nieskończoność. – Jeśli dzieci są dla ciebie ważniejsze od twojej dupy, którą kazałeś mi ochraniać, to może od razu się pożegnamy i pójdziesz do nich na piechotę? – rzucił ironicznie Jabol. – Nie, nie, skądże – zmieszał się pomponiarz. – Po prostu mógłbyś się odrobinę pospieszyć. – Już idę, nie bądź taki niecierpliwy. – Zdzisław ostatni raz rozejrzał się po pokoju. Stare, poniszczone meble, zarzygane łóżko i wszechobecny smród alkoholu gwarantowały mu brak ryzyka włamania, odwiedzin znajomych lub jakichkolwiek innych kataklizmów. Nie musiał nawet zamykać domu, i tak wszyscy zdawali sobie sprawę z nieopłacalności skoków na jego dobytek, czy to z powodu niskiej wartości potencjalnego łupu, czy pewności

42

krwawej zemsty właściciela. Narzuciwszy na plecy płaszcz, policjant razem z Mikołajem wyszedł z mieszkania. Schodząc po schodach, Jabolski kolejny raz zastanowił się nad jakością swojego uzbrojenia. Służbowy pistolet, kilka granatów i metalowa pałka mogły przydać się w kryzysowej sytuacji, lecz w przypadku regularnej bitwy gangów, na co mogli trafić podczas podróży przez miasto, stawały się bezużytecznymi zabawkami. Cóż, pomyślał, wychodząc z budynku, jeśli pojedziemy dostatecznie szybko… Wsiadając do samochodu, spojrzał na zegarek. Cyferblat pokazywał godzinę 1.40 w nocy. Podróż do jedynego ukraińskiego bidula w mieście nie mogła zająć więcej niż godzinę. Może jednak przez tak krótki czas nie wydarzy się nic złego, przemknęło mu przez głowę. Stary nissan powoli włączył się do ruchu. Mimo tak późnej pory, na drodze wciąż panował spory tłok. Zdzichu klął siarczyście pod nosem, narzekając na nieudolny system kierowania ruchem w tak bardzo zaludnionym mieście. Wprawdzie po Wielkim Kryzysie Ekonomicznym liczba samochodów zmniejszyła się o jedną trzecią, lecz i tak dla blisko dziesięciu milionów mieszkańców stolicy niemożliwym stawało się dotarcie do pracy na czas, jeśli mieli pecha trafić akurat na godziny szczytu. – Czego słuchasz, Święty? – zagaił, włączając radio. – Bo nie wiem, jakiej stacji szukać. – Daj spokój, Zdzisławie – żachnął się Mikołaj. – Nie mam czasu słuchać waszej beznadziejnej, głupiej… Niespodziewanie przerwał mu dźwięk klaksonu. Zdzichu spojrzał w lusterko wsteczne, dostrzegając zbliżającego się w ich stronę czarnego mercedesa. – Cholera – mruknął. – Przeklęci muzułmanie… – Że jak? – wrzasnął brodacz. – Jacy znów muzułmanie? Zdzichu, nie tak to miało wyglądać! – Zamknij się – wycedził Jabol, nie odrywając wzroku od lusterka. Przed wozem gliniarza majaczyło skrzyżowanie. – I cokolwiek by się nie działo, nie wychodź z wozu… Nie mógł zauważyć tej nadjeżdżającej ciężarówki. Zgrzytnęła gnieciona blacha, gdy

Andrzej Biedroń


niesiony impetem bocznego uderzenia nissan uderzył w barierkę oddzielającą pasy. Metalowa balustrada gładko przecięła pojazd, dzieląc go na połowę. – O kurwa… – jęknął policjant rozcierając obolały czerep. – Całe szczęście, że zamontowałem to wzmocnienie karoserii… Mikołaju, żyjesz? – Obrócił się w stronę towarzysza. Od razu zauważył, że Święty stracił przytomność, cieknąca z nosa krew i brak reakcji na pytania były wystarczającymi dowodami. – Cóż, przynajmniej nie będziesz wysiadał z auta. Powoli wytoczył się z wozu. Syknął, badając bolącą czaszkę. Nie jest dobrze, pomyślał, wyczuwając pod palcami cieknącą z rozbitej głowy krew. Tymczasem czarny mercedes zatrzymał się w pobliżu miejsca wypadku. Po chwili wysiadło z niego trzech mężczyzn. Dwaj z nich wyglądali niemal identycznie, wysocy, umięśnieni Murzyni, ściskający w dłoniach kije bejsbolowe. Zdzichu parsknął głośno. O ile ten duet mógł przerazić jakiegoś zwykłego człowieka, o tyle przy nim, sięgając mu zaledwie do ramion, wydawali się po prostu śmieszni. Heh, jednak w takich sytuacjach przydają się dwa metry piętnaście centymetrów wzrostu, pomyślał. Trzeci mężczyzna, szef Murzynów, prezentował się zupełnie inaczej. Średniego wzrostu, o ciemnooliwkowej cerze i czarnych włosach, nie wyróżniał się z milionów sobie podobnych ludzi zamieszkujących miasto. – Witaj, Zdzichu! – Rozłożył serdecznie ręce. – Chyba nie gniewasz się za tę małą wpadkę z ciężarówką? Poprosiliśmy Omara, by spowodował kraksę, aby móc z tobą porozmawiać. – Roześmiał się na widok wraku samochodu. – Czego chcesz, Muhammed? – Jabolski drżącą ręką sięgnął po broń. Miał jednak szczerą nadzieję, że nie będzie musiał użyć siły. Dwanaście setek alkoholu i niedawny wypadek solidnie wpłynęły na jego zdolność postrzegania rzeczywistości i mogły utrudnić skuteczną obronę przed napastnikami. Musiał grać na zwłokę. – Jaki macie do mnie interes? – Chodzi nam o twojego pasażera. – Arab wskazał ręką na nieprzytomnego Mikołaja. – Nie wiem, czy zauważyłeś, ale to słynny Czerwony

Czerwony Łącznik

Łącznik, który ma dziś się spotkać z Ukraińcami i przekazać im jakieś podejrzane dobra. Dlatego na rozkaz Wielkiego Szejka Alego Ram Shake’a – uderzył się trzykrotnie w pierś, chyląc głowę – zobowiązałem się do jego wykrycia i likwidacji. Pozwolisz nam wykonać zadanie, czy będziemy musieli użyć siły? – Ale przecież to nie jest żaden Czerwony Łącznik! Nie widzisz, że to Święty Mikołaj? – Wskazał ręką na nieprzytomnego pasażera swojego wozu. – Heh, to naprawdę dobry dowcip, Zdzichu. – Arab wybuchnął śmiechem. – Słowo daję, że twoje żarty zaczynają być coraz lepsze. Robisz postępy… Dziwię się tylko, że albo wciąż wierzysz w ten popkulturowy wymysł, albo zmieniłeś stronę i wspierasz tych lewackich ukraińskich skurwieli. Pomyśl Zdzichu, dalej chcesz się bawić w te swoje gierki? – Już się namyślam. – Zdzich chwiejnym krokiem ruszył w kierunku gangsterów. Wiedział już, że nie ma co liczyć na pokojowe załatwienie sprawy. Że też zawsze wszystko musiało sprowadzać się do przemocy… – C-co ty robisz, Zdzichu? – Na twarzy Muhammeda pojawiła się niepewność. – Po prostu odsuń się na bok i pozwól nam robić swoje! Nie zbliżaj się do mnie! – wrzasnął. – Amaru, bierz go! Stojący po jego prawej stronie Murzyn dziarsko ruszył do ataku. Biorąc zamach znad głowy, wyprowadził w kierunku Zdzicha cios. Ten bez problemu uniknął uderzenia, wyciągając zza pazuchy rozkładaną pałkę. Ponownie unikając kija, pewnie uderzył w biodro napastnika. Trzasnęła pękająca kość, a mężczyzna z krzykiem zwalił się na ziemię. Nie czekając na reakcję jego kompanów, wyciągnął z kabury pistolet. Dwa głośne strzały zagłuszyły ich krzyki, na zawsze odbierając im dech. Jabolski pochylił się nad ciałami. Pociski bez problemu trafiły w cel, wybijając im z głów myśli o walce ze słynnym Zdzichem Jabolskim. Zre-sztą siła uderzenia nie tylko to wybiła im z głowy… – A teraz ty, drogi Amaru, wysłuchaj mnie uważnie – zwrócił się w stronę pojękującego ocalałego. – Masz teraz zadzwonić do swoich szefów i powiedzieć im, by nie próbowali mnie śledzić. Czy wyrażam się dostatecznie jasno? – zapytał.

43


– A-ale t-to n-nnie-niemożliwe – wyjąkał dryblas, zalewając się łzami. – Nasz szef, tuż przed przyjazdem tutaj, zdążył już wezwać posiłki. Już jest z-za późno, panie Zdzi – przełknął z trudem ślinę – panie Zdzichu. – Rozumiem – powiedział Zdzich, przykładając mu pistolet do czoła. – W takim razie muszę cię zabić, byś nie wyjawił swoim kompanom, w którym się udałem kierunku. Mam rację? – Odciągnął cyngiel broni. Oczy Murzyna zwęziły się gwałtownie. – Nie, panie Zdzichu… Błagam… Trzeci wystrzał z dziewiątki Zdzicha przerwał prośby koksiarza. Policjant odszedł od ciała, ciężko wzdychając. Nie zostawiać żadnych świadków swojej działalności, wspomniał złotą zasadę panującą w Afganistanie. I starać się, by nikt nie mógł cię z nią powiązać, dorzucił drugą zasadę, tym razem z Iraku. Cholerne zasady. Otarł z czoła spływającą na oczy krew. Poczuł wzbierające mdłości. Zaklął pod nosem. Z pewnością miał wstrząs mózgu i wobec takiej niedogodności cała akcja podwózki Mikołaja brała w łeb. Ktoś musiał mu pomóc, ktoś, komu mógł zaufać, bądź w najgorszym przypadku, kto nie doniósłby na niego kierownictwu. Po dotarciu do wraku nissana, odszukał walający się po podłodze telefon komórkowy. Z trudem wybrał odpowiedni numer z książki telefonicznej. – Wybacz, że ci przeszkodzę – bełkotał, wsłuchując się w sygnał oczekiwania na połączenie – ale jak nigdy potrzebna mi twoja pomoc… – Halo? – zabrzmiał w słuchawce głos Młodego. – Co się stało, Zdzichu, że dzwonisz do mnie tak późno? – Wybacz, że ci przeszkodzę. – Zdzich z wyraźnym trudem powtórzył ułożoną formułkę. – Ale jak nigdy potrzebna mi twoja pomoc… *** – A niech mnie, ale masakra. – Młody pokręcił z niedowierzaniem głową. – Jak ty to robisz Zdzichu, że zawsze się w coś takiego wpakujesz? – Sam nie wiem – mruknął Jabol, przyciskając do rany zakrwawioną szmatę. – To chyba ta-

44

kie swoiste przeznaczenie… – Jęknął z bólu. – Przywiozłeś tą swoją super-duper służbową maść na rany? – Jak mi kazałeś. – Blondyn podał mu tubkę z leczniczą substancją. – Ale ty też dostałeś takie coś. Każdy policjant ma „Błyskawicznie Leczniczą Maść” na swoim wyposażeniu. Dlaczego jej nie wziąłeś? – Bo już nie mam. – Co? Dlaczego? – Zbyt dobre robiło się z niej drinki, by dłużej zagrzała miejsce w moim domu. Zresztą i tak pewnie teraz bym ją zapomniał wziąć, tak jak nie wziąłem też odznaki, kajdanek i reszty tego służbowego badziewia… Młody załamał ręce. – Więc czego właściwie ode mnie chcesz? Sam wpakowałeś się w tą kabałę i teraz oczekujesz, bym ci pomagał? I to dla tego pajaca? – Wskazał ręką na stojącego w pobliżu Świętego. – Dokładnie tego chcę. A ty mi pomożesz, czy to w imię świąt, czy w imieniu referencji, które masz nadzieję kiedyś ode mnie otrzymać… – No, no, no, synu, tylko nie pajaca – burknął urażony Mikołaj. – Trochę szacunku dla starszych. Zanim parę minut wcześniej przyjechał Młody, Święty zdołał już odzyskać przytomność i razem ze Zdzichem przeniósł się z ulicy na pobliski chodnik. Swoją drogą, zastanawiało grubasa to, że chociaż od wypadku i strzelaniny minęło już ponad czterdzieści minut, to nikt nie zainteresował się ich losem. Inni kierowcy mijali ich obojętnie, próżnym było też wypatrywanie jakichkolwiek służb mundurowych spieszących na pomoc rannym. – Przepraszam, panie Święty. – Młody skinął z lekceważeniem głową. – Ale przestałem w ciebie wierzyć dawno temu i raczej już zdania nie zmienię. – Nie szkodzi. – Brodacz machnął ręką. – Ten tutaj – wskazał na Zdzicha – nigdy we mnie nie wierzył, co i tak nie przeszkodziło mi istnieć. Więc i twoją niewiarę, chłopcze, przeżyję. – Zaśmiał się z własnego dowcipu. – Dobra, ładujcie się do środka. – Partner Jabolskiego otworzył drzwi do swojego poloneza. – Zdzichu na tylną kanapę, Święty obok mnie.

Andrzej Biedroń


Ja prowadzę. – Wszyscy w milczeniu zajęli swoje miejsca. Niebieski polonez caro z piskiem opon odjechał z miejsca strzelaniny. – Słuchaj, Młody – spytał Jabolski, wcierając w czaszkę resztki maści – po jakim czasie to gówno zacznie działać? Nie wiem, czy iść spać, czy dać sobie z tym spokój… – Jak możesz myśleć o spaniu w takim momencie?! – wrzasnął jego podwładny. – Masz na karku spasionego pseudo-Mikołaja, muzułmańską mafię i ciężki uraz głowy. Jak może chcieć ci się spać? – powtórzył swoje pytanie. – A maść powinna zacząć działać już za chwilę. W sam raz przez tą chwilę możesz pomyśleć, jak rozwiązać tą całą aferę… – Przecież to proste – zdumiał się Jabolski. – Jak tylko dochodzę do siebie, ruszamy w stronę ukraińskiego bidula, wysadzamy tam Mikołaja i cieszymy się z dobrego uczynku. Proste, prawda? Młody nie odpowiedział. – Przepraszam was za to wszystko – zaczął niepewnie Mikołaj. – Nie spodziewałem się, że jacyś mafiosi wezmą mnie za Ukraińca… – Ech, nieważne. – Młody pokręcił głową. – To nie twoja wina, oczywiście. Świat zaczyna być coraz dziwniejszy. Nawet w Wigilię nie dadzą człowiekowi spokoju – mamrotał pod nosem. – Zmieniając temat, przywiozłem wszystko, o co mnie prosiłeś, Zdzichu. Jest w tej żółtej reklamówce obok ciebie. – Dzięki, partnerze. – Zdzich sięgnął po torbę. Aż zacmokał z zachwytu, wyciągając z niej plan miasta, dwa piwa i swojego ulubionego Double Eagle’a wraz z dodatkowym magazynkiem. – Stary Kude nie rzucał się o pieniądze? Tak na gwałt potrzebowałem okateżek… Słynnymi „okateżkami” Zdzicha były specjalne przeróbki naboi .440 CorBon Magnum o zwiększonej sile rażenia oraz zmniejszonej wadze. Sam Double Eagle również nie był zwykłym pistoletem. Na pozór o identycznym wyglądzie jak Desert Eagle, w rzeczywistości krył w sobie skomplikowane przeróbki magazynka i lufy, czyniące z tej i tak już potężnej broni istną maszynkę do mielenia mięsa. Dwa zintegrowane ze sobą magazynki, lżejsza tytanowa lufa wystrzeliwująca z siebie praktycznie

Czerwony Łącznik

dwa pociski na raz – tylko to mogło w tej chwili uratować Mikołaja. – Spoko, Zdzichu – rzekł blondyn spokojnym głosem. – Na co, jak na co, ale Kude zawsze jest gotowy na twoją chęć zakupu dodatkowych pocisków do ulubionej broni. Trochę wybrzydzał przy cenie, jaką mu zaproponowałem, lecz zgodnie z twoją radą, najpierw go poprosiłem, potem pogroziłem i od razu zmięknął… – Wspaniale. – Jabol przeładował pistolet i sięgnął po plan miasta. Chociaż mieszkał w nim od prawie trzydziestu lat, wciąż nie znał wszystkich zakamarków i drobnych uliczek. W skupieniu studiował mapę, opracowując trasę bezpiecznego przejazdu. Obecnie znajdowali się na ulicy Krośnieńskiej. Do ulicy Lwowskiej, miejsca położenia Ukraińskiego Domu Dziecka imienia Stiepana Bandery, mieli w linii prostej tylko dziesięć kilometrów, lecz w praktyce odległość ta była o wiele dłuższa. W końcu nie mogli poruszać się po strefie wpływów muzułmanów, a to wymuszało odpowiednią korektę planu podróży. – Dobra… – Zdzichu przygryzł wargę. – Młody, zapamiętaj, co teraz ci powiem. Pojedziemy ulicą Wałęsy, Asfaltową, potem Jaruzelskiego i… Zagłuszył go huk kanonady z karabinu maszynowego. Brzęknęła tłuczona szyba. Policjanci i Mikołaj pochylili głowy. – Cholera – zaklął Zdzich. – Już tu są. Dodaj gazu, Młody, a ty, Święty, nie wychylaj się – polecił współpasażerom. – Ja się nimi zajmę. – Szczęknęła blokada Double Eagle’a. – Ra ta ta – zabrzmiała ponownie seria z karabinu. Jabolski kilkoma kopnięciami rozbił boczną szybę wozu i wychylił się na zewnątrz. Tak jak podejrzewał, za samochodem Młodego poruszał się czarny terenowy mercedes z przymocowanym na dachu karabinem kalibru 7. milimetrów. Cholera, muzułmańce znów nas namierzyli, zaklął. Niespodziewanie zza terenówki wyłoniła się druga, o identycznym wyglądzie i wyposażeniu, po czym się z nią zrównała. Choć polonez cały czas przyspieszał, odległość miedzy pojazdami nie zwiększała się. Zdzich wycelował w stronę auta po lewej stronie i kilkukrotnie nacisnął spust.

45


Wystrzelone pociski pomknęły w stronę merola. Przebiły się przez przyciemnianą szybę. Gliniarz nie mógł być pewny, czy kogoś trafił, lecz pojazd nagle gwałtownie skręcił i wpadł na barierkę rozdzielającą pasy miejskiej drogi. Cóż, jeden problem już za nami, pomyślał. Musiał się teraz skupić na drugim kierowcy, którego pojazd w międzyczasie zrównał się z polonezem policjantów. Zdziwiło lekko Jabolskiego, że nie ponowili ostrzału, choć mieli realną szansę na sprzątnięcie celu. Może to były strzały ostrzegawcze? Odsunęły się boczne szyby mercedesa, zza których wyłoniły się dwa karabinki kałasznikowa. – Hamuj, Młody, hamuj! – wrzasnął łysol. Jego partnerowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Pisnęły opony, gdy wóz gwałtownie zwolnił, unikając serii z automatów. Mimo to, pociski rozorały przód samochodu, wielokrotnie trafiając w silnik. Spod maski podniósł się siwy dym. – Niech to szlag – jęknął Młody. – Zdzichu, dostaliśmy w silnik! Musimy wysiadać, poldek jest już bezużyteczny… – Uspokój się, świeżaku – upomniał go zwierzchnik. – Skręć w tą uliczkę. – Wskazał na najbliższy zakręt w lewo. – Musimy ich zgubić chociaż na chwilę. Blondyn posłusznie wykonał rozkaz. Uszkodzony polonez z łoskotem wtoczył się na pobliską aleję i zatrzymał się pod przypadkowym budynkiem. Pasażerowie błyskawicznie opuścili pojazd. – Zdzichu, jeszcze mój worek z prezentami! – zawołał błagalnie Mikołaj do ponaglającego go gliniarza. Jabol zaklął pod nosem i wyciągnął z bagażnika atrybut Świętego. W środku rozległ się metaliczny odgłos uderzenia. Zdzisław zmarszczył czoło. Skądś kojarzył ten odgłos, coś jakby… Amunicja? Mimo protestów grubasa, otworzył worek. Jego oczom ukazały się trzy sztuki nieznanego mu modelu karabinu maszynowego. Z wypolerowanymi lufami, brakiem śladów użycia, wyglądały na nówki. Dobra, rosyjska robota,

46

ocenił, przypatrując się im uważniej. Podobne do AK 74, lecz ze zmodyfikowanymi lufami i powiększonymi magazynkami. Co to jest? – pomyślał. – Dobra, Święty. CO TO, KURWA, JEST!!? – wrzasnął, wyciągając z worka karabin. – Mów od razu, bo inaczej osobiście dostarczę cię muzułmańcom, śmieciu! – Ale… – Pomponiarz zaczął się plątać. – To nie tak, jak myślisz… – Panowie! – wtrącił się Młody. – Może najpierw znajdziemy jakieś spokojniejsze miejsce? Wiem, Zdzichu – zwrócił się do zwierzchnika. – Ja też jestem zły, że ponownie dałeś się zrobić w konia, ale postarajmy się go uratować, w porządku? Martwy na pewno już się nam nie przyda. Jabolski zacisnął pięści. Kurwa, dałem się wydymać jak dziewica na studniówce, pomyślał ze złością. Ale Młody miał rację – mając na karku muzułmanów, nie miał czasu się zastanawiać, co zrobić z podrabianym Świętym. – Dobra. – Rozłożył plan miasta. – Tak się fajnie złożyło, że jesteśmy już w ukraińskiej strefie wpływów. – Mikołaj gorliwie się przeżegnał. – Stąd mamy już tylko cztery kilometry do tego bidula. Jeśli się pospieszymy – spojrzał na zegarek – zdążymy tam dotrzeć w jakieś dwadzieścia minut. – Dalej, oszuście – ponaglił grubasa Młody. – Nie będziemy na ciebie czekać, możesz o tym zapomnieć. Jeśli zostaniesz z tyłu… – Spokojna głowa. – Mikołaj machnął ręką. – U mnie, na Syberii, bez kondycji już dawno zostałbym zeżarty przez wilki lub innych imigrantów… Znaczy się, u mnie w Laponii – dodał przepraszająco. Zdzich spojrzał na niego spode łba. Zamierzał ciągnąć tę komedię aż do samego końca? Podczas biegu Jabolski po raz kolejny próbował ułożyć sobie w głowie wszystkie elementy układanki. Jakiś fagas zrobił go w bambuko, podając się za Świętego Mikołaja i wrobił w transport nielegalnej rosyjskiej broni. Dla kogo mógł pracować? Pewnie dla Ukraińców, przemknęło mu przez głowę. Dlaczego więc sami nie zajęli się jego ochroną, tylko namówili do tego pijanego, samotnego i niechętnego wo-

Andrzej Biedroń


bec wszelkiej współpracy gliniarza? I dlaczego udawał akurat Mikołaja? Czyżby wiedział, że Jabolski był alkoholowym medium, pogromcą pogańskich bogów i (sporadycznie, ale jednak) bezwolnym czarnoksiężnikiem, więc obecność postaci rodem z kiepskiej historii fantasy nie zrobi na nim wrażenia? Cholera, wciąż zbyt wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi… Podczas biegu bocznymi zaułkami mężczyźni nie natrafili na większe trudności. Co prawda mieli drobny kłopot w postaci chcącego ich okraść bezdomnego, lecz kiedy Zdzich złamał mu nogę i potraktował dwa razy „z glana”, dalsza droga minęła bez żadnych niespodzianek. Niebawem znaleźli się na miejscu. Będąc jeszcze daleko, Jabolski uważnie przyjrzał się budynkowi Domu Dziecka. Pozornie wyglądał jak zwykły czteropiętrowy blok. Wejście było umiejscowione tuż przy brzegu ulicy, co zapewniało łatwy dostęp dla zainteresowanych. Poza tym nie wyróżniał się z rzędu innych domów w okolicy: typowy twór z betonowych płyt, dla niepoznaki z czasem poddawany coraz wymyślniejszym przeróbkom okładziny. W rezultacie powstał najgorszy z możliwych dla jego wychowanków wariant: w lecie wnętrze bloku parowało z gorąca, zimą zamarzało z powodu mrozów. Ulica przed bidulem wydawała się spokojna. W pobliżu stały dwa cywilne wozy, pewnie wychowawczyń dzieci, pomyślał Zdzich. Rozejrzał się po okolicy. Nie wyglądało na to, by zza zakrętów mieli nadjechać muzułmanie. Czy byli aż tak głupi, by ryzykować atakiem na nie swoim terytorium? – W porządku, czysto – oznajmił towarzyszom. – Zostało nam w linii prostej jakieś sto metrów. Fakt, że na otwartej przestrzeni, ale jeśli się pospieszymy, nic nie powinno się stać. – Zapobiegawczo powrócił do miejsca obserwacji i przyjrzał się dachom w poszukiwaniu snajperów. – Okej, na pewno nic się nie stanie – potwierdził swoje słowa. – Więc ruszajmy. I jednak lepiej przygotujmy broń – zasugerował Młody. – Kto wie, co za parę chwil może nas spotkać… – Bzdura, świeżaku – zbył go Zdzich. – To są jednak tylko muzułmańce. Atakują w ku-

Czerwony Łącznik

pie, a jeśli im nie wychodzi, wycofują się i już nie wracają. Jedyne, w czym są dobrzy, to w zamachach samobójczych. – Zaśmiał się pod nosem. – Ale jeśli tak się obawiasz, możemy przygotować broń, w sumie to nigdy nie zaszkodzi. – Przeładował Double Eagle’a. Mężczyźni powoli ruszyli w stronę domu dziecka. Bez problemu przeszli przez szosę i zbliżyli się do budynku. Wytężona uwaga Zdzicha rejestrowała wszystkie potencjalne zagrożenia. Nigdzie nie było widać żadnych ludzi, byli bezpieczni. Z początku obawiał się jakiegoś skrytobójczego zamachu, lecz skoro nie było ludzi, nie mogło też być zamachowców. Uspokój się, Zdzichu, to nie jest misja ochrony Elwiry, by wszystko miało się spieprzyć, upomniał siebie w myślach. Ponownie rozejrzał się po okolicy. Musieli teraz tylko minąć te dwa stojące w pobliżu wejścia samochody i Mikołaj powinien przeżyć. Nagle do niego dotarło. Zamachowcy, bomby, samochody… O kurwa! – Natychmiast odsuńcie się od samochodów! – zdołał tylko krzyknąć kompanom. BUM! Zdzichu poczuł, jak odłamki szkła ranią jego ciało. Mimo że ważył ponad sto osiemdziesiąt kilo, fala uderzeniowa odrzuciła go kilka metrów do tyłu. Upadając na asfalt, poczuł, jak pęka mu czaszka. Kurwa, a dopiero co zużyłem całą tubkę tej super-duper maści, cholera, nie ma już więcej, pomyślał. Minęło kilka dobrych sekund, nim zdołał się podnieść do pionu. W uszach rozbrzmiewał mu głośny gwizd, to cud, że jeszcze cokolwiek słyszał. To cud, że był w jednym kawałku. To cud, że… – Ludzie! Żyjecie? – wydyszał, ocierając z oczu krew. Znowu miał mdłości i zawroty głowy. Dlaczego wcześniej nie pomyślał o sprawdzeniu samochodów? Jednak ciepła posadka i stos łapówek potrafią zepsuć nawet najlepszego zawodowca, pomyślał. – Młody? – Zdzichu, szybko! – dobiegł go spanikowany głos partnera. – Mikołaj dostał! Te słowa podziałały na Jabola jak zimny prysznic. Szybko doskoczył do blondyna, który

47


kilka metrów dalej klęczał przy rannym pomponiarzu, próbując zatrzymać krwotok. Brodacz dostał tak samo jak Zdzich, lecz o ile zmodyfikowane przez Rosjan ciało gliniarza potrafiło przetrwać wybuch samochodu wypełnionego trotylem, gwoździami i szkłem, o tyle Mikołaj… Można by było uznać, że to cud, że był w jednym kawałku. Gdyby to nie była jedyna dobra wiadomość. – Dalej, kurwa, Zdzichu! Zrób coś! – piszczał Młody, próbując utrzymać razem rozpruty przez gwoździe brzuch Mikołaja. Wydawał się nie zauważać, że oszust już dawno nie żył: nie mógł przeżyć w sytuacji, gdy szkło pocięło mu twarz, gwoździe wbiły się w głowę, a płomienie wypaliły skórę do samej kości. – Mówiłeś, debilu, że nie ma żadnego ryzyka! Kurwa! Jak ja nienawidzę tak bezsensownej śmierci… – Odsunął się od zwłok mężczyzny. Jabolski zwiesił głowę. Jak mógł zapomnieć o tym, że muzułmanie konstruują samochodypułapki? To było oczywiste, że skoro dwa razy ich nie dorwali, to za trzecim nie będą

48

ryzykować bezpośredniego ataku. Tak samo zrobili z Elwirą, kolejną osobą, którą miał chronić. I o ile po jej śmierci można jeszcze było jej jaźń przenieść do specjalnego modelu androida, o tyle resztki Mikołaja raczej nie nadawały się już do niczego. – Chyba się starzeję – stwierdził tępo gliniarz. – Zdzichu? – Jakby z oddali usłyszał znajomy głos. – Co się tu, do cholery, stało? Policjant odwrócił się w stronę wołającego. Kątem oka dostrzegł białą wołgę zaparkowaną po drugiej stronie ulicy. Powoli, powłócząc nogami, zbliżył się do wozu. Podszedł do jedynego opuszczonego okna i zajrzał do wnętrza auta. – Co się stało, Zdzichu? – ponowił pytanie Kirył Kurylenko, uważnie taksując Jabola wzrokiem. – I gdzie jest facet, który powinien być z wami? Przybyłem tak szybko, jak byłem w stanie i… – Wybacz, Kiryle, ale chyba się spóźniłeś. Kirył Kurylenko obecnie był znany jako szef Ukraińskiej Organizacji Przestępczej. Będąc weteranem wojny w Afganistanie, poznał Zdzicha jeszcze we wczesnych latach osiemdziesiątych. Po powrocie na Ukrainę rozpoczął błyskotliwą karierę w miejscowych grupach przestępczych, by po utworzeniu Zjednoczonej Unii Polsko-Ukraińskiej zostać bossem oddziału działającego w stolicy zjednoczonego państwa. W międzyczasie dorobił się paru chorób psychicznych i licznych uzależnień, lecz to akurat nigdy Zdzichowi nie przeszkadzało. Przynajmniej było się z kim napić i z kim zapalić… – Nic się nie zmieniłeś, kolego – stwierdził Zdzich, przyglądając się znajomemu. W istocie, pomimo upływu lat, Kirył wciąż wyglądał, jakby dopiero co wrócił z Afganistanu. Mimo niskiego wzrostu, odznaczał się silnie rozwiniętą muskulaturą oraz dużą szerokością barków. Krótko ostrzyżona głowa z wydatną szczęką kontrastowała z łagodnym spojrzeniem piwnych oczu. W ogóle sam charakter Kiryła wydawał się być pełnym kontrastów, tak przynajmniej twierdzili jego współpracownicy. No tak, w końcu wyprawianie hucznej uczty dla osób, które po chwili dostawały kulkę w łeb, można było uznać za odrobinę „kontrastowe”. – A jak tam u…

Andrzej Biedroń


– Kurwa, Zdzichu! – przerwał mu z krzykiem Ukrainiec. – Odpowiedz mi na pytanie! Gdzie jest Czerwony Łącznik? – Łysol bez słowa wskazał mu miejsce, gdzie leżały zwłoki Świętego. – Ech, no tak, rozumiem. Wania – zwrócił się do szofera. – Wysiądę na chwilę, zaraz wracam. *** – No tak, teraz wszystko rozumiem – mruknął Kirył, wysłuchawszy opowieści Jabolskiego. – Wybacz mi, Zdzichu, to co ci powiem, ale… – Odczekał chwilę, rozmyślając nad właściwym określeniem. – Totalnie spierdoliłeś. Gangster ponownie rozejrzał się po miejscu eksplozji. Popatrzył na truchło Łącznika, zakrwawionego Młodego, wraki samochodów, rannego Zdzisława. Ciężko westchnął. – Nie powinieneś czegoś zrobić z tą ręką? – Wskazał na prawą rękę Ogara. Dopiero wtedy Zdzich zauważył, że podczas wybuchu, zasłaniając głowę rękoma, przyjął na nie całą siłę uderzenia. Jak w ogóle mógł nie czuć tych kilku gwoździ przebijających je na wylot i odłamków szkła tkwiących w poparzonej skórze? Dlaczego go to nie bolało? – Eee tak, masz rację – mruknął. – Zaraz udam się do szpitala. Cholera, a już myślałem, że poznałem wszystkie możliwości swojego organizmu… Fascynujące… Kirył, o co tutaj właściwie chodzi? – zapytał znienacka, zmieniając temat. – Po co była ta cała farsa? – Ech, wiesz… – Kurylenko ponownie ciężko westchnął. – To długa historia. Jak wiesz, jesteśmy już od jakiegoś czasu w stanie nieustającej wojny z muzułmanami. Te skubańce non stop robią nam koło dup, próbując przejąć nasze interesy. W dodatku wciąż wykorzystują dostarczoną im przed laty przez nas broń, więc mimo naszych intensywnych starań, bilans sił wciąż wychodzi na zero. Dlatego załatwiliśmy od naszych kolegów z Moskwy te trzy prototypowe egzemplarze nowej wersji modelu AK 74. Taka ilość pozwoliłaby nam na stworzenie idealnie działających replik, a tym samym wyraźne przechylenie szali zwycięstwa na naszą stronę.

Czerwony Łącznik

– Dobrze, to już rozumiem, ale co z tym wszystkim ma wspólnego udawanie Mikołaja i robienie mnie w chuja? – dopytywał się Zdzich. – Ostatnio doniesiono mi, że mamy w grupie współpracującego z Arabami kreta. Na pewno wiedzieli z wyprzedzeniem o przylocie do miasta Czerwonego Łącznika. Nie mogliśmy otwarcie odebrać go z lotniska, nie ryzykując wywołaniem większej rozróby – tłumaczył cierpliwie boss. – Dlatego wysłaliśmy go do ciebie i kazaliśmy przebrać się za Mikołaja, by nie tyle zrobić w balona ciebie, co naszego szpiega. Mieliśmy nadzieję, że uzna ten pomysł za absurdalny i nie zgłosi tego współpracownikom, zwiększając szanse Łącznika na dotarcie do nas. Cóż, pomyliliśmy się… A nie powiedzieliśmy ci prawdy, bo… – odchrząknął – jesteś chujowym aktorem, Zdzichu. Nie umiesz udawać i na pewno zaraz by się coś przez ciebie spieprzyło. Więc lepiej dla wszystkich było, że naprawdę uwierzyłeś w ochronę Świętego Mikołaja. Chociaż muszę przyznać, że straszny naiwniak z ciebie. – Zaśmiał się cicho pod nosem. Zdzichu z furią uderzył pięścią we wrak samochodu. Zgrzytnęła gnieciona blacha. – Jak śmiałeś nic mi nie powiedzieć! – ryknął. – Nadstawiałem karku dla jakichś prototypowych karabinów? Poświęciłeś życie tego człowieka dla kilku kawałków metalu? – Wskazał worek Mikołaja i leżące w pobliżu resztki jego ciała. – Ty sukinsynu – sapnął. – Ach, więc o to chodzi – zamruczał Kirył. – Pozwól, że ci przedstawię Siergieja Ławgiernicza, sławnego Czerwonego Łącznika, człowieka mogącego dostarczyć ci wszystko i wszędzie. Nie wiem, kogo przed wami udawał, ale w rzeczywistości był cwanym sukinsynem, twardo walczącym o swoje. Domyślasz się w takim razie, jak jego śmierć namiesza tam u nas, na wschodzie? Zawsze to o jednego silnego człowieka mniej. – Zdzich niemrawo pokiwał głową. – Muszę ci jednak powiedzieć, że po głębszym namyśle, jestem ci wdzięczny za takie rozwiązanie sprawy. – Podniósł z ziemi worek z prototypami broni. Wprawnym ruchem zarzucił go na plecy, uginając się lekko pod jego ciężarem. – Siergiej od zawsze pracował sam,

49


załatwiając towar na własny koszt, by dopiero później sprzedać gdzieś dalej. Taki to już był z niego dziwak… Jako że przez twoją nieuwagę zginął, zaoszczędziliśmy ogromną sumę pieniędzy. – To bzdura. – Pokręcił głową Jabolski. – Dlaczego więc nie mogliście go zabić osobiście? To przecież dla was żaden problem. – Bo w tej branży chodzi o zaufanie – stwierdził Kurylenko tonem, jakby tłumaczył Zdzichowi sposób działania pistoletu. – W razie czego, to nie my zawiniliśmy, Zdzichu, tylko ty – osoba, do której Łącznik przyszedł po pomoc. Ukraińska mafia wciąż ma czyste konto, a ty… cóż, nigdy go nie miałeś. Poza tym Arabowie mogliby sobie coś pomyśleć, gdyby dowiedzieli się, że zabiliśmy swojego własnego dostawcę. A tak sam rozumiesz – wiedzieli, że ma nam coś dostarczyć, zabili go i myślą, że już po wszystkim. Biedni fanatyczni głupcy – zakończył swój wywód obojętnym tonem, odchodząc w stronę białej wołgi. – Nic z tym, Zdzichu, nie zrobisz? – odezwał się znienacka Młody. – Pozwolisz mu tak odejść, jakby nic się nie stało? O mało co nie zginęliśmy podczas tej akcji… Szczęknął odciągany cyngiel Double Eagle’a. – Stój, Kiryle Kurylenko! – warknął Jabol, celując bronią w Ukraińca. – Aresztuję cię w imieniu Zjednoczonej Unii PolskoUkraińskiej. Masz prawo zachować milczenie… – Ho, ho, ho… – zaśmiał się boss. – Nie wierzę, Zdzichu. Aż tak jesteś tym poruszony? Dobrze więc… Wania! – krzyknął w stronę samochodu. – Przynieś mi szybko walizkę! Zdzichu przerwał recytację formułki. Razem z Młodym w milczeniu poczekali, dopóki szofer Kiryła nie przyniósł mu wspomnianej torby. – Trzymaj, Zdzichu. – Gangster wyciągnął w jego kierunku rękę z bagażem. – Oto kasa, jaką mieliśmy zapłacić Ławgierniczowi za karabiny. Będzie tego tutaj jakieś pięć milionów nowych złotych. Z pewnością wystarczy na pokrycie kosztów operacyjnych. Proszę, weź je. – Puścił do niego oczko. – Za przyjaźń polsko-ukraińską. Jabolski nerwowo przełknął ślinę. Jak zawsze, gdy w grę wchodziła łapówka, prze-

50

żywał krótkotrwały kryzys wartości. W końcu pieniędzy nigdy nie było za dużo, a z pensji gliniarza najniższego szczebla, jakim był, ciężko było wyżyć. Nagle aresztowanie szefa Ukraińskiej Organizacji Przestępczej wydało mu się wyjątkowo kiepskim pomysłem. I tak zaraz by się wykupił… – Nie żartuj, partnerze. Naprawdę się zastanawiasz nad przyjęciem jego propozycji? – zapytał Młody z niedowierzaniem. – Przecież to tylko kolejny gangster. Wcale nie jest nietykalny, może odpowiedzieć za swoje czyny! Musimy tylko… – Już się zastanowiłem… – przerwał mu Zdzich, odbierając z rąk Kiryła walizkę. – Ale Zdzichu, jak możesz w ogóle… – Tuż po tym, jak trafiłeś do mnie z Akademii Policyjnej, powiedziałem ci jedną rzecz, pamiętasz jaką? Że w tym mieście będziesz musiał wielokrotnie nagiąć własne zasady, by z różnych sytuacji wyjść obronną ręką. Oto kolejna z nich. – Z trzaskiem otworzył zamek bagażu. Jego wzrok prześlizgnął się po nowiutkich banknotach, na oko wyglądających na rodem z drukarni NBPiU, w rzeczywistości pochodzących zapewne z kolejnej nielegalnej drukarni Ukraińców. Ale co kasa, to kasa, przemknęło mu przez głowę. – Świetny wybór, przyjacielu. – Kirył poklepał go w ramię. – Okej, w takim razie będę już leciał. – Poprawił trzymany na plecach worek. – Nasi rusznikarze muszą mieć jeszcze czas na zaznajomienie się z tymi cackami. Wania, jedziemy! – Razem z szoferem wsiadł do samochodu. Po chwili rozległ się żylasty odgłos silnika, a biała wołga powoli nabierając prędkości, odjechała z miejsca transakcji. – Ech, nigdy mnie nie zaskoczysz, Zdzichu. – Młody pokręcił głową. – Nie wiem, po co wciąż liczę, że kiedyś po prostu nie weźmiesz tej łapówki, nie sprzedasz dobrego imienia państwowej policji… – zawiesił głos. – Spokojnie, Młody – powiedział Zdzich, w skupieniu odliczając kilka banknotów. – Masz, tutaj jest coś koło miliona. – Wręczył Młodemu plik dziesięciotysięcznych papierków. – Weź, wystarczy w sam raz na nowego polone-

Andrzej Biedroń


za i prezent dla Sylwii. To taki prezent ode mnie na święta… Młody w milczeniu przyjrzał się skrawkom papieru. – Pierdol się, Zdzichu. Po prostu pierdol się. – Powolnym krokiem ruszył w stronę przystanku autobusowego. Jabolski zwiesił głowę. Kolejny raz sprzedał swoje przekonania w zamian za sowitą łapówkę. Może to już naprawdę była pora na wcześniejszą emeryturę? *** O czwartej nad ranem obolały Zdzich wtoczył się do domu. Po krótkiej wizycie w szpitalu, podczas której usunięto mu z rąk gwoździe, zatamowano krwotoki i opatrzono wszelkie inne zadrapania, czuł się zmęczony jak nigdy w życiu. Z wyraźnym trudem opadł na fotel w sypialni. Ponownie przyjrzał się wnętrzom swoich dłoni. Podczas wybuchu rozgrzane gwoździe przebiły je na wylot, tworząc małe, minimalnie krwawiące otworki. He, he, zupełnie jak stygmaty, pomyślał. Drżącym ruchem nalał sobie do szklanki resztkę alkoholu ze stojącej w pobliżu fotela butelki brandy. Już dawno nie przeżył takiej Wigilii, podczas której wszcząłby strzelaninę z muzułmanami, stał się ofiarą zamachu bombowego i zarobił na czysto pięć milionów złotych. Szkoda było mu tylko Młodego, nie zasłużył na sytuacje, które go spotkały. Przypomniał sobie reakcję podwładnego na propozycję zgarnięcia jednej piątej łapówki. Może to on, idealista i prawy człowiek, miał szansę na zwalczenie przestępczości w tym mieście? A może to stary Zdzich, uwikłany zależnościami, nałogami i znajomościami z przestępczym półświatkiem, zapomniał już, co znaczy być policjantem? Choć przecież teraz zrobił wyjątek od tej zależności. Pomógł potrzebującemu za darmo, jak za czasów, gdy był jeszcze „dobrym człowiekiem i wartościowym gliną”. Dlaczego znowu mu nie wyszło? – Ech, pojebane jest to wszystko – mruknął, wypijając zawartość szklanki. Poderwał go dzwonek telefonu. Kto, do cholery, dzwoni o tej porze, pomyślał, sycząc

Czerwony Łącznik

z bólu. Z trudem nacisnął odpowiedni przycisk w komórce. – Eee… – Bez trudu rozpoznał głos Elwiry. – Cześć, Zdzichu, co słychać? – W porządku. – Gliniarz wyciągnął przed siebie obolałe nogi. – Zarobiłem mnóstwo kasy, zabiłem paru ludzi. Standard, sama rozumiesz. A u ciebie co tam? Jak święta? – Właśnie w tej sprawie dzwonię. – Dziewczyna wzięła głęboki oddech. – Może wpadłbyś teraz do mnie? Zapewne ani ty, ani ja nie mieliśmy takiej Wigilii, na jaką zasługujemy, więc może… teraz to nadrobimy? Razem? – dodała nieśmiało. Zdzichu uśmiechnął się pod nosem. Może i był starym, szpetnym i skorumpowanym brutalem, lecz mimo to wciąż był popularny wśród kobiet. Przynajmniej wśród samotnych prostytutek… – Tak, jasne – starał się zabrzmieć odpowiednio wyluzowanie. – Czemu nie. Poczekaj, będę u ciebie za jakąś godzinę. – Więc do zobaczenia wkrótce. Szczęknęła odkładana słuchawka. Zdzisław Jabolski powoli zaczął się zbierać do wyjścia. Mimo że formalnie było już po Wigilii, nie odnosił wrażenia, że coś go ominęło. Wprost przeciwnie, z pięcioma milionami na koncie i zaproszeniem do domu pięknej kobiety, czuł się, jakby święta dopiero miały się rozpocząć. – Wesołych świąt, Zdzichu – powiedział do siebie, zamykając drzwi od mieszkania. – Byle do wiosny… Andrzej Biedroń Pierwsze opowiadanie napisał jeszcze w szkole podstawowej. Od tamtej pory nieustannie pracuje nad swoim stylem, inspirując się m.in. twórczością Philipa K. Dicka oraz klasykami mangi i anime. Prezentowane opowiadanie pochodzi z antologii „Rutyniarz”, opowiadającej o przygodach Zdzisława Jabolskiego – jednoosobowej armii ds. zwalczania wszelkiej przestępczości.

51



Anna Porębska Koniec lata ilustracja: Magda Mińko W drugiej połowie lata karczma nad Ciszą nie miała zbyt wielu klientów. Jej drzwi zawsze stały otworem, za szybami z kolorowych tafli migotało ciepłe światło lamp naftowych, w beczkach czekało najlepsze wino, a w pokojach – świeża pościel. Mimo to niewielu podróżnych przekraczało progi gospody, zaś wieczorami mało kto w ogóle zapuszczał się w tę okolicę. Już wieki temu utarło się przekonanie, że o tej porze karczmę nad Ciszą odwiedzają wyłącznie specjalni goście. Aras opierał się o skrzypiącą poręcz werandy, wpatrując się w miasto spoczywające na tafli jeziora. Spoglądał na okalające je mury wzniesione z mgły i poświaty księżyca, dachy budynków utkane z babiego lata, strzeliste wieże oraz kopuły lśniące niczym poranna rosa. Nie miało bram ani baszt, ani strażników przechadzających się po blankach, i choć wydawało się, że miasto jest na wyciągnięcie ręki, nikomu nigdy nie udało się do niego nawet zbliżyć. Z niechęcią odwrócił wzrok, rzucając okiem na stojącą obok młodą kobietę. Shura, obecna właścicielka gospody, także wpatrywała się w jezioro, lecz wydawała się spięta. Ciałem karczmarki co chwila wstrząsały dreszcze, a miękkie, pełne usta rozchyliły się lekko, łapiąc powietrze krótkimi, urywanymi oddechami. Aras jednak nie próbował jej uspokajać, nie odezwał się nawet, wiedząc, że na razie i tak go nie usłyszy, zatopiona w obezwładniającej ciszy widmowego miasta. – Ile? – spytał, gdy wreszcie odetchnęła głęboko, a srebrzyste mury, dachy oraz wieże powoli zaczynały rozpływać się w powietrzu. Już dawno zrozumiał, że to tylko ułuda, a miasto tak naprawdę wciąż stoi w tym samym miejscu i pozostanie tam aż po kres czasu.

Koniec lata

– Piętnaście – odparła. – Dobry czas na układanie się. – Spojrzała na niego znacząco. – Po to tu przyjechałem. Ktoś będzie dziś na brzegu? – spytał, odpychając się od werandy. – To prawie koniec lata. – Wzruszyła ramionami, a Aras zrozumiał, iż to powinno wystarczyć mu za odpowiedź. – Zawsze ktoś czeka. Przecież wiesz. – Podobno świat się zmienia… Jeszcze raz popatrzyła na jezioro. W ciemnej tafli odbijało się teraz bezchmurne, rozgwieżdżone niebo, a lekki wiatr leniwie kołysał sitowiem. – Nie tutaj – odparła w końcu. – Tutaj nic się nie zmienia. Nigdy. *** Gdy pierwszy raz przybył nad Ciszę, miał szesnaście lat, wychudzoną sylwetkę, a na twarzy wypisane całą rozpacz, gniew i gorycz, jakie go przepełniały. Wtedy jeszcze znał jezioro pod nazwą Lament, nadaną mu przez miejscowych, przekonanych, iż ruiny miasta spoczywają na dnie, a jego widmowy wizerunek to zaledwie wspomnienie dawnej tragedii. Według nich nocą można było usłyszeć krzyki umierających mieszkańców, matki rozpaczliwie nawołujące swoje dzieci i dzwony bijące na trwogę. Aras przekonał się jednak, że to wszystko zwykłe bajania. No, prawie wszystko. Powiedziano mu także, iż jeśli przybędzie nad Lament w drugiej połowie lata, spotka tam widma błąkające się po brzegu, gotowe pomóc człowiekowi, jeśli pozwoli im się z nim połączyć. Musiał jedynie zdążyć wrócić nad jezioro, zanim zacznie się jesień, bo gdy się spóźni, zjawa zawładnie jego ciałem, zaś on zajmie jej miejsce za bladymi murami tajemniczego miasta.

53


Aras podchodził sceptycznie do tych opowieści, lecz ostatecznie postanowił spróbować, skrajnie zmęczony życiem, jakie ostatnio prowadził. Po śmierci ojca został wyrzucony z domu przez wuja, który przywłaszczył sobie prawo do majątku oraz swojej szwagierki. Aras próbował mu się przeciwstawić, chciał nawet wyzwać mężczyznę na pojedynek, lecz ten tylko roześmiał mu się w twarz i zagroził, że jeśli się nie uspokoi, skrzywdzi też jego siostrę. Ustąpił. Przez dwa miesiące błąkał się po okolicznych wioskach, chwytając się różnych zajęć, aż jeden z wieśniaków, któremu po pijaku opowiedział całą historię, wskazał mu drogę do karczmy nad Lamentem. To Shura przyprowadziła go do przechadzającego się nad brzegiem widma, zbudowanego z połyskującej mgły uformowanej na kształt człowieka. Kiedy spytał, czy pomoże mu dokonać zemsty, tylko wzruszyło ramionami, po czym głosem przypominającym szum wody upewniło się, że zna warunki układu. Kiwnął nerwowo głową, a następnie zamknął oczy i wpuścił je do siebie. Wtedy po raz pierwszy doświadczył ciszy. Lepkiej, mlecznobiałej, nieruchomej ciszy, która osiadała mu na dłoniach i wplatała się wilgotnym ciężarem we włosy. Pochłaniała szum sitowia oraz żabie chóry, a nawet jego paniczne bicie serca i szybkie, urywane oddechy. W pierwszej chwili tak się przeraził, że niemal wycofał się z umowy, lecz zjawa kazała mu czekać. Aż w końcu rozległ się głęboki dźwięk dzwonów wybijających czas pozostały do końca lata, zaś po dwudziestym trzecim uderzeniu okolica na nowo ożyła odgłosami ciepłej letniej nocy. Wtedy też dopiero dostrzegł inne skutki połączenia z widmem, wcześniej przytłumione ich wspólnym, obezwładniającym przerażeniem wywołanym przez ciszę. Po raz pierwszy od paru miesięcy Aras nie czuł żalu ani złości, ani nawet tęsknoty za rodziną. Nie czuł właściwie nic, jedynie idealny, niczym nie zmącony spokój oraz cierpliwą determinację. Zaczął przypuszczać, że zatęskni za tym, gdy już będzie po wszystkim. Niewiele pamiętał z wieczoru, kiedy zabił wuja, woląc poddać się łagodnej kontroli widma. Nawiedzały go czasem strzępki wspomnień;

54

światło księżyca wpadające do pokoju przez wysokie okna, białe firany wydęte ciepłym, letnim wiatrem, ciche kroki na płytkach posadzki. Wymazał z pamięci huk wystrzału i krzyk matki, twarz wuja wykrzywioną w zdumieniu. Krew wyglądającą niczym smoła w srebrzystej poświacie. Pożegnanie z siostrą, jej delikatny uścisk i ciche, ledwie dosłyszalne „dziękuję”. Postanowił wrócić do majątku zimą, a matka przez cały ten czas miała udawać, że go szuka, by odsunąć od niego wszelkie podejrzenia. Nie zdążył. Przez kraj przetoczyła się krótka, lecz gwałtowna wojna i gdy w końcu udało mu się dotrzeć do domu, zastał jedynie ruiny. *** W karczmie nie było nikogo poza Arasem, toteż Shura mogła sobie pozwolić na więcej swobody i traktować go nie jak klienta, ale starego znajomego. Wyjęła spod baru dwie szklanki, a następnie sięgnęła po butelkę najlepszego wina, które trzymała pod ladą na specjalne okazje. – Kim była? – odezwał się nagle Aras, opierając się o szynkwas. – Kto? – spytała, marszcząc brwi. Nie odpowiedział, jedynie omiótł dłonią jej sylwetkę. – Ach, ona! – Shura uśmiechnęła się szeroko, a kąciki jej ust zadrgały. To było jej piętnaste lato i choć udało jej się opanować bezbłędnie większość ludzkich odruchów, z uśmiechami wydawała się mieć najwięcej problemów. Przykręciła lampkę, po czym stuknęła dnem szklanki o brzeg naczynia Arasa i pociągnęła łyk wina. Pachniało słońcem i owocami, a smakowało słodko, z cierpką nutą osadzającą się ciężko na języku. – Młodą czarownicą – zaczęła, przechylając lekko głowę i gładząc palcami sosnowy blat. – Przybiegła nad Ciszę goniona przez Łowców, dwanaście dni przed końcem lata. Zauroczyła pewnego bogatego młodzieńca, zaciągnęła go do łóżka i chyba nawet mu się spodobało, skoro postanowił się z nią ożenić. Niestety, jego ojciec nie był specjalnie zachwycony. Od razu oskarżył dziewczynę o czary. Ledwie udało jej

Anna Porębska


się wymknąć – przerwała na chwilę, wpatrując się w drgający płomyk lampki. – Znała ryzyko, a mimo to błagała, żebym się zgodziła. Potem zrozumiałam, że po prostu nic nie przerażało jej bardziej niż śmierć na stosie – westchnęła. – Złapali nas i zanim zdążyłyśmy uciec, było już za późno. Musiała ustąpić. – Cóż… – Aras uniósł szklankę w geście toastu. – Teraz już nie boi się niczego. Shura niechętnie kiwnęła głową. – Oprócz końca lata. *** Miał wtedy szczęście. Tak bardzo się niecierpliwił, że zjawił się nad Ciszą nierozsądnie wcześnie, lecz mimo to udało mu się spotkać zbłąkane widmo i wytargować całe lato. Obiecał zjawie podróże, bogate w najrozmaitsze dźwięki, smaki i tekstury, więc zgodziła się bez wahania. W międzyczasie sprzedał też rodzinny majątek, wraz z ziemią i lasami, a zamiast tego kupił posiadłość w mieście, gdzie osiadł na ostatni miesiąc po powrocie z wojaży. Chadzał na

Koniec lata

wszystkie możliwe koncerty oraz bankiety, jadał w wykwintnych kawiarniach i restauracjach, nawet uwiódł parę kobiet i kilku mężczyzn, cały ten czas dzieląc się z widmem swoimi doznaniami. W zamian za to wieczorami zjawa pokazywała mu miejsca, które odwiedzała w poprzednie lata. Wystarczyło, że zamykał oczy, a tańczył z południcami, gdy słońce stało w zenicie, nie czując zmęczenia ani gorąca. Oglądał rusałki pląsające po tafli jeziora, co chwila wybuchające dźwięcznym śmiechem, rozpryskującym się wokół niczym kryształowe krople uciekające spod ich stóp. Stał nad morzem, nie czując piasku i słonej fali obmywającej mu kostki, słuchając kuszącego śpiewu syren, późnymi wieczorami wabiących żeglarzy na zgubę. Przez całe lato nie wspomniał matki, jej delikatnych, miękkich dłoni, złotych włosów ani szeleszczących sukien. Nie rozpamiętywał, jak to ona albo ojciec, zamiast guwernantki, czytali mu bajki na dobranoc. Tylko raz, na prośbę towarzyszącego mu widma, przywołał wspomnienie, w którym matka śpiewała mu kołysankę, ciepłym, czystym głosem. Czuł łzy spływające

55


po policzkach, jednak nie miał pewności, na ile należały do niego, a na ile to stworzenie wykorzystywało jego człowieczeństwo. Nie myślał też o siostrze, jej słodkim, niewinnym uśmiechu. Kremowych kokardach, którymi wiązała warkocze, ani podekscytowaniu w wielkich, błękitnych oczach, gdy wieczorami opowiadali sobie straszne historie. Nie miał pojęcia, skąd znała tak okropne opowieści. Nigdy się nie przyznał, że miewał po nich koszmary. Nie bał się, że go wyśmieje, raczej, że zmartwiłaby się i przestała je opowiadać. Najbardziej starał się nie pamiętać jej smukłych palców przesuwających się płynnie po czarno-białych klawiszach fortepianu w długie, zimowe wieczory. Bał się, że zjawa przechwyci także to wspomnienie i poprosi, by pozwolił jej posłuchać, lecz on nie chciał się nim dzielić. Ostatecznie, na szczęście, nie musiał. Dotarł nad Ciszę trzy dni przed końcem lata, tak przyzwyczajony do nieczucia, że zaczął zastanawiać się, czy się nie poddać, nie pozwolić widmu zabrać jego ciała i zatopić się w wiecznym otępieniu. Potem jednak zdecydował, że nie jest jeszcze gotowy i musi dać sobie szansę na prawdziwe życie. Mimo to wrócił następnego lata. *** Siedzieli na werandzie, opierając nogi o lekko przechylającą się poręcz i popijając słodkie wino. Żabie chóry nie milkły, a w międzyczasie dołączyły do nich cykady. Wiatr zaczynał pachnieć jesienią. – Czasem mam wrażenie, że już jesteś jed-

nym z nas. – Shura pokręciła głową, spoglądając na Arasa z pobłażliwym uśmiechem. – Chyba nikt nie wracał tu tyle razy. – Być może jestem. – Wzruszył ramionami. – Jednak powiem ci coś w sekrecie – szepnął. – Już nie przeraża mnie cisza. Zastygła, przyglądając mu się uważnie. Dopiero po chwili odstawiła szklankę na ławkę i nachyliła się nad nim z bardzo poważnym wyrazem twarzy. – Teraz tak uważasz – odparła powoli. – Ale jeszcze będzie. Nie wiedział, co odpowiedzieć, zaskoczony nagłą zmianą nastroju. Na szczęście ponad jej ramieniem dostrzegł widmo stojące na brzegu i obserwujące go z zaciekawieniem. – Czas na mnie – oznajmił, kłaniając się, po czym zeskoczył z werandy. – Do zobaczenia! – zawołała, podnosząc się z miejsca. Aras odwrócił się i ostatni raz omiótł wzrokiem stary, przysadzisty budynek karczmy. Kolorowe okna, ciepłe światło wylewające się przez otwarte drzwi, wąską, lecz wygodną werandę. Zastanawiał się przez chwilę, jak to miejsce wygląda podczas reszty roku, gwarne, zatłoczone, pełne życia i pijackich przyśpiewek. Jak zachowuje się Shura, otoczona klientami, a nie nękana ciszą każdej nocy. Po raz pierwszy pomyślał, że z chęcią wróciłby tu zimą lub wiosną. Spojrzał na widmo, zastygłe w oczekiwaniu. Jeśli zdąży. Piętnaście dni to niewiele. Od kilku lat w pełni świadomie podejmował takie ryzyko. Może już na zawsze zostanie nad Ciszą. Może także nauczy się bać końca lata. Anna Porębska Rocznik ‚87. Studentka archeologii. Zafascynowana kulturą i sztuką Bliskiego i Dalekiego Wschodu oraz rodzimym folklorem. Po raz pierwszy pojawiła się w trzecim numerze Qfantu z opowiadaniem „Jedwab”.

56

Anna Porębska


WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A.

Magazyn centralny: 05-850 Ożarów Mazowiecki ul. Poznańska 91, tel. (22) 721 30 00/11, www.olesiejuk.pl

www.amazonka.pl


Lucyna Grad Kozieł ilustracja: Magda Mińko Później wszyscy się zgadzali, że huragan nadciągnął ze wschodu, z pustyni. Zrobił to niespodziewanie, jak zawsze. Targnął rosochatym drzewem i przełamał je wpół jak patyk. Drzewo stało tu od zawsze, nie wiedzieć jakim cudem, ale wystarczającym, aby mieszkańcy składali u jego korzeni dary ofiarne. Nie było bogiem, ale kimś bardzo boga przypominającym, mimo iż tylko stało i skrzypiało. Huragan nie oszczędził też jednej z chat. Podpalił ją ogniem z nieugaszonego na czas paleniska, na którym mieszkańcy przygotowywali posiłek. Kiedy już pochwycił płomień i spopielony chrust, niewiele dało się zrobić. Potem przewrócił sklecone przed laty ogrodzenie, za którym przebywały zwierzęta. Przerażone zamieszaniem i dymem kozy uciekły, zanim ktokolwiek to zauważył. Dorośli twierdzili, że Zło zawsze nadchodzi z pustyni. Raz sami wyszli naprzeciw niemu. Tylko raz. Kiedy wiatr wiejący z pustyni wysuszył wszystkie zbiorniki wody, zebrali armię i w bojowym szyku, z bębnami i grzechotkami nadającymi rytm marszowi, zniknęli w szarej otchłani wirującego piasku. Tyle ich widzieli. Zło pogrzebało ich żywcem. Dla mieszkańców przypustynnego stepu takie Zło ma znaczenie. Jest poważnym zagrożeniem. Ale chłopiec się nim nie martwił – w końcu był tylko chłopcem. Do dorosłości i zmartwień brakowało mu jeszcze dwóch lat. Powtarzał to sobie, kiedy oglądał zniszczenia. Matka nazwała go Kannim, wychodząc z założenia, że to dobre imię. Kanni lubił tamto stare drzewo. Nie wiedział czemu. Lubił je tak, jak lubi się coś wiecznego

58

i oczywistego. Teraz leżało złamane i zadziwiająco martwe, a u jego korzeni wsiąkało w piach mleko z poprzewracanych i stłuczonych naczyń ofiarnych. Kanni mijał je, kiedy następnego dnia rano szedł z kijem na poszukiwanie kóz. Kiedy wrócił w południe z jedną kozą, dowiedział się, że to jeszcze nie koniec Zła. Studnia porosła glonami, od których zatruła się dziewczynka. Sprowadzona do chorej starucha, kohunka, zastosowała sobie tylko znane leki, a wysłuchawszy nowin, pokuśtykała po zniszczonej osadzie, wciągnęła w płuca swąd spalenizny, zmierzwiła laską suchą trawę pod stopami, obrzuciła wzrokiem drzewo, a potem ich wszystkich i wyburczała: − Bogom nie podobają się wasze grzechy, niedobrzy ludzie! Sprowadziliście Zło, które trzeba wypędzić. Kozła przyprowadźcie! − Kozę tylko znaleźlim... − Kozieł! – warknęła starucha. – K o z i e ł ma być! W ten sposób Kanni znów został wysłany w teren z zadaniem znalezienia kozła. *** O dziwo, spotkał go tuż za osadą, trochę jednak trwało, zanim sprowadził go między chałupy. Cap był uparty, a Kanni był tylko chłopcem. W tym czasie starucha zdążyła już porozmawiać z każdym z mieszkańców na osobności i poznać wszystkie popełnione w życiu osady grzechy, całe nagromadzone w ludzkich duszach Zło. Słuchając zawstydzonych mężczyzn i kobiet, cmokała z dezaprobatą i kiwała posiwiałą głową. Kiedy Kanni pojawił się z kozłem, wysłuchała także jego.

Lucyna Grad


− Ja... no... ja kiedyś upuściłem mamie miskę na nogę – wydukał. – Noga spuchła, miska się stłukła... Starucha zacięła wargi, groźnie mrużąc przy tym oczy. Kanni przeraził się nie na żarty. − Ja wcale nie chciałem! – zapiszczał. − To twój jedyny grzech? – spytała tonem, nie wiedzieć czemu sugerującym, że traci czas. − No... nie, pani kohunko. Ukradłem siostrze kamyczek do gry, bo on był płaski, bo potrzebowałem go do procy, bo akurat zobaczyłem zająca i chciałem go upolować, bo tata powtarzał, że nie ma co jeść... – mówił szybko i nieskładnie. – Potem chciałem oddać, ale go nie znalazłem i dałem jej inny, grubszy i niepasujący, i trochę innego koloru, ale ona i tak się rozpłakała i powiedziała... − Dość – przerwała mu i wstała. Ręce mu dygotały ze zdenerwowania i wstydu. Nigdy się nikomu nie zwierzał i żywił nadzieję, że nie będzie musiał. Ale tak było trzeba. Dorośli twierdzili, że teraz starucha wypędzi Zło. Kanni był przerażony, że nawet on, mały chłopiec, przyczynił się do sprowadzenia go do osady. Obserwował kohunkę, która pochyliła się nad skubiącym trawę kozłem, oskarżycielsko wyciągnęła w jego stronę kościsty paluch i poczęła wyliczać grzechy mieszkańców, a potem głośno bluzgać i przeklinać tak siarczyście, że matka Kanniego przyłożyła mu dłonie do uszu, by nie słyszał. Kozieł nic sobie z bluzgów nie robił i spokojnie kręcił mordą, żując trawę. Wzrok, którym obrzucał wrzeszczącą staruchę, był zaciekawiony i jakby uprzejmy. Chłopiec trochę się zawiódł. Mimo iż wszystkie grzechy w jakiś niepojęty, tajemniczy sposób wniknęły w kozła, jego wygląd wcale się nie zmienił. Nawet rogi mu się nie wydłużyły. *** − To ty wypędzisz Zło! – Paluch staruchy utkwił nieruchomo w powietrzu, wskazując Kanniego. − Zaprowadzisz kozła na pustynię. − Ja?! – zapiszczał. – Dlaczego ja? − Zło musi umrzeć – oświadczyła ostrym

Kozieł

tonem. – A Dobro musi być świadkiem jego śmierci. Musi zatriumfować. Jak zawsze. − Ale... przecież mówiłem... – bronił się – miska... − Wypadła ci z rąk przez przypadek. − Ukradłem... − Chciałeś ocalić rodzinę przed głodem. W takich okolicznościach kamyczek się nie liczy. − Nie jestem dobry... – chciał dalej się spierać, gdyż był przerażony wizją wędrówki na pustynię, o której krążyły mrożące krew w żyłach opowieści. Nawet dorośli nie chodzą na pustynię! Kohunka zrobiła groźną minę i zamilkł. Ona zawsze ma rację. Może faktycznie jestem dobry. Wszyscy mówili, że mam dobre imię... − Zabierzesz Zło na pustynię i zostawisz – zadecydowała. – Ofiarujesz je piaskom i duchom. Kanni zadrżał. *** Kozieł od początku nie kwapił się do współpracy, a Kanni wziął tylko gruby i nad wyraz nieporęczny patyk. Nie nadawał się do poganiania zwierzęcia, a poza tym Kanni zawiesił na nim skórzany bukłak z wodą i porcję jedzenia na popołudniowy posiłek. Nie odchodził daleko, ale wystarczająco, aby zgubić kozła. Zwierzę nie miało prawa wrócić do domu. Kanni miał go wypędzić między piaski, gdzie umrze. − Proste – mruczał pod nosem, by dodać sobie odwagi. – Przed zmierzchem będę w domu. Po wczorajszym huraganie nie było śladu, ale wiatr wiał porywiście. Jak zawsze. Pewne rzeczy są jeszcze bardziej wieczne niż drzewo i jedną z nich jest wiatr. Chłopiec szedł, ciągnąc kozła za jeden z rogów. Nie chciał przyznać się przed samym sobą, jak bardzo jest przerażony. Wszyscy wiedzą, że na pustyni są duchy. Żyją tu też Pustynni, których wszyscy się boją i którzy pojawiają się w najbardziej krwawych legendach. Chłopiec boleśnie zdawał sobie sprawę, że żadna z tych legend nie kończyła się dobrze. Pustynni byli jak wiatr, wieczni, szybcy i bezlitośni. − A na domiar... – jęknął. – Na domiar złego żyją tu jeszcze drapieżne koty i jadowite robaki.

59


Podejrzewał, że jedynie z tymi ostatnimi miałby jakieś szanse. Gdybym w porę uskoczył... Patrzył więc pod nogi, nie mając odwagi spojrzeć w przód, gdzie mógłby zobaczyć coś znacznie gorszego i niepozostawiającego złudzeń. Kiedy minął horyzont, a potem zrobił to raz jeszcze, uznał, że już wystarczy. Marzył tylko o tym, by odwrócić się i puścić pędem do domu, dotrzeć tam przed zmrokiem, nakryć się kocem aż po sam nos i zapaść w sen. W przypustynnej osadzie wolnej od Zła, bezpiecznej i własnej. Spojrzał na kozła. Kozieł już patrzył na niego i potrząsał uszami. − Zostań tu – powiedział Kanni i odwrócił się. Ruszył zrazu wolno. W końcu był Dobrem, a Dobro musi odejść z honorem. Nie może uciekać, kiedy Zło patrzy. Owszem, pobiegnie, ale dopiero kiedy zniknie Złu z oczu. Niech się Złu nie wydaje, że mimo wszystko wygrało... Nie uszedł daleko, gdy spostrzegł, że Zło podąża obok. − Mówiłem, byś został! – zdenerwował się. Słońce było coraz niżej, a on nadal tam stał, narażony na niebezpieczeństwa i bezbronny wobec okropności, które znał z legend. Kozieł nie zareagował. Kanni chwycił go za róg, obrócił, odepchnął na tyle, na ile pozwalały mu siły i uprzejmie poprosił, by kozieł sobie poszedł. − Nie idź za mną, słyszysz? – burknął. – Jesteś kozłem ofiarnym i masz tu umrzeć. Odszedł kilka kroków. Kozieł ruszył za nim. − Odczep się! – krzyknął Kanni, załamując ręce. Kozieł przekornie postąpił ku niemu i nawet przyjacielsko ubódł go rogiem. Chłopiec się niecierpliwił, ale nie miał żadnego pomysłu. Pożałował, że nie zabrał sznura, którym mógłby go przywiązać. Ale nawet nie byłoby do czego, tu są same piaski. Nie mógł go zabić. Jeszcze nigdy nikogo ani niczego nie zranił. Chyba by nie potrafił. Był tylko chłopcem. A poza tym symbolizował tutaj Dobro. Miał w y p ę d z i ć Zło... − Sio! – ryknął ile sił w płucach i zaczął machać rękami. Sądził, że wystraszy kozła, ale gdzie tam – kozieł dorastał przecież w otoczeniu

60

rozwrzeszczanych dzieciaków z osady. W Kannim zatlił się gniew, wywołany bezradnością i strachem. – Wynoś się, słyszysz?! Idź precz! Masz tu umrzeć! Było mi cię trochę szkoda, ale teraz już nie jest! Przyczepiłeś się jak istne Zło! Idź sobie! Szarża odniosła skutek – kozieł skoczył i bryknął, ale zatrzymał się w bezpiecznej odległości i zerknął na Kanniego, urażony i smutny. Kanni postanowił nie mieć litości. Uniósł swój kij i pognał za zwierzęciem po piasku, na jedną wydmę, a potem na drugą. Pokrzyczał jeszcze chwilę, pomachał rękoma, przebiegł trzecią wydmę, a potem, zadowolony z efektu, odwrócił się i zamarł. *** Ojciec zawsze mu powtarzał, że pustynia zabija na różne sposoby. Teraz, na oczach Kanniego, wiatr zacierał ślady stóp. Bez paniki – upomniał się, kiedy poczuł, jak szybko bije mu serce. – Nie jestem już całkiem małym chłopcem, a przecież nawet dzieci potrafią trafić do domu. Dorośli uczą ich tego w pierwszych latach życia. To ważne, kiedy ma się pustynię zaraz obok. Kanni nigdy jeszcze się nie zgubił, więc nie miał okazji wypróbować swoich umiejętności, ale zawsze szczerze im ufał. Wiatr zatarł ślady, po których mógłby wrócić. Usiłował sobie przypomnieć, co ojciec mówił o słońcu. Potem próbował wypatrzeć jakikolwiek orientacyjny punkt w krajobrazie, ale horyzont był wszędzie jednakowy. Wydmy i wydmy. Kanni biegał po nich, rozglądał się. Marszczył brwi w skupieniu. Przez chwilę żałował, że wędrował z opuszczoną głową. Nie mógł sobie przypomnieć, czy miał wtedy cień z tyłu, z przodu czy z boku. Z pobliskiej wydmy obserwował go kozieł. Wyglądał nad wyraz poważnie. *** Zło zawsze nadchodzi z pus... Kanni uciął tę myśl. Wolał sobie nie uświadamiać, że jest wśród piasków sam, a słońce

Lucyna Grad


zaszło. Pogodził się z kozłem, wcale nie mając już ochoty go przeganiać. W takich okolicznościach lepiej mieć jakieś towarzystwo, nawet jeśli ono trochę śmierdzi. Postanowił być mężny, mimo iż miał przed sobą jeszcze dwa lata dzieciństwa. Zastanawiał się, co zrobiłby ojciec. Pewno by usiadł, roztropnie posilił się i napił, a potem rozważył na spokojnie swoje położenie. Kanni usiadł więc, napił się i długo się zastanawiał, ale nic nie wymyślił.

Kozieł

Zgodnie z wcześniejszym postanowieniem nie płakał. Był z tego nawet trochę dumny. O zmierzchu wstał i poszedł w kierunku, który wydawał się najwłaściwszy. Kozieł ruszył za nim. Szli długo. Kiedy zrobiło się zimno, chłopiec położył się na piasku i zmusił kozła do tego samego. Nieważne, czy kozieł był Złem, czy nie – dawał ciepło. Wstrząsające opowieści, jakie Kanni słyszał o pustyni, przewijały się nieustannie przez umysł, ale teraz i tak wydały się

61


nierealne, zmyślone. Zimno przenikało go do szpiku. Było prawdziwe, a w blasku księżyca Kanni nie dostrzegł żadnych duchów ani przebudzonych zmarłych. Nie pojawiły się dzikie koty ani jadowite robaki. Czekał, aż się rozjaśni. Jeśli dobrze wszystko przemyślał, jeśli o świcie słońce wstanie za jego plecami, to będzie znaczyło, że szedł we właściwym kierunku. *** Słońce, kiedy wzeszło, świeciło mu prosto w twarz. − Wszystko przez ciebie, ty głupi capie! – krzyknął, tarmosząc kozła za długą brodę. – Przez ciebie, ofermo! Jesteś Złem i powinieneś był wtedy odejść, tak jak prosiłem! Ty okropna wywłoko, ty sępi oddechu! Widzisz, co narobiłeś? Zło miało umrzeć, a Dobro wrócić do ludzi! A teraz co? Dobro przegra, umrze razem ze Złem! Popsułeś... – Kanni zawahał się, próbując przypomnieć sobie słowa staruchy. Mówiła o tym, zanim wyruszył. − Zachwiałeś równowagę świata! Ty capie! Kozieł patrzył na niego. Znów sprawiał wrażenie urażonego. Kanni wzniósł ręce ku niebu, ale zaraz je opuścił. Targał nim gniew i lęk, ale wiedział, że nie powinien zwalać całej winy na kozła. W końcu to tylko kozieł. A ja jestem tylko chłopcem. − Jak już jesteś taki Zły, to wymyśl coś – burknął. – Kohunka wspomniała, że Zło zawsze jest pełne twórczej inwer... interwen... – zamyślił się − inwercji! W chwilę później przestał się przejmować kwestią Dobra, Zła i równowagi, gdyż uderzyła go myśl tak lodowata, że aż niepasująca do krajobrazu. A jednak pasująca idealnie. Właściwie składała się tylko z dwóch słów. Trzeba przeżyć. *** Przed południem wypił resztki wody i zjadł to, co miał w tobołku. Z jakiegoś powodu wróciła mu nadzieja na bezpieczny powrót.

62

Po południu jednak się rozpłakał. Tyle razy wracał i zmieniał kierunek marszu, a i tak wyglądało na to, że wciąż zagłębia się między piaski. Jakiś czas potem dotarł do pozostawionego na pustyni głazu. Siedział w cieniu, póki nie uświadomił sobie, że głaz to stela grobowa Pustynnych. Przed zmierzchem już otwarcie pomyślał, co będzie czuł, umierając z pragnienia. Po zmierzchu skulił się i przytulił do kozła, by zasnąć. Nad ranem stał nad nim koń. Chciał wrzasnąć, kiedy zobaczył, kto siedzi na koniu i nie wiedział, dlaczego tego nie zrobił. To przecież Pustynny, wojownik. Jeden z tych, którzy... nadchodzili z pustyni, by grabić i zabijać. Których należało się bać. Tak. Zdecydowanie. Kanni widział Pustynnego z bliska pierwszy raz. Wojownik miał miecz i łuk. Turban zakrywał mu całą twarz i Kanni dostrzegł tylko oczy, uniesione pytająco brwi i przechyloną w zdumieniu głowę. Przybysz chyba jeszcze nigdy nie widział nikogo, kto by się tulił do kozła. Nie przypominał krwiożerczego wojownika z przypustynnych legend, ale niewątpliwie nim był. Kanni pomyślał o nocnych duchach i lwach, których nie widział, a o których też mówiły legendy. Zdziwiony pojął, że nie czuje lęku, a legendy chyba kłamią. Pustynny wychylił się z siodła, chwycił kozła za rogi i wierzgającego uniósł na siodło. Kanni wytrzeszczył oczy. − Nie możesz go zabrać – jęknął, przypominając sobie, po co przybył między piaski. – To kozieł ofiarny. Nie wiem, co się stanie, jeśli go weźmiesz, ale pewno sprowadzi to jakieś kłopoty... Pustynny oczywiście go nie zrozumiał, choć znów przekrzywił głowę i słuchał. Potem wychylił się i tym razem podniósł Kanniego. Posadził go z tyłu siodła i cmoknięciem pogonił konia. *** Potem, długo potem, kiedy Kanni poznał już język Pustynnych, milczał o koźle. Koniec końców trafił między wrogów. Jak przez mgłę, ale pamiętał napad Pustynnych na wioskę i to,

Lucyna Grad


że mama potem płakała. Takich rzeczy się nie wybacza, nawet jeśli jest się Dobrym. Nie musiał się mścić. Samą swoją obecnością robił to za niego kozieł. Zło pojawiło się w oazie i trwało, a Dobro nie miało zamiaru się wtrącać. Kanni zastanawiał się, czy w takim wypadku nadal jest Dobrem, ale czy ma to jakieś znaczenie? Czy kiedykolwiek miało? Został pastuchem, a Pustynni nie pozostawiali mu żadnych złudzeń – był niewolnikiem. Przez niemalże rok opiekował się stadkiem kóz – najpierw sam, a potem do spółki z innym chłopcem, Shirim. Shiri miał na szyi wisior w kształcie kozła, duży i dość ładny, ale wykonany z drewna, więc Pustynni go nie zabrali. Być może to właśnie z powodu figurki przydzielili chłopca do opieki nad stadem. Shiri zwierzył się Kanniemu, że wysłano go z domu, by zagrzebał drewnianego kozła na pustyni. Właśnie kopał dół, kiedy pojawił się Pustynny. Teraz Shiri wrzucił wisior do studni. Nie chciał go nosić. Chłopcy przemieszczali się z miejsca na miejsce wraz z Pustynnymi, którzy nigdzie nie mogli znaleźć dogodnego miejsca pod obóz. Oazy nawiedzała susza. Poletka przy strumieniach nie obradzały. Wojownicy wracali z wypraw z pustymi rękami, za to w coraz szczuplejszym gronie i zbroczeni krwią. Kanni uśmiechał się ukradkiem i klepał kozła po szyi. Wreszcie został oddany wraz z Shirim i kozami wędrownym handlarzom za cztery worki mąki. Kiedy chłopcy wyruszyli z karawaną na południe, znów zaczynało się lato. Ludzie, między których trafili, mówili kolejnym obcym językiem, a nawet kilkoma. Kiedy pewnego wieczora wprowadzili Kanniego do przewiewnego lnianego namiotu, nie rozumiał, o czym mówią. Potem nic już nie mówili, ale on nadal nie rozumiał. *** To, co stało się między łopoczącymi na wietrze lnianymi ścianami, a potem powtarzało

Kozieł

się w niektóre letnie noce, zmieniło Kanniego. W późniejszym życiu nigdy o tym nie wspominał, ale i nie zapomniał, choć usilnie próbował. Oczywiście nigdy z tego powodu nie płakał, aby nie poniżać się jeszcze bardziej. − Jak możesz na to pozwalać, głupi capie?! – krzyczał pewnego razu, kiedy był sam z kozami na pastwisku. – Myślałem, że doszliśmy do porozumienia i chronimy się nawzajem! Zrób coś, ty sępi bobku! Życzył śmierci tym bogaczom, tym łotrom, złym duszom. Szeptał o tym kozłowi do uszu. *** Nocą z pustyni nadciągnęli wojownicy. Pierwszy raz Kanni obserwował śmierć z uśmiechem, a potem własnoręcznie podpalił znienawidzony namiot. Pustynni zabrali Kanniego, Shiriego, kozy oraz drogie towary. Znów trafił między wojowników. Już nie odwracał wzroku, gdy napadali na karawany. Patrzył. Raz ukradł nóż i dźgał nim piasek, kiedy nikt nie patrzył. Uczył się. *** Dobrali się we czwórkę: on, Shiri i dwóch innych chłopców. Czekali na okazję, niedoświadczeni i podekscytowani. To nie miało prawa się udać. Byli tylko chłopcami uzbrojonymi w tępe noże, ale po ich stronie stał kozieł. Tak im powiedział Kanni. Wzruszyli ramionami, nikt nie zrozumiał. Nawet jeśli przyjdzie im umrzeć, to co? Niczego nie stracą, a śmierć w walce – jak zapewnił Shiri, potomek stepowych nomadów – sprawi, że trafią do raju. Znów wzruszyli ramionami. Było im wszystko jedno. Zaatakowali przed świtem. Kanniemu trzęsły się ręce, ale tylko trochę, nawet kiedy poczuł na nich krew. Jakimś cudem uniknął ran. Kozieł miał na niego oko. Czuł jego wzrok, gdy zanurzał nóż w szyi Pustynnego, a potem w brzuchu innego. Z ukrycia oczywiście. Niby nie był to powód do chluby, ale Kanni się cieszył. Żył. Trzeba przeżyć. W oazie zapanowała cisza. Chłopcy pozbierali miecze i łuki. Potem nauczą się nimi posługiwać. Wyłapali konie i wsiedli na nie.

63


− Zostaw – odezwał się Shiri, patrząc, jak Kanni usiłuje wciągnąć kozła na siodło. – Musimy uciekać. − Jak chcesz galopować z kozłem na siodle? – dodał Nutt, chłopiec z przypustynnego stepu, najmłodszy z nich. To on wyszedł na pustynię z figurką kozła w dłoni. Nie pamiętał, co z nią zrobił. Chyba gdzieś zgubił, gdy Pustynny wiózł go na siodle. − Musimy wziąć kozła – oświadczył dobitnie Kanni. − Bez niego nie mamy szans. Roześmiali się, ale nic już nie mówili. Nie rozumieli. Nie miał im tego za złe. Przez lata nadchodzili z pustyni wraz z wiatrem, a nocami wracali między piaski. Jakoś trzeba było przeżyć, więc nauczyli się zabijać. To proste i wieczne, pierwotne. Zło zawsze nadchodzi z pustyni. Bo skąd ma nadchodzić, skoro zostało tam wysłane? Pustynia pełna była kości, figurek i amuletów, wciąż − bez względu na to, czy ich powiernik wywiązał się z zadania i wrócił, czy nie. *** Dym pachniał zniszczeniem. Wypełniał przestrzeń nawet tu, daleko od centrum małej zagłady, ponad którą wzbijał się kilkoma wąskimi smugami. Zapadał już zmrok, więc szumiący powyżej granicy pustyni i stepu wiatr zamilkł. Nocą może zerwie się znowu, rozpędzi szare smugi i poniesie swąd ku południu albo zachodowi, a może nie. Nieważne. Nieważne, czy wiatr kogokolwiek ostrzeże. Zło i tak nadejdzie, bo musi. Dopadnie każdego, na przykład w lnianym namiocie.

Kanni, stojący właśnie tu, gdzie nieruchomy dywan z ostów i trawy przechodził w wątłe, bladozielone kępki pustynnej roślinności, patrzył na siwy z suchości i złamany dawno temu pień drzewa. Dumał, nieporuszony i rozmyślnie cichy, jak zawsze. Gdzieś z daleka mógł wyglądać jak jeden z kamiennych posągów, które stawiano poległym wojownikom – niezbyt wysoki i niezbyt ludzki kształt, znieruchomiały na wieki pośród piasków bądź traw. Kanni nie był wojownikiem, choć miał nóż i wiedział już, jak go używać. Był Złem, które nadeszło z pustyni. *** Był Złem, które nadeszło z pustyni. Nie wojownikiem, choć miał nóż i wiedział, jak go używać. Gdzieś z daleka mógł wyglądać jak jeden z kamiennych posągów, które stawiano poległym – niezbyt wysoki i niezbyt ludzki kształt, znieruchomiały na wieki pośród piasków bądź traw. On, stojący właśnie tu, gdzie nieruchomy dywan z ostów i trawy przechodził w wątłe, bladozielone kępki pustynnej roślinności, patrzył na siwy z suchości i złamany dawno temu pień drzewa. Dopadnie każdego, na przykład w lnianym namiocie. Zło i tak nadejdzie, bo musi. Nieważne, czy wiatr kogokolwiek ostrzeże. Nieważne. Nocą może zerwie się znowu, rozpędzi szare smugi i poniesie swąd ku południu albo zachodowi. A może nie.

Lucyna Grad Archeolog z wykształcenia. Zafascynowana starożytnością i kulturą ludów stepowych. Ma w szufladzie dwie powieści utrzymane w konwencji historycznego fantasy i marzy o ich wydaniu. „Kozieł” jest prologiem jednej z nich.

64

Lucyna Grad



Grzegorz Gajek Psychol ilustracja: Kornel Kwieciński Jan Serdecz urodził się pierwszego kwietnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku, ale ani nie był serdeczny, ani nie miał poczucia humoru. Jego matka, Teresa z domu Żołądek („Przez żołądek do serca, hi, hi, hi” – zwykła mawiać, zapytana, jak poznała swojego męża), była dobrą kobietą, która zawsze dbała, aby Jan miał zawiązane oba buty i nauczyła go patrzeć w lewo, w prawo, a potem znowu w lewo przy przechodzeniu przez jezdnię. Jego ojciec, Jan Serdecz senior (po narodzinach juniora zapuścił wąs i zaczął się tytułować Senior Karamba, ale nikogo to nie śmieszyło) pracował jako tramwajarz, rzadko się upijał i nigdy nie bił syna. Oboje rodzice po małym Jasiu spodziewali się wielkich rzeczy. Matka wierzyła, że pewnego dnia zostanie milionerem, a ojciec wymarzył dla niego karierę najlepszego tramwajarza w całym mieście. Wyszło jak zwykle. Jaś skończył technikum, uparł się na jakieś bzdurne studium, z którego go szybko wyrzucili i koniec końców wylądował na poczcie. Trzeba zaznaczyć, że pokładane w nim nadzieje nie poszły całkiem na marne, gdyż, kiedy już okrzepł w zawodzie, szybko awansował i w wieku niespełna lat trzydziestu został zastępcą kierownika. W pracy nie był lubiany. Podwładni uważali, że jest złośliwy i nie da się ukryć, że mieli sporo racji. Nie żeby był zupełnym potworem, ale sprawiało mu przyjemność, kiedy jakaś pani Krysia lub Joasia walnęła byka przy odbiorze awizo, włożyła kopertę w złą przegródkę, czy pomyliła się w rachunkach. W tego typu sytuacjach uśmiechał się pobłażliwie i tłumaczył słodkim głosem, nad którym długo pracował po nocach:

66

− Nie możemy sobie pozwolić na takie błędy, pani Krysiu lub Joasiu, wielu ludzi polega na nas. Czy pani sprawia przyjemność, kiedy poczta nie przychodzi na czas albo kiedy przesyłka gdzieś się zagubi w drodze? A przecież wystarczy odrobina więcej uwagi, prawda, pani Krysiu lub Joasiu? Tylko odrobinka. Przecież zawsze można sprawdzić dwa razy, nawet jeśli się nie uważało w szkole na lekcjach matematyki, co zresztą całkiem rozumiem. Proszę o tym pamiętać, pani Krysiu lub Joasiu, bo to nie do pani potem przychodzą zażalenia, lecz do pana kierownika, a to, jak oboje dobrze wiemy, oznacza, że muszę się nimi zająć ja. Nic dziwnego, że ktoś taki jak on nie ożenił się ani nie był nawet zagrożony ożenkiem. Życie jego zbyt pełne było obowiązków i odpowiedzialny był za zbyt wiele rzeczy i osób, by móc sobie jeszcze głowę zaprzątać rodziną. Zresztą każdego dnia, kiedy po pracy wsiadał w samochód i wracał do swojego schludnego, dwupokojowego mieszkanka, przepełniało go poczucie zadowolenia z dobrze spełnionego obowiązku. Nic jednak nie może trwać wiecznie, prawda? Dlatego w życiu Jana Serdecza nastąpiła w końcu katastrofa. Wszystko zaczęło się niewinnie. Jan wyszedł właśnie z pracy, otoczony swym zwykłym obłoczkiem samozadowolenia, gdy nagle dostrzegł coś, co wytrąciło go z równowagi. Na drzwiach jego siedmioletniego, granatowego forda pojawiła się rysa. Nie była duża, właściwie trudno ją było nawet dostrzec, ale była – i to wystarczyło. Jan wpatrywał się w nią dłuższy moment, jakby nie mógł uwierzyć w świadectwo oczu swoich.

Grzegorz Gajek


Schylał się, głowę przekrzywiał, nawet dotknął rysy palcem. Była tam, naprawdę tam była. „No i co z tego, że mam rysę na samochodzie? – pomyślał Jan. – Samochody ciągle się rysują. Wystarczy, że jakiś kamień wypryśnie spod kół”. Niestety, stwierdzenie to wcale go nie uspokoiło i przez całą drogę powrotną rozmyślał o rysie. Dopiero kiedy zajechał pod dom, pogodził się z tą niespodziewaną zmianą w swoim życiu (albo przynajmniej tak mu się wydawało). − No i co z tego, że mam rysę na samochodzie? – zapytał na głos, wysiadając ze starego forda. Ruszył w kierunku swojego bloku i wtedy właśnie nastąpiło kolejne niechciane i niespodziewane wydarzenie: od strony altanki śmietnikowej jego uszu dobiegło ciche skomlenie. Być może, gdyby nie znalazł wcześniej rysy na drzwiach swojego samochodu, nie zwróciłby na nie w ogóle uwagi, ale jedna rzecz już się dokonała, więc teraz musiała nastąpić kolejna. Jan zboczył z prowadzącego do bloku chodnika i zajrzał do altanki. Leżał za nią pies, przedstawiający istny obraz nędzy i rozpaczy. Miał wyliniałą sierść, zapadnięty brzuch, krzywe, wystające żebra i zaropiałe oczy. Leżał i skomlał, bo już na nic innego nie starczało mu sił, nawet nie zareagował, kiedy w pobliżu pojawił się człowiek. Jan przyglądał mu się długo, jeszcze dłużej niż przedtem rysie na drzwiach. W końcu jednak poczuł się głupio i wrócił na właściwą ścieżkę. Nie mógł się jednak powstrzymać i nie pomyśleć: „Biedny…”. Potem wrócił do domu i próbował zapomnieć o niepokojących wydarzeniach dnia. Prawie mu się to udało, ale, gdy nadeszła noc, zasnął i miał bardzo dziwny sen. Śniło mu się, że jest małym chłopcem i mieszka z rodzicami na wsi (nie miało to nic wspólnego z rzeczywistością, w istocie całe dzieciństwo spędził w mieście). Pewnego ranka przyszedł do niego jego własny pies (jako żywo nigdy nie miał psa, a jednak był przekonany, że ten należy do niego) i obudził go, ciągnąc za rękaw. Mały Jaś usiadł na łóżku, ziewnął i przetarł oczy.

Psychol

− O co chodzi? – zapytał. – Jeszcze ciemno, czego mnie zrywasz? Pies nie odpowiedział. Pociągnął Jasia za nogawkę. − No dobra, idę, nie ma o co się awanturować. Razem wyszli z pokoju, zeszli po schodach do sieni, a potem przez werandę wydostali się na podwórko. Słońce jeszcze nie wstało, ale niebo zaczynało już szarzeć. Trawa na podwórku była mokra i pachniała tak intensywnie, jak potrafi tylko trawa zapamiętana z dzieciństwa. Kilka centymetrów nad nią unosiła się lekka mgiełka. Pies pociągnął Jasia do stodoły. − O co ci chodzi? – zapytał Jaś. – Nie będę tam wchodził, tata trzyma tam wszystkie swoje maszyny. A jednak, kiedy pies wśliznął się przez uchylone drzwi, Jaś wszedł za nim. Wewnątrz stodoły pachniało smarem i sianem. Większą część przestrzeni zajmowały rozmaite maszyny rolnicze i ogrodowe. Pies pobiegł prosto pod jedną ze ścian, gdzie stał niewielki traktorek-kosiarka. Tam przysiadł i zaczął skomleć. − Co jest? – spytał Jaś. – Coś jest nie tak z tą kosiarką? Pokaż. Pies posłusznie poskrobał pazurami w jedno z kół. Jaś przyklęknął i zaczął je oglądać, jednak nie mógł stwierdzić, co jest z nim nie tak. Dopiero po chwili wpadł na to, żeby sięgnąć pod podwozie i starannie obmacać mocowanie koła. − Oś jest pęknięta – powiedział do psa. – Tata nie może jeździć kosiarką z popsutą osią. Musimy to naprawić. Pies parsknął z aprobatą. Wzięli się za robotę jak zawodowcy. Unieśli kosiarkę na podnośniku, podsunęli pod nią matę, na której ułożyli starannie dobrane narzędzia, podciągnęli sobie ręczne lampy na długich przewodach. W pierwszej kolejności należało zdjąć koła. Zabrał się za to Jaś, pies czuwał nieopodal. Kiedy jedno koło było już zdjęte, a drugie trzymało się na ostatniej śrubie, pies nagle szczeknął, zaskomlał i uciekł. Jaś wypełzł spod kosiarki, żeby zobaczyć, co się dzieje. W tym momencie otworzyły się drzwi do stodoły.

67


Na pewno znacie to uczucie, które wtedy ogarnęło Jasia. Ciekawi mnie tylko, kto czyha za drzwiami w waszych koszmarach? Czy to ktoś, kogo znacie, czy może jakaś wymyślona postać? I czego chce, dlaczego na was czeka? W przypadku Jasia osobą, która wkroczyła przez otwarte podwójne drzwi stodoły, był Ojciec. Trudno powiedzieć, czy dokładnie Senior Karamba, w każdym razie Ojciec. Wszedł, rozejrzał się gniewnie po pomieszczeniu i nagle zamarł. Jego oczy zatrzymały się na Jasiu. − Co ty tu…? – zaczął, postępując pół kroku w jego stronę. Wtem twarz mu poczerwieniała. – Coś ty, gnoju, zrobił z moją kosiarką?! Jaś nie zdołał nic odpowiedzieć. W ułamku sekundy ojciec znalazł się tuż przy nim, uniósł go z ziemi i brutalnie odrzucił na bok. Następnie przyklęknął przy częściowo rozmontowanej maszynie i przystąpił do jej oględzin. Jego dłonie poruszały się szybko jak chwytaki maszyny, kiedy przekładał kolejne części. Przez cały czas sapał, wyrzucając z siebie nieprzerwany strumień złorzeczeń: − Gnój cholerny ciągle się plącze gdzie go nie trzeba no jak mi coś tu to ja mu gnój cholerny żeby go cholera gnoja jednego… Nagle zamilkł. Jego dłonie zawisły nieruchomo w powietrzu. Podniósł się z kolan i odwrócił w stronę Jasia. − Więc to tak – powiedział dziwnie spokojnie i cicho. – Więc to tak… Podejdź no tu… Dobrze. Zdejmij spodnie. Wypnij się. Jaś wykonał posłusznie wszystkie polecenia. Wiedział, co teraz nastąpi, więc zamknął oczy i zaczął sobie wyobrażać, że to jakiś inny chłopiec, wcale nie on, czeka na karę. Chłodna dłoń Ojca musnęła jego nagie pośladki. Potem usłyszał chrząknięcie, brzęknięcie i świst przecinanego powietrza. Ojciec przywalił mu z całej siły grubym łańcuchem od traktora. Jaś upadł na twarz, wyjąc z bólu. Zakrył pośladki dłońmi i rozpłakał się. Ojciec nie uderzył go drugi raz. Spokojnie zwinął łańcuch i odwiesił na miejsce na ścianie. Potem kucnął przy zawodzącym chłopcu, odciągnął na bok jego dłonie i delikatnie pogłaskał zaczerwienione pośladki. Nie

68

zwrócił uwagi na odrobinę krwi, która sączyła się z rozciętej skóry. − Masz teraz nauczkę – powiedział niemal czule. – Nie będziesz więcej psuł moich rzeczy, co? Nie będziesz psuł zabawek tatusia? Następnie wstał i wyszedł ze stodoły, głośno zatrzaskując za sobą drzwi. Na dźwięk tego trzaśnięcia Jan poderwał się z łóżka. Był zlany potem i cały dygotał. Czuł też, że z bólu i strachu zasikał piżamę. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że nie jest wcale małym chłopcem i nie został dopiero co stłuczony przez ojca. Ogarnął go wstyd. Z obrzydzeniem ściągnął z siebie piżamę, zerwał też wilgotne prześcieradło z łóżka. Zwinął wszystko razem w kulę, którą wrzucił do wanny, aby zalać ją wodą. Potem, cały czas goły jak go Pan Bóg stworzył, wparował do kuchni, otworzył lodówkę, wyjął z niej karton mleka i wypił prawie cały jednym duszkiem. Wreszcie siadł przy stole. Trzęsąc się z zimna, siedział tam przez godzinę. Tymczasem za oknem powoli zaczął wstawać dzień. Zimne kwietniowe słońce z trudem przebiło się przez szczelną powłokę chmur, oświetlając szare bloki i brudne ulice. Nadszedł nieprzyjemny, mokry, wczesnowiosenny poranek. Kiedy blade światło wypełniło kuchnię, Jan drgnął. Był zmarznięty i niewyspany, ale powoli wychodził z szoku. Poszedł do łazienki, żeby uprać pościel i piżamę, a także samemu się wykąpać i wyszykować do pracy. Cały czas czuł jednak, że coś się zmieniło. Kiedy już się umył i ubrał, zamiast usiąść do śniadania, wygrzebał z szafki nowy karton mleka. Wziął też jakąś starą miskę i pętko kiełbasy podwawelskiej. Z tym wszystkim w rękach wyszedł z mieszkania, nie zamykając za sobą drzwi. Na klatce wcisnął przycisk przyzywający windę, ale po paru sekundach znudziło mu się czekanie, więc zbiegł na dół po schodach. Udał się prosto do altanki śmietnikowej. Pies nie żył. Jego pies ze snu… Nie, nie, przecież to nie jego pies, tamten należał do kogoś innego, a w ogóle to przecież ten chłopiec nie był nim…

Grzegorz Gajek


Nie był? Jan rzucił wszystko, co trzymał, na ziemię. Zawrócił w stronę bloku, a potem znów w stronę parkingu. Stanął przy swoim samochodzie. Nie miał kluczyków. Biegiem wrócił po nie do mieszkania. Kiedy w końcu udało mu się dostać do starego forda, oparł obie ręce na kierownicy i długo wpatrywał się przez przednią szybę w przestrzeń. Co miał teraz robić? Jechać do pracy i udawać, że nic się nie stało? Ale zmiany już się dokonały, nie udało mu się ich powstrzymać… Więc co? Zapalił silnik i ruszył na miasto. Odruchowo skierował się ku poczcie, ale po dwóch przecznicach zboczył gwałtownie z trasy. Zaczął przyspieszać. Silnik warczał głośno z bólu i rozkoszy. Wyciągali już osiemdziesiąt i to na drugim biegu. Jan nagle poczuł, że przepełnia go uniesienie. Tak, właśnie to powinien teraz robić, gnać na oślep przed siebie. Po raz pierwszy w swym życiu był wolny i, do cholery, było mu z tym dobrze. Na jego twarzy pojawiły się wypieki, a w kroczu poczuł przyjemne mrowienie. Chyba mu stawał. Wrzucił trójkę i przyspieszył jeszcze bardziej. Mknął ulicami, ścigając się z innymi samochodami. Olewał czerwone światła. Kilka razy ledwo uniknął zderzenia, ale to tylko podnieciło go jeszcze bardziej. Zdawało mu się, że gniewne trąbienie innych to rodzaj fanfary na jego cześć. Drogowe szaleństwa zbrzydły mu dopiero po dłuższym czasie. Przystanął na jakichś światłach i zaczął się zastanawiać, co robić dalej. Jego telefon wibrował bez przerwy od ósmej, więc na dobry początek postanowił się go pozbyć. Rozważał właśnie, czy byłoby lepiej zrzucić go z mostu, czy cisnąć pod koła pędzącego tramwaju, gdy na pasie obok stanęła śmieciarka. Na jej pace, przywiązana za łapy do jakiegoś pręta, wisiała pluszowa małpa. Małpa była duża, mniej więcej wielkości siedmioletniego dziecka, tylko trochę bardziej przysadzista. Miała brudne, różowe futro oraz buro-białe łapy i taki sam pysk. Brakowało jej jednego oka, ale drugie – duże, okrągłe i czarne

Psychol

– patrzyło z niezwykłym jak na małpę wyrazem inteligencji. W dodatku patrzyło prosto na Jana, który pod wpływem tego spojrzenia opuścił boczną szybę i wychylił się w tamtą stronę. − Pomóż mi – powiedziała małpa. – Zabierz mnie stąd. Nie chcę trafić na wysypisko, to niesprawiedliwe, żeby kogoś karać tylko za to, że jest niepotrzebny. − Jak mam ci…? – zaczął Jan, ale w tym momencie światło się zmieniło i śmieciarka ruszyła. Jan wrzucił jedynkę i pognał za nią. Czuł, że to niezwykle ważne, aby uratować Różową Małpę, ale nie miał pojęcia, jak to zrobić. Potrzebował jakiegoś planu. Myśli rozpaczliwie ganiały po jego głowie, kiedy mknął ulicami za śmieciarką. Z całą pewnością musiał poczekać na dobrą okazję. Póki wielka ciężarówka pozostawała w ruchu, nie było mowy o dostaniu się do jej paki. Ale co, jak się zatrzyma? Czy będzie mógł tak po prostu podejść i odebrać śmieciarzom ich trofeum? Nie, na pewno nie. Różowa Małpa była zbyt cenna, żeby mogli ot tak ją oddać. Nie miał pojęcia, skąd to wie, ale był tego pewien. „Najważniejsza rzecz to nie stracić tej cholernej śmieciarki z oczu” – pomyślał. Jak wiadomo, takie myśli kuszą los. Zbliżali się właśnie do dużego skrzyżowania ze światłami. Ruch na ulicach powoli robił się coraz większy. Światło zmieniło się na pomarańczowe. Śmieciarka ledwo się na nie załapała. Jan zebrał się w sobie, by śmignąć na czerwonym, zanim ruszą samochody z poprzecznej ulicy, jednak w tym momencie samochód z sąsiedniego pasa zajechał mu drogę, więc musiał dać ostro po hamulcach. Rozwścieczony rąbnął w klakson, ale cóż to dało? „Nie panikuj – zrugał się w myślach. – Za kilkaset metrów są kolejne światła i pewnie będzie już niewielki korek. Tam ją dogonisz”. Kiedy światło zmieniło się z powrotem na zielone, zatrąbił ponownie i o mało nie wjechał w tył palantowi, który zajechał mu drogę. Gdyby mógł, najchętniej przepchnąłby go przez skrzyżowanie. W końcu minął przecznicę. Tuż za nim przemknęła karetka.

69


Zgodnie z przewidywaniami po kilkuset metrach natknął się na korek. Śmieciarka stała zaledwie kilka samochodów przed nim. „Nie panikuj, teraz ci nie ucieknie” – pomyślał, po raz kolejny kusząc los. Jakby w odpowiedzi na jego myśl, ze skrzyżowania za nim wyłonił się radiowóz. Podjechał blisko, odpalił koguta i zaczął coś nadawać przez megafon. − Rerowcagrantowegofrdapszetrzymaćpasd. W pierwszej chwili Jan nie zareagował. Policjant powtórzył swoje polecenie, tym razem wyraźniej: − Kierowca granatowego forda: proszę zatrzymać pojazd. Jan w bezsilnej złości uderzył rękami o kierownicę i zjechał na chodnik. Kątem oka dostrzegł, że śmieciarka włącza prawy migacz. Zbliżała się już do skrętu. Policyjny radiowóz stanął tuż obok. Siedzący w nim policjant zaczął się gramolić na zewnątrz. Widząc to, Jan wyskoczył z samochodu. Musiał jak najszybciej załatwić tę sprawę. Był gotów zapłacić każdy mandat, byle tylko ruszyć już w dalszą pogoń.

70

Niestety jego gorliwość nie spotkała się z dobrym przyjęciem. − Ej! – krzyknął policjant, przyjmując groźną postawę i oparł dłoń na zawieszonej przy pasku pałce. – Nie wolno wysiadać z pojazdu! − Przepraszam – jęknął Jan, ale nie wsiadł z powrotem. – Bardzo się spieszę, przepraszam, już płacę… − Wsiadaj do wozu! – ryknął policjant, wyszarpując pałkę. Tym razem Jan posłuchał. Niezgrabnie wpadł do samochodu i zatrzasnął za sobą drzwi. Tymczasem gliniarz obszedł dookoła jego forda, uważnie oglądając rejestrację i światła. Nie spieszył się. W końcu podszedł do okna od strony kierowcy i zapukał w nie pałką, którą ciągle trzymał w dłoni. − Tak lepiej – burknął, kiedy Jan opuścił szybę. – Poproszę dokumenty i kartę pojazdu. Jan drżącymi, zimnymi palcami zaczął grzebać po kieszeniach. Po chwili uświadomił sobie, że przecież nie wziął z domu portfela. Miał tylko przepustkę parkingową z wielkim numerem czterdzieści, ale bez żadnych istotnych danych. − Co mi pan tu daje? – parsknął tamten. – Dokumenty! − Tak, tak, oczywiście – Jan postanowił grać na zwłokę. – O co chodzi, panie policjancie? Naprawdę bardzo się spieszę… Czy złamałem jakieś przepisy? Gliniarz nie odpowiedział. Wyrwał mu z ręki przepustkę i zaczął oglądać. − Janie! − Jan drgnął. Głos dobiegł z tylnego siedzenia jego samochodu. To był głos Różowej Małpy. – Nie ma czasu, musisz mi pomóc… Ciężarówka już skręca… Jan nie odważył się obejrzeć ani spojrzeć w tylne lusterko, popatrzył za to za śmieciarką. Faktycznie była tuż przy skrzyżowaniu. − Panie policjancie, naprawdę się spieszę… − powiedział. − Nie ustąpił pan pierwszeństwa pojazdowi uprzywilejowanemu. − Słucham? Policjant chyba się zdenerwował, bo zrezygnował z uprzejmości.

Grzegorz Gajek


− Karetki nie widziałeś? – warknął. − Nie… Naprawdę… − Janie, nie ma czasu! − No to na przyszłość będzie pan bardziej uważał – powiedział znów spokojnie policjant. – Takie wykroczenie to pięćset złotych i sześć punktów. − Tak, oczywiście, bardzo mi przykro – odparł Jan. – Już płacę… − Chwileczkę, chwileczkę, niech się pan tak nie spieszy. Muszę sobie dobrze obejrzeć to pańskie autko. Tablice ma pan takie syfne, że numerów nie da się rozczytać. Nie jest przypadkiem sprowadzane? − Nie, chyba… na pewno… nie… − Janie, nie ma czasu! – powtórzyła Różowa Małpa. − Więc co mam zrobić? – jęknął Jan. − Co proszę? – zdziwił się policjant. − Zabij go – powiedziała Małpa. Jan zamarł. „Zabij go…” – pomyślał. Jak miał to zrobić? Przecież nie mógł… Człowieka zabić? Nie, nie… − W schowku masz nożyczki. Pamiętasz? Trzy dni temu pani Krysia zgubiła nożyczki, więc szef kazał ci szybko skoczyć po nowe. Ale zanim wróciłeś, tamte już się znalazły. − Nie mogę… − jęknął Jan. − Musisz! – odparła Małpa. − Nie wiem, co z panem jest nie w porządku, ale będę musiał prosić, aby wysiadł pan z samochodu – powiedział policjant. − Nie mogę – powtórzył Jan i z całej siły uderzył go drzwiami. Następnie zapalił silnik i ruszył po chodniku w stronę skrzyżowania. Co chwila trąbił. Ludzie przed nim krzyczeli, uskakiwali na boki. Starał się, jak mógł, żeby nikogo nie potrącić. W końcu udało mu się dopchać do skrętu i zjechał z powrotem na ulicę. Po śmieciarce nie było śladu. − Skręć tu w lewo! – krzyknęła Różowa Małpa z tylnego siedzenia. − Odetniesz jej drogę! Bez zastanowienia wykonał polecenie. Wjechał w drogę jednokierunkową. Prosto na niego szarżował wielki nissan navara. Jan obrócił gwałtownie kierownicę. Koła

Psychol

jego forda zabuksowały na śliskiej nawierzchni. Wizg klaksonu przeszył powietrze. „Tylko nie hamuj” – przypomniał sobie Jan z kursu na prawo jazdy. Spróbował kontrować kierownicą. Cudem minął się z nissanem. Zarzuciło go na chodnik. Skosił śmietnik, przytarł latarnię, ale jakoś udało mu się wrócić na drogę. Skręcił przy najbliższej okazji, wracając na normalną, dwukierunkową ulicę. Zaledwie kilkadziesiąt metrów przed nim toczyła się spokojnie śmieciarka. Odetchnął z ulgą. Mógł teraz chwilę odpocząć, jadąc powoli, jak na uczciwego obywatela przystało. − Policja będzie cię szukać – upomniała go Różowa Małpa. − Wiem, nic na to nie poradzę – odpowiedział. − Trzeba było zabić tamtego gliniarza. − Tak, bo wtedy to by mnie nie szukali. − Zrobiłoby się zamieszanie, śledztwo. Minęłoby sporo czasu, zanim ktoś by zrozumiał, co się właściwie stało. A tak, facet zaraz się pozbiera, zgłosi cię na komendę, wezwie posiłki. − Nie wie, gdzie pojechałem… − Zgłupiałeś? Niedługo będzie o tobie wiedział każdy patrol w mieście. Nawet jeśli uda ci się mnie wydostać, policja przyjdzie po ciebie. Dopadną cię. Małpa miała rację, oczywiście. Zachował się jak kompletny idiota. Ale ostatecznie jakie to miało teraz znaczenie? − Trudno – powiedział Jan. – Już nic na to nie poradzimy. Najpierw wydostańmy cię z łap tych śmieciarzy, potem będziemy się martwić. Masz jakiś pomysł, jak to zrobić? Małpa milczała przez chwilę. − Kierują się na wylotówkę – powiedziała w końcu. – Znaczy, że będą zjeżdżać do bazy. Wyprzedź ich, poprowadzę cię na wysypisko. Zaczaisz się tam na nich, a kiedy przyjadą… No cóż, będziesz wiedział, co robić. Jan posłusznie przyspieszył i wyprzedził śmieciarkę. Prowadzony przez Różową Małpę w niespełna kwadrans dojechał na wysypisko. Samochód zostawił na chodniku pod bocznym ogrodzeniem, a sam przelazł przez siatkę. Przekradając się między kupami rozmaite-

71


go śmiecia, doszedł pod główną bramę. Tam przyczaił się i obserwował. Śmieciarka nadjechała po kilku minutach. Wysiadło z niej dwóch facetów. Trzeci wyszedł ze stróżówki i zaczął z nimi gadać. Z tej odległości Jan nie był w stanie rozróżnić słów, docierał do niego tylko jednostajny bełkot, przerywany od czasu do czasu wybuchami śmiechu. W pewnym momencie jeden ze śmieciarzy wrócił do ciężarówki i zdjął z paki małpę. Rzucił ją stróżowi. Tamten coś powiedział i wszyscy wybuchli śmiechem. Potem dwaj faceci załadowali się z powrotem do swojego wozu. Śmieciarka odjechała w głąb wysypiska, a stróż chwycił małpę za łapy i na pożegnanie zakręcił nią nad głową. W końcu wrócił do swojej budki. Jan poczuł, że nadeszła jego szansa. Podkradł się pod stróżówkę. I zamarł. Nie wiedział, co robić. Przecież nie będzie urządzał jakiejś akcji antyterrorystycznej. Nie, nie tak należało się za to zabrać. Przeszukał spodnie i w jednej z kieszeni znalazł pięć dych. Powinno wystarczyć. Ostatecznie dla stróża Małpa była tylko starą zabawką. Ale co, jeśli nie wystarczy? Co, jeśli stróż podobnie jak śmieciarze zna jej prawdziwą wartość? „Wtedy będę się martwił” – pomyślał Jan i wkroczył do stróżówki. − Dzień dobry – powiedział. − Dobry – odparł stróż, ledwo odrywając wzrok od małego telewizorka. Różowa Małpa z nadzieją spojrzała na Jana. Stróż powiesił ją na klamce małego okienka, z łapami zawiązanymi nad głową. − Chciałbym kupić tę pluszową zabawkę – powiedział Jan, wskazując Małpę. Teraz stróż się zainteresował. − Naszą szczęśliwą małpę? − Eee… Tak. Mogę panu pięć dych za nią dać. − Pięć dych? – parsknął stróż. – Panie, co pan? Ta małpa jest warta o wiele więcej. − Ale… to tylko zwykła pluszowa małpa, prawda? − To po co pan chcesz ją kupować? − Tak się składa, że kolekcjonuję akurat małpy tej firmy – skłamał gładko Jan. Nigdy nie miał z tym problemu. – Wiedział pan, że wy-

72

produkowano ich zaledwie sto? − Serio? – stróż podejrzliwie zmrużył oczka. – Coś takiego… Kto by pomyślał. Ale małpa nie jest na sprzedaż. − Człowieku – zirytował się Jan. – Przecież to podarty szmaciak, ile on może być dla ciebie wart? Pięć dych ci nie starczy? − To szczęśliwa małpa – wyjaśnił stróż. – Ferdek w zeszłym tygodniu znalazł dzięki niej stówę, a Andrzej i Seba wczoraj znaleźli prawie trzy. I jeszcze Ferdek wygrał radioodbiornik. Nie, panie, małpa nie jest na sprzedaż. Teraz jest moja kolej, żeby ją trzymać i nie mam zamiaru tracić okazji. Jan poczuł, że ogarnia go rozpacz. Nerwowo przetarł czoło. Małpa wpatrywała się w niego przenikliwie swym jedynym okiem. − Tym razem będziesz musiał go zabić, wiesz o tym, prawda? – powiedziała. − Nie – odparł Jan, nie przejmując się obecnością stróża. – Słuchaj pan, pojadę do domu i zaraz przywiozę… przywiozę… pięć stów. Pasuje? Pięć stów, co? − Daj pan spokój – odparł stróż. – Takie coś trafia się raz w życiu. Pan mi dasz pięć stów, a jutro bym szóstkę w totka strzelił. Nie ma głupich. − Zabij go, to jedyne wyjście – wtrąciła się Małpa. − Nie, zamknij się, nie mogę! – krzyknął Jan. Stróż uniósł się z miejsca. − E, tylko bez awantur! Małpy nie dostaniesz pan i tak, więc lepiej się stąd zabieraj. − Zabij go. Wiesz, że go nie przekonasz. − Przekonam – jęknął Jan. – Przekonam… − No to spróbuj – odparła Małpa. – Przekonaj go, chcę to zobaczyć. Zaproponuj mu swój samochód. − Panie, słuchaj pan… − zaczął stróż, ale Jan zaraz mu przerwał. − Nie, to pan posłuchaj – powiedział. – Mam tu samochód zaparkowany, ford, siedmioletni, w dobrym stanie, jeszcze nie ma stu tysięcy, oddam go za tę małpę… − A idź mi pan stąd z tymi banialukami! – zdenerwował się stróż. – Samochody będziesz pan rozdawał? Nie ma głupich.

Grzegorz Gajek


− Spójrz w prawo – odezwała się ponownie Małpa. – Widzisz klucz francuski? Tam, na kaloryferze. Weź go. Zabij skurwiela. − Nie, przecież… Nie! Nie! – rozwrzeszczał się Jan. Stróż cofnął się trochę. Sięgnął po coś pod biurko. − Won mi stąd! – krzyknął. − Nie! − Zabij go! − Won, psycholu! − Zabij! − Nie! − Wooooon!!! Jan obrócił się na pięcie i wybiegł ze stróżówki. Stróż opadł ciężko na fotel. Rozluźnił się nieco, puścił kij bejsbolowy, który na takie wypadki trzymał pod biurkiem. Przyszło mu jednak do głowy, że warto by było zadzwonić po Andrzeja i Sebę. Nigdy nie wiadomo, co taki psychol… Drzwi z hukiem wyleciały z framugi. Wpadł przez nie Jan. Nawet nie spojrzał na klucz francuski leżący na kaloryferze. Podbiegł prosto do stróża i wyrżnął go w twarz. Tamten zalał się krwią i przewrócił razem z fotelem. Jan przeskoczył biurko i siadł mu na piersi. Zaczął go okładać na oślep pięściami. − Zabij! Zabij! – dopingowała Małpa. Z początku stróż próbował niezdarnie się bronić, ale potem już tylko rzęził, podczas gdy Jan miażdżył mu nos, rozgniatał wargi o zęby i tłukł jego głową o ziemię. Po chwili jego twarz zmieniła się w bezkształtną krwawą masę. Z pękniętej czaszki sączyła się krew, a uszami wypływała jakaś kleista ciecz. Jan nawet nie zauważył, kiedy facet umarł. Dopiero po kilku ładnych minutach zorientował się, że okłada trupa. Wtedy uniósł się z ziemi. Zerwał Małpę z okna i chciał uciekać, ale go powstrzymała. − Musisz zatrzeć za sobą ślady – powiedziała. − Jak? – zapytał. −Tam w kącie stoi mała kuchenka gazowa. Wysadź butlę. − Nie jest trochę za mała? −Wystarczy, żeby wszystko się od niej zajęło. Tylko podciągnij ciało gdzieś blisko.

Psychol

− Okej. – Jan przeciągnął martwego stróża w pobliże kuchenki. – Co teraz? − Oglądałeś „McGyvera”? − Pewnie. − No to się w niego zabawimy. Weź czajnik. Załóż dziubkiem na zawór butli. Uszczelnij czymś, jakąś szmatą. Może być i to. Teraz drugą szmatę włóż pod wieczko. Dobrze dociśnij. Odkręć zawór. Masz czym podpalić szmatę? − Nie. − Stróż na pewno ma. Musiał czymś zapalać to ustrojstwo. Jan szybko przejrzał kieszenie stróża. Znalazł paczkę zapałek. − Świetnie – powiedziała Małpa. – Zapalaj i spadamy. Jan podpalił lont swojej amatorskiej bomby z opóźnionym zapłonem i wybiegł ze stróżówki z Różową Małpą przerzuconą przez plecy. Eksplozja nastąpiła chwilę potem. Nie była zbyt widowiskowa, ale zgodnie z planem budka zaczęła się palić. Potem poszło już łatwo. Jan przeszedł przez ogrodzenie w tym samym miejscu co wcześniej, wsiadł do samochodu i pojechał do domu. Gdy tam dotarł, wszedł do sypialni, położył Małpę na łóżku, a sam siadł na krześle naprzeciwko niej. Był wyczerpany. − No i co będziemy teraz robić? – zapytał. Małpa nie odpowiedziała. Jan ziewnął. Był senny, czuł, że oczy same mu się zamykają. W jego głowie wszystkie wydarzenia dnia utworzyły jedną wielką, niezrozumiałą plątaninę zdarzeń, które chyba wcale nie przytrafiły się jemu. Więc komu? To proste. Przecież temu chłopcu, który miał psa. Tak, właśnie jemu. Nagle tkwiący w kieszeni Jana telefon zaczął wibrować. Jan wyciągnął go i przez chwilę patrzył bezmyślnie na wyświetlacz. Dzwonił szef. Szef… No, jak szef dzwoni, to chyba trzeba odebrać, nie? Nacisnął zieloną słuchawkę. − Halo? − Janek? No, Bogu dzięki, już myślałem, że się do ciebie nie dobiję! Co się z tobą dzieje? − Bardzo przepraszam, panie kierowniku, ale

73


chyba się czymś zatrułem – odpowiedział Jan. – Obawiam się, że byłem do tego stopnia niedysponowany, że cały dzień musiałem spędzić w łazience i to w dość niekomfortowej pozycji. − A, to chwała Bogu! – ucieszył się dość nieadekwatnie kierownik. – Już się bałem, że coś poważnego ci się stało, jakiś, uchowaj Boże, wypadek czy co. A tu u nas urwanie głowy! − Nie, nie, nic z tych rzeczy. Jutro już będę w pracy, panie kierowniku, niech pan się nie martwi. Przyniosę L4 od lekarza. − Oj, to już się nie kłopocz – odparł szybko kierownik. – Grunt, że będziesz. Bez ciebie to mi te baby na głowę by wlazły. No nic, to zdrowiej i do jutra. − Do widzenia, panie kierowniku. Jan wyłączył telefon i uniósł wzrok. Przez chwilę przyglądał się Małpie. Jego myśli krążyły wokół urzędu pocztowego. Prawie wybuchnął śmiechem, kiedy wyobraził sobie, co szef musiał przeżyć pod jego nieobecność. Nagle zabrzmiał dzwonek do drzwi, wyrywając go z zadumy. Jan nie zdziwił się, choć pewnie powinien. Wstał, poszedł do przedpokoju, wyjrzał na klatkę. Stał tam jakiś facet. Wydawał się znajomy, być może był którymś z sąsiadów. − Dzień dobry – powiedział. – Znalazłem to pod drzwiami… To pańskie? Jan zmęczonym wzrokiem popatrzył na brelok z kluczykami samochodowymi, który tamten trzymał w dłoni. Pokręcił powoli głową, ale na wszelki wypadek obmacał kieszenie. Jego kluczyki były na swoim miejscu. − To chyba od skody – ciągnął nieznajomy. – Jeśli to nie pańskie, to może wie pan…? − Nie. Przepraszam – odparł szybko Jan. − No nic, trudno. To może zostawię je u dozorcy. Do widzenia.

− Do widzenia. Jan odetchnął z ulgą. Nie miał w tej chwili ochoty z nikim gadać. Musiał przygotować się na następny dzień do pracy. Nie był pewien, czy ma jeszcze czyste koszule, więc poszedł sprawdzić, czy jakaś wisi na suszarce w łazience. Okazało się, że nie, więc zajrzał do kosza na pranie. Tak, tam było ich sporo. Cóż, może zdążą wyschnąć przez noc. Nasypał proszku do komory w pralce i zaczął ładować bęben, kiedy w jego głowie odezwał się jakiś ostrzegawczy brzęczyk: „Drzwi! Drzwi! Zamknąłeś drzwi? Przekręciłeś zamek?”. Obrócił się gwałtownie i wybiegł, ale nie do przedpokoju, tylko do sypialni. Małpy nie było na łóżku. Pobiegł do kuchni. Nagle poczuł, że coś zimnego pojawiło się w jego brzuchu. Na chwilę go zamroczyło. Ale Małpa tam była, siedziała na stołku przy stole. Całe szczęście… Przecież ktoś mógł ją ukraść, mógł ją porwać! To coś zimnego w jego brzuchu poruszyło się i nagle Jan zrozumiał, że łączy się jakoś z czarną rękojeścią kuchennego noża, wyrastającą tuż pod zagięciem jego koszuli, nieco z boku, niedaleko miednicy. Nóż spoczywał w silnej męskiej dłoni. Jan znał tę dłoń, bo wcześniej widział w niej brelok z kluczykami. Z niedowierzaniem popatrzył na Małpę. Na jej biało-burym pysku zagościł bardzo ludzki uśmiech. Jej jedyne oko błyszczało. Przyglądała się z rozkoszą, jak nóż obraca się, rozpruwając Janowi jelita. − I co teraz? – zapytał facet od kluczyków, odpychając od siebie omdlewające ciało. − Oglądałeś kiedyś McGyvera? – odpowiedziała pytaniem na pytanie Małpa. Grzegorz Gajek Urodzony w 1987 roku, absolwent Kulturoznawstwa na UW, pisarz i pianista amator. Publikował m.in. w Magazynie Fantastycznym, SFFiH i Esensji. Jeśli chcecie przeczytać więcej, zajrzyjcie pod adres gajekgreg.pl

74

Grzegorz Gajek


www.zysk.com.pl

Polub nas na:

http://www.facebook.com/zyskiska


Łukasz Henel Tajemnica domu Blochów ilustracje: Krzysztof Trzaska Za oknami zapada już zmrok. Z jasnej kuchni dobiega natrętny łoskot uderzających o siebie metalowych rondli, widocznie pani domu przygotowuje obfitą kolację. Składa się ona zwykle z serwowanej na wielkim półmisku potężnej porcji grzanej kiełbasy, białego chleba, musztardy i mocno osłodzonej czarnej herbaty. W salonie, przy włączonym telewizorze siedzi cała, lub też niecała, zależnie od emocji i humoru – rodzina. Czas rozciąga się niczym lepki śluz, więc głowa familii, Janusz Bloch, przerywa milczenie. – Podobno chcą krzyż zdjąć w sejmie – oznajmia. Na rękach trzyma dwumiesięczną Milenę. Dziecko śpi w najlepsze. – Jakby ważniejszych spraw nie było – mówi po chwili Zenek, jego syn. Przez moment pragnie dodać coś jeszcze, ale nic nie przychodzi mu do głowy. Temat umiera więc w zarodku i znów wszyscy milczą, wpatrzeni w „Kocham cię Polsko”. – A Kuba zejdzie na dół? – pyta po chwili gospodarz. – Pewnie znowu czas marnuje przy komputerze. Twarz Samanty, żony Kuby, pokrywa się rumieńcem. Nie wie, co ma odpowiedzieć, więc milczy. Jest to jednak milczenie pełne treści: „Tak, może popełniłam błąd, wychodząc za Kubę. Może byłam zbyt łatwowierna, omamił mnie tymi swoimi pięknymi słówkami. W zasadzie kocham go, ale – no właśnie, mimo najlepszych chęci nie mogę nie przyznać, że jest nieudacznikiem”. – Mówił coś, że wydali mu opowiadanie w jakiejś gazecie „Fantazje”– beznamiętny głos Blochowej dobiega z kuchni. Garnki stukają nieustannie. – Ciekawe ile... – Cicho! – huczy Zenek – Świnie robią rejwach. Momentalnie wszyscy zastygają i nasłuchują. Rzeczywiście, od strony chlewa słychać donośne

76

kwiki. Nie ulega wątpliwości, że dzieje się tam coś poważnego. – Przecież żreć dostały. – Zaniepokojona pani domu pojawia się w salonie. – Sama dawałam. Zenek wstaje powoli, pełen szacunku do siebie samego i swojej roli. Jest wysoki, barczysty, twarz pokrywa mu dwudniowy zarost. Bez słowa kieruje się w stronę przedpokoju. – A ty gdzie? – pyta Samanta. – Sprawdzić idę. Może się kto po obejściu kręci. Słyszeliście, co się w Murowanej stało. Całą rodzinę bandyci wyrżnęli, nawet dzieciaków nie oszczędzili. Potem chałupę z dymem puścili. – Głupiś czy co – protestuje Samanta. – To nie wyłaź. – Może byś Kubę wziął ze sobą i we dwóch obejdziecie – podpowiada Blochowa. Jest już jednak za późno, bo Zenek nie słyszy, zamknął za sobą drzwi. *** Jest zimno i ciemno, jednak bijące z okien domu światła wydobywają z mroku zarysy chlewa. Pola nikną w ciemności i jedynie wiatr zdaje się przypominać o tej rozległej przestrzeni. Słuchać, jak jakaś szmata furkocze uporczywie. Uwiązana na łańcuchu Fanta ujada wściekle, potęgując jeszcze podejrzenia Zenka. Idzie do mieszczącego się przy domu pomieszczenia gospodarczego i zabiera stamtąd siekierę oraz dużą latarkę. Choć nie usłyszał słów matki, to i jemu przez głowę przemyka naturalna w tych okolicznościach myśl, by zabrać ze sobą Kubę. Wystarczy zajść na tyły, zadzwonić dzwonkiem.

Łukasz Henel


W sypialni na górze pali się światło. Zenek jednak odrzuca tę możliwość. Kuba to facet bez jaj, ciamajda, nie potrafiłby skrzywdzić nawet kury, o czymś większym nie wspominając. Tylko by przeszkadzał. Poza tym, nie lubi tego faceta. Uwiódł Samantę na studiach. Na dodatek zajął z nią połowę mieszkania na górze. W domu, do którego budowy nie przyłożył nawet ręki. Domu, który on wraz z ojcem wznosili przez upalne lata pustak po pustaku, kiedy słońce lało się z nieba niczym roztopione szkło. Nie cierpi również jego gadulstwa, składnych słówek, miastowych zwyczajów. To, że Kuba zamyka się w sobie coraz bardziej i odzywa coraz mniej – tylko go cieszy. Obchód postanawia rozpocząć od lewej strony, wzdłuż chlewa, potem szopy, dotrzeć aż do walących się szklarni i wrócić. Nagle zdaje sobie sprawę z rzeczy na pozór oczywistej. Wychodząc, zostawił drzwi otwarte. Może ktoś zamknął je za nim na klucz, a może nie. Będę tu cały czas – myśli sobie – w zasięgu głosu, więc nie ma się czego bać. Jest już przy chlewie, kiedy świnie znów podnoszą kwik. Widać wyczuwają obcego. Zrobię to, co powinienem zrobić od samego początku – myśli – spuszczę psa z łańcucha. Odwraca się i już chce iść w stronę, z której dobiega opętańcze ujadanie, kiedy w rosnących przy chlewie zaroślach dostrzega jakiś ruch. Ktoś tam jest. – Ej, ty! – krzyczy mocnym głosem, podnosząc w górę siekierę, tak, by ewentualny intruz mógł ją zobaczyć. – Coś ty za jeden? Słychać szelest liści. Jakby przesuwało się pomiędzy nimi coś oślizgłego. Zenek czuje, jak serce mu przyśpiesza. Walczą w nim dwa przeciwstawne impulsy. Jeden mówi, by się wycofał, drugi, wypracowany w wojsku – by energicznie ruszył naprzód. W końcu strach zwycięża. Normalnie poszedłby i sprawdził. Ale wie dobrze, co stało się w Murowanej. Nie wie natomiast, kto może czaić się w ciemności. Zawraca. *** Kuba zdejmuje okulary i przeciera zmęczone oczy kciukami. Przez ostatnie kilka godzin był

Tajemnica domu Blochów

w swoim świecie. Pracuje nad opowiadaniem, którego akcja rozgrywa się w Egipcie. Nosi roboczy tytuł „Pan Światła”. Mowa w nim o zagadkowym półbogu, który został rozszarpany przez niebiańskiego byka, następnie zstąpił do krainy zmarłych i zmartwychwstał po trzech dniach, żeby ostatecznie odnieść zwycięstwo nad siłami świata podziemnego. Nie ma najmniejszej ochoty schodzić na dół. Ale jeśli tego nie zrobi, obraza gotowa. Zakłada ciepły polar, bo żeby zajść do teściów, trzeba wyjść na dwór. Niechętnie złazi po drewnianych schodach i otwiera drzwi. Nagle cofa się przestraszony. Zdało mu się, że coś przemknęło po polu. Spogląda powtórnie w to samo miejsce, ale nie widzi niczego podejrzanego. Może dlatego, że w ogóle trudno coś dostrzec. Blask padający z otwartych drzwi zamiera w zalegającym pole białym oparze. Dziwne, że nie widać świateł odległych domów. Zawsze błyszczały, niczym zimne ogniki gwiazd, które omyłkowo znalazły się zbyt blisko ziemi. Widocznie mgła zakrywa wszystko. – Jest tu kto? – woła cicho. Odpowiada mu jedynie woda kapiąca w rynnie. Dla pewności zamyka drzwi kluczem i idzie wokoło domu. Widać poświatę bijącą z okna salonu. Pewnie wszyscy siedzą już przy zastawionym stole i czekają tylko na niego. Obcy ludzie i coraz bardziej obca żona. *** Jest jedna rzecz, którą Kuba uwielbia ponad miarę, a są nią kobiety. Nie może oderwać od nich wzroku. Zapach damskich perfum, szelest pończoch, stukanie obcasów działa na niego niczym narkotyk, niemal odbiera rozum. Wyobraża sobie, jakie są tam, pod ubraniem. Kiedy mieszkał w mieście, oglądał się za każdą ładniejszą dziewczyną, starając się ściągnąć na siebie jej spojrzenie. Rzadko kiedy mu się to udawało. Mimo to, gdybyśmy przypadkiem dostrzegli Kubę na ulicy, doszlibyśmy do wniosku, że niczego mu nie brakuje. Wszystko jest jak gdyby na swoim miejscu; prosty nos, usta, ciemne włosy, głęboko osadzone oczy. Jest jednak tym

77


typem mężczyzny, w kontaktach z którym kobiety wybierają przede wszystkim przyjaźń. Nos zdaje się zbyt mały, nie pasuje do reszty twarzy. Usta wąskie, zaciśnięte. Oczy ładne, ciemne, ale jest w nich coś szczurzego. Niepokój i wzrok jak gdyby skierowany do wewnątrz samego siebie, a dziewczyny tego nie lubią. Porusza się niczym bocian, wznosząc wysoko nogi. A więc przyjaźń. A jemu przecież nie o to chodzi. Kuba pragnie żyć pełnią życia. Dlatego pierwszy raz do prostytutki poszedł jakieś dwa lata temu i spodobało mu się to bardzo. Mieszkał w dużym mieście i o podobne przygody nie było trudno. Przez dłuższy czas miał nawet swoją ulubioną „panią”, której nie szczędził pieniędzy. Samantę poznał na dyskotece. I chociaż może się to wydać dziwne, zakochał się. Ponieważ, tak naprawdę, w jednym ciele żyje dwóch Jakubów. Zakochał się Jakub Romantyk, ten, który w niedalekiej przyszłości chciałby mieć dzieci, ten, który kupował Samancie róże i który lubił trzymać ją za rękę. Jakub Fantasta nadal ma szesnaście lat. Lubi dawać klapsy kurwom, oglądać sprośne filmiki w telefonie, podrywać

78

dziewczyny na czatach, a nade wszystko – żyć pełnią życia. Dlatego właśnie, zaraz po przeprowadzeniu się do domu zgreda Blocha, Jakub Fantasta, w największej tajemnicy przed całym światem, a także przed Jakubem Romantykiem (na ile to było możliwe, nie zapominajmy, że są jedną i tą samą osobą) odpalił komputer. Na próbę sprawdził w wyszukiwarce ogłoszenia towarzyskie dziewczyn z pobliskich wsi, i naprawdę – nie rozczarował się. *** Następnego dnia, z ranka, do salonu, w którym przy stole siedzi już jej mąż, wpada Blochowa. Twarz ma bladą z przejęcia. – Świniaki ktoś ukatrupił. – Jak ukatrupił? – Janusz powoli zrywa się z krzesła (jeśli to możliwe, żeby zerwać się powoli, ale tak to właśnie wygląda), nie wierząc własnym uszom. – No jak to jak? Rusz swój tłusty tyłek, to zobaczysz! Wszystkie zagryzione, pokotem leżą! Pędzą przez plac zastawiony maszynami, na których perlą się krople rosy. Choć słońce powinno wzejść już dawno, nadal panuje dziwna szarówka. Wokoło mgła ścieli się na polach. W powietrzu wilgoć. Niebo szczelnie zasnute chmurami. Ileż to już dni trwa taka pogoda? Niemal nie sposób zliczyć. W chlewie prawdziwa apokalipsa. Krew jest wszędzie, martwe zwierzęta wpatrują się we właścicieli szeroko rozwartymi, niebieskimi ślepiami. Niektóre ryje rozciąga coś na kształt uśmiechu – „cóż za przepysznego figla spłatał wam los, ktoś inny wybrał godzinę naszej śmierci”. – Patrz! – krzyczy Blochowa. – Gardła porozrywane mają, roztargane! Pada na kolana i głośno płacze. Pobladły Bloch łazi tam i z powrotem, zupełnie ogłupiały. Wreszcie z ust wyrywa mu się głośny okrzyk, który odbija się echem po szerokich polach: – Kurwa mać! Oczy Blocha pałają żądzą znalezienia winnego. Jednak pierwsza rzecz, jaką trzeba zrobić, to zawiadomić policję. Niech przyjadą, sfotografują, dokładnie wszystko spiszą, żeby potem nie było

Łukasz Henel


kłopotów z odszkodowaniem. Tak myśli, choć przeczuwa, że kłopoty z urzędnikami są jak choroby – były zawsze i będą nadal. Wraca do domu, ubiera się w czystą koszulę i spodnie, a kiedy jest już gotów, wsiada do auta i zapala silnik. Fanta przygląda mu się ze zdumieniem. Bloch nie żegna się z żoną, nie mówi nic, ludzie ze wsi są oszczędni w słowach, za to ich czyny są konsekwentne. Trzeba schwytać winnego. Może to Zawada, ten, co ma gospodarstwo pod lasem. Zazdrosny jest bardzo i porywczy w czynach. A może... jakieś dzikie zwierzę? W to nie chce się Blochowi wierzyć, chlew był zamknięty, wilków żadnych nie ma w tej okolicy chyba ze sto lat. Silnik samochodu warczy, a ten dźwięk działa na chłopa uspokajająco. Przez opuszczoną od strony pasażera szybę do środka wpada zimne powietrze. – Paskudna pogoda – mruczy sam do siebie. – Mgła wokoło, nic nie widać. Rzeczywiście, jedzie prawie na pamięć polną drogą prowadzącą do szosy. Pod kołami auta niedługo powinien pojawić się asfalt. Mijają minuty. Samochód porusza się wprawdzie powoli, ale nie aż tak, szosa powinna już dawno być. Pod kołami półciężarówki coraz to nowe kamienie, auto podskakuje na nich, trzęsie. Wokoło biała jak mleko mgła, a nad nim ołowiane niebo. – Ki czort! – Gospodarz ociera czoło rękawem. Mimo chłodu perlą się na nim krople potu. Czegoś tu nie może zrozumieć, coś jest nie tak. Drogi nie mógł zmylić, bo jest tylko jedna. Może... skręcił w pole i jedzie gdzieś na przełaj? Zdaje mu się to niemożliwe. Postanawia zatrzymać pojazd, wysiąść i rozejrzeć się. Wyskakuje z samochodu i uważnie przygląda się drodze. Koleiny, odbity i zasuszony w błocie bieżnik opon utwierdzają go w przekonaniu, że nie zabłądził. Rozgląda się wokoło, ale jedyne, co dostrzega, to zarys smutnego, ogołoconego z liści drzewa. Z ust wydobywają mu się obłoki pary. Co za ziąb, a przecież dopiero końcówka października. Idzie przed siebie kilka kroków. W ogłuszającej ciszy chrzęst kamyczków i mlaskanie błota jest bardzo wyraźne. Może podjeść bliżej do drzewa – myśli sobie. – Może zdołałby je rozpoznać,

Tajemnica domu Blochów

skojarzyć z miejscem. Samochód jest już prawie niewidoczny, a drzewo nadal niewyraźne. Nagle przez chwilę zdaje mu się, że dostrzega we mgle jakiś ciemny, sunący po ziemi kształt. W tym ruchu jest coś obrzydliwego, pełzającego, ale zarazem celowego. W normalnych okolicznościach nie przestraszyłby się. Tupnąłby nogą, zaklął głośno, rzucił kamieniem. Ale nie teraz, nie tutaj, nie pośród tej zimnej, wszechobecnej mgły. Cofa się powoli, po cichu, serce wali mu jak młotem. Ma nadzieję, że to coś go nie zauważyło. *** Wróćmy jeszcze na moment do Samanty, którą zostawiliśmy w chwili, gdy zerwała się wczoraj wieczorem z miejsca, by powstrzymać Zenka przed wyjściem na dwór. Gdybyśmy nie poznali jej bliżej, doszlibyśmy do wniosku, że to zwykła, kochająca siostra. I w pewnym sensie mielibyśmy rację, bo muskularny i przystojny brat z pewnością nie jest obojętny jej sercu. Milena w rzeczywistości jest jego dzieckiem, choć Kuba oczywiście nie ma o tym pojęcia. Na pewno jesteście zaskoczeni i chcecie wiedzieć, jak do tego doszło. Historia jest w zasadzie banalna i obrzydliwa zarazem. Zaczęło się to wiele lat temu, był upalny lipiec, wszyscy pracowali na polu. Warkotał traktor, milczały zmęczone gorącem ptaki, których zresztą na polu zwykle i tak było mało, no chyba, że odbywały się zasiewy. Wszyscy trwali przygięci wpół robotą, zwykłą, mozolną. Kiedyś Samanta chętniej niż teraz pomagała podczas takich prac, choć prawdą jest, że nigdy się do nich nie paliła. Wtedy, z powodu wakacji, po prostu zagnano ją do roboty. Tamtego dnia czuła na sobie natarczywe spojrzenia Zenka, wzrok, który już trochę znała i potrafiła rozpoznawać. Brat co chwila spoglądał na jej opalone letnim słońcem smukłe nogi, zerkał na bujne piersi, falujące podczas energicznych ruchów rękami. Wreszcie uśmiechnął się do niej najbardziej obleśnym uśmiechem, jaki można sobie wyobrazić. Wyrażał on wszystko to, czego jego prosta i kanciasta twarz oraz bezmyślne oczy nigdy nie potrafiłyby przekazać. Odpowiedziała mu uśmiechem.

79


Tamtej nocy, gdy po upalnym dniu rozszalała się straszliwa burza, przyszedł do niej na górę i choć na początku się opierała, dostał to, czego pragnął. Po raz pierwszy, ale nie ostatni. *** Stary Bloch sam nie wie, co ma o tym wszystkim myśleć. Strach opanował go zupełnie. Zdaje mu się, że coś sobie przypomina, coś, co sprawia, że lęk wdziera się w zakamarki jego ciała. Wiedziałby, co to jest, gdyby nie ta przeklęta mgła, która zakrywa wszystko, nie pozwala skupić myśli. Zawraca samochód, cały czas obserwując mgłę i mając uczucie, że ona obserwuje jego. Puszcza sprzęgło i nagle zdaje mu się, że na dachu samochodu coś jest. Słychać ciche trzeszczenie blachy i obrzydliwy odgłos ocierania się o metal czegoś lepkiego i śliskiego. Wdusza gaz do dechy i pędzi niemal na oślep, starając się trzymać kolein. Po kilku minutach nagle pojawia się brama wjazdowa. Pojazd wtacza się na podwórze. Przed domem, trzymając w rękach ścierkę, stoi jego żona. – Gdzieś ty był tyle czasu! – woła. – Już się ściemnia. – Babo, co ty pleciesz. – Janusz wyskakuje z wozu, zerka z przestrachem na dach, ale nie ma na nim niczego ani nikogo. Widać mu się zdawało. – Pół godziny może mnie nie było! – Głupi czy co? Na policję żeś chociaż pojechał? – Nie. – Jak nie? – Nie trafiłem. Zagubiłem się we mgle. Wytłumaczenie jest tak dziwne, a zarazem jego twarz tak poważna i smutna, że baba otwiera usta, ale nic już nie mówi. Jakiś nieoczekiwany strach ściska jej gardło. *** W salonie siedzi cała rodzina. Wszyscy milczą, ale każdy o czymś myśli. Zenek o Kubie. Jakaś ukryta myśl stara się wydostać na powierzchnię. Czy coś podobnego już się kiedyś zdarzyło? Wysila umysł. Ale pamięć podsuwa mu wciąż ta-

80

kie same obrazy – mgłę zalegającą pola, zarysy niewyraźnych drzew, ledwie widocznego ptaka kołującego na niebie. Mimo to ma wrażenie, że zna tę historię tak, jakby gdzieś już ją zasłyszał. Jedno jest pewne – póki Kuby nie było, wszystko szło dobrze. Zerka na niego z nienawiścią. Bloch i jego żona myślą w zasadzie to samo, jakby jechali na niewidzialnym tandemie. Kalkulują szkody, przeliczają ewentualne odszkodowania, szukają w myślach winnego. Samanta ze skupieniem ogląda paznokcie, martwi się o siebie, ma uczucie, że traci najlepsze lata życia, uwięziona na zabitej dechami pipidówce. Te milczące rozważania przerywa nagle głośny okrzyk Kuby. – Ktoś tam jest! – Co jest, gdzie? – Tam, przy szklarniach! Wszyscy rzucają się do okna. We mgle widać ponurą postać w czarnej szacie. Wysoki mężczyzna trzyma w ręce tajemniczy artefakt, przypominający różdżkę zakończoną czymś metalowym. Człowiek ten wykonuje tajemnicze gesty i zdaje się coś mówić. – Jasna cholera! Czarownik jakiś! Wszyscy wybiegają na zewnątrz, z hukiem trzaskając drzwiami. Tylko Kuba drepcze z tyłu. Nie wierzy w czarowników. – Coś za jeden? – huczy Zenek tubalnie. – Won! Mężczyzna wydaje się zaskoczony, spogląda na nich, milczy. Zenek bierze to za wyzwanie i zaczepkę. Po historii z chlewem jest wściekły, dlatego łapie za kamień i ciska nim w cudaka. – Won! Won z mojej ziemi! Kamień uderza mężczyznę w nogę, widać, że Zenek odniósł zwycięstwo, bo na jego twarzy zaczyna malować się strach. Wycofuje się pospiesznie, znika we mgle. – Żebyśmy cię tu więcej nie widzieli! – krzyczy Blochowa. – Trzeba było go złapać i wypytać, czemu się tu kręci – mówi niezadowolony z przebiegu akcji Janusz. – Może to ten cudak świniaki powybijał. Lecieć za nim? – Zenek jest podekscytowany. – Zostaw. Mgła straszna, zagubić się można – odpowiada Samanta. ***

Łukasz Henel


Jednak kilka godzin później to właśnie Samanta, po której nikt by się tego nie spodziewał, podejmuje próbę wydostania się z domu. Po cichu wymyka się do przedpokoju. Domownicy zajęci są sobą, wykonują zwykłe codzienne czynności, jakby starając się na siłę zapomnieć o niezwykłości sytuacji. Stary Bloch przekłada z miejsca na miejsce rupiecie w kotłowni. Słychać dobiegające z niej szuranie drewnianych skrzynek. Blochowa urzęduje w kuchni, ubija mięso tłuczkiem. Kuba gdzieś się zaszył, pewnie na górze, pisze te swoje dyrdymały. Zenek tymczasem ogląda mecz. Samanta zakłada kurtkę i starając się nie narobić hałasu, wychodzi na zewnątrz. W ręce trzyma kompas, który kupili kiedyś z Kubą w sklepie turystycznym. Zdaje się jej, że to świetny pomysł. Nie rozumie mgły, nie pojmuje, czym ona jest. Ale chce znaleźć się jak najdalej od domu i wszystkich jego mieszkańców. Na początku trzyma się drogi prowadzącej z gospodarstwa. Sprawa jest prostsza, niż się wydawało. Igła pokazuje na północ, wystarczy trzymać się cały czas tego kierunku. Nie ma możliwości, żeby nie dojść do szosy. A stamtąd łatwo dotrzeć do miasta, chociażby autostopem. Dziwne, że nikt oprócz niej na to nie wpadł. Droga skręca w lewo. Samanta jednak decyduje się iść na przełaj. Pamięta, że droga nie zaprowadziła jej ojca do szosy. Więc może coś stało się z drogą; może to, co wydaje się drogą, jest w istocie wszechobecnymi o tej porze błotnistymi koleinami, które łatwo mogą zaprowadzić na manowce. Postanawia trzymać się wskazań kompasu. Idzie cały czas przed siebie, zatrzymuje się i wytęża słuch. Od strony szosy powinien przecież od czasu do czasu dobiegać szum przejeżdżających aut. Zamiast tego jednak we mgle widać jakiś kształt. Dziewczyna wstrzymuje oddech. Ktoś idzie w jej kierunku. Kroki są ciche. Po chwili tuż przed nią pojawia się może dziesięcioletnie dziecko. Na plecach ma tornister. Samanta jest uratowana. Dziecko z pewnością wraca ze szkoły, pokaże jej drogę do swojego domu. Mogłaby wezwać policję, straż pożarną i kogo tam jeszcze... Powiedzieć o domu, który

Tajemnica domu Blochów

stoi uwięziony pośród mgły. Ale jednocześnie wcale nie ma ochoty tego zrobić. Jeśli Ruscy odpalili jakąś bombę lub stało się coś równie dziwnego, co spowodowało, że mieszkańcom domu grozi koniec – alleluja. W niepojęty sposób zostałaby wyzwolona ze swojego jarzma, mogłaby raz na zawsze zmyć z siebie brudne spojrzenia Zenka, zapomnieć o całej sprawie, pojechać do dużego miasta. Ma przecież pieniądze odłożone na koncie. Mogłaby zapomnieć o rodzicach-zgredach i o wszechobecnym zapachu nawozu; mogłaby zamieszkać gdzieś na stancji, poznać bogatego męża. Nadal jest przecież piękna. Dziecko wpatruje się w nią bez słowa z otwartymi ustami. – Posłuchaj... dziecko... – Samanta podbiega do niego i łapie za ramię. – Pokaż mi zaraz, gdzie jest droga, rozumiesz? Pokaż mi, gdzie jest twój dom. Chłopiec jednak jest przerażony. Wyrywa się. Widocznie przestraszył się dziewczyny, która nagle pojawiła się pośród mgły, w szczerym polu. Szarpie się i wyrywa jak schwytane w potrzask zwierzę. – Uspokój się! Uspokój się, kurwa! – wrzeszczy Samanta. Policzkuje chłopca, chcąc przywieść go do opamiętania. Boi się, że dziecko ucieknie. Lakierowane paznokcie zostawiają na jego policzkach długie, krwawe smugi. Nagle dzieciak gryzie ją w rękę. Samanta odskakuje, puszcza go na moment. Chłopiec rzuca się do panicznej ucieczki. Przez chwilę słychać tupot jego butów. Samancie zbiera się na płacz. Łzy ściekają jej po twarzy. Głupi bachor! Jakież głupie są te wsiowe dzieciaki, jakie dzikie i strachliwe! Idzie w stronę, w którą uciekło dziecko. Po drodze znajduje porzucony tornister. Musiał uciekać w stronę domu, postanawia podążać jego tropem. Droga, którą idzie, to kolejne błotniste koleiny. Sięga do kieszeni, ale ta jest pusta. Przeklina pod nosem. Widocznie podczas szamotaniny kompas wypadł. Nie ma sensu wracać i szukać. Mogłaby pobłądzić całkowicie. Stara się trzymać drogi. Ta rozwidla się kilkukrotnie; w końcu Samanta dostrzega zarysy jakichś budynków. Po chwili chłód ściska jej serce. Rozpoznaje rodzinny dom.

81


*** Telefon milczy. Coś dziwnego dzieje się z telewizorem, obraz śnieży, oddala się, zanika. Komórki pozbawione są zasięgu. O 19.30 rozpoczynają się wiadomości, ale, ku zdumieniu domowników, są to informacje sprzed kilku dni. Głos prowadzącego zdaje się dobiegać jakby z oddali, zwielokrotniony przez echo, mimo że odbiornik nastawiono na maksimum. Wreszcie gospodarz sięga po pilot i wyłącza telewizor. W salonie zalega cisza. Bloch, jego żona, Zenek, Samanta i Kuba siedzą bezradni. Nawet mała Milena nie śpi ani nie płacze, tylko leży, wpatrując się swoimi wodnistoniebieskimi oczkami w sufit. – Spróbujcie włączyć radio – proponuje Kuba. Radio trzeba znaleźć, bo jest gdzieś porzucone w przedpokoju. Blochowej szukanie jednak zdaje się sprawiać przyjemność. Jakby celowo robi przy tym sporo hałasu. Wszystko lepsze jest niż cisza i bezczynność. Radio działa, szumi, ale nie sposób znaleźć żadnej konkretnej stacji. Gdzieś na granicy percepcji i domysłu słychać dziwaczne recytacje i nic nie znaczące słowa: – Norren... reffycull... niakk... Później i to zanika. – Trzeba iść – mówi Kuba martwym głosem. – Dokąd chcesz iść, jak tu mgła wokoło – szepcze Samanta. Wpatruje się jak zahipnotyzowana w połamane i brudne od ziemi czerwone paznokcie. Po raz pierwszy tak naprawdę martwi się o Kubę. Ale martwi się przede wszystkim o siebie. Czy istnieje wyjście z pułapki? Najgorsze, że w pewien sposób Samanta przeczuwa odpowiedź na to pytanie. – Przed siebie. Trzeba iść przed siebie, aż dotrze się do lasu albo do szosy, albo do jeziorka. Stamtąd już będzie łatwiej. Nagle słychać szelest, tuż pod oknem. – Opuścić rolety! – krzyczy Zenek i sam rzuca się do linki. Rozlega się turkotanie. Ale równocześnie z sypialni słychać dźwięk wybijanej szyby. Matka i córka piszczą. Dziecko za-

82

czyna głośno płakać. Janusz biegnie do kuchni, łapie za tasak do mięsa i pędzi do sypialni. Nikt by nie pomyślał, że ten potężny mężczyzna jest w stanie biec aż tak szybko. W sypialni okno wybite, a na podłodze wśród odłamków szkła porusza się czarny kształt, pełznie, potem błyskawicznie rzuca się na Blocha, ten jednak w porę uderza tasakiem. Wali na oślep, jak szalony, jakaś ciecz rozbryzguje się na boki, coś mokrego, galaretowatego przylega do jego twarzy. Tasak jednak ani na chwilę nie przestaje wznosić się i opadać. Wreszcie obrzydliwy, przypominający człowieka stwór nieruchomieje. Gospodarz ma teraz tylko jeden cel. Zamknąć antywłamaniową roletę. Nie jest to łatwe, bo w rozbitym oknie pojawiają się kolejne dłonie, poczerniałe, naruszone zgnilizną. Przebierają palcami, jakby poszukując czegoś gorączkowo. Słychać gwar, płacze i szlochania, od których cierpnie skóra. Janusz uderza tasakiem, odrąbuje ręce. Nie słychać krzyków bólu, tylko to przeraźliwe, nieustanne zawodzenie. Zabezpiecza okno. – Święty Boże, ratuj nas! – szepcze sinymi ze strachu wargami. Na sztywnych nogach idzie do salonu. Jednak zamiast rodziny widzi przy stole syna Zawady, Janka. Jego sina twarz rozciąga się w upiornym grymasie. Widać, że samochód z potworną siłą uderzył w rower. – Po coś tu przyszedł! Wynoś się! – wrzeszczy Bloch. – Idź precz! – Zostawiłeś mnie. Żyłem jeszcze. Zostawiliście mnie, ty i ta tłusta świnia, żebym konał w rowie. – Gówno, a nie żyłeś. Byłbyś rośliną do końca życia. Nawet byś ojcu na roli nie pomógł. Coś zaczyna w nim jednak pękać. To trwa już tak długo... – Nie mogliśmy inaczej, nie rozumiesz? Poszlibyśmy do więzienia. Co z gospodarką? Co ze wszystkim? Zamierza się tasakiem, po chwili jednak upuszcza go z brzękiem na ziemię. Po chwili szepcze: – Wybacz mi... – Tu nie ma wybaczenia. Tam na górze tak, ale nie tutaj – głos Janka brzmi, jakby dobiegał z oddali.

Łukasz Henel


Tajemnica domu Bloch贸w

83


Gaśnie światło i ciemność spowija cały dom nieprzeniknionym całunem. Słychać w niej krzyki, których nie sposób opisać. *** – Jak się wybiera do nawiedzonego domu, to trzeba wziąć latarkę i krzyż – autorytatywnie stwierdza Damian. Ma piętnaście lat, jest silny, wysportowany i odważny. Te cechy wystarczą, by zostać szkolnym prowodyrem. Latarkę oczywiście wziął ze sobą, o krzyżu wspomina jedynie po to, by zrobić wrażenie na Zuzie i Jarku. Idą przez pola, pokryte lekkim szronem. Złapał przymrozek, pierwszy w tym roku. Puste pola skrzą się, odbijając światło księżyca. Snop światła błądzący pod ich nogami wydaje się mały i bezradny. – Skąd niby wiesz, że tam straszy? – pyta Zuza. Jest jej zimno, przede wszystkim zimno. Chciałaby już wrócić, ale nie chce wyjść na strachajłę. – Ludzie mówią. Całą rodzinę wymordowali. Drugi przypadek po Murowanej. Raz ksiądz tam poszedł, to podobno straszne rzeczy się wyprawiały. Drzwi trzaskały same, a w księdza kamienie leciały. – Właśnie podobno nie tak było. – Pucułowaty Jarek ledwie zbiera się na odwagę, żeby zaprotestować. – Podobno tak tylko na początku gadali. Gazem się wszyscy potruli. Już rok prawie mija. Mniej więcej o tej porze się to stało. – Ludzie mówią… – Damian nie przejmuje się sprostowaniami. Wczuł się w rolę i nastraszanie młodszej o rok Zuzy oraz gamoniowatego, również młodszego Jarka sprawia mu przyjemność. – Ludzie mówią, że oni tam są, cały czas. Rozumiecie? Tak jakby nic się nie zmieniło. Podobno ktoś poszedł pod dom nocą i zobaczył ich przez okno, wszystkich, jak siedzą i oglądają telewizję. Nie wiedzą, że są już w piekle. – Głupie gadanie – mówi Zuza. Już go widać. Gospodarstwo stoi pośród płaskiego krajobrazu. Nie wydaje się groźny, jest tylko po prostu nieskończenie smutny. Może dlatego, że wygląda tak banalnie. Nie sposób uwierzyć, że taki dom może być zupełnie pusty, że nie ma w nim żadnych dzieci, dziadków ani młodego małżeństwa. Mgła wznosi się znad pól i powoli spowija dzieci. Te idą jednak dalej, przed siebie, jak gdy-

84

by przyciągane niewidzialnym magnesem. – Spójrzcie – mówi Zuza, a jej głos brzmi niczym ciche tchnienie wiatru. Trudno powiedzieć, czy to jedynie upiorna gra księżycowego światła, ale zdaje się, że w oknie opuszczonego domu, na parterze, widać siną poświatę, zupełnie jakby ktoś oglądał telewizję. – Ja nie idę dalej – szepcze Jarek spierzchłymi wargami. – Głupiś – stwierdza Damian. – Stańcie tu, gdzie ja. Nastolatki spełniają polecenie i rzeczywiście, widzą, że duże okno na parterze zieje zupełną czernią. – Nie pękajcie teraz, kiedy jesteśmy już na miejscu – namawia Damian. Obchodzą dom dookoła. Tak, z całą pewnością sina poświata była złudzeniem. Damian próbuje ostentacyjnie pogwizdywać, ale szybko rezygnuje. Zdobywa się jednak na odwagę, by przyłożyć ręce do szyby i zajrzeć do wnętrza. Niewiele widać, ale można się upewnić, że sprzęty wyniesiono i budynek stoi pusty. Nie ma tu więc żadnych Blochów, a wszystko to tylko głupie gadanie ludzi. Idąc, napotykają drzwi. O dziwo są otwarte. – Wchodzimy? – pyta Damian. – Ale tylko na chwilę. I zaraz wyjdziemy, dobrze? – upewnia się Zuza. Słyszy, że od pewnego czasu coś zgrzyta. Prawdopodobnie są to niedomknięte drzwi od stodoły. – Jasne. Wejdziemy i wyjdziemy. Czujecie, co będzie, jak powiemy w szkole, że weszliśmy do domu Blochów? – Najlepiej by było, gdybyśmy znaleźli coś w środku. Jakiś dowód, że faktycznie tu byliśmy, bo nam nie uwierzą – zauważa przytomnie Jarek. W środku jest prawie zupełnie ciemno. Czuć lekki zapach stęchlizny, a drewniana podłoga skrzypi pod nogami. Tu i ówdzie walają się jakieś szmaty, kartony, ale nic, co można by uznać za pamiątkę. – Jedna latarka to trochę mało – zauważa Zuza. – Mam jeszcze to. – Damian wyciąga z kieszeni kurtki świeczkę. Zapala ją zapalniczką i wręcza dziewczynce. Światło świecy sprawia, że cienie, dotąd nieruchome, zdają się ożywać. – Spójrzcie tutaj – mówi Jarek – jakieś kartki, całe zadrukowane. – Co tam pisze? – Damian nachyla się zaciekawiony.

Łukasz Henel


– Nic takiego... najpierw... coś jakby notatki... Wzmianki o Panu Światłości pojawiają się w wielu starodawnych opowieściach. Niektórzy sądzili, że został on poczęty ze związku kobiety z aniołem. Inni znów twierdzili, iż widzieli, jak spadał z nieba niczym gwiazda. – A na drugiej stronie? – Na drugiej stronie – Jarek odwraca kartkę – długopisem jest napisane... jest napisane... WSZYSCY JESTEŚMY TU UWIĘZIENI. W tym momencie rozlegają się głośne kroki na piętrze, jakby ktoś energicznie schodził na dół po drewnianych schodach. – Pryskamy! – krzyczy Damian, którego cała pewność siebie ulotniła się jak powietrze z przebitego balonu. Łapie za rękę Zuzę i ciągnie ją za sobą. Za nimi pędzi Jarek. Nie oglądają się za siebie i uciekają na przełaj, byle dalej od przeklętego domu. Nie jest łatwo biec przez pole, dlatego Zuza potyka się, upada, wstaje i pędzi znowu. W pewnym momencie uświadamia sobie, że coś zgubiła. Odwraca się, a blask ognia widoczny w jednym z okien przynosi odpowiedź. W świetle płomieni widać kilka postaci, które stoją nieruchomo przed domem. Ale dzieje się coś jeszcze. Przez głowę Zuzy przemyka myśl, że nagle odpalono fajerwerki lub że z nieba spada niespotykanych rozmiarów meteoryt. Dzieci doznają nagle dziwnego uczucia, jakby biegły w miejscu. Światło wypełnia całą okolicę, jak przy wybuchu ładunku jądrowego. W tym oślepiającym świetle widać jakąś postać. Później dzieci bardzo niechętnie wracały do tamtego momentu. Szczerze mówiąc, z czasem w ogóle wycofały się z tego właśnie fragmentu relacji, a stało się to po długich badaniach, jakim poddawała je komisja złożona z psychiat-

ry, psychologa i pracownika socjalnego. Nie bez znaczenia były również słowa, jakie każde z nich usłyszało od księdza podczas spowiedzi. Tylko dwoje z nich zobaczyło postać. Jarek mówił o „świetle i cieple”. Opowiadały, że słyszały głos, „ale nie był to taki głos, jakim mówią inni, ale ze środka, tak jakbyśmy to sami myśleli, ale myśleli bardzo głośno”. Zuza usłyszała: [Idę, bo jest tam ktoś, kto mnie woła]. Damian usłyszał: [Jest tam ktoś, kto woła moje imię]. Jarek usłyszał: [Przyszedłem, ponieważ muszę kogoś zabrać]. Potem światło „przeszło przez nie” i zanikło. *** Różnie się potem o tej sprawie mówiło. Podobno, gdy spłonął dom, Blochowie wreszcie odeszli na dobre. Nadal jednak są tacy, którzy powiadają, że jesienią, gdy na pola wypełza mgła – widać, jak stary Bloch jeździ swoim samochodem, poszukując wyjścia z piekła. Taką to historię zasłyszałem i myślę, że jest w niej jakaś część prawdy. Aha – jeszcze jedno zdarzenie, pozornie bez związku. Po tym, jak spłonął przeklęty dom, na rozdrożu znaleziono malutkie dziecko. Czasem, gdy nie mogę zasnąć, zastanawiam się, czy mogła to być Milenka, która przecież nie była niczemu winna. Jest jeszcze coś. Coraz częściej, gdy budzę się rano, nie pamiętam zbyt dobrze wydarzeń z poprzednich dni. Za to moje sny pełne są listopadowych pól i szarego nieba. Może jeśli piekło istnieje, znajduje się znacznie bliżej, niż myślimy. Może właśnie tam znajduje się również ratunek. Łukasz Henel Jest absolwentem filozofii. Fascynacja przyrodą, lasem, malowniczymi terenami województwa lubuskiego oraz niewyjaśnionymi zjawiskami zaowocowała powieścią „Szkarłatny blask”, która ukaże się w bieżącym roku nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. Obecnie pracuje nad kolejną powieścią, której akcja rozgrywa się w okolicach Poznania.

Tajemnica domu Blochów

85


Marianna Stelmach Galeria

Marianna Stelmach Digital Paintingiem zainteresowałam się w 2009 roku. Wcześniej zdarzało mi się tworzyć metodami tradycyjnymi, ale żadna z nich mnie tak bardzo nie wciągnęła. Nie lubię rysować tego co realne, co już istnieje, co można sfotografować. Nudzi mnie kopiowanie rzeczywistości. Chcę uzewnętrzniać to, co mam w głowie. To, czego nikt nie będzie mógł zobaczyć, dopóki tego nie narysuję – z czego wychodzą zazwyczaj dziwaczne, lekko turpistyczne istoty. Staram się rysować podświadomie. Nie zastanawiać nad każdym elementem, nie ograniczać logicznym myśleniem. Po stworzeniu obrazu lubię analizować, co skąd się wzięło i domyślać, jakie sytuacje mogły mieć wpływ na powstanie danej pracy. Moje prace można zobaczyć na: http://www.facebook.com/MariannaStelmachVuzel http://vuzel.deviantart.com/ h t t p : / / w w w. g u r u p a . p l / m a r i a n n a stelmach,36,sprzedajacy

86

Marianna Stelmach


Galeria

87


88

Marianna Stelmach


Galeria

89


90

Marianna Stelmach


Galeria

91


92

Marianna Stelmach


Galeria

93


94

Marianna Stelmach


Galeria

95


96

Marianna Stelmach


Galeria

97


Kącik Wujka Zło Oskar Jach

WUJEK ZŁO aka Oskar Jach. Urodzony w latach osiemdziesiątych i mieszkający od zawsze w Krakowie, optymistycznie nastawiony do życia pożeracz literatury. Uzależniony do granic wytrzymałości od kofeiny, nikotyny i filmów porno, miłośnik horrorów (szczególnie z lat 80. i 90.). Meloman ze słabością do ciężkich brzmień i Franka Sinatry. Lubi czekoladę (dawkowanie wskazane: dwie tabliczki naraz) i placki ziemniaczane z sosem myśliwskim. Za te ostatnie przehandlował w 1998 roku kolekcję alabastrowych piesków i ćwiartkę duszy.

Warto przeczytać! Rafał Kuleta „Krótkie dni i noce” Wydawca: Novae Res, 2011 Format: 148x195 mm Liczba stron: 360 ISBN: 978-83-7722-172-3 „Krótkie dni i noce” Rafała Kulety to podróż po najmroczniejszych zakamarkach ludzkiej, a niekiedy i nieludzkiej jaźni. Bardzo miło stwierdzić, że rodzimy autor posiada wyobraźnię

98

Czy wiesz, że...? Tim Burton – nie jest związany wyłącznie ze światem filmu. Napisał również zbiór opowiadań pod tytułem „The Melancholy Death of Oyster Boy & Other Stories”. Graham Masterton – jego żona jest polskiego pochodzenia. Freddy Krueger – postać znana z serii książek i filmów pod tytułem „Koszmar z ulicy Wiązów” wystąpiła również w komiksie zatytułowanym „Freddy vs Jason Vs Ash”. Freddy walczy w nim z dwiema innymi ikonami świata horroru – Jasonem z serii „Friday the 13th” oraz Ash’em, bohaterem cyklu „Evil Dead”. tak niezwykłą, by wykreować kilkadziesiąt krótkich, acz maksymalnie treściwych opowiadań. Każde z nich to tak zwane drabble, czyli utwór liczący dokładnie sto słów. Czyta się je przyjemnie zarówno przy porannej kawie, jak i do poduszki, a każdy kolejny zaskakuje nieco bardziej od poprzedniego. Utwory są przesiąknięte surrealizmem i abstrakcją niekiedy tak bardzo, że czytelnik zastanawia się, co musi dziać się we wnętrzu głowy autora. Forma, w jakiej podano opowiadania, nie każdemu może przypaść do gustu, bowiem zmusza do używania wyobraźni dziesięć razy częściej niż w przypadku normalnych tekstów. Niezależnie od ostatecznej opinii, którą każdy powinien wyrobić sobie we własnym zakresie, warto zapoznać się z tą pozycją i chociaż na chwilę przenieść się w krainę makabry.

Oskar Jach


Kącik Wujka Zło

99


Z książki na ekran #2 PATRICK SENECAL „OKO ZA OKO” vs. DANIEL GROU „7 DNI” Dzisiejsze porównanie dotyczy książki i filmu, które nie są tak do końca horrorami, ale tematyka i brutalność tak książki, jak i filmu stawia je wysoko na skali groteski. Mowa tutaj o powieści autorstwa Patricka Senecala pod tytułem „Oko za oko”. W 2010 roku kanadyjski reżyser, Daniel Grou, podjął się jej ekranizacji, która w Polsce znana jest jako „7 dni” (w oryginale „7 jours du Talion, Les”). Książka opowiada o tragedii i okrucieństwie. Jest to historia rodziny, której spokoj-

100

ne i dostatnie życie rozsypuje się w drzazgi w dniu, gdy brutalnie zgwałcona i zamordowana zostaje jej najmłodsza członkini – ośmioletnia córka. Bardzo szybko udaje się złapać sprawcę, który przyznaje się do winy. To jednak jest zaledwie początkiem prawdziwej makabry. Ojciec dziecka, z zawodu chirurg, nie mogąc pogodzić się z perspektywą niskiego wyroku, jaki zawisł nad mordercą, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Uprowadza zatem oprawcę i ogłasza oficjalnie poprzez media, że zamierza przez siedem dni torturować go i okaleczać, następnie zabić i oddać się w ręce policji. Tyle tytułem wstępu. Autor zabiera nas w podróż pokazującą to, co dzieje się w głowie skrzywdzonego ojca. Pozwala nam zjeżdżać w dół po spirali szaleństwa razem z głównym bohaterem. Zostawia do naszego wyłącznego przemyślenia wszystkie

Oskar Jach


moralne dylematy, jakie chirurg przeżywa, a także ocenę tego, czy jego postępowanie należy pochwalić czy zganić. Książka obfituje w brutalne opisy i zostawia wyobraźni ogromne pole do popisu. Nie zdradzając zbyt dużo, napiszę tylko, że nie przypadkiem protagonista jest chirurgiem, który posiada świetną umiejętność operowania skalpelem. Gdybym miał podsumować tę książkę, powiedziałbym, że polecam ją całym sercem jako przykład mało znanego w Polsce autora, który dorównuje talentem pisarskim najlepszym przedstawicielom literatury grozy. Wiecie już w pigułce, o czym traktuje książka, czas zatem przybliżyć nieco ekranizację. Na wstępie zaznaczę, że jest to bardzo dobra produkcja. Na początku trochę może razi język inny niż angielski, do którego większość z nas przywykła, ale po paru minutach przestaje to mieć znaczenie. Wspomniałem już, że film jest naprawdę dobry. Ale tylko jako film. Jako ekranizacja oceniłbym go już jedno oczko niżej. Gdybym podszedł do niego bez wcześniejszego kontaktu z książką, to zachwyt byłby większy. Do jego obejrzenia nakłoniła mnie jednak lektura papierowej wersji. I tutaj zaczynają się lekkie schody, ponieważ w stosunku do oryginału pozmieniano naprawdę dużą ilość detali. Od pierwszych minut możemy dostrzec, że ekranizacja idzie sobie swoją drogą – blisko, ale zarazem gdzieś obok książki. Ważny w powieści motyw różowej wstążki, tutaj jest sprowadzony do jednej czy dwóch scen, w których pojawia się ona na ekranie. W dodatku nie jest ona różowa, a niebieska. Dziecko w filmie ginie, ponieważ ojciec był zbyt zmęczony, by roznosić z nią zaproszenia, podczas gdy w książce jest trochę inaczej; dom, w którym dokonuje się zemsta, w ekranizacji jest lokacją, gdzie główny bohater się włamuje, w tekście z kolei jest to posiadłość jednego z jego przyjaciół. Tego typu drobiazgi można by było wymieniać jeden po drugim. Patrząc na to zupełnie uczciwie, muszę ocenić produkcję z perspektywy zarówno

Kącik Wujka Zło

osoby, która książkę czytała, jak i kogoś, kto jedynie obejrzał film. W pierwszym przypadku – w mojej opinii – film jest dobry. Nie jest wierną w stu procentach ekranizacją, a zmienione fakty, bohaterowie czy sceny są do wyłapania na każdym kroku. Powoduje to częste wędrówki umysłu do zdania: „ale w książce było inaczej”, o dziwo nie przeszkadza jednak w zaangażowaniu się w historię prezentowaną na ekranie. Postacie są dobrze zarysowane, oddają swoje emocje bardzo wiarygodnie, a historia jest spójna i trzymająca w napięciu aż do samego finału (sami przekonajcie się, czy jest wierny oryginałowi). Moim zdaniem jednak jeszcze lepiej jest podejść do filmu – paradoksalnie – bez wcześniejszej znajomości książki. Dlaczego? Ano właśnie z powodu owych różnic – jeśli nie czytaliśmy jeszcze oryginału, to wspomniane wcześniej niezgodności nie będą nas odciągały od akcji przez próby porównania z książką, a co za tym idzie – poziom skupienia na filmie będzie znacznie większy. Okaże się wtedy, że mamy do czynienia z jednym z lepiej zrealizowanych i przemyślanych thrillerów. Powinno to nakłonić wtedy potencjalnego czytelnika do zakupu i lektury powieści, w której ta doskonała i pełna kontrowersji moralnych historia przedstawiona jest jeszcze bardziej szczegółowo. Może się wtedy okazać, że przy przygrywającym gdzieś w tle Callenish Circle i ich utworem „Schwarze Licht” na lekturze upłynie nam czas aż do świtu. No więc? Książka czy film? Jaki zatem mogę wystawić werdykt ostateczny? Cóż, opowiem się po stronie książki, ale jedynie dlatego, że jest znacznie bogatsza i pełniejsza od ekranizacji. Film jednak gorąco polecam, ponieważ niewiele ustępuje w klasie swojemu książkowemu pierwowzorowi. Jeśli dodatkowo przymkniemy oko na wyraźne różnice w stosunku do oryginału, to po lekturze doskonałej powieści mamy przed sobą jeszcze kolejne minuty wspaniałego, zmuszającego do przemyśleń seansu filmowego.

101


I tak oto nadeszły cieplejsze dni. Mróz odszedł w zapomnienie, a dni stały się dłuższe :-) Mimo wszystko jednak w te dni nie można zapomnieć o codziennej dawce humoru, stąd też właśnie QFun w wydaniu wiosennym. Mamy nadzieję, że te kilka stron Was rozluźni oraz skłoni do śmiechu. Tym samym zachęcamy wszystkich do nadsyłania swoich propozycji do działu QFun (wszelkie obrazki, dowcipy oraz ogólnie wszystko, co ma związek z kategorią FUN) na adres e-mail: pablo@qfant.pl. Ahoj!

Złota Myśl „Bóg stworzył człowieka, bo rozczarował się małpą. Z dalszych eksperymentów zrezygnował“ - Mark Twain

102

QFUN


Autentyki, czyli i tak pomyślisz, że ktoś to wymyślił :) Sławna wypowiedź Edwarda Gierka: „Staliśmy już nad przepaścią ale uczyniliśmy znaczący krok naprzód.“ Rozmowa ze znajomym, wpominanie dawnych czasow, IV RP. – hmm, pamietam, jak sie giertych chwalil, ze czytal Trylogie Sienkiewicza 11 razy.. – no mowie, ze debil, ja zrozumialem za pierwszym.. :D CV na etat programisty PHP: „Znam się na obsłudze i działaniu komputerów. Doświadczenie zawodowe: ubojnia drobiu.“ „Dowiedziałem się, że jeden z waszych pracowników został zwolniony, a drugi złamał rękę. Proszę, dajcie mi szansę.“ A oto parę genialnych odpowiedzi na pytania z niemieckiej Familiady (Familien-Duell): <Prowadzący> W co się uderza? <Zawodniczka> W dziecko <Prowadzący> Podaj przykład atrakcji turystycznej w Rzymie? <Zawodnik> Krzywa wieża w Pizie

QFUN

<Prowadzący> Co się mówi komuś, zanim pójdzie spać? <Zawodnik> Ja nie chcę jeszcze spać! <Prowadzący> Przykład żółto-czarnego owada w paski? <Zawodnik> Żyrafa <Prowadzący> Środek transportu bez kół? <Zawodnik> Pociąg <Prowadzący> Miejsce, które jest ciemne? <Zawodnik> Mózg <Prowadzący> Kraj, w którym rosną drzewka oliwne? <Zawodniczka> Boliwia <Prowadzący> Zwierzę z bardzo dobrymi oczami? <Zawodnik> Nietoperz <Prowadzący> Przykład ptaszka w klatce? <Zawodnik> Chomik <Prowadzący> Coś co się rymuje do „noch“ (jeszcze)? <Zawodnik> Schloch (oczywiście takiego słowa w języku niemieckim nie ma, ale widać polskie wpływy :D) Tyle powinno was rozwalić jeszcze bardziej :D

103


Źródła: www.garfield.org.pl www.kretyn.com www.demotywuje.pl www.kwejk.p l www.autentyki.pl

104

QFUN


Bo grunt to dialog <mucha> to jakie są Twoje zainteresowania? <kundzia> nordic walking, filmy, muzyka, czytam książki <mucha> to jakiś rodzaj nordyckiego metalu? <Timur> boje się inteligentnych kobiet <Timur> naprawdę <erni> czemu? <Timur> głupie kobiety generują głupie problemy które można łatwo rozwiązać ew olać <Timur> inteligentne kobiety generują inteligentne problemy <Timur> których rozwiązanie wymaga użycia mózgu... <brzuszek> Wiosna w Polsce to magiczna porawraz ze śniegiem ginie także asfalt <mg> w „Milionerach“ mogliby dodać koło ratunkowe „szczęśliwy traf w google“ <nazgul> ale jazda <nazgul> idę na pogrzeb ze szkoły ostatnio <nazgul> i kupilem sobie tymbarka <nazgul> a tam „teraz twoja kolej“...:/ <i8b4uUnderground> d-_-b <BonyNoMore> jak zrobiłeś odwrócone b? <BonyNoMore> czekaj <BonyNoMore> nieważne

<radzik> kuzwa <radzik> myślałem, że emo-era już mineła <radzik> tymczasem dzisiaj w jakiejś knajpie pożeram obiad <radzik> i stolik obok siadają dwie takie emo dziewczyny <radzik> i słysze jak jedna do drugiej: <radzik> „weź się pomaluj bo wyglądasz szczęśliwie“ <radzik> O.o <slon> ej czy ja za duzo pije? <Arti> niee czemu? <slon> wchodze dzis do zabki <slon> ide do lodowki, biore mleko podchodze do kasy <slon> a koles w smiech i ze nareszcie cos bezalkoholowego <slon> a ja kurna to mleko do malibu kupilem ;/ <i> Na forum medycznym <doc> pomóżcie! <doc> jutro operuje wątrobę a tutorial jest po angielsku! <asia> czego słuchasz? <yorfou> rock.. <asia> lol czego? <yorfou> no hard rock głównie, ale czasem indie rock, alternative, ewentualnie jakis melodic metal <asia> haha coo? <yourfou> dobra nic, hiphopu a ty?

<NoMoRe> Mi kumpel raz opowiadał, jak dzwonił po pizze: - Dzień dobry, chciałbym zamówić pizze - no, domyśliłem się..

QFUN

105


Polecanki Volker Klüpfel, Michael Kobr „Operacja Seegrund”

Data wydania: 16 kwietnia 2012 Wydawnictwo: Wydawnictwo Akcent Tytuł oryginału: Seegrund Tłumaczenie: Agnieszka Hofmann ISBN: 978-83-62180-24-0 Liczba stron: 366 Format: 125×195 mm Cena: 34,90 zł

106

Zacznę od małego wyznania. Po odpakowaniu egzemplarza powieści od razu rzuciłam się do gorączkowego kartkowania, aż do chwili, gdy mój wzrok padł na poszukiwane nazwisko. Langhammer, Langhammer… – było! A skoro uspokoiłam się i wiedziałam, że doktorek stanowi część fabuły, mogłam wrócić do początku książki (z sercem wolnym od trosk). Przyznaję, że dawno już nie polubiłam równie szczerze literackich bohaterów. Wystarczyło jednak pierwsze kilka stron, by zrozumieć, że nawet jeśli mój ulubieniec nie wystąpiłby w tej historii, to i tak pojawiło się wiele nowych, równie zabawnych postaci. Niemniej, zanim poruszę ten wątek... „Operacja Seegrund” to przede wszystkim powieść kryminalna. Wypadałoby zatem przedstawić pokrótce fabułę. Tak jak w poprzednim tomie, los nie był łaskawy i postanowił uprzykrzyć życie komisarzowi Kluftingerowi w najmniej oczekiwanym momencie. Z jednej strony boryka się więc z problemami przedświątecznej gorączki – trudnościami przy zakupie prezentów, odwiedzinami rodziny i szokującym odkryciem, iż przedstawiana mu (jako „Miki”) nowa dziewczyna syna to w rzeczywistości Yumiko – sympatyczna, ale trudna do zrozumienia Japonka. Z drugiej strony komisarz nie znajduje ulgi w życiu zawodowym. Podczas wypadu z rodziną nad jezioro odnajduje na brzegu martwego nurka leżącego w kałuży krwi. Szybko jednak pierwsze wrażenie okazuje się mylne: młodzieniec bowiem nie umarł, ale zapadł, w wyniku obrażeń i wyziębienia, w śpiączkę, a czerwony płyn to nie hemoglobina, tylko charakterystyczna dla tego jeziora substancja orga-

Polecanki


niczna. Kluftinger staje zatem przed pytaniami: czego mężczyzna szukał w wodach, gdzie od lat panuje zakaz nurkowania? Jak doszło do „wypadku”? I co właściwie łączy podejrzanych z tajemniczym symbolem, ostatnią wskazówką narysowaną przez mężczyznę, nim wylądował w szpitalu, a który może ujawnić sprawców? „Operacja Seegrund” zaczyna się spokojnie, by zaskoczyć czytelnika nieoczekiwanym zwrotem akcji. Szybko też zauważamy, że tym razem nie mamy do czynienia ze stylizacją na kryminały Agathy Christie, ale opisywanemu śledztwu znacznie bliżej do współczesnych powieści sensacyjnych – ot, chociażby modnego niedawno Dana Browna. Zmienia się również sposób narracji, którą przeplatają co jakiś czas sceny z przeszłości. Zagadka bowiem osadzona jest w kontekście historycznym i tylko odkrycie mrocznej prawdy z dawnych lat pozwoli na doprowadzenie sprawy do szczęśliwego (bądź nie) końca. Pojawiają się także nowi bohaterowie, choć humor powieści pozostaje niezmienny i po raz kolejny przyszło mi śmiać się do siebie w trakcie lektury. Scena z pierwszej wyprawy do restauracji sushi, próba kupienia bielizny dla żony czy odkrycie przez komisarza, czym w zasadzie jest ten tajemniczy, internetowy „ebay” na przemian budziły niedowierzanie i fale wesołości. Doskonale wypadły również kolejne przepychanki z doktorkiem, a rywalizacja obu panów skutecznie rozluźniała fabułę w odpowiednich momentach, gdy śledztwo stawało się nader poważne. Bez cienia wahania przyznaję, iż Volker Klüpfel i Michael Kobr mają nietypowy talent w konstruowaniu bohaterów. Komisarz jest dalej sympatycznym i małostkowym człowiekiem, jego syn stanowi ciekawy kontrast i pozwala uwypuklić przepaść międzypokoleniową, zaś zaprezentowana po raz pierwszy pani Friediel to prawdziwka babka z charakterem, która pali jak smok i potrafi zakląć, gdy śledztwo zdaje się zmierzać donikąd. Mamy więc całą paletę

Polecanki

starych i nowych bohaterów, bardzo misternie stworzonych… i po raz wtóry niezbyt ciekawą sprawę kryminalną. Trudno nie odnieść wrażenia, iż główna siła powieści tkwi właśnie we fragmentach obyczajowych. Z przyjemnością zagłębiałam się w badanie ludzkich charakterów, przyglądając słabostkom protagonistów, ale szybko zaczęłam odczuwać znużenie sprawą. Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi o to, że śledztwo jest nudne. Owszem, co rusz pojawiały się nowe tropy i zwroty, ale powtórzono błąd ze „Szczodrych godów” i zbyt szybko podano odbiorcy wystarczającą ilość informacji do rozwiązania zagadki. W efekcie trochę się musiałam naczekać, aż komisarz odkryje to, co dla mnie – jako czytelnika – było już oczywiste. Szczęśliwie każdy taki moment postoju był mi sowicie wynagrodzony kolejnymi zabawnymi sytuacjami z Kluftingerem w roli głównej: a to pomagał w tworzeniu karykatury szefa, kiedy ten wszedł do gabinetu, to znowu odbył ciekawą dysputę z samozwańczym miejscowym szamanem. Słowem: działo się wiele. Przechodząc zatem do oceny „Operacji Seegrund”, mogłabym powiedzieć, iż jest to bardzo dobra powieść, ale nie aż tak dobry kryminał. Do pełni szczęścia brakuje popracowania nad poziomem zagadek, sposobem ich skomplikowania i mylenia tropów, tak by czytelnik zbyt szybko nie stawał się bystrzejszy od komisarza, który ma tu przecież grać główne skrzypce. Niestety tak polubiłam postać Kluftingera i jego znajomych, że wbrew zwyczajowi jestem gotowa wybaczyć autorom te drobne mankamenty. Ha! Tak bardzo się miejscami uśmiałam, że pewnie darowałabym i sporo więcej błędów, ale nie było się już czego przyczepić. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla wszystkich miłośników kryminałów, lecz – nade wszystko – dobrego humoru! Ja nie będę potrzebować dodatkowej zachęty, by skusić się na kolejne tomy. Lucyna Markowska

107


Antologia „Strasznie mi się podobasz”

Data wydania: listopad 2011 Wydawnictwo: Fabryka Słów Pozostałe dane: Liczba stron: 264 Cena okładkowa: 33,60 zł Pod rewelacyjnym tytułem kryje się zbiór opowiadań czołowych autorów polskiej fantastyki, zamknięty w równie rewelacyjnej okładce. Antologia „Strasznie mi się podobasz” to wyśmienity bankiet wystawiony przez Fabrykę Słów. Wydawnictwo zaprasza smakoszy na kosztowanie dań przyrządzonych przez mistrzów kuchni: Andrzeja Pilipiuka, Dariusza Domagalskiego, Magdaleny Kozak, Marcina Mortki, Rafała Dębskiego oraz Adama Przechrzty. Zbiór liczy sobie w przybliżeniu 260 stron, można powiedzieć: zaledwie 260 stron, biorąc pod uwagę, iż doskonałej literatury nigdy dosyć. Zatem o nieprzyzwoitym obżarstwie nie może być mowy, z zaspokojeniem głodu jednak problemów nie ma. Jeżeli natomiast wziąć pod uwagę jakość, nie ilość tego, czym zapełniamy brzuchy, antologii „Strasznie mi się podobasz” należą się brawa. Olbrzymie brawa. Nienarzucanie autorom przez wydawcę motywu przewodniego zaowocowało bogactwem smaków. Opowiadania zaskakują różnorodnością. Na kartach zbioru przeplatają się wzajemnie różne gałęzie fantastyki, humor występuje obok elementów grozy, przestrzeń kosmiczna obok pochłoniętego walkami Afganistanu, hobbity obok

108

Hitlera, a świat alternatywny obok świata rzeczywistego. Słowem: dla każdego coś smakowitego. Otwierające zbiór opowiadanie Andrzeja Pilipiuka pokazuje, iż autor jest w doskonałej formie. Lekkość pióra, interesujący pomysł, dynamika i humor czynią z lektury „Wunderwaffe” czystą, niezobowiązującą przyjemność. Pisarz, w moich oczach, poza kilkoma wyjątkami, nie ma szczęścia do zakończeń. I choć tym razem jest podobnie, opowieść tocząca się w alternatywnym świecie miłośników Pilipiukowej prozy z całą pewnością nie zawiedzie. Zdecydowanie bardziej ambitną prozą jest opowiadanie Dariusza Domagalskiego. „Wędrowiec” to intrygujący, posiadający niezwykły ciężar tekst science fiction, budzący szereg emocji, z pośród których najsilniejszy jest niepokój. W odmienny klimat zanurzymy się podczas lektury utworu Magdaleny Kozak. Główną bohaterką „Strasznie mi się podobasz” jest przebywająca na misji w Afganistanie lekarka, której w oko wpadnie pewien przystojny major. Fabuła jest cokolwiek szablonowa, z linijek tekstu bucha jednak tak fantastyczna energia, iż nie ma możliwości, by się nie spodobał. Strasznie spodobał. Opowiadanie Marcina Mortki emanuje z kolei nienachalnym humorem. Z niezwykłą sprawnością pisarz snuje opowieść o hobbitach, czyniąc lekturę doprawdy przyjemną. Ostatnie dwa teksty antologii to zdecydowanie jej najmocniejsze punkty. Mroczna, intrygująca „Konstelacja Ananke” Rafała Dębskiego, opowiadająca o kacie Jakubie, oraz doskonałe „Miasto Cieni i Luster” autorstwa Adama Przechrzty to zachwycające, budzące absolutny podziw owoce nadzwyczajnego talentu i pisarskiego kunsztu. Tylko się pokłonić. Sześciu kucharzy, sześć wyśmienitych dań. Nieskorzystanie z zaproszenia na tak przygotowany bankiet byłoby grzechem ciężkim i niewybaczalnym. Jeżeli nie daliście się jeszcze skusić, wiedzcie, iż omija Was właśnie fantastyczna uczta. Na całe szczęście, drzwi są wciąż otwarte. Spóźnialscy przyjęci zostaną z otwartymi ramionami i ugoszczeni po królewsku, zaś smak doskonale przyrządzonych potraw długo pozostanie na ustach. Ewelina Kozik

Polecanki


Brandon Sanderson „Stop prawa”

Data wydania: 17 lutego 2012 Wydawnictwo: MAG Tumaczenie: Anna Studniarek tytuł oryginału: The Alloy of Law cykl: Z Mgły Zrodzony ISBN: 978-83-7480-238-3 liczba stron: 288 Wieść o sequelu do cyklu „Z Mgły Zrodzony” Brandona Sandersona była całkiem przyjemną, choć może nie ekscytującą nowiną. Mina trochę mi zrzedła, kiedy zobaczyłem polską wersję tytułu i okładkę. Na szczęście początkowo totalnie źle zrozumiany „Stop prawa” szybko się wyjaśnił, gdy okazało się, że „stop” w tym kontekście nie oznacza zatrzymania, lecz stop metali. Odpowiedni puzzel wskoczył na miejsce i tytuł przestał brzmieć jak jakiś potworek. Co do okładki, to Tom Cruise w nieco steampunkowo-lanserskim wdzianku ze strzelbą w ręku na pierwszym planie gryzł mi się jakoś z wrażeniem wyniesionym z trylogii i zniechęcał do lektury.

Polecanki

No nic, w końcu to Brandon Sanderson, książka ze stajni wydawnictwa Mag, powinno być dobrze. A w najgorszym razie zaciśnie się zęby i razdwa przebije się przez niegruby przecież wolumin. Głęboki wdech i hop. Waxillium Ladrian jest pomniejszym arystokratą pilnującym porządku i przestrzegania prawa na pograniczu, w Dziczy. Jego nadzwyczajna skuteczność wynika z posiadanych mocy – urodził się zarówno Allomantą, jak i Feruchemikiem. Dzięki tej pierwszej zdolności może odpychać metale, dzięki drugiej zmniejszać lub zwiększać swój ciężar. Całe jego dotychczasowe życie zmienia się jednak, gdy głowa rodziny Ladrian umiera, a Wax – jako nowy najważniejszy członek rodu – musi wrócić do stolicy, by przejąć obowiązki i naprawić nadszarpnięty przez ekscentrycznego wuja wizerunek. Początkowo znudzony szybko przekonuje się jednak, że w miejskiej dżungli czekają nie mniejsze niebezpieczeństwa niż na równinach Dziczy. Gdyby Sanderson zaserwował coś takiego w ramach trylogii, to zapewne wieszał bym na nim psy przez całą recenzję. Jednak biorąc pod uwagę trzystuletnią cezurę i całkowite oderwanie od wcześniejszych wątków, „Stop prawa” wyszedł mu zaskakująco dobrze. Jak na niego bardzo lekko, bardzo atrakcyjnie, dużo akcji. Najjaśniejszym punktem powieści Sandersona jest niewątpliwie główny bohater – osobliwe połączenie i wymieszanie w różnych proporcjach całej gamy kultowych postaci, zarówno z książek, filmów, jak i komiksów. Synteza Old Shatterhanda, Brudnego Harry’ego, Strażnika Teksasu, Indiany Jonesa, Van Helsinga, Batmana, Sherlocka Holmesa, Rambo i pewnie jeszcze paru innych. Nie wspominając już o tym, że walka z użyciem Allomancji (zwłaszcza Odpychania i Przyciągania metali) od początku cyklu kojarzyła mi się z „Matrixem”. Jednym słowem Wax to bohater pełną gębą, tak pełną, że aż z przymrużeniem oka. Autor niewątpliwie miał wiele radości przy pisaniu, a i odbiorca narzekać nie powinien. Postacie drugoplanowe skonstruowane są równie doskonale, niewiele ustępując Waxowi, a śledzenie ich perypetii sta-

109


nowi niemałą przyjemność. Podobnie zresztą jak dialogi. Tak i czarne charaktery wyróżniają się swoją celowo przekolorowaną sztampowością, niezależnie czy są to zaślepieni jakąś ideą fanatycy, pragmatyczni cynicy pragnący napchać własną kieszeń, czy wreszcie pospolici bandyci, dla których równorzędnym celem, obok łupu, jest wyładowanie agresji. Połączenie fantasy z kryminałem i sensacją nie okazało się tak egzotycznym miksem, pasującym jak pięść do nosa, tudzież dżem do kaszanki, jak spodziewałem się tego z początku. Fabuła jednocześnie prosta, atrakcyjna w odbiorze i wielowarstwowa. Nie brakuje zwrotów akcji, która pędzi na łeb na szyję, pojedynków rodem z westernów i większych efektownych bitew, a wszystko to okraszone jest dużą dawką doskonałego humoru. Choć wszystkie części składowe stanowią swoistą parodię pewnego doskonale wszystkim znanego typu powieści przygodowej, to Sanderson, odwracając tymi malowniczymi rozbryzgami uwagę, pogłębia

jednocześnie swój spreparowany akwen. W efekcie niespodziewający się niczego czytelnik nagle traci grunt pod nogami i zmuszony jest przynajmniej podpłynąć kawałek dalej na kolejną płyciznę, a być może wiedziony ciekawością spróbuje zanurkować i zbadać, co też kryje się w głębi. „Stop prawa” Brandona Sandersona prezentuje się zatem dużo lepiej, niż to wynikało z moich wejściowych, pobieżnych założeń. Nie jest to wprawdzie nic wielce ambitnego czy odkrywczego i, mimo pewnej zabawy konwencją oraz próby poszerzenia spektrum o dodatkową głębię, nadal podstawowy walor tej powieści polega na prostej rozrywce, acz bardzo zgrabnie i umiejętnie wysmażonej. Otwarte zakończenie sugeruje, że nie jest to jednorazowy skok w bok i prawdopodobnie spodziewać się można kolejnej części, a być może nawet drugiej, autonomicznej trylogii. Na co szczerze liczę. Łukasz Szatkowski Paweł Pollak „Gdzie mól i rdza” Data wydania: 27 stycznia 2012 Wydawnictwo: Oficynka Cykl: „Komisarz Marek Przygodny” Seria wydawnicza: „ABC” Liczba stron: 381 ISBN: 978-83-62465-35-4 Teraz na emerytów zagłada? „Gdzie mól i rdza” to najnowsza książka Pawła Pollaka – pisarza, tłumacza literatury szwedzkiej, autora powieści „Kanalia” oraz „Niepełni”. Po obyczajowych „Niepełnych”, Pollak powraca do tematyki kryminalnej. Proponuje nam trzysta osiemdziesiąt jeden gęsto zadrukowanych stron lektury. Trzysta osiemdziesiąt jeden stron, do których dość trudno mi się ustosunkować. Dlaczego? Ponieważ niektóre aspekty jego pisarstwa bardzo cenię, innych natomiast nie lubię (i to wcale nie dlatego, że jestem feministką, na temat których sztampowe i krzywdzące opinie

110

Polecanki


wyrażają na kartach powieści niektórzy bohaterowie). Ale po kolei. Komisarz Przygodny, pracownik wrocławskiej policji, zostaje wezwany do morderstwa. Ofiarą jest samotny, starszy człowiek. Mężczyzna został zamordowany przy pomocy wystrzelonej z łuku strzały nasączonej trucizną, a następnie oskalpowany. Jedyną osobą, z którą zmarły utrzymywał kontakt jest jego pielęgniarz, Piotr Ratajczyk. Komisarz Przygodny wraz z zespołem, w którego skład wchodzą świetnie nakreśleni bohaterowie drugoplanowi: aspirant Gajda i chodzący zawsze w parze Wójcik i Wojtkiewicz, rozpoczyna śledztwo. Ich poczynaniom z ciekawością przygląda się dziennikarz wrocławskiego „Kuriera”, Kuriata. Bohaterowie powieści są ludźmi z krwi i kości – mają swoje wady, czasem nawet więcej wad niż zalet – mają pasje i kłopoty rodzinne. Policjanci nie jawią się jako niezniszczalni supermani. Żyją w rzeczywistości, która nie jest papierowa – borykają się z przepisami, doświadczają kolejek do lekarza i podobnie jak my wszyscy, absurdów codziennego życia. Autor obudowuje swój kryminał doskonale nakreślonym tłem obyczajowym. Kiedy czyta się „Gdzie mól i rdza”, nie sposób nie mieć z tyłu głowy niezrównanej, wielkiej (także w sensie fizycznym, a nie tylko metaforycznym) powieści Leopolda Tyrmanda, „Zły”. Tyrmand dedykował swoją książkę „Warszawie – mojemu miastu”. Podobnie powieść Pollaka jest opowieścią o Wrocławiu. Bohaterowie poruszają się po konkretnych ulicach, padają nazwy i opisy rzeczywistych lokalizacji. Wrocław w powieści Pollaka istnieje – jest żywy i autentyczny, niemal namacalny. Tyrmand z lubością opisywał stroje warszawiaków, ich upodobania kulinarne, komunikację miejską, życie nocne. Podobnie Pollak. To właśnie jedna z tych cech, za które wyjątkowo cenię pisarza. Jeśli się za coś bierze, nie robi tego na pół gwizdka. Gdy w „Niepełnych” pisał o rzeczywistości osób niepełnosprawnych i niewidomych, wyczuwało się, że doskonale wie o czym mówi, że książkę swoją poprzedził gruntownymi studiami na

Polecanki

temat. Czytelnik nie miał problemu, by mu uwierzyć. W „Gdzie mól i rdza” jest tak samo – drobiazgowe, dokładne opisy oględzin miejsca zbrodni, procedur policyjnych. Pollak wie, o czym mówi i to się wyczuwa podczas lektury. I jeszcze jedno porównanie. Obaj twórcy zastosowali zabieg „mówiących” nazwisk. Z jednej strony daleko posunięty realizm, z drugiej nazwiska takie jak Szuwar, Kolanko, Śmigło, Kompot (Tyrmand) i Stańczyk, Przygodny (Pollak). Ale jest też coś, czego w pisarstwie Pawła Pollaka, które wydaje mi się wyjątkowo indywidualne i charakterystyczne (niezależnie, czy to w kryminale, czy w powieści obyczajowej) nie lubię. Wyczuwa się w jego książkach nachalne forsowanie pewnych poglądów. Nie idzie mi już o to, czy pisarz jest, czy nie jest mizoginem. Nawet przez głowę mi nie przeszło, by rozstrzygać o jego sympatii lub antypatii do feministek czy kobiet w ogóle. Wszak życie sobie, książka sobie. Bez przesady, daleko mi do przypisywania autorowi poglądów i tez tak chętnie wygłaszanych przez jego bohaterów. Pisarz nie jest przecież swoimi postaciami i często ma zupełnie inne poglądy czy upodobania. Nie zaprzeczę też, iż z wieloma poglądami forsowanymi w powieści się zgadzam. Jednak ich nachalność nieco mniej mi się podoba. Słowo „feministka” odmieniane we wszystkich przypadkach jest chyba jednym z najczęściej pojawiających się w powieści. Skoro ktoś pcha kij w mrowisko, dlaczego się potem dziwi, że kij mrówki obsiadły? Paweł Pollak ma bardzo dobre pióro. „Gdzie mól i rdza” to wciągający kryminał, posiadający zalety znacznie wykraczające poza ramy gatunku, w który powieść chce się wpisywać. Autor nie musi się martwić, że poniesie klęskę na polu literatury popularnej. Pozwoliłabym sobie nawet na prognozę, iż będzie wręcz odwrotnie. Mam nadzieję, że to nasze pierwsze, ale nie ostatnie spotkanie z komisarzem Przygodnym. Jagoda Wochlik

111


Bernard Minier „Bielszy odcień śmierci”

Data wydania: luty 2012 Wydawnictwo: Rebis Tytuł oryginalny: Glace Wydawnictwo: Rebis ISBN: 978-83-7510-765-4 Przekład: Monika Szewc-Osiecka Liczba stron: 520 Okładka: miękka Ze zniecierpliwieniem wyczekiwałam dźwięku domofonu i tych kilku słów, które usłyszę w słuchawce: „Dzień dobry, przesyłka dla pani”. Żywiłam głupią nadzieję, że zwiększona częstotliwość wypatrywania listonosza przez okno przełoży się na szybkość dostarczenia przez niego poczty. Gdy wreszcie usłyszałam znajomy sygnał, ochoczo pobiegłam do drzwi, podpisałam odbiór przesyłki i zabrałam się za rozpakowywanie koperty. Nie było to jednak

112

proste zadanie, gdyż wydawnictwo postarało się o solidne zabezpieczenie książki przed ewentualnymi uszkodzeniami. Gdy rozerwałam tekturę, moim oczom ukazała się niebiesko-biała okładka utrzymana w mroźnej stylistyce, co z pewnością miało zgrać się z obecną porą roku (jeszcze miesiąc temu by się to udało). Pospiesznie skompletowałam swój obowiązkowy „wieczorny zestaw czytelniczy”, składający się z kubka gorącej herbaty, koca oraz smacznej przekąski, i zaczęłam lekturę debiutanckiej powieści Bernarda Miniera pt. „Bielszy odcień śmierci”, okrzykniętej we Francji najlepszym kryminałem ubiegłego roku. Przyznaję, że po takiej zapowiedzi moje oczekiwania były spore… Fabuła powieści jest kompilacją kilku z pozoru odrębnych wątków i historii dwojga bohaterów, które z biegiem kolejnych stron powoli zazębiają się ze sobą. Aby nie pozbawić nikogo przyjemności płynącej z lektury, postaram się nie zdradzać zbyt wielu szczegółów fabularnych i w telegraficznym skrócie przedstawię jedynie zwięzły opis wydarzeń. Dolina Pirenejów. Rankiem pracownicy elektrowni wodnej znajdują na górnej stacji kolejki linowej makabryczną inscenizację – powieszone ciało konia z odciętą głową. Mniej więcej w tym samym czasie Diane Berg, świeżo upieczona absolwentka psychologii, rozpoczyna pracę w renomowanym Instytucie Wargniera – ściśle strzeżonym zakładzie psychiatrycznym dla groźnych przestępców. Śledztwo w sprawie zabicia konia prowadzi komendant Martin Servaz, który odkrywa, że zwierzę było własnością bardzo wpływowego biznesmena. Pojawiające się co chwila nowe informacje obalają kolejne hipotezy śledczych, wprowadzając tym samym niemałe zamieszanie. Komendant jest pewien jednego – popełniona zbrodnia jest jedynie preludium do czegoś znacznie poważniejszego. Co jeszcze wydarzy się w miasteczku? Jaką rolę w śledztwie odegra młoda pani psycholog? Jakie tajemnice ujrzą światło dzienne? Istotą powieści określanych mianem thrillerów jest skoncentrowanie akcji wokół jakiejś zbrodni, doskonale przemyślana i misternie skonstruowana intryga oraz wywołanie u czytel-

Polecanki


nika dreszczu emocji. Książka Bernarda Miniera bez wątpienia zawiera wszystkie z wymienionych elementów. Co wyróżnia ją jednak spośród wielu innych tego typu powieści? Bez wątpienia jest to wyjątkowa sceneria, w jakiej rozgrywają się wydarzenia. Piękne krajobrazy Pirenejów, ośnieżone górskie stoki, lodowce, zalesione zbocza, pejzaże tonące we mgle, padający śnieg oraz wszechobecny szum potoków – wszystko to tworzy piękną i majestatyczną, a zarazem mroczną atmosferę, która potęguje jedynie grozę tajemniczych zbrodni wstrząsających miasteczkiem. Choć miejsca, w których toczy się akcja powieści, są fikcyjne, autorowi w znakomity i niezwykle autentyczny sposób udało się oddać magię właściwą Pirenejom, u podnóża których się wychowywał. Na pochwałę zasługuje również kreacja głównego bohatera Martina Servaza, który odbiega od stereotypu „głupiego gliny”, lansowanego często choćby na ekranach kin. Komendant jawi się tutaj jako człowiek „nie z tej epoki”, samotnik i dziwak, który słucha muzyki poważnej, zaczytuje się w klasykach filozofii, a w rozmowie często rzuca łacińskimi sentencjami. To postać niejednoznaczna i wielowymiarowa – z jednej strony twardy glina świetnie radzący sobie z przesłuchiwaniem świadków, z innej – nieporadny ojciec, który nie potrafi znaleźć wspólnego języka ze swoją nastoletnią córką, a z jeszcze innej – intrygujący mężczyzna. Bernard Minier nie pokusił się o zastosowanie wyszukanych metod śledczych i nowoczesnego sprzętu, by efektownie rozwiązać sprawę, lecz postawił na siłę intelektu swojego bohatera. Martin, niczym wytrawny detektyw, dedukuje, tworzy wiele odmiennych hipotez, współpracuje z innymi służbami, jest twardy i dociekliwy, ale jak każdy normalny człowiek popełnia też głupie błędy, co nadaje jego postaci jedynie wiarygodności. Choć początkowo może sprawiać wrażenie szorstkiego człowieka, z czasem zyskuje w oczach czytelnika

Polecanki

i zaskarbia sobie jego sympatię, przeciągając go na swoją stronę. Mimo niewątpliwych zalet powieści można wskazać w niej również kilka słabszych momentów. Chwilami fabuła książki jest dość przewidywalna. Co wnikliwszy czytelnik może domyślać się niektórych wydarzeń, lecz w gąszczu intryg, które zafundował nam autor, nie przeszkadza to aż tak bardzo. Rozczarowuje natomiast końcówka powieści (a właściwie sam epilog), różniąca się diametralnie od reszty książki sposobem prowadzenia akcji – odniosłam wrażenie, jakby autor naprędce wymyślał kolejne rozwiązania fabularne i próbował je jakoś upchać na stosunkowo niewielkiej ilości stron. „Bielszy odcień śmierci” oprócz wątku kryminalnego, który stanowi główną oś powieści, podejmuje również problematykę kontrowersyjnych metod stosowanych w zakładach psychiatrycznych. W tym miejscu pojawia się szereg pytań o moralne i etyczne uzasadnienie wykonywania na szeroką skalę eksperymentów medycznych oraz stosowania przemocy wobec szczególnie niebezpiecznych pacjentów. Opisane bowiem techniki, jak potwierdza na końcowych kartach autor książki, nie są wytworem jedynie jego bujnej wyobraźni. Niektóre z nich do dnia dzisiejszego są z powodzeniem wykorzystywane w wielu europejskich zakładach. Podsumowując, choć pierwszą powieść Miniera nie uważam za „prawdziwe objawienie” (jak głosi tekst na okładce), to z nieskrywanym zainteresowaniem będę wypatrywać kolejnych książek, które wyjdą spod jego pióra. Debiut autora stanowi bowiem intrygującą i wciągającą lekturę, po którą powinien sięgnąć każdy miłośnik powieści kryminalnych. Chwilami naprawdę mrozi krew w żyłach! Kinga Jakubowska

113


Tomasz Kopecki „Świat bez granic”

Data wydania: 31 stycznia 2012 Wydawnictwo: Zysk i S-ka ISBN: 978-83-7506-665-4 Strony: 575 Są takie dni, w których człowiek ma ochotę porzucić szarą codzienność i udać się hen, przed siebie – na spotkanie przygody. W owych dniach z pomocą przychodzą mu powieści przygodowe, pozwalające podążyć szlakiem łowców skarbów w głąb mniej lub bardziej niezwykłych światów. Wyruszyć na wędrówkę przez niezbadane rejony globu, zwiedzić miejsca, o jakich nawet nie śnił, wziąć udział w (słownych lub zbrojnych) potyczkach i zgłębić przykryte wielowiekowym kurzem tajemnice. Czy „Świat bez granic” Tomasza Kopeckiego jest właśnie taką powieścią? Po tych kilku wieczorach spędzonych nad książką, z zadowoleniem stwierdzam, że tak. Czytelnik dostaje w niej niemal wszystko, czego należy wymagać od powieści przygodowej – ciekawy (w tym wypadku mocno alternatywny, ale całkiem nieźle udający ten nasz) świat, charyzmatycznych bohaterów przeżywających przygody rodem z Indiany Jonesa czy Piratów z Karaibów oraz (oczywiście!) tajemniczy skarb z uknutym wokół niego spiskiem. Fabuła powieści zaczyna się dość tajemniczo – dramatyczną ucieczką niejakiego Roedeforda, która kończy się zatopieniem jego statku przez nieposkromiony, morski żywioł (i wyrzuceniem Roedeforda na plażę jednej z okolicznych wysp). Uciekinier ma przy sobie zagadkowy pakunek

114

i najwyraźniej nie chce, aby wpadł w niepowołane ręce. Dlaczego? Tego zbyt szybko się nie dowiemy. Kiedy echa sztormu milkną, stajemy się świadkami brawurowej akcji, podczas której para najemników – Andreas Hardt i Vanessa Edbergh – ujmuje pewnego banitę i przez przypadek wchodzi w posiadanie niezwykłego artefaktu – oficerskiego tornistra, którego za Chiny nie da się otworzyć ani zniszczyć. Od tego momentu Czytelnik zostaje rzucony w wir awanturniczych przygód, morskich wojaży oraz bitew. Opowieści zawartej na kartach książki trudno postawić jakiś naprawdę konkretny zarzut. Jest ciekawa, wielowątkowa i zróżnicowana. Próżno w niej co prawda szukać głębi równej oceanicznym, ale swoją rolę spełnia bardzo dobrze. Przykuwa do kolejnych stron, nie nudzi i sprawia, że Czytelnik ma chęć poznać ją do końca. Całość została napisana barwnym (i przesiąkniętym żeglarskim żargonem – na szczęście poszczególne pojęcia z jego zakresu są na bieżąco objaśniane w przypisach) językiem, przez co łatwo wsiąknąć w cały ten wyspiarski, quasi-karaibski świat stworzony przez Kopeckiego, i dać się ponieść przygodzie. Nietrudno również wczuć się w perypetie poszczególnych bohaterów, charyzmatycznych, wyrazistych, o mocno zróżnicowanych (i nierzadko złożonych) osobowościach. Widać, że Autor mocno przyłożył się do kwestii konstrukcji postaci. Zdarza się, że wplata w akcję krótką retrospekcję, podczas której możemy lepiej poznać historię danej postaci. Również relacje między poszczególnymi protagonistami bywają interesujące i pokręcone. Nie wspominając już o soczystych dialogach, które nie mają w sobie ani krzty sztuczności. Powieść powinna przypaść do gustu miłośnikom historii przygodowych, alternatywnych rzeczywistości i dynamicznej powieści akcji. Śledzenie perypetii Andreasa i Vanessy było dla mnie nie lada frajdą i z pewnością jeszcze kiedyś do nich powrócę (a kto wie, może Tomasz Kopecki zgotuje mam ciąg dalszy?). Ciekawy świat, podstępne knowania, zbrojne starcia, tchnienie morskiej przygody, fajni bohaterowie oraz intrygujący skarb czekają na Was na kartach „Świata bez granic”. Kamil Dolik

Polecanki


Zygmunt Miłoszewski „Ziarno prawdy”

Data wydania: 5 października 2011 Wydawnictwo: W.A.B. Cykl: Teodor Szacki ISBN 978-83-7747-528-7 Liczba stron: 448 Nie znasz dnia ani godziny, szanowny panie Szacki! Dzisiaj jesteś stołecznym prokuratorem, łowcą bandytów, któremu niestraszne są krwawe zbrodnie, a jutro pedałujesz na rowerze śladami ojca Mateusza. No, może niekoniecznie pedałujesz i niekoniecznie w koloratce, ale za to z całą pewnością mieszkasz i pracujesz w Sandomierzu, miejscu cokolwiek egzotycznym, jeśli wolno mi użyć tego sformułowania. Przynajmniej z perspektywy warszawiaka. Miałeś żonę i córkę – teraz jesteś rozwodnikiem, niezbyt zachwyconym odzyskaną wolnością. Nowi współpracownicy cię irytują (czy w małych miasteczkach naprawdę wszyscy muszą wiedzieć wszystko o wszystkich?), kochanka męczy, pro-

Polecanki

wadzone sprawy doprowadzają do ataków ziewania. I wtedy ginie kobieta, a ty, chcąc nie chcąc, przejmujesz śledztwo. Oj, zatęsknisz jeszcze za nudą i marazmem, prokuratorze Szacki, zatęsknisz! Zwłaszcza wtedy, gdy media roztrąbią na cztery strony świata, że w Sandomierzu dokonano rytualnego mordu, za który odpowiadają Żydzi. Jak wiadomo, tego rodzaju newsy zawsze pobudzały zbiorową wyobraźnię. Wywoływały histerię. Czasem nawet doprowadzały do zamieszek. Czyżby ktoś umyślnie próbował wskrzesić dawne demony? A może w ukochanym mieście Jarosława Iwaszkiewicza naprawdę grasuje religijny szaleniec? Śledztwo trwa, rozgałęzia się i plącze, zapędzając pana prokuratora (i czytelnika) w kozi róg. Pojawia się wiele wątków; tajemnice, które do tej pory wmiatano pod dywan, żeby nic się, broń Boże, nie wydało, teraz wychodzą na jaw, a na scenę wkraczają kolejne dramatis personae. Niektóre szybko zostaną z niej usunięte, najczęściej brutalnie i na wieki wieków, inne dotrwają aż końca spektaklu. Fabuła powieści Miłoszewskiego naprawdę wciąga… ale nie to jest najważniejsze, jakkolwiek podobna opinia brzmi nieco karkołomnie, gdy mowa o kryminale. A jednak. Umyślnie pozwalam sobie na tę karkołomność, bo „Ziarno prawdy” to coś więcej niż zwykły kryminał. Otóż Zygmunt Miłoszewski nie byłby sobą, gdyby nie przemycił w swoim utworze przemyśleń na temat współczesnej rzeczywistości. W „Ziarnie prawdy”, podobnie jak w „Uwikłaniu”, znajdziemy rozmaite obserwacje (stolica-prowincja, media, antysemityzm, przesądy i uprzedzenia, mechanizm „kozła ofiarnego”, podejście do religii i tradycji itp.), ironiczne wnioski, komentarze, i z wyczuciem naszkicowane scenki rodzajowe „z życia wzięte”. Nie zabraknie także świetnie wykreowanych bohaterów, którzy aż się proszą o aktorską interpretację – byleby tylko nie według scenariusza Jacka Bromskiego! Trudno zapomnieć, na przykład, o szefowej prokuratury, karmiącej podwładnych ptysiami, o komisarzu Wilczurze, „cynicznym glinie z przeszłością”, o prokurator „piczce-zasadniczce” Baśce Sobieraj (ach, jakże pozory mogą mylić!), czy o „nowoczesnym an-

115


tysemicie” Jerzym Szyllerze. A przecież galeria postaci jest o wiele bogatsza i obejmuje także osoby, pojawiające się tylko w jednym lub kilku epizodach! Mam wrażenie, że Miłoszewski uwielbia szczegóły, pisanie rozmaitych scenek-niescenek, pozornie odbiegających od głównego wątku, sprawia mu chyba dużą satysfakcję. To widać. Podobnie jak od razu wyczuwa się komediowe zacięcie, jakby autor terminował u Gałczyńskiego lub Tuwima, które sprawia, że czytelnik w niektórych momentach nie może powstrzymać wybuchów wesołości. A innym razem łezka się w oku zakręci, jak po wypiciu piołunowego naparu. Lub obudzi się złość (krótkotrwała i raczej bezpłodna) na świat, że jest taki, a nie inny, i nikt nie może tego faktu zmienić – nawet prokurator Szacki. Dawno nie natknęłam się na tak wielobarwną fabularnie powieść, napisaną w dodatku przepiękną polszczyzną – zaprawdę godną uwagi, bo to się rzadko w kryminałach zdarza. Lektura nowej książki Zygmunta Miłoszewskiego to czysta przyjemność. Mam wrażenie, że drugi tom przewyższył walorami artystycznymi tom pierwszy (obie części są zresztą

zamkniętymi całościami, więc można je czytać osobno), i chociaż bardzo sobie chwalę wcześniejsze „Uwikłanie”, które swego czasu zdobyło uznanie czytelników i rozgłos w mediach, to moja sympatia stoi po stronie „Ziarna prawdy”. Wydaje mi się ono powieścią jakby… „cieplejszą”, bliższą, bardziej kameralną, a jednocześnie lepiej wgłębiającą się w ludzką – i społeczną – mentalność. Mam tylko nadzieję, że Miłoszewski nie popadnie w rutynę i nie stworzy kolejnej niekończącej się serii kryminałów, złączonych osobą głównego bohatera, tak jak to robi, i robiło w przeszłości, wielu autorów. Z różnym skutkiem. Zdaje się jednak, że to przedwczesne niepokoje. Na razie nie pozostaje nam nic innego – nam, bo przecież Zygmunt Miłoszewski podbił serca wielu miłośników literatury, nie tylko tzw. popularnej – jak tylko czekać na część trzecią przygód Teodora Szackiego, zatytułowaną „Na czerwonej ziemi”. A także na inne projekty literackie, niekoniecznie kryminalne, które być może ulęgną się w głowie autora i wydostaną na światło dzienne. Natalia Bilska Antologia „Kroki w nieznane. Almanach fantastyki 2011” Data wydania: listopad 2011 Wydawnictwo: Solaris Redakcja: Mirosław Obarski Cykl: Kroki w Nieznane ISBN 978-83-7590-078 Liczba stron: 550 Oprawa: twarda Do tej pory nieczęsto stykałem się ze zbiorami opowiadań, a w szczególności – opowiadań najciekawszych i pod pewnymi względami najlepszych. Tak więc, mając szansę głębszego zapoznania się z nowym „Almanachem fantastyki” spod znaku wydawnictwa Solaris, nie mogłem powstrzymać ciekawości i czym prędzej zabrałem się za lekturę. Wśród jedenastu opowiadań autorów dobrych i uznanych, ale także nowych, znaleźć można tak

116

Polecanki


ciekawostki poruszające utarte tematy w nowy, interesujący sposób (podróże w czasie i „Palimpsest ” Charlesa Strossa), jak i opowiadania po prostu solidne, wyraziste i przyjemne w lekturze („Prorocze światło” Teda Kosmatki). Jak w przypadku każdego zbioru, znaleźć można teksty lepsze i gorsze, ale z racji tego, iż antologia stanowi w domyśle przekrój całej najnowszej science-fiction, uważam, że każdy czytelnik powinien zapoznać się ze wszystkimi opowiadaniami – każde z nich wnosi bowiem coś innego, a jednocześnie robi to w sposób co najmniej dobry i wciągający. Ale do rzeczy. Nie ulega wątpliwości, że moim faworytem jest niepozorne, choć napisane nad wyraz sprawnie, pomysłowe opowiadanie Teda Kosmatki, traktujące o znanym zjawisku dualizmu korpuskularno-falowego światła. Autor w prosty, choć przekonujący sposób pociągnął dalej ideę zależności wyniku od obecności obserwatora (a właściwie od dokonania pomiaru) i postawił tezę, że wynik zależy ściśle od obecności świadomości. Odkrycie to nadaje sens egzystencji bohatera – niegdyś znanego i cenionego fizyka, który popadł w alkoholizm i waha się między życiem a śmiercią. Oryginalne zespolenie ostatecznych wyborów, a także liźnięcie tematu przepowiadania przyszłości na podstawie wzorów na planszy w wyniku interferencji cząstek pobudza wyobraźnię i uczula czytelnika na wszechświat interesujących zjawisk i niewytłumaczalnych (obecnie) tajemnic. Palce lizać! Drugie opowiadanie, mój drugi i tak samo znakomity faworyt antologii, to „Palimpsest” Charlesa Strossa. „Palimpsest” to opowieść o podróży w czasie na twardych zasadach najlepszej hard SF. Wyobcowanie, samotność, dylematy moralne, a także bogate tło naukowe, dotyczące możliwości odbywania skoków w czasie, budują nie lada gratkę dla fanów gatun-

Polecanki

ku. Mnie osobiście urzekł poziom złożoności tekstu Strossa i niebanalne zagłębianie się autora w szczegóły teorii fizycznych (które często sam – wiarygodnie – modyfikował lub sugestywnie podsuwał czytelnikowi). I znów, jak w przypadku najlepszych kawałków prozy pisarzy twardej fantastyki naukowej, tak i u Strossa widać pewną… zbędność fabularną. Bogaty świat i nadzwyczajne zależności i zjawiska, a także sama specyfika rzeczywistości skutecznie zajmują czytelnika, przez co losy bohaterów i sucha historia przestają mieć głębsze znaczenie. Zdecydowanie jeden z lepszych, jeśli nie najlepszy, tekst zbioru, którego potencjał daleko przekracza ramy niecałych stu stron. O ile dwa wymienione przeze mnie opowiadania uważam za najlepsze (subiektywnie!), o tyle z czystym sumieniem polecam każdemu resztę tekstów antologii. I choć lubię hard science fiction, to eksperyment z szerokim przekrojem fantastyki (tekst pierwszy – „Tegoroczne zdjęcie klasowe” albo opowiadanie Tony’ego Pi – „Przynęta doskonała”) również do mnie trafiły, przynajmniej jako teksty przyzwoite i oryginalne. Co powiecie na wariującą nauczycielkę, która mimo oczywistej apokalipsy zombie kontynuuje zajęcia szkolne z nieżywymi, krwiożerczymi dziećmi tylko po to, by wypełnić codzienne rytuały? Lub, jeśli lubicie historie z rozmachem, opowiadanie o nieśmiertelnych, czerpiących od tysiącleci moc i życie z bursztynów i jedwabiu? Nieśmiertelnych – jednocześnie służących i pomagających najważniejszym postaciom historycznym świata. Mimo że wspomniane opowiadania z reguły do mnie nie trafiają, to tutaj – zebrane w formie najlepszych tekstów z różnych podgatunków fantastyki naukowej – stają się literacką ciekawostką, która daje naprawdę sporo przyjemności z czytania. Polecam! Jacek Orlicz

117


Drew Magary „Nieśmiertelność zabije nas wszystkich”

Data wydania: Luty 2012 Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Tytuł oryginału: The PostmortalData Wydanie: I ISBN: 978-83-7839-053-4 Oprawa: miękka Format: 125 x 195 mm Liczba stron: 464 „Nieśmiertelność jest bardzo łatwa do osiągnięcia. Wystarczy nie umierać.” Woody Allen Marzenie o nieśmiertelności cechuje ludzkość niemal od zarania dziejów. Lęk przed śmiercią sprawiał, że człowiek od zawsze dążył do odnalezienia źródeł „wiecznej młodości”. Obecnie, wraz z rozwijającą się nauką i techniką – zbliżamy się coraz bardziej do poznania tajemnicy starzenia się. Można więc prognozować, że w niedalekiej przyszłości dokonamy wreszcie tego przełomowego odkrycia. Czy jednak wtedy nasze życie zmieni się na lepsze? Drew Magary – w swojej debiutanckiej powieści o mocno kontrowersyjnym tytule: „Nieśmiertelność zabije nas wszystkich” – postanowił zabrać głos w tej kwestii. Opisana w książce historia rozpoczyna się w momencie, gdy pewien młody amerykański naukowiec przypadkowo odkrywa gen, odpo-

118

wiadający za starzenie się organizmu. Opracowuje więc lek, który potrafi zatrzymać zegar biologiczny istot żywych. Ponieważ jednak specyfik ten jest dopiero w fazie eksperymentalnej, rząd USA zakazuje rozpowszechniania go wśród ludzi. Jak więc można się spodziewać, ów cudowny medykament trafia na czarny rynek, gdzie rozchodzi się jak świeże bułeczki… Na efekty nie trzeba długo czekać… Powieść Magary’ego przedstawia opis wydarzeń rozgrywających się w latach 2019-2079, zawarty w formie dziennika (wiecznie) młodego prawnika – Johna Farrella, który przyjął „lek na nieśmiertelność” w wieku 29 lat. Jest to drobiazgowy zbiór jego osobistych emocji, wrażeń i przemyśleń związanych z konsekwencjami przebytej kuracji, urozmaicony dodatkowo licznymi wycinkami prasowymi obrazującymi całokształt przemian na świecie. Nazwy rozdziałów, na jakie podzielony jest dziennik, są ściśle powiązane z kolejnymi etapami legalizacji leku „powstrzymującego śmierć”: Prohibicja, Upowszechnienie, Nasycenie oraz Korekta. Kolejne części przedzielone są kilkunastoletnimi okresami milczenia, dzięki którym możemy wyraźnie odczuć zmiany, jakie zachodzą w społeczeństwie w związku z rozpowszechnieniem tego „cudownego” specyfiku. Humorystyczne początkowo opisy euforii, jaka nastała po jego legalizacji: wiecznych wakacji, hucznych imprez organizowanych z okazji „dnia lekarstwa”, który zastąpił urodziny, stopniowo stają się coraz poważniejsze, pełne goryczy, bezradności i lęku o przyszłość. Bo obraz rzeczywistości przedstawiony w powieści Magary’ego z pewnością nie jest tak różowy, jak niektórym mogłoby się wydawać… Konsekwencją powszechnie dostępnej nieśmiertelności jest stopniowy wzrost liczby ludności i związany z nim brak surowców naturalnych oraz przestrzeni życiowej. Drastyczny wzrost cen żywności i wody powoduje natychmiastowe rozwarstwienie społeczeństwa na dwie antagonistyczne grupy: propagatorów nieśmiertelności i wrogów rozpowszechniania lekarstwa. Nastroje robią się coraz bardziej burzliwe, zaczyna szerzyć się terroryzm – zamachy bombowe i uliczne ata-

Polecanki


ki na nieśmiertelnych stają się codziennością. Jedynym bowiem sposobem pozbawienia życia osoby, która poddała się kuracji staje się morderstwo lub śmierć w wyniku wypadku. Jednocześnie – następuje powolny upadek wszelkich wartości moralnych – zanika instytucja małżeństwa (bo kto zdecyduje się być z wybrankiem „póki nas śmierć nie rozłączy”?), lekarze zaczynają odmawiać ratujących życie lekarstw ubogim, starzy ludzie zaczynają być po cichu eliminowani, a kobiety w ciąży w trosce o swoje bezpieczeństwo boją się wychodzić z domu. Ponieważ nie ma żadnych ograniczeń (poza finansowymi) odnośnie aplikowania leku, niektóre wyrodne matki poddają kuracji swoje własne dzieci (by wiecznie były takie niewinne i urocze jak do tej pory…). Następuje też całkowity upadek dotychczasowych religii, a na ich miejsce powstają sekty czczące człowieka jako najwyższe bóstwo. Na świecie zaczynają wybuchać wojny o prawa do zajmowanego terenu, a najludniejsze (i najmniej demokratyczne państwa – czytaj: Chiny) zaczynają znakować noworodki i zrzucać bomby atomowe na tereny zamieszkiwane przez mniejszości narodowe. Na tle postępującej degeneracji całego społeczeństwa obserwujemy tez ogromną przemianę, jaka zachodzi w głównym bohaterze książki. Ten przeciętny, nie stroniący od zabaw i używek człowiek musi stawić czoło przerażającej rzeczywistości, która odbiera mu kolejno wszys-

tko, w co wierzył i niemalże wszystkich, których kochał i szanował. W rezultacie – z pracownika poważnej firmy adwokackiej przekształca się w tzw. serwisanta końcowego – płatnego mordercę na życzenie. Na jego usługi jest bowiem ogromne zapotrzebowanie wśród przemęczonych i znudzonych wiecznym życiem nieumarłych. John akceptuje wszystkie, nawet najbardziej zwariowane pomysły na zejście z tego świata (np. wystrzał z lufy armatniej). Napisana prostym i przystępnym dla czytelnika językiem „Nieśmiertelność…” wprost wciąga nas w niezwykle barwny i plastyczny świat przerażającej, a tak przecież niezbyt odległej przyszłości. Wstrząsającą wizję przyszłości przedstawia nam autor w sposób tak realistyczny i prawdopodobny, że sami zaczynamy zastanawiać się: „Co by było, gdyby faktycznie odkryto taki gen?”. A patrząc na błyskawiczny rozwój nauki może to nastąpić praktycznie w każdej chwili. Mimo poważnej i mocno kontrowersyjnej tematyki, tę pokaźną, bo liczącą blisko 500 stron książkę, czyta się naprawdę szybko (ja pochłonęłam ją w przeciągu dwóch wieczorów). Refleksji, jakie się we mnie obudziły w związku z lekturą. starczyło jednak na znacznie dłużej… Polecam więc „Nieśmiertelność…” wszystkim bez wyjątku. Ku przestrodze… Olga Michalik Charlaine Harris „Martwy i nieobecny” Data wydania: 2012 Wydawnictwo: MAG Tytuł oryginalny: Dead and Gone Przekład: Ewa Wojtczak Wydawnictwo: MAG Liczba stron: 365 ISBN: 978-83-7480-235-2 Amerykańska powieściopisarka Charlaine Harris znana jest przede wszystkim z tego, że na nowo zdefiniowała pojęcie „wampir” w litera-

Polecanki

119


turze. Znajduje się ono w jej wykonaniu bliżej uważanej za klasyczną Anne Rice, niż inne dostępne na rynku powieści (choć i tak daleko jej do oryginalnych legend czy choćby Stockerowskiego „Drakuli”) i – podobnie jak Rice – święci tryumfy. Może nawet większe, bo wielotomowy cykl o małym miasteczku, które staje się areną nadprzyrodzonych rozgrywek, doczekał się własnego serialu. Ani jedno, ani drugie nie ma zamiaru szybko się skończyć. Świat, w którym żyje Sookie, robi się coraz bardziej skomplikowany, i to nie tylko dla niej. O ile dla ślicznej kelnerki z baru Merlotta zjawiska nadprzyrodzone to chleb powszedni, o tyle reszta społeczeństwa jest naprawdę zszokowana nagłym ujawnieniem się zmiennokształtnych. Akceptacja wilkołaków, ludzi-psów i ludzi-pum stanowi poważne wyzwanie dla społeczeństwa, wciąż poruszonego wyjściem wampirów na światło dzienne. Obawy wszystkich zmiennokształtnych urzeczywistniają się, gdy w Bon Temps policja odnajduje ciało ukrzyżowanej pumołaczycy. Znajduje je nie byle gdzie, bo za barem, w którym pracuje Sookie. Ponieważ w świecie panny Stackhouse problemy chadzają całymi stadami, będzie musiała nie tylko czynnie włączyć się do śledztwa, lecz także starać się… przeżyć. Wojna między dwoma królestwami wróżek wkracza na tereny Luizjany, Sookie natomiast – jako wnuczka jednego z książąt – znajduje się na celowniku wielu wrogów, a do obrony ma tylko ogrodowy rydel i sikawkę na sok z cytryny. Czy tym razem uda jej się ocalić skórę? Myślę, że dla większości czytelników odpowiedź na to pytanie wydaje się oczywista. Przy tak imponującym zapleczu nadprzyrodzonych pomocników niemożliwością jest, by dziewczynie stała się krzywda. Jednak tym razem Charlaine Harris nie waha się nas zaskoczyć i postawić na krawędzi. Dzieje się tak dzięki przeciwnikom, których nasłała na główną bohaterkę. Wszak wykreowane przez nią wróżki nijak mają się do

120

kolorowych istot, tańczących w powiewie wiatru na wiosennej łące! Jeśli miałabym pokusić się o porównania, prawdopodobnie wybrałabym Dzwoneczka z „Piotrusia Pana” Barry’ego – jest ona na tyle dwuznaczna, bezczelna i krwiożercza, że nie można odmówić jej pokrewieństwa z luizjańskimi wróżkami. To prawdziwe maszyny do zabijania: piękne, ale pozbawione ludzkich uczuć – wszak nie są ludźmi. Charlaine Harris po raz kolejny wykorzystała postacie z legend i baśni, by – bazując na nich – stworzyć coś nowego i spróbować napędzić czytelnikom stracha. Jak już mówiłam, Autorka nie waha się i straszy nas podwójnie: nie tylko ukazuje ociekające krwią eteryczne piękności, lecz także uświadamia nam, że jest to krew samej Sookie. Na szczęście osoby o słabych nerwach nie muszą odkładać książki, bo sceny konfrontacji opisane są dosyć pobieżnie. Dzięki temu cierpienia pięknej barmanki nie odbijają się na wrażliwości odbiorców. Na szczęście, bo nerwy i odwaga będą potrzebne, by zmierzyć się z finałem tomu, który jak zwykle przynosi tyle samo pytań, co odpowiedzi. Dla kogo jest „Martwy i nieobecny”? Przede wszystkim dla zagorzałych fanów tej serii. Relacje między bohaterami stały się stanowczo zbyt skomplikowane, by można je było rozszyfrować na podstawie wydarzeń przedstawionych w tym tomie. Liczne związki, które były-ale-się-nie-skończyły; takie, które skończyły się jednostronnie lub trwają wbrew logice i pragnieniom, gdyż pożądanie jest silniejsze od rozsądku, mogą nieźle namącić w głowie nowicjuszom. Proponuję im zatem, by zaczęli serię od pierwszego tomu i cierpliwie sięgali po kolejne. Z tym może być jednak mały problem: zanim dobrniecie do „Martwego i nieobecnego”, na rynku może pojawić się już co najmniej jedna nowa część powieści. Cóż, c’est la vie czytelnika długich serii. Maryla Kowalska

Polecanki


QFANT ZARZĄD Redaktor naczelny: Piotr Dresler / piotrdresler@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Jacek Skowroński / jacek.skowronski7@gmail.com / P. O. z-ca redaktora naczelnego: Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / P. O. sekretarz redakcji: Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / Mail: redakcja@qfant.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Kierownik działu: Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / DZIAŁ GRAFICZNY Kierownik działu: Magdalena Mińko / minkomaga@gmail.com / DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Kierownik działu: Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / Kierownik działu recenzji: Katarzyna Tatomir / tatomir.katarzyna@gmail.com /; Maryla Kowalska / kowalska.maryla@gmail.com / DZIAŁ WSPÓŁPRACY Z WYDAWNICTWAMI Kierownik działu: Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / Skład wersji PDF: Agata Sienkiewicz Skład wersji WWW: Nelliusz Frącek Projekt okładki: Marianna Stelmach & Agata Sienkiewicz Ilustracja na okładce: Marianna Stelmach Ilustracje: Tomasz Bełzowski, Kornel Kwieciński, Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny Korekta: Agnieszka Łobik-Przejsz, Tomasz Janowski, Paulina Koźbiał, Iga Pączek, Bożena Pierga, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek, Maja Borawska

Stopka redakcyjna

121



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.