qfant-29

Page 1



WSTĘPNIAK WSTĘPNIAK „Sprzedał się” – ten pogardliwy komentarz słyszy się coraz częściej w kontekście różnych ludzi, którzy, po latach robienia czegoś fajnego za darmo lub za grosze, wreszcie zwrócili na siebie uwagę sektora komercyjnego i zaczęli na swoim hobby zarabiać, często niemałe kwoty. Do tej pory było to domeną popularnych youtuberów – ten zagrał w reklamie banku, tamten po materiale odnośnie premier filmowych umieścił reklamę sieci kin, inny na nagraniu pije piwo pewnej znanej marki, a jeszcze inny bezczelnie reklamuje premierę nowego sezonu popularnego serialu. Znaczna część młodzieży przechodzi taki etap w życiu, przypadający zwykle na czas liceum, w którym słucha tylko zespołów „alternatywnych”. Niestety kiedy utwór twojej kapeli puszcza ogólnopolskie radio, tracisz w ich oczach kultowy status. Do sedna. Jakiś czas temu głośna była sprawa pewnej pisareczki, której nazwiska nie pomnę, a która wylewała na Facebooku żale odnośnie tego, jak to mało zarabia. Wyliczała, ile to pracy włożyła w napisanie książki i jak niewiele za to dostała, najwidoczniej nie zdając sobie sprawy, że pisarz to jeden z tych zawodów, którym zwykle nie płaci się za godzinę, ale za wyniki. A te oceniają czytelnicy. Do kogo paniusia miała pretensje? Do odbiorców, którzy nie poznali się na jej twórczości? Do państwa, które nie dotuje jej wspaniałych wypocin z naszych podatków? Za bardzo nie wiadomo. Okazuje się jednak, że można wybić się na pisarstwie i nie trzeba być przy tym autorem romansów, powieści dla młodzieży czy poradników. Internet obiegła wieść, że Szczepan Twardoch, który jakiś czas temu porzucił fantastykę dla mainstreamu i zyskał uznanie poważnej krytyki, został ambasadorem Mercedesa. Fajnie, pomyślałem, skoro taka firma uznała, że zyska marketingowo na współpracy z pisarzem, który w dodatku nie ma na koncie milionów sprzedanych książek w kilkunastu przekładach, to znaczy, że kondycja literatury, zarówno jej popularność, jak i prestiż, rosną. Po czym dałem lajka i nie myśląc o tym więcej, wróciłem do swoich spraw. Znaleźli się jednak tacy, dla których podjęcie przez Twardocha współpracy ze znaną, luksusową w dodatku marką samochodową deprecjonuje go jako pisarza. Dlaczego? Czy wybitny pisarz to taki, który mieszka w kawalerce, jeździ dwudziestoletnim rzęchem i żywi się suchym chlebem, a żywota dokonuje w przytułku niczym Norwid? Czy literatura nie może bronić się sama? Czy Twardoch, wspierając marketingowo komercyjną markę, stał się przez to innym pisarzem? Przecież nie napisał opowiadania o tym, jak jeździ mercedesem i jaki to świetny samochód, więc o czym rozmawiamy? Wszystkim malkontentom proponuję wziąć się za siebie, zamiast umniejszać cudze sukcesy. Warto też przestać utożsamiać kulturę wysoką ze snobizmem i elitaryzmem i pozwolić ludziom ją tworzącym uczciwie zarabiać pieniądze w taki sposób, jaki uznają za właściwy, bez zalewania ich falą hejtu.

Wstępniak

Ze wstępniaka zrobił się mały felieton, dla porządku jednak oczywiście odsyłam do treści magazynu, zwłaszcza podległej mi publicystyki, w której w tym numerze pochylamy się nad plagą remake’ów w kinie oraz wymarłymi, starożytnymi językami, tak bardzo ukochanymi przez pisarzy fantasy. Ponadto niżej podpisany pokrótce przybliży Wam dzieje literackiej nagrody Nautilus – w kontekście zeszłorocznego skandalu, ale nie tylko. Jestem głęboko przekonany, że lektura opowiadań również będzie dla Was satysfakcjonującą rozrywką. Nie zapomnijcie o nas podczas wakacyjnego wypoczynku! Łukasz Szatkowski zastępca redaktora naczelnego

Zarząd Redaktor naczelny: Łukasz Kuc / lukasz.kuc[at]qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Łukasz Szatkowski/ lukaszszatkowski@qfant.pl / Koordynator numeru: Urszula Pitura Mail: redakcja@qfant.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. Dział redakcji językowej Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / Dział graficzny Magdalena Mińko / minkomaga@gmail.com / Dział publicystyczny Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / Redakcja portalu QFANT.pl Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / Wydawca HUGO Paweł Wojewodzic /wydawca@qfant.pl/ DTP: Łukasz Kuc Projekt okładki: Łukasz Kuc, Magdalena Mińko Ilustracja na okładce: Magdalena Mińko Ilustracje: Katarzyna Maczkowska, Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny. Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Paulina Koźbiał, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek

3


SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI PUBLICYSTYKA Łukasz Szatkowski Wspomnij na nagrodę. Nautilus

5

Ewa Szumowicz

8

Pisarze kochają wymarłe języki Marta Jakubek

10

Postmodernizm w kinie, czyli zrób to jeszcze raz

OPOWIADANIA

Daniel Czubak - Pentagram

14

Dawid Ladach - Mirzo, a ja spojrzałem!

21

Piotr Grochowski - Biob33

32

Mateusz Fatyga - Spotkanie biznesowe

40

Maciej Żytowiecki - Wieruszka i Czempion

47

5

14

21

32

40

47

64

66

RECENZJE DAVID CRONENBERG

Skonsumowana (Damian Drabik)

58

Światy solarne (Lucyna Markowska)

59

Pół króla (Lucyna Markowska)

61

Toromorze (Łukasz Szatkowski)

62

Opowiem Ci mroczną historię (Kinga Król)

63

Kroniki Amberu TOM I (Małgorzata Ślązak)

64

Futu.re (Łukasz Szatkowski)

66

Kamienista ziemia (Maciej Lewandowski)

68

Pan na wisiołach. Trzeba to zabić (Kinga Król)

69

JAN MASZCZYSZYN JOE ABERCROMBIE CHINA MIÉVILLE STEFAN DARDA

ROGER ZELAZNY

DMITRY GLUKHOVSKY BERNHARD JAUMANN PIOTR KULPA

KATARZYNA RYGIEL Wielki chłód (Jagoda Wochlik) ANTHONY PEAKE Człowiek, który pamiętał przyszłość. Życie Philipa K. Dicka (Lucyna Markowska) HERMANN HUPPEN, YVES H. Bez przebaczenia (Karol Sus)

70

72 73

52 4

SPIS TREŚCI


PUBLICYSTYKA

Łukasz Szatkowski Wspomnij na nagrodę Nautilus

Nie ukrywam, że wybór nagrody do tego odcinka cyklu nie jest przypadkowy. Wstrzymałem się jednak z nim wystarczająco długo, by emocje opadły i można było spokojnym okiem spojrzeć nie tylko na ostatnią nieprzyjemną sytuację wynikłą z powodu nieszczęśliwego zapisu w regulaminie (która może nie wstrząsnęła, ale z pewnością zniesmaczyła fandom), ale także przypomnieć genezę i wcześniejsze dzieje nagrody literackiej Nautilus. Zacznijmy zatem od początku. Pierwotnie Nautilus związany był z magazynem „Science Fiction”. Ten miesięcznik zaczął ukazywać się w 2001 roku i był w pewnym bardzo ogólnym sensie następcą zamkniętego rok wcześniej „Feniksa”. Jak wiadomo, monopole nie służą rozwojowi i innowacyjności, dobrze się zatem stało, że „Nowa Fantastyka” zachowała przeciwwagę w postaci alternatywnego czasopisma prezentującego podobne treści. „Science Fiction” nie zamierzało być jednak „tym drugim”, o czym świadczyć mogą choćby zdobyte rok po roku (2001 i 2002) dwie statuetki Zajdla dla opowiadań z tego czasopisma, a konkretnie Autobahn nach Poznań Andrzeja Ziemiańskiego i Kuzynek Andrzeja Pilipiuka (rozwiniętego

Wspomnij na nagrodę - Nautilus

później w cykl powieści). Nautilus powstał przy „Science Fiction” w 2004 roku. Nie sposób mówić o „Science Fiction” i Nautilusie nie wymieniając ich twórcy – Roberta J. Szmidta. Związany z fandomem praktycznie od początku jego istnienia, jeden z pomysłodawców Nagrody Fandomu Polskiego (pierwotnie Sfinks, obecnie Zajdel), pisarz, tłumacz, redaktor, wydawca. Obecnie kojarzony z portalem fantastykapolska.pl, udostępniającym za darmo teksty autorów polskiej fantastyki w postaci elektronicznej, czy z serią „Horyzonty Zdarzeń” wydawnictwa Rebis, której był redaktorem. Nagroda Nautilus przyznawana jest z założenia co roku polskim utworom fantastycznym w dwóch kategoriach – opowiadanie i powieść. Głosowanie jest jednostopniowe, jednak przed ogłoszeniem wyników podaje się do publicznej wiadomości pierwszą piątkę „nominowanych” w każdej kategorii – tych, którzy uzyskali najwięcej głosów. Na przestrzeni lat sposoby głosowania zmieniały się, jednak znakiem charakterystycznym i generatorem większości kontrowersji wokół Nautilusa jest niespotykany przy innych naszych branżowych nagrodach plebiscyt sms. Zawsze uważałem, że siła Zajdla leży w tym, iż o ostatecznym werdykcie decydują osobiście osoby obecne na Polconie. O ile nominację można sobie załatwić przy pomocy dużej liczby wirtualnych znajomych, o tyle już dużo ciężej namówić ich na wyjazd gdzieś na drugi koniec Polski i wykupienie akredytacji tylko po to, by zagłosować. W ten sposób o wyniku decyduje aktywny fandom, zwykle o pewnych wyrobionych, często pozytywnie snobistycznych gustach literackich. I to jest dobre. List, maila czy SMS-a może wysłać każdy, niewielkim nakładem sił. Niekoniecznie jest to złe, ale może dawać pole do nadużyć, a z pewnością mierzy popularność w inny sposób. Być może pełniejszy, ale niekoniecznie lepszy. O nadużyciach przekonał się zresztą sam Szmidt, kiedy w jednej z edycji trzeba było usunąć głosy podejrzane o pochodzenie od jednej osoby, co zresztą zostało skrytykowane jako niezgodne z regulaminem uznaniowe wypaczanie wyników plebiscytu. Były i oczywiście kontrowersje niezwiązane z systemem sms. Wątpliwości wzbudzały choćby kandydatury tekstów samego Szmidta (choć nagrody nigdy nie zdobył) i, szerzej, handicap, jaki rzekomo miały opowiadania z samego „Science Fiction”, organu założycielskiego nagrody. Podobne zastrzeżenia nie są niczym nowym i były do przewidzenia; zresztą faktycznie, większość zwycięskich opowiadań pochodzi właśnie z czasopisma-matki. To jednak nic w porównaniu z tym, co działo się, kiedy zarówno „Science Fiction”, jak i Nautilus przestały być zależne od Szmidta, a stały się własnością wydawnictwa Fabryka Słów.

5


PUBLICYSTYKA Każdy ma jakieś swoje zdanie na temat Fabryki. Z jednej strony pozwoliła zadebiutować wielu autorom i położyła niemałe zasługi na polu upowszechniania fantastyki poza fandomem, ale z drugiej poszła przy tym na zbyt

i Horror” (w pewnym momencie przyjęło bowiem taką właśnie nazwę) w 2012 r., losy Nautilusa wydawały się przesądzone. Okazało się jednak, że marka nadal ma siłę przyciągania i znalazł się ktoś chętny do kontynuowania zbożnego dzieła zapoczątkowanego niemal dekadę wcześniej. Tym kimś było Lubelskie Stowarzyszenie Fantastyki „Cytadela Syriusza” znane z organizowania jednego z największych konwentów w Polsce – Falkonu. I znów, po rocznej nieobecności, Nautilus nieoczekiwanie wypłynął, tym razem już bez nieodżałowanej pamięci czasopisma-matki. Pierwsza edycja po wznowieniu w 2013 r. przeszła niemal bez echa. Jako ciekawostkę przytoczę fakt, że w kategorii opowiadanie zwyciężyła wtedy „Czarna Leliwa” autorstwa jednego z qfantowych redaktorów, Maćka Lewandowskiego (opowiadanie ukazało się w „Fantastyce Wydaniu Specjalnym”). Wystarczyło do tego nieco ponad dwieście głosów, co ciężko byłoby wprawdzie załatwić od ręki, ale już dwadzieścia kilka głosów na trzecie miejsce (sic!), nie stanowi problemu dla nikogo, niezależnie od popularności i jakości tekstu. Z czego wynika prosty wniosek, że o głosowaniu mało kto wtedy wiedział, nikt zatem nie przypatrywał się zbyt szczegółowo zapisom w regulaminie. Wszystko zmieniło się jednak rok później, kiedy wśród nominacji znalazło się kilka głośniejszych nazwisk, w tym wielu młodych zdolnych, głodnych nagród i wyróżnień. Popularne nazwiska same w sobie stanowią dobrą reklamę. Jednak nie byli oni aż tak głodni zaszczytów, żeby skalać się

daleko idący kompromis z jakością. I choć w ich ofercie znalazło się kilka bardzo dobrych książek, to jednak utonęły one w zalewie chłamu. Wydawnictwo to słynie także z niezbyt dbałej redakcji, sztucznego pompowania książek i nieuzasadnionego dzielenia ich na tomy. Obecnie utracili swój status mekki debiutantów i skupili się raczej na swoich wypróbowanych, dobrze sprzedających się autorach. W takie to ręce trafiły oba twory Szmidta w roku 2009. Z uwagi na zamieszanie wynikłe z powodu tych zmian, na rok wstrzymano przyznawanie nagrody. Jednak już w 2010 r. ponownie przyznano Nautilusa. Dwie edycje plebiscytu przeprowadzone pod egidą FS nie przyczyniły się do wzrostu prestiżu wyróżnienia. Nautilus stał się de facto wewnętrzną nagrodą wydawnictwa. Wystarczy przytoczyć fakt, że na cztery przyznane w tym czasie statuetki trzy zgarnął Andrzej Pilipiuk, a jedną Jarosław Grzędowicz; na dwadzieścia nominacji tylko cztery były autorstwa pozafabrycznych autorów. Zrobił się taki niezdrowy chów wsobny. Oczywiście nie ma w tym bezpośredniej winy włodarzy Fabryki, ale nie potrafili oni, bądź nie chcieli, rozszerzyć promocji Nautilusa na ludzi niebędących targetem tego wydawnictwa. Miałem raz okazję być na gali wręczenia nagrody w tym okresie – wychodziłem stamtąd z poczuciem zażenowania. Można by pomyśleć, że gorzej już nie będzie. A jednak. Po zamknięciu czasopisma „Science Fiction Fantasy

6

ŁUKASZ SZATKOWSKI


PUBLICYSTYKA wzięciem udziału w plebiscycie, który de facto można sobie kupić. Pierwszy na felerny punkt regulaminu pozwalający wysyłać dowolną liczbę SMS-ów z jednego numeru zwrócił uwagę Emil Strzeszewski (być może za sprawą tajemniczej nominacji nikomu bliżej nieznanej Luizy Dobrzyńskiej), po czym wycofał swoją powieść (czy też zarekomendował podobne działanie, bo według organizatorów autor nie ma tu nic do powiedzenia, może co najwyżej nie przyjąć statuetki). Wrzucony kamyk wywołał fale, które szybko zmieniły się w małe tsunami – za Strzeszewskim poszli Krzysztof Piskorski, Cezary Zbierzchowski i Rafał Dębski, jak również nieco spóźniona główna beneficjentka felernego regulaminu, Dobrzyńska. W efekcie ubiegłoroczną edycję Nautilusa zawieszono w atmosferze skandalu, a SMS-ującym w ramach przeprosin zafundowano wejściówki na Falkon. Mam nadzieję, że perypetie nagrody Nautilus, którą ciężko już będzie odratować, będą przynajmniej przestrogą dla przyszłych twórców tego typu wyróżnień. Fandom jest w stanie znieść wiele, ale najwyraźniej nie lubi, kiedy przyznawane przez niego wyróżnienia zostają deprecjonowane poprzez pójście w ślady show dużych stacji telewizyjnych. Nautilus zmienił się z wyróżnienia mającego być alternatywą dla Zajdla w literacką odsłonę „Mam talent”, „Tańca z gwiazdami” czy innego z wielu tego typu telewizyjnych programów. Pozostaje zacytować klasyka: nie idźcie tą drogą. Jeśli tak ma wyglądać otwieranie się fantastyki na mainstream, to lepiej już zostańmy w naszym getcie.

Łukasz Szatkowski

Z-ca redaktora naczelnego i Kierownik Publicystyki, Największy Złośliwiec Wśród Recenzentów Qfantu. Entuzjasta samotnych górskich wycieczek i planszowania w dobrym towarzystwie. Rzadko widywany bez książki pod ręką.

7


PUBLICYSTYKA

Ewa Szumowicz

Pisarze kochają wymarłe języki Pisarze fantasy kochają wymarłe języki. Wątek tajemniczego manuskryptu czy zaklęcia w starożytnej mowie jest niezwykle popularny w tym gatunku praktycznie od jego powstania. Mało jest jednak tekstów, które bardziej dogłębnie poruszałyby temat starożytnego języka. Autorzy zazwyczaj zadowalają się jedynie stwierdzeniem, że takowy istniał i mało kto (albo zgoła nikt) go rozumie. A wielka szkoda, bo to niezwykle ciekawe zagadnienie. Jest coś fascynującego w tym, że właściwie nie ma żadnej gwarancji na to, że dany język przetrwa. Nieważne, czy posługiwała się nim niewielka grupa ludności, czy ogromne imperium. Języki, których używają nieduże grupy etniczne, są niejako naturalnie bardziej zagrożone wyginięciem, czy to na skutek podboju, czy wymarcia osób nim mówiących na przykład z powodu zarazy. Czasem język ewoluuje, rozpada się na dialekty, a te przekształcają się w samodzielne języki, np. z prasłowiańskiego powstał język polski. Można powiedzieć, że tak przebiega naturalna śmierć języka.  Najciekawsze moim zdaniem są te wymarłe języki, którymi posługiwały się duże i silne państwa, czasem nawet wielkie imperia, z wysoko rozwiniętą kulturą i literaturą. Nawet zapisanie nie uratowało tych języków przed śmiercią. Pozostały po nich tylko zapiski w dziwnych alfabetach, od lat pobudzające wyobraźnię badaczy, pisarzy i twórców teorii spisowych. I to właśnie historia ludów oraz niezwykłe pisma są najbardziej znane. Poniżej spróbuję przybliżyć pokrótce kilka takich wymarłych języków, poruszając przy tym kwestię zazwyczaj omijaną przez wszystkich szerokim łukiem, czyli gramatykę.

SUMERYJSKI

Sumeryjski jest pierwszym językiem, który został zapisany – tak zwanym pismem klinowym (pierwsze zapiski datuje się na 3200 r. p.n.e.). Był używany w mowie od co najmniej IV tysiąclecia p.n.e., na terenach obecnego południowego Iraku – w biblijnym „kraju Szinear”. Około 2600 r. p.n.e. miasta-państwa Sumeru zostały podbite przez królestwo Akadu i z czasem sumeryjski zaczął wymierać, stając się językiem kultu religijnego, nauki, literatury i oficjalnych pism królewskich. Jako język mówiony zanikł całkowicie około 1600 r. p.n.e., jednak ostatnie teksty pisane po sumeryjsku datowane są na setny rok p.n.e. czyli 1500 lat po tym, jak zanikł język mówiony. Sumeryjski pod względem gramatyki jest językiem izolowanym, niespokrewnionym z żadnym innym, aglutynacyjnym, z czasownikiem umieszczonym na końcu zdania. Przypadków jest dziewięć, przy czym odnoszą się one zarówno do rzeczownika, jak i czasownika. Rzeczowniki mają dwie klasy: ludzi i rzeczy. Czasownik

8

posiada czternaście tak zwanych slotów, które odpowiadają za jego sens i funkcję w zdaniu. Sumeryjski w ogóle cechuje się wieloznaczeniowością, np. ten sam wyraz dug oznacza zarówno ‘mówić’, jak i ‘mowa’, a o znaczeniu wyrazu w dużym stopniu decyduje jego położenie w zdaniu, co owocuje istnieniem w nim np. bardzo skomplikowanych ciągów rzeczownikowych. Ciekawostką w sumeryjskim jest to, że posiada kilka dialektów, w tym bardzo dziwnych, np. dialekt, jakim wypowiadają się w utworach literackich postacie żeńskie (i tylko one).

AKADYJSKI

Skoro pisałam o sumeryjskim, warto opisać język, który go wyparł. Dawniej akadyjski był nazywany chaldejskim i był oficjalnym językiem używanym w Babilonie i Asyrii. Od podbitych Sumerów królestwo Akadu przejęło alfabet, więc akadyjski był zapisywany pismem klinowym. Język ten dominował na Bliskim Wschodzie od XXIV do IX w. p.n.e. pełniąc funkcję lingua franca dyplomacji od Egiptu po Elam (współczesna zachodnia Persja). Nawet po upadku Asyrii język dalej był używany i jego ostateczne wymarcie szacuje się na II w. p.n.e. Akadyjski jest językiem fleksyjnym należącym do rodziny języków semickich, blisko spokrewnionym z aramejskim i arabskim. Charakteryzuje się jednak zmienionym w stosunku do nich szykiem zdania SOV – podmiot/dopełnienie/ orzeczenie (prawdopodobnie jest to wynik wpływu języka sumeryjskiego). Posiada trzy przypadki (mianownik, dopełniacz i biernik), dwa rodzaje (męski i żeński) oraz trzy liczby (pojedynczą, podwójną i mnogą). Czasowniki odmieniają się przez cztery czasy: statywny, teraźniejszy, przeszły dokonany i przeszły niedokonany. W języku akadyjskim występuje też iloczas, który służy np. do tworzenia liczby mnogiej rzeczowników rodzaju żeńskiego.

EGIPSKI I KOPTYJSKI

Wymieniam oba języki razem, gdyż koptyjski jest późną odmianą egipskiego. Jeśli liczyć te języki razem, to egipskim posługiwano się od XXXI w. p.n.e. do praktycznie XIX w n.e. Język ten był zapisywany pismem hieroglificznym, hieratycznym i demotycznym, a od IV w. n.e. zmodyfikowanym alfabetem greckim. Biorąc pod uwagę to, że koptyjski, chociaż uznawany za martwy, nadal jest w użyciu jako język liturgiczny w kościele koptyjskim, można powiedzieć, że właściwie przetrwał do dnia dzisiejszego. Na pewno zaś ma najdłuższą tradycję pisma ze wszystkich języków świata.

Pisarze kochają wymarłe języki


PUBLICYSTYKA Egipski jest językiem afroazjatyckim i jako taki charakteryzuje się posiadaniem rdzenia spółgłoskowego będącego nośnikiem znaczenia wyrazu. Samogłoski to znaczenie uściślały oraz określały formę gramatyczną. Ta specyfika języka spowodowała, że pismo nie wykształciło zapisu samogłosek. Egipski posiada trzy liczby (pojedynczą, podwójną i mnogą) oraz trzy zestawy zaimków (niezależne, zależne i sufigowane). Cechuje się też licznymi złożonymi formami odmiany sufiksalnej. Składnia ma budowę VSO – orzeczenie/podmiot/dopełnienie. TANGUCKI Tanguci od VIII w. zamieszkiwali tereny północno-zachodniej części Chin, gdzie w 1032 r. stworzyli imperium kontrolujące Jedwabny Szlak, zwane przez Chińczyków Zachodnim Xia. Państwo istniało do 1227 r., kiedy zostało zniszczone przez Czingis-chana, a większość mieszkańców wymordowano albo wzięto w niewolę. Tanguci opracowali własny system pisma w stylu chińskim, składający się z około 6000 znaków, który przetrwał dłużej niż sam naród: ostanie inskrypcje zapisane pismem tanguckim pochodzą z początku XVI w. Język tangucki należy do rodziny tybetańsko-birmańskiej, a najbliżej z nim spokrewnione języki są używane w zachodnim Syczuanie. Jest językiem tonalnym – posiada dwa różne tony. Składnia ma budowę SVO (podmiot/ orzeczenie/dopełnienie). Czasownik obowiązkowo koduje uczestnika aktu mowy oraz ewentualnie dopełnienie, a między podmiotem a orzeczeniem zachodzi związek zgody. Do ciekawych cech języka tanguckiego należy posiadanie przez czasowniki przedrostków, które wyrażają kierunki: góra/dół, do środka/na zewnątrz oraz do/od osoby mówiącej. ŁACINA Chyba najbardziej znany język uznawany za martwy, chociaż jest to kwestia sporna, jako że łacina jest powszechnie używana w naukach przyrodniczych i wciąż tworzy się w niej nowe wyrazy jako nazwy nowo odkrytych organizmów. Często więc określa się ją jako język dawny. Niemniej przychylę się do powszechnego poglądu i opiszę ją pokrótce. Pierwotnie łacina była językiem ludu zamieszkującego region Lacium, lecz już w IV w. p.n.e. posługiwano się nią na całym półwyspie apenińskim, a wraz z ekspansją Imperium Rzymskiego upowszechniła się w całej środkowej i południowej Europie oraz na Bliskim Wschodzie. Jej wpływ przetrwał upadek Rzymu i aż do XVIII w. była szeroko używana w polityce i literaturze. W kościele katolickim była językiem liturgicznym aż do XX w., zresztą do dzisiaj łacina jest oficjanym językiem urzędowym Państwa Watykańskiego. Zapisywana jest alfabetem łacińskim, który wywodzi się z alfabetu greckiego i obecnie jest najpopularniejszym pismem na świecie.   Łacina jest językiem indoeuropejskim należącym do grupy języków italskich. Jest to język fleksyjny. Rzeczowniki posiadają trzy rodzaje (męski, żeński i nijaki), a odmieniają się przez dwie liczby oraz sześć przypadków. Czasowniki odmieniają się przez sześć czasów: teraźniejszy, przeszły niedokonany, przeszły dokonany, zaprzeszły, przyszły i przyszły

EWA SZUMOWICZ

uprzedni. Składnia ma szyk SOV (podmiot/dopełnienie/ orzeczenie), jednak w praktyce jest podobna do polskiej, czyli całkowicie swobodna. Może też występować podmiot domyślny. W wymowie występuje iloczas. Mimo tej pozornej swobody łacina ma wysoce skodyfikowaną gramatykę.   Te kilka przykładów nie wyczerpuje oczywiście całej długiej listy języków, które już nie istnieją. Z wpływowych języków, dawniej obejmujących ogromne obszary, warto choćby wymienić takie giganty, jak galijski, hetycki (jeden z najstarszych języków indoeuropejskich) czy sogdyjski. Z tych trzech jedynie ostatniemu udało się ewoluować i przetrwać jako język jagnobijski. Biorąc pod uwagę to, jak niewielka społeczność mówi nim współcześnie, pytanie brzmi: przetrwał, ale na jak długo? W przyszłości prawdopodobnie każdy istniejący współcześnie język w końcu wymrze. W dzisiejszych czasach wymieranie jest nawet przyspieszone, bo języki są niszczone nie tylko przez ujednolicony system szkolnictwa, ale też przez powszechny dostęp do środków masowego przekazu. Szczególnie zagrożone są języki małych społeczności, choć jak pokazują wyżej wymienione przykłady, żaden język nie jest bezpieczny.   Pisząc o starożytnych językach warto pamiętać, że to nie tylko wymyślnie wyglądające pismo, ale też często dziwna gramatyka, która sprawia sporo problemów z tłumaczeniem tekstu. I że polski kiedyś podzieli los języków wymarłych. A przyszłych badaczy, jeśli będą posługiwać się językiem skrajnie pozycyjnym i intonacyjnym, zrozumienie, co autor miał na myśli, może przyprawić o trwały ból głowy. I to tylko pod warunkiem, że autor teksu pisał poprawną polszczyzną. Jeśli dodatkowo pisał niegramatycznie, tekst może okazać się kompletnie nieprzetłumaczalny. Stąd mój apel: piszmy poprawnie, nie wpędzajmy przyszłych badaczy w frustrację i choroby!

Ewa Szumowicz

Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii edycznej w Gdań- sku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Szczytnie (choć akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo mieszkać w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych aptek. W olnym czasie czyta, głównie polską fantastykę, oraz sama próbuje swoich sił na tym polu, bez większych sukcesów. Interesuje się wszystkim,

9


PUBLICYSTYKA

Marta Jakubek Postmodernizm w kinie, czyli zrób to jeszcze raz Postmodernizm w kulturze przechodzi dziś swój renesans. Ciągle o nim słychać, wciąż jest zgłębiany, od filozofii Jacques’a Derridy i Michela Foucault po muzyczne eksperymenty Boba Dylana. Żyjemy w czasach karnawału, twierdzi Mikhail Bakhtin, krytyk literatury, wszystko zdaje się poddane dekonstrukcji, panuje nieufność wobec ustalonych kanonów i wyznaczników tego, co uznaje się za wartościowe. Jak ma się postmodernizm w kinie, w jaki sposób objawia się w tym onirycznym świecie iluzorycznych opowieści? Okazuje się, że potrafi przyjmować najbardziej wynaturzone formy, a rodzicielem jednej z nich jest gniazdo komercyjnej żądzy, rozsławione Hollywood. Jedną z istotnych cech postmodernizmu jest pragnienie eksplorowania historii, jakby ta była wyprzedażą kuszących długowiecznością antyków – a zatem brać, co się podoba, i uczynić z tego coś swojego. Historia to studnia opowieści, czerpmy z niej i twórzmy na jej bazie własne. To tak zwana tradycja rewritings. Kino hollywoodzkie frywolnie przemieliło ten pomysł przez żelazne mechanizmy swojego finansowego rozumowania i uruchomiło własny nurt rewriting w postaci współczesnej plagi kinowej i nierzadko, choć też wcale nie zawsze, bolączki krytyków – remaków. Modern smugness

Mówią, że czasy lepsze, że technologia pędzi niepowstrzymana, a zatem i filmy muszą iść z tym jakże postępowym duchem czasu. Świat spogląda na dawne klasyki (dawne, czyli w postmodernistycznym rozumowaniu sprzed około trzydziestu lat) ze wzgardą i swoistą butnością, gdyby te bowiem powstały dzisiaj, byłyby lepsze, śmielsze,

10

okazalsze, innymi słowy – nowoczesne. Podobnie filmowcy podchodzą do adaptacji Szekspira, których epickie bitwy czy mroczne scenerie wreszcie mogły zostać zrealizowane z pełnym potencjałem, jaki oferują komputery, ulepszony sprzęt i pieniądze. Dzięki temu do adaptacji wkracza realizm i rzetelne przedstawianie historycznych scen, tak jak robili to Kenneth Branagh albo Akira Kurosawa. Mówiąc o „Tronie we krwi” tego drugiego, trzeba uznać to za klasyczny rewriting. Ta sama historia zaadaptowana do zupełnie innych realiów, bo aż do dalekiej cywilizacji Wschodu. Historia opowiedziana ustami „dzikiej” kultury, o równie wstrząsającym wydźwięku. Podejrzliwość współczesnych wobec kanonu jawi się w pragnieniu odbrązawiania posągów, obalenia jakości, by udowodnić, że można inaczej. Hollywood dodaje łakomie, że można i więcej zarobić. Ta rebelia przeciw klasykom dąży do zatriumfowania finansowego, raz jeszcze wyniesienia współczesności na piedestały twórczości filmowej. Wchodząca do kin w tym roku „Godzilla” celuje w popchnięcie w niepamięć mało sympatycznie wspominanej poprzedniczki Rolanda Emmericha. Rewriting rewritingu, opowieść przewijająca się w historycznym kalejdoskopie filmu. „Godzilla” Garetha Edwardsa przyniosła nie lada okazję poruszenia tematu energii nuklearnej, Fukushimy i eksploatacji środowiska naturalnego – te kwestie nigdy nie były bardziej aktualne niż teraz. Mieszanki, mieszanki Kontynuując wspomniany przykład: „Godzilla” rozbrzmiała nie tylko jak zwykle przerażającym, ale zaskakująco świeżym i nowym rykiem – dała początek nowemu podgatunkowi, określonemu przez magazyn „Time” jako climate fiction. Nowy „Robocop”, choć przyjęty mniej pochlebnie, stara się wskazać palcem na rozwijającą się robotykę i niepokojący znak zapytania co do kierunku, w którym zmierza. John Barth proklamował koniec grand narratives (wielkie narracje) w literaturze niczym hasło rewolucyjne. Wszystko już wymyślono, czas na innowacje! Mieszajmy, eksperymentujmy jak w kotle i obserwujmy

MARTA JAKUBEK


PUBLICYSTYKA z zapałem młodych naukowców, co stworzymy. Mowa tu nie o zwykłych pastiszach, lecz o tuzinach podgatunków, definiujących dynamiczność i płynność naszych czasów. „Ewolucja planety małp” to z pozoru film rozrywkowy, choć pachnie horrorem i zadziwiającą głębią przeżyć. „Godzilla” krąży na pograniczach thrillera, filmów akcji i katastroficznego. Trylogia Batmana Christophera Nolana wdrapała się na szczyty tej umiejętności, zlewając w jedną miksturę thriller, akcję, psychologię, dramat i rozrywkę. Gatunek spółkuje z gatunkiem i zaprasza do współpracy kolejny gatunek, a robi to z niefrasobliwą dumą.

uniwersum. Stare historie stają się bogatsze i pęcznieją od nowych opowieści lub tego, co oryginalne wersje pozostawiały niedopowiedziane. To wyciąganie z cienia wykorzystuje nowa seria „Planety małp”, eksplorująca wydarzenia z genezy tego, co Charlton Heston widział w pierwszym filmie. „Czarownica” mówi o czarnych charakterach, których perspektywę filmy często pomijają na rzecz dobrej strony. Nawet „Skyfall” okazał się nowym pomysłem na starego wyjadacza, agenta 007, nie czerpiąc nic z książek Fleminga. Opowiedziane historie opowiadane są znowu i znowu, by buntować się przeciw

Magical realism Leslie Fiedler, krytyczka literatury, której tezę można równie dobrze odnieść do kina, pisze, że twórca postmodernistyczny musi być „agentem pomiędzy realizmem a magią”. Ów agent, niczym wzorcowy James Bond, lawiruje umiejętnie między królestwami jaźni filmowej, fantazja wkracza do rzeczywistości z uderzającą realnością, zaś rzeczywistość nasyca się barwami oniryzmu. Nie chodzi tu o elementy fantastyki, lecz o fantastykę, która jest dotykalna i żywa. Wspomniana „Ewolucja planety małp” nie jest odległa ani zbyt śmiała w tym, co przedstawia; wywołuje u widza poruszenie i dyskomfort – uprzytamnia on sobie, że to, co właśnie ogląda, jest bardzo prawdopodobne. Rzeczywistość filmu, choć przypominająca z pozoru science fiction, przestaje należeć do tego gatunku, by zbliżyć się do naszej realności tak blisko, że nieomal można ją poczuć. Ten horror prawdopodobieństwa aż iskrzy z ekranu także „Godzilli”, monstrum stworzonego przez ludzkie eksperymenty. Film osnuwa wokół wyobraźni widowni iluzję prawdy, zasysa ją z taką intensywnością, że cała uwaga jest pochłonięta przez oglądany świat. Znane są efekty „Matrixa” i „Avatara” w przypadku tych, którzy nie potrafili wyjść z tej sieci rzekomej prawdy. Świat żyje dziś w licznych rzeczywistościach: codziennej, wirtualnej czy właśnie filmowej. Nowe odsłony „Spider-Mana” to bynajmniej nie żart. Opowieści o superbohaterach to przecież historia everymana z mocami, które zdobył przypadkowo. Czyż nie jest to huczna wiadomość do ciebie, przeciętny człowieku? Ty również możesz zostać superbohaterem! Niczym uncle Sam film wskazuje palcem właśnie na nas, umiejętnie krusząc barierę fantastyki między sobą a nami. Popularność superbohaterów tkwi w korzeniach, znanej nam dobrze, ich rzeczywistości. Więcej i więcej, ale ciągle o tym samym Hollywood żyje w postmodernizmie z intrygującym poglądem na eksperymenty z narracją czy opowieściami. Niegdyś nie do pomyślenia były sequele, które zdarzały się raczej sporadycznie, dziś brakuje nazewnictwa na różne rodzaje tworzonych -queli; inbetweenquel jest chyba najciekawszym neologizmem użytym przez Bryana Singera dla jego „X-Men: Przeszłość, która nadejdzie”. Pieniądze płyną z takich realizacji wartkim strumykiem błogo pewnego zysku; to wszystko, żadnej w tym filozofii. A jednak, gdyby przyjrzeć się stopniowi zaangażowania widza w film, w świat jego iluzji, nie dziwi fakt, że pragnie on eksplorować go jeszcze raz i jeszcze raz na różne sposoby i oglądać kolejne remaki. Filmy przestały być samowystarczalnymi jednostkami, tworzą zwartą sieć konstruowanego

Postmodernizm

jednostajności opowieści, pokazać ich wielowymiarowość i wielotwarzowość. Czy i jak robi to Hollywood, to już inna sprawa, ważne, że ciągle są twórcy, którzy znajdują w tym oryginalność i świeżość.

11


Co będzie jutro? Dokąd zmierza postmodernizm? Tego nie wie nikt. Kino rozwija się dziś szybciej niż kiedykolwiek, rozszerza się w wielu kierunkach i nie wiadomo będzie aż do ostatniej chwili, który kurs obierze statek naszych snów. Wiadomo, że postmodernizm ciągle trwa i twarda z niego sztuka, bo będzie się przepoczwarzać jeszcze nie raz. Potencjał rewritingów jeszcze się nie wyczerpał, ba, powstają nowe – Shane Black szykuje „Predatora”, J. J. Abrams przedstawi własną kontynuację „Gwiezdnych wojen”, zaś seriale typu „Gotham” to nowe twory wyrosłe na solidnej bazie hitu Christophera Nolana. Nie ma sensu odpowiadać na pytanie, co będzie dalej – warto za to obserwować bardzo uważnie i odkrywać, że te przeklęte remaki mogą nas ciągle zaskakiwać.

Marta Jakubek

Mam 23 lata i studiuję filologię angielską we Wrocławiu. Pochodzę z niedużego, uroczego miasta Nysa. W 2009 roku udało mi się wydać ze środków prywatnych sześć moich opowiadań w zbiorze pt.: ”Skrzydła”, który uzyskał bardzo dobre recenzje wśród czytelników w moim rodzinnym mieście. Zaraz potem rozpoczęłam pisanie powieści urban fantasy, następnie napisałam kolejną - wciąż szukam wydawców. Bezustannie piszę opowiadania – urban fantasy, magical realism i jeszcze więcej.

12

MARTA JAKUBEK



OPOWIADANIA

Daniel Czubak Pentagram

Ilustracja: Katarzyna Maczkowska Ksiądz Robert, jak w każdy sobotni poranek, maszerował brukowaną ulicą miasta wprost do sklepu spożywczego. Lista zakupów co tydzień wyglądała identycznie: jajka, masło, dwa ogórki, boczek i kiełbasa. I jak każdego tygodnia młody kapłan mijał sklep monopolowy, pod którym zawsze zaczepiał go Irek. - Drogi księcie. – Chłopak podbiegł do duchownego i posłał mu chwiejny ukłon. - Witaj, Irku. I mówi się „drogi księże”. - Drogi księciu. Poratowałbyś drobną jałmużną?  Robert westchnął doniośle: - A co chcesz sobie kupić, mój synu? – spytał pijaczka. - Otóż z moimi towarzyszami poczyniliśmy składkę na rzecz zakupu bochenka chleba dla potrzebujących. Niestety uzbieraliśmy jedynie osiemnaście złotych. – Czknął. – Potrzeba nam jeszcze dwóch. - A jakiż to chleb wielki i wspaniały, że aż dwadzieścia złotych kosztuje? – spytał ksiądz. - Żytni, drogi księżu. Żytni… – Irek dygnął jak błazen przed królem. Ksiądz spojrzał na niego spode łba. - Ech, masz, mój synu. – Robert zdjął mały plecak i wyciągnął z niego portfel. – Jako pokutę za kłamstwo odmówisz cztery zdrowaśki! - Dziękuję, księżu. Mój drogi dobrodzieju! – Obdarowany ucałował go w dłoń i pobiegł do pijackich kompanów przed sklepem. Kapłan ruszył dalej, mrucząc pod nosem jedną z kościelnych pieśni. W tej małej parafii, do której przybył rok temu, poznał już wszystkich, a wszyscy znali jego. Robert uwielbiał tę wspólnotę wiernych, ludzie chodzili do kościoła i gorliwie rozmawiali z Bogiem. Po kilku latach kapłańskiej praktyki rozpoznawał już tych, którzy naprawdę się modlili i tych, którzy chcieli, aby ich widziano w świątyni. Tutaj miał do czynienia jedynie z pierwszymi i bardzo radowała go ta świadomość. Gdyby tylko wiedział o nadchodzącym niebezpieczeństwie… Bestia obudziła się właśnie z tysiącletniego snu. Głodna i rozjuszona. Po niedzielnym nabożeństwie Robert jak zawsze został w kościele - postanowił umyć podłogę. Mokry mop śmigał po zimnej, kamiennej posadzce. Dzień ciemniał i stawał się nocą, wieczorna msza minęła już dawno, jednak kościół nie lśnił jeszcze tak, jak powinien. Do wyszorowania została tylko boczna nawa, na lewo od ołtarza. Ozdabiały ją święte obrazy przepiękne freski. Ksiądz spojrzał na malowidło ukazujące ukrzyżowanie Jezusa. „Ile kunsztu i czasu włożył ktoś w stworzenie takiego arcydzieła” - pomyślał.

14

Podłogi były umyte, młody kapłan schował mopa i wiadro do małego schowka. Zanim wyszedł, ukląkł jeszcze przed ołtarzem - zawsze po sprzątaniu modlił się z największą gorliwością. Z medytacji wyrwał go głośny szmer. Ksiądz spojrzał na drzwi zakrystii, zza których dochodził hałas. Coś zaczęło w nie stukać, jakby staruszka przyszła w nocy pomodlić się za zbawienie swej duszy. Uderzenia rosły w siłę, serce księdza zamało. Po chwili strzępy drewna fruwały po całym kościele. W miejscu, gdzie kiedyś były dębowe drzwi, stała bestia. Otworzyła swój sokoli dziób i zaryczała, czarne pazury błyszczały w świetle kilku świec płonących na ołtarzu. - Boże. Ratuj mnie – wyszeptał ksiądz Robert. Resztą sił, które właśnie uciekły z niego całkowicie. Skoczył ku wrotom wyjściowym, biegł główną nawą. Demon kroczył za nim powoli i miarowo. Co jakiś czas trzepotał skrzydłami, rozsiewając wszędzie nocne pióra.  Ksiądz dopadł do drzwi. Były zamknięte. Szarpał za klamkę i wrzeszczał. Wzywał pomocy. Spojrzał przez ramię, nigdzie nie ujrzał demona. Nie uspokoiło go to, dalej walczył z mosiężnymi klamkami głównych wrót.  Pióra zaszeleściły, bestia spadła tuż za jego plecami, wbiła długie szpony w ramiona księdza. Młody kapłan zawył z bólu, a demon cisnął nim między ławy. Robert upadł twardo jak kamień, ale nie stracił przytomności. Łkał i cierpiał, z prawej nogi wystawał pęknięty piszczel. Posadzka przybrała krwistoczerwony kolor. Czarnoskrzydła zmora zaryczała doniośle, witraże przedstawiające świętych i sceny z pisma zadrżały i wyleciały z ołowianych ramek. Szkło ozdobiło podłogę ostrym dywanem.  - Pomocy! – krzyczał Robert. Nikt go nie usłyszał. Kościół stał samotnie na niewielkim wzniesieniu, domy i kamienice dzieliło od niego kilkaset metrów. Nawet plebania znajdowała się dosyć daleko.  Małą Alicję obudził blask bijący z zewnątrz. Dziewczynka wstała i podeszła do okna. Nieopodal, na wzgórzu, płonęło ognisko. Było bardzo duże. Płomienie niemal dotykały zimnego, nocnego nieba. - Jejku, jakie śliczne – powiedziała sama do siebie. Pożoga odbijała się w jej małych brązowych oczach. Spojrzała nieco w lewo i zobaczyła tłum ludzi biegnących do ogniska. „Ja też chcę kiełbaskę z ognia” - pomyślała. W samej piżamie i futrzanych kapciach pobiegła w stronę drzwi. - Alicja! Gdzie się wybierasz? – spytała ją mama. - Na ognisko. – Dziewczynka wyszczerzyła zęby, z przodu brakowało jej dwóch mleczaków. - Chyba raczej do łóżka. - Ale mamo! Kiełbaska z ognia…

Pentagram


OPOWIADANIA - Jutro rozpalimy grill i sobie upieczesz. - No dobrze, mamusiu. – Zrezygnowana dziewczynka wróciła do pokoju.  Kościół płonął, ogień trawił jego stare mury. Bramy nie chciały ustąpić, ktoś zamknął je od środka. Ludzie musieli czekać na straż pożarną i ich specjalne, pneumatyczne szczypce do metalu. Zazwyczaj klucze do bram posiadali inni księża, lecz tej nocy wszystkie znikły.   Straż przyjechała, kiedy budynek już dogorywał. Główna brama ustąpiła po kilku minutach: - Solidne cholerstwo – zaklął jeden ze strażaków. Cała brygada i wszyscy zebrani tam mieszkańcy miasta wbiegli na plac.   Kilku zwymiotowało od razu, reszta wytrzymała dosyć długo. Ksiądz Robert wysiał na krzyżu wbitym w ziemię, przed ruinami.   Najcharakterystyczniejszy znak chrześcijaństwa ustawiono do góry nogami. Zwłoki miały rozerwane gardło i rozcięty brzuch. Wnętrzności zwisały tuż obok głowy. - Dzwońcie na policję! – krzyknął jeden z mężczyzn.  Policyjne syreny zniszczyły, i tak już kulawy, spokój nocy. Ter kościoła owinięto odblaskowymi taśmami, gapiów pilnowało kilku funkcjonariuszy. „Niebiescy” zdjęli zwłoki kapłana z krzyża i włożyli je do plastikowego worka. - Kto mógł dokonać czegoś tak okropnego? - zastanawiała się funkcjonariuszka Sonia. - Jakiś chory świr… albo banda satanistów – odpowiedział jej prywatny detektyw Artur Farkas. Młody, dwudziestoośmioletni mężczyzna współpracował z pobliskim posterunkiem od lat. – Nigdzie nie ma żadnych śladów, to jest najgorsze. Ktoś znał się na robocie. - Może to jakiś seryjny morderca? – spytała Sonia. Policjantka długo współpracowała z Arturem. Na posterunku nikt nie wiedział, co łączy ich poza pracą. - Bardzo możliwe. Będę musiał poczytać akta, może znajdę przypadki podobnych morderstw. - Pomogę ci, jeśli chcesz. - Dziękuję. Znikajmy już lepiej. Nic tu po nas.  Poszli do tajniackiego samochodu Artura, małej skody stojącej na parkingu niedaleko kościoła. Detektyw odpalił silnik. - Straszny widok – zaczęła Sonia. - Okropieństwo. Dopadniemy tego, kto to zrobił – powiedział, prowadząc auto do wyjazdu z parkingu. - Takich barbarzyńców powinno się zabijać – syknęła policjantka. - Nie w naszym kraju. Tutaj nie mordujemy zbrodniarzy… niestety – dodał po chwili.  Skoda pomknęła ulicami miasteczka i po kilkunastu minutach stała już na parkingu przed komisariatem. - Wracasz teraz do domu? – spytała Sonia. - Nie. – Mężczyzna ziewnął głośno. – Posiedzę trochę nad dokumentami i przyjadę. - Dobrze, skarbie. – Pocałowała go w policzek. Drobna kobietka pobiegła do swojej polówki i odjechała w stronę domu. Artur patrzył za nią do czasu, aż nie zniknęła za drzewami.  Zaspany policjant wszedł do budynku. Od progu powitał go charakterystyczny zapach, którego nienawidził. Kilka lat temu w klimatyzacji coś trzasnęło i od tamtego czasu zalatywało z niej smrodem spalonego plastiku. Oczywiście nikt nie miał czasu ani ochoty, by cokolwiek z tym zrobić.

DANIEL CZUBAK

Artur przeszedł szybko przez korytarz, przywitał się z kim trzeba i zatrzasnął za sobą drzwi małego gabinetu. Włączywszy komputer, nasłuchiwał jego buczenia, przypominającego startujący odrzutowiec. „Profesjonalny sprzęt, na najwyższym poziomie” - pomyślał.  Czekając na start tego złomu, podszedł do szarej szafki na dokumenty, wyciągnął z niej kilka teczek związanych ze zbrodniami na tle religijnym. Przeglądał najcieńszą z nich, kiedy komputer oznajmił stan używalności. Usiadł na niewygodnym krześle, włączył przeglądarkę i wpisał w Google: sataniści.  Rezultat był nieco zabawny, pierwszy link kierował do zdjęcia wokalisty Metalliki. „Hetfield raczej nie jest satanistą” - pomyślał policjant. Drugi link prowadził do artykułu w internetowej encyklopedii. Nie znalazł w niej nic konkretnego. Kolejnym hasłem był „lucyferianizm”, ale i tutaj nic nie znalazł.   Pół nocy i większość dnia spędził na przeglądaniu akt i Internetu. Nie wpadł na nic, co mogłoby mu pomóc w śledztwie. Ucieszył się, gdy zegar wybił trzynastą. - Koniec pracy na dziś – powiedział z szerokim uśmiechem. – Kolejny poniedziałek przeżyty.   Szybko wyłączył komputer przełącznikiem na zasilaczu, zatrzasnął za sobą drzwi i niemal wybiegł na parking. Myśl o pysznym obiadku czekającym w domu poprawiała mu humor.  Od kilku lat był z Sonią, praktycznie od kiedy zaczął pracę w komisariacie. Planowali już ślub i wspólną przyszłość, jednak przez wzgląd na surowego szefa musieli ukrywać uczucie przed wszystkimi w pracy. Wychodziło im to nieźle – przez większość dnia we dwoje siedzieli w gabinecie, mogli się tam czuć o wiele swobodniej.    Ryk przeszedł echem pod różnobarwnym sklepieniem, niedawno tynkowane mury kościoła zaczęły pękać. Demon rozrzucał ławki i niszczył ołtarze, rozrywał święte obrazy, pluł smolistą śliną na freski. Proboszcz Feliks dygotał, ukryty w jednym z potężnych drewnianych konfesjonałów.  Złamany krzyż wystawał z zakrwawionego oczodołu potwora. Proboszcz walcząc z nim zaciekle, stracił dłoń. Wysportowany kapłan najpierw obalił na demona olbrzymi pomnik Maryi Panny, po czym wybił bestii oko.  Teraz duszpasterz siedział w konfesjonale, najciszej jak tylko potrafił. Wyglądając przez kratkę, widział bydle dewastujące świątynię. Jedna z ławek uderzyła w spowiednicę, zrywając jej górną część. Feliks niezauważony wskoczył za filar podtrzymujący stary dębowy balkon. - Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza – ksiądz wyszedł zza kolumny ze słowami Pisma Świętego na ustach. Demon zapiał na cześć swego czarnego pana. – Nie przeraża mnie twój złowrogi krzyk! – mówił dalej własnymi słowami. - Przyjdź i weź mnie do piekła, skoro taka jest wola Pana. – Spojrzał na sufit i fresk przedstawiający Jezusa. – Lecz odejdź potem natychmiast.   Bestia przypuściła atak. Ciało Feliksa pękło jak zapałka, a jego wnętrzności ozdobiły ściany i posadzkę.  Pożar trawił kościół. Małą kaplicę otaczały pagórki i gęste drzewa, najbliższe domy stały kilka kilometrów dalej, nieopodal głównej drogi. Policję i straż pożarną wezwano

15


OPOWIADANIA

16

Pentagram


OPOWIADANIA dopiero, kiedy brzozy rosnące dookoła również stanęły w płomieniach.   Dwa wozy strażackie szybko opanowały płomienie. Przed kościołem stał odwrócony krzyż z przybitymi zwłokami księdza Feliksa.  Przystojny prezenter wiadomości przekazał informację w ogólnokrajowej stacji telewizyjnej.  Nasiąknięty mlekiem kawałek pączka upadł, brudząc dywan i szarą kanapę. - No, Artur, uważaj! – westchnęła Sonia. - Znowu! - Tak, znowu będę musiała myć ten cholerny dywan! - Nie to, kobieto! Kolejne morderstwo, ksiądz martwy! – krzyknął Artur. – Jadę do pracy. - Siedź w domu! Wziąłeś sobie urlop! Spojrzał na nią zdziwiony. - Nie pamiętasz? Wczoraj. Na dwa dni, chcieliśmy mieć wspólny długi weekend. - Kochanie, pamiętam. Ale morderstwo… muszę rozwiązać tę sprawę. - Nie ma mowy! Jesteś zmęczony, a ten dzień miał być dla nas. - No dobrze. – Pocałował ją w czoło. – Wieczorem muszę się tylko zalogować do systemu z domowego komputera. Mogę? – spytał, robiąc „słodkie oczy.” - Możesz – powiedziała pobłażliwie. - Dziękuję, miłości moja. – Narzeczony soczyście pocałował ją w usta.  Dzień spędzili w centrum handlowym. Niekończący się rajd po sklepach zmęczył Artura. Właśnie czekał na Sonię przed butikiem z ubraniami, kiedy na stoisku z telewizorami puścili wiadomości. Prezenterka mówiła o zamordowanych księżach, na mapie pokazano miejsca, w których doszło do zbrodni. Blondynka z obfitym biustem przybliżyła szczegóły morderstw. Obie zbrodnie dzielił czterodniowy odstęp.  Sonia wyszła ze sklepu, ściskając torby z ubraniami. Zobaczyła narzeczonego wbijającego wzrok w wystawę telewizorów. Popędziła w jego stronę podekscytowana. - Kochanie! – krzyknęła z daleka. Detektyw spojrzał na nią rozkojarzony. – Kupiłam świetną bieliznę. – Posłała mu pełne żądzy spojrzenie. - Przetestujemy ją dzisiaj? – spytał, unosząc brwi. - To zostaje na noc poślubną. A tak w ogóle obejrzymy jeszcze suknie ślubne! – Rzuciła mu pełne torby i pobiegła w stronę sklepów.  Artur patrzył na nią tępym wzrokiem. - W takim razie ja obejrzę smokingi. – Uśmich wykrzywił mu twarz. Podniósł z ziemi pakunki i poszedł w ślad narzeczonej.  Myśli o morderstwach zajmowały głowę detektywa przez resztę dnia, w czasie powrotu do domu był nieobecny. Sonia cały czas opowiadała o wspaniałych sukniach na przecenie, ale on tego nie słyszał. Przytakiwał możliwie jak najczęściej, bo nie chciał urazić przyszłej żony. - Wspaniale! – krzyknęła nagle, a Artur wrócił do żywych. - Co wspaniale? - Nie słuchałeś?! – spytała, dźgając go palcem w ramię. Westchnąwszy, skrzyżowała ręce na piersi. - Przepraszam, skarbie, zakupy mnie zmęczyły.

DANIEL CZUBAK

Wybaczysz? – Mimowolny uśmiech rozpromienił twarz jego wybranki. - Dobrze, misiu. – Cmoknęła go w policzek. – A więc tak… - zaczęła, a Artur tym razem wysłuchał wszystkiego dokładnie. - Kocham cię – powiedział do niej, kiedy stanęli na podjeździe. – Jeśli dostanę podwyżkę, kupimy suknię, ustalimy termin ślubu, wynajmiemy dom weselny i zamówimy zespół. Kocham cię! – krzyknął. Przytulili się do siebie.  Szybko wypakowali zakupy, Sonia poszła wcześniej spać. Artur jeszcze długo stukał w klawiaturę laptopa. Drugie morderstwo było takie samo jak pierwsze, płonący kościół, odwrócony krzyż i zamordowany ksiądz. Oba przestępstwa dzieliły cztery dni.   Duchowny z ostatniego zabójstwa nie miał dłoni, a Robertowi przebili ramiona i złamali nogę. „Może to grupa jakichś sadystów”? - pomyślał Artur. - „Ale czemu mordują księży? Dlaczego palą kościoły? Szkoda, że nie robią im zdjęć, tak jak Varg Vikernes, policja łatwiej by ich złapała. A tak pewnie nigdy nie dadzą rady”.  Poszedł do kuchni i włączył ekspres do kawy. Wyjrzał przez okno na zasnutą mrokiem ulicę. Cicho i spokojnie, jak to na przedmieściach. Detektyw pomyślał o ślubie. Skoro kościół spłonął, to gdzie go wezmą? Trzeba będzie jechać do sąsiedniej parafii, kilka kilometrów stąd. Artur nigdy nie przepadał za jazdą samochodem, zawsze wolał rower.   Ekspres brzdęknął, kubek wypełniła mocna, czarna kawa, która postawiłaby na nogi nawet umarlaka. - Może ożywiłaby księdza? – spytał sam siebie. – Debil ze mnie, śmiać się z czegoś takiego jak śmierć. Ruszył w stronę laptopa, gdy nagle wpadł mu do głowy intrygujący pomysł.   Najciszej jak tylko potrafił podszedł do regału z książkami, stojącego nieopodal sypialni. Wyciągnął książkę z czwartej półki. Duży, biały atlas geograficzny. Usiadł na kanapie i rozłożonej na stole mapie zaznaczył miejsca ataków. Potem wziął linijkę i zmierzył ich odległość. - Równe 12,1 centymetra – powiedział. - Ciekawe, czy to ma jakieś znaczenie?  Kolejne cztery dni minęły, a Artur nie znał odpowiedzi na pytanie, kto i po co zabija? Całymi dniami ślęczał nad sprawą, aż końcu nadszedł wtorek i zapadła noc…  Szpony bestii zniszczyły ołtarz, odłamki drewna latały po całym kościele. Jeden z nich przebił klatkę piersiową księdza trzymającego mały, srebrny krzyżyk. Kapłan padł na ziemię, brocząc krwią. Demon podszedł do niego, czarne pazury przebiły krtań kleryka, kończąc jego żywot.  Piekielne stworzenie zapiało. Pióra koloru smoły spadały na posadzkę, łapy zakończone pazurami zaczęły przybierać kształt ludzkich kończyn. Nos i usta zastąpiły dziób, czarna skóra zbladła. Mały, chuderlawy człowieczek stał nad zwłokami. Z jego pustego oczodołu spływała krwista ropa.  Mężczyzna padł na kolana, zebrał trochę juchy na dłoń i wypił ją. „Nektar” skapywał mu z brody. - O Panie! – krzyknął. – Oto ja, najmilszy Twemu sercu. Pierwszy i Największy Lord Piekła! Trzecia brama otwarta, zostały jedynie dwie. Zerwę Twe łańcuchy i wspólnie zniszczymy ten świat!   „Najmilszy” narysował krwią księdza na swojej klacie odwrócony krzyż, podniósł ciało duchownego

17


OPOWIADANIA i wyniósł je przed kościół. Spod ziemi jak drzewo wyrósł symbol chrześcijaństwa, kamienny, odwrócony tak, aby dusza uszła wprost do piekła. Blady mężczyzna wspiął się na wierzchołek i przybił do niego stopy duszpasterza.  Lord Piekieł zeskoczył na bruk, przybił dłonie anonimowego księdza. Przelotnie spojrzał na ranę po olbrzymim kawałku drewna. - Prosto w serce – syknął. – Taki duży klocek zniszczył je doszczętnie. Miałem przynajmniej mniej roboty. Czas spalić tę świątynię niewiernych! - Splunął na ścianę kościoła. – Wieczny ogniu! Przybądź! Na chwałę wielkiego Lucyfera!  Ogromny płomień objął cały budynek. Witraże trzaskały, a dach wisiał coraz niżej. W oddali zaczęły wyć syreny, Lord pstryknął palcami i znikł, zostawiając za sobą pióro. - Słyszałeś?! – Sonia wpadła do gabinetu Artura jak rakieta i padła na krzesło niczym bomba. - Co takiego? - Kolejny ksiądz nie żyje. Morderca zostawił po sobie czarne pióro, jeśli chcesz to przyniosę ci zdjęcia. - Jeszcze pytasz?! Szybko, leć po nie. – Detektyw niemal skoczył do niej z krzesła.  Dziewczyna pobiegła na górę po zdjęcie, Artur chodził po gabinecie, rozmyślając nad całą sprawą. Mimo tego dowodu policja była w kropce. Morderca spadał na ofiary jak jastrząb, może właśnie dlatego zostawił po sobie taki ślad? Młoda policjantka otworzyła drzwi: - Mam – powiedziała. Artur wyrwał jej fotografię z dłoni. - Może trochę delikatniej w stosunku do swojej przyszłej żony? – Pokazała mu język.  On posłał je rozkoszny uśmiech, który tak uwielbiała. - To pióro jakiegoś sokoła? Orła? - Nie jestem ornitologiem. Wybacz. A teraz zmykam do swoich obowiązków, bo ja również takowe posiadam. – Pokazała mu język, obróciła się na jednej nodze, udając baletnicę, i wyszła. - Kochana świruska – powiedział do siebie.  Spojrzał na zdjęcie. Pióro wyglądało zwyczajnie, wręcz pospolicie. Było duże i czarne. - Zapomniałem zapytać, gdzie zaatakował. – Wyciągnął z kieszeni telefon. Koledzy z pracy i Sonia mówili na jego komórkę „cegła”. I nie ma co ukrywać - niezmiernie przypominała atrybut murarza. Duży pomarańczowy klocek spoczął na biurku. Detektyw wyciągnął z niego błyszczącą, aluminiową antenkę i włączył funkcję telewizora. Po kilku minutach złapał śnieżącą stację nadającą wiadomości.  Właśnie mówiono o konkursie dla psów, wygranym przez wielce uroczego pudla. - Co za pieprzenie - warknął. Kilka komunikatów później w końcu powiedziano o trzecim zamordowanym księdzu. - Kolejna ofiara satanisty! – zaczął prezenter. – W nocy atak przypuścił szaleniec mordujący księży…  Wiadomość nie należała do długich. Dużo więcej trwała ta o pudlu. Podano jednak miejsce zbrodni, co pozwoliło Arturowi zaznaczyć je na mapie.

- Kolejne 12,1 centymetra. Równe odstępy czasu i takie same odległości. - Czerwoną kredką połączył punkty zaznaczone na mapie. Wyszło z nich coś na kształt znaku mniejszości. – To cały czas za mało…– westchnął.

18

- Skarbie, chodź już spać – mruknęła zaspana Sonia, stojąc w drzwiach sypialni. Spojrzała na zegarek. – Artek, już po północy! Do łóżka, bo jutro nie wstaniesz do szkoły! – Przetarła prawe oko, posłała mu zmęczony uśmiech i wróciła do sypialni. - Ma rację, czas spać. – Poszedł za nią.   Nie potrafił jednak zasnąć, myślał nad odległościami między miejscami morderstw. 12,1 centymetra w skali 1: 2500 000, daje to 302,5 kilometrów w rzeczywistości. Jednak, co z tego wynika? Niestety nic… Jeszcze kilka ładnych godzin leżał w łóżku i myślał.  O trzeciej nad ranem wstał i poszedł do przedpokoju. Przygotował sobie atlas, linijkę i cyrkiel. Zasiadł na kanapie, rozłożył cyrkiel na szerokość 12,1 cm i zaznaczył nim półkole na mapie, najpierw z jednego punktu, potem z drugiego. Tym samym powstała kolejna symetrycznie ułożona względem innych czerwona kropka. Domniemane miejsce następnego ataku mordercy.   Detektyw włączył laptop i sprawdził mapę w Internecie. Niestety miejsce, które wyznaczył, było gęstym lasem. Wsparł plecy o oparcie i założył ręce za głowę. - Jestem dla niego za głupi – sapnął. – Na pewno wielu detektywów pracuje nad tą sprawą. Ktoś musi ją rozwiązać. – Spojrzał przelotnie na drzwi sypialni. Pomyślał o pieniądzach, jakie dostałby po podwyżce - warunek, jaki mu postawiono, to rozwiązanie sprawy na skalę państwową. A to właśnie taka sprawa.  Młody detektyw wstał i poszedł do kuchni zaparzyć kawę. „Poczekam na dalszy obrót sprawy” - pomyślał.  Po czterech dniach kolejny kościół spłonął zginął następny ksiądz. Serwis informacyjny podał wiadomość. Morderca ponownie nie zostawił po sobie żadnych śladów. Poza punktem na mapie Artura… - Tym razem 250 kilometrów. – Artur podrapał się kredką po głowie. – To na pewno coś znaczy. Tylko co? – Mężczyzna sięgnął po cyrkiel i linijkę, wymierzył odległość i zaznaczył na mapie punkt.  Popatrzył na to chwilę i pomyślał. - Pięcioramienna gwiazda! Pentagram! – Skoczył na równe nogi.  Szybkim ruchem zaznaczył na mapie linie łączące punkty. Utworzyły olbrzymią pięcioramienną gwiazdę. - Sonia! – krzyknął. Dziewczyna przybiegła z sąsiadującego pokoju. - Co się stało? – spytała. - Znam rozwiązanie! Wiem gdzie uderzy! - krzyczał. - Skarbie, spokojnie niczego nie rozumiem - mówiła, podchodząc do niego. - Przepraszam – wyksztusił już o wiele wolniej i wyraźniej. – Wiem, gdzie uderzy, przed chwilą sprawdziłem w Internecie, w miejscu następnego punktu jest jakaś wieś, na pewno mają tam kościół. - Może powiedz o tym komuś. – Pocałowała go. – Mój detektyw. - Masz rację! Jadę do komendanta! - Artek! Jest wieczór, on jest już w domu! – Wybiegła za nim na podjazd. - Spokojnie, wiem gdzie mieszka – rzucił, wsiadając do auta. Odpalił silnik i pomknął w stronę miasta.

Pentagram


OPOWIADANIA  Dzwonek oderwał komendanta od wciągającego programu telewizyjnego. Ociężale wstał z fotela i poszedł do drzwi. - Cześć, szefie. – Artur wparował do środka, nie czekając na zaproszenie. – Mam mordercę księży. - Gdzie? – spytał komendant Buczek. Z opuszczoną dolną wargą wyglądał trochę jak buldog. - Ha! Na wolności, jeszcze na wolności. Udało mi się wyznaczyć miejsce ataku. I to w tak łatwy sposób… - No, no. Słucham, zatem gdzie zaatakuje? – spytał otyły mężczyzna.  Artur pokazał mu wyrwaną z atlasu kartkę. - O tutaj. – Wskazał palcem. – Ten świr zabija w takich miejscach, aby tworzyły wierzchołki pentagramu. To musi być jakaś sekta albo coś podobnego – powiedział podniecony. Komendant spojrzał na niego zmrużony. Trzeci podbródek nieco mu drgał, wyglądało to trochę komicznie. - Ten awans tobą zawładnął. Przyjeżdżasz do mnie z kartką pomazaną czerwoną kredką i mówisz, że rozpracowałeś seryjnego mordercę? - Tak… - Brednie. Wracaj do domu i idź spać, nie dostaniesz podwyżki za pieprzenie głupot. Może spróbuj sił w malowaniu abstrakcji, nieźle ci idzie. – Grubas wstał z fotela, jego ciało pod koszulą jeszcze długo falowało. - Ale szefie... – Artur nie potrafił powiedzieć nic więcej.   Komendant padł na fotel, jakby zabrakło mu sił w tłustych nogach. Westchnął głęboko: - Sam wlazłeś, to i sa m wyjdziesz. Nie zawracaj mi już głowy.  Artur wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi. Wsiadł do samochodu i z całych sił uderzył w kierownicę. Poduszka powietrzna wystrzeliła mu prosto w twarz. - Cholera! – krzyknął stłumionym przez napierający na twarz materiał głosem. – Sam tam pojadę i załatwię mordercę! Stary dureń! Niczego mu się nie chce robić, niczego!  Policjant wpadł do domu cały w nerwach i od razu ruszył w stronę schowka na szczotki. - Skarbie, co się stało? – spytała Sonia. - Mam dwie wiadomości, dobrą i złą – warknął. - Najpierw dobra – powiedziała.  - Poduszki powietrzne w samochodzie działają. Sonia wytrzeszczyła oczy. - A zła? – spytała. - Stary dureń nie uwierzył. Dokończę sprawę solowo. – Wyciągnął ze schowka Glock’a 19, trzy dwudziestokulkowe magazynki oraz kamizelkę kuloodporną typu IIA, zdolną powstrzymać niejeden pocisk. Sonia zbladła. - Nie! – żachnęła się. – Nie będziesz ryzykował! Skąd w ogóle masz to wszystko i jak to możliwe, że nigdy tego nie znalazłam? - Jestem detektywem i policjantem, muszę mieć taki sprzęt. Teraz już wiesz, gdzie jest mój schowek. – Posłał jej uśmiech, a ona zemdlała.  Gdy otworzyła oczy, zobaczyła nad sobą rozmazany obraz Artura. - Masz, napij się, skarbie. – Narzeczony podał jej szklankę zimnej wody, a dziewczyna wypiła ją jednym haustem. - Jeszcze – zawołała. Artur podał jej kolejną przygotowaną już porcję. – Dziękuję. – Opadła na poduszkę. - Lepiej już? – spytał.

DANIEL CZUBAK

- Lepiej. Ale masz nie jechać. Zrozumiałeś?  - Muszę. To od początku jest moja sprawa. - Powiem twojej mamie, co robisz, i nie pojedziesz. Mężczyzna pocałował ją w czoło. - Wrócę za tydzień – powiedział i wstał. Sonia poszła za nim. - Proszę… - Kochanie, przyrzekam ci, nic mi nie będzie. – Pocałował ją najlepiej, jak potrafił. Dziewczyna rozpłakała się. - Nie opuszczaj mnie. - Nigdy tego nie zrobię.  Długo jeszcze patrzyła za nim przez okno. Łzy wciąż płynęły po jej bladych policzkach. - Sobota – przeczytał Artur na tablicy z nazwą miejscowości. – Zabawne, morderstwo przypada na sobotnią noc. Już ja dopilnuję, aby morderca dostał gorączki… Miejscowość nie należała do największych, jedna długa ulica obsadzona z obu stron domami. Artur przejechał przez nią kilkukrotnie, zanim znalazł, zamaskowaną przez drzewa, gruntową drogę prowadzącą do drewnianego kościoła i małej plebanii.  Zatrzymał samochód przed zardzewiałą bramą, dzielącą drogę od polany przed kościołem, zapewne służącej jako parking podczas mszy i większych uroczystości. Detektyw wysiadł z samochodu, przy drodze do wejścia na plebanię zobaczył staruszka pracującego w ogrodzie. Mężczyzna bardziej przypominał mnicha niż księdza.  Łysy jegomość, ubrany w wyblakły habit, przewiązany brązowym trokiem, plewił marchewki. - Dzień dobry – zaczął Artur. - Och, witaj młodzieńcze. – Staruszek podszedł do niego. – Co cię do mnie sprowadza? Nie widziałem cię nigdy wcześniej. - Jakby tu zacząć… Ogląda ksiądz telewizję?  Rozmowa trwała prawie do samego wieczora, ksiądz Eustachy zrozumiał jednak wszystko. Jak na swój sędziwy wiek miał niesamowicie trzeźwy i młody umysł. Udzielił Arturowi schronienia na plebani, nakarmił i dał sutannę potrzebną do jego szaleńczego planu.   Sobota nastała szybko, a wieczór nadszedł w mgnieniu oka. Artur założył szatę i ruszył w stronę kościoła. Usiadł w pierwszej ławce, wyjął różaniec i czekał. Co jakiś czas zerkał w okno. Mrok owiał już cały świat, a mordercy nie było widać ani słychać.  Mijały godziny. Słońce, które przez cały dzień piekielnie przypiekało, zaowocowało gwałtowną nocną burzą. Deszcz bębnił o blaszany dach. Wściekłe pioruny rozrywały ołowiane niebo, a wiatr wył między drzewami jak dusze potępieńców.  Niespodziewanie wraz z najmocniejszym gromem drewniane sklepienie pękło i runęło na ławki. Artur przebiegł za ołtarz, cudem ratując życie. Serce biło mu z taką siłą, jakby chciało połamać żebra. Wpełzł w zaciemniony kąt, starając się uspokoić. Strumienie wody spływały na błyszczące pióra demona. Bestia nie zauważyła fałszywego księdza. Chodziła po kościele, skrzecząc i piejąc.  „No Artur. Jesteś skończonym idiotą” - pomyślał policjant. - To mnie szukasz! – krzyknął. Demon spojrzał na

19


OPOWIADANIA niego purpurowym okiem. Detektyw stał naprzeciw, ściskając w dłoni pistolet. Bestia skoczyła w jego stronę, wyciągając długie szpony. Pocisk przeszył jej czaszkę, padła na ziemię. Artur odbiegł w drugi koniec kościoła nieco bliżej drzwi wyjściowych.  Demon wstał tak szybko, jak upadł. Ruszył w stronę Artura i po mrugnięciu oka Lord stał tuż przed detektywem. Potężne uderzenie spadło na pierś młodego detektywa. Bezwładnie lecące ciało uderzyło w masywne, okute brązem drzwi.  Artur z trudem otworzył oczy, wszystko niesamowicie go bolało. Lord Piekieł maszerował w jego stronę równym krokiem. Detektyw wstał, pomagając sobie naczyniem z wodą święconą. „A może by tak?” - pomyślał. Nabrał na dłoń trochę i chlusnął nią wprost na demona.  Czarna, pierzasta postać upadła na posadzkę, płonęła niebieskim ogniem. Młody mężczyzna ochlapał potwora jeszcze raz. Stado kruków załopotało skrzydłami, jak szalone latały tuż pod sklepieniem świątyni. Glock leżał zaledwie kilka kroków od stóp policjanta. Sześć strzałów załatwiło kilka kruków, spadły na podłogę, zamieniając się w popiół. Reszta zbiła się w czarną kulę, demon z powrotem spadł na podłogę, zamiast lewej ręki miał krwawiący kikut. - Tyyyyy! – wrzasnął tysiącem głosów. – Nie jesteś księdzem! - Brawo za odkrycie. – Kolejna kulka uderzyła bestię prosto w łeb.  Lord szedł w stronę Artura, kule penetrujące plugawe ciało najwyraźniej mu nie przeszkadzały. Detektyw po raz kolejny nacisnął spust, ale w odzewie usłyszał tylko głuche stuknięcie. Szybko wyciągnął spod sutanny nowy magazynek.  Sługa Lucyfera doskoczył do Artura, który uciekał przez cały kościół. Kłujący ból pod lewą pachą nie dawał mu spokoju. Mężczyzna z trudem łapał oddech. Drżące ręce utrudniały przeładowanie broni. Czuł, że coraz bardziej opada z sił, wsparł się całym ciałem o kamienną misę z wodą święconą. Błyskotliwa myśl przebiegła mu przez głowę. Zamoczył magazynek i wycelował w nadbiegające bydlę. - Mam cię! – krzyknął. Sługus Belzebuba skoczył na niego. Artur zacisnął zęby w zawadiackim uśmiechu, wiedział, że jeśli plan nie wypali… to zginie. Kilka pocisków utkwiło w piersi demona. Kruk zapiał przeraźliwie, z dziobu trysnęła mu czarna, gęsta krew. Pióra zaczęły opadać, Lord przybierał ludzką postać. Kolejna kula trafiła go prosto w szyję. Padł na ziemię martwy. U stóp Artura leżał mały, chudy, pokrzywiony człowieczek bez ręki.  Masywne wrota ustąpiły. - Słyszałem strzały… - głos zamarł w krtani Eustachego. – To, to, to zabójca? – spytał. - Tak – wysapał detektyw. – Ale to nie jest człowiek. To znaczy, nie był. Sam nie wiem… Ajj! – stęknął. – Co z tobą, synu? – Chyba złamałem żebro… To nic takiego. Spokojnie. - Diabeł. Sługus Lucyfera. – Eustachy ukląkł przy ciele. – Panie, świeć nad jego duszą – powiedział, rysując w powietrzu znak krzyża.  Nagle blada dłoń zacisnęła palce na jego gardle: - Mam cię, klecho! – wycharczał Lord. – Zginiesz i mój Pan wróci! – Kolejny pocisk rozerwał bladą czaszkę. Ksiądz odpełzł od

20

ciała. - Niech on spłonie – powiedział przerażony. Na twarzy miał kawałki czaszki i mózgu Lorda Piekieł.  Zaczynało już świtać. Eustachy wyciągnął ciało Lorda z kościoła i z trudem wepchnął na ułożoną wcześniej stertę zniszczonych ław. Artur próbował mu pomagać, ale paraliżujący ból na to nie pozwalał. Ksiądz oblał stos benzyną, którą detektyw przywiózł ze sobą w bagażniku. Mały płomień zapalniczki wystarczył, żeby wysłać sługę Diabła z powrotem do piekła.  Obaj patrzyli w milczeniu, przesłaniając usta i nosy. Smród zwęglającego się ciała przysprawiał o mdłości. - Udziela ksiądz ślubów? – spytał Artur, kładąc dłoń na ramieniu starca.

Daniel Czubak

19-letni uczeń czwartej klasy technikum informatycznego, raczkujący debiutant z marzeniami i małą ilością talentu.


OPOWIADANIA

Dawid Ladach

Mirzo, a ja spojrzałem! Ilustracja: Magda Mińko 1 Obaj stali dwa kroki od krawędzi dziury i wpatrywali się w nią z tępymi wyrazami twarzy. Stanisław podpierał się na kosie, Rafał Kossowski był lekko wychylony w tył, trzymał ręce w kieszeni. Wokół nich rozciągały się pola i łąki, tworząc zielono-żółty krajobraz (żółć była wynikiem uprawy zbóż). – Takie cholerstwo, co? Pomyślałby pan? – powiedział Stanisław. – Nie, skąd, to pan powinien to wiedzieć. Naprawdę wcześniej tego tu nie było? – Jakby było to bym panu powiedział, oszustem nie jestem. Ziemia leżała odłogiem od ładnych kilku lat, nikt nie miał tu czego szukać, bo my już od dawna nie gospodarzymy, więc zarosło to to i cholera wie, co tu się działo, ale to? Kto by pomyślał. Kossowski podszedł do krawędzi dziury w ziemi o średnicy około dwóch metrów, zajrzał w dół. – Mógł pan powiedzieć, o co chodzi, to bym przywiózł latarkę, zobaczylibyśmy, jak to jest głębokie. – Z tego wszystkiego nie pomyślałem. Koszę sobie to moje pole… teraz niby pana, a tu nagle zza traw to cholerstwo się pokazuje. A ja bez namysłu robię krok do przodu, żeby kolejne trawy i te samosiejki zbóż z sąsiadujących pól sięgnąć kosą, przez co bym prawie zlądował w dół. Cholera. Skąd to się mogło wziąć? – Nie wiem. Być może woda to wypłukała. A może ziemia się osunęła w dół. To się zdarza. Szczerze mówiąc wolałbym, żeby chodziło o coś innego. – Czemu? Nie otrzymał odpowiedzi. Kossowski obchodził dół, stąpając przy jego krawędziach i wpatrując się w jego czarną głębię. – A, no tak. Pan to nadal chce sprzedać, a nie sprzeda pan, jak się ktoś dowie, że tu się ziemia usuwa. Bo to by było tak, że jak by tu sobie ktoś domek postawił, a ta ziemia by mu się osunęła, to nie daj Boże. Ale pamiętaj pan, że bez mojej zgody to ma być nieruszane. Rafał wpatrywał się w czerń dziury z ciasno przylegającymi do siebie wargami, wąskimi, nieco wysuniętymi do przodu, jak do obdarowania kogoś buziakiem. Nie miał teraz jednak najmniejszej ochoty kogokolwiek całować. Mięśnie jego górnej wargi znajdujące się przy dołku pod przegrodą nosową i te umieszczone na skrajach dolnej wargi kurczyły się, próbując sprawić, żeby usta otwarły się w psim grymasie ukazania zębów. – Jeśli pana brat i to zataił… – A to panu nie powiem, ale wątpię. Jak już mówiłem, dawno tu się nikt nie zapuszczał… A na innych polach takie rzeczy się nigdy nie zdarzały.

Mirzo, a ja spojrzałem!

– Dobrze, w porządku, najpierw ustalmy, co to w ogóle jest. Widzi pan gdzieś jakiś kamień? Rozejrzeli się wokół po częściowo skoszonej, częściowo stojącej jeszcze trawie, której wyrok niespodziewanie odroczono. Po chwili Stanisław dostrzegł coś białego w łanach zieloności. – Mam – powiedział, podnosząc coś z ziemi wielkością zbliżone do małej pięści. – To kwarc mleczny. Można wykorzystywać go do produkcji szkła. Znam się na kamieniach, bo jakżeśmy z sąsiadem z pól jesienią i wiosną je zbierali, bo wtedy pola są zaorane, to się zacząłem im przyglądać, zainteresowały mnie, to poczytałem trochę. Niby taki kamień, a ciekawa rzecz. Kossowski wziął bez słowa mlecznobiały kamień, lekko poirytowany, i delikatnie wrzucił go do dołu, uprzednio nakazując Stanisławowi zachować ciszę. Obaj zastygli na chwilę w bezruchu; Stanisław wyprostowany, z rękami na biodrach, Rafał zgięty w pół nad dołem, z przekrzywioną głową, by prawe ucho było bliżej dźwięku mogącego nadejść z czeluści dołu. Po ponad pół minucie Kossakowski się wyprostował. – Co, słyszał pan co? – Nie. Myślałem, że może na dnie jest woda, co pozwoliłoby usłyszeć plusk, gdy kamień by w nią wpadł, a tak pewnie na dnie jest piach albo błoto, przez które nic nie było słychać. – Mogło tak być. Kossakowski rozejrzał się wokół. Niebo, łany zbóż i trawy falowały w ciepłym powietrzu. Ten widok uprzytomnił mu, że po jego kręgosłupie, karku, skroniach i czole ślizgają się krople potu. „Jak ten facet może kosić tu w taki upał?” – pomyślał. Wyciągnął z kieszeni spodni komórkę, spojrzał na nią, zastanawiając się, do kogo mógłby zadzwonić, żeby pomóc sobie rozwiązać problem. Przewinął książkę z kontaktami i cmoknął cicho, pusto, z rezygnacją. – Nie ma co wykonywać zbyt gwałtownych ruchów – powiedział bardziej do siebie niż do towarzysza. – Może ten dół jest nie głębszy niż kilka metrów. To najpierw trzeba sprawdzić. Zrobimy tak: ja pojadę po latarkę i sznur, a pan niech tu zaczeka. Będę za jakieś dwadzieścia minut. Dobrze? – Jak pan chce. Będę czekać. Kossakowski podwinął opadające nogawki materiałowych spodni tak, żeby nie haczyły o ściętą trawę, przez której soki mogłyby się pobrudzić, po czym ruszył w stronę swojego pikapa. Był pełen obaw, był poirytowany, trochę zaskoczony, ale także nieco przestraszony. Nie wiedział skąd brało się to ostatnie uczucie. Dopiero ruszając z niedawno kupionej ziemi, którą zamierzał sprzedać z zyskiem, zdał sobie sprawę, co napawało go lękiem: krawędzie dołu, który

21


OPOWIADANIA

22

DAWID LADACH


OPOWIADANIA tworzyły idealny okrąg. Takich krawędzi nie spowodowałaby woda ani osuwająca się ziemia. To musiało zostać zrobione celowo. „Może dzieciaki?” – pomyślał. Ale po co? Dzieciaki mają dziwaczne pomysły. Pewnie zrobiły sobie tam bunkier albo coś takiego. Z tą myślą zjechał ze swojej ziemi, a raczej „niby” swojej ziemi, wjechał na polną drogę, która miała zaprowadzić go do domu znajomych, gdzie chwilowo, na czas spędzanego w tych stronach urlopu, się zatrzymał. 2 Tak, jak zapowiedział, po dwudziestu minutach wrócił, ze swoim przyjacielem, Norbertem. – Gdzie to domniemane cudo? – zapytał Norbert Załuski, postawny mężczyzna w białej koszulce polo. – Domniemane? Mówisz jakbym to wszystko wyssał z palca. – Tak, palca u nogi – zaśmiał się. – No, muszę to zobaczyć. Rafał wskazał miejsce, gdzie znajdował się dół. Potem dodał „Tylko nie wpadnij”, poczuł się trochę głupio robiąc taką uwagę dorosłemu mężczyźnie, po czym rozejrzał się za Stanisławem. Nie było go. – Pierunie jasny, jak mówią miejscowi. Niezłe – powiedział Norbert, stojąc nad dołem. Cmoknął kilka razy, po czym wrócił do towarzysza. – O co chodzi? – zapytał, widząc grymas na jego twarzy. Rafał ze zmrużonymi oczyma spojrzał na nieznośnie białą koszulkę odbijającą promienie słoneczne, a potem w oczy swojego przyjaciela. – Nie ma Stanisława – odparł, choć bliżej prawdy byłoby, gdyby powiedział „Robi się coraz dziwniej” albo „Zaczynam się niepokoić, prawie bać”. – Pewnie gdzieś polazł. Lepiej weź deski… albo nie, najpierw sprawdzimy głębokość tego czegoś, może deski będą niepotrzebne. Załuski podszedł do paki pikapa i zdjął z niej cegłę, a także zwój liny, która ową cegłę częścią siebie oplatała. Mrugnął do przyjaciela i poszedł raźnym krokiem w kierunku dołu. Zatrzymał się krok od jego krawędzi, rzucił na ziemię pęk liny, która upadła bezgłośnie na kołdrę ze ściętej trawy, i trzymając w ręku starą, skorodowaną cegłę, zapytał Rafała, jaką obstawia głębokość. – Trzy krzyki trzech kotów podczas marcowania. – Och, kumplu ty mój, wsadź sobie w dupę tę marną poezję. Nigdy nie byłeś hazardzistą, i to dlatego jesteś w takiej sytuacji, w jakiej jesteś. Kto nie ryzykuje, nie wygrywa; kto nie ryzykuje, nie pije szampana; kto nie ryzy… – Właściwie to zaryzykowałem. – Oszukuj się tak dalej. To nie ryzyko, tylko naiwność i strach, i wygoda, ale głównie naiwność. Gdybym miał zmierzyć to, jak wielkim marzycielem jesteś… – Wrzuć ją wreszcie. Norbert, nie odwracając wzroku od Kossakowskiego, wrzucił cegłę w ciemność dołu. Minęło pięć sekund, dziesięć. Lina ciągnięta przez czerwoną kotwicę podążała w nieznane, rozwijając się z cichym szmerem trących o siebie włókien. – Już minęły trzy krzyki tych twoich kotów? – zapytał i ściągnął brwi widząc wyraz twarzy towarzysza, mieszanka zdziwienia i mrocznej pewności. Norbert zrozumiał, co się

Mirzo, a ja spojrzałem!

działo – lina się kończyła. Osiemdziesiąt metrów liny. Spojrzał pod nogi. Zostało już tylko kilka okręgów. Nie myśląc za bardzo co robi ani po co to robi, schylił się i chwycił końcówkę liny w obie dłonie. Rozpędzona cegła szarpnęła nim lekko, ale nie pozwolił jej uciec. – Jasny gwint. Widzisz to, co ja? Norbert pociągnął ku sobie linę, żeby sprawdzić, czy cegła nadal znajduje się w powietrzu, sądząc poniekąd, że być może już dawno opadła na dno, a lina rozwijała się siłą rozpędu. Nic z tego jednak. Pociągając za sznur poczuł trzykilogramowy ciężar starej cegły. – Przecież to niemożliwe. Mówiąc to poczuł, jak lina z zawrotną szybkością wysnuwa mu się z rąk i ląduje w gardle dołu. – Kurwa – powiedział jedynie. – Co się stało? – Nie wiem. Coś… Nie wiem. Robert wiedział, co chciał powiedzieć przyjaciel. Nie chodziło o to, że puścił sznur, ale o to, że cegła wyrwała mu się z postronku jak nieposłuszny pies ze smyczy. Norbert zrobił krok w stronę dziury, zajrzał do środka raczej odruchowo, bo nie wierzył, że cokolwiek tam zobaczy, a potem cofnął się kilka kroków. Poczuł jak strużka potu spływa mu po zagłębieniu pleców oddzieloną od kręgosłupa cienką warstwą tkanek. Ten pot nie był tylko wywołany panującym upałem. – Uuuuu, aaaa, czas zadzwonić – powiedział. – Do kogo? – Mam znajomego. Dziennikarz. Jego specjalnością są sprawy paranormalne. – Myślisz, że tu coś takiego występuje? – Cholera wie. Może nie, może tak, ważne, że jest dziwne, a to wystarczy, żeby się dobrze sprzedało. Obiecałem mu, że kiedyś podrzucę mu jakiś temat. Wiesz, mam dług wdzięczności. On nie zajmuje się tylko bajkami – mówił, wybierając numer. – Robi też inne reportaże. Kiedyś pomógł mi przepchnąć dotacje z Unii zablokowane przez Agencję Rolnictwa… Tomek? No kupę lat. Masz co robić?... Jeśli nie, to wpadaj do mnie, pod nosem wyrósł mi niezły temat… albo zapadł mi się… Co? Przyjedź, to zobaczysz. Nie, nie informowałem nikogo… No, słuchaj… Rafał oddalił się nieco. „Właściwie czym się tak przejmuję?” – myślał. „Nic się nie stało. Chyba. Gdzie jest Stanisław?” Rozejrzał się. Powietrze nadal falowało. Wszystko przez to wydawało się mało realistyczne, jak kiepski obraz wyświetlany w kinie. Ale, chcąc być z sobą szczerym, Rafał przyznał, że nie tylko przez to wszystko wydawało się nierzeczywiste. Stanisława nigdzie nie było. Nigdzie w zasięgu wzroku. Być może leży w wysokiej trawie, której nie zdążył skosić? W końcu sam dziwiłem się, jak on daje radę kosić w taki skwar. Było co prawda popołudnie, ale nadal panowało cholerne gorąco. – Stanisław! – krzyknął. Poczekał chwilę. Nie doczekał się odpowiedzi. Słyszał tylko niewyraźne słowa Norberta. – Co się drzesz? – Nagle wyrósł przed nim Kossakowski. – Nie myślisz chyba, że on… ten Stanisław… Jest tam, w dole? – Nie wiem. To… możliwe – powiedział i poczuł, że robi się coraz dziwniej. Czuł też, że to dopiero początek. – Ale to byłby numer, nie? To znaczy, nie, żebym mu życzył czegoś złego. Mówię tylko, że to by było niezwykłe. Ale

23


OPOWIADANIA mało prawdopodobne, bo nikt nie jest na tyle głupi, żeby tam wpaść. Chodź lepiej po deski. – Co jednak, jeśli coś mu się stało? Powinniśmy wezwać policję. – Co? Pogrzało cię? Jeśli wezwiesz policję, to nici z dobrego reportażu Tomka. Daj se siana. Nie szukaj dziury w całym. Facet poszedł do domu i tego się trzymamy. Idziemy po deski. – Objął go ramieniem i pociągnął w stronę pikapa. Z paki samochodu zdjęli deski do zakrycia dołu. Po kilku minutach nie było po nim śladu. Widok desek leżących wśród skoszonej trawy, a także świadomość, że pod nimi znajduje się bardzo, bardzo głęboki dół, sprowadzały myśli dotyczące studni. Studnia. Stu–dnia. To coś zwyczajnego. Ta myśl uspokajała. Ot, studnia. – Dobra, możemy jechać do domu… Szkoda tylko, że miałem wyładowaną latarkę. No, ale trudno. Przy tej głębokości i tak byśmy niewiele zobaczyli. – Dobra. Po drodze zajadę tylko do domu Stanisława, żeby sprawdzić, co z nim. – Mowy nie ma. To nie jest twój obowiązek. Pojedziesz prosto do domu. Musisz dbać o żonę. Mówię ci to jako przyjaciel. – Ale… – Kurwa, Rafał, nikt cię nie oskarży o nic. Żadne prawo nie każe ci się troszczyć o tego typa. Jeśli tak bardzo potrzebujesz jeszcze innych argumentów, to mogę Ci obiecać, że jeśli teraz pojedziesz do mnie, zjesz grilla, a potem grzecznie pójdziesz spać, to będę twoim dłużnikiem. A jutro z rana przyjedzie Tomasz. Ma chłopak kawałek drogi do naszego zadupia z Warszawy. Ma prawo mieć szansę na dobry materiał za przejechanie takiego szmatu drogi, no nie? Razem z nim coś wymyślimy. Rafał zgodził się niechętnie. Pojechał posiedzieć przy grillu, choć wcale nie miał ochoty przełykać czegokolwiek. Po drodze próbował skontaktować się telefonicznie ze Stanisławem – bezskutecznie. 3 – Chciałabym to zobaczyć – powiedziała wysoka szatynka trzymająca w prawej dłoni przekrzywioną szklankę z mojito, przyrządzonym przez Norberta. Rafał spojrzał w kierunku żony półprzytomnie. Lustrując mętną ciecz jej drinka i zatopione w niej wyciśnięte limonki, próbował zrozumieć sam siebie. „Czy ten drink nie jest metaforą mojego stanu umysłu?” – myślał. „Błądzę w mętnej substancji w poszukiwaniu skarbu, soku z limonki, a gdy wreszcie odnajduję te cholerne owoce, to okazuje się, że skarb jest w przeszkodach, które pokonałem, które są…” Norbert klepnął go mocno w plecy, sprawiając, że Rafał wyleciał poza obręb swoich myśli. – Wiem, co ci dobrze zrobi – powiedział i usiadł naprzeciwko niego. Postawił przed nim spory kieliszek (Rafał uznał, że zmieści się w nim setka wódki), a potem taki sam przed sobą. – Musisz się napić. Walniesz dwie setki, jedna po drugiej, a potem, gdy wódeczka zatańczy w twoich żyłach, poczujesz się wolny od głupich myśli. Wal! – powiedział po wypełnieniu kieliszków wódką. Rafał spojrzał na nią. Była taka przeźroczysta. Kusząca… Gdyby włączyć ją do metafory z drinkiem mojito, to…

24

– No wal! Nie myśl, tylko wal – powiedział Norbert i opróżnił swój kieliszek. Metafora byłaby zmętnieniem wódki. Żeby zachować czystość, trzeba się po prostu napić. Wypił. Najpierw jeden, potem drugi kieliszek. – Jak już przyjaciółeczka będzie wywijać w tobie kiecką, to poprawimy jeszcze seteczką. Rafał bez słowa patrzył, jak jego przyjaciel podszedł do grilla, gdzie zaczął przewracać smażące się mięso. – A ty co o tym myślisz? – zagadnęła go żona Norberta, średniego wzrostu blondynka z małą nadwagą. – Nie wiem. Dziwna sprawa. Ciekaw jestem, jak się to potoczy. – Przyjedzie Tomasz, to postawi diagnozę. On się wszystkim zajmie – zapewnił po raz kolejny pochylony nad rusztem Norbert. Dziennikarz się wszystkim zajmie, powiedział w myślach Rafał. Czy to nie żart? – Kto chce pstrąga z masełkiem, cytrynką i koperkiem?! – zawołał Norbert. „Czy on dziś będzie cały czas zdrabniał?” – pomyślał Robert. – Ja, ja! – Lidia Kossakowska podbiegła do niego z talerzem. – Chcę największego! – O, dla ciebie zawsze to, co największe, znaczy się, najlepsze – powiedział i włożył jej na talerz niemieszczącego się na nim pstrąga, zawiniętego w folię aluminiową, która oblana tłuszczem znajdującego się wewnątrz niej trupa ślizgała się na ceramice. Lidia zaczęła balansować talerzem – udało się jej utrzymać zdobycz. „Czy ja jestem nudziarzem?” – Rafał zadał sobie kolejne pytanie. „Czy mi się tylko wydaje, czy oni nie tylko stosują żarty erotyczne?” Spojrzenia, uśmiechy, dobór słów, przejęzyczenia, ułożenie ciała, wydzielane zapachy, zamyślenia – czy on naprawdę rejestruje aż tyle w relacji Lidia – Norbert, czy mu odbija? A może rzeczywiście je widzi, ale oznaką paranoi jest to, jak je interpretuje? Bum. Wódka uderzyła mu do głowy. Nagle poczuł się bardziej wolny. To, co przed chwilą było tak ważne, teraz z każdą sekundą traciło gwałtowanie na znaczeniu. Zaczynały liczyć się rzeczy przed chwilą błahe. – Zrób głośniej muzykę i polej jeszcze! – krzyknął Rafał. Dlaczego się przejmował tak tą dziurą? W jego sytuacji nie miała ona aż tak wielkiego znaczenia. Poszli spać o drugiej w nocy. Norbert nie pił za dużo, żeby być jutro w formie. Rafał próbował postępować podobnie, ale nie do końca mu się to udało. 4 Norbert obudził go o szóstej rano. Powiedział, że Tomasz już przyjechał. Że nie chce tracić czasu. I zapytał, czy jedzie z nimi. – Jasne – odpowiedział Rafał. – Zaraz się ubiorę. Zaspany i jeszcze nieco pijany wyszedł przed dom. Po chwili przywitał się z Tomaszem, około trzydziestoletnim mężczyzną z kozią bródką i sporymi zakolami, a także z jego młodym, może dwudziestokilkuletnim pomocnikiem, Adrianem, chłopakiem z włosami sterczącymi w każdą ze stron. Zamieniając z nimi kilka nieistotnych słów zauważył, że jego żona i żona jego przyjaciela szykują się do podróży z nimi.

DAWID LADACH


OPOWIADANIA – One też jadą? – zapytał dziennikarza. – Tak. Nie chcę, żeby przy waszym dole było pusto. Cztery osoby to będzie w sam raz. Weźmiesz swój samochód? Rafał zgodził się, choć wiedział, że w wydychanym powietrzu znajduje się zbyt dużo alkoholu. Kto go jednak tutaj będzie kontrolować? Wsiadł do pikapa i patrzył w lusterka. Czy Lidia pojedzie z nimi? To by było… Co? Nie wiem. Tak. Pojechała z nim. Pozostała trójka samochodem Tomka, fordem foresterem. Na miejscu zastali odsłonięty dół. Po deskach nie było śladu. Na pierwszy rzut oka. Gdzieniegdzie wśród traw znajdowały się bowiem drzazgi. Tomasz podniósł jedną z nich. – Więc wczoraj wieczorem przykryliście ten dół deskami, tak? – Tak, jak ci mówiłem – odparł Norbert. – Drzazgi powstają na skutek uszkodzenia drewna. Ktoś połamał wasze deski i, być może, wrzucił je do środka – powiedział i zajrzał w dół. – A może to dół je wchłonął? – zapytał z cwanym uśmieszkiem Norbert. Sytuacja najwyraźniej go bawiła. – To mniej prawdopodobne od tego, że ktoś je połamał. – Jesteś sceptykiem? – zapytała Lidia. Siadła po turecku kilka kroków od dołu i pozostałych. W tej pozycji była bardzo dziewczęca. – Może lepiej tak: jestem sceptyczny. – Dlaczego? – burknął Rafał, który nie był w najlepszej formie. Czuł, jakby jego żołądek zaprzestał pracy i nie mógł się zdecydować, co robić dalej: wziąć się do standardowej roboty czy najpierw wyrzucić z siebie swoje soki. – Gdybym wierzył we wszystko, co wydaje się paranormalne, byłbym tylko rozhisteryzowanym maniakiem. Wolę być badaczem. To zdrowsze i bardziej opłacalne. Gdy w większość spraw powątpiewasz, a potem powiesz, że coś jest rzeczywiście na rzeczy, telewidzowie robią pod siebie i szemrają „Skoro on tak mówi, to tam naprawdę musi się coś dziać nie z tego świata”. – Acha – odburknął Rafał. Kogoś takiego się spodziewał. – To co robimy? – Odpalimy kamerę, żebyście nie musieli powtarzać w kółko tego, co zaszło. Gdy będziecie opowiadać o tym po raz pierwszy, będziecie bardziej naturalni. Adrian podszedł do bagażnika i wyjął z niego wielką kamerę. Ułożył ją na ramieniu, pogrzebał przy niej chwilę, cofnął się trochę i zaczął iść w ich kierunku. Tomasz podczas tego założył marynarkę i wziął do ręki mikrofon. Polecił stanąć pozostałym obok siebie, a sam stanął przed nimi, wyprostował się i przybrał skupioną minę. – Witam państwa z pomorskiej wsi Zagłównie, gdzie na polu pana Rafała Kossakowskiego doszło do niecodziennego zjawiska. Panie Rafale, czy mógłby pan nam powiedzieć, co się tutaj wydarzyło? I się zaczęło, cała ta dziennikarska robota. Relacje i pytania. Co pan/pani wtedy czuł/a? Co pan/pani wtedy myślał/a? Jak wam się wydaje, co tu się stało? Pytania śmigały jak oszalałe muchy, siadając to tu, to tam, by za chwilę znów poderwać się w ekstatyczną podróż. Gdy Tomasz ustalił szczegóły, zabrał się za badanie dołu. Najpierw wyjął z auta wielki reflektor z mnóstwem małych

Mirzo, a ja spojrzałem!

żaróweczek zajmujących powierzchnię sporej patelni. – Światło nie rozprasza się nawet po przebyciu dwustu metrów, tak więc jeśli ten dół nie ma większej głębokości, bez problemu dobrze oświetlimy jego dno – powiedział do kamery, po czym podszedł do krawędzi dziury. – Niech pan weźmie tę linę – zwrócił się do Norberta – i zwiąże mi ją wokół pasa. Zamierzam się wychylić, a nie chcę spaść, zwłaszcza w coś, co ma ponad osiemdziesiąt metrów głębokości. Norbert wykonał polecenie. Podszedł do krawędzi i z przesadną ostrożnością wystawił rękę z refrektorem. Drżała mu nieco. Rafał zadał sobie pytanie, czy z powodu ciężaru trzymanego w niej sprzętu, strachu, a może podniecenia? Pstryk. Silny snop światła generowany przez stado halogenowych żarówek wystrzelił w dół. Kamerzysta leżał nad krawędzią dołu i wszystko rejestrował. Zapadła cisza, po której Tomasz z zadowoleniem poinformował, że nie widzi końca tajemniczego tunelu. A więc to tunel? Ciekawe przemycenie informacji. Tunel. „Ale dokąd?” – myślał Rafał. – Proszę państwa, spróbujmy w inny sposób – powiedział Tomasz, kładąc reflektor niedaleko samochodu, z którego po chwili wyjął małe urządzenie wielkością i obudową zbliżone do starych modeli telefonów. – To laserowy miernik odległości. Jego zasięg to ponad dwieście metrów. Tomasz znów podszedł do krawędzi dołu, a Norbert znów go ubezpieczał. Kamerzysta zaś tym razem skupił się na wyświetlaczu dalmierza. – Proszę państwa, to niezwykłe, ale kierując laser pionowo w dół, wyświetlacz informuje mnie, że nie znaleziono punku oparcia. Spróbuję teraz ustawić wiązkę lasera nieco pod kątem… Tak, laser dotyka ściany tunelu… To dwieście trzydzieści metrów stąd. Mój Boże, jeśli urządzenie się nie myli, to mamy do czynienia z niezwykłym zjawiskiem. Muszę przyznać, że nigdy o czymś takim nie słyszałem. W głosie Tomasza, a także w jego zachowaniu, można było zauważyć spore podniecenie. Schował nerwowo miernik do kieszeni marynarki, ledwo w nią trafiając, a potem znów zajrzał do samochodu i wyjął z niego racę, taką, jakiej używa się na meczach piłkarskich, gdy chce się zrobić trochę zamieszania. Tomasz bez ceregieli ją odpalił. Cichy wybuch, syk i tarcie czegoś o siebie wypełniło przestrzeń. Ale nie chodziło tylko o dźwięk. Z racy zaczęły unosić się kłęby dymu, a trawy wokół pokryła jasna czerwień. Wyglądały, jakby krwawiły. Tomasz podszedł do dołu. Kamerzysta ustawił się obok niego. Wszystko znieruchomiało, oprócz racy wyrzucającej z siebie w opętańczy sposób kłęby dymu. – Światło racy będzie widać z dalekiej odległości – prawie krzyczał. – Jeśli ten tunel, czy cokolwiek to jest, ma jakieś dno, zobaczymy je. Zamachnął się lekko, gdy nagle się zawahał. Podniecenie zaczęło ulatniać się z niego jak dym z racy, a w jego miejscu zaczynał się sadowić zdrowy rozsądek. Mimo tego Tomasz wrzucił racę do środka. Dopiero później przyznał się Norbertowi, że bał się, że będzie z tego jakaś afera: „Jeśli byłoby tam coś łatwopalnego, to by się zapaliło. Płomień racy ma nawet tysiąc sześćset stopni. A gdyby w tym dole był gaz… Mielibyśmy gejzer ognia”. Do niczego takiego jednak nie doszło. Raca zaczęła spadać w dół, wyglądając jak kula ognia. Wszyscy ją śledzili,

25


OPOWIADANIA z początku także Rafał. Kilka sekund po jej wrzuceniu poczuł jednak silne ukłucie w oczach, a potem w głowie. Jakby coś się w niego wgryzało, przesuwało coraz dalej i dalej, penetrowało. Nagle zrobiło mu się bardzo gorąco. Najpierw jego czoło, a potem cała twarz oblała się czerwienią, jakby została wystawiona na światło racy. Wielkie krople potu z pośpiechem zaczęły przeciskać się przez pory skóry, żeby ratować sytuację. Rafał zatoczył się w tył. Stopy stawiał nierówno, co w połączeniu z dłońmi przyłożonymi do skroni i oczu dało złudzenie obłąkańczego tańca, który szybko dobiegł końca – Rafał przewrócił się w wysoką trawę. Gdy znalazł się wśród zieloności, wśród traw pochylających nad nim swoje ciężkie głowy, niczym w geście zatroskania, poczuł, jak wśród zalewającego go bólu i szaleństwa pojawia się siła i… władza. Stop! STOP! – krzyknął i znieruchomiał z zachwytu i wdzięczności. Ból zmalał, gasł. Twarz szybko zaczynała odzyskiwać dawną barwę, w czym pomagał chłód poranka uwięziony przy ziemi, wśród krat z łodyg traw. Miał ochotę leżeć tak długo, bardzo długo, ale przeszkodził mu Tomasz. – Panie Kossakowski! Panie Kossakowski, co się stało?! – wołał nad nim, próbując go podnieść. Rafał odepchnął jego ręce ze złością. Wstał sam. Spojrzał zakrwawionymi oczami w oko kamery i czuł, jak w jego ustach gromadzi się flegma, która miała jeden cel – wejść w bliski kontakt z obiektywem. Rafał powstrzymał się jednak. Przełknął ją i chcąc zmienić temat, zapytał o racę. – Zgasła, gdy pan krzyknął. Proszę powiedzieć, co się stało. Pana oczy… – Niedobrze mi – odparł i zwymiotował. Gdy kontem oka dostrzegł, że kamerzysta skrupulatnie rejestruje zawartość jego żołądka, popchnął go, tak mocno, że ten się przewrócił. Potem zwymiotował raz jeszcze. Otarł usta i wyszedł z wysokiej trawy. – Nic ci nie jest? – Norbert doskoczył do niego. – Nie. Jadę do domu. Gdzie Lidia? Rafał, Norbert i jego żona, Wanda, rozejrzeli się wokół, podczas gdy Tomasz podnosił swojego kamerzystę. Nigdzie jej nie było. Ani przy dole, ani w samochodzie, ani wśród traw. – Lidia! – zawołała Wanda. – Lidia! Po chwili dołączył się do niej Norbert. Rafał stał cicho, lustrował spokojnie otoczenie. Gdzieś w głębi siebie zamiast niepokoju zaczynał odczuwać ulgę i harmonię. – Lidia!!! – krzyczeli już wszyscy, rozłażąc się przy tym dookoła, oprócz Rafała i kamerzysty, który kręcił się niemal wokół własnej osi, żeby wszystko zarejestrować. Zabawka Tomasza, pomyślał Rafał, który zaczynał znać odpowiedź na zadane przez dziennikarza kilkanaście minut temu pytanie. – Co według pana się tutaj stało? – pytał go Tomasz. Elementy jego twarzy były daleko od siebie: brwi uniesione wysoko, przez wygładzenie miejsca między nimi także bardziej rozstawione po bokach niż zwykle, oczy szeroko otwarte, płatki nosa nabrzmiałe, usta wąskie, rozciągnięte. Oblicze człowieka rozluźnionego, nie spodziewającego się kłopotów, na tyle orientującego się w sytuacji, że niepotrzebna mu czynność intensywnego myślenia. Co mu odpowiedział? Coś mało ważnego, nieprawdziwego. Teraz powiedziałby raczej, że… – Co się panu stało przed chwilą? To wszystko ma

26

związek z panem? – Znów doskoczył do niego Tomasz z Adrianem. Tym razem znajomy Norberta miał mniejszą twarz niż przed kilkunastoma minutami. Brwi ściągnięte, oczy zmrużone, nos nieruchomy, usta wąskie, nabrzmiałe – to nie był już człowiek, który wie, co może się stać za godzinę, za minuty… za sekundy. Rafał wyminął go bez słowa. Tomasz sięgnął po asa, który choć jeszcze przed kilkoma chwilami był wiele wart, to teraz mocno stracił na wartości. – A co ze Stanisławem Koniecznym? On też zaginął. Przynajmniej pan tak sądzi. Dlaczego? Rafał obejrzał się. A więc Norbert mu powiedział, pomyślał, a potem spojrzał na Załuskiego, który już prawie stracił status przyjaciela. Norbert przyglądał mu się groźnie, z wyrzutem. Rafał zlekceważył to; wsiadł do swojego pikapa; nikt mu nie przeszkadzał. Odjechał. 5 Jakieś czterdzieści minut temu tu siedziała, myślał, podekscytowana i kobieca, a przynajmniej chciała być kobieca. W lusterku pasażera poprawiła włosy, starła palcem mikrometr szminki wychodzącej poza naturalną czerwień ust, wydłubała coś z kącika oka. Uśmiechnęła się i lekko zmrużyła oczy. „Też czujesz się podekscytowany?” – zapytała. Nie obchodziło jej jednak, co myślę. O nie. Chciała, żebym na nią spojrzał. Chciała się we mnie przejrzeć. Przejrzeć w mojej reakcji. A potem to jej „Ja jestem podekscytowana”. Podekscytowana tuż po rozmowie z Norbertem. Gdyby nie to, że nie mieli miejsca w samochodzie Tomasza… Była taka rozbuchana; zawsze, gdy przestawała taka być, miała do niego pretensje, że on taki nie jest. Teraz pretensje się skończyły. Zajechał pod dom Norberta – niski, jednopiętrowy budynek zajmujący dużą powierzchnię. Siedział za kierownicą i patrzył na niego dłuższą chwilę. „Tu, po lewej, mamy dużo niezagospodarowanego miejsca. Tu urządzimy naszemu maluszkowi plac zabaw, ze wszystkim: piaskownicą, zjeżdżalnią, drabinkami i całym tym ustrojstwem. Z Wandą nawet się już śmiejemy, że drzewo, które zasadziłem tu jeszcze przed budową domu – wiesz, dom, drzewo, syn – będzie akurat wystarczająco duże w chwili, gdy nasz szkrab będzie chciał mieć domek na drzewie”. Norbert i dzieci. Być może, nie tacy mają dzieci. On i Wanda. To już inna sprawa. Jasne, mogą mieć dziecko, mogą być małżeństwem, mieszkać razem, ale, ale… Wanda. Wanda jest spokojna i cicha. Opiekuńcza i rozsądna. Gdy przenosili razem z Norbertem kamienie, niezbyt jasnego pochodzenia, zalegające jego posesję, i jeden z nich wyśliznął mu się z ręki zdzierając mu skórę z przedramienia, zajęła się nim Wanda. Przejechała plątaninę czerwonych kresek różnej grubości i długości (niektóre były przerywane) błyskającą płynną czerwienią na tle czerwonego mięsa wacikiem z jakąś szczypiącą substancją i mówiła, że to był duży kamień, każdemu mógł wypaść, podczas gdy Lidia nazwała go miastowym pieskiem. A pewnego wieczoru, na bujanej ławce w ogrodzie, gdy opowiadał jej dowcipy, śmiała się i zaczęła mówić o komediach. Lubił komedie, choć nie podejrzewano go o to. Ustalili, że całą czwórką wybiorą się na jakąś niedługo do kina. Potem zrobiło się zimno. Dał jej swój sweter. Czuł się dobrze, na miejscu, po tak długim czasie na miejscu. Wrzucił wsteczny i wycofał samochód, po czym ruszył przed siebie, opuszczając posesję Norberta.

DAWID LADACH


OPOWIADANIA 6 Gdy Rafał jechał do oddalonego o kilka kilometrów baru, na jego albo „jego” polu grupka jeszcze niedawno jego towarzyszy coraz rzadziej próbowała połączyć się telefonicznie z Lidią i coraz rzadziej rozglądała się wokół nawołując, a coraz częściej spoglądała po sobie, od czasu do czasu zapuszczając wzrok ku przepastnej dziurze albo tunelowi. Gdy Rafał zamawiał pierwszą setkę, oni rozmawiali stojąc blisko siebie, raz za razem oglądając się za siebie w obawie przed atakiem nieznanego albo Nieznanego, wymieniając między sobą nic nie znaczące zdania, naładowane niepokojem w tak wielkim stopniu, że aż nim promieniowały, zasilając promieniowanie zdań innych. Energia przepływała im z ust do ust, aż Tomasz, chcąc odzyskać miano reżysera tego spektaklu, bardzo udanego, przyznawał to, zapowiedział kolejne testy, zanim wykona się telefon na policję i zgłosi zaginięcie. Rafał zamówił druga setkę i popił kwaśnym sokiem z grejpfruta, który, tak przynajmniej słyszał, wzmacnia działanie niegrzecznej tancereczki, dzięki czemu może tańczyć w żyłach znacznie dłużej, a Tomasz zdał sobie sprawę, że dół się powiększył. Jego promień zdawał się być o kilkadziesiąt centymetrów dłuższy. Promień otworu. Nie zmierzyłem go, pomyślał i zaczął nadrabiać zaległości. Nie powiedział jednak nic do kamery. Swoje spostrzeżenie zachowa na później. Warto mieć w rękawie asy, jeszcze lepiej mieć Jokery. Po pomiarze, na długim teleskopowym wysięgniku wprowadził w dół połączony poskręcanym kabelkiem z dyktafonem mały, niepozorny mikrofon, który, jak tym razem poinformował skrzętnie Tomasz swoich przyszłych odbiorców, odbierał dźwięki poniżej 16Hz niesłyszalne dla ludzkiego ucha. Dziennikarz wprowadził go jak najdalej się da i poprosił zgromadzonych, a więc teraz jedynie kamerzystę, Norberta i Wandę, o zachowanie zupełniej ciszy. Po minucie wyciągnął mikrofon i zapowiedział, że później przesłucha nagranie. Rafał, który wpatrywał się przy chyboczącym, okrągłym stoliku w dwie pięćdziesiątki wódki (postanowił trochę zwolnić i następne kolejki okroić o pięćdziesiąt procent) w nieznany sobie sposób wiedział, co robi Tomasz. I wiedział, że nie przyniesie mu to żadnych wartościowych informacji, bo on tak chce. Ma władzę. – Proszę państwa, użyjemy jeszcze termowizora; jeżeli ktoś… lub coś jest w tym dole, to jest duża szansa, że termowizor to zarejestruje – powiedział Tomasz, po czym chwycił niewielkie urządzenie podobne do małej kamery, wkładając uprzednio rękę za pasek zabezpieczający przez upuszczeniem cennego sprzętu. Położył się na ziemi i skierował oko termowizora w głąb tunelu. – Nic z tego – powiedział do siebie w tym momencie Rafał, zwracając uwagę kilku gości lokalu. Tomasz przyłożył oko do rejestratora ciepła i bacznie obserwował. Nic. Jedynie szarość. Różne odcienie szarości. Nic ciepłego, nic żywego, tylko chłód, nieludzki chłód. Wstał. Poinformował, że niczego interesującego nie zarejestrował. Proponuję pojechać do Stanisława Koniecznego, żeby sprawdzić, czy ten jest w domu. Gdy to ustalimy, skontaktujemy się z policją. Jeśli okaże się, że i on zniknął, przy okazji informowania władz o zaginięciu Lidii, poinformujemy także o zaginięciu pana Koniecznego, postanowił Tomasz. Zebrani

Mirzo, a ja spojrzałem!

wsiedli do wozu. – Co pan tak sam pijesz z samego rana? – zapytał jeden z dwóch przysiadających się do jego małego, dwuosobowego stolika mężczyzn. Pytający był w niegdyś białym swetrze, teraz posiadającym żółtawy kolor rozwodnionej w toalecie uryny, jego towarzysz miał na sobie koszulkę z śladami zaschniętego cementu. Rafał przyjrzał się im. Wiedział, że nie obchodzi ich odpowiedź, tak jak jego odpowiedź nie obchodziła Lidię godzinę z hakiem temu. Przeszedł do meritum: – Napijecie się panowie ze mną? Ja stawiam. Odpowiedź była oczywista. 7 Gdy zatrzymali się pod domem Stanisława Koniecznego, Tomasz miał coraz większe powody do zadowolenia. Jego dotychczasowe badania przeszłości, legend, niedomówień, wspomnień, niekompletnych, wątpliwych dokumentów przerodziły się w badania czegoś, co działo się tu i teraz. Stał się poszukiwaczem prawdy przemykającej nadal tuż obok, ale będącej na tyle blisko, że można ją schwycić, obejrzeć, pokazać innym, sprzedać. Prawda była dla niego najważniejsza, ale nie on sam się liczył, liczył się tylko o tyle, o ile liczyli się z nim inni, a inni będą liczyć się z nim wtedy, gdy oprócz prawdy pokaże im także walkę o coś dla nich cenniejszego – życie. Spojrzał na swoich towarzyszy. Kamerzysta i trochę przestraszone małżeństwo. Razem z nim tworzyli małą drużynę poszukiwaczy… Nie, bojowników o Prawdę i Życie. Doskonale; czy może być coś cenniejszego? Prawda i Życie. Zapukał do drzwi żony Stanisława, do której dotarł przez żywe drogowskazy – pytanych o drogę ludzi. Otworzyła mu siwa kobieta z twarzą zbyt młodą, by bez sprzeciwu zgodzić się na jej byt z włosami pozbawionymi pigmentu. Po zobaczeniu kamery zamieniła się w ambiwalentną maszynę. Jednocześnie dziwiła się temu, co jej mówili, reagowała strachem i przejęciem, potem zaś pytała o sprawy niezwiązane z tematem odwiedzin, porzucając maskę idealnego dla swoich gości słuchacza. Wiedziała czego się od niej wymaga – stąd gra pod dyktando przybyłych – nie była jednak aktorką na pełny etat, stąd co jakiś czas zdejmowanie maski. Summa summarum, nie przejęła się zniknięciem męża. To się zdarzało, mówiła. Zawsze wracał. Tu się nie ma gdzie zgubić; zawsze się odnajduje, prędzej czy później, twierdziła, ignorując historię o niezwykłym tunelu. Tomasz liczył na coś innego. Zdecydowanie wolałby albo obojętność, albo przejęcie. Miszmasz często okazuje się niesmaczny. Ale miał za chwilę wziąć odwet. Pojechali na posterunek policji. Młodszy aspirant, trzydziestosiedmioletni mężczyzna, nie zgodził się na nagrywanie przyjęcia zgłoszenia o zaginionych. Tomasz zdjął marynarkę, położył ją na biurku, uprzednio włączając małą kamerę ukrytą w kieszeni, wystawiającą swoje wścibskie oczko przez dziurę w klapie. W trakcie składania zeznań i zgłaszania zaginięcia, młodszy aspirant Franciszek Rot nie miał wątpliwości, że ma do czynienia z mieszczuchami szukającymi nieco bardziej nietypowych przygód niż im podobni. Nie należało ich jednak lekceważyć. Mówiła mu o tym intensywna mieszanka ich drogich perfum, mówił złoty zegarek na przegubie Norberta, mówiła kamera i fakt,

27


OPOWIADANIA że miał do czynienia z dziennikarzem. Być może rozhisteryzowanym marzycielem uganiającym się za fatamorganami, ale jednak dziennikarzem. Czwarta władza, czytaj upierdliwe jak meszki gnojki próbujące cię osrać z każdej możliwej strony. „Profesjonalizm, profesjonalizm” – powtarzał sobie w myślach Rot. – „Profesjonalizm, i będzie dobrze.” – Państwa sprawa jest wyjątkowo… nieprzejrzysta. Potrzeba czasu, żeby dobrze ją poznać. W tej chwili przyjmę zgłoszenia o zaginięciu, wdrażając podstawową procedurę, nie uwzględniającą podejrzenia zagrożenia życia osób uznanych przez państwa za zaginione. Dół, o którym państwo mówiliście, zostanie zbadany przez naszego funkcjonariusza i zabezpieczony. Nasz posterunkowy będzie go pilnował, żeby nikt nie wyrządził sobie krzywdy w kontakcie z nim, a także nie zniszczył śladów, które mogą się znajdować w jego otoczeniu, które rozpoznamy, gdy lepiej poznamy sprawę. Proszę państwa o przekazanie państwa znajomemu, Rafałowi Kossakowskiemu, żeby się do nas zgłosił. Tymczasem dziękuję, proszę pozwolić nam działać. Franciszek pogratulował sobie w duchu tego, co powiedział. Zapisał sobie tych kilka zdań, gdy dziennikarz opowiadał mu o swojej najnowszej fatamorganie. O, błogosławiona podzielność uwagi, teraz mogła być bardziej potrzebna niż się to wydaje; nie od dziś się żyje, ogląda wiadomości, gdzie ukryte małe dyktafony albo kamerki wielkości paznokcia niszczą ludziom życie, przekonywał się. Tomasz po jego przemówieniu miał jeszcze kilka kąśliwych pytań, ale Franciszek rozegrał to zbyt dobrze. Po swojej wypowiedzi wstał, otworzył ciężkie drzwi posterunku, wpuszczając do jego zatęchłego wnętrza gorący oddech zewnętrza, robiąc czytelny gest stanowczo świadczący o zakończeniu spotkania. Czworo gości wyszło. Tomasz kolejny raz był niepocieszony, choć mniej niż ostatnio. Liczył na jakąś kompromitację policjanta. Niemniej nie było źle: policjant nie docenił wagi ich zeznań; co prawda postąpił zgodnie z regulaminem, ale to nieważne, to nie będzie nikogo obchodzić, gdy sprawa okaże się naprawdę poważna. Ludzie uwielbiają nakładać policjantom na ich piękne mundury skórę kozłów – w ten sposób mogą dać upust swoim osobistym frustracjom. Winny policjant to dobry policjant – tego należało się trzymać. I odnaleźć Rafała. 8 Rafał stanął w progu domu Norberta tuż po dwudziestej drugiej. Przekraczając go wiedział, że czyni to po raz ostatni. Gdy stąd wyjdzie, nie wejdzie tu już nigdy – to było oczywiste. Ten pewnik oczyszczał go, wyzwalał, był łykiem czystego tlenu w pomieszczeniu pełnym dymu. W płonącym budynku. On wyjdzie, opuści to miejsce, by znaleźć miejsce prawdziwe, w którym może być. Gdy Norbert i Tomasz go zobaczyli, podeszli do niego życzliwie. Jak ty wyglądasz, siadaj, co się stało, pewnie głodny, jesteś spragniony, zmęczony, kupę czasu, wszystko załatwione, nie musisz się martwić, siadaj, nie martw się, pij i jedz, siadaj. Rafał, wciąż jeszcze pijany, ominął ich; interesowało go tylko zabranie potrzebnych rzeczy, by być, naprawdę być gdzie indziej. Uległ jednak Jokerowi Norberta, Wandzie. Miała go zatrzymać, taki był plan. To dla jego bezpieczeństwa, tłumaczyli jej. Dla ich bezpieczeństwa; dla życia Lidii, Stanisława. Oczywiście, odpowiedziała, choć nie do końca

28

była do tego przekonana. Teraz jednak, gdy zobaczyła Rafała, kundla wytarzanego w nieczystościach, zmęczonego i rozbitego, nabrała przekonania. Zatrzymała go. Chociaż na tę godzinę. Żeby odpocząć, ogarnąć się trochę, przecież tyle tu był, może więc zostać jeszcze chwilę. Po konfrontacji z nią Rafał poczuł się inaczej. Może rzeczywiście, pomyślał, po co się tak śpieszyć. W końcu spotkało go tu wiele miłych chwil. Wahał się jednak, bo w płonącym budynku… – Siadaj, przyjacielu – powiedział Norbert, chwytając go nagle pod ramię i prowadząc go do stołu, odsuwając mu krzesło. – Wanda zrobi coś do jedzenia. Zrób swoją popisową jajecznicę, tę, którą Rafał tak lubi. – Przeniósł wzrok z żony na przyjaciela. – Coś ty na nas taki cięty? Rafał znieruchomiał, by wyostrzyć zamęt powstały wokół niego. Słowa, gesty, ukryte chęci i oczekiwania wirowały wokół niego, a on nie bardzo wiedział skąd to wszystko. Nagle puścił stery. – Nie jestem… Nie mam… Nie bardzo wiem, bo wtedy, gdy powiedziałeś, że… – przerwał. Znów chciał się napić. Czystej. – Nie przełknę nic prócz wódki. Norbert tylko na to czekał. Już po kilku krótkich chwilach przed Rafałem stała szklanka z wódką i szklanka z sokiem. Po dwóch dużych łykach, których nie popił, Kossakowski westchnął kłębem alkoholu. Wódka stała się dla niego dziś czymś naturalnym, przeciwwagą najpierw dla wyrzutów sumienia, potem dla czegoś wprost przeciwnego. Do zneutralizowania tego pierwszego wystarczyły trzy duże kieliszki przeźroczystego alkoholu; zneutralizowanie tego drugiego okazało się prawie niemożliwe, co nie było zbyt pochlebne człowiekowi. – Gdzieś ty był cały dzień? – zapytała Wanda, gładząc jego ramię i szyję. Rafał poczuł, jak coś się w nim ukrywa, wycofuje, pokazując kły i czerwone ślepia, warcząc przy tym z nienawiścią wywołaną nie tyle samym wycofywaniem się, ile świadomością przed czym ustępuje. – Piłem cały dzień. W różnych miejscach; nie pamiętam dokładnie gdzie. Straciłem chyba kupę kasy. – Musiałeś odreagować – powiedział Norbert. – To normalne. Odreagować? No tak, Lidia. Byłaby wściekała, gdyby się dowiedziała ile przepuścił pieniędzy w nurcie najmniej wyrafinowanej popijawy, z najmniej wyrafinowanymi ludźmi. Ale jej nie było. Żal zaczął urządzać harce w zwolnionym niedawno miejscu. – Sam nie wiem, co się ze mną stało… dzieje – powiedział Rafał, przeskakując z twarzy na twarz znajomych. Oblicze Tomasza wręcz ociekało ciekawością, ale Kossakowskiemu to umknęło, jakby nagle częściowo stracił wzrok. – Martwisz się o nią? – zapytał go Tomasz. Wpatrywał się w niego jak w bóstwo, które, gdy odprawi się wokół niego odpowiednie rytuały, ześle na cierpliwych wyznawców łaskę. – Tak. Co się z nią stało? O co tu chodzi? – Musimy to jeszcze ustalić. Jeśli chcesz jej pomóc, musisz odpowiedzieć na kilka pytań. – Jasne. – Więc zacznijmy od Stanisława Koniecznego. Wszystko wskazuje na to, że zaginął… Zapanowała cisza. Norbert i Wanda siedzieli po bokach Tomasza. Norbert miał założone na piersi ręce, nieco opuszczoną głowę; Wanda dłonie ukrywała między

DAWID LADACH


OPOWIADANIA udami złączonych nóg, wodziła wzorkiem po przestrzeni stołu z leżącą na nim marynarką, terenu dzielącego ich od Rafała. Ich ciała informowały o wycofaniu się z rozmowy, według planu. – Nie wiem, co się z nim stało – powiedział Kossakowski. – Ale coś cię z nim łączyło, tak? – Kupiłem od jego brata działkę, dwadzieścia arów. Zapłaciłem, wszystko było w porządku do czasu aż pojawił się Stanisław. Powiedział, że działka, którą kupiłem należy częściowo do niego. Oczywiście zdenerwowałem się słysząc to, ale wszystko przecież przed kupnem sprawdziłem, nie mogło być mowy o tym, że coś było nie tak, dlatego się za bardzo nie przejąłem. Dla pewności jednak pojechałem do starostwa i zapytałem o moją działkę. Dowiedziałem się, że istnieje księga wieczysta, która potwierdza, że Stanisław jest właścicielem części działki. Podobno geodezja uaktualniła mapę ewidencyjną mojej ziemi… Mojej nie mojej, jak się okazuje, i naniosła na nią działkę o powierzchni pięciu arów znajdującą się niemal na środku mojego terenu, znaczy się… No. Jak to w ogóle możliwe, pytałem i dowiedziałem się, że księga wieczysta z tym zapisem chwilowo nie znajdowała się w starostwie, dlatego wszystko wydawało się być w porządku. Po moim zakupie Stanisław ją tam dostarczył i wprawił w ruch urzędnicze maszyny. Skontaktowałem się z prawnikiem. Powiedział mi, że to dziwna sytuacja i podchodzi mu to pod jakiś szwindel. Te przypuszczenia potwierdziły moje nieudane próby skontaktowania się z Koniecznym, tym, co mi ją sprzedał. Chciałem biegać po sądach, ale Stanisław mnie uspokajał, że on rozumie, że jego brat mnie oszukał, że nie chce robić kłopotów, że nie będzie mi utrudniał zarządzania działką. Zawsze wolałem umowy bez całego tego urzędniczego zamieszania, więc mu uwierzyłem. Wiem, to takie naiwne. Ale Stanisław wydawał się być w porządku. Nie ubiegał się o żadne profity za swoją działkę, a wręcz przeciwnie – robił kroki, by się jej zrzec. Podobno nie miał na to za dużo czasu i były z tym jakieś problemy, bo działka w jakimś tam jeszcze procencie należała do jego dalszej rodziny, z którą nie mógł się dogadać. Ogólnie, zagmatwana sprawa. Czas leciał, ale mi się nie śpieszyło, bo i tak chciałem sprzedać tę działkę dopiero po kilku latach od kupna, gdy jej cena wzrośnie. Stanisław sprawiał wrażenie człowieka o bardzo dobrych chęciach, a ja cieszyłem się, że nie muszę biegać po urzędach i sądach – byłem zmęczony papierkową robotą przy kupnie działki i nie miałem już siły na kolejne szarpanie się. Tak minęło trochę czasu, po którym dowiedziałem się trochę przypadkowo, że nie mogę się już ubiegać o to, żeby Adam Konieczny, ten brat Stanisława, ponosił odpowiedzialność za wady prawne sprzedanej mi ziemi. Wtedy Stanisław powiedział mi, że nie ma sensu przepisywać mi jego części działki. On się w dżentelmeńskiej umowie jej zrzeka. Pięknie, pomyślałem, ale jak ja ją sprzedam, zapytałem go. A on mi na to, że mam jej nie sprzedawać. Że mogę sobie na niej zamieszkać, dom wybudować. Że jeśli ją chcę sprzedać, to mam robić, co chcę, ale on wtedy zrywa dżentelmeńską umowę. Świetnie, pomyślałem, teraz prawo było przeciwko mnie. Chciałem go przekonać do zmiany decyzji, ale żadne argumenty do niego nie przemawiały. Mówiłem, że chciałem tę działkę sprzedać z zyskiem, że nie chcę się tu osiedlać. Postawił na swoim i nie chciał ze mną rozmawiać. I co miałem zrobić? Nie miałem pieniędzy na osiedlenie się tu, a poza tym nie tego chciała

Mirzo, a ja spojrzałem!

Lidia. Sam nie wiem, o co chodziło… Chodzi temu Stanisławowi. Czy zrobił to wszystko specjalnie? Zwodził mnie, żeby udupić? Ale po co, skoro nie chce pieniędzy? A może wszystko się tak potoczyło feralnie? Stanisław ma jakieś swoje zasady i gówno go obchodzi moja sytuacja. Czasami mam go cholernie dość. Norbert zmienił pozycję ciała na pozwalającą mu wyrzucić kilka niepotrzebnych z punktu widzenia Tomasza słów. – Widzisz, gdybyś poznał mnie szybciej, to byś teraz nie siedział dupą w mrowisku. Ściągnęłoby się Tomka, zrobiło reportaż, wszystko jest do odkręcenia jeszcze… – Może, a może nie, jedno jest pewne: ta działka to dla ciebie frustrująca sprawa. I właśnie na tej działce pojawia się dół, a może tunel… A co na to Lidia? Pewnie nie była zbytnio zadowolona – zwrócił się do Rafała Tomasz, na chwilę tylko przerywając strumień wymierzonego w niego skupienia, by uraczyć Norberta dezaprobatą. – Lidia? Rozumiała moje zaufanie i nieporadność, w końcu za to mnie pokochała, tak mówiła, ale nie była raczej szczęśliwa, że nasze pieniądze utknęły. Dużo pieniędzy. Będę to musiał w wydawnictwie odrabiać kilkanaście lat. Gdybym nie zajmował się papierkami z literaturą, a z dokumentami prawnymi, to by była inna rozmowa. – rzucił tę gorzką uwagę, której głównym celem było jedynie umniejszenie go. Jakaś część jego pozwalała mu to rozumieć i wyrażała swój sprzeciw takiemu stanowi rzeczy – chciała więcej miejsca, nie coraz mniejszą klatkę. – Tak… A twoje oczy. Wtedy, na polu. Co się tam stało? – Nie wiem. – Przejechał w geście zmęczenia ręką po twarzy, zdzierając z niej część maski z potu, kurzu, ziaren piasku i drobnych źdźbeł trawy. – Czułem się przez chwilę okropnie. Jakby coś wypalało mi oczy i przemieszczało się dalej, w głąb umysłu; przez chwilę miałem straszny ból głowy. – Ale to się skończyło – stwierdził Tomasz. Próbował się powstrzymywać, ale podniecenie wylewało się z niego w nerwowych ruchach. – Tak. Chciałem, żeby się skończyło i się skończyło. – Dobrze. Muszę to przemyśleć. – Ruchem głowy dał znak Norbertowi, że czas zakończyć rozgrywkę i zejść do szatni. – Nie wiesz jeszcze o co w tym chodzi? – zapytał Rafał, nieco rozbudzony po powrocie z podróży wspomnień. – Nie. Muszę to przemyśleć. Jak już będę wiedział, to dam ci znać. Kłamie. Kła-mie, pomyślał Kossakowski, którego uwaga zyskała nagle na sile. Tomasz zabierając ze stołu marynarkę pozwolił wścibskiemu światłu kuchennych halogenów prześliznąć się po ukrytym oku kamery, która strzeliła w kierunku Rafała wiązką światła. Dała mu znak. Otworzyła mu oczy. Kossakowski nie zareagował; wręcz przeciwnie: sprawiał wrażenie coraz bardziej znużonego. Pozwolił oddalić się dziennikarzowi i Norbertowi. Gdy ci odeszli, podeszłą do niego Wanda. Znów jej ostrożny dotyk, troska jak ciepły oddech. – Wszyscy bardzo przeżywamy zaginięcie Lidii, dzisiaj jednak już nic nie zdziałamy. Słuchaj, przygotuję ci kąpiel. Weźmiesz prysznic, a potem zrelaksujesz się w wannie. Jutro będziesz gotów do działania – powiedziała. – Dziękuję, ale nie mam już sił na nic. Położę się gdziekolwiek i zasnę. Jutro rano się ogarnę. Spojrzenie troski nasiliło się. Zrobiło się sennie ciepło.

29


OPOWIADANIA – Położę się choćby tutaj – powiedział, po czym ruszył wahadłowym ruchem w kierunku pokoju gościnnego, gdzie znieruchomiał na kanapie. – Tu mi będzie dobrze. Nie chcę niczego prócz spokoju. – Zamknął oczy, utrudniając sprzeciwienie się jego woli. Wanda wyszła. Leżał. Wyłączył w maksymalnym stopniu wszystkie zmysły prócz słuchu, któremu przeznaczył część mocy jego towarzyszy. Słuchał. Skrzypienie drzwi. Kroki, cichsze i głośniejsze, potem niewyraźna wypowiedź i odpowiedź: „Zasnął” – to słowa Wandy. Potem szum wody, najpierw głośny, gdy drzwi od łazienki stały otworem, potem przytłumiony, mieszający się ze zgrzytem rur i brzęczeniem pompki uzupełniającej braki wody w opróżnianym przez kogoś bojlerze. To pewnie Wanda. Oby; jeśli jednak nie, to nic – teraz można wiele, bardzo wiele. Rafał wstał i, dostosowując wydzielane przez siebie dźwięki do dźwięków wypełniejących dom przed jego wstaniem, poszedł pewnym krokiem w kierunku pokoju zajmowanego przez dziennikarza i kamerzystę. Wódka została wyparta przez coś od niej silniejszego, przez co Rafał niesłyszany znalazł się w korytarzu przed drzwiami, za którymi toczyła się rozmowa. Ważna rozmowa. Niesłyszany i kompletnie niewidoczny w niemal zupełnie ciemnym pomieszczeniu, niemal nie istniał. Był jedynie słuchem. Słuchał. 9 – Naprawdę nie wiem, co robić. – Tomasz krążył po pokoju, w pracy mięśni szukając luksusu pewności i rozładowania napięcia. – Nic się nam na razie nie stało – powiedział siedzący w fotelu Norbert, zbyt beztroski, by musieć stawiać na mięśnie. – On nas nienawidzi, tak, jak nienawidził Stanisława i Lidii. To kwestia czasu, gdy się za nas zabierze. – Przecież on się z tym dziadem niemal kolegował, a Lidia to przecież jego żona – oponował Norbert. – Poza tym on mnie lubi, a do tego jest pierdołą. – Sama nieprawda. Tak naprawdę ich nienawidził, tylko dusił to w sobie aż powstał ten tunel. To jego trzecie oko. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Takiej formy. Oko, właściwie jego źrenica; powiększające się, gdy zyskuje na sile; zwierciadło duszy; prowadzące wprost do jądra jego nienawiści; wyrosłe na frustracji, na działce będącej jej symbolem – zamieniał swoje myśli w dźwięk, by zaprząc go do pracy mięśni. – A on może i cię lubi, ale tylko powierzchnią. Głębia chce cię zamordować albo zrobić coś jeszcze gorszego. – Tym razem słowa miały również służyć Norbertowi. – A pierdoła? Przed chwilą nią był, bo siła oka spadła, ale jest coraz silniejsza. Pomyśl, najpierw miał wyrzuty sumienia po zniknięciu Stanisława, potem był obojętny w przypadku Lidii, a co będzie dalej? – To wszystko się w głowie nie mieści… – Ale mieści się w kamerze. Byle tylko nie zmieściło się za dużo… – Co masz na myśli? Tomasz znieruchomiał, eliminując nagle niepotrzebny ruch zewnętrzny kosztem wykonania ruchu wewnętrznego, jakże ważnego, może najważniejszego w jego życiu. – Nie ukryjemy się, gdy moc wzrośnie. A nawet jeśli nie

30

wzrośnie, to nie warto ryzykować. Trzeba to zakończyć zanim się zaczęło na dobre. – A co jeśli znów to ugasi? – Takiej siły jeszcze nie ma… Oby. Trzeba spróbować. – Mam kamerować? – odezwał się zapomniany Adrian, siedzący w kącie, w półmroku niczym zapomniany sprzęt, przedłużenie kamery. – Nie. Ale się przydasz… Rafał się wycofał. Słowa, które zdołał usłyszeć, będące dla niego niczym tryby, wystarczyły, aby zbudować w nim maszynę, która będzie sterować nim w najbliższym czasie. Leżąc w pokoju gościnnym usłyszał polecenie Tomasza, żeby ktoś zobaczył, czy śpi. Z dźwięku kroków, niemal tak precyzyjnie jak maszyna identyfikująca kogoś po porównaniu wzorów linii papilarnych, poznał, że osobą, która sprawdza, co robi jest Adrian. W pozycji z rozrzuconymi rękami, otwartymi ustami i cichymi, głębokimi pochrapywaniami, Rafał sprawiał wrażenie kogoś pogrążonego w gęstej aurze snu, skutecznie odgradzającej jego świadomość od rzeczywistości. – Śpi – usłyszał po chwili werdykt. Potem trochę szamotaniny i ściszonych głosów. Następnie dźwięk zamykanych drzwi. Rafał otworzył oczy. 10 Szyba, wzmacniana ciszą nocy, wybuchła z siłą sporej petardy hukowej. Po jej usunięciu, przez powstały otwór do radiowozu zajrzała twarz skrywana przez kominiarkę Norberta, wykorzystywaną przez niego w mroźne dni. Posterunkowy wysiadł natychmiast po zorientowaniu się, w czym rzecz. Latarką odpiętą przed momentem od pasa starał się wyłowić napastnika wśród nieskoszonej trawy, na tle lasu. Polowanie się nie udało. Stanął na granicy skoszonej trawy i trawy nadal bujnie egzystującej, stając w istocie na granicy wykluczających się w tej chwili poleceń: chronienia terenu i chronienia mienia, w dodatku mienia policji. Zawahał się i zrobił krok w tył. Wtem wybuchła druga szyba, tylna. Posterunkowy rzucił się w tamtą stronę; Adrian zdołał jednak mu się wymknąć. Posterunkowy pognał za nim. Dwie stłuczone szyby radiowozu na jego wadze przechyliły szalkę z ochroną mienia na niekorzyść ochrony zabezpieczonego terenu. W niecałą minutę po tym na przed momentem strzeżone pole wjechał ford forester. Za zgaszonymi lampami, sunąc powoli. Samochód widmo. Norbert i Tomasz wysiedli jednocześnie i podeszli do bagażnika, skąd wyjęli narzędzia zagłady. Pierwszy, z dwoma baniakami benzyny, jednym pięcio-, drugim dziesięciolitrowym, poszedł Załuski; za nim, z latarką i pięciolitrowym kanistrem podążał ku tunelowi zagłady dziennikarz. Już za chwilę mieli skrzyżować szable z nieznaną im siłą. – Odpalaj. Im szybciej, tym lepiej – powiedział Tomasz. Norbert postawił przy krawędzi wielkie koktajle mołotowa. Wystające ze zbiorników szmaty, białe, skropione benzyną, odcinały się od otoczenia trupią bladością. Będąc ważną częścią przedstawienia, od początku dawały znać o swojej obecności. Wyjął zapalniczkę, z metalowym krzesiwem do wzniecania iskry. Norbert zakręcił kółkiem, niczym kołem losu, ale nie wzniecił płomienia. Ząbkowane koło, nawet po

DAWID LADACH


OPOWIADANIA kilkunastu próbach, nie miało ochoty wprawić w ruch ciągu zdarzeń, wśród których końcowym przystankiem miała być śmierć Rafała. – Nie mogę tego odpalić – powiedział Norbert. Tomasz milczał; objeżdżał krawędzie tunelu łuną latarki po raz wtóry, jakby pieścił je światłem. – Tomek! Co jest? Nie mogę tego od… – Bo trzęsą ci się ręce. Że też miałeś tylko to gówno. Daj mi to, nie mamy wiele czasu. Norbert wypuścił zapalniczkę i pognał w kierunku samochodu. Otworzył drzwi, po czym poleciał w tył, w kierunku tunelu. Wyglądało to jakby samochód machnął swym lewym skrzydłem, odrzucając chcącego go ujarzmić śmiałka na zawrotną odległość. Wśród wrzasku, który zmienił wektory działań posterunkowego, przemieszczał się po śliskiej trawie w kierunku nieuniknionego. Jego ręce-grabie zabierały ze sobą zwały już niemal siana. Nagle zatrzymał się. Płakał z żalu, bezsilności i niesprawiedliwości. – Co ja ci zrobiłem? No co?! Tomasz dopiero teraz zauważył stojącego za nim Rafała. Skierował na niego światło latarki. To, co zobaczył kazało mu się cofnąć. Opamiętał się potrącając baniak z benzyną. Nadal nie mógł jednak oderwać oczu od oczu Kossakowskiego, od jego tęczówek jak gasnące liście drzew stłumione późnojesienną mgłą. – Rafał! Rafał! Opamiętaj się, słyszysz?! Słyszysz?! Oczy Kossakowskiego pokryte mleczną powłoką były nieruchome, wymierzone w przypadkowy punkt nieba, gdzieś nad głową dziennikarza. Jego jedyną odpowiedzią na postawione mu pytania i polecenia było zakończenie drogi Norberta, którego głos szybko ucichł w bezdennej otchłani. Przy takim stanie rzeczy, Tomasz zrezygnował z perswazji, przechodząc do ataku. Rzucił się na ziemię w poszukiwaniu zapalniczki, ginącej w odmętach ściętych źdźbeł traw. Robiąc to zobaczył, że dół przed nim poszerza swoją średnicę; dziesięciolitrowy baniak stojący w zasięgu jego ręki zakołysał się i runął w dół. Czasu było mało, za mało. Zdradziecka zapalniczka, jedyna mieszkanka domu ludzi niepalących, wyznawców elektryki, okazała się nieodnajdywalna, skazana na zatracenie. Tomasz podjął kolejną, rozpaczliwą próbę. Odwrócił się z zamiarem postawienia na pierwotne rozwiązanie, walkę na pięści. I to nie było mu dane. Po dwóch krokach znajdująca się za nim przepaść z łatwością go unieruchomiła. – Dlaczego ja? Co? Ich znałeś, coś ci się w nich nie podobało, rozumiem, ale ja? Co ja takiego zrobiłem? Cisza. Zalegająca cisza odurzała go, osiadała na nim jak lepki, ciężki, niewidzialny pył. – Odpowiedz! – ryknął niczym zranione zwierzę, choć wiedział, że wydarzyło się już prawie wszystko, co miało się wydarzyć. Zostało już tylko jedno. Jego pięty straciły oparcie. Po chwili stało się to także z przodami jego stóp. Nie krzyczał. – Co się tu dzieje?! – wykrzyczał posterunkowy. – Proszę się nie ruszać! Odejść od dołu! – Trzymaną w prawej ręce broń zbliżył do latarki trzymanej w lewej. Miał władzę widzenia i władzę nad stojącym przed nim człowiekiem, tak przynajmniej sądził. Podobnie jak w przypadku Norberta, jego krzyk szybko ucichł. Poszerzający się dół zbliżył swoją krawędź do stóp Rafała. Po chwili Rafała Kossakowskiego już nie było.

Mirzo, a ja spojrzałem!

Dawid Ladach

Urodzony w 1990 roku, student filologii polskiej, miłośnik literatury i romantyzmu. Fascynują go motywy grozy, szczególnie te bazujące na zjawiskach nadnaturalnych oraz mroczna strona ludzkiej natury. Pomimo tego, twardo stąpa po ziemi – we własnych tekstach oprawia fantastyczną zawartość ramą realizmu i dbałością o szczegół. Jest dobrym obserwatorem przyrody i ludzkich zachowań. Interesuje się psychologią. Lubi koty. Powyższy tekst jest autorstwa kochanej przeze mnie kobiety, Ewy. Ze swojej strony dodam, że publikacja na łamach QFantu jest moim literackim debiutem, który, mam taką nadzieję, będzie moim pierwszym krokiem w stronę zaistnienia na rynku literackim, tekstami będącymi prozą psychologiczną z elementami charakterystycznymi dla horroru.

31


OPOWIADANIA

Piotr Grochowski Biob33

Ilustracja: Magda Mińko „(…) Chcesz czy nie chcesz… Jesteś BIOBEM. Bio-Bękartem, półczłowiekiem, hybrydą… Islamscy radykałowie powiedzą o Tobie – Dziecko Szatana; Kościół Chrześcijański wyklnie cię, weterani Wojny Światów spluną ci pod nogi, bo ich towarzysze, bracia ginęli zabijani przez technologię, która teraz jest częścią ciebie… Nie jest ważne, czy masz bio-oczy pierwszej generacji, kupione w ulicznej klinice, gdzieś na obrzeżach Sankt Petersburga lub na blokowisku Marsylii… Możesz wymienić sobie kręgosłup na niełamliwą substancję drugiej generacji, bo zawsze byłeś słabym chłopcem, a tata pracuje w Patta Biotechnology i może załatwić ci to poza oficjalnym rynkiem… Nie liczą się powody, motywacja, cena… Fakt pozostanie faktem… Na twoich tkankach, wewnątrz kości lub organów przyczaił się symbiont, dzieło Obcych, którzy dwie dekady temu próbowali unicestwić nas wszystkich… Jeśli nosisz w sobie zabójcę ludzi lub cząstkę zabójcy – kim jesteś? Chcesz czy nie chcesz… Jesteś BIOBEM. Ale zaraz… Przecież nikt nie powiedział, że z tego powodu masz płakać, że nie możesz się cieszyć… Nikt nie może ci zabronić tego uczucia. Jesteś szybszy, sprawniejszy, zwinniejszy, możesz być bardziej inteligentny, w szybkim tempie przyswoić sobie wiedzę, którą zwykły człowiek studiowałby wiele lat… A w tym świecie będzie ci po prostu łatwiej przeżyć… Powiedzmy to jeszcze raz… Jesteś Hybrydą, jesteś Nad-Człowiekiem. To brzmi lepiej. Chcesz czy nie chcesz… Jesteś BIOBEM…” „Manifest” znaleziony gdzieś w sieci.

Łysy pseudointelektualista wycierał miękką szmatką swoje ekskluzywne indyjskie okulary w cieniutkich oprawkach. Cedził słowa, używając wyuczonej europejskiej wersji angielskiego: – Spójrzmy prawdzie w oczy Bene, jesteście psami. Pieprzonymi ogarami pozbawionymi panów, celów i jakichkolwiek ideałów. Co do tych ostatnich, to pewnie nigdy ich nie posiadaliście. Wasz kraj przestał istnieć, wasze systemy upadły, pozostała wam bezsensowna walka, bardziej przypominająca ujadanie i kręcenie się za własnymi ogonami. I prędzej czy później, jakiś sprytny i metodycznie działający hycel wytrzebi waszą watahę. Coś mi się widzi, że wasz koniec właśnie się rozpoczął…

32

Prostokątne pomieszczenie, skąpane w słabym żółtawym świetle, było zadymione; trzy ceglane ściany pobielono dawno temu, ostatnią, usytuowaną od północy, tworzyła jednolita tafla zielonkawego szkła. Przez szybę widać było światła odległego centrum, pazerne wieżowce wdzierające się w ciemne chmury, tysiące świetlnych punkcików poruszających się po estakadach i w przestrzeni powyżej nich. Nocny Jo-Burg tętnił życiem. – Nim jednak – w głosie łysego pobrzmiewały monotonia i rozleniwienie – przejdziemy do rozwiązań ostatecznych, musimy posiąść wiedzę o tym i owym. Musimy się tego dowiedzieć od ciebie. To jasne… Jako że cenię twój profesjonalizm i swój czas, proszę cię o realną ocenę sytuacji i współpracę. To jedyna sensowna opcja. Benedict przymknął oczy i rozluźnił mięśnie. Dwóch dwustufuntowych solo stało w pobliżu drzwi na wschodniej ścianie. Mężczyzna trzymający walizkę, wysoki i chudy, pełniący rolę prawej ręki łysego, znajdował się w odległości trzech metrów przed krzesłem. Krzesło było masywne, żelazne i mocno przytwierdzone do podłogi; podwójne, wojskowe zipy zacisnęli mu mocno i w odpowiednich miejscach, unieruchamiając nadgarstki i kostki. Łysy spytał: – Co dokładnie sprzedałeś Julesowi Nyolo? Potrzebuję nazwy kodowej i wszelkich możliwych sygnatur… Ben milczał. „Jules Nyolo? Jeśli faktycznie chodzi tylko o to…” Po dziesięciu sekundach chudzielec położył walizkę na znajdującym się obok stoliku i otworzył ją. Ze środka wyjął elektroniczny gadżet wielkości dłoni. Do przedmiotu podpięte były dwa cieniutkie przewody, zakończone metalowymi spinkami. Łysy skinął przyzwalająco. Benedict zagryzł zęby. Zaczęło się. Za każdym razem odczucie było inne, coś jak niezwykła mieszanina zimna i gorąca, przenikliwe igiełki bólu wbijające się w każdy z mięśni. Benedict sapnął i odnotował przypływ siły, był świadom transformacji tkanki – czuł charakterystyczne swędzenie skóry, gdy pękały mu naczynka krwionośne. Chudzielec zmienił beznamiętny wyraz twarzy, gdy spojrzał Benedictowi w oczy – zrozumiał, że coś się dzieje. Wtedy zipy już pękały, a niedoszły więzień rozpoczynał swój krótki, oszczędny taniec. Jak zwykle. ***

Biob33


OPOWIADANIA Benedict Shaw rozerwał krępujące go paskowe kajdanki. Już samo to zmroziło Hectorowi krew w żyłach. Użyli podwójnych, a skanery wykazały, że więzień nie posiada w kończynach bio-wszczepów. Żaden człowiek nie zdołałby tego dokonać ot tak, nawet najlepiej wyszkolony agent czy wojskowy – kwestia siły. Także ruchy Shawa trudno byłoby określić jako zwyczajne. Po jednym kroku dopadł Vassiego, trzasnął go łokciem w szyję i pochwycił Hectora. Zrobił to szybko, niedostrzegalnie szybko. Hector uniósł się w powietrze, Shaw cisnął nim, używając olbrzymiej siły. Pomieszczenie zawirowało, światło generowane przez sufitowe lampy błysnęło oślepiająco. Hector uderzył plecami o szybę, głośny chrzęst dał mu znać, że szkło pękło, ale nie zbiło się całkowicie. Impet wydusił mu oddech z płuc, w tym samym momencie pojawił się ból. Cyngle od Falkova zdążyli użyć broni. Hector naliczył trzy strzały, po nich nastąpiło kilka szybkich sapnięć, trzasków i długie rzężenie – pełne bólu i złorzeczeń w afrikaans. Jeszcze chrupnięcie i zapadła cisza. Hector z trudem otworzył oczy. Shaw zbliżał się, szedł bardzo wolno, w dłoniach trzymał aparaturę wywiadowczą należącą do Vassiego. Twarz agenta znaczyły malutkie czerwone plamki, jego oczy były przekrwione, pod skórą szyi pulsowały żyły napięte do granic możliwości. Nachylił się nad Hectorem. Oddychając z trudem, szeptał: – Nie wiem nic na temat twojego profesjonalizmu, bo zwyczajnie cię nie znam, ale podobnie jak ty, cenię swój czas. Zadam ci trzy pytania. Jeśli nie odpowiesz zadowalająco, wypróbuję na tobie sprzęt twojego kumpla – potrząsnął aparatem Vassiego – ale niezbyt długo, a solidnie, co będzie wiązało się z użyciem dużej mocy i, co za tym idzie, paskudnymi konsekwencjami. Później zrobię to „po staremu”, zacznę wyrywać ci fragmenty ciała, do momentu, aż zaczniesz mówić. Shaw przerwał, zamrugał i spojrzał na aparaturę. Upuścił ją na podłogę i chwycił Hectora za prawy nadgarstek. – Kwestia czasu – wyjaśnił – więc zaczniemy od tradycyjnych metod. Uścisk był niewyobrażalnie mocny. Hector nie zdołał nic powiedzieć, jęknął i na moment stracił zmysły. Ból przyszedł mgnienie oka później – wtedy zaczął krzyczeć. *** Benedict wypuścił dłoń łysego; wydzierający się mężczyzna odruchowo wtulił okaleczoną kończynę pod pachę i zwinął się w kłębek. Jego wrzask przeszedł w skomlenie. Okrwawiony palec wskazujący leżał tuż obok, pod nogami Benedicta. – Pierwsze pytanie. Nie zadam go ponownie, więc nadstaw uszu. Kim jesteś? Wystarczą mi twoje nazwisko, numer identyfikacyjny i tożsamość twojego aktualnego mocodawcy. Łysy łkał. Benedict odczekał siedem sekund. Pochylił się i szarpnął kulącego się mężczyznę, próbując pochwycić jedną z jego dłoni. – De Bruins – rozdarł się łysy, szarpiąc się i tarzając po podłodze. – Nazywam się De Bruins. Hector De Bruins, kurwaaa…

PIOTR GROCHOWSKI

Benedict odczekał kolejne sześć. Łysy wyjąkał swój ID, myląc się dwukrotnie. Szlag trafił jego europejski akcent i teraz brzmiał jak typowy Afrykaner. Płacząc z bólu, dodał: – Pracuję dla Sarela Trekketa, ale wysłał mnie po ciebie Abel Gillomee. To wspólnik Trekketa. Nie miałem pojęcia kim jesteś… – Ale dowiedziałeś się – szepnął Benedict, kucając naprzeciw łysego. Zmrużył oczy i przekrzywił głowę. – Powinieneś to zawiązać. – Zawyrokował i wyjął z kieszeni spodni bawełnianą chustkę. Podał ją łysemu, ten jakby zastanawiał się przez chwilę, po czym wykonał polecenie. Drżał przy tym i nerwowo mrugał oczami. Benedict czekał w skupieniu, po trzynastu sekundach odezwał się: – Drugie pytanie: co było twoim zadaniem? Chcę wiedzieć, jak zdołaliście mnie namierzyć i co miało wydarzyć się później? Dlaczego Gillomee zainteresował się mną? Łysy jęknął po raz kolejny. – Chodziło o transakcję z Nyolo. Jules postanowił kupić od osób spoza Jo-Burga coś, czego chciał użyć przeciwko Gillomee. Miałem ekranować zakup, zrobić dokumentację i dopaść zamieszanych w ten biznes. Moi ludzie śledzili Nyolo, wiedziałem o waszych podchodach, wzajemnych sprawdzaniach i ustaleniach. Sprawnie nam szło… Łysy zająknął się, nerwowo przygryzł dolną wargę. – Zbyt sprawnie, cholera… Benedict uniósł brwi. – Ile wiesz o mnie? – Sprawdziłem twoją grupę. Sami lokalni, najemnicy. Ale ty mnie zainteresowałeś… Łysy umilkł. Po chwili spytał. – Czy istnieje jakakolwiek szansa, że dasz mi żyć? Benedict przechylił głowę. – Gdy ci to obiecam, powiesz mi prawdę? Łysy przełknął ślinę, skrzywił się, po raz kolejny syknął z bólu i odpowiedział: – W bazie danych Trekketa jest sporo informacji o „psach”, byłych amerykańskich agentach z tajnych programów rządowych. Jest tam wzmianka o tobie. O Chiba-City i o „Operacji Podarok”. Trafiłem na nie zupełnie przypadkowo… Benedict wstał, wyprostował plecy. Mięśnie powoli wracały do swojej zwykłej formy. – Interesują cię agenci, tajne operacje… – Trzecie pytanie – wyjąkał łysy. Zadrżał. – Proszę… – Byłeś ze mną szczery, jak sądzę. Przynajmniej na tyle, ile to potrzebne. Zamiast ostatniego pytania, mam dla ciebie propozycję. Wysłuchasz jej? Łysy potaknął. – Od tej pory będziesz pracował dla mnie – wyjaśnił Benedict. – Chcę, żebyś stał się moim człowiekiem w Jo-Burgu. Przyjmij transmisję… Łysy zamrugał, na jego twarzy pojawił się wyraz niezrozumienia. Sekundę później odpowiedział: – Oczywiście. Benedict przymknął oczy, pod powiekami błysnęły mu przeplatające się wzajemnie pionowe i poziome strumienie znaczników, zielonkawych i żółtych. Neuronalnie aktywował bio-łącze i wyszukał niestabilny sygnał łysego. Tamten przyjął wiadomość, która od razu została zaszyfrowana i upchnięta w wewnętrznym, najsilniej jak tylko się da, ukrytym miejscu jego systemu.

33


OPOWIADANIA Póki co, tak przygotowane połączenie mógł aktywować tylko Benedict. – Odezwę się – szepnął, ruszając do drzwi. Przestąpił nad ciałem jednego z solo. Nie odwracając się dorzucił: – Wymyśl jakaś przekonującą historię dla Trekketa i Gillomee. Wiem, że potrafisz… *** Kilkanaście przecznic od katowni Hectora De Bruins, Benedict był pewien, że nie zdołano mu „podczepić ogona”. Wyuczone, wpajane przez lata odruchy nakazały mu jednak ostrożność. Skorzystał z napowietrznej kolejki – w ten sposób przebył cztery stacje i znalazł się nieco bliżej korporacyjnego centrum. Wtedy dopiero włączył się do otwartej sieci. Sztuczna rzeczywistość, nakładająca się niezliczoną ilością płaszczyzn na tę zwykłą, miała oczywiście odcień zieleni – niektórzy twierdzili, że Margus Hillar , cudotwórca w dziedzinie komunikacji i ojciec chrzestny Bio-Netu, po prostu lubił tę barwę. Innym, kolor ów kojarzył się jednoznacznie z Obcymi. Pozostawał wybór, korzystając z bio-łączności można było uznawać się za postępowca, zwycięzcę wykorzystującego technologię pokonanych lub niewolnika, którym najeźdźcy sterowali niejako zza grobu. Dla Benedicta nie miało to znaczenia. Sieć była potrzebna, może nie niezbędna, ale bardzo przydatna. Szybko oczyścił wewnętrzny krąg z szumów, reklam i programów szpiegujących. Zalogował się, używając jednej z wielu tożsamości – dla innych użytkowników stał się zwykłym, bliskowschodnim finansistą. Przybliżył kilka płaszczyzn informacyjnych, serwisy w trzech językach – angielskim, japońskim i chińskim – atakowały setkami nowin, dźwięków, obrazów. Nie znalazł wśród nich niczego niepokojącego. [Chelsea Londyn ponownie w brytyjskich rękach. Katastrofa lotnicza w El Caura, w centralnej Wenezueli – prawdopodobnie około trzysta ofiar śmiertelnych. Wystąpienie przedstawiciela Unii Arabskiej – poruszono tematykę zwiększającego się zagrożenia ze strony grup ekstremistów, tak zwanego, Nowego Jihadu. Trwające na całym świecie przygotowania do dwudziestej rocznicy zakończenia Wojny Światów weszły w fazę końcową – zapowiedziano specjalne wystąpienie reprezentanta grupy C6 przed zgromadzeniem ogólnym ONZ. Śmierć Kazuyi Andō – wybitnej, japońskiej aktorki teatralnej – zmarła w wieku sześćdziesięciu trzech lat.] Przemaszerował pod kolejną estakadą, sprawnie wmieszał się w tłum na przejściu dla pieszych. Bio-Net „narzucił” na asfalt pulsujący wzór graficzny, informujący o tym, że za dziewięć sekund światło zmieni się na czerwone. Gdzieś z boku dobiegł Benedicta dźwięk dawno niesłyszanej piosenki. Bio-Net błyskawicznie odnalazł ten utwór, na jednej z płaszczyzn wyświetliło się półprzezroczyste video. „Making of Cyborg, Kenji’ego Kawai”. Jakże mógł zapomnieć? ***

34

„Ostoja”. „Przystań”. Takie miejsca nazywano różnie. Technicznie, urządzony ascetycznie pokój z podwójnym wejściem i grubymi ścianami oraz niezależnym zasilaniem, umieszczony na dwunastym piętrze, przyklejony do znajdującego się tuż obok cube-hotelu, był po prostu safe-house’m. Jak w każdym z takich lokum, i tutaj czuć było oznaki „braku życia”; mieszkanie było sterylne, pachniało pustką. Woda, odkręcona pierwszy raz od kilkunastu miesięcy, miała podejrzaną barwę. Benedict osuszył twarz papierowym ręcznikiem, uniósł powieki i spojrzał na odbijające się w lustrze oblicze everymana. „Typ kaukaski, bez znaków szczególnych”, jak twierdzono. Idealny do swojej roboty. Dobrany, przeszkolony, dokładnie sformatowany i na koniec porzucony. „To nie była niczyja wina”, powtarzał sobie przez ostatnie dwie dekady. „Musisz żyć, trwać i po prostu dowiadywać się każdego dnia, co ma wydarzyć się nazajutrz”. Bio-Net, zminimalizowany, odsunięty na dno postrzegania, gdzieś na bok, poinformował Benedicta o „próbie nawiązania połączenia”. Benedict zamknął oczy. De Bruins nazwał go psem, bezpańskim ogarem. Japończycy używali określenia „człowiek-fala – rōnin”, dla podkreślenia roli, jaką w ludzkim życiu odgrywały koleje losu. „Bez celu?”. Odebrał transmisję audio. – Cieszymy się? – Ton i barwa głosu przywodziły Benedictowi na myśl filmy noir. Istotnie, Bio-Net twierdził, iż mężczyzna mówiący po angielsku używał głosu Richarda Widmarka. – Bennie… – Hubb. – Benedict uśmiechnął się kącikami ust. – Więc? Czy zachodzi konieczność mojego przyjazdu do tego − jakże smutnego − kraju? Benedict sięgnął po stojącą pod lustrem plastikową buteleczkę z „B-Juice” i pociągnął delikatny łyk, jednocześnie przechodząc ku środkowi pokoju. Usiadł na materacu i ułożył nogi po turecku. Odpowiedział: – Obędzie się bez twojego bezpośredniego wsparcia. Potrzebuję tygodnia i będę miał dostęp. Wszystko zgodnie z planem. – Za to cię kocham… Znaczy się wiedz, że zostanie ci to wynagrodzone. Benedict zmarszczył brwi, uśmiechnął się raz jeszcze. – Nagrodą będzie spokój. Przynajmniej ja tak to widzę. Zostawiliśmy zbyt dużo śladów, Hubb, to było diablo nieprofesjonalne. Głos Richarda Widmarka odezwał się po kilku sekundach. – To nie była twoja wina czy też moja. Mieliśmy tylko tych, których akurat mogliśmy wykorzystać. To ciężka sprawa, trudne czasy i tak dalej… Naprawimy to stary i zaczniemy emeryturę… Obiecuję… – Pilnuj się – odpowiedział Benedict. – I zbyt dużo nie obiecuj. Ani sobie, ani mnie, ani żadnemu z pozostałych. – Tydzień. Dbaj o siebie… Transmisja wygasła. ***

Biob33


OPOWIADANIA Wiele razy zastanawiał się, jak właściwie nazwać ten stan. Medytacją? Dryfowaniem? Aktywnym snem? Może symulacją specyficznej wirtualnej rzeczywistości? Nie miał pojęcia skąd pochodziło to wrażenie, ale zdawało mu się, że łączył swoją świadomość – to co drzemało wewnątrz jego duszy i wewnątrz mózgu wspomaganego przez symplantalny procesor – z jakąś obcą, wielowymiarową, wieloosobową. Jakby siedział wewnątrz pokoiku, ulokowanego w olbrzymim wieżowcu – współczesnej wersji Wieży Babel. Pokoik nazwał „Kryptą”, początkowo nie wiedział, dlaczego użył tego określenia, ale z biegiem czasu okazało się wyjątkowo trafne. „Krypta” zmieniała się, powiększała i pomniejszała, jej ściany przeistaczały się, wystrój zmieniał się także, w zależności od natury gości odwiedzających Benedicta. Gdy zjawiał się Gunnar, ściany pomieszczenia stawały się skałami, sufit zanikał, niebem pędziły ciemne, skłębione chmury, a wszystko dookoła spowijała mgła. Pół-wiking siedział na jednym z kamieni, czyszcząc swój szeroki miecz lub jeden z dwóch szybkostrzelnych pistoletów. Lewa strona jego ciała odziana była w skórzaną zbroję, prawa nosiła nienagannie skrojony, ekskluzywny garnitur. Wizja związana z obecnością I-Ko przywodziła na myśl skrzyżowanie tradycyjnego japońskiego domu, drewnianego, podzielonego papierowymi płaszczyznami shōji , z jakąś mistyczną salą wypełnionego wonnym dymem. Dziewczyna była wiotka, bladoskóra, tajemnicza i niepokojąco piękna. Czasem przybywała jako gejsza, innym razem wyglądała jak bizneswoman – niezmiennie jej ciało pokrywały liczne, kolorowe tatuaże. Kai był bandytą, członkiem jakiegoś gangu. Zawsze miał przy sobie broń: pałkę, maczetę z rękojeścią owiniętą czerwonym materiałem, czasem długi nóż lub oberżniętą strzelbę. Opierał się o swój motocykl, połowę twarzy zdobiły mu wojenne malowidła, naniesione fluorescencyjną farbą. Bardzo rzadko pojawiał się w swojej drugiej formie, jako uśmiechnięty chłopak, z ciemnymi, zaczesanymi na bok włosami, w kwiecistej koszuli, chwalący się opalenizną w stylu surfera. „Krypta”, gdy przebywał w niej Kai, zamieniała się w jedną z mrocznych, kolorowych od neonów, ulic jakiejś dalekowschodniej metropolii. Czwarty z gości – Papa Mathurin – był ciemnoskórym wojownikiem, żylastym, wysokim, o dumnie uniesionym podbródku. Czasami przybywał z wymalowaną na twarzy biała czaszką, z porastającymi głowę kołtunami, w które wetknięte były różnokolorowe koraliki. Czasami jawił się jako wytworny amant, może gwiazda kina, w garniturze – zamiast dredów, miał wtedy czaszkę ogoloną do czystej skóry. Dla niego, „Krypta” przybierała kształt kamiennego okręgu, gdzieniegdzie płonęły misy wypełnione oliwą, w przestrzeni dudniły bębny i dawały się słyszeć zawodzenia w nieznanych językach oraz tajemnicze szepty. No i był, rzecz jasna, zarządca, chłopiec, najwyżej dziesięcioletni, o dźwięcznym głosie i przenikliwym wzroku. Miał jasną skórę, kasztanowe włosy i zawsze przybywał w innym stroju, a pojawiał się od samego początku – od dnia, gdy Benedict odkrył istnienie „Krypty”. Rozmawiali. Chłopiec nigdy nie wyjawił swojego imienia, ale Benedict mówił do niego: „Neill”. Dziś spotkali się na płaskowyżu pozbawionym jakichkolwiek ścian, barier, ogrodzeń.

PIOTR GROCHOWSKI

Wiatr poruszał długimi kłosami dzikiego zboża. Krajobraz wydawał się Benedictowi znajomy. – Znów uszedłeś z życiem – szepnął Neill. Miał na sobie dżinsowe ogrodniczki, podwinięte tuż pod kolanami, przerzucony przez ramię skórzany plecak, na nogach – sandały. Uśmiechnął się i dodał: – Ocalałeś. – Przyszedłem po wytchnienie – odparł Benedict. – Miałem nadzieję na odpoczynek. Ufam, że nie będziesz męczył mnie zagadkami… Będziesz? Chłopak roześmiał się głośno. Przekrzywiwszy głowę, wydukał: – Nie-wia-do-mo. – Spoważniał i dodał. – Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, ty powinieneś wiedzieć to najlepiej. Los to sssuka… Benedict zmarszczył czoło. Znów dał się nabrać. Neill nie był chłopcem, a to nie było prawdziwe spotkanie. – Czego chcesz? – warknął. Dziesięciolatek wykrzywił usta w parodii uśmiechu. – Wyczuwam zmianę… Benedict zamrugał. Charakterystyczny dźwięk i pulsowanie na krawędzi umysłowego postrzegania wtargnęły w realia symulacji. „Krypta” utraciła kolory, morze traw zaczęło się rozmywać. Benedict „przeciął” połączenie – z powrotem siedział na materacu, w swoim „bezpiecznym pokoju”. Wyświetlił aktualny czas – piętnaście minut temu minęła północ. Alarm, który wyrwał Benedicta z „Krypty” oznaczał nadejście wyczekiwanej wiadomości. *** /Transmisja audio. 12 kwietnia 2033 roku. Czas lokalny. Johannesburg. Godzina 23:55. / – Już? – Przestań się stresować. Twierdzisz, że to ważne, pilne i kurewsko niebezpieczne, więc zacznij mówić. – Jesteś pewien, że nikt nas nie usłyszy? – Przestań, mówię… Jeśli się okaże, że pieniądze, które wydaję na ten sprzęt, zostaną zmarnowane przez twoje paranoje, potrącę ci z wypłaty… To szpiegowskie cacka, dyplomatyczne zabezpieczenia i temu podobne. Mów… – Wgrał mi jakiś rodzaj połączenia… – Już to „wysmażyliśmy”, spokojnie. To był „sztywny” kanał, profesjonalny, ale nasi b-runnerzy znają się na rzeczy. Zapomnij o tym… – Jasne. – Więc? – Wydaje mi się, że sprawa z Nyolo śmierdzi. Ktoś próbuje nas podejść, zinfiltrować. Znalazłem informacje w wewnętrznych bazach danych. To wolni strzelcy, amerykańscy chłopcy z „czarnych służb”. Ci, których nazywają „bezpańskimi ogarami”… – Wolniej… Gdzie znalazłeś te informacje? – W naszych bazach, off-line’owych. Dane na komputerach w Spartan. Przejmowane od polityków, zapisy z porwań, te, które miały się kiedyś przydać, na „czarną godzinę”; znasz poglądy Trekketa. – Sprzedawcy Nyolo to Amerykanie? – Jeden, konkretnie, Benedict Shaw. Naprawdę jest jednym z tych ex-agentów. Zabił moich ludzi i najmitów Falkova,

35


OPOWIADANIA tych „podkręconych” świrów. Poza tym patrz, co mi zrobił… – O… Po jaką cholerę? – Chciał, żebym sypał. Urwał mi pierdolonego palca, ot tak. Pyk. Jakby miał bio-dłonie. A nie miał, cholera… – Dał radę całej twojej obstawie… – To jest dopiero popierdolone. Nasze skanery, a sprzęt Vassiego jest zawsze prima sort… – Co jest? – Vassiego też zabił. Gdzie ja znajdę drugiego, tak dobrego technika? – Bywa. Kontynuuj… – Więc, skanery Vassiego pokazały nam tylko standardowe symplanty. I to niezbyt zaawansowane. Wiesz, Abel, to, co u wszystkich. Procesor rdzeniowy, jedno oko, jakiś dozownik chemii… Żadnych cudów. Nawet z lekka się dziwiłem, bo wiedziałem, że to ten „pies”. Ale wynik skanowania był zbieżny z danymi na jego temat w plikach ze Spartan. Taki „mózg” siedzący za jakimś biurkiem, a nie „operacyjny”. Ja też nie jestem żołnierzem, cholera… – Sypnąłeś? – Co??? – Urwał ci palec… Pytam, czy sypnąłeś… – Nie… To znaczy, jasne, że nie. Nie tak dosłownie… Znam się na rzeczy, więc musiałem mu coś dać. Sprzedałem mu braci Hasselaar i ich „Dom Bluszczu”. Przedstawiłem się jako ich człowiek. – Hasselaar i ich biznesy… Rozumiem, że wystawiłeś mu ich zamiast nas. Poszedł na to? Tego chciał? – Nie wierzysz mi? – Zabrał ci cały sprzęt, na którym rejestrowałeś? – Tak… – Muszę więc wierzyć ci na słowo, Hectorze. – Kurwa, Abel. Przecież przyszedłem do ciebie. Kazał mi zostać swoim kretem. Wgrał mi jakieś cholerstwo… Na Boga, przecież przyszedłem… Zabijmy go. Namierzę go raz jeszcze i wypalimy mu dziurę w głowie… – Wyluzuj. Pytam tylko. Nigdy w ciebie nie zwątpiłem. – Jest coś jeszcze. – Słucham. – Wydawał się bardzo zainteresowany informacjami na temat byłych agentów. Pytał, jak go namierzyłem… – To oczywiste. Czego się dowiedział? – Powinniśmy, jeśli uznasz, że cała sprawa jest ważna, zabezpieczyć te dane, mogą być cenne. Nie ma ich w sieci… – Czego się dowiedział? – Niewiele. Nie podałem żadnych lokalizacji. Nic szczegółowego. – Dobrze. Powoli. Zakładamy, że będzie chciał się z tobą skontaktować… – Kurwa! – Co? – Przecież mówiłeś, że „wysmażyliście” mi jego wiadomość z systemu… – Nie próbuj główkować w sprawach, na których się nie znasz, Hectorze. Zrobiliśmy to, co trzeba. Jego „sygnał”, program szpiegujący, czy jakkolwiek się to nazywa, pracuje teraz dla nas. Nie byłoby sensu pozbywać się takiej opcji… Oddychaj. Kontrolujemy to. – Więc? – Posłuchaj uważnie. Przydzielę ci człowieka, któremu raz jeszcze wszystko opowiesz, przypomnisz sobie

36

najdrobniejsze szczegóły. Będzie grupa, która zajmie się upolowaniem tego… – Shawa… – Dokładnie. – Chciałbym. To znaczy ta grupa… – Hectorze? Chyba nie próbujesz pchać się na linię ognia? To do ciebie niepodobne… „Nie jestem żołnierzem”, czy nie tak mówiłeś? – Chciałbym to tylko naprawić. Dorwać skurwiela. – Tak właśnie się stanie. Przekaż mojemu człowiekowi dostęp do danych, które namierzyłeś. – Trzeba je przejrzeć fizycznie. – Adres. Podasz mu lokalizację, hasła, cokolwiek jest potrzebne, żeby dobrać się do informacji na temat Shawa. Wtedy wymyślimy jak go przejąć… – Facet jest niebezpieczny. Ta siła, sprawność. W aktach była wzmianka o dacie urodzenia, coś koło… – Wyluzuj. To tylko trybik w maszynie. Zajmiemy się sprawą. Dostaniesz opiekunów na wypadek, gdyby Shaw próbował się umówić na spotkanie. Sytuacja jest dynamiczna, trzymajmy palec na pulsie. – Dzięki, Abel. – Nie ma sprawy, Hectorze. I jeszcze jedno. – Tak? – Trzeba jakoś załatwić sprawę z rodziną Hasselaar. – Zajmę się tym. – Na to liczyłem, Hectorze. Wyjdź z pokoju, i pamiętaj, poza naszymi bezpiecznymi miejscami on może cię podsłuchiwać… Kontroluj to, co robisz i wyjdziemy na swoje. – Tak będzie. *** Benedict przez chwilę analizował to, co usłyszał. „Wspominałeś, Hectorze, że cenisz czas, ale nie sądziłem, że tak szybko postanowisz mi pomóc”. Cóż, czasami los uśmiecha się częściej, nawet do tych, którym wszyscy wokoło wieszczą śmierć i potępienie. W końcu rōninom to los wskazuje kolejne kroki, pcha ich tam, gdzie chce. Mikroskopijny bio-mechaniczny organizm, coś na kształt nano-istoty, z tym że ekstremalnie trudnej do wyśledzenia, niemożliwej do zaklasyfikowania, bo nieznanej nauce, krążył w organizmie Hectora De Bruins. Benedict nazywał je „Nomi”. Jeden z nich przemieszczał się w krwioobiegu Hectora i multiplikował, rósł w siłę, wykorzystując kolejne komórki. Niewykrywalny. Sam Benedict nie rozumiał tak do końca, jak funkcjonuje ów intruz, ale liczyły się korzyści, jakie wynikały z całej sytuacji. Nomi sprzęgał się z bio-procesorem Hectora i za pomocą Bio-Netu przekazywał dane prosto do Benedicta. „Gospodarz” nawet nie musiał korzystać z sieci, każda z „zainfekowanych” komórek wzmacniała sygnał. Odebrana przed chwilą transmisja oznaczała, że wszystko idzie zgodnie z planem. Jakaś maskująca aparatura zdołała zblokować sygnał na około dwadzieścia minut, o czym świadczyło opóźnienie, ale z biegiem czasu powinno być już tylko lepiej.

Biob33


OPOWIADANIA Za kilka godzin Hector De Bruins poczuje się lekko gorzej, stanie się nieco senny, ale zapewne zrzuci to na karb zdenerwowania. Nawet mafijny fixer nie codziennie miewa do czynienia z tak intensywnymi doznaniami. Tak czy inaczej, nad ranem będzie już tylko chodzącym bio-przekaźnikiem. „Symplantalizacja. Pierwotna. W najczystszej formie.” Ilu naukowców oddałoby wszystko za dostęp do tej wiedzy, za możliwość śledzenia tego procesu? Tylko Benedict był go świadom. Jedynie on. Ciało Hectora będzie musiało ulec całkowitemu unicestwieniu; tak, by nikt nie zdołał zebrać próbek. „Zacieranie śladów. Podstawa. Priorytet określający bezpieczeństwo”. *** /14 kwietnia 2033 r., Spartan, Kempton Park, 20 km na północny wschód od centrum Johannesburga./ Ciężarówka dotarła pod właściwy adres, zatrzymała się na podjeździe. Kilkanaście metrów za nią zaparkował sedan z dwójką ciężko uzbrojonych i opancerzonych ochroniarzy.

PIOTR GROCHOWSKI

Benedict obserwował sytuację, korzystając z bio-wszczepów w oczach Hectora. Trzej pasażerowie transportowego volkswagena także nosili kamizelki, każdy miał krótką broń – Spartan znajdowało się poza chronioną strefą korporacyjną metropolii. Mężczyźni wysiedli i skierowali się do drzwi jednopiętrowego ceglanego domku. Przeszli przez niewielki ogród i używając elektronicznego klucza dostali się do wnętrza budynku. Ochroniarze zabezpieczyli wejście. – Czekam na potwierdzenie gotowości. – Benedict bezgłośnie poruszył ustami, nadając neuronalną wiadomość. Obraz z kamer Hectora przerzucił na jedną z dwóch równorzędnych płaszczyzn. Na drugiej, połyskującej zielenią, półprzeźroczystej tafli, wyświetlił łącze bojowe. – Theron potwierdza – odezwał się damski głos. – Mamy wizję. „Przesyłka” w ruchu. Benedict zmrużył oczy. Odczekał trzy sekundy. Hector wszedł do jednego z pokoi w piwnicy i wskazał na półki zastawione starymi, przenośnymi dyskami. Odezwał się, używając afrikaans: – Ten o numerze trzydzieści trzy. Zabieraj go. – Mieliśmy potwierdzić – mruknął jeden z towarzyszących Hectorowi mężczyzn, w dłoni trzymał czarny deck wielkości dłoni.

37


OPOWIADANIA – Niebezpieczny gość siedzi nam na karku, a ty chcesz tracić czas? Zamierzasz to sprawdzać tutaj? Czy na pewno Gillomee tak się wyraził? Spytany mężczyzna ociągał się z odpowiedzią. W końcu pokiwał głową. – Jazda – rozkazał Hector. Benedict wysłał kolejną wiadomość poprzez łącze bojowe: – Zielone światło, do piętnastu sekund – szepnął i przesłał koordynaty. – Przesyłam wizję – odpowiedziała Theron. – Za cztery, trzy, dwa, jeden… Na kolejnej płaszczyźnie ukazał się widok ze znajdującej się wysoko w górze kamery, z charakterystyczną podziałką hud i szeregiem dodatkowych informacji. Okiem wyobraźni Benedict dojrzał wojskowego drona prowadzącego zwiad i zapewniającego bezpośrednią wizję celu. Wiedział, że kilkanaście minut wcześniej, ponad dwieście kilometrów dalej, ciężki bezzałogowy bombowiec typu stealth odpalił pocisk powietrze-ziemia. Po otrzymaniu danych celu i potwierdzenia „przesyłka” pędziła teraz prosto ku swemu przeznaczeniu. Hector był już w salonie, tuż obok wejścia, szedł jako drugi, za nim podążał mężczyzna niosący dysk – schował go do wewnętrznej kieszeni kurtki. – Pięć do trafienia. Pocisk w drodze. O wskazanym czasie, w mgnieniu oka, jednopiętrowy, ceglany budynek w Spartan przestał istnieć. Benedict wygasił płaszczyznę Hectora i odliczając pięć sekund patrzył na emanujący ciepłem efekt ataku – ładunek zawierający GSX był substytutem bomby paliwowo-powietrznej i zgodnie z wytycznymi broń tego typu „czyściła do ziemi”. Następnie wyłączył wszystkie transmisje, uruchomił programy maskujące i czyszczące. Odciął Bio-Net, zamknął oczy i swobodnie opadł na materac. Miękki materiał pochłonął go, ukoił. *** Benedict powstrzymał się przed przekleństwem. Znów nie był sam. „Krypta” zmieniała swój dizajn; wszechogarniająca biel i przymglone płonące gdzieniegdzie ogarki były czymś zupełnie nowym. Westchnął. Środkiem wąskiej, zbudowanej z lewitujących kamieni, ścieżki kroczył Neill. Chłopak miał na sobie krwiście czerwoną tunikę. – Wyczuwam zmianę, ojcze – oznajmił. – Nie jestem nim. – Benedict skrzywił się. – Nie potrafię sobie wyobrazić, jakiego rodzaju przyjemność czerpiesz z mówienia takich rzeczy… Jeśli ma to związek z „planem”… – On tu jest. – Neill nie krył podniecenia, ale na moment spoważniał i dodał: – Wszystko jest powiązane z „planem”, mój drogi… Za chłopakiem zmaterializowała się postać. Wysoki, szczupły mężczyzna nosił jedynie przepaskę biodrową, jego ciało pokrywały tatuaże z pismem – Benedict rozpoznał grekę. Sztuczna rzeczywistość przez moment zadrgała, cyfrowo wybrzuszyła się, pojawiły się jakieś błędy. Po sekundzie wszystko wróciło do normy.

38

– Gdzie jestem? – odezwał się przybyły, osłaniając oczy przed wszechobecnym światłem. Benedict rozpoznał go, przeniósł wzrok na Neilla i uniósł brew. Przez moment zastanawiał się, czy to kolejna z gierek. – Zaskoczony? – Chłopak, przekrzywił głowę i uśmiechnął się jadowicie. Benedict machnął ręką. Spytał: – Widzi nas? Postrzega w jakiś sposób? Neill pokręcił głową i wyjaśnił: – Nie jest świadom mojej obecności, ciebie także nie „widzi”. Prosiłem wielokrotnie, byś wybrał sobie awatar, jakaś manifestację, ale jesteś uparty, jak osioł… Benedict skupił się i zaingerował. Wyobraził sobie postawnego mężczyznę, ubranego w szarą tunikę i, po prostu, stał się nim. – Hectorze – rzekł tubalnym głosem. – Spójrz na mnie. Przybysz wzdrygnął się i podszedł kilka kroków. – Gdzie jestem? – powtórzył. – Trudno to wyjaśnić. – Benedict skrzywił się. – „Gdzie”, nie jest chyba właściwym określeniem… Chociaż ja używam określenia „Krypta”. Hector powiódł wzrokiem wokół. – Co się stało? Czy ja… – Trudno to wyjaśnić, jeszcze trudniej zaakceptować, ale nie jesteś już Hectorem De Bruins. Jesteś kimś nowym. – Benedict szukał słów. – Czymś więcej… – Czy ja… umarłem? Benedict potaknął. – Twoje ciało stało się nicością. Dosłownie wyparowało. Hector ukrył twarz w dłoniach. Jego ciałem szarpnął spazm. Dwie sekundy później uniósł głowę, twarz miał obojętną, zrezygnowaną. – To kłamstwo – rzekł. – Kim jesteś? Czego ode mnie chcesz? – To dobre pytanie. Nie znam odpowiedzi, bo nie wiem, do czego, w swojej obecnej formie, możesz być przydatny. Ale dowiem się i ustalimy co czynić dalej… Benedict spojrzał na Neilla. W tym czasie Hector mówił coś, jego wargi drgały, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. – Co ma oznaczać ten wzrok? – spytał chłopak. – Wyjaśnij mi, po co on tutaj? – Chcesz wyjaśnień? Przecież to twoja „Krypta”, twoje zasady doboru gości… – A więc kolejna gra... – Gdzieżby, to zwyczajnie nie moja decyzja. Sam go zaprosiłeś, zapewne zamierzasz go do czegoś użyć… Benedict zagryzł wargi. – Zgodziłem się na plan, wprawdzie nie miałem zbyt dużego wyboru, ale przystałem na twoją propozycję. Bądź tak miły, przez wzgląd na mój wkład, i przestań pieprzyć. Daj mi jakieś odpowiedzi. Neill pstryknął, zakręcił się wokół swojej osi, uśmiech rozjaśnił mu twarz. – Jesteś łowcą głów – wyjaśnił. – Każdego z twych gości obdarowałeś błogosławieństwem Nomi, by korzystać z ich wiedzy, talentów, kontaktów. – Pogroził Benedictowi palcem. – Och ty… – Wszyscy oni – Benedict przywołał na myśl poważne, milczące oblicza mężczyzn: Kaia, Mathurina i Gunnara oraz zmysłową twarz I-Ko – byli zabójcami, niebezpiecznymi

Biob33


OPOWIADANIA i zarazem przydatnymi… Hector zaś… Chłopak milczał. Wzruszył ramionami. – Widać, do czegoś się kiedyś przyda. Zdaje się, że zdobył na twój temat sporo informacji, jest sprytny… – Był. – Kwestia sporna. Jest nowym bytem, ale jego doświadczenia, przemyślenia ocalały. Słowo „jest” winno pasować. – Tworzenie nowych „bytów” nigdy nie było moim pomysłem, choć przyznaję, ich istnienie bywa pomocne. Próbujesz mi wmówić, że kontroluję sytuację, a moja podświadomość robi co chce? – To twoja podświadomość, twoje wnętrze, twoja dusza… Pomimo iż „Krypta” jest wspomagana przeze mnie, ty decydujesz… Benedict odetchnął. – Porozmawiam z nim – zdecydował, patrząc na drepczącego w kółko Hectora. – To będzie coś nowego… – Dobrze więc. Zostawię was samych. Neill ruszył kamienną ścieżką, przez ramię rzucił jeszcze: – Wymyślę mu przestrzeń, dam jakiś punkt oparcia. Może… ja wiem… Tartar? Tym razem Benedict nawet nie próbował się powstrzymywać – pokazał chłopcu środkowy palec. Odpowiedzią był gromki serdeczny śmiech; dobiegał gdzieś z przestworzy, bo Neill już zniknął. Hector mrugał i spoglądał w dal. „Może nie jestem psem, ale zdecydowanie psim wojownikiem, rōninem – człowiekiem-falą, gnanym przez przeznaczenie, zestrojonym z planem, którego założeń nie jestem w stanie do końca pojąć”, szepnął w duchu Benedict. To dziwny układ, ale w tym jakże dziwacznym świecie, dający szansę. „Co przydarzy się jutro? To naprawdę nieistotne. Przetrwam”.

PIOTR GROCHOWSKI

Piotr Grochowski

Rocznik ‚79, urodzony i zamieszkały w Krakowie. Historyk, pedagog i wychowawca. Nałogowy gracz RPG i (częściej) Mistrz Gry, fan komiksów i dobrego kina, pasjonat szeroko pojętej fantastyki. Instruktor ZHP i działacz na rzecz kultury hip-hopowej.

39


OPOWIADANIA

Mateusz Fatyga

Spotkanie biznesowe Ilustracja: Magda Mińko Popołudnie było niezwykle słoneczne i nadawało koronom drzew ciepłej pomarańczowej barwy. Świat zdawał się krzyczeć „życie jest piękne!”, jednak wysoki i chudy mężczyzna, stojący przed głównym wejściem do ośrodka, był innego zdania. Zbyt długo żył i zbyt wiele widział, żeby sielankowy widok mógł jeszcze poruszyć jego serce. Stał w cieniu, dlatego nie odczuwał gorąca pod czarnym prostym garniturem, skrojonym na miarę i pasującym idealnie do markowych, również czarnych butów. Jednak nawet najlepszy garnitur nie mógł ukryć faktu, że jest niezwykle wysoki, a przy tym potwornie chudy. Wiek też już odcisnął piętno na jego twarzy, więc wyglądał jak ponury grabarz. Stał nieruchomo i cierpliwie wyglądał zbliżającego się samochodu.   Pod wejście podjechała limuzyna, z której wygramolił się niski i gruby człowieczek. Mimo klimatyzacji, mężczyzna obficie się spocił, co próbował ukryć, wycierając czoło chusteczką. Wysoki mężczyzna w tym czasie myślał. Gdy jego podwładni przygotowywali raport o klientach, mieli za zadanie pominąć wszelkie informacje dotyczące pochodzenia. W ten sposób przez chwilę, zanim rozpoczął konwersację, mógł zgadywać, z jakiego kraju pochodzi jegomość. Była to prosta gierka, która pozwalała sprawdzać ostrość umysłu. Jedyna rozrywka, na którą sobie pozwalał.  Mężczyzna miał sporego wąsa, co znaczyło, że już jakiś czas go hodował. Garnitur, zdecydowanie za ciasny, był kupiony w dobrym sklepie, ale nie szyty na miarę. Krawat w ogóle nie pasował, buty wyglądały na znoszone, co oznaczało, że ubierał się sam i sprawiał wrażenie dumnego z doboru odzieży. Wyglądał jak wiejski prosiak, tylko spojrzenie miał miejskiego cwaniaka. Zmarszczki sugerowały, że ma lat około pięćdziesięciu, co potwierdzały siwe włosy i ciężki oddech, być może od papierosów, a może po prostu od znacznej nadwagi. Wysoki mężczyzna zawyrokował – Polak – i od razu sposępniał jeszcze bardziej, chociaż jego postawa i wyraz twarzy się nie zmieniły, ponieważ był profesjonalistą. Jednak już miał dość tego spotkania. Nie winił Polaków za ich obycie, mieli nieszczęście, że wojna zabrała wielu znakomitych ludzi i zwyczajnie nie byli w stanie odzyskać dawnej świetności. Ostatnim przyzwoitym przedstawicielem, tego niegdyś wspaniałego narodu, z którym miał styczność, był Józef Piłsudski. Mimo młodego wieku i szczeniackiej fantazji, świetnie się dogadali.  – Dzień dobry.  – Dzień dobry, serdecznie witam w naszej firmie. Mam nadzieję, że podróż minęła bez problemów? – Zdobył się na chłodną uprzejmość, z wysiłkiem przywołując na twarz delikatny uśmiech.  – Tak, chociaż muszę przyznać, że szofer miał problem z lokalizacją tego miejsca. Postawiliście się na strasznym

40

odludziu.  – Rozumiem zakłopotanie, ale sam pan musi przyznać, że w przypadku naszej firmy lepiej trzymać się na uboczu.  – Całkowicie rozumiem. W zasadzie zastanawiam się, w jaki sposób tak długo pozostajecie dyskretni. Ludziom, których reprezentuję, bardzo zależy na poznaniu waszych sposobów.  – Tak, doszły mnie słuchy o pewnych... problemach w waszych szeregach. Mogę tylko powiedzieć, że w większości przypadków świetnie sprawdzają się pieniądze.  – A w pozostałych?  – Nasz produkt.  – Ach, cóż, my chyba będziemy zmuszeni wkrótce do skorzystania z tego „produktu”. – Ostatnie słowo zaakcentował mocniej, uśmiechając się jak spiskowiec.  – Gdzie moje maniery. Na imię mi Alojzy i będę na tę chwilę przewodnikiem po naszym zakładzie.  – Miło mi, nazywam się....  – Pozwoli pan, że przerwę w tym miejscu. Nie chcę wykazać się brakiem kultury, ale anonimowość klientów traktujemy niezwykle poważnie, więc wolałbym nie znać pana godności. – „Na nic mi się po prostu nie przyda”, dodał w duchu.  – Rozumiem, może tak będzie lepiej.  – Czy chce się pan odświeżyć? – Alojzy wyczuł słodki smród kiepskich perfum wymieszanych z potem mężczyzny.  – Nie, dziękuję. – Grubasek nie zauważył dyskretnego przytyku Alojzego.  – Może chce się pan napić lub zjeść coś? Przygotowaliśmy mały bufet.  – Na razie się wstrzymam, ale jeśli sfinalizujemy umowę, to chętnie coś przekąszę. – Jego szczery wiejski uśmiech wyraźnie wskazywał, że skorzysta z zaproszenia.  – W porządku. W takim razie może rozpoczniemy wycieczkę?  – Bardzo chętnie. Przyznam się panu, że kiedy zlecono mi tę misję, byłem podekscytowany, ale miałem też pewne obawy. W końcu mamy do czynienia z nietypowym produktem.  – Mogę pana zapewnić, że odczucia są w pełni uzasadnione, ale po naszej małej wycieczce oswoi się pan z naszym „dzieckiem”, że się tak wyrażę.  – Ha ha, „dzieckiem”. Choć z drugiej strony chyba nie powinienem się śmiać, nie przystoi.  – Proszę wybaczyć, ale kiedy spędza się tyle czasu co ja w tym miejscu, pewne sprawy powszednieją i tracą całą swoją aurę tajemniczości. Proszę o wybaczenie, jeśli uraziłem pana swoim żartem.   – Nic się nie stało. Nie przyjechałem się droczyć,

Spotkanie biznesowe


OPOWIADANIA a załatwiać interesy.  – Świetnie, w takim razie zacznijmy. Jak pan się pewnie domyśla, działamy już od tysięcy lat. To, co osiągnęliśmy dzisiaj, czyli wielomilionowe zamówienia, szeroki asortyment, wiele filii i pomniejszych zakładów, zaczęło się dawno temu w jednym miejscu.  – Gdzie dokładnie się zaczęło? – Alojzy był przygotowany na pytanie. Padało już tysiące razy.  – Pojęcie miejsca nie jest odpowiednie w naszym przypadku. Nie ma ono żadnego znaczenia, ważne jest, że zrodziło się w głowie jednej istoty i w tej samej chwili zostało powołane do istnienia.  – Aha. – Gość próbował zrobić mądrą minę, ale wyraźnie nie wiedział, o co chodzi Alojzemu. Ten nie mógł się mniej przejmować jego konsternacją.  – W każdym razie, wraz ze wzrostem liczby klientów, nasz założyciel zdecydował się na ekspansję i już wkrótce zaczęły powstawać nowe oddziały w najróżniejszych zakątkach. Kiedy pomyśli pan o jakimkolwiek kraju, mamy tam filię.  – Czy w ....  – Tam też.  – Ale nie skończyłem nawet pytania!  – Nie musiał pan. Jak powiedziałem, filie mamy wszędzie. – Mężczyzna nie tylko wyglądał jak świnia, ale posiadał również jej inteligencję. I tacy ludzie rządzili narodem....  – Och.  – Z czasem zapotrzebowanie rosło tak gwałtownie, że nasze fabryki powstawały masowo, jednak dzisiaj rynek się uspokoił. Ludzie potrafią lepiej kontrolować sytuację. Wpływ ma też rozwój branż, które niestety hamują nasz postęp. Na szczęście nie mamy konkurencji, więc nie jest to dla nas zbyt poważny kłopot. Wraz z rozrastaniem się firmy wzbogacił się nasz asortyment. Dyrektor wciąż jest zaskakiwany pomysłowością niektórych ludzi. Ale jego…  – Przepraszam, że przerywam, ale skoro już pan wspomniał o dyrektorze, chciałem zapytać, czy będę mógł go poznać.  – Niestety jest to niemożliwe, przede wszystkim dlatego, że go tutaj nie ma.  – Jak to? Sądziłem, że przy takich transakcjach powinien pojawić się osobiście. – W jego głosie zabrzmiała nuta urażonej dumy.  – Dyrektor jest niezwykle zapracowany. Proszę mi wierzyć, że nigdy nie uczestniczy w podpisywaniu umów. Zdradzę panu w sekrecie, że tak jest nawet lepiej.  – Dlaczego?   – Powiem krótko – nasz produkt nie wziął się z powietrza.  – Chyba rozumiem. – Alojzy pierwszy raz zobaczył na przetłuszczonej twarzy potwierdzenie swoich słów.  – Na czym skończyłem? Aha, już pamiętam. Dyrektor, mimo swej natury, jest otwarty na nowe pomysły i chętnie wprowadzał je do oferty na przestrzeni lat. Nasze zakłady są uniwersalne, to znaczy, że nie specjalizują się w żadnej konkretnej marce, dlatego możemy dostarczyć wybrane produkty dosłownie wszędzie i w krótkim czasie.  – No dobrze, ale chyba inne zapotrzebowanie ma Afryka, Azja i Europa, o pojedynczych krajach już nie wspominając.  – Ma pan rację, ale nie do końca. Tutaj raczej chodzi o proporcje. To, co dzieje się teraz w Afryce, kiedyś miało miejsce w Europie, ot, na przykład ponad sześćdziesiąt lat

MATEUSZ FATYGA

temu. Nasze oddziały musiały w bardzo krótkim czasie zmienić produkcję na całym kontynencie.  – Rzeczywiście, ma pan słuszność. W takim razie jak radzicie sobie ze zmieniającym się rynkiem?  – W bardzo prosty sposób. Nasz produkt jest na pierwszy rzut oka taki sam bez względu na jego zastosowanie. Dlatego nasze hale podzielone są na identyczne segmenty wyposażone w podobny sprzęt. To, co jest ważne, to „dusza” produktu, a dokładnie jego skład. Jest nią mieszanka różnych elementów, więc problem polega tylko na doprowadzeniu do maszyny produkcyjnej potrzebnych składowych. Dzięki zatrudnieniu najlepszych inżynierów udało się osiągnąć pewną elastyczność. Wystarczy do maszyn doprowadzić rury łączące je z odpowiednimi kontenerami, a jeśli trzeba zmienić dany produkt na inny, wystarczy podłączyć właściwe kontenery. Wkrótce zobaczy pan cały proces na własne oczy.  – Szybko i wygodnie. Musieliście zatrudnić dobrych inżynierów.  – Tylko najlepszych…  – I tylko najdyskretniejszych.  – Ha ha, tak to prawda. – Zaśmiał się sztucznie. – Na szczęście w ich przypadku wystarczyły pieniądze. Przy okazji inżynierów, właśnie wchodzimy do części naukowej, gdzie najnowocześniejsze laboratoria przeprowadzają testy i eksperymenty, zrozumiałe tylko dla jajogłowych, więc pozwoli pan, że nie będę się zagłębiał w szczegóły. Możemy zobaczyć przez szybę, że miejsce pracy jest świetnie wyposażone. Naszym naukowcom zapewniamy najlepsze warunki pracy, gdyż liczy się tylko najwyższa jakość.  Stanęli przed szybą, która wydawała się niezwykle gruba. Nie było słychać, co robią ludzie w białych fartuchach po drugiej stronie. Czynności, które nic nie znaczyły dla gościa, pochłaniały ich bez reszty. Niektórzy z niezwykłą ostrożnością mieszali rożne substancje, inni używali urządzeń, których wygląd przywoływał w pamięci najnowsze filmy science-fiction. Gdy szli korytarzem, zobaczyli urządzenie, wyglądające na karabin lub działko, skierowane na małą fiolkę. Mimo że dotychczas nic nie było słychać, przez ciało obu panów przeszły drgania i usłyszeli dziwny wibrujący dźwięk. Trwało to tylko chwilę i w zasadzie nic innego się nie wydarzyło, ale kobieta, która przeprowadzała eksperyment, wyglądała na zadowoloną z efektu.  – Robi wrażenie. Testujecie tutaj nowe pomysły?  – Nie tylko nowe, ale również udoskonalamy stare. Tak jak mówiłem, jest to rynek elastyczny i na przestrzeni wieków ulegał przeobrażeniom. Prostym przykładem mogą być wszelkiego rodzaju choroby. Kiedyś zabójcza była czarna ospa, teraz już praktycznie nie istniejąca. Jej miejsce zajęły inne, HIV, rak itp. Musieliśmy dostosować produkt do zmieniającego się rynku.  – A nie jest tak, że to wy w jakiś sposób wpływacie na te zmiany?  – Mogę pana zapewnić, że nie manipulujemy rynkiem. Nasza polityka jest przejrzysta, nigdy nie musieliśmy się uciekać do naginania czy wręcz łamania prawa. Od początku odpowiadaliśmy tylko na zapotrzebowanie.  – Pomijając fakt, że o waszym istnieniu wie tylko garstka ludzi spoza firmy.  – To prawda. Jednak wyjawienie naszego istnienia zwyczajnie wprowadziłoby wśród ludzi chaos, który niczego by nie zmienił, tylko zaburzył równowagę.

41


OPOWIADANIA  – Równowagę?  – Doskonale pan wie, że istnieje przedsięwzięcie, które wypuszcza produkt przeciwny do naszego.  – Ma pan na myśli....  – Tak, ich. Od początku mogliśmy jedynie odpowiadać na ich działania. Chociaż jesteśmy w defensywie, jednak wciąż skutecznie powstrzymujemy ich od stworzenia nieśmiertelności. Gdyby opinia publiczna dowiedziała się o nas lub o nich, świat nie wyglądałby już tak samo. Wielce możliwe, że w ogóle by nie wyglądał.  – Zgodzi się pan jednak, że koniec końców to od Niego zależy istnienie zarówno tej, jak i konkurencyjnej firmy. On zaczął i na Nim się wszystko skończy.  – Hmm, myślę, że jeszcze długo nie będziemy się musieli o Niego martwić. Działania ludzi wpływają na przyszłość i tylko od nich zależy, która z firm wygra walkę. Wiem jedno – świat działa dobrze, dopóki istnieje równowaga między naszymi koncernami. Nawet jeśli czasem się zachwieje na jedną ze stron, po pewnym czasie wraca do stanu pierwotnego.  – Miejmy nadzieję, że harmonia utrzyma się jak najdłużej, a przynajmniej za naszego życia, zgodzi się pan?  – Oczywiście. – Alojzego jednak wcale to nie obchodziło. Dla niego wszystko mogło jeszcze dziś się skończyć. Chyba już za długo żył na tym świecie, więc może nastał czas, by porozmawiać z Dyrektorem o emeryturze? – Każdy z nas pracuje, by żyć godnie i zapewnić takie same warunki najbliższym. Co dzieje się później, pozostawmy sumieniu. Też musi przecież pracować.  – Ha ha, święta prawda. Ale myślę, że powinniśmy zejść na ziemię i wrócić do meritum naszego spotkania. Co to jest?   Gość wskazał na mężczyznę na oko trzydziestoletniego, który leżał przestraszony na stole. Pasy trzymały go przypiętego za kończyny. Próbował się wyrywać, jednak robił to raczej dla potrzeby ruchu niż faktycznej chęci ucieczki. Nad nim stał mężczyzna w fartuchu i przygotowywał strzykawkę z nieznaną zawartością.  – Tutaj przeprowadzamy finalne testy.  – Testujecie swój produkt na ludziach? – Mężczyzna był bardziej zdziwiony niż oburzony.  – Niestety mimo zaawansowanych technologii, wciąż musimy przeprowadzać bardziej tradycyjne badania.   – Skąd ich bierzecie? Porywacie jakiś bezdomnych? – Alojzy miał ochotę palnąć go w łeb i wykrzyczeć mu w twarz, żeby nauczył się słuchać.  – Jak już wspomniałem, działamy zgodnie z prawem. To są ochotnicy, którzy w zamian za pewną sumę pieniędzy oddają swoje życie w nasze ręce.   – Jak duże pieniądze? – Chciwość wyciekała z każdym słowem.  – Zwykle kilka milionów złotych wystarczy.  – O matko! Może sam się zgłoszę. Ha ha.  – Ha ha. – „Oddałbym wszystkie pieniądze świata, byś teraz znalazł się na tym stole”. Szeroki uśmiech jednak nie zdradził tej myśli.  – Ale przecież ludzie zaczęliby podejrzewać, skąd niektórzy biorą znaczącą sumę. No i po co im pieniądze, skoro i tak ich nie wykorzystają? – Najwyraźniej gość zostawił dzisiaj swój mózg w domu.  – Na pewno znany jest panu totalizator sportowy.  – Totolotek? Tak. Co on ma do rzeczy?

42

– W taki sposób przekazujemy ustaloną kwotę rodzinie osoby, która podpisze z nami umowę. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że gdyby wszyscy zwycięzcy umierali, ktoś zwietrzyłby spisek. Dlatego zwykle los posyła ktoś z bliskich. Do tej pory nikt nie interesował się, dlaczego zawsze ktoś z otoczenia zwycięzcy, krótko po wygranej, umiera.  – To chyba nie ma sensu dalej kupować losów.  – Absolutnie nie ma.  – No dobrze, ale co robicie, jak się nie zgodzą albo zmienią zdanie?  – Zatrudniamy najwyższej klasy specjalistów, którzy potrafią wszystko zatuszować.  – Tak? Może da pan namiary?  – Zna pan koreański? Pytam, gdyż wynajmujemy fachowców tylko z Korei Północnej.  – Słucham? Przecież tam panuje głęboka komuna.  – W rzeczy samej. Świat widzi biedę i zacofanie, czyli dokładnie to, co chcą pokazać.   – Ale dlaczego mieliby pozwolić innym myśleć w ten sposób?  – Aby ukryć, jakim naprawdę ten kraj jest.  – Co to znaczy?  – Niestety nie mogę zdradzić, gdyż wiążą mnie kontrakty. Powiem tylko, że mają dobry powód, by to robić. Czy możemy kontynuować?  – W porządku. – Jego mina wskazywała, że nie jest usatysfakcjonowany odpowiedzią. – Właśnie wchodzimy do najważniejszego pomieszczenia – do hali.   Robiła wrażenie, a swoją powierzchnią mogła zająć nawet trzy supermarkety. Gość rozdziawił usta i znieruchomiał. Zapewne pierwszy raz widział coś tak ogromnego, a wszystko wypchane po brzegi maszynerią, która pracowała dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Prawie wszystko było w białych lub beżowych barwach, a lśniło, jakby dopiero zostało zakupione. Mimo ogromu przedsięwzięcia hałas był niespodziewanie mały. Między rzędami przechadzali się nieliczni pracownicy, którzy od czasu do czasu zerkali na komputerki wbudowane w imponujące machiny.  – Mój Boże, jak byliście w stanie ukryć taką halę?  – Zapewne pan nie zauważył, ale od jakiegoś czasu schodziliśmy w dół. W tej chwili znajdujemy się dwa piętra pod ziemią.  – Naprawdę? Niesamowite, niesamowite....  Grubas po prostu nie mógł się nadziwić. Alojzy dostrzegł, że ten szuka w tej chwili sposobności, by wyciągnąć z tego pieniądze dla siebie. Zdradzał go błysk w oczach i rozdziawione usta, wyginające się w obleśny uśmieszek. Jego niedoczekanie... Jednakże wcale mu się nie dziwił. Jeszcze nie spotkał człowieka, na którym widok nie zrobiłby wrażenia. Ciekawe jakby zareagowali, gdyby się dowiedzieli, że to zaledwie filia, nie główny ośrodek.  – Ile takich placówek macie w Polsce?  – Niestety informacja jest zastrzeżona. Mogę jedynie powiedzieć, że nigdy nie pojawił się problem z dostawą produktu na czas i jesteśmy przygotowani na każdą, nawet ekstremalną sytuację.  Jegomość był zawiedziony, że nie udało mu się wyciągnąć

Spotkanie biznesowe


OPOWIADANIA informacji, ale kontynuował:  – Czy wszystkie te maszyny produkują teraz wyłącznie jeden produkt?  – Nie, proszę spojrzeć. Tutaj produkowany jest artykuł, który nazwaliśmy „pocisk”.  – Skąd ta nazwa?  – Przyznam się, że nasz marketing nie popisał się oryginalnością w tej kwestii, ale „pocisk” oznacza broń palną i efekty jej używania. Tam gdzie kończą się argumenty słowne, wtedy przydają się żelazne.  – Ha ha ha.  – Dokładnie. – To nie był dowcip, tylko spostrzeżenie, ale najwyraźniej poczucie humoru gościa było z tych prymitywnych. – Jak pan widzi, stoją tylko dwie maszyny. Zapotrzebowanie jest w Polsce bardzo niskie, ze względu na ograniczony dostęp do broni.  – Moi koledzy myślą o złagodzeniu prawa.   – Poważnie? To świetne wiadomości. Powiem panu w tajemnicy, że ostatni szał produkcyjny „pocisku” mieliśmy w latach 1939-1945. Teraz uruchamiamy maszyny tylko wtedy, gdy gdzieś indziej fabryki zaczynają nie nadążać z produkcją.  – Wspomniał pan o marketingu. Jak on działa, skoro utrzymujecie taką dyskrecję?  – Stosujemy reklamę szeptaną. Ktoś komuś powie, ten przekaże dalej i tym podobne. Zwykle wybieramy do tego ludzi, hmm, bardzo entuzjastycznych.  – Czy oni wiedzą do czego służy wasz produkt?

MATEUSZ FATYGA

– Nigdy nie pytają, a my wychodzimy z założenia, że nie ważne są środki, tylko cel. Ta argumentacja zwykle działa. Natomiast tutaj... – Wskazał inną część hali. – produkujemy „ciało i duch”. Produkt jest związany ogólnie ze zdrowiem: i tym indywidualnym, i tym masowym. Kiedyś były to oddzielne produkty – jeden dotyczył pojedynczych jednostek chorujących na typowe choroby. Drugi natomiast dotyczył wszelkiego rodzaju plag. Rozwój technologiczny jednak pozwolił nam na połączenie obu wyrobów w jeden. Jest on, obok innego, najbardziej potrzebnym produktem w tej części Europy, ale nie tylko. Ogólnie wszystkie zakłady działające w krajach rozwiniętych mają duże zamówienia. Oczywiście nie ma porównania z krajami trzeciego świata, ale w wymiarze regionalnym osiągamy zadowalające wyniki. W ogóle muszę panu powiedzieć, że rynek europejski, północnoamerykański i australijski są kłopotliwe. Robi się wszystko, by zapotrzebowanie na nasze wyroby systematycznie spadało. Toczymy ciężką walkę i wychodzimy z niej tylko pozornie obronną ręką. Tak jest z „pociskiem”. W Europie już od wielu lat żaden zakład nie produkował go na większą skalę. Wszystkie rządy walczą z przestępczością i z chorobami.  – Przypuszczam, że rozkwit przeżywają fabryki na pozostałych kontynentach. Nie tak rozwinięte, muszą na zabój potrzebować waszych usług.   – Tak, trafne spostrzeżenie. – „Jak na bezmózgiego spaślaka”, pomyślał Alojzy. – Afryka wiedzie prym i jest naszym eldorado dwudziestego pierwszego wieku.

43


OPOWIADANIA Największe siły skoncentrowaliśmy właśnie tam i walczymy z działalnością Zachodu. Tylko ten jeden kontynent potrzebuje dwa razy więcej naszych produktów niż wszystkie kontynenty rozwinięte razem wzięte.   – W takim razie na czym koncentrujecie się w Polsce?  – „Ciało i duch” jest bardzo istotne i jeszcze pozostanie takie przez długi czas. Ale żeby zaspokoić potrzeby, musieliśmy się wyspecjalizować. Jednym z efektów jest, nazwany trochę złowieszczo, „Fatum”.  – „Fatum”? Nie mam pojęcia czego on może dotyczyć.  – Osobiście uważam, że nazwa jest trochę zbyt niepoważna i rozumiem pańskie zdziwienie. Chcieliśmy jednym słowem określić wszystko, co można zakwalifikować jako wypadek.  – Teraz rozumiem. Istotnie jest to trochę nieodpowiednia nazwa. Pomysł marketingu?  – Stwierdzili, że trzeba powrócić do korzeni, gdyż nic nie podkreśla marki firmy tak, jak jej długoletnie istnienie. Prawda jest taka, że zlikwidowałbym tych speców od reklamy. Nasz produkt naprawdę nie potrzebuje się reklamować. – Alojzy pozwolił sobie na szczerość, gdyż wszyscy już znali jego opinię w temacie.  – Lepsze to niż „wszystkie zdarzenia, których nie da się przewidzieć, i na które nie mamy całkowitego wpływu”. – Gość uśmiechnął się do swojego żartu, ale Alojzy tym razem odpuścił sobie grzeczność i nie odwzajemnił uśmiechu.  – Jednak stara nazwa, „wypadki”, byłaby najlepsza, ale im nie odpowiadała ze względu na prymitywność i brak polotu. Nie jest to jednak teraz najważniejsze. Ważne jest, że pański kraj ma niezwykle duże zapotrzebowanie na „fatum”.  – Zapewne, ale staramy się walczyć z problemem. Szczególnie dokuczliwe są wypadki samochodowe. Zawsze psują sondaże, nie wspominając o negatywnej opinii na świecie. Nie wiemy, co zrobić, wszystkie próby kończą się większą lub mniejszą porażką. Surowsze kary, częstsze łapanki, wysokie ceny samochodów, alkoholu i innych produktów oraz zaostrzenie egzaminów na prawo jazdy nie pomagają. Nasz naród jest wyjątkowo uparty i nie może odpuścić sobie bezmyślnych końców.  – W imieniu koncernu mogę tylko powiedzieć, że gdzie inni widzą problemy, my widzimy zysk. Brzmi okrutnie, ale nigdy nie kryliśmy naszej natury nawet pod tymi nazwami. Ale jeśli już mówimy o wypadkach, zdradzę panu, że pracujemy nad lepszą mieszanką dotyczącą pijanych kierowców.  – Tak?   – Dzięki udoskonaleniom, które wkrótce wprowadzimy, alkohol nie będzie już tak często obwiniany o śmierć na drodze.  – Brzmi fantastycznie. Ile problemów zostałoby rozwiązanych....   – Zawsze chodziło nam o satysfakcję klientów. Bez nich byśmy zwyczajnie nie istnieli. – „Chociaż ty mógłbyś akurat nie istnieć”, Alojzy nie mógł odmówić sobie uszczypliwości, nawet jeśli wypowiadał je w głowie.  – Jakie jeszcze specyfiki posiadacie?  – „Jesień”.  – Czego dotyczy?  – Starości, nic dodać, nic ująć. Jest ostatnim znaczącym produktem i prawie najstarszym. Jednocześnie traktujemy go niezwykle poważnie ze względu na naszych przeciwników,

44

którzy próbują ugrać jak najwięcej. Na przestrzeni wieków udało im się wydłużyć ludzkie życie i na pewno nie złożyli jeszcze broni. Jest to oczywiście dla nas pewien problem, gdyż spada bieżące zapotrzebowanie, ale choćby wszystkie inne produkty przestały być produkowane, ten jeden będzie trwał. W końcu nikt nie wygrał jeszcze ze śmiercią. Ludzie mogą zwalczyć przestępczość, zażegnać konflikty, znaleźć lekarstwa na wszelkie choroby i zabezpieczyć się przed każdym wypadkiem, jednak na pewno nie pokonają własnych śmiertelnych ciał. Zawsze dotrą do końca swojej drogi właśnie dzięki nam. Mogą się bać, mogą walczyć, ale ostatecznie muszą zaakceptować fakty. My możemy im tylko zagwarantować wysoką jakość, stuprocentową skuteczność i wybór śmierci, choć z tego ostatniego nie zdają sobie sprawy. Nigdy nie narzucamy czegokolwiek, nie musimy stosować nieuczciwych praktyk, odpowiadamy na zapotrzebowanie. To oni stworzyli rynek, nie my. Gdyby w raju nie zerwali tego jabłka, nie rozmawialibyśmy teraz.  – Jak znoszą to wasi pracownicy? Przecież w ich rękach spoczywają dosłownie tysiące, może setki tysięcy śmierci.   – Zapewniamy najlepszą ochronę i opiekę pracownikom, nie szczędząc wydatków na wsparcie psychologiczne, gdyż praca w tak ponurym miejscu niszczy psychikę. Nawet gwarantując świadomy wybór rodzaju śmierci zatrudnionym i ich rodzinom oprócz sowitego wynagrodzenia nie jesteśmy w stanie znacząco poprawić samopoczucia, ale na świecie nie ma rzeczy idealnych z wyjątkiem śmierci. Może zaskoczyć, być źle wybrana, ale nigdy nie zawodzi.  – A historie o jasnym tunelu i aniołach?   – Przereklamowane, wszystko jest spowodowane zaburzeniami w pracy mózgu. Jeśli człowiek ma umrzeć, to umrze. Nie ma mocy, a na pewno ludzie takiej nie mają, by ją powstrzymać.  Mężczyzna zamilkł na chwilę, chyba uruchamiając swoje dwie szare komórki, które tytanicznym wysiłkiem miały pozwolić mu przetrawić zdobyte informacje.  – Odbiegając od naszej obecnej rozmowy, chciałem spytać o samobójców. Do jakiej grupy ich zakwalifikowaliście?  – Ciekawe, że pan o tym wspomniał, gdyż mieliśmy z nimi największe problemy. Kłóciliśmy się długo o odpowiednią kwalifikację. Jedni chcieli zrobić z tego wypadek, ale szybko przegrali, bo nikt przecież nie zabija się nieumyślnie. Inna grupa uważała, że samobójstwo to efekt zaburzeń psychologicznych, a więc choroba. Sprawę rozstrzygnął Dyrektor. Powiedział, że życie jest wypożyczonym przedmiotem, z którym możemy robić, co się nam podoba. Chociaż nim kierujemy w mniejszym bądź większym stopniu, nie mamy go na własność. Dlatego odebranie go sobie jest wandalizmem, chociaż na zupełnie innym poziomie, gdyż pożyczającym jest Bóg. Kiedy się zabijamy, łamiemy Jego prawa, niszcząc Jego własność, co kwalifikuje samobójców do „ciemnej strony”. Tak też ostatecznie przyjęliśmy i dajemy ich do jednego worka z przestępcami. Dlatego grupa jest tak skomplikowana i wymagała największych badań na przestrzeni lat.  – Nie wspominał pan wcześniej o „ciemnej stronie”.  – Rzeczywiście nieświadomie to pominąłem. Jednak nie mam wiele do powiedzenia na ten temat. Dotyczy śmierci, które powstały w wyniku złamania ludzkiego lub boskiego prawa.  – Muszę przyznać, że to była pouczająca wycieczka.

Spotkanie biznesowe


OPOWIADANIA – Wyraz satysfakcji był aż nadto widoczny. – Będę musiał sobie przemyśleć wiele spraw. Zaś od strony biznesowej, nie mam nic do zarzucenia. Widzę, że wykonujecie kawał dobrej roboty i z przyjemnością przedłużymy umowę, pozostając przy tych samych zamówieniach, co poprzednicy. Nie ukrywamy jednak, że może w niedalekiej przyszłości przydać się więcej „ciemnej strony”.  – Jestem zachwycony tymi słowami i już nie mogę się doczekać, kiedy ponownie się spotkamy.  – Może lepiej później niż wcześniej. Ha ha.  – Czy w takim razie od razu przejdziemy do podpisania umowy, czy może najpierw skosztuje pan naszego skromnego bufetu?   – Najpierw interesy, potem przyjemność. – Szeroki uśmiech odsłaniający pożółkłe zęby sugerował, że jego nikczemny umysł zaprząta już tylko jedzenie.  Pierwszy raz od dawna Alojzy czuł zniecierpliwienie, patrząc, jak klient podpisuje dokumenty. Mężczyzna od początku go drażnił i gdyby nie było to spotkanie biznesowe, powiedziałby mu, co o nim myśli. Jednak był profesjonalistą i nie zamierzał pozwolić sobie na słabość, dlatego przez resztę spotkania zdawkowo i z niechęcią odpowiadał na kolejne pytania, które przychodziły tamtemu do głowy. Z obrzydzeniem patrzeć, jak mężczyzna się pożywia. Miał wrażenie, że gość zamiast od małp, wyewoluował od świń. W końcu jednak spotkanie dobiegło końca.  Gdy pożegnał się z nim i zobaczył, jak limuzyna znika za zakrętem pośród gęstego lasu, ulżyło mu. Wręcz odetchnął, jakby olbrzymi ciężar został zdjęty z jego klatki. I wtedy jego wzrok utknął na gołębiu. Wyglądał na miastowego, więc jego obecność go zdziwiła. Popatrzył chwilę i doznał oświecenia:  – Nie odleciałeś za daleko od swojego rewiru? Tutaj nie ma nic dla ciebie. Zjeżdżaj!  Przegonił szkodnika, wymachując rękami. Czego diabelskie nasienie tutaj chciało, nie wiedział, ale nic go nie obchodziło. Zaczął myśleć o swoim przełożonym i doszedł do wniosku, że nastał odpowiedni czas, by się z nim spotkać.  Miał już dość tej roboty, ponad sto pięćdziesiąt lat na stanowisku kierownika oddziału zdecydowanie wystarczyło. Nie mógł się nadziwić kolegom, którzy zajmowali się tym nawet od tysięcy lat. Co jeszcze ciekawego potrafili znaleźć w tej pracy? On ze swoim stażem już dawno zauważył, że historia zatacza koło z każdym stuleciem coraz mniejsze. Jakby ludzie zamiast mądrzeć, głupieli. Już wyczuwał zbliżającą się wojnę, która zapewne przyniesie zamówienia na taką skalę, jakiej już dawno nie widziano. Ale co z tego? Miał pracować jeszcze kilkadziesiąt lat, by popatrzeć na tłuste słupki z liczbami?   Gdy zgodził się przyjąć stanowisko, myślał, że wygrał największą nagrodę w najwspanialszej loterii. Nieograniczone fundusze, które mógł wydawać przez wieczność dzięki zyskanej nieśmiertelności, a miał jedynie na pierwszym miejscu postawić pracę. Zobaczył i zrobił w życiu rzeczy, o których inni nawet nie fantazjowali. Teraz już nic nie zostało do zobaczenia. Pomyślał już każdą myśl, wypowiedział każde słowo i w jego głowie pozostała jedynie pustka, której nic nie było w stanie wypełnić. Czasem zastanawiał się, czy podjął słuszną decyzję, dla kariery rezygnując z możliwości założenia rodziny. Jednak nie ważne, jak długo by żył, odpowiedzi nigdy nie pozna, a tylko to pytanie wisiało w próżni nijakich doświadczeń

MATEUSZ FATYGA

i wspomnień. Spojrzał jeszcze raz w stronę lasu, próbując wykrzesać z siebie uczucia, które kiedyś na ten widok go przytłaczały. Lecz im dłużej stał, tym większa stawała się frustracja z niewzruszonej obojętności. Zacisnął zęby i schował się we wnętrzu tajemniczego kompleksu, o którym wiedziała tylko garstka ludzi z zewnątrz.  Wrócił do biura i nacisnął dyskretnie przycisk ukryty pod blatem. Za nim bezszelestnie otwarło się przejście, za którym panowała nieprzenikniona ciemność. Wszedł w nią bez wahania, odczuwając przeszywający chłód w każdej komórce ciała. Zbliżał się do dyrektora i jego ciało, wciąż pozostające w kajdanach ewolucji, próbowało się wyrywać i uciekać, lecz rozum, jak wprawny treser, poskromił jego naturę i pozwolił Alojzemu kroczyć w stronę ciemności.   Gdy znalazł się po drugiej stronie, jego oczom ukazało się znajome biuro, które nigdy się nie zmieniało. Szare tapety pokrywały ściany bez okien, a na środku znajdowało się liche biurko ze starym komputerem na jednej z jego krawędzi. Na tanim krześle siedział On. Skryty w wyblakłym i poszarpanym kapturze, opierał niewidoczny podbródek na splecionych dłoniach czy raczej na kościach, które mogły kiedyś być tymi dłońmi. Patrzył wprost na przybyłego, chociaż oczy wypełniała zimna czerń wiecznej tajemnicy. Przemówił czystym, głębokim głosem:  – Pistolet leży na komodzie.  Alojzy zaskoczony spojrzał w prawo i zobaczył, że nagle pod ścianą pojawił się mebel. Na nim spoczywała broń, która miała rozwiązać umowę między nim a Śmiercią. Tak sobie zażyczył, kiedy podpisywał kontrakt, i jego pragnienie nigdy się nie zmieniło. Było coś honorowego, wręcz majestatycznego w strzeleniu sobie w skroń. Może wrażenie zostało po czasach, gdy najlepsi z pośród ludzkości właśnie ten sposób wybierali na odejście.  Teraz bez słowa podszedł i chwycił rewolwer prawą dłonią. Wyglądał zupełnie normalnie i zapewne taki był, lecz przez krótką chwilę Alojzy miał wrażenie, że przez jego dłoń przemknęła delikatna błyskawica, lekko napinając mięśnie. Jeszcze ostatni raz uruchomił umysł i spróbował znaleźć chociaż jeden powód, by nie odchodzić.  Podniósł broń i nacisnął spust, a Śmierć nie zmieniła pozy nawet na chwilę. Patrzyła, jak ciało Alojzego rozwiewa się niczym puch na wietrze, chociaż żadnego podmuchu w pomieszczeniu nie było.

45


OPOWIADANIA Mateusz Fatyga

Urodzony w 1985 na Śląsku, został skażony tamtejszym powietrzem, które wywołało niebezpieczne mutacje. Pierwsza objawiła się w ogarnianiu matematyki, co skończyło się zdobyciem tytułu inżyniera budownictwa komunikacyjnego. Druga mutacja przebudziła się dopiero w dorosłym życiu, aktywując niesamowite pokłady wyobraźni. Wielbiciel wszystkiego, co w nazwie ma „fant”, piękny jak ork, skomplikowany jak krasnolud, serdeczny jak elf. „Spotkanie biznesowe” jest jego debiutem. Pracuje od kilku lat nad pierwszą powieścią, w przerwach pisząc kolejne opowiadania oraz szlifując umiejętności w Klubie Kreatywnego Pisania należącego do Instytutu Sztuki Literackiej.

46

Spotkanie biznesowe


OPOWIADANIA

Maciej Żytowiecki Wieruszka i Czempion Ilustracja: Magda Mińko Ogromne pudło telewizora błyskało niezdrowym światłem. Na ekranie czarno-biały facet komentował archiwalny pojedynek z pasją właściwą transmisjom na żywo. Pruł nerwy niepotrzebnymi wspomnieniami. Aleksiej Wyzinow wyłączył dźwięk. Kampania medialna nasiliła się w ostatnich dniach, niesiona na fali nostalgii za złotymi czasami boksu. Zdjęcia dawnych mistrzów biły ze szpalt kolorowych magazynów, a ramówki pękały w szwach od transmisji legendarnych walk. Dwanaście rund z Mokotowem, błyskawiczny nokaut w Manili, kiedy jednym ciosem posłał na deski „największą nadzieję pięściarstwa” albo dwie walki z Derrikiem. Wojny właściwie, krwawe jatki, jakich oko kamery nie zarejestrowało nigdy w historii. Krwawy deszcz unosił się wtedy nad ringiem.   Wyzinow wstał z fotela, podpierając się ciężko o kanapę, i wyszedł do łazienki. Stanął na umywalką i splunął krwią. Uniósł deskę klozetową, rozchylił bokserki i stanął w rozkroku. Napinał się przez dłuższą chwilę, ale wydusił tylko kilka kropel.  Zadrżał. Kolejny napad zimna. Dawno temu odkręcił ogrzewanie do maksimum, jednak kiedy oddychał, para unosiła się z ust. Patrząc w lustro, widział sine usta swojego odbicia. Założył wytarte dżinsy, ostatnią parę, jaka mu pozostała. Zerwał z wieszaka gruby szlafrok frotte i naciągnął go na zbolałe ramiona. Zawiązując ciasno pasek, odetchnął.  Kiedy wrócił do pokoju, na ekranie telewizora zobaczył gębę Mike’a Massau. Znał faceta doskonale i ani trochę nie lubił. Drania uważano za znawcę boksu i gościa, z którym każdy chętnie umówiłby się na piwo, jednak prawda była całkiem inna. W rzeczywistości był dwulicowym sukinsynem. Aleksiej złapał pilota, nakierował w jego rozanieloną gębę… Nie wyłączył. Nie potrafił. Wolał opuścić pokój.   Zszedł po schodkach przeciwpożarowych prosto w brudny zaułek, który kloszardzi obrali sobie za noclegownię. Dźwięki miasta działały kojąco – pędzące samochody, jęki duszonych klaksonów, szepty ukrytych w cieniu szumowin. Nigdy nie zapomniał, skąd pochodzi. Skąd się wyrwał i dokąd w rezultacie powrócił. Wciąż miał świeżo w pamięci dzień, kiedy zeszli trapem z pokładu statku towarowego, wyczerpani podróżą ze Starego Kraju. Ich trójka. On, Zuzanna... I Wieruszka.  Uczucie zimna zniknęło równie nagle, jak się pojawiło, i pod grubym szlafrokiem wyczuł wykwitające kropelki potu. Uśmiech rozjaśnił pokrytą gęstą brodą twarz.

Wieruszka i Czempion

Pot. Walka. Ring.  Wyszedł z zaułka, prawie wpadając pod koła rozpędzonego cadillaca. Czarny jegomość w białym jak śnieg futrze nadepnął hamulec i zakręcił kierownicą, mijając Aleksieja o pół metra. Zbyt daleko, by podnieść ciśnienie – na ringu ciosy nie chybiają tak bardzo. Odwrócił głowę w stronę czerwonych świateł odjeżdżającego wozu, nadział wzrok na wystający przez boczną szybę wyprostowany palec, i splunął siarczyście. Minęło ile? Ze czterdzieści lat, od kiedy zaczynał swoją przygodę? Może więcej. Tymczasem dzielnica nie zmieniła się wcale. Nawet alfonsi wciąż wyglądali podobnie.  Przeciął główną ulicę, idąc prosto na neonowy szyld.   Dzwonek nad knajpianymi drzwiami zagrał wesoło i cała rzesza rozpitych mord obróciła się w stronę nowoprzybyłego. Większość powróciła do kieliszków, nieliczni wysilili się na oszczędne skinięcie. To ten pijus z naprzeciwka, kolejny nie warty dolara jegomość, który niczego w życiu nie osiągnął. Te podarte, śmierdzące ciuchy, morda schowana pod gęstym zarostem… Kolejny ludzki śmieć. Witaj wśród swoich, synu. Myśleli, że go znają.  Bar był tak krótki, że jeden kulawy barman obsługiwał go bez trudu. Cztery prostokątne stoliki wtulone w kanapy z wysokim oparciem i rząd wysokich krzeseł przy ladzie uzupełniały wystrój. Zamówił whisky – dostał ją szybciej, niż skończył mówić. Zamkniętą w tłustej od śladów palców szklance, ale za to polaną znacznie szczodrzej niż gdziekolwiek indziej. Szybko znalazł wolny stolik w kącie, skryty w cieniu. Odwrócił się do wielkiej szyby, zamknął naczynie w palcach i wyjrzał na ulicę. Kątem oka dojrzał odbicie wielkiego telewizora w szkle – trudno uciec przed legendą. – Zwykły tchórz. Śmiać mi się chce, jak słyszę, co o nim gadają. – Jeden z pary grubasów pochylonych nad pienistymi kuflami powiedział odrobinę zbyt głośno. Aleksiej zerknął w ich stronę. Z miejsca, które zajmował, widział tylko tłuste tyłki wystające zza obwisłych spodni. Odwróceni plecami, co jakiś czas zadzierali głowy na zawieszony pod sufitem odbiornik. – Nie dziwię się, że zrejterował. Po takim łomocie, jaki mu sprawił Profesor, próbował uniknąć rewanżu. Nie było na ziemi takich pieniędzy, za które by na to poszedł. Rozmówca wzruszył ramionami. – Miał do wyboru, odrzucić propozycję albo raz jeszcze stanąć twarzą w twarz z Derrikiem. A wynik mógł być tylko jeden.

47


OPOWIADANIA – Dobrze gadasz – przytaknął jego kompan, unosząc szkło do ust. – Dawali mu pięćdziesiąt baniek, tkwił po uszy w długach… I zrejterował. Zarechotali. Tłuste dupska zafalowały. – Udowodnił, że jest kolejnym ruskim tchórzem. Wolał spieprzać, pozostawić ludzi w niepewności. No i pozostać niepokonanym. – Z kim on właściwie walczył? Pamiętasz Mokotowa? Spaślak miał go na tapecie, ale stracił oddech. Siadła mu kondycja. Nie dobił, chociaż mógł posłać tego ciołka na deski. – Ta wygrana to był największy fart w historii boksu, nie ma co gadać. – A młody Hodgson? Wielka nadzieja boksu znokautowana pierwszym ciosem… – To było ustawione! Pamiętam, widziałem wyraźnie, że nawet go nie musnął. Rękawica minęła facjatę gówniarza o włos, ale nie dotknęła. A ten padł jak długi. – Ta. Ciekawe, ile posmarowali młodemu Hodgsonowi… – Może ruska mafia złożyła mu propozycję nie do odrzucenia? Zarechotali.  Aleksiej zatkał uszy. Powierzchnia drinka zafalowała, kiedy jakaś ciężarówka nazbyt blisko i nazbyt prędko przejechała uliczką. – Bo Derrik. Profesor. On był najlepszy, nie ma co gadać. – Pijak przemawiał tonem podpitego kaznodziei. – I zmiażdżyłby tego cholernego ruska, gdyby dostał jeszcze jedną szansę. Aleksiej wstał ciężko. Przewrócił szklankę, która poturlała się blatem i zatrzymała dopiero na krawędzi. Whisky utworzyła rude bajorko na jasnej powierzchni. – Panowie, nie pieprzcie o rzeczach, na temat których nie macie pojęcia – powiedział z wyraźnym wschodnim akcentem, stając za mężczyznami. Jego długa broda niemal utonęła w ich kuflach.  Wyszedł, trzaskając drzwiami. Deszcz lał rzęsiście, więc dopiero po drugiej stronie ulicy zorientował się, że nie jest sam. Przyspieszonym krokiem wszedł w zaułek, po czym zaczął biec. Prawie dotknął poręczy schodów przeciwpożarowych, kiedy go dopadli.  Dwie pary rąk cisnęły nim na przeciwległy mur. Odwrócił się w pędzie, obijając plecami o wystające zza odłupanego tynku cegły. – Wzięło cię na narodową solidarność, rusku? Nie dość, że przyjeżdżasz do kraju naszych ojców i zabierasz pracę porządnym Amerykanom, to jeszcze śmiesz zwracać nam uwagę? – Myślę, że nasz towarzysz potrzebuje lekcji dobrego wychowania. – Powiedziałem tylko, żebyście nie gadali o czymś, o czym nie macie pojęcia – odburknął. – Po pierwsze, to wolny kraj, czego możesz nie rozumieć, biorąc pod uwagę, skąd przybywasz. Po drugie, znam się na boksie. Znam się jak cholera. Przybrał pozycję, podniósł gardę. Aleksiej uśmiechnął się pod wąsem, nawet teraz widział przynajmniej trzy luki w obronie tamtego. Prawy łokieć źle przylegał, układał się krzywo względem korpusu, a druga ręka z kolei ułożona zbyt nisko, zdradzała niedowład. Mógłby go załatwić jednym uderzeniem. – Chcę tylko wrócić do domu.

48

– Trzeba było o tym myśleć, kiedy nas zaczepiałeś. Rusku. Bez ostrzeżenia prawa ręka wystrzeliła w kierunku twarzy Aleksieja. Wolno, bardzo wolno. To miał być prosty, ale wyszło coś pokracznego. Miał cały czas świata, żeby tego uniknąć, jednak nie ustąpił. Kostki uderzyły o policzek, rozcinając skórę. Głowa Wyzinowa ledwie drgnęła. Przeciwnik rozcierał kość śródręcza spoglądając na brodacza z niedowierzaniem. A ten stał, nieruchomo jak posąg, jedynie krew spływała po policzku, ginąc w twardej szczecinie. – To wszystko? – wyszczerzył żółte zęby.  Rzucili się na niego razem, bez słowa. Nagły, szaleńczy atak maskujący narodziny strachu. Przyparli go do muru, przygnietli stukilowymi cielskami i obijali brzuch, klatkę piersiową, ramiona. Byli zbyt blisko, żeby ciosy zdołały nabrać odpowiedniej mocy. Czuł, że jest od nich sporo silniejszy, że mógłby ich chwycić i odrzucić jak lalki... Ale nic nie zrobił. Stał oparty o ścianę, przyjmując ciosy, aż się zmęczyli. Ból przypominał mu, że żyje. Zgrzytające żebra były muzyką dla jego uszu, a głuche odgłosy uderzeń werblami wojennego hymnu, który tak kochał.  Wreszcie zmęczyli się. Odeszli, sapiąc, klnąc na czym świat stoi, a Wyzinow pozostał. Oparty o mur, czekając, aż będzie mógł się poruszyć. Nie upadł. Nigdy nie leżał na deskach.    Rozpiął szlafrok i usiadł w fotelu, na wprost przed telewizorem. Podkręcił dźwięk. – Prawdziwych czempionów już nie ma. Co dalibyśmy, żeby zobaczyć trzeci pojedynek Derrika i Wyzinowa? Co dalibyśmy, żeby jeszcze raz poczuć te wspaniałe emocje wypełniające Madison Square Garden? Ja oddałbym wszystko, zaprzedałbym duszę samemu Lucyferowi. – Massau darł się wniebogłosy, rozemocjonowany jak telewizyjny kaznodzieja. – Co nam dzisiaj pozostało? Bregow, Donau, Szlickow, Journeyman. Żenada, powtarzam. Żenada! Aleksiej tkwił w fotelu, pogrążony w bólu. Zamykał oczy, czując się jak po kolejnej wygranej walce. Słowa komentatora jeszcze pogłębiały to wrażenie, dudniły w uszach jak niegdyś. Fałszywa dziennikarska menda, ale i tak Massau kojarzył się dobrze. – Bo Derrik, słynny Profesor, wycofał się. Załamany po zniknięciu Wyzinowa, nie mogąc znaleźć godnego przeciwnika, walczy dziś pośród niezrzeszonych zawodników, w pojedynkach ocierających się o nielegalność. Rosjanin pociągnął solidnie whisky. Mógł teraz pić. Czuł ból, czuł życie... Przynajmniej do czasu, aż chłód nie powróci i nie zamieni go we wraka. Niezdolnego do jedzenia, picia, wypróżniania się, ale wciąż trwającego jak żywy trup. Bojącego się zamknąć oczy, żeby w jednym ze snów nie zobaczyć pomarszczonej gęby wiedźmy i tych jej oczu. Czarnych oczu Wieruszki. – Czas na puentę mojego dzisiejszego z wami spotkania… Oto coś, na co czekaliśmy cztery lata, od kiedy Wyzinow zniknął z życia publicznego. Myślę, że tym razem powstrzymam się od dalszych komentarzy. Wstrzymajcie oddech i obejrzyjcie ten krótki materiał.  Ekran przygasł na chwilę, by zaraz rozjaśnić się jaskrawo. Kamera ukazywała piękny, gustownie urządzony pokój, pełen dziewiętnastowiecznych mebli i kryształowych

MACIEJ ŻYTOWIECKI


OPOWIADANIA żyrandoli zawieszonych na tyle wysoko, że zdawały się unosić w niebie. Ściany pokryte były obrazami tak szczelnie, że ledwie widać było kolor tapety. W tle przygrywał Chopin, a kamera wędrowała po pomieszczeniu, sycąc oczy widzów bogactwem, aż wreszcie zatrzymała się na ciężkim skórzanym fotelu. Ktokolwiek na nim siedział, był odwrócony do widzów plecami. Wystawała tylko dłoń, trzymająca długie cygaro. Dym unosił się pod sufit. – Minęły cztery lata od naszej walki – szorstki głos wypełnił głośnik, serce Aleksieja ruszyło do biegu. – Wiem, że powinienem był wygrać. Byłem lepszym bokserem, dużo lepszym od ciebie. Pół świata myśli, że wygrałbym, gdyby nie sędzia. Fotel obrócił się powoli. Serce Aleksieja przestało bić. Bo Derrik. Profesor. Zmienił się. Wydawał się jeszcze potężniejszy, jeszcze groźniejszy. Wielkie zwały mięśni rysowały się pod jasnym garniturem, a ogromna, czarna jak heban twarz, wykrzywiona była okrutnym grymasem. Zęby, właściwie kły bestii, ledwie kryły się pod mięsistymi ustami. – I wiesz co, drogi Aleksieju? Mam w dupie ten cały świat! Ja chcę wiedzieć… Ja! Ja! Ja! I wiem, że chcesz wiedzieć ty – warknął. – Czy jesteś lepszy? Jesteś?! Grube szkło trzymanej szklanki przecięło podobne do błyskawicy pęknięcie. – Oto moja propozycja: walczmy. Po raz trzeci. Bez żadnych cholernych federacji, bez kontroli, bez technicznych nokautów. Trzyminutowe rundy, tak wiele, jak będzie ich potrzeba. Walka skończy się dopiero, gdy jeden z nas zostanie wyliczony, kiedy nie będzie mógł wstać o własnych siłach, a sędzia wyryczy: dziesięć! – Profesor mówił cicho, dopiero ostatnią część przekazu wykrzykując z całą mocą. – Płacę pięćdziesiąt milionów, żebyś wyszedł ze swojej nory i stanął naprzeciw mnie w ringu. Olbrzym pochylił się powoli, niemal dostojnie, a jego upiorna twarz wypełniła na chwilę cały telewizor. Zdawało się, że zaraz wyjdzie i stanie przed Aleksiejem, gotów go zmiażdżyć tak, jak wielokroć wcześniej obiecywał. – Czekam na ciebie – powiedział jeszcze, zanim Mike Massau powrócił na wizję.  Kliknięcie – i pokój zasnuła ciemność. Minutę później rozjaśnił ją błysk klawiszy telefonu. – David. To ja – Rosjanin usłyszał własny głos. – Wracam.   Przystojniak zerknął przez okno, uchylając palcami szorstką ceratę służącą za zasłonę. Nie mógł się pogodzić z myślą, że pozostawił swoje lśniące cacko bez opieki tam na dole. Westchnął ciężko, z trudem odlepiając wzrok od błyszczącego, czarnego pocisku. W myślach pożegnał opony, luksusowe wyposażenie wnętrz, a może i całe auto. Postanowił skoncentrować się na rozmowie. W końcu do wygrania było znacznie więcej niż tylko kolejna bryka, nieważne jak wspaniała.  Wyszczerzył zęby za tysiące dolarów i w pokoju zrobiło się jaśniej. Uniósł wymodelowane brwi, niewiele tylko ciemniejsze od opalonej skóry, i odwrócił głowę w stronę starego mistrza. Ten leżał na kanapie, leniwie zaciskając palce na wyszczerbionej szklance, wypełnionej do połowy paskudną whisky za piątaka. – Aleks, co się z tobą działo przez ten czas? Chryste,

Wieruszka i Czempion

człowieku, jak ty wyglądasz? Czempion wzruszył ramionami. Jego dawny menedżer z zadowoleniem dostrzegł w tym skromnym geście grację, którą tak podziwiał w czasach świetności Wyzinowa. Mógł mieć za boga pieniądz, mógł być nazywany złodziejem i skończonym cynikiem, ale potrafił dostrzec talent, tę iskrę, która pozwalała wybić się ponad przeciętność. Nieważne, co Aleksiej zrobił ze swym ciałem, do jakiego stanu je doprowadził, czuł, że dawny mistrz wciąż może powrócić na szczyt. A nawet jeśli nie… przynajmniej przegrać z klasą. – Ubieraj się, nie będziemy tak rozmawiać – oznajmił nie znoszącym sprzeciwu tonem. David nie udał się do jednego ze swoich ulubionych miejsc. Było zbyt wcześnie, żeby przedstawić światu mistrza, a nie chciał, żeby znajomi widzieli go z facetem o aparycji menela. Wybrał więc przytulną, włoską knajpkę, którą lubił odwiedzać, gdy nie był jeszcze obrzydliwie bogaty. Miejsce z czasów, kiedy był jednym z wielu młodych rekinków, czujących, że świat wkrótce legnie im u stóp. – Dziękuję. – Stary kelner zgiął się w ukłonie i odszedł z godnością w kierunku kuchni. Poza nimi dwoma nie było wielu gości, co źle wróżyło restauracyjce, zważywszy na wieczorną porę. – A więc gdzie się podziewałeś po opuszczeniu rancza? – zagaił rozbierając krewetki, które wziął na zakąskę. – Widziałeś. – Jego towarzysz nie jadł. – Dopilnowałem, aby wszystko pozostało po staremu na twoje przybycie. Wartość domu w LA podskoczyła o jedenaście procent i myślę, że to dobry moment na sprzedaż. Poza tym, twoje finanse też utrzymują się na zadowalającym poziomie. Aleksiej skinął powoli głową. Niewiele go to obchodziło. – Dobrze zrobiłem, zostawiając ci w opiece to wszystko. – Dlaczego zniknąłeś, Aleks? – To była dobra rzecz do zrobienia w tamtym momencie. – Dobra rzecz, tfu, dobry pomysł? Aleksiej, co ty mówisz. Spłaciłeś większość długów. Zostało ci ranczo, a po sprzedaży domu i uregulowaniu reszty zobowiązań powinno ci zostać dość, aby godnie doczekać swoich dni. I to w przypadku, jeśli nie chciałbyś pisać wspomnień, występować u Oprah, czy gdziekolwiek zechcesz… Jesteś skrzynią złota, człowieku. – Nie chciałem tam być. – Wolisz śmierdzące potem sale gimnastyczne, wiem. – David uśmiechnął się niemal czule. Świetny marketing. Aleksiej genialnie się sprzedawał. Biedny chłopak nieprzywykły do bogactwa i przepychu, który wielki talent otrzymał od Boga. Gotowy produkt, ideał, marzenie każdego menedżera. – Nie pasowałem tam. – Zmieńmy temat – powiedział, kiedy kelner przyniósł główne danie. Zdecydował się na prostotę, spaghetti, jakim zajadał się dobre dwadzieścia lat temu. Dla Aleksieja zamówił to samo, lecz ten tylko zabawiał się widelcem, grzebał w makaronie, turlał mięsne kulki w sosie, z rzadka unosząc jakąś do ust, by odgryźć niewielki kawałek. – A więc chcesz walczyć? Z Profesorem? Wyzinow skinął głową. Krótko. – Wiedziałem, że nie oprzesz się pokusie. – Chcę wiedzieć, który z nas jest lepszy. – Przecież pokonałeś go, zszedłeś z ringu jako

49


OPOWIADANIA niezwyciężony mistrz wszechwag, więc o czym ta mowa? – Czuł, że rybka połknęła haczyk. – Dwa razy walczyliśmy, nigdy go nie pokonałem. Nigdy nie leżał. Nigdy nie złamałem. – Rozumiem. – Mężczyzna klapnął się w udo, jakby nagle go olśniło. – Pierwsza walka zakończona remisem, jedyna nierozstrzygnięta w twojej karierze. A w rewanżu ta nieszczęsna sprawa... Dłoń Rosjanina mimowolnie powędrowała do policzka, gdzie pod zarostem kryła się blizna po zębach Derrika. Raz jeszcze usłyszał uderzenie gongu i bestię prującą na niego przez szerokość ringu. Klincz. Ostre zęby rozrywające policzek. Czerwony deszcz roszący matę. – Derrika zdyskwalifikowali i obroniłeś pasy. – Głos Davida przywrócił go do rzeczywistości.   Wyzinow pochylił się nad stolikiem, końcówka jego długiej brody zawisła nad talerzem. Dłonie zacisnęły się w pięści. Pięści warte setki milionów. – Mogłem go wtedy mieć. – Bo Derrik widzi to inaczej. Podobnie połowa świata. – Gówno – warknął, wstając. – Usiądź – powiedział David pojednawczo. Rozłożył ręce, jak uczyli na warsztatach z komunikacji. – Porozmawiajmy. Przecież możemy sobie pomóc.   Mistrz stał, to zaciskając, to rozluźniając dłonie, podczas gdy David ponownie zajął się kolacją. Pozornie nie zwracając uwagi na podenerwowanego mistrza, w rzeczywistości zerkając nań dyskretnie. Aleksiej miewał problemy z temperamentem, słynął z wybuchów złości. Irytowanie go było bardzo niebezpieczną grą, jednak zdążył poznać Rosjanina na tyle, aby wiedzieć, że zazwyczaj opłacalną. – Chcę walczyć – oznajmił wreszcie. – Dobrze. Zajmę się tym, ale musisz wrócić do formy. Załatwię to tak, że będziesz miał z pół roku. – Potrzebuję Wieruszki. – Na co ci ta stara wiedźma? – westchnął, spoglądając na Czempiona z wyrzutem. – Potrzebuję Wieruszki. – Zazgrzytał zębami. – W porządku. Jak uważasz... W końcu obaj jej wiele zawdzięczamy. Aleksiej pochylił głowę. Wróżba staruchy wskazała mu Davida. On zaprowadzi cię na szczyt, przewidziała. Potrzebujesz kogoś takiego. Nie wystarczy siła niedźwiedzia, kiedy potrzebny spryt lisa. – Odwieź mnie do domu. – Nie pozwolisz mi dokończyć? Spaghetti jest wyborne. – Odwieź mnie do domu. – Zjadłbyś trochę. Musisz zacząć pracować nad masą mięśniową, bo jesteś stanowczo zbyt chudy.  Światła samochodów odbijały się na wypucowanej przedniej szybie, lampy uliczne przesuwały się w górze niby korale na szyi czarnej tancerki. W skórzanym i drewnianym wnętrzu kabiny brudny świat ulic zdawał się być nierealny. – Chcesz wiedzieć, co u Zuzanny? – zagaił menedżer, przerywając milczenie. – Nie.  Śnieg. Tutaj zawsze padał śnieg.  Jak okiem sięgnąć góry, uwierające ostrymi graniami brzuchy nisko zawieszonych chmur. Białe jak zupa mleczna,

50

zimne jak przebudzenie na podłodze wytrzeźwiałki.  Biegł drogą wśród pokrytych białymi czapami świerków. Śnieg po kolana, przy każdym kroku stawiał opór. A jednak mistrz parł do przodu, mistrz nie poddawał się, chociaż oddech przerywał. Nikt go jeszcze nie przewrócił. Ani Derrik, ani Mokotow… Ani żadna góra. Zatrzymywał się tylko tam, gdzie zaplanował. Każdego dnia zapuszczał się odrobinę dalej.   Minęły cztery miesiące od spotkania z Davidem i był zadowolony z formy, jaką osiągnął. Wiedział, że nigdy nie będzie już tak szybki jak niegdyś, ale nadrabiał zwiększoną siłą i wytrzymałością… Poza tym, była jeszcze Wieruszka. Walka nie będzie podobna do żadnej, w jakiej wcześniej uczestniczył. Bez limitu rund – tych będzie tyle, ile potrzeba. Nie mniej. Nie skończą szybciej, aż jeden się nie podda lub nie będzie mógł dłużej walczyć. Przystanął przy pniu drzewa szerokim jak dom. Oparłszy się o niego pozwolił, by oddech odzyskał równy rytm. Kłęby pary frunęły w górę, pieszcząc igły zdobiące gęsto rozłożone gałęzie. Stanął pod samym królem góry, największym i najstarszym drzewem. Wiedział, że jest dobrze, bardzo dobrze. Wcześniej dotarł tak daleko tylko raz, na zakończenie całego cyklu treningowego, a dzisiaj, dwa miesiące przed walką, wyrównał ten wynik. Był lepszy niż kiedykolwiek… Jednak wciąż się obawiał. Profesor nie próżnował. Przez te lata, kiedy Wyzinow się rozpijał, on był aktywny. W rzadkich chwilach, kiedy nie trenował w przytulonej do chaty szopie lub nie biegał po okolicy, Wyzinow oglądał najnowsze walki Derrika i nie mógł wyjść z podziwu. Nie mógł zrozumieć, jak Profesor zdołał utrzymać szybkość przy tak niesamowitym rozwoju muskulatury. To będzie łomot wszechczasów. Bo Derrik u szczytu możliwości. Aleksiej Wyzinow u szczytu możliwości. Profesor potężny. Czempion niezłomny. Spełnienie marzeń. Popatrzył w górę. Słońce na szarym niebie było jak blada farba rozmazana na palecie. Malarzowi zbrakło żółci, więc zastąpił ją rozwodnioną bielą. Plama znikała za szczytami, nie nadchodziła noc. Wyciągnął z plecaka nóż myśliwski i wydrapał odrobinę kory drzewnej z pnia leśnego króla. Z pewnością nie będzie miał tego za złe, znali się przecież doskonale, choć widzieli jedynie dwa razy. Każdy z nich był na swój sposób największy. Zapuścił się głębiej w las, poszukując suchego mchu pod kamieniami – prędko natrafił na ślady zajęczych łapek. Teren obfitował w zwierzynę, która nie znała człowieka. Wystarczyło założyć kilka pętli. Wytarł druty w mchu, który w międzyczasie odnalazł, po czym nastawił prowizoryczne pułapki na wydeptanej łapkami drodze. Naciął kilka gałęzi z choinek i wykorzystał resztki dnia do zbudowania prowizorycznego schronienia pomiędzy drzewami. Mech i korę, które posłużyły za rozpałkę, polał benzyną z niewielkiej menażki, następnie wydusił kilka iskier z krzesiwa. Dorzucał cienkie, suche gałęzie, przechodząc do większych i większych od czasu do czasu karmiąc ogień kilkoma kropli paliwa. Wreszcie ułożył serce ogniska, gruby konar, a kiedy ten się rozżarzył, rozłożył śpiwór. Ubity puch wydobyty z podłogi prowizorycznego szałasu posłużył za ścianę, chroniącą plecy od wiatru. Księżyc zwisał już nad czubkami świerków.

MACIEJ ŻYTOWIECKI


OPOWIADANIA Wpatrywał się w żółte języki liżące ciemność. Broda zesztywniała, zmieniona w ogromny sopel. Niemal zapomniał o napadach drgawek. Nie było już mu zimno, ani ciepło. Zawsze czuł się podobnie. Wyzinow mógłby przysiąc, że zdołałby przeżyć tę noc i bez schronienia. Zmieniał się. Księżyc przewędrował niemal cały nieboskłon, nim mężczyzna zasnął. Piaskowy dziad zakradł się niespodziewanie, kiedy niemal gotował się do powrotu. Nie walczył z nim – nauczył się każdą, nieważne jak krótką drzemkę, witać z radością. Po przebudzeniu był jednak bardzo zmęczony. W marze las rozmył się. Wyniosłe świerki, zmienione w źdźbła traw, malały i traciły na znaczeniu podobnie jak biel gór, księżycowa piłka zawieszona na niebie i cały jego świat. Wrócił na ranczo, do domu i do dni, kiedy odprawił Wieruszkę, chcąc próbować żyć swoim życiem. Dość miał przepowiedni, dość wskazówek – chciał, aby jego los był pustą kartą, aż sam nie zdoła jej zapełnić. We śnie Zuzanna czesała swoje piękne loki, on zaś stał o krok za nią. Oboje objęci w ramy sypialnianego zwierciadła. On z każdym rokiem wspólnego życia otrzymywał nowe bruzdy, nowe linie dzielące czoło, usta i policzki. Ona z czasem stawała się coraz piękniejsza. Kiedy byli dziećmi, kiedy wiedźma ją przyprowadziła, Zuzanna była ukrytą w przydługich swetrach bezpłciową istotą. Samotne sutki pozbawione wzgórz piersi, wąska buzia o wciąż zaskoczonym wyrazie… A we śnie, jak i ich ostatniego dnia na jawie, była posągową boginią o regularnych rysach i wypchanych botoksem ustach, o policzkach wyrzeźbionych w marmurze za pomocą chirurgicznego skalpela. – To koniec – oznajmiła. – Z nami koniec. – Nie żartuj – odpowiedział. – Nie żartuję, idioto. To koniec. – Jesteśmy sobie przeznaczeni – wykrzyknął. – To już nie jest ważne. – Z czego będziesz żyła? Ja nie dam ci rozwodu. – Mam kogoś. To był odruch. Pięść szybsza od myśli, szybsza od błyskawicy... Krótki hak, rozpoczęty na biodrze, nieelegancki, przeczący wszelkim kanonom boksu. Niedbały. Upadła, sztywno jak sklepowy manekin. Idealnie piękną twarz szpeciła przetrącona szczęka. Mistrz stał nad pokonanym przeciwnikiem jak dziesiątki razy wcześniej. Tym razem nie unosił rąk w geście triumfu, tylko przypatrywał się własnej dłoni z niedowierzaniem. Przyglądał się twardym kosteczkom, jakby nie był pewien, czy należą jeszcze do niego. Czy stały się wiecznie nabitym rewolwerem, pozbawionym bezpiecznika? Żona spoglądała na niego z przerażeniem. Jak wielu przed nią. Odpychała się od podłogi łokciami, odczołgiwała, mamrocąc niezrozumiale. Przetrącona szczęka zwisała luźno na skórze. Nie była już taka piękna.Otworzył oczy. Ognisko dopalało się. Maleńkie płomyki kurczowo chwytały ostatki życia, trzaskając cicho. Zuzanna... Nie miał do niej pretensji. Był wierny, starał się nie wtrącać do jej spraw, ale na pierwszym miejscu zawsze był boks. Siedział, aż ostatni żółty język zgasł. Przewrócił szałas

Wieruszka i Czempion

i poszedł obszukać sidła. Dopiero ostatnie okazały się szczęśliwe – wąską, białą szyję śnieżnego zająca oplótł cieniutki drut, barwiąc ją czerwoną, zamarzniętą posoką. Ziemia wokół zwierzęcia była wydeptana, wskazując na trwającą wiele godzin walkę. Ściągnął na chwilę puszyste rękawice i zluzował odrobinę pętlę, by zmieścić pomiędzy nią a truchło swój wojskowy nóż. Rozciął więzy i ruszył w drogę powrotną. Nie zatrzymując się, oprawiał zająca. Przeciął skórę przy karku, wcisnął pod nią palce i ściągnął futerko jak skarpetę. Odrzucił je na bok, nie zwalniając nawet kroku. Rozciął korpus zwierzęcia. Skosztował serca, maleńkiego jak ziarnko groszku, i wątroby, resztę flaków rzucając na śnieg. Później wgryzł się mięso i ruszył truchtem w dół zbocza. Niski dom pokrywała gruba czapa śniegu, długie na łokieć sople zwisały z trójkątnego dachu tak gęsto, jak zębiska przedpotopowego gada. Ułożone obok chaty jesionowe konary przypominały żebra bestii, a ciemne okna jej ślepia. Wyglądało to tak, jakby przysiadła, czekając na odpowiedni moment, aby pożreć czerwonego Hummera, którego silnik zakłócił spokój tego miejsca. – Przygotowania w iście filmowym stylu. To dobry marketing – oznajmił David, wyciągając rękę na powitanie. Schował ją natychmiast, kiedy dojrzał plamy krwi na rękawicach Aleksieja. – Czego chcesz? – Zorganizowałem spotkanie z Wieruszką. Kiedy po godzinie przebijania się przez zaspy wyjechali z lasu na asfaltową drogę, David odetchnął z ulgą. – Idąc z duchem czasu postanowiliśmy transmitować walkę przez sieć – oznajmił. – Czas dać szansę nowym mediom. Tym bardziej, że telewizja postawiła mniej korzystne warunki, niż oczekiwałem. – Nie obchodzi mnie to. – Widziałem też Profesora… Jest wielki… Chodzi mi, że duży – David poprawił się prędko – Wygląda jak trzydrzwiowa szafa, ale na ciele nie ma choćby grama tłuszczu. Podobnie jak ty, praktycznie nie pokazuje się przed walką, ale podpatrzyłem go na treningu. – Jak się prezentuje? – Jest szybki. Cholernie szybki. Na piłce bił jak maszyna do szycia. Nie wiem, jak to możliwe przy takiej masie. Porusza się, jakby robił w wadze koguciej, a do tego... – Tak? – Do tego jest silniejszy niż kiedykolwiek. Mówię ci, Aleks. To nie człowiek, to maszyna. Wyzinow nie odpowiedział. Za to wykrzywił się w grymasie mającym przypominać uśmiech. – A ja? – Na pewno go pokonasz. Jesteś w końcu mistrzem. – David zerknął w jego stronę, by zaraz uciec wzrokiem na drogę. – Jesteś Czempionem. Niepokonanym. Samochód zatrzymał się z szarpnięciem. Aleksiej otworzył drzwiczki i wystawił nogę na zewnątrz... – Nie musisz tam iść. – Dłoń menadżera utrzymała go na miejscu. – Daj spokój tej wiedźmie. Aleksiej westchnął. Potężne ramiona opadły, sprawiając, że zmalał i znów zaczął przypominać starego pijaczynę sprzed kilku miesięcy. Tego ubranego w oblepiony brudem

51


OPOWIADANIA szlafrok, z wysiłkiem wysączającego kolejną szklankę whisky. – Davidzie. Davidzie – powiedział tonem ojca strofującego syna. – Wiesz, ile jej zawdzięczamy. Wiesz, jak wiele ona może dać. Ściągnął wypielęgnowaną dłoń z ramienia. – To nie będzie pierwszy raz, kiedy się do niej zwracam. – Na litość boską, to tylko walka, Aleks. – Tylko? Boks to najważniejsze, co mam. Jestem niepokonany, rozumiesz? Niepokonany! – Zobacz, co to ścierwo z tobą zrobiło – wyszeptał. – Nigdy bym ciebie nie poznał, gdyby nie jej wróżba. Dzięki niej mam przyjaciela.  – Ale... – Potwora może pokonać tylko inny potwór. Wyprostował się. Znów silny i niepokonany. – Przecież obaj wiemy, co jest dla ciebie najważniejsze – rzucił na odchodne. Żwir chrzęścił pod butami, lecz poza tym było cicho. Nienaturalnie cicho. Domek wiedźmy stał na słupie pośrodku pola martwej ziemi, gdzie nie rosło absolutnie nic. Gdzie nie było zwierząt ani owadów. Nawet wiatr omijał tę okolicę szerokim łukiem. Nieliczne suche gałęzie, które przywiał, pozostawił nieruchome jak rzeźby. Wyzinow postawił but na sznurowej drabince i rozpoczął wspinaczkę. Chatka nie znajdowała się zbyt wysoko, jednak wejście okazało się dość kłopotliwe i kiedy wreszcie dostał się na górę, musiał przyznać, że nie ma pojęcia, jakim cudem starucha wchodzi na podest. – Wejdź, synku – usłyszał skrzypiący głos. Drzwi uchyliły się i stanął naprzeciw gigantycznego nietoperza, rozczapierzającego skrzydła w parodii upiornego powitania. Oczy zalśniły bursztynowo, a zęby zabłysły jakby niedawno skąpano je w tłustej ślinie. Potwór ruszył na Aleksieja, który niemal spadł z podestu robiąc krok w tył. – Ty psotnico! – zaśmiał się nerwowo. Nietoperz-gigant zwisał na żyłkach podczepionych do szyny trzymającej dach. Był wypchany i nieszkodliwy. Panujący wewnątrz półmrok urealniał złudzenie. – Karmiłam go mlekiem z piersi, a kiedy dorósł, krwią z mych żył. W podzięce strzeże kurzej chaty nawet po śmierci. – Witaj, szanowna Wieruszko. – Usiądź tutaj, przy ogniu. Wyminął zdechłego ssaka, starając się nie dotykać cuchnącego truchła. Teraz widział pomieszczenie w całej okazałości. Wiadro ustawione w kącie służyło za wychodek, a tlące się ognisko za kuchenkę i źródło ogrzewania. Światła dostarczały ustawione tu i ówdzie śmierdzące świece z szarego łoju. Okna zasłonięto szczelnie grubymi, poczerniałymi szmatami. Pomiędzy stołami przebiegł spasiony szczur. – Dosyć zwiedzania – zaskrzeczała wiedźma. – Czemu mnie znowu nachodzisz? Nie chcesz żyć swoim życiem? Nie tak mówiłeś, kiedy mnie wygnałeś? W dłoniach trzymała słoik pełen mętnej cieczy, pośród której pływało coś wyglądającego jak zarobaczone, mlecznobiałe jagody. Setki ogromnych jagód z czarnymi punkcikami pośrodku, obleczonych czerwonymi żyłkami. – Oczy? – Wydukał, nim zdołał się powstrzymać. – Nie gap się, synku. – Schowała cudactwo w poły szmat służących jej za okrycie. – Czego chcesz?

52

– Będę walczył. Przyszedłem po zwycięstwo. – Tak. Tak. Tak. Jedna rzecz cię tylko interesuje, o nic innego nie zapytasz nawet… Ale nie mówisz całej prawdy. O nie. Nikomu nie powiesz... Dobrej Wieruszce też nie powiesz. Nikomu. Będziesz milczał, zaklęty jak truposz, nieżywy, ale wciąż pragnący. Taki będziesz? – Przygotowałaś? – Ale to na specjalną okazję ma być. – Potrzebuję tego. – Nic nie mówisz, a widzę. Nie jedna kwarta przez ciebie wypita, ale dwie kwarty najmniej... – Pogłaskała szponem brodę, z której sterczało kilka siwych, sztywnych włosów. Tak będzie? Chcesz dużo... Dużo siły mieć? – Daj mi to wreszcie, stara kobieto – warknął. Popatrzyła nań. Dwa czarne groby oczu pod spadającymi na czoło badylami włosów. Natychmiast spuścił wzrok, wiedząc, że można utonąć w tym spojrzeniu. Stracić wszystko. Raz spojrzał i wystarczyło. – Przecież masz już wszystko, czego potrzebujesz. Skrzyżowała nogi, pacnęła ręką o podłogę. Przeciągnął opuszkami palców po nogawce bojówek, aż dotarł do kurtki. Wyczuł twardy kształt butelki zimnej jak śmierć, której na pewno nie brał ze sobą. – Dostałeś więcej niż zwykle. Dużo więcej. Weź jednak tyle samo – Usłyszał jej głos, wychodząc. - Pamiętaj, Aleksieju. Na jeden raz nie można wziąć więcej. Skinął głową. – Czy oprzesz się pokusie? – zaskrzeczała. – Zamknij się. – Czy oprzesz się pokusie? – zachichotała. Wyszedł na zewnątrz, pieczołowicie zamykając za sobą drzwi, jakby chciał oddzielić tę kobietę, tę piekielną istotę od całej reszty świata. – Może weźmiesz coś jeszcze? Na złamane serce może? Na miłość? – usłyszał na odchodnym. ***  Tłum wzbierał falami jak przypływ. Mali ludzie przepychali się, zagryzając piwo popcornem, a kamera zawieszona pod sklepieniem budynku wytężała sztuczną źrenicę. Przewody, splecione jak węże wokół areny, łączyły kolejne oczy medialnej hydry, a na macie prężyła się piękna kobieta w eleganckim żakiecie. Warta serki tysięcy dolarów, jeśli zsumować operacje plastyczne oraz biopożywienie, jakie zdążyła przez lata wchłonąć. Poprawiała włosy, wypinała dekolt. Mówiła. – Aleksiej Wyzinow jest synem rosyjskich emigrantów, ucieleśnionym amerykańskim snem. Podparty ciężką pracą talent wypracował mu przydomek Czempiona i wyniósł na sportowy panteon. Antoine, ten panteon dobrze wymawiam? – zagryzła różową wargę. Kamerzysta wzruszył tylko ramionami. Operator spojrzał na kolejny monitor – ten przedstawiał korytarz i drzwi z wymalowaną na nich żółtą gwiazdą. – Więcej światła na dwunastce. Chcę widzieć jego twarz, kiedy będzie wychodził. Żałował, że nie może wejść do szatni zawodników. Uchylić widzom rąbka tajemnicy przygotowań...

MACIEJ ŻYTOWIECKI


OPOWIADANIA Aleksiej Wyzinow siedział na ławce, utopiony w za dużym szlafroku. Wpatrywał się w kukurydziaka, walcząc z pokusą, by jeszcze trochę potrenować. Był rozgrzany, a zegar wskazywał, że pozostało ledwie siedem minut… Zmarnowałby niepotrzebnie energię. Wskazówki stuknęły. Usłyszał je wyraźnie niczym gong. Pięć minut. Wyciągnął butelczynę. Pięć łyków, nie mniej, nie więcej. Połowę zawartości. Wystarczyło wypić, by każdy cios dochodził jakby z dali, by nie sprawiał bólu. Nie będzie się męczyć i nie zostanie przewrócony. Wygra.  Trzy minuty. Otwór butelki lśnił błękitnym blaskiem, unosiła się zeń delikatna woń kwiatów rosyjskich pól, zmieszana z wawrzynem i pieprzem. Wciągnął mocno powietrze, pozwolił, żeby zapach rozszedł się po płucach. Czuł spokój. Czuł zimno, które dawało siłę.  Dwie minuty. Nie myślał. Siedział. Cisza.  Minuta. Podniósł naczynie jeszcze raz do ust. – Już czas – David wszedł punktualnie, dokładnie wtedy, gdy wskazówki zegara zrównały się na dwunastej. – Za chwilę nic nie będzie ważne – powiedział po rosyjsku. Po podłodze potoczyło się pusta flaszka.    Wyszli na korytarz. Światła fleszów rozbłyskały, a dziennikarze, czując się ważniejsi od zwyczajnych ludzi, jak zawsze podchodzili zbyt blisko. Wyzinow nie zwracał na nich uwagi, przygarbiony pozwalał kapturowi opadać na czoło. Przyglądał się swoim czerwonym butom, pokonującym drogę dzielącą go od przeznaczenia. Weszli do hali. Podniósł się ryk dziesiątek tysięcy gardeł. Ludzie wychylali się poza barierki, próbując dotykać Aleksieja Czempiona Wyzinowa, jak gdyby właśnie napotkali mesjasza, cudotwórcę, który uleczy ich z miernoty. Czuł ich radosne poklepywania. Wpierw wyraźnie, mocno. Później, im bliżej ringu, coraz słabiej, ponieważ błogosławione zimno napoju Wieruszki odbierało czucie. Kiedy postawił nogę na schodku, potężna siła wypełniła jego ciało. Był pewien, że gdyby zechciał, wzleciałby ku niebiosom. Pragnął jednak czego innego, głowę wypełniała jedna myśl – zmiażdżyć przeciwnika. Wysoki facet w prążkowanym garniturze wykrzykiwał liczne przydomki, którymi obdarzano Wyzinowa przez lata, wychwalał go wzmacnianym tysiąckrotnie głosem. Gdzieś wokół krążyły kamery na metalowych szyjach wysięgników, spoglądając ciekawskim okiem na każdego, kto miał odegrać choćby najmniejszą rolę w rozpoczynającym się przedstawieniu. Jakiś staruszek przydepnął najniższą z lin okalających ring, barczysty wąsal zadarł te wyższe, aby bokser mógł wstąpić na matę. Domyślał się, że jeden to trener, drugi to cutman... Nie znał tych ludzi. Spełniał wyłącznie prośbę menedżera, który prosił, by pozwolił im wejść do narożnika. Figuranci. Wiedział, że żaden trener nie pomoże, bo przecież przygotowywał się sam. A łatacz? Jego też nie będzie potrzebował. Wylądował na środku kwadratu. Wokół tumult, zachwyty, światła. Był w niebie, pośród gwiazd. Był jednym z dawnych bogów, raz jeszcze stających naprzeciw siebie w tytanicznym boju o górę Olimp.

Wieruszka i Czempion

53


OPOWIADANIA I nagle ziemia zadrżała, kiedy stanął przed nim olbrzym. Wielki jak góra, ze zwierzęcymi oczyma zetkniętymi w ludzkiej czaszce. Dwa żółte korale z czarnymi plamami pośrodku. Białe kły wystawały z mięsistych ust. Oddychał ciężko jak Minotaur pochylający się nad umierającym Tezeuszem. Wilgoć lśniła na hebanowej skórze, uwydatniając każdy mięsień, sprawiając, że stawał się podobny posągowi… Albo raczej karykaturalnej figurce przedstawiającej nadczłowieka podobnego tym, którzy wyrastali z kart amerykańskich komiksów. Zbliżyli się, niemal dotknęli czołami. Twarz Aleksieja Wyzinowa owionął ciepły oddech. – Zmiażdżę cię. – Dosłyszał charkot monstrum. Zbili rękawice. Pion biały i pion czarny ustawione naprzeciw. Ledwie wrócił do narożnika, a matę opuścili niepotrzebni ludzie, zwijając cały bezużyteczny, nowoczesny majdan, pozostawiając pole bitwy czystym. Trener coś krzyczał, ale słowa ginęły wśród wrzasków, zmieniane w niewyraźny bulgot. Czempion nie starał się słuchać rad staruszka, całą uwagę poświęcał rozwalonemu naprzeciw siłaczowi. Derrik spojrzał w prawo, a Rosjanin mimowolnie podążył za jego wzrokiem. Z początku nie docierało do niego, czego właściwie przeciwnik wygląda, ale gdy już zrozumiał, i dla niego stało się to ważne... A czas zatrzymał się na moment. Wahadło zegara zamarzło w połowie zamachu. Jak w złym filmie, w nazbyt wyraźnie nakreślonej symbolizmem scenie, dojrzał ubraną w czerwoną sukienkę, przepiękną, z każdym mijającym rokiem śliczniejszą, Zuzannę. Żonę, której już nie miał. Publiczność straciła kolor, stała się czarno-biała. Jedynie czerwona plama wyróżniała się pośród falującego, szarego morza. Dla kogo przyszła? Zabrzmiał gong. Niemalże wbiegli na siebie. Ręce ułożone po bokach, żadnej zasłony, tylko czysta wściekłość, żądza zniszczenia tego, który ośmielił się stanąć naprzeciw. Uderzyły pierwsze grzmoty. Aleksiej miotał się jak szmaciana lalka, potężne pięści rzucały nim na prawo i lewo. Bęben bił, wzywając burzę. Kilka kroków w tył i trafił na liny. Odbił się z nich i rozpoczął kontratak. Zdruzgotać ten szyderczy uśmiech. Usta pełne zębów zagryzionych na ochraniaczu stały się środkiem tarczy, w którą celował. Tańczył jak komar przy opędzającym się leniwie od ukąszeń bawole. Kąsał paskudną mordę, żeby zmazać znienawidzony, wymalowany nań grymas. Był jak w transie. Niedotykalny, najszybszy, wyprzedzający każdy ruch oponenta. Profesor zachwiał się i Czempion wyczuł szansę. Wystarczy nie ustępować, wystarczy zasypywać olbrzyma gradem ciosów, a nawet on wreszcie padnie. I wtedy stopy oderwały się od ziemi. Prawy hak wylądował na jelitach, odbierając dech, wyrywając go w górę, jakby ważył tyle, co nic. Instynkt zadziałał: uwiesił się na przeciwniku, wtulił w niego jak dziecię w ramiona matki. Zwarł ze wszystkich sił, jakie mu pozostały. – Niezła z niej dupa, wiesz – wyszeptał Derrik. – Pieprzy się jak królik. – Zabiję cię.

54

– Ja zabiję ciebie. Sędzia wkroczył, próbując rozerwać szczepionych w uścisku siłaczy. – Mówiła mi, że masz małego, Rusku. – Profesor odepchnął ich obu, zaplątali się i upadli z hukiem na podłogę. Olbrzym uniósł ręce w geście triumfu. Tłum szalał, podatny na każdy gest tego wyjątkowo zdolnego dyrygenta. Do drugiej rundy Czempion podszedł ostrożniej. Nagromadzone przed walką emocje opadły, zastąpione chłodną kalkulacją. Nie wychylał się zza gardy poza momentami, kiedy miał pewność, że trafi. W tej walce reguły różniły się od oficjalnych – kluczem do zwycięstwa jest nokaut i każde dobrze ulokowane uderzenie prędzej czy później zaprocentuje. Za rundę, dwie, trzy… ale Derrik wreszcie je odczuje. Wrócą jak poranne wspomnienie przechlanej nocy. I odbiją czkawką. A on będzie coraz silniejszy, niezniszczalny i nie do przewrócenia, bo magiczny płyn Wieruszki wciągnie w niego siłę z samych piekieł, jeśli będzie trzeba. Profesor był pewny siebie. Ręce trzymał spuszczone po bokach, balansował na palcach w dzikim tańcu. Wiedział, że jest szybki. Trzecia runda. Wyzinow skoczył na przeciwnika jak wściekły pies. W ciele wezbrała moc. Odmienna i nienaturalna. Świat stał się wyraźny poza granicę wytrzymałości zmysłów. Widział każdy por na ciele Murzyna, niemalże mógł dostrzec, jak jego skóra oddycha. Obserwował zawirowania powietrza, wiry wprawiane w ruch przy najmniejszym ruchu. Ostrzegające, z której strony nadejdzie cios i czyniące dziecinnie prostymi wszelakie uniki. Wokół tańczyły cienie o białych oczach. Stały za Derrikiem, kiwały głową z uznaniem. Szczerzyły bielutkie zęby w uśmiechach. Na próbę wyprowadził lewy prosty, celując w twarz Profesora. Przeciwnik zachwiał się, wycofał na miękkich nogach. Cienie poczęły bić brawo. To było zbyt proste.  Nagle spirala losu przekręciła się. Ostrość zniknęła za bladą chmurą, ruchy stały się powolne, jakby zanurzono go w wodzie. Zniknęły cienie. Zachwiał się. Bo Derrik wyczuł szansę. Zaatakował. Uderzał potężnie, a mistrz po prostu stał. Worek treningowy niezdolny odpowiedzieć, jednocześnie zdolny wytrzymywać cięgi bez końca. Zabrzmiał gong. Trener i cutman wybiegli, chwycili go pod siebie i zaprowadzili na stołek. Kręcił głową, niezdolny zogniskować wzroku na czymkolwiek. Cały świat płynął, zlewając się w jedną falę. Usłyszał chichot wiedźmy. Zerwał się na nogi, rozejrzał przerażony, serce znowu poczęło pędzić, niemal wysadzając pierś. Nigdy nie opuszczała swojego domu, to niemożliwe, by się tu pojawiła. Nagle wszystko wróciło do normy. Znowu usiadł na stołku, pozwalając cutmanowi rozciąć puchnący oczodół. Posoka wystrzeliła jakby wycisnął pryszcz, brudząc policzek. Ledwie zabrzmiało uderzenie dzwonu, już był przy przeciwniku. Wyprowadził lewy prosty, trafiając w prawe oko Derrika, poprawił szybkim hakiem na korpus, kończąc kombinację lewym sierpem, który niemal wysłał olbrzyma na deski. Ugięło się pod nim lewe kolano, ale uciekł dzięki szybkiej zmianie kroku. Machnął pięścią na odlew, ale Aleksiej z łatwością uniknął ciosu. Profesor uciekał

MACIEJ ŻYTOWIECKI


OPOWIADANIA w kierunku lin. Rosjanin prędko zmienił pozycję, z tradycyjnej na mańkuta. Lewa ręka stała się prowadzącą. Zwykł używać tego manewru, kiedy zamierzał dokończyć dzieła. Oszołomiony oponent miewał ogromne trudności z nadążeniem za nacierającym, który całą walkę przeboksował tradycyjnie. Bum! Bum! Bum!  Aleksiej punktował raz za razem, Derrik gardy spóźniał o centymetry. Wyzinow nacierał. Uderzał szybciej i mocniej. Każdy ruch jak z podręcznika, każde uderzenie wzorowe, kombinacje wyprowadzał bezbłędnie…  Nie wiedział, jakim cudem to przegapił. Ogromna pięść wylądowała na jego nosie. Wewnątrz głowy usłyszał głuche trzaśnięcie. I stracił wzrok. Nogi stały się jak z waty. Kolejny cios wylądował na czole. Trzask. Upadł. Pierwszy raz w karierze upadł na deski. Głowa przechyliła się w stronę wiwatującej publiczności, na chwilę powrócił wzrok. Dostrzegł żonę ubraną w śliczną, czerwoną sukienkę. Podskakiwała i unosiła ręce w geście triumfu. Zamknął oczy. Poczuł, że coś wylewa się we wnętrzu czaszki, napełnia ją z chlupotem i wypływa nosem, ustami. Słyszał teraz wyraźnie sędziego wykrzykującego kolejne cyfry wyliczanki. Pomimo panującego poruszenia, głos jurora górował nad wszystkim. Pięć. Ogarnął go paraliż. Sześć. Siedem. Serce zabiło po raz ostatni. Osiem. Był martwy. Uwięziony w martwym ciele, widział pomimo zamkniętych szczelnie powiek. Pomarszczona twarz wiedźmy pochylała się nad nim, otulając długimi, siwymi włosami niby pajęczym welonem. Niesamowite oczy wbijały się weń, a popękane usta wykrzywiał grymas triumfu. Złożyła pocałunek na wargach mistrza. Dziewięć. Sędzia wykrzyknął, ale jego krzyk wnet zamienił się w pisk – dłoń Aleksieja wystrzeliła, ścinając go z nóg. Uniósł się powoli, otworzył niewidzące już oczy. Przekrwione, wypełnione siatkami popękanych naczynek tęczówki skierowane były w różne strony. Z rykiem runął przez szerokość maty ringu na Profesora poklepywanego przez pochlebców. Pierwszych dwóch roztrącił na boki, reszta pouciekała. Wyzinow złapał olbrzyma za ramiona i szarpnięciem wysłał na środek areny. Derrik upadł na kolana, ale błyskawicznie poderwał się z ziemi. Niepokonany Czempion rzucił się na niego, tocząc czerwoną pianę. Olbrzym bronił się, jak umiał najlepiej, wyprowadzał ciosy z całą, pompowaną strachem, siłą. Ciało Wyzinowa zniekształcało się, pękało, ale ten uparcie parł naprzód. Bo Derrik krzyczał. Błagał o litość. Ktoś z tłumu obrzucił go popcornem, jakby to była część przedstawienia. Jakby to był wrestling, a nie walka naprawdę. Walka, której mógł nie przeżyć. Przetoczył się po linach. Narożny słup wbił mu się między łopatki. Nie miał już gdzie uciekać. W ten cios włożył całą siłę. Potężny hak, otulony furczącym powietrzem, trafił w policzek Rosjanina. Kość poddała się, zapadła do wewnątrz, nadając twarzy boksera

Wieruszka i Czempion

karykaturalny wyraz. Wyzinow nie zatrzymał się, w odpowiedzi zamachnął prawą ręką jak cepem. Gdzieś zniknęła finezja, perfekcja ciosów. Bo Derrik uniósł gardę, ale kość ramienia trzasnęła jak zapałka. Poleciał w lewo, odbił od lin i padł na ziemię. Czerwone rękawice zacisnęły się na jego czaszce jak kleszcze i grzmotnęły nią o podłogę. Nie pomogła ukryta pod brezentem kilkucentymetrowa warstwa wyściółki i gąbki. Skorupa rozpadła się i nieumarły wbił zęby w znajdujący się wewnątrz ciepły organ. Rozkrzyżowane kończyny drgały, kiedy żywy trup się posilał, nic nie robiąc sobie z ochroniarzy próbujących go odciągnąć.   *** Wieruszka siedziała przy ognisku. Szeptała czule do płomieni, a jej głos docierał do uszu Zuzanny obserwującej krwawe przedstawienie. – To będzie drogo kosztować – mówiła. – Drogo. Drogo. Jak każda z wiedźm w historii nie mogła się oprzeć pieniądzom. Chociaż ich nie używała, wciąż pragnęła więcej i więcej, żeby mogła liczyć i liczyć.  Szara mysz, którą uczyniła piękną niewiastą, siedziała na trybunach. Lis David, którego lata temu wychowała i uczłowieczyła, zajął miejsce obok niej. Nietoperz, którego zmieniła w Derrika, właśnie umierał, a utalentowany człowiek, którego wychowała, którego życie wyreżyserowała, a który kilka lat temu ją opuścił, jak zawsze był zwycięzcą.  Czarownica przestała szeptać. Wygrała, jak zawsze wygrywa. Wkrótce policja, służby porządkowe czy też wojsko skończą z żywym trupem, a Zuzanna przekaże jej spadek po Aleksieju Wyzinowie. I Wieruszka będzie mogła liczyć pieniądze.  Dzisiaj jednak odpocznie. A jutro?

55


OPOWIADANIA Maciej Żytowiecki

Miłośnik literatury, filmu, muzyki alternatywnej, tajemnic, wszelakich dziwności i bardzo szeroko pojętej przygody. Pisuje opowieści z pogranicza urban fantasy, horroru i czarnego kryminału, ostatnimi czasy, koncentrując się na tym ostatnim. Publikował w SFFiH, Esensji, Qfancie, Fahrenheicie oraz w zbiorach opowiadań „Nawiedziny” i „Białe szepty”. Jego debiutancka powieść „Mój prywatny demon” ukazała się latem 2011 roku, w 2013, doczekując się wersji elektronicznej. W tym samym czasie ukazał się zbiór „Szuje, mątwy i straceńcy”, kompletujący opowiadania z początkowego okresu twórczości. Na przełomie 2014/2015 roku, nakładem wydawnictwa Oficynka, ukaże się powieść Macieja Żytowieckiego „Mój sługa, Ezra”. Blog autorski: maciejzytowiecki.com.

56

DAWID LADACH


OPOWIADANIA

57


RECENZJE

Recenzje DAVID CRONENBERG „SKONSUMOWANA“

Tytuł oryginału: Consumed Tłumaczenie: Katarzyna Petecka-Jurek Wydawnictwo: Zysk i S-ka Data wydania: 30 marca 2015 ISBN: 9788377855539 Liczba stron: 384 Recenzował: Damian Drabik W wydanej niedawno przez wydawnictwo Zysk debiutanckiej powieści Davida Cronenberga „Skonsumowana” padają takie słowa: „wszystko, co łączy się z ustami, wargami, gryzieniem, przeżuwaniem, trawieniem, pierdzeniem, sraniem, wszystko to się zmienia, kiedy zje się kogoś, na czyim punkcie miało się obsesję przez czterdzieści lat”. Ten odpychający, daleko przekraczający granicę dobrego smaku, lecz w jakiś sobie tylko znany sposób fascynujący fragment dialogu jest znamienny dla całej powieści Cronenberga, i w zasadzie dla całej jego twórczości. Ten wybitny reżyser, w tym wypadku jako pisarz, nie korzysta z półśrodków, nie idzie po linii najmniejszego oporu. „Skonsumowana” to wstrząsająca, obrzydliwa

58

i diabelnie angażująca powieść. Z pewnością nie dla każdego. Kanadyjczyk od zawsze interesuje się cechami współczesnej cywilizacji: konsumpcjonizmem, kapitalizmem, materializmem, ludzkim ciałem, narkotykami, upadkiem wartości, zepsuciem moralnym i nowoczesnymi technologiami. W „Musze” poprzez opowieść o człowieku zmieniającym się w insekta, mówi o upodleniu, głęboko penetrując zagadnienie ludzkiego ciała. Bohaterowie „Crash” czerpią przyjemność z oglądania makabrycznych samochodowych katastrof – tutaj twórca łączy w jedno seks i fascynację konsumpcjonizmem. Ostatnimi czasy jego filmowa twórczość straciła nieco na znaczeniu, jednak „Skonsumowana” to powieść przywodząca na myśl Cronenberga z okresu jego najwyższej formy. Kluczową rolę odgrywa tutaj hedonizm, zamiłowanie do nowoczesnych technologii i nieustanny pęd do sukcesu. Na tle filozoficznych rozważań Cronenberga dotyczących tych zagadnień rozgrywa się przerażająca historia rodem z ponurych wizji szaleńca. Głównymi bohaterami powieści jest para dziennikarzy: Nathan i Naomi, których łączy pasja, zamiłowanie do aparatów fotograficznych i… łóżko, mimo że zdrada przychodzi im równie łatwo, co pstryknięcie kolejnego zdjęcia. Choć oboje egzystują w rzeczywistym świecie, nie byliby w stanie przeżyć jednego dnia bez swoich zabawek, gadżetów i Internetu. Dość powiedzieć, że Naomi traktuje skorzystanie z jej komputera przez obcą osobę jako gwałt – niewybaczalne przekroczenie jej osobistej strefy. Łatwiej byłoby jej oddać swoje ciało niż komputer. Przychodzi im zająć się sprawą dwójki francuskich filozofów – Celestine i Astride’a Arosteguyów, a konkretnie – morderstwem Celestine i faktem, że jej mąż Astride prawdopodobnie ją zjadł. „Skonsumowana” to świetnie napisana powieść. Cronenberg posiada znakomity plastyczny styl, prowadzi drobiazgową narrację i przedstawia drastyczne, niekiedy wręcz okropne opisy. To sprawia, że wielu czytelników może się od tej historii odbić. Jeżeli jednak znacie i cenicie twórczość Cronenberga, „Skonsumowana” powinna was przekonać. Tej powieści nie sposób polubić, trudno też mieć ochotę do niej wrócić, bo przeprawa przez nią to niekiedy prawdziwa męczarnia. A jednak poruszone przez autora zagadnienia, jego pochylenie się nad wieloma aspektami naszego codziennego życia, wypaczenie ich i przerysowanie, mogą doprowadzić nas do gorzkiej refleksji nad własną kondycją moralną i życiową.

RECENZJE


RECENZJE JAN MASZCZYSZYN „ŚWIATY SOLARNE“

Tytuł: Światy Solarne Autor: Jan Maszczyszyn Wydawca: Wydawnictwo Solaris ISBN: 978-83-7590-226-6 Liczba stron: 398 Cena: 35,99 zł Data wydania: 15-04-2015 Recenzowała: Lucyna Markowska Zwykle kiedy zaczynam pisanie recenzji staram się dowiedzieć czegoś najpierw o autorze. Może niezbyt to zgodne z zasadą nieutożsamiania twórcy z dziełem (w celu niewypływania faktów biograficznych i kwestii światopoglądowych na proces odbioru), ale mam już taki nawyk, że przygotowanie tekstów zawsze zaczynam od informacyjnego śledztwa. W tym wypadku było jednak inaczej. Od razu przeszłam do lektury. Zapytacie: dlaczego? Bo Jan Maszczyszyn to swoisty weteran polskiej sceny fantastycznej, który swoje opowiadania publikował prawdopodobnie w większości popularnych od lat 70. czasopism. Nazwisko (i po części dorobek) były mi już zatem dobrze znane. Z tym większą ciekawością przebrnęłam więc przez krótki wstęp Marka Grzywacza, który zaprasza do zapoznania się z „pierwszą powieścią steampunkową po polsku”. W ramach wyjaśnienia nadmienię tylko, iż nie jestem wielkim miłośnikiem science fiction i prawdopodobnie wiele rzeczy, które mi wydają się nowe, dla pozostałych odbiorców tracą na oryginalności. Uwielbiam jednak XIX wiek, zatem osadzenie historii w tak ciekawych realiach zyskało u mnie sympatie już na wstępie. Była to zresztą nad wyraz udana podróż w czasie. Maszczyszyn zadbał by liczne szczególiki, sposób narracji, listy, ba, nawet miłość romantyczna zagościła na kartach powieści w sposób, który tym łatwiej pozwoli nam poczuć, że chociaż w świecie przedstawionym podróże międzyplanetarne nie są niczym nowym, to jednak bliżej mu do czasów silnika i pary.

i prawdziwym dżentelmenem. To, co jednak my rozumiemy pod tym pojęciem, może nieco zaskoczyć czytelnika. Mężczyzna bowiem naprawdę szanuje płeć piękną. I to tak bardzo, że zrezygnował z tradycyjnych metod rozmnażania, które były jego zdaniem zbyt dla niewiast uwłaczające, zwierzęce i brutalne na rzecz… no i właśnie. Pozbawienie głównego bohaterów genitaliów i zastąpienie ich rozpylaczami pyłku plemnikowego, możecie wierzyć mi na słowo, nie należy do najbardziej zakręconych elementów tej powieści. Dalej jest bowiem nie mniej kolorowo. Warto nadmienić, iż sama akcja zaczyna się również nietypowo, gdyż bliżej jej do konwencji horroru. Przenosimy się najpierw na Ziemię, ale nie tą znaną i bliską nam z licznych historii science fiction i własnego życia, ale dziką, kolonizowaną i pełną tajemnic planetę. W ogródku nieco chamowatego hrabiego pojawia się bowiem dziwna rzecz. Jest nią drewniany słup… z twarzą. Nazywany przez mężczyznę pogardliwie „klocem”. Nie da się go usunąć, nie da się z nim walczyć, zdecydowanie jednak istota posiada rozum i zdolności wpływania na umysły. Może także, wpatrując się w niebo, jak podejrzewa hrabia, nawoływać swoich pobratymców do inwazji na Ziemię, wskazując im drogę do lądowania. Akcja zresztą komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy za sprawą dziwnych istot znika panna Cydonia. Ta błyskotliwa dama już w pierwszej chwili od swojego pojawienia zdobywa serce Ashleya przez tak dobrze znaną romantykom „miłość od pierwszego wejrzenia”, a jej uprowadzenie staje się dla mężczyzny ciężkim ciosem. Nie chcąc zdradzać zbyt wiele, powiem tylko, iż historia naprawdę intryguje już od pierwszego rozdziału. Moje jedyne zastrzeżenie może zatem budzić kwestia, która jest jednocześnie sztandarowym wyznacznikiem gatunku. Proszę zatem potraktować ją jako zwykłe marudzenie. Miejscami naprawdę męczyły mnie przydługie opisy geografii i technologii, przy jednocześnie niewielu informacjach o wyglądzie postaci czy wyposażeniu pomieszczeń. Rozumiem jednak, iż science fiction rządzi się własnymi prawami i pewnie dla wielu odbiorców taki sposób budowania świata przedstawionego będzie nawet bliższy. Na zakończenie dodajmy, iż steampunk jakoś nigdy nie wywalczył sobie w naszym kraju stałego miejsca, co nie znaczy, że brakuje mu miłośników na świecie. Jeśli dotychczas nie mieliście okazji spotkać się z powieściami, gdzie podróże wśródgwiezdne, obce rasy i futurystyczna technologia łączą się z cylindrami, cygarami i dżentelmeńskimi zasadami — to „Światy Solarne” dają wam ku temu doskonałą okazję. Powieść stanowi miły powiew świeżości wśród tak wałkowanych przez polskich twórców oklepanych schematów (i to wśród fantasy, i science fiction). Polecam zatem przekonać się osobiście, chociażby po to by zobaczyć na jak jeszcze nietuzinkowe (choć inspirowane Wellsem) pomysły wpadł podczas pracy nad powieścią Jan Maszczyszyn.

Kolejną, zdecydowanie zaskakującą rzeczą była konstrukcja postaci. Zacznijmy od tego, że główny bohater Sir Ashley B. Brownhole jest Nowym Wenusjaninem, zafascynowanym Marsem właścicielem wydawnictw naukowych

Recenzje

59



RECENZJE JOE ABERCROMBIE „PÓŁ KRÓLA“

Tytuł: Pół króla Tytuł oryginału: Half a King Autor: Joe Abercrombie Tłumaczenie: Agnieszka Jacewicz Wydawca: Dom Wydawniczy Rebis ISBN: 978-83-7818-671-7 Liczba stron: 398 Cena: 34,90zł Data wydania: Poznań 2015 Recenzowała: Lucyna Markowska Fantastyka jest jednym z tych gatunków, które najbardziej opornie reagują na zmiany. Jak zauważył kiedyś ironicznie A. Sapkowski: „Kto chce, niech zamknie oczy i na oślep wyciągnie rękę ku półce z książkami, niechaj wytaszczy z niej na chybił trafił jedną powieść fantasy. I niechaj sprawdzi. (…) Jest Dobry Król, z tronu i dziedzictwa wyzuty i próbujący je odzyskać, przeciw czemu są Siły Zła i Chaosu. Dobrego Króla wspiera Dobra Magia i Dobry Czarodziej, jak również zgromadzona wokół sprawiedliwego władcy Dzielna Drużyna Chwatów (…)”. Czy jednak ta sprawdzona formuła może jeszcze bawić? Czy jej potencjał nie wypalił się już w pełni w dwudziestym wieku? Joe Abercrombie nawet nie próbuje ukrywać, że jego powieść odcina się w jakiekolwiek sposób od dziedzictwa tradycyjnego fantasy. Wręcz przeciwnie, czerpie z dorobku kanonicznych już twórców pełnymi garściami, jak to tylko możliwe. A co najważniejsze: robi to naprawdę ze smakiem. Można by w tym miejscu jeszcze zażartować, iż tak jak niegdyś dzielono fantastykę na przed i po Tolkienie, tak samo teraz powinniśmy mówić o przed i po – Martinie. Już na pierwszy rzut oka widać bowiem w „Pół królu” liczne nawiązania do twórczości amerykańskiego twórcy. Główny bohater, Książe Yarvi, jest nazywany Pół-Mężczyzną ze względu na wrodzone kalectwo – zniekształconą dłoń. Nie mogąc przez to zostać wojownikiem, młodzieniec ćwiczy

Recenzje

swój spryt, aby objąć funkcję ministra (zawodowego doradcy króla i jednocześnie zielarza, znawcy języków i ogólnie uczonego w stylu martinowskich maestrów). Niestety, los chce, by zamiast spokojnego życia przyszło mu stanąć w pojedynku o Czarny Tron. To niewygodne, ale wielce cenne krzesło jest obiektem pożądania wszystkich jego krewnych, mentorów, a nawet przyjaciół, którzy nie cofną się przed niczym (włącznie z zabójstwem bliskich), aby osiągnąć swój cel. Gdzieś w tyle przewija się wątek elfów, jako prastarej cywilizacji, która upadła i teraz jest tylko legendą, ale zostawiła po sobie liczne artefakty. Wszyscy bohaterowie są zaś jednakowo moralnie szarzy, skupieni na własnym przetrwaniu i gotowi nawet odrzucić człowieczeństwo, jeśli sparaliżuje ich strach lub ogarnie zwątpienie. Paradoksalnie to punkt, w którym „Tolkien spotyka się z Martinem” jest największą siłą powieści. Mamy bowiem formułowanie drużyny śmiałków, która jest gotowa pomóc Yarvi’emu odzyskać utracone dziedzictwo i przywrócić stary porządek. Ze względu jednak na liczne przywary (i nie zawsze honorową przeszłość) daleko im do członków Bractwa Pierścienia. Sam Yarvi jest młodzieńcem o bardzo złożonej osobowości. Potrafi być okrutny, miewa kompleksy, to zaskakuje przejawami geniuszu, to współczuciem, to znowu kompletną obojętnością. Wątpliwe by dogadał się z Aragornem, wciąż jednak budzi ogromną sympatię czytelnika. Podobnie jak jego drużyna: mamy mrocznych wojowników o tajemniczej przeszłości, drobnych złodziejaszków, poczciwych osiłków i panią nawigatorkę (przekwalifikowaną na przymusowego zwiadowcę). Wszyscy są ciekawi, wiarygodni i przede wszystkim bardzo ludzcy. Rozumiemy ich motywację, a czasami nawet wątpliwe moralnie decyzje, wynikające ze zwykłej bezsilności. Na pochwałę zasługuje również opis przeprawy przez śnieżne krainy i ucieczki przed wrogiem. Ile już tego w fantasy było! Ho ho! Joe Abercrombie udowadnia jednak, że motyw morderczej wędrówki dalej można opisać emocjonująco, i nawet wiecznie marudzący, znudzeni odbiorcy (jak ja) dadzą się jeszcze zahipnotyzować fantastycznej przygodzie. Będzie trud i znój, będą rany i powracające pytanie: czy w ogóle warto? Góra Przeznaczenia przecież daleko, wrogów bez liku, a całą wyprawę z każdej chwili i tak szlag może trafić. Mimo to trzymamy kciuki i wciąż kibicujemy protagonistom, aby dobro wreszcie zatriumfowało. Powieść „Pół król” to tak przyjemna lektura, że pochłonęłam ją w jeden wieczór (niespełna trzy godziny). Tak właśnie powinno pisać się tradycyjne, lekkie fantasy, które nie udaje, że zamierza zrewolucjonizować gatunek, ale doskonale wpisuje się w dokonania poprzedników, a jednocześnie wciąż wnosi coś od siebie. Jeśli podobnie jak ja zaczynacie się zastanawiać, czy da się coś jeszcze wycisnąć z tegoż utartego schematu, który bardzo dobitnie podsumował Sapkowski, Joe Abercrombie przekona Was, że jak najbardziej! Nawet tę samą opowieść wciąż bowiem można odtworzyć porywająco. I właśnie taka sztuka udała się brytyjskiemu autorowi. Dlatego chętnie poszukam pozostałych jego powieści, gdy tylko najdzie mnie ochota na prawdziwe, dobre fantasy „jak za starych lat”.

61


RECENZJE CHINA MIÉVILLE „TOROMORZE“

Tłumaczenie: Krystyna Chodorowska Tytuł oryginału: Railsea Wydawnictwo: Zysk i S-ka Data wydania: 2014 ISBN; 9788377853016 Liczba stron: 421 Recenzował: Łukasz Szatkowski Proza Chiny Miéville’a charakteryzuje się przede wszystkim oryginalnością pomysłu na kreację świata i zamieszkujących go istot. Brytyjczyk tworzy bardzo specyficzne uniwersa o własnym, egzotycznym i mocnym smaku i zapachu, które często nie przypominają niczego innego. Wprowadzają tym samym czytelnika na zupełnie nowe myślowe tory, zachwycają, skłaniają do przemyśleń i na długo pozostają w pamięci. Przy „Toromorzu” jest podobnie, ale, jak się okazuje, niekiedy za pomysłem na świat nie idzie odpowiadająca mu poziomem fabuła. Wzbudza to tym większe rozczarowanie. Sham, świeżo upieczony pomocnik lekarza, wyrusza na toromorze na swoją pierwszą wyprawę na kretowniku – pociągu specjalizującym się w polowaniu na wielkie krety. Młodzieniec, początkowo zauroczony nowymi doświadczeniami, odkrywa w napotkanym po drodze wraku pociągu tajemnicze zdjęcia, które obudzą w nim zdecydowanie większe podróżnicze ambicje niż te, które można realizować na kretowniku, a także wpędzą go w poważne kłopoty. Posługując się zdjęciami jak mapą, wyrusza na kraniec znanego świata, ścigany przez piratów i cały szereg innych chciwych amatorów mitycznych bogactw. Czy istnieje coś poza toromorzem? „Toromorze” łączy historię alternatywną z klimatami postapokaliptycznymi. Początkowo obraz świata wygląda na spowodowany mniej lub bardziej przypadkową interwencją kosmitów, co dodatkowo sugerują nawiązania do „Pikniku na skraju drogi” Strugackich, lecz ostatecznie wychodzi chyba jednak na to, że to ludzie ludziom zgotowali ten los. W ogóle „Toromorze” jest pełne wszelkich literackich i pozaliterackich nawiązań i skojarzeń – w blurbie przywołuje się „Moby Dicka” i „Diunę”, ja miałem skojarzenia m.in. ze „Złomiarzem” Bacigalupiego i filmem „Wodny świat” z Costnerem w roli głównej.

62

Miéville łączy to wszystko do kupy, a z tego konglomeratu powstaje coś bardzo oryginalnego – suche, ziemne morze (gdyby napisał to Polak, doszukiwałbym się jeszcze nawiązań do Mickiewicza – „wpłynąłem na suchego przestwór oceanu”) pełne zmutowanych przez zanieczyszczenia zwierząt, przeorane setkami i tysiącami szyn, niczym w narkotycznym śnie szalonego kolejarza. Po tych torach poruszają się oczywiście pociągi, lecz nazewnictwo i cała specyficzna subkultura panująca na nich i wokół nich do złudzenia przypomina te ze statków czy okrętów. Mamy więc pociągi pirackie, niewolnicze galery, kretowniki (nawiązujące do wielorybników), pociągi wojenne i awanturnicze; nie tylko metalowe, ale i drewniane; napędzane zarówno paliwem, jak i wiatrem czy siłą ludzkich rąk. Początkowo z pobłażaniem patrzymy na ludzi niemal zabobonnie obawiających się stanąć na nagiej ziemi – do czasu, aż ich strachy okazują się zupełnie uzasadnione. Wprawdzie nie grozi nam utonięcie w ziemi (zazwyczaj), jednak o ile na morzu rekiny czają się na nas jedynie w niektórych miejscach, o tyle postawienie stopy gdziekolwiek na toromorzu grozi jej odgryzieniem w ciągu kilku sekund. Niestety, abstrahując od tego wszystkiego, fabuła powieści Brytyjczyka ma liczne dziury i niedociągnięcia, nie wspominając już o tym, że skonstruowana jest zupełnie bez polotu. Czasowe zgranie poszczególnych wątków jest zupełnie nieprawdopodobne i wymagałoby chyba zagięcia czasoprzestrzeni. Droga, którą supernowoczesny pociąg pokonuje w bardzo długim czasie, a kończy z uszkodzeniami uniemożliwiającymi dalszą jazdę, dla zwykłego kretownika okazuje się być spacerkiem ledwo w książce wspomnianym. Można by tak mnożyć nieścisłości i wtopy. Czuję zachwyt, kiedy podczas lektury wszystkie wątki idealnie się splatają i zazębiają, a wszystko jest dopracowane do najdrobniejszego szczegółu. W „Toromorzu” wszystko się rozjeżdża i musi być sztucznie, na siłę i niedbale naciągane, żeby w ogóle miało ręce i nogi. Irytujący jest też narrator, który najwyraźniej ma zbyt wysokie mniemanie o sobie. Pomimo swojej trzeciooosobowości ani myśli być przezroczysty. Ujawnia się, nieudolnie próbuje budować napięcie, wmawia czytelnikowi, na jakie wątki ma teraz ochotę, po czym niby złośliwie odkłada je na później. Wreszcie jakby wiedząc, ze opowieść jest mało zajmująca, usprawiedliwia się, że można by przytoczyć jeszcze wiele innych historii dziejących się w tym świecie, być może ciekawszych. Miéville zajmuje się również kwestiami edytorskimi – z przyczyn umotywowanych fabularnie zamienia wszystkie „and” na „&”. O ile w oryginale być może ma to pewien urok, o tyle polska wersja jest słaba – polega na tym, że do „i” dodano z przodu jakąś dziwną pętelkę. Już chyba lepiej by było zostawić oryginalne „&” tudzież spróbować wynegocjować pominięcie tego zabiegu, co wiązałoby się jednak z usunięciem jednego podrozdziału, wyjaśniającego ten sposób pisowni. Słowo-klucz powyższej recenzji „Toromorza” to rozczarowanie. Autor wymyślił interesujący świat, nie poradził sobie jednak z wypełnieniem go odpowiadającymi mu poziomem bohaterami i fabułą. Miéville w ferworze dopieszczania niepotrzebnych szczególików zapomniał o tym, co w literaturze jest najważniejsze – o dobrej historii.

RECENZJE


RECENZJE STEFAN DARDA „OPOWIEM CI MROCZNĄ HISTORIĘ“

skórze główny bohater opowieści. Choć z tekstem zetknęłam się już wcześniej, w pierwszym numerze QFanta, to ponownej lekturze towarzyszyły te same, pozytywne emocje, a narastające napięcie nie pozwoliło oderwać się od lektury. W zbiorze, oprócz utworów, które były już gdzieś publikowane, autor zamieścił kilka premierowych tekstów, jak choćby „Rowerzystę”, w którym w dobitny sposób pokazuje nam, jak niewielkie rzeczy, z pozoru nic nieznaczące sytuacje, mogą mieć ogromny wpływ na nasze życie.

Autor: Stefan Darda Tytuł: Opowiem ci mroczną historię Wydawnictwo: Wydawnictwa Videograf S.A. ISBN: 978-83-7835-343-0 Data wydania: 17 listopada 2014 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Liczba stron: 360 Recenzowała: Kinga Król Najmroczniejsze historie pisze samo życie Gdy w październiku 2008 roku Stefan Darda podpisywał debiutancką powieść pt. „Dom na Wyrębach”, zapewne nie spodziewał się, że książka odniesie spektakularny sukces. Z nikomu nieznanego autora stał się jednym z najpopularniejszych polskich pisarzy grozy. Od kiedy przeczytałam – choć trzeba by było raczej powiedzieć pochłonęłam – pierwszą powieść Stefana Dardy, pozostaję pod urokiem jego prozy, a z każdą kolejną książką mój zachwyt rośnie. Nie muszę więc chyba dodawać, jak bardzo ucieszyła mnie wiadomość o ukazaniu się zbioru opowiadań grozy Stefana Dardy, pod znamiennym tytułem „Opowiem ci mroczną historię”. Czy autor równie dobrze co z powieściami, poradził sobie z krótką formą literacką? Na zbiór składa się dziewięć opowiadań, które powstały na przestrzeni sześciu lat, licząc od momentu rozpoczęcia przez Dardę przygody z pisarstwem. Utwory zamieszczono w kolejności ich powstania, więc mamy możliwość przestudiowania pisarskiej ewolucji, jaką przeszedł styl autora. Pierwsze z opowiadań napisał tuż po ukazaniu się „Domu na Wyrębach”, a te zamykające zbiór – w ubiegłym roku. Z każdym z tekstów związana jest ciekawa historia, którą Stefan Darda poznajemy w posłowiu. Antologię otwiera opowiadanie „Ostatni telefon”, nominowane do Nagrody Fandomu Polskiego imienia Janusza A. Zajdla za rok 2010 (drugi z nominowanych tekstów to „Spójrz na to z drugiej strony”). Autor podejmuje temat depresji, choroby cywilizacyjnej obecnych czasów, która często bywa bagatelizowana i wyśmiewana. O konsekwencji nonszalanckiego podejścia do depresji przekonał się na własnej

Recenzje

W jednym z opowiadań Stefan Darda mierzy się z popularnym tematem wampirów, który podejmuje większość szanujących się pisarzy grozy. Autor wziął to na przysłowiową klatę, czego efektem stała się „Nika”. Muszę przyznać, że z tej próby wyszedł zwycięsko. Choć o wampirach pisano już we wszelkich możliwych kombinacjach, tutaj udało się jeszcze wyłuskać z tej materii coś świeżego i intrygującego. Opowiadanie wprowadza czytelnika w mroczny klimat, który przywodzi na myśl powieści z cyklu „Czarny Wygon”. Utwór pozostawia po lekturze pewnego rodzaju niedosyt oraz pytanie bez odpowiedzi: „i co było dalej?”. Na szczęście autor widząc potencjał tekstu, ku mojej uciesze, zaczął rozważać możliwość jego kontynuacji. Wspomnę jeszcze o jednym opowiadaniu, które niezwykle przypadło mi do gustu. „Pierwsza z kolei” to ciekawa, momentami zabawna i mroczna historia dwojga obcych ludzi, którzy spotykają się w przedziale kolejowym. Ich znajomości, jak się domyślacie, nie zakończy happy end. Tekst wzbudził moja sympatię dodatkowo tym, że bohaterowie podróżują trasą, gdzie jedna ze stacji znajduje się w mieście, w którym mieszkam. Już wiem, że gdy następnym razem przyjdzie mi podróżować samotnie pociągiem, nie omieszkam bliżej przyjrzeć się moim współpasażerom… Styl autora jest daleki od nadętych stwierdzeń, wymuskanych dialogów oraz karkołomnych figur stylistycznych. Proza Stefana Dardy jest bliska czytelnikowi, mocno zakorzeniona w naturze człowieka i otaczającej go przyrodzie, a przez to niezwykle realistyczna. Nie raz podczas lektury zdarzyło mi się uśmiechnąć w duchu, a gdzieś w głowie kołatała myśl, że Darda to „swój chłop”, bowiem jego książki czyta się tak, jakby słuchało się historii dobrego znajomego. „Opowiem ci mroczną historię” zawiera opowiadania dość zróżnicowane pod względem formy i treści, wiec każdy miłośnik grozy znajdzie w nich coś dla siebie. Niektóre z utworów wywołują przysłowiową gęsią skórkę, inne tylko delikatnie ocierają się o strach. Autor w dużej mierze wyeksponował zło mające ludzki pierwiastek, penetrując umysły zdolne do wyrządzenia najgorszych krzywd. Większość tekstów zawiera refleksję, niesie przesłanie, porusza problemy i bolączki doskwierające wielu osobom, jak choćby depresja, hazard, konsumpcjonizm, trudności małżeńskie, czyli wszystko to, z czym stykamy się w codziennym życiu. Opowiadania skłaniają do jednoznacznej konkluzji – najmroczniejsze historie pisze po prostu samo życie. Zresztą, przekonajcie się sami… sięgając po zbiór autorstwa Stefana Dardy.

63


RECENZJE ROGER ZELAZNY „KRONIKI AMBERU. TOM I“

końca – barwny powidok, halo, sen. Nie od dziś wiadomo, że szukać należy pod podszewką. Pod fabułą, choćby genialną. Perypetie Corwina, dziedzica Istotności, mogłyby być jednymi z wielu. Jednak sam rdzeń – kapitalny w swej prostocie pomysł „matematyki światów”, rozpisany jednak nie na cyfry i reguły świata fizycznego (choć z ich zachowaniem), a raczej na metafizyczne klucze i symbole, na Amber i jego Cienie – ocalał. Czytane po latach, te same historie okazały się zaskakująco świeże, przyciągające jedynym w swoim rodzaju pierwotnym magnetyzmem, któremu skomplikowana maszyneria środków formalnych mogłaby zaszkodzić. A który poraża. Amber nie tylko nie stracił mocy, ale i nabrał jej od czasu, gdy ostatni raz się widzieliśmy. Stara magia nie gaśnie i sama przyzywa. TRZECIA ŚCIEŻKA Jest pewna szczególna trasa, którą czytelnik podróżuje do słów (bądź też słowa do niego; z czasem odrywają się od swych nadawców i wędrują same). Nie utarta przez elity, krytyków, a wreszcie belfrów droga kształtowania gustu. Nie wytyczony przez grupy opiniotwórcze szlak literackiego „odhaczania”. Trzecia ścieżka to metafizyczna osmoza. Subtelna, ukryta i wąska dróżka osobistego spotkania czytelnika z pisarzem i jego dziełem.

Autor: Roger Zelazny Tytuł: Kroniki Amberu. Tom I Wydawnictwo: Zysk i S-ka Gatunek: fantastyka ISBN: 978-83-7785-580-5 Data wydania: 2 lutego 2015 Wymiary: 155x235 Oprawa: twarda z obwolutą Liczba stron: 640 Recenzowała: Małgorzata Ślązak STARA MAGIA MOCNO ŚPI. Moja pierwsza podróż do Amberu przypadła na lata głęboko szczenięce. Paskudne, a przez to równie urocze, dwutomowe wydanie Iskier („Dziewięciu książąt Amberu” i „Karabiny Avalonu”) zamieszało mną równo, choć z naturalnych przyczyn nie wszystko mogłam zrozumieć. Urzekła mnie historia „karcianego rodzeństwa”, a sam sensacyjny początek, z pobudką głównego bohatera w szpitalu, bez pamięci – podpowiedział, że mogę spodziewać się czegoś niesamowitego. Czegoś, co warto będzie zgłębić, nawet za cenę poznawczej porażki, nieuniknionej z powodu wieku. Zaskakująco dużo, a przecież niewiele, z tej podróży zostało. Zarazem tyle, ile wynosimy z najlepszych lektur. Możesz nie pamiętać finału, nie kojarzyć nawet treści (!), ale sam koloryt, klimat, smak książki zostanie już z tobą do

64

Na tej ścieżce książki „wczytują się” same, a osmotyczne, podskórne wnikanie ich zawartości w zbiorową świadomość utrwala w niej szczególny widok. Obraz czegoś wyjątkowego, czego ominąć po prostu nie wolno. I tak rodzi się legenda. Uzasadniona zresztą. Już od pierwszych stron na trzeciej ścieżce mamy wrażenie obcowania z rzeczą nietuzinkową. Czujemy, że zawód nie jest możliwy. A jeśli już – podświadomość przygotowuje się, by wytłumaczyć wpadki autora. I nawet gdy oczarowanie na sam koniec przygody znacząco zmaleje – prawdopodobnie już nas „trafiło”. Wchodzimy w ten związek. Mówimy: „TAK”. Fantastyczne opowieści Zelazny’ego o Amberze, prastarym królestwie, praojczyźnie, kolebce wszystkich alternatyw, są właśnie przygodami trzeciej ścieżki. Jeżeli wkroczy się na nią raz, można już tylko pójść dalej. I to pójść prawie dosłownie, bowiem, niezależnie od klasyfikacji gatunkowych, „Kroniki” Zelazny’ego są przede wszystkim historią drogi. Piszę „historią”, nie „powieścią”, gdyż „Kroniki Amberu. Tom 1” to dokładnie pięć krótkich powieści, stanowiących pierwszy pięcioksiąg całego cyklu amberyckiego; tzw. „Kroniki Corwina”. I chociaż każda księga faktycznie mogłaby do w/w nurtu należeć, wspominam o nich wszystkich razem. Nie tylko z uwagi na formę – nowe, piękne, zbiorcze wydanie Zysku – ale nierozerwalność. Budowana przez poszczególne tomy całość jest na tyle spójna i współzależna, że nie warto rozmieniać się na drobne. Zwłaszcza że mowa nie tylko o świecie przedstawionym jako takim, lecz o uniwersum. Fantastycznej rzeczywistości, która w kulturze funkcjonuje na specjalnych prawach: już nie jako pojedynczy tytuł, ale cała kraina. Do odwiedzenia i poznania. Ruszajmy zatem. Nie traćmy czasu.

RECENZJE


RECENZJE NIE TYLKO GRA O TRON W czym tkwi magia Amberu? Być może w zaskakującej uniwersalności „Kronik…”. Łatwiej powiedzieć, o czym nie są, niż wymienić skończoną liczbę wątków. Bo z pewnością nie są wyłącznie pełną zwrotów akcji, trzymającą w napięciu opowieścią przygodową (będąc nią). Nie są też jedynie rodzinną sagą fantasy (będąc nią), dreszczowcem (choć mamy śledztwa, intrygi, spiski, zamachy i ogryzione paznokcie) czy „zaledwie fantastyką” (dla tych, którzy z własną wyobraźnią przeprosić się nie potrafią). Nie są kolejną wersją znanego – czerpiąc z mitów, legend i starych jak świat motywów, autor ostatecznie tworzy zupełnie autonomiczny układ: o strukturze przejrzystej jak kryształ, wytrzymałości stali i konstrukcji prostszej, niż mogłoby się wydawać. To mechanizm, który każdy może odpalić, ale… każdy w różnym celu. I z różnym skutkiem. Da się odbierać „Kroniki…” po prostu jako frapującą, mocno zakręconą historię o władzy, namiętnościach i dążeniach ludzkich, które nieco przekraczają pożądania zwykłego śmiertelnika, lecz nie są zupełnie nie do wyobrażenia (kto nie chciałby pociągać za sznurki, prawda?). Zelazny wykorzystuje tu te same emocje, co inni twórcy przedstawiający perypetie silnych, pięknych i bogatych. Nic nowego. Ale można też, nawet nieoczekiwanie dla siebie samego, dojrzeć w nieskomplikowanym (choć zupełnie oryginalnym) pomyśle na świat multum możliwości interpretacyjnych. Autor nie raczy czytelnika zawiłościami funkcjonowania Amberu, Chaosu i reszty. Niekiedy przechodzi od rzeczy do rzeczy, od starcia do starcia i od lokacji do lokacji w sposób nawet zbyt skrótowy (rzecz widoczna szczególnie w „Dziewięciu Książętach…”, otwierających cykl), jakby chciał się przekopać przez niewygodny fragment i zabrać do przyjemniejszej części roboty. Mimo tego zabiegu (dzięki niemu?) paleta odcieni powieści jest bardzo bogata. Nietrudno w nich odnaleźć i znajomy schemat podróży inicjacyjnej, i twórczo przekształconą tytanomachię, i Wielką Opowieść (z życiem, umieraniem, miłością, nienawiścią, etc.). Zelazny unika mocnych punktów obrazu, odbiorca sam znajduje centrum swojej uwagi. Ta swoboda nie oznacza jednak złej konstrukcji: źle wyprofilowanej, bez środka ciężkości. Nic bardziej mylnego. Baśniowa jak na fantasy przystało, ale też precyzyjna i czysta w sposób charakterystyczny dla SF – historia Corwina i jego gniewnych krewniaków stoi na dwóch solidnych filarach dobrej książki. Pierwszym jest cały ten literacki budulec, bez którego rzecz by się nie powiodła: świetni, wyraziści, wiarygodni psychologicznie bohaterowie, z protagonistą na czele. Doskonale zdynamizowana akcja. Zagadki i wolty fabularne. Od strony formalnej zaś – język. Może i dziś oberwałoby się Zelazny’emu za miłość do wielokropków,

Recenzje

a redaktorskie nożyce ucięłyby znaczną część barwnych, niekiedy kwiecistych opisów pejzaży i stanów pogodowych. Na szczęście pisarz nie uległ tendencji do pisania bezpiecznego, uśredniającego, łatwo przyswajalnego. Wizje światówCieni, Dworców Chaosu i Amberu przypominają niezwykle mocne, wyraziste sny: niepozbawione surrealizmu, groteski, szaleństwa, równocześnie zaś namacalne, łudząco rzeczywiste. Kto raz chociaż śnił sen jak dobry film, którego nie sposób do końca nie obejrzeć, i miał za złe porankowi przerwanie seansu – ten wie, o czym mówię. Zmieniające się płynnie krajobrazy są jak drgające światłocienie, odpowiadają naturze wieloświata. Dryfuje się w nich jak w półśnie, pędzi przez kolejne stronice galopem lub też przystaje, by oglądać świat w stopklatce, spowolniony i odbarwiony. Nastroje refleksyjne towarzyszą stanom napięcia, momenty przygnębiające równoważy humor, niekiedy cyniczny i złośliwy, właściwy Amberytom, żyjącym przez wieki. Drugi filar to surowe piękno logicznej, dobrze skomponowanej struktury. Kojący widok symetrii, ładu, przystawalności. Zelazny utrzymuje tempo przez cały pięcioksiąg (rzadkość w świecie sag i cykli fantastycznych). Trzyma w ryzach zuchwalstwa Amberytów, nie pozwalając intrygom przejść w zwykłe pogmatwanie i brak sensu. Liczne symbole i tropy nawzajem do siebie pasują, nie będąc mimo to łatwymi do odczytania. Corwin zaś zmienia się i dojrzewa w sposób naturalny. Nie ma w tej postaci przyspieszonej przemiany wewnętrznej tylko po to, żeby była i by bohater stał się milszy. Jest za to rzeczywiste szukanie tożsamości, blisko powiązane z problemem korzeni, krwi, bycia synem, bratem, dziedzicem. I choć pisarz pomaga mu czasem nieco za bardzo, Corwin-Corey, mimo że podratowany tu czy tam – nie traci nic ze swojej epickości. A jest epicki pełną gębą; Zelazny stworzył sylwetkę bardzo nam bliską, znajomą. Równocześnie na tyle daleką, by jej potrzebować. By móc podziwiać. Jak bardzo nie zmieniłyby się standardy i trendy w popkulturze – bohaterów kochamy i chcemy, by wyrastali ponad nas. Wsparta na tak konkretnych podstawach amberycka historia wydaje się wzorcowa. Pewnie taka nie jest – wspomniane pójścia na skróty, szczęśliwe zrządzenia losu czy metafory o dość kontrowersyjnej urodzie („pod jedną skórą potu” chociażby) każą nieco spuścić z entuzjastycznego tonu. Zelazny’emu niepotrzebna jednak perfekcja. Niepotrzebna, bo ten jeden wzorzec – Wzorzec amberycki – jest unikatowy i ponadczasowy. Raz wyrysowany w świadomości, już w niej pozostanie. Jeśli więc szukamy źródeł, światów czystych i oryginalnych – powinniśmy próbować go odnaleźć. [1] Cyt. z Tomu II: Karabiny Avalonu, str. 218 (tłum. Piotr W. Cholewa)

65


RECENZJE DMITRY GLUKHOVSKY „FUTU.RE“

nieśmiertelności osoby, które decydują się na posiadanie dzieci. Nie trzeba dodawać, że nie wszyscy godzą się na to ze spokojem. Jan jednak jest oddany sprawie, wierzy w jej słuszność i wzorowo wypełnia wszystkie obowiązki… do czasu aż przypadkiem znajdzie się po drugiej stronie barykady. Nieśmiertelność to niedoścignione marzenie towarzyszące człowiekowi od zawsze. Jednak dziwnym trafem wszystkie literackie światy, z którymi się zetknąłem, a w których marzenie to zostało zrealizowane, to bez wyjątku ponure antyutopie. Nie ma już Europy takiej, jaką znamy. Choć zjednoczenie kontynentu poszło dalej niż można się było spodziewać, to miasta zniknęły, a zastąpiły je ogromne wieżowce. Nasz urokliwy kontynent zamienił się w kompozytowy las drapaczy chmur – właściwie to określenie okazuje się przestarzałe, bo te potężne budynki nie tyle „drapią” chmury, co wręcz je przebijają. Mocarstwa przyjmują różne systemy i rozwiązania, by poradzić sobie z następstwami nieśmiertelności. W Europie obowiązuje ustawa o wyborze – każdy obywatel ma prawo do nieśmiertelności, póki nie zdecyduje się na przedłużenie rodu. Za możliwość poczęcia dziecka jedno z rodziców musi zrzec się tego prawa. Rosja, jak to Rosja, zarezerwowała nieśmiertelność dla warstwy rządzącej, zwykły człowiek może sobie o leku co najwyżej pomarzyć. Ameryka zdecydowała się na nieśmiertelność burżuazji – jest określona dostępna liczba dawek leku, co jakiś czas wypuszczane są one na licytacje i każdy, kto dysponuje odpowiednią ilością gotówki, może sobie nieśmiertelność kupić. American dream w nowym wydaniu.

Tłumaczenie: Paweł Podmiotko Tytuł oryginału: будущее Wydawnictwo: Insignis ISBN: 9788363944483 Liczba stron: 670 Recenzował: Łukasz Szatkowski Dmitry Glukhovsky zasłynął w fantastycznym światku głośną debiutancką powieścią „Metro 2033”. Potem była słabsza kontynuacja, po czym autor otworzył swoje intrygujące uniwersum, przez co rynek zalała fala quasifanfików wydawana pod wspólnym mianownikiem „Metra”. Fenomen ten przypomina nieco literacką odsłonę „Gwiezdnych Wojen”. Zatem świat stworzony przez Glukhovsky’ego żyje, ale o samym autorze było od dłuższego czasu cicho. Tym bardziej cieszy więc fakt, że postanowił przypomnieć się miłośnikom science fiction kolejną niebanalną powieścią, bogato ilustrowaną „Futu.re”, eksplorującą motyw nieśmiertelności. Ludzkość odkryła lek na śmierć. Jak się okazuje rodzi to jednak wiele problemów, związanych przede wszystkim z przeludnieniem, a więc brakiem miejsca, energii, żywności, wody etc. Gruntownej modyfikacji ulegają również struktury społeczne. Główny bohater „Futu.re” należy do Nieśmiertelnych, służby odpowiedzialnej za kontrolę liczebności populacji – czyli, w skrócie, pozbawia

66

Choć wybór między życiem własnym a nienarodzonego dziecka może wydawać się okrutną alternatywą, to takie obostrzenia są w Europie „Futu.re” konieczne. W tym przypadku zachowanie wolności jednostki skutkowałoby zagładą całego systemu, a wszelkie próby obalenia tego stanu i wprowadzenia wolnej amerykanki są krótkowzroczne i głupio egoistyczne. I nie wszystko jest takie jednoznaczne, jak by się mogło wydawać. Mimo że cel jest słuszny, to działania zmierzające do jego urzeczywistnienia są mocno kontrowersyjne. Rodzica nie pozbawia się bowiem nieśmiertelności, pozwalając przeżyć np. kolejne pół wieku. Nie, Europa nie może sobie na to pozwolić, wstrzykuje mu się więc specyfik przyspieszający starość, który wykańcza delikwenta w dekadę. Wiele rodzin próbuje zatem ukrywać ciążę, ale kiedy już prawda wyjdzie na jaw, państwo przysyła oddział Nieśmiertelnych, który nie tylko wstrzykuje starość jednemu z rodziców, ale i zabiera dziecko. A to jest następnie indoktrynowane i szkolone na kolejnego ślepo oddanego sprawie Nieśmiertelnego. Obrzydliwe i chore rozwiązanie, ale działa zaskakująco sprawnie. Jednym z takich Nieśmiertelnych jest główny bohater „Futu.re” – skrzywdzony pobytem w internacie przypominającym najgorszy poprawczak, pałający nienawiścią do swoich rodziców za próbę ukrycia ciąży i tym samym skazania go na kilkanaście lat strachu i upokorzeń. Jest de facto członkiem bojówki rządzącej partii, ale uważa swoją pracę za misję. Autor próbuje wielokrotnie obudzić w czytelniku wątpliwości czy wręcz sprzeciw wobec jego działań, ale jako pragmatyk dałem się przekonać do tych

RECENZJE


RECENZJE bezwzględnych, lecz obiektywnie słusznych zadań. Choć w przeciwieństwie do bohatera nie odnoszę się z jakąś szczególną niechęcią do dzieci, a świat ich pozbawiony uważam za ponury, to zgadzam się z tym, że nie ma nic za darmo: albo rybka albo akwarium. Za nieśmiertelność też trzeba płacić, a powstrzymanie się od płodzenia dzieci wcale nie jest ceną wygórowaną. Z drugiej strony potrafię również zrozumieć poglądy strony przeciwnej, zwłaszcza wtedy, kiedy do ciąży dochodzi przypadkiem i w pewnym momencie jest już za późno. Okej, słuszność słusznością, ale jeśli dochodzi co do czego, to moje przeżycie jest najważniejsze, a świat niech płonie. Nie trzeba być zatem skrzywdzonym w dzieciństwie ani zindoktrynowanym, żeby móc utożsamiać się z bohaterem i jego życiowymi wyborami. Jest bowiem z jednej strony racjonalny, a z drugiej zupełnie ludzki, nie jest ani potworem, ani herosem. „Futu.re” jest próbą odpowiedzi na pytanie o to, czy

ludzkość może pozwolić sobie na nieśmiertelność. Czy nie stworzy ona nowych patologii społecznych, czy nie wypierze nas z człowieczeństwa, nie zastopuje rozwoju, nie wykastruje z kreatywności? Czy będziemy w stanie zagospodarować sobie wieczność? Przy tym powieść Glukhovsky’ego nie jest li tylko filozoficzną opowiastką, ale wypełnia ją sporo akcji, rozbudowany wątek miłosny i naprawdę zaskakujące rodzinne intrygi, których nie powstydziliby się scenarzyści „Mody na sukces”. Osobiście chętniej przeczytałbym powieść w świecie „Futu.re” opartą w całości na wątku internatu dla „skonfiskowanych” nielegalnych dzieci szkolonych na Nieśmiertelnych, który pojawia się w dość obszernych retrospekcjach. Ale i opowieść skonstruowana przez rosyjskiego autora w obecnej formie jest wystarczająco sycąca i skłaniająca do głębszych przemyśleń oraz gruntownej rewizji wielu powszechnie obowiązujących przekonań, by była godna polecenia. I to nie tylko miłośnikom science fiction.

http://www.beezar.pl/ksiazki/tea-book-fantastyka http://wydaje.pl/e/tea-book-fantastyka https://wolneebooki.pl/book/view/70

Recenzje

67


RECENZJE BERNHARD JAUMANN „KAMIENISTA ZIEMIA“

Dla samej okazji przeskoczenia do tego regionu świata, poznania specyfiki i choćby pobieżnego przyjrzenia się kulturze warto sięgnąć po tę książkę. Jaumann dopilnował, by nie zabrakło atrakcji. Przekupna policja, polityczne machlojki, społeczne napięcia, a w tle ustawa zatwierdzająca wywłaszczenie białych rolników oraz parcelację ziemi. Fabuła rozpisana jest doskonale. Bogate tło społecznopolityczne doskonale współgra ze sprawą prowadzoną przez główną bohaterkę. Autor zadbał o odpowiednie detale i poboczne wątki pozwalające wniknąć w życie prywatne postaci pojawiających się na kolejnych stronach powieści. Zebrane razem elementy układanki tworzą doskonałą powieść kryminalną, nasyconą afrykańską egzotyką. Jaumann narrację prowadzi sprawnie, dbając o odpowiednie tempo i dozowanie informacji. Specyficzne nazwy, niuanse językowe oraz kulturowe migawki są serwowane przy okazji pościgów, rozmów. Zawsze w tle. Dzięki temu nie rozpraszają, a intrygują, zapadając w pamięć. Książka nie nudzi, nie ma dłużyzn oraz męczących momentów opisów fauny i flory. Bohaterowie sportretowani w książce są dobrze dobrani oraz zbalansowani. Nie są to płaskie, bezosobowe etykietki z wypisanymi imionami, włóczące się po kolejnych zakamarkach powieści. Jaumann zadbał o stosowne tło oraz emocjonalne podłoże każdej wprowadzonej do powieści postaci.

Tłumaczenie: Alicja Rosenau Tytuł oryginału: Steinland Data wydania: 30 czerwca 2014 ISBN: 9788375367935 Okładka: Miękka, foliowana Wymiary: 125x205mm Liczba stron: 304 Kategoria: thriller, sensacja, kryminał Recenzował: Maciej Lewandowski

Podsumowując, największym walorem książki jest wartość poznawcza. Jest to jedna z tych opowieści, które pozostawiają po sobie nie tylko satysfakcję z przygody, ale i masę ciekawych informacji. Tematyka, z jaką mierzy się autor oraz czytelnik nie jest łatwa i jednoznaczna, co także przemawia na korzyść. Zdecydowanie polecam, choć nie jest to książka dla każdego. Finalnie mocne 4/5.

Współczesny kryminał to nie tylko trup w ciemnej alejce i dochodzenie. Głównym pytaniem nie jest kto zabił, ale czemu. Pociąga to za sobą szereg skojarzeń oraz rozważań nad tym, kim jesteśmy, zarówno jako jednostki, jak i całe społeczeństwo. Nowoczesne kryminały dociekają, które czynniki wpływają na ostateczną formułę postępowania oraz aspiracje ludzi. „Kamienista ziemia” Bernharda Jaumanna doskonale wpisuje się w obecne postrzeganie literatury kryminalnej. Motorem napędowym oczywiście jest tu zabójstwo, ale faktyczny mechanizm pociągowy opowieści stanowi nie tyle tropienie, co tworzenie obrazu psychologicznego. Pierwsze skrzypce grają tu nuty osadzania zbrodni w szerokim, kulturowym kontekście i poruszanie politycznospołecznych tonów. Jaumann wykorzystuje na scenie rekwizyty kryminału, by opowiedzieć skomplikowaną historię oraz sportretować rzeczywistość afrykańskiej Namibii.

68

RECENZJE


RECENZJE PIOTR KULPA „PAN NA WISIOŁACH. TRZEBA TO ZABIĆ“

Korekta: Aleksandra Żurek Autor: Piotr Kulpa Tytuł: Pan na Wisiołach. Trzeba to zabić Wydawnictwo: Videograf Gatunek: groza ISBN: 978-83-7835-347-8 Data wydania: grudzień 2014 Oprawa: miękka Liczba stron: 376 Recenzowała: Kinga Król

„dziwne” umiejętności. Choć wszyscy próbują zapomnieć o przeszłości, podświadomie czują, że to nie koniec ich problemów. Wkrótce przyjdzie im się o tym dotkliwie przekonać. A co stało się z Cyganem Gajgarem? Bargieł opuszczony przez swoją odwieczną ukochaną Anielę, pozbawiony swoich skrzypiec, traci po części swoje moce i opuszcza Wisioły. Targany chęcią zemsty na Smucie, mobilizuje siły i środki do tego, aby go znaleźć. Nie wie jednak, że po feralnej zamianie ciał z Tymoteuszem obdarzył go częścią swoich umiejętności i mocy… Piotr Kulpa snuje opowieść niczym wytrawny bajarz, porywa czytelnika w świat okraszony sporą dawką tajemniczości i nadprzyrodzoności. „Trzeba to zabić”, podobnie jak poprzednie części cyklu, jest silnie zakorzeniona na gruncie ludowych wierzeń i legend. Tym razem większość wydarzeń rozgrywa się poza obszarem Wisiołów. Całkowita zmiana scenerii początkowo wzbudziła we mnie pewne obawy, gdyż dotychczas to demoniczna wieś była epicentrum wszelkich mrocznych i tajemniczych zdarzeń. Piotrowi Kulpie udało się jednak wytworzyć klimat grozy z dala od Wisiołów, choć fabuła w dalszym ciągu kluczyła gdzieś wokół nich. Powieść dostarcza wiele emocji i rozrywki – akcja nabiera tempa z każdym kolejnym rozdziałem, wciągając czytelnika w wir wydarzeń. Autor wprowadził na karty powieści kilku nowych bohaterów, którzy ciekawie wpasowali się i wzbogacili całą historię. Przyznaję, że kilkutomowe powieści wzbudzają we mnie pewną obawę – z każdą kolejną częścią historia staje się coraz bardziej naciągana i rozwleczona, tracąc tempo i w konsekwencji zainteresowanie czytelnika. Na szczęście Kulpa uniknął tego błędu. Kluczem do sukcesu wydaje się być tutaj od początku do końca przemyślana i dopracowana w najmniejszych szczegółach fabuła. Autorowi udało się dopiąć wszystko na ostatni guzik; nie zapomniał przy tym o żadnym z wątków, które pojawiły się na przestrzeni wszystkich części. Trylogia „Pana na Wisiołach” jest świetnie napisanym cyklem. Z nieskrywaną przyjemnością dałam się uwieść niebanalnej opowieści o demonicznej wsi, zupełnie zapominając o otaczającej mnie rzeczywistości. Piotr Kulpa po raz trzeci (i mam nadzieję nie ostatni) udowodnił, że polska literatura grozy ma się całkiem dobrze. Oby tak dalej!

Drugi tom „Pana na Wisiołach” zakończył się mocnym akcentem. Czy kolejna, trzecia już część będzie równie zaskakująca? Mija sześć lat od tragicznych wydarzeń, jakie miały miejsce we wsi Wisioły. Co słychać u naszej rodziny Smutów? Tymoteusza odnajdujemy w zakładzie psychiatrycznym dla szczególnie niebezpiecznych morderców, otumanionego przez leki, skazanego na powolną i smutną egzystencję. Magda wraz ze swoimi dziećmi, Czarkiem i Anielką, mieszka w Bełchatowie, gdzie próbuje na nowo ułożyć sobie życie. Los nie jest jednak w dalszym ciągu dla niej łaskawy – córka dotknięta jest rzadką chorobą genetyczną. Czarek odzyskuje mowę i potajemnie rozwija swoje

Recenzje

69


RECENZJE KATARZYNA RYGIEL „WIELKI CHŁÓD“

Autor: Katarzyna Rygiel Tytuł: „Wielki chłód” Wydawnictwo: Zysk i S-ka Seria: Klub srebrnego klucza Ilość stron: 384 ISBN 978-83-7785-382-5 Recenzowała: Jagoda Wochlik Choć Katarzyna Rygiel ma w swoim dorobku już kilka pozycji, to jest moje pierwsze zetknięcie jej prozą. Przed przystąpieniem do lektury lubię sobie zawsze książkę dokładnie obejrzeć. Tak też było i tym razem. Klimatyczna okładka, na której widzimy okno, a za nim niewyraźne, ośnieżone miasto. O parapet okienny oparty jest przedmiot o jeszcze nie do końca wyjaśnionym przeznaczeniu. Wreszcie skrzydełka. Na tylnym nic ciekawego, ot, fragment powieści, po cóż sobie spojlerować? Z przedniego spogląda na mnie twarz autorki nad krótką notką biograficzną. To z niej dowiedziałam się, że Katarzyna Rygiel ma na swoim koncie już kilka książek, w tym cykl o antropolog Ewie Zakrzewskiej, którego kolejną odsłoną ma być „Wielki chłód”. Janusz Krzyżanowski jest poczytnym pisarzem kryminałów. Może nie jakimś wirtuozem pióra, ale jego powieści sprzedają się na tyle dobrze, że może żyć z pisania. Jest właśnie w trakcie tworzenia kolejnej książki

70

o detektywnie-nieudaczniku, gdy zaczynają mu się przytrafiać dziwne rzeczy – a to ktoś podrzuci mu do domu plastikową zapaliczkę, a to butelkę dobrego, drogiego alkoholu. Wszystko jakby żywcem wyjęte z jego nowej powieści. Pisarz zgłasza na policję nękanie, ale stróże prawa nie bardzo chcą mu wierzyć. Do czasu… Zacznę od tego, co w powieści Katarzyny Rygiel dobre. Bardzo spodobały mi się trzy sposoby prowadzenia narracji – z jednej strony mamy tekst główny, opowiadający o nękanym pisarzu, z drugiej pojawia się rozmowa już schwytanego zabójcy z policjantem, trzecia opowieść natomiast to treść najnowszej książki Krzyżanowskiego. Wszystkie trzy zgrabnie splatają się ze sobą, wzbudzając zainteresowanie czytelnika. Zabieg z całą pewnością w kryminałach niecodzienny. Podobały mi się też niektóre postacie – antypatyczny autor, którego w zasadzie od początku nie lubiłam, czy najciekawsza moim zdaniem w całej książce postać kloszarda Stefana. Niewątpliwie więc Rygiel ma talent do tworzenia bohaterów, którzy wzbudzają w czytelniku emocje, nieważne – złe czy dobre. Na uwagę, a nawet osobny akapit, zasługuje także język autorki. Plastyczny, pełen metafor. Rygiel posługuje się pięknymi zdaniami, nieraz wydawałoby się – aż zbyt wyrafinowanymi na kryminał. Ale wszak książka dzieje się w świecie autorów, wydawców i księgarzy, ludzi, którzy żyją ze słowa, pracują ze słowem, tkają z niego rzeczywistość, tak prawdziwą, jak i wyimaginowaną, można jej więc to wybaczyć. To, co dzieje się w tej powieści na styku prawdafikcja literacka, jest w niej zdecydowanie najciekawsze. Niestety, mam też „Wielkiemu chłodowi” sporo do zarzucenia. Jak wspomniałam, było to moje pierwsze spotkanie z pisarstwem Rygiel, a wydawca próbował mnie, nieświadomego czytelnika, przekonać, że jest to cykl o antropolog Ewie Zakrzewskiej. Automatycznie miałam więc masę skojarzeń. Już się cieszyłam na spotkanie z kimś pokroju Temperance Brennan, a tymczasem zostałam oszukana. Ewa Zakrzewska jest tu zaledwie cieniem, mdłym dodatkiem, którego braku fabuła nawet by się nie odczuła. Czy taka powinna być postać podporządkowująca sobie rzekomo cały cykl? Ewa na pewno nie jest główną bohaterką „Wielkiego chłodu”. Kto gra tu pierwsze skrzypce? Może prześladowany pisarz? Może prowadzący sprawę policjant? A może zmyślony detektywnieudacznik? Trudno powiedzieć. Drugi minus. Poświęcając dużo uwagi warstwie warsztatowej, zabawie słowami, Rygiel zagubiła gdzieś kryminał. Odpowiedź na pytanie: „Kto jest mordercą?” jest w „Wielkim chłodzie” po prostu słaba – zarówno w opowieści snutej przez autora, jak i w realnym życiu tegoż. Dowody biorą się trochę znikąd, policjanci prowadzą sprawę, polegając na olśnieniach. Koniec końców, wychodzi kiepsko. Ostatecznie wielka tajemnica zawarta w „Wielkim chłodzie” okazała się, moim zdaniem, niewarta odkrywania. Powieść pozostaje przykładem bardzo dobrego warsztatu, ale fabuła pozostawia sporo do życzenia.

RECENZJE



RECENZJE ANTHONY PEAKE „PHILIP K. DICK - CZŁOWIEK, KTÓRY PAMIĘTAŁ PRZYSZŁOŚĆ“

Tłumaczenie: Tomasz Hornowski Wydawca: Wydawnictwo Rebis ISBN: 978-83-7818-540-6 Liczba stron: 344 Format: 150 x 225 Cena: 44,90 zł Data wydania: 2015 Recenzowała: Lucyna Markowska Jeśli czytasz science-fiction, to na 100% nie trzeba przedstawiać Ci Philipa K. Dicka. Jeśli czytasz fantasy, to na 100% nie trzeba przedstawiać Ci Philipa K. Dicka. Jeśli czytasz cokolwiek – co nie jest tylko ulotką w sklepie, ale może aspirować do miana jakiegokolwiek gatunku i rodzaju książki – to w zasadzie mogę się założyć, że Philipa K. Dicka znasz chociażby ze słyszenia. Bo jakże by inaczej przy pisarzu tego formatu? Można za fantastyką w ogóle nie przepadać, ale nawet wtedy prędzej czy później trafimy na film inspirowany twórczością amerykańskiego autora albo wprost nawiązujący do jego postmodernistycznego nurtu SF. Philip K. Dick znany jest bowiem z łączenia wątków socjologicznych z rozważaniami teologicznymi, typowymi motywami fantastycznymi i psychodelicznym klimatem, dzięki którym zyskał sobie uznanie czytelników na całym świecie. Co jednak wiemy o nim jako personie? Czy w ogóle potrzebujemy takich informacji przy interpretacji jego bogatej spuścizny twórczej? Jakie elementy życia znalazły swoje odzwierciedlenie w jego powieściach? Sięgając po publikacje Anothoniego Peake’a, miałam nadzieję, że uda mu się rozwiać przynajmniej część z moich wątpliwości, jeśli nie od razu odpowiedzieć na wszystkie pytania. Czy się jednak zawiodłam czy nie, to już odrębna kwestia. Zacznijmy od tego, że biografia poświęcona Philipowi K. Dickowi została podzielona na cztery części wraz z epilogiem.

72

W pierwszej z nich, rozbitej dodatkowo na podrozdziały, możemy prześledzić w zasadzie całe życie pisarza na poszczególnych etapach: poczynając od przyjścia na świat w 1928, poprzez pracę powieściopisarza w latach 1954-1958, kawalerskie życie 1970-1971 i na ostatnich latach kończąc (1979-1982). Całość zaprezentowana w formie bardzo rzetelnej, wciągającej biografii okraszonej ciekawostkami życia osobistego: jak chociażby okoliczności „zostania mężczyzną”, zdobycie zgody na małżeństwo od matki czy przypadkową znajomość z członkami sekty wierzącej, że zbliża się koniec świata i „kosmiczni bracia” uratują ludzkość przed zagładą (dzień ten miał nastąpić 22 kwietnia 1959 roku, więc trochę się rozczarowali…). Obok fragmentów listów pisarza, jego przemyśleń i recenzji, w publikacji znalazły się także czarnobiałe zdjęcia: przedstawiające sceny z filmów i samego pisarza na różnych etapach życia, od niesfornego kilkulatka po późne zdjęcia z synem, a nawet fotografie androida PKD, z którym w 2005 r. dziennikarze przeprowadzali wywiady. Niestety, robot był w stanie jedynie korzystać z bazy cytatów z powieści i najczęściej udzielanych przez autora w wywiadach odpowiedzi, jak chociażby na nieśmiertelne pytanie: „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”. Druga część nawiązuje do problematyki ezoterycznej. Pisarz był bowiem bardzo złożoną osobowością. Z jednej strony krytycznie podchodził do zjawisk parapsychicznych, z drugiej wierzył m.in. w duchy czy działania niewidzialnych sił sprawczych. Często również dyskutował na temat istnienia latających spodków. Rozdział ten w całości skupia się zatem na analizie i prezentacji często sprzecznych ze sobą informacji, które rzucają ciekawe światło na to, jakim naprawdę człowiekiem był Philip K. Dick? Czym było jego poszukiwanie tajemnicy wszechświata? Wiara w iluzję, że wciąż żyjemy pod władaniem imperium rzymskiego i liczne, inne, dziwne przypadki ocierające się o granicę obłędu – jak przeświadczenie, że jest szpiegowany przez organizacje Solarcon. Wreszcie, część trzecia, „Wyjaśnienia neurologiczne”, porusza temat rzeczywistej choroby pisarza w oparciu o różne dowody jego zaburzeń nerwowych i zażywane środki halucynogenne. Oto jeden z przykładów, jak autor opisywał swój stan: „Niedługo później zacząłem odczuwać silniejsze zniekształcenia przestrzeni. Podłoga albo się wybrzuszała, albo zapadała i gdy próbowałem po niej iść, miałem wrażenie, że stąpam po gąbce”. A chociaż opis wydaje się niepokojący, to jednak jak Anthony Peake przyznaje, obecnie niemożliwe jest postawienie jakiejkolwiek bezkrytycznej diagnozy. „Philip K. Dick - człowiek, który pamiętał przyszłość” to publikacja nad wyraz udana, nie tylko ze względu na potencjalną wartość w badaniach literaturoznawczych, ale – przede wszystkim – jako zbiór wielu ciekawych informacji dla fanów amerykańskiego autora. Polecam ją zatem wszystkim, którzy próbują się dowiedzieć, skąd czerpał on swoje inspiracje i wynikiem czego mogły być tak niepokojące wizje. To bowiem nie tylko droga przez jego twórczość czy życie, ale próba zrozumienia skomplikowanej tożsamości, która fascynuje i zadziwia odbiorców do dnia dzisiejszego.

RECENZJE


RECENZJE HERMANN HUPPEN, YVES H. „BEZ PRZEBACZENIA“

Tytuł oryginału: Sans Pardon Tłumaczenie: Jakub Syty ISBN: 978-83-7961-244-4 Format: 246 mm x 324 mm Liczba stron: 56 Oprawa: twarda Premiera: 06-05-2015 Kategoria: Komiks Recenzował: Karol Sus Od czasu publikacji pierwszych tomów serii „Wieże BoisMaury” Hermanna Huppena daje się zauważyć prawdziwy boom na komiksy tego autora. Pewne próby wydawania jego publikacji miały miejsce także i wcześniej („Krwawe gody” z 2003 roku i dwa tomy „Jeremiaha” w 2002 roku), ale to albumy o dziejach Aymara de Bois-Maury przełamały niezbyt dobrą passę. W ciągu ostatnich zaledwie dwóch lat wydano bowiem całą serię „Wież Bois-Maury”, a ich kontynuacja, zatytułowana „Bois-Maury” jest zapowiedziana. Zapoczątkowano po raz kolejny serię „Jeremiah” oraz wydano kilka pojedynczych albumów („Stacja 16”, „Historia anioła” oraz „Bez przebaczenia”). To właśnie ostatni z wymienionych albumów, stworzony do scenariusza Yvesa H., syna Hermanna, jest jedną z najnowszych publikacji zaprezentowanych przez Wydawnictwo Komiksowe.

Recenzje

Akcja komiksu osadzona jest w Stanach Zjednoczonych Ameryki końca XIX wieku. Buck Carter, groźny i bezwzględny morderca, szuka schronienia na farmie zamieszkałej przez jego żonę i syna. Niespodziewany powrót nie jest jednak powodem do radości rodziny. Uznawszy męża za zmarłego, Elizabeth stara się ułożyć życie na nowo. Nie wie jednak, że za Carterem w pogoń ruszyła grupa łowców nagród. Bandyta nie zawaha się nawet przed schowaniem się za własną rodziną. Jak na rasowy western przystało, jest sporo pościgów i strzelanin pośród spalonych słońcem stepów. Szlak Bucka Cartera znaczą stosy trupów. Jedyną istotą, na której zdaje się mordercy zależeć, jest jego syn, Jeb. Tylko czy chłopak jeszcze wierzy w swego ojca? A przede wszystkim czy wierzy, że świat może wyglądać inaczej? Już niedługo boleśnie się o tym przekona. „Bez przebaczenia” traktować można jako swego rodzaju test, a zarazem preludium serii rozgrywającej się na Dzikim Zachodzie „Comanche”, które Wydawnictwo Komiksowe ma w swoich wydawniczych planach. Wprawdzie chronologia jest zupełnie pomieszana, gdyż „Comanche” było wydawane w latach 1972-2002, a „Bez przebaczenia” to najnowsze dzieło duetu, swoją premierę mającą w 2015 roku. Tak więc, to co dla Hermanna było niejako powrotem do korzeni („Comanche” to druga seria artysty w jego dorobku), dla polskiego czytelnika może być wstępem do jednej z ważniejszych serii frankofońskich. Z punktu widzenia wydawnictwa taki krok może mieć logiczne uzasadnienie. „Comanche” liczy sobie aż 15 albumów. Pojedynczy strzał w postaci „Bez przebaczenia” łatwo może wybadać rynek i zapotrzebowanie na historię osadzone w konwencji westernu. Tym bardziej, że nie będzie to jedyna seria rozgrywająca się na Dzikim Zachodzie (Egmont wraca do „Blueberry’ego” a Elemental wydaje „Durango”). W warstwie graficznej dominują elementy znane z innych komiksów rysowanych przez belgijskiego rysownika. „Bez przebaczenia” jest bardzo naturalistyczną wizją Dzikiego Zachodu, próżno szukać tu wymuskanych cowboyów popisujących się rzucaniem lassem. Bohaterowie komiksu to zarośnięci traperzy spędzający całe życie w siodle. Komiks jest przy tym o wiele brutalniejszy niż chociażby „Wieże Bois-Maury”. Trup ściele się gęsto, a śmierć rzadko bywa bezbolesna. W „Bez przebaczenia” Hermann i Yves H. eksploatują brutalny świat Stanów Zjednoczonych Ameryki końca XIX wieku, nie wychodząc niestety poza pewne ramy konwencji znane z licznych filmowych westernów. A szkoda, zwłaszcza że motyw Dzikiego Zachodu z powodzeniem powraca w ostatnich latach, chociażby w produkcjach filmowych („Prawdziwe męstwo” braci Coen czy „Django” Quentina Tarantino). Nie są to jednak wyświechtane produkcyjniaki, a raczej zupełnie nowe spojrzenie na western. Mimo to komiks belgijskich autorów nie jest złym albumem. Po prostu brakuje mu odrobiny świeżości i zaskoczenia.

73


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.