qfant-28

Page 1



WSTĘPNIAK WSTĘPNIAK REDAKCJA QFANT W zeszłym roku byłem na Polconie, jednym z największych polskich konwentów szeroko rozumianej fantastyki. Muszę przyznać, że wspaniale było spotkać się z tymi wszystkimi ludźmi: pisarzami, dziennikarzami z innych redakcji, postaciami z ulubionych gier i filmów, a przede wszystkim z dawno nie widzianymi znajomymi, z którymi po prelekcjach można było skoczyć na piwko, na piękny bialski rynek. Kiedyś nie rozumiałem tego typu imprez, ale teraz, po kilku latach, uświadomiłem sobie, że z tymi wszystkimi ludźmi wiążą mnie niemal rodzinne więzi, które zacieśniają się z każdym kolejnym konwentem. Wspólna zabawa, dyskusje na prelekcjach i po nich, aż do późnych godzin nocnych, a także uczestnictwo w gali rozdania nagród im Janusza A. Zajdla było miodem, którego potrzebowało moje od dawna strapione serce. Oczywiście nasz numer nie ograniczy się do tej relacji z Polconu. Jak zwykle będziecie mogli nasycić swoje umysły dawką opowiadań, których autorzy bardzo się starali, aby was usatysfakcjonować. Bliźniaczki (Jędrzej Knot), Cieniach pośród nocy (Angelika Chwastek), Ostatnie pożegnanie (Jarosław Księżyk), Polowanie na czarnoksiężnika (Maria Dunkel) – każde z tych opowiadań zasłużyło na choćby odrobinę waszej uwagi. Publicystyka jak w każdym numerze trzyma poziom i każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Pobierajcie i czytajcie! Łukasz Kuc Redaktor naczelny

Wstępniak

ZARZĄD Redaktor naczelny: Łukasz Kuc / lukasz.kuc@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / Sekretarz redakcji: Anna Celska-Palutkiewicz / anna.celska@gmail.com / Koordynator numeru: Urszula Pitura Mail: redakcja@qfant.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / DZIAŁ GRAFICZNY Magdalena Mińko / minkomaga@gmail.com / DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / REDAKCJA PORTALU QFANT.PL Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / WYDAWCA HUGO Paweł Wojewodzic / wydawca@qfant.pl / DTP: Łukasz Kuc, Katarzyna Greń Projekt okładki: Łukasz Kuc & Magdalena Mińko Ilustracja na okładce: Kornel Kwieciński Ilustracje: Tomasz Bełzowski, Kornel Kwieciński, Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Paulina Koźbiał, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek

3


SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI PUBLICYSTYKA Alan Akab Wszyscy jesteśmy Humanistami

5

Ewa Szumowicz O wzroku

8

Karol Sus Muzyka i komiks

14

OPOWIADANIA Maria Dunkel Polowanie na czarnoksiężnika

17

Jarosław Księżyk Ostatnie Pożegnanie

25

Angelika Chwastek Cienie pośród nocy

32

Jędrzej Knot Bliźniaczki

41

5

17

25

32

45

48

52

55

RECENZJE Christie Golden World of Warcraft: Zbrodnie wojenne (Kamil Dolik)

45

Andrzej W. Sawicki Aposiopesis (Małgorzata Ślązak)

46

Matt Richtel Zabawka diabła (Kinga Król)

48

Emmy Laybourne Monument 14. Odcięci od świata (Olga Michalik) Orson Scott Card Cień Endera (Łukasz Szatkowski) Aleksandra Monir Władcy czasu (Jagoda Wochlik)

50 51

Philip K. Dick Krótki szczęśliwy żywot brązowego oksforda (Sylwia Zazulak) Anne Bishop Most marzeń (Krzysztof Dworakowski) Piotr Shmandt Pruska zagadka (Joanna Kubica) Paweł Majka Dzielnica obiecana (Kamil Dolik) John Lutz Mister X (Damian Drabik) T.C. McCarthy Podziemna wojna #1. Genoboty (Kamil Dolik)

4

49

52

53 54 55 56 57

50

SPIS TREŚCI


PUBLICYSTYKA

Alan Akab

Wszyscy jesteśmy Humanistami Współczesny humanizm, wbrew nazwie, jest nieludzki. Bo tak. Bo taka moda. Sztuka nie ma prawa być piękna. Nie. Ma być ohydna, tak ohydna, by zawstydziło to najbardziej zatwardziałych turpistów. A jak już nie da rady być ohydna, to niech chociaż będzie niezrozumiała. Nielogiczna. Bezsensowno-nonsensowna. Bo to takie rozkoszne, głębokie, zaskakujące. Bo i po co komu sens? Estetyka? To dobre dla produktów. Ładne rzeczy możesz sobie kupić w sklepie albo w antykwariacie. Broń boże, nie na pokazie mody lub galerii sztuki nowoczesnej. Bo tak, i koniec. Bo moda. Bo ktoś wie lepiej, co się ludziom podoba. I nawet nie warto wspominać, że kiedyś artystą mógł nazwać się ktoś, kto studiował u praktykującego nauczyciela, najlepiej znanego mistrza, który żył z tworzenia sztuki i który przekazywał uczniom żmudne, acz konieczne, techniki pracy. Dziś artystą po prostu się jest, przez natchnienie, ba, przez urodzenie − i do czorta z przyzwoitością! Sztuka nie ma być ładna, ani się podobać, sztuka ma szokować, a jej twórcę tak zalewają pomysły, że nie ma czasu, by marnować życie na wyuczenie się technik malarskich. Nie i już, bo po co? Starczy, że się ten pędzel złapie, a nawet i bez pędzla, palcem, pacnie się tu, ciapnie i już tłumy pieją z zachwytu nad nowym dziełem, które zaraz można zakupić i potem patrzeć, jak jego cena rośnie z roku na rok, gdy indeksy giełdowe zmierzają w przeciwnym kierunku. Bo sztuka nie ma się podobać, ma się sprzedać... a w tym najlepiej pomaga, gdy o tej „sztuce” i o cha..., pardon, „artyście” jest głośno. Nic nie dzieje się w próżni, więc neohumanizm przesiąka. I to od dawna. Przesiąka do szkół, do gabinetów rządowych, do władz uczelni. I tak, gdzieś na początku naszego nowego wspaniałego świata, jakim miał się stać dwudziesty pierwszy wiek, okazało się, że humanista to już nie filozof. Nie myśliciel, a już, bogowie brońcie, znawca sztuki. Nie. Neohumanista to po prostu ktoś, kto nie zna się na nauce ścisłej, a bywa że i mniej ścisłej także, gardzi nią, lub zwyczajnie mu się nie chce jej zrozumieć. Neohumanista to anty-matematyk, anty-fizyk, anty-wszystko. Przecież skoro te nauki są ścisłe, to niech się tam ścisną i do życia nam nie włażą. Jak nacisnę tu i tu, to mi wyskoczy to i tam, i starczy, i dość. Więcej wiedzieć nie trzeba, niech krasnoludki robią swoje. I niech wymyślają nowe gadżety. I lud ujrzał, że było to dobre, a biznes przyklasnął, że to opłacalne. I zaczęło się na dobre. Biznes, biznes uber alles, nic nie może stanąć na drodze pieniądza. To nic, że tu i tam już teraz brak wody do picia, to nic, że więcej i więcej ziemi zostaje wyjałowionej. Interes musi się kręcić, bo... No właśnie, bo właściwie co?

Wszyscy jesteśmy Humanistami

Zgasną gwiazdy? Księżyc spadnie na ziemię? A, prawda, bo stu ludzi straci pracę. Dlatego nie możemy zredukować zanieczyszczeń, nie możemy oczyścić wody − by stu, tysiącu, dziesięciu tysiącom nie zabierać pracy miliony muszą się dusić w smogu i opychać się nafaszerowaną hormonami żywnością. Bo to neohumanizm jest. Wszystko dla człowieka, także najbardziej wymyślne trutki, byleby inny człowiek nie stracił pracy. Byleby jego fabryka nie stanęła, bo wtedy, o zgrozo, zgrozo, jakiś biznesmen nie kupi trzeciej willi na Kajmanach i nie zapłaci łapówki mniej lub bardziej lokalnemu politykowi. Ojej, same straty. To nieludzkie, niehumanitarne wręcz, a jak się na ułamku ułamka PKB odbije, to dopiero będzie. Nawet agresja na sąsiada nie może nas powstrzymać od robienia z nim interesu. Bo i co, że wróg? Że apetyt w miarę jedzenia, że nowy Hitler i nowe Monachium? Ależ skąd! To się przecież nie może powtórzyć. Nie po tym, jak sprzedamy mu te nowe, ładne i udoskonalone statki, czołgi i karabiny... Biznes embargu mówi nie, a jak już wiemy, biznes to czysty humanizm. Czyli, dla ludzi. Nie do zatrzymania. Postęp. Że kiedyś fantastyka naukowa była o nauce? A dajże pan spokój! Po co się w to zagłębiać, po co drążyć i wyjaśniać, jak co działa w tej swojej wizji. Przecież to przynudza, czytanie spowalnia, wyciągnij pan po prostu królika z kapelusza i przestańże opisywać ten worek w rękawie. I tak ślepo to widzę, bom humanista, a nauka jest tak bardzo passe... Zresztą, ta cała fantastyka im bardziej zyskuje na uznaniu, im bardziej zyskuje szacunek, uznanie i renomę nowego rodzaju literackiego wyrazu, na równi, może kiedyś, z romansem, tym bardziej zajadle tnie siekierą postępu w swój ohydny, oplwany korzeń gatunku. Jednak jak się tak przypatrzyć, to gdzieś tam, w zaułkach, w cieniu, kryją się ci inni. Wywrotowcy. Ci liczybozoniarze, zajęci wydawaniem miliardów, też już nic sobie z logiki nie robią i kręcą sobie w niczym niezmąconym spokoju kolejne epicykle ze strun w dowolnej liczbie wymiarów lub zanurzają się w oparach nowego, tym razem czarnego eteru. Eteru już nie międzygwiezdnego, ale międzygalaktycznego, takiego, co dla bezpieczeństwa nie da się wykryć tu, u nas, ale tylko tam, daleko, w odległości wystarczająco bezpiecznej, by nie dało się polecieć i sprawdzić, czy aby on istnieje i te wysysane z budżetu pieniądze naprawdę idą na badania. I zaraz marudzą, że potrzeba więcej pieniędzy na drogie badania i jeszcze bardziej kosztowne urządzenia, bo przecież to takie ważne, by wiedzieć za wszelką cenę. Plotą coś, że w fantastyce może być i logicznie, i naukowo. Ale są od nich jeszcze gorsze poczwary: wredni naukowcy, co

5


PUBLICYSTYKA to gadają o niewygodnych bzdurach. Że tak się nie da, jak jest obecnie. Że koniec i katastrofa, a generalnie to wieczny wzrost gospodarczy jest niemożliwy. Jaki niemożliwy? Dla nas, neohumanistów, teraz już jedynych humanistów, ekonomistów, spekulantów i demagogów? My pokażemy! My się zadłużymy, byle to wam udowodnić! Środowisko? Przecież nie rozjechałem tego jelonka moim fordem z tapicerką ze skóry leoparda, więc dbam. A że śmieci? A do Afryki się wywiezie, w końcu co dla jednego śmieciem, dla innego jest skarbem. A ci, którzy kiedyś za naukowców się uważali, chętnie kiwają głowami, pakując kieszenie jenami, dolarami i euro, zapewniając każdego, kto chce słuchać, że wszystko jest w porządku. Że można postawić tu kolejną fabrykę, zryć ziemię w tamtej dolinie do gołej skały,

śmiecić, wylewać ścieki, pryskać, zdrowiem przy tym tryskać i w ogóle robić wszystko, co się żywnie podoba. A jak ktoś mówi inaczej, to jest wrednym zazdrościuchem, który albo nie wziął tego, co mu dali, albo domagał się za dużo i humano-biznes go odgonił. Taką chciwą pijawkę jedną... Gdy od kilku takich jabłuszek zgnił w końcu kosz społecznego zaufania dla nauki jako takiej, w szczególe i w całości, to i reszta naukowców, tych fizyków przebrzydłych i matematyków ohydnych i pryszczatych, geeków wyklętych, badaczy przemądrzałych, zaczęła po cichutku się zbierać na uboczu. I stała się tak nowa prawda, objawienie na miarę nowych czasów: transhumanizm.

Magdalena Mińko

6

ALAN AKAB


PUBLICYSTYKA Bo to taki humanizm, tylko trans, więc przyszłościowy, doprzodowy, to nie mamy się czego obawiać. Jesteśmy tacy humanistyczni, że aż w trans od tego wpadamy. Podłączymy ludzi do sieci, a sieć do sztucznej inteligencji, przeniesiemy się do świata idealnego, a tam to już o środowisku nikt myśleć nie będzie, bo i po co? Pstryk − i proszę, jaki fantastyczny, dziki las, czysta woda, zwierzątka, roślinki... że nieprawdziwe? A jak to nieprawdziwe? Co właściwie jest prawdziwe? Chyba tylko ci dobrzy nowi technohumaniści od swych zabawek. A skoro nowe zabawki potrzebują nowych zasobów, dodatkowej energii, to już niech ich twórcy się tym martwią. Witaj, zaiste, nowy piękny, malowany fotonami na neuronach świecie! A że nie jest on dla każdego... Nikt nie mówił, że wszystkie szczegóły zostały już dopracowane. Jak zawsze, z każdym socjoeksperymentem, wszystko wyjdzie w praniu. Albo wyleje się wraz z kąpielą. Do krystalicznie czystego strumienia górskiego, oczywiście. Historia lubi się powtarzać. Pytanie brzmi − czy powtarza się teraz? Czy dziś, jak starożytni Rzymianie, tak zwane kraje rozwinięte nie zajmują się sobą do tego stopnia, że zapominają, co oddziela ich od nędzy, którą stworzyły poza swymi granicami w drodze na swój technologicznokulturalny szczyt? Żyli sobie ludzie w Somalii spokojnie, łowiąc ryby, aż pewnego dnia pojawiły się chińskie kutry. I znikły, wraz z rybami. Ale człowiek, bestia zaradna, poskrobał się w głowę i rozejrzał. No to co, łodzie są, karabiny po dawnych konfliktach, toczonych przez dziś zajęte czym innym bogate kraje też niby są... a tam, o tam, na morzu, to jakiś ichni statek. Bogaty, musi będzie, to i żyć da radę... Żyli też sobie ludzie spokojnie w centrum Afryki, w głębokim buszu, póki nie przyszedł do nich dziany białas i stwierdził że nie, tak już nie będzie, koniec i kropka, teraz będzie tu park narodowy, albo odkrywka na setki mil szeroka, a ty masz tu garść dolców, i tak płacimy ci dwa razy tyle, co to wszystko warte, i wynoś się stąd, albo pracuj dla nas. No i jedni poszli pracować za żebraczy grosz, a inni wynieśli się, a że zawodu nie mieli, potrafili ino to bydełko hodować, ubogie poletka uprawiać, lub zwierza jakiegoś złowić − bogowie brońcie, chroniony gatunek, wybity przez białych, bogatych myśliwych, ale to ty, chamie z dżungli, odpowiadasz za jego wyginięcie, precz mi z oczu, bo cię przed światem napiętnuję! − to i nic nie szło zrobić, tylko przejeść tę hojną zapłatę za ziemię przodków i głodować wraz z dziećmi na śmietniku bogaczy. Nie mają na chleb? Niech żrą ciastka. Aż przyszedł mędrzec ze wschodu i wytłumaczył że wyzysk, że złe imperia roztaczają władzę... i że bóg ich potrzebuje, by stanęli dlań w pierwszej linii nowej świętej wojny. Roboty nie ma, a tu dają karabin i obiecują raj, zemstę, bogactwa... Wybieraj, co ci się podoba, masz tu pas, dwie kostki C-4 i z bogiem! Za granicą − bieda i wojny. Na razie między sobą, o to kto właściwie rozumie boga, i czyj to bóg jest tym przez duże B, mój czy ich. No i czasem postawią swoją świątynię gdzieś w naszym mieście, czy zajmą dzielnicę i ustawią swoje własne prawo. Generalnie, to nic ważnego, niewartego uwagi, jakieś bzdury o kolonizacji jak za Rzymian. To nie dla nas. Co nas też obchodzi Bliski czy Daleki Wschód.

Wszyscy jesteśmy Humanistami

Pakistan, Indie, jakaś broń jądrowa? A, prawda, to niedaleko Chin, tego miejsca, skąd tyle tanich rzeczy się bierze, to mogą być kłopoty... Ale to wszystko do czasu. Upadek gustu, poczucia piękna, odrzucenie nauki i pogrążenie się w meta-dyskusjach − to już było. Po wspaniałych greckich i rzymskich rzeźbach wracamy do pięknych, prymitywnych bizantyjskich fresków średniowiecza. Ale to nie dlatego, że piękno nam się przejadło i chcemy czegoś brzydszego, realnego, choć z wyglądu nieprawdziwego... Zastanówmy się. Wiemy, że nie może być tak pięknie, ale jesteśmy silniejsi i och, jacy bardziej rozwinięci, zaawansowani... humanistyczni i humanitarni, bardziej ludzcy od zwykłego czy niezwykłego człowieka. My przecież jesteśmy mądrzejsi i hojniejsi od jakichś prehistorycznych Rzymian. Nie trujemy się jakimś głupim ołowiem! Palimy węglem i basta, bo taniej i żaden komuch-naukowiec nie będzie nam marudził jak niszczyć gospodarkę. Może trochę tyjemy, może astma... ale to pszczoły się czegoś ożarły, czy coś. Czy to powód, by cokolwiek zmienić? Co to, to nie, pszczoły won, lodowce won, tygrysy precz, damy sobie radę! Sami! Barbarzyńców nie ma i nie będzie! Nie będzie... Przecież dzielimy się z maluczkimi. Przecież nic, co ludzkie, nie jest nam obce. Dogadamy się jakoś z Matką Naturą. Przecież zawsze z każdym idzie się dogadać. Na tym polega biznes. Może obiecamy jej urlop, niech się tylko wysili jeszcze parę lat dłużej, łyknie, co jej podamy, a potem rządy, które przyjdą po nas, jakoś się z nią dogadają? Szkoda by było tracić poparcie, więc może przyrodzie damy łapóweczkę, może coś obiecamy? Nie ma takiej sprawy, której by nie załatwił rulonik banknotów! I jakoś tak się dalej będzie to toczyć. Przecież nic nam się nie może stać, prawda? Prawda?

Alan Akab (pseudonim)

Urodzony w Lublinie, gdzie mieszka i tworzy. Nie stroni od nauk ścisłych ani humanizmu, interesuje się wieloma dziedzinami wiedzy i nie tylko - stara się zgłębiać ludzką motywacje oraz szarą strefę rozciągającą się między szczytnym wizerunkiem, który przypisuje sobie ludzkość, a rzeczywistym, codziennym zachowaniem społeczeństw i jednostek, oraz konsekwencjami, jakie niesie ze sobą ten rozdźwięk.

7


PUBLICYSTYKA

Ewa Szumowicz Cykl zmysłowy, część siódma: O wzroku Wzrok jest uważany za dominujący wśród zmysłów człowieka. Jest też zmysłem, który chyba najczęściej – częściej nawet od słuchu i bólu – jest obłożony w literaturze masą przekłamań i mitów. Autorzy chętnie wykorzystują go do nadawania supercech bohaterom, bo w sumie wydaje się to proste – niewielka zmiana daje efektowne rezultaty. Niestety, zazwyczaj dzieje się to przy całkowitym pominięciu fizjologii. Postanowiłam w tym artykule wyjaśnić kilka zawiłości związanych z widzeniem, tak, by osoba pisząca o przykładowo „sokolim wzroku” swojego bohatera zdawała sobie sprawę, że jednocześnie pozbawia go możliwości oglądania telewizji. Najprostsza definicja zmysłu wzroku to zdolność odbierania bodźców wywołanych przez promieniowanie elektromagnetyczne. Niemniej taki opis to spore uproszczenie. Światło niesie bowiem dwie podstawowe informacje: świetlną (fotyczną) i wzrokową. Wbrew pozorom nie jest to tym samym. Wrażliwość na informację fotyczną to po prostu mądry opis zjawiska odróżniania światła od ciemności. Jest to najbardziej podstawowa zdolność organizmów żywych, wykazują się nią już nawet jednokomórkowce. To, co powszechnie rozumiemy przez widzenie, czyli zdolność do wykrywania niesionej przez światło informacji, takich jak kształt i lokalizacja obiektów, czy ich ruch, to wrażliwość na informację wzrokową. Zakres promieniowania rejestrowanego przez zmysł wzroku jest zależny od gatunku zwierzęcia, więc to, co dla nas jest światłem widzialnym, niekoniecznie dotyczy innych organizmów, np. owady mogą się poszczycić odbieraniem znacznie szerszego spektrum długości fali, obejmującego nadfiolet i bliską podczerwień. W przypadku człowieka zakres promieniowania, jaki odbiera, to 380-780 nm. Podobne wartości długości fali (ze stosunkowo niewielkimi odchyleniami) dotyczą właściwie wszystkich kręgowców. Jest to związane bezpośrednio z budową anatomiczną oka, a dokładnie układu optycznego oka. Zjawisko aberracji chromatycznej polega w uproszczeniu na tym, że różne długości fali świetlnej mają różną odległość ogniskowania, układ optyczny oka, którego głównym zadaniem jest skupienie wiązki światła na siatkówce, może to zjawisko korygować tylko w określonym, wąskim paśmie. Dlatego przykładowo nie jest możliwe widzenie w nadfiolecie – taką zdolność musielibyśmy przypłacić utratą widzenia w paśmie czerwieni albo całkowitą utratą zdolności ostrego widzenia. Podobnych ograniczeń nie mają owady. Ich złożone oczy zbudowane są z samodzielnych jednostek, zwanych ommatidium, z własną soczewką i stożkiem

8

krystalicznym. A każda soczewka może mieć własną krzywiznę, dostosowaną do innej długości fali. Dlatego właśnie owady mogą widzieć w znacznie szerszym spektrum długości fali jednocześnie.

Układ optyczny Budowa oka człowieka to skomplikowany układ optyczny, przypominający aparat fotograficzny z funkcją samonaprowadzania. Gałka oczna składa się z trzech warstw: twardówki, naczyniówki i siatkówki, które (pomijając elementy układu optycznego) można nazwać po kolei: obudową, zasilaniem i błoną światłoczułą. Elementy układu optycznego to: rogówka i soczewka (soczewki aparatu); tęczówka z otworem źrenicy, w której znajduje się okrężny mięsień zwieracz źrenicy i koncentrycznie ułożone włókna mięśnia rozszerzającego źrenicę (przesłona); ciało rzęskowe z mięśniem rzęskowym, do których za pomocą wiązadeł przyczepiona jest soczewka (zoom). Układu dopełniają płyn wypełniający komorę przednią między rogówką a soczewką oraz ciało szkliste wypełniające wnętrze oka – ich zadaniem jest głównie korekcja aberracji chromatycznej i wzmocnienie siły refrakcyjnej soczewki. Siłę refrakcyjną, czyli zdolność załamywania światła, mierzy się w dioptriach. Dioptria jest odwrotnością ogniskowej wyrażonej w metrach. W przypadku oka ludzkiego ogólna siła refrakcyjna podczas patrzenia w dal wynosi 59 dioptrii, co pozwala widzieć ostro przedmioty oddalone o co najmniej 6 m. Wyżej wspomniałam, że soczewka jest podczepiona do mięśnia rzęskowego, jego skurcze powodują zmianę krzywizny soczewki, czyli akomodację oka. Dzięki temu możemy widzieć przedmioty zarówno w dali, jak i w bliży. U młodego człowieka siła refrakcyjna oka może zmienić się o 14 dioptrii, co umożliwia wyraźne widzenie obiektów odległych od 6 cm do 6 m od oka. Zdolności akomodacyjne mają swoje fizyczne ograniczenie choćby w tym, że soczewka generuje tylko około 30% siły refrakcyjnej oka, a współczynniki refrakcji pozostałych elementów układu optycznego są stałe. Jeśli więc autor planuje opisać postać, której sokoli wzrok pozwala widzieć ostro na 100 m to niestety, ale fizjologia twardo odbierze takiemu bohaterowi zdolność widzenia z bliska. Warto w tym miejscu wspomnieć, że ze względu na bardzo prostą budowę ommatidium i małe rozmiary, nie są one zdolne do akomodacji. Owady widzą w szerokim spektrum i bardzo szybko

EWA SZUMOWICZ


PUBLICYSTYKA (o tym w dalszej części artykułu), ale niestety nieostro.

Siatkówka Właściwe komórki receptorowe zlokalizowane są w siatkówce. W niej też zlokalizowane są neurony czuciowe I rzędu, czyli komórki dwubiegunowe oraz neurony II rzędu zwane komórkami zwojowymi. W przypadku zmysłu wzroku, w odróżnieniu np. od zmysłu dotyku, nie ma czegoś takiego jak długie sznury nerwów czuciowych, które komórki nerwowe II rzędu napotykały dopiero w rdzeniu kręgowym. Wszystko odbywa się niejako na miejscu. Więcej, oczy człowieka (i wszystkich kręgowców) są inwertowane, to znaczy, że komórki zwojowe znajdują niejako na zewnątrz, potem komórki dwubiegunowe, a dopiero pod nimi leżą właściwe komórki receptorowe. Światło w pierwszej kolejności musi przeniknąć przez całą siatkówkę, by dotrzeć do receptorów. Bezpośrednimi komórkami receptorowymi są czopki i pręciki. Generalnie ich budowa jest podobna do siebie, główną różnicą jest barwnik wzrokowy, jaki zawierają. Ilość czopków w ludzkim oku wynosi około 4,5 mln. Pręcików jest sporo więcej (około 90 mln), przy czym zgromadzone są głównie na obwodzie. Poza czopkami i pręcikami istnieją też czopki podwójne, u ssaków niewystępujące, a będące najpowszechniejszym typem receptorów wzrokowych np. u ptaków. Tu wspomnę, że wprowadzenie bohaterowi ptasich oczu z tym typem komórek receptorowych dałoby mu dodatkową zdolność widzenia światła spolaryzowanego. Z fotoreceptorami bezpośrednio kontaktują się komórki sześcienne. Zawierają one barwnik melaninę i ich zadaniem jest tworzenie błony przeciwodblaskowej, tak, aby światło

O wzroku

nie rozprzestrzeniało się poza obszar, na który pada bezpośrednio obraz przedmiotu. Najbardziej charakterystycznym elementem budowy zarówno pręcików, jak i czopków są kolumny krążków błoniastych, zbudowanych z wpuklonych fałdów błony komórkowej. To na ich powierzchni zgromadzone są barwniki. Jak już wspomniałam, główną różnicą między czopkami a pręcikami są fotopigmenty, w pręcikach zgromadzona jest rodopsyna, w czopkach trzy odmiany jodopsyny. Przy okazji wspomnę, że pręciki zawierają znacznie więcej barwnika niż czopki, przez co są sporo wrażliwsze na światło, ale jednocześnie ich praca jest wolniejsza (co wyjaśnię dalej). Fotopigmenty to właściwie kompleksy retinalu z białkiem. W przypadku pręcików jest to skotopsyna, zaś w czopkach jedna z trzech fotopsyn. To właśnie od budowy białka zależy zarówno maksimum absorpcji, jak i czułość fotopigmentu. Sam mechanizm reakcji na fotony światła jest prosty i wspólny dla wszystkich barwników wzrokowych. Retinal jest pochodną witaminy A i zawiera szereg sprzężonych wiązań podwójnych. Może on istnieć w dwóch formach izomerycznych cis i trans, przy czym cis jest mocno niestabilną formą, której istnienie jest możliwe tylko w ciemności. Już jeden foton jest zdolny spowodować jego przejście do dużo stabilniejszej formy trans. Białkowa część barwnika może tworzyć kompleks tylko z formą cis, w momencie oświetlenia retinal przechodzi w formę trans i oddziela się od białka, które zmienia konformację, co uruchamia kaskadę reakcji chemicznych wewnątrz komórki.

9


PUBLICYSTYKA Tak powstaje pierwotny sygnał. Jego dalsze przesyłanie, aż do wygenerowania impulsu pobudzającego komórkę nerwową, jest skomplikowanym, wieloetapowym mechanizmem. Opsyny są powiązane z białkami G, wydawałoby się, że mechanizm działania kaskady wzmacniania sygnału będzie taki sam, jak w innych receptorach posiadających analogiczne białko, np. receptorze smaku słodkiego. I tu jest właśnie niespodzianka. Przy wszystkich opisywanych dotąd przeze mnie komórkach receptorowych powtarzałam, że reakcja na sygnał powoduje depolaryzację komórki i wygenerowanie sygnału. W odróżnieniu jednak od reszty organizmu, w przypadku pręcików i czopków stanem podstawowym jest właśnie zdepolaryzowanie błony komórkowej. Pobudzenie białka receptorowego za to wywołuje hiperpolaryzację, która to u wszystkich pozostałych receptorów zmysłów takowy receptor wyłączała. Czyli w przypadku zmysłu wzroku mechanizm powstawania sygnału jest dokładną odwrotnością w stosunku do pozostałych zmysłów. Mechanizm wzmacniania sygnału świetlnego przez kaskadę białka G jest bardzo wydajny, można dzięki niemu uzyskać sygnał już z rozpadu pojedynczego kompleksu barwnika wzrokowego, czyli w praktyce wykryć pojedynczy foton. Ma jednak jedną główną wadę – jako że jest skomplikowany i wieloetapowy, cechuje się pewną bezwładnością. Komórka potrzebuje czasu, by powrócić do podstawowego stanu. Jeśli krótkie błyski światła będą częstsze niż czas, w którym komórki czopków i pręcików zdołają się zregenerować, powstanie wrażenie światła ciągłego. Na tym właśnie mechanizmie opiera się działanie telewizji i kinematografii. Częstotliwość błysków, jaka musi być, by powstało wrażenie ciągłości nazywa się częstością krytyczną i jest różna dla czopków i pręcików. Czopki wymagają sporo wyższej częstości, około 50 Hz, dla pręcików, m. in. z powodu dużej ilości barwnika do odtworzenia, jest to 16 Hz. Przy czym warto wiedzieć, że np. wyczerpanie umysłowe znacznie obniża obie te wartości. I w tym momencie doszłam do wspomnianego na wstępie przeze mnie „sokolego wzroku”. Owady i ptaki, ze względu na przystosowanie do błyskawicznie zmieniającego się podczas lotu otoczenia, mają niezwykle wysokie częstości krytyczne – w przypadku ptaków ponad 100 Hz, a u owadów 200-300 Hz (przy tak wysokiej częstości można powiedzieć, że owady widzą w czasie rzeczywistym). Osoba obdarzona przez autora sokolim wzrokiem nie mogłaby oglądać telewizji, bo zamiast ciągłego obrazu widziałaby serię krótkich błysków.

Widzenie dzienne i nocne Sporym problemem, z jakim musi się uporać zmysł wzroku, są zmiany oświetlenia. Natężenie światła w środowisku cechuje się ogromnym zakresem, od 100000 luksów w pełnym słońcu po 0,2 luksa w bezksiężycową gwiaździstą noc. W związku z tym musiały zostać przez ewolucję wytworzone mechanizmy adaptacyjne ułatwiające funkcjonowanie w tak zmiennych warunkach. Pierwszym

10

jest tęczówka, która działa jak przesłona w aparacie, zmniejszając lub zwiększając ilość światła, jakie dociera do wnętrza oka przez źrenicę. Kolejnym mechanizmem jest adaptacja fotochemiczna. Gdy oko przystosowuje się maksymalnie do ciemności, w receptorach znacząco wzrasta stężenie barwników wzrokowych, przez to czułość na światło. Gdy tak przystosowane oko zostanie potraktowane silnym światłem, cały nagromadzony dodatkowo zapas fotopigmentów gwałtownie się rozkłada – człowiek zostaje na chwilę oślepiony. Choć mocno nieprzyjemny, ten mechanizm adaptacyjny jest niezwykle skuteczny, bo w krótkim czasie może obniżyć pobudliwość receptorów do 25000 razy. Równolegle do niego przebiega proces obniżania potencjałów elektrycznych neuronów, co prowadzi do dalszego spadku wrażliwości siatkówki. Innym mechanizmem, będącym bezpośrednim przystosowaniem do długiego jasnego światła, jest aktywacja fosfodiesterazy w błonie receptora, która to powoduje powstawanie hiperpolaryzacji komórki bez generowania sygnału dla neuronu, czyli niejako jej częściowe wyłączenie. Wszystkie te mechanizmy razem wzięte sprawiają, że oko maksymalnie przystosowane do ciemności jest blisko milion razy bardziej wrażliwe na światło, niż oko maksymalnie przystosowane do światła. A nie jest to jeszcze graniczna wartość zmiany czułości – większa występuje u np. kotowatych. W obrębie naczyniówki posiadają one błonę odblaskową, przez co do receptorów dociera więcej światła rozproszonego, co znacząco podnosi ich zdolność widzenia w ciemności. Oprócz opisanych wyżej mechanizmów adaptacyjnych istnieje jeszcze jeden, dużo bardziej skomplikowany, czyli posługiwanie się dwoma mechanizmami widzenia: dziennym (fototropowym) i nocnym (skototropowym). Pierwszy jest oparty głównie na widzeniu barwnym za pomocą czopków i u człowieka, będącego zwierzęciem dziennym, jest dominujący. Choć czopki wymagają znacznie silniejszego światła niż pręciki, to widzenie fototropowe jest dużo ostrzejsze – związane jest to z tym, że na jedną komórkę zwojową przypada znacznie mniej czopków (kilka –kilkanaście), niż analogicznie pręcików. W tym ostatnim przypadku na jedną komórkę zwojową może przypadać nawet 250 pręcików, co znacznie zwiększa czułość, ale jednocześnie znacząco osłabia ostrość widzenia. Neuron wyśle impuls do centralnego układu nerwowego, jeśli tylko kilka połączonych z nim rozproszonych pręcików wygeneruje sygnał, ale jednocześnie pole, z jakiego zbiera sygnały jest całkiem spore, więc doprecyzowanie, skąd właściwie dobiegł foton jest znacząco utrudnione. By poprawić opisaną sytuację, ewolucja obdarzyła oko ciekawym mechanizmem. Jeden czopek jest połączony wypustkami z około pięćdziesięcioma sąsiednimi pręcikami i może zostać przez nie pobudzony, mimo że sam otrzymał zbyt mało światła, by wygenerować sygnał. W ten sposób obraz zostaje doprecyzowany. Widzenie dzienne jest dużo ostrzejsze, a dzięki obecności trzech różnych odmian barwników wzrokowych jest widzeniem barwnym. Każdy czopek ma tylko jeden rodzaj fotopigmentu, jednak już komórka zwojowa nie musi być połączona z tylko jednym wybranym typem czopków.

EWA SZUMOWICZ


PUBLICYSTYKA Ma to spore znaczenie w uzyskiwaniu efektu widzenia kolorów dopełniających. Barwniki wzrokowe w przypadku człowieka reagują najsilniej na fale długości około 450 nm (czopki „niebieskie”), około 540 nm (czopki „zielone”) oraz 580 nm (czopki „czerwone”). Jednak u innych zwierząt te wartości mogą być inne. Jak widać, dwie ostatnie wartości są stosunkowo bliskie sobie, a do pierwszej zieje spora dziura, w której wrażliwość czopków jest znacząco niższa. Jeśli miałabym sugerować autorom zmiany fizjologiczne oka opisywanego przez nich bohatera: jeśli chcieliby poprawić jego zdolność widzenia, to właśnie tu jest najlepsze miejsce (ewentualnie można jeszcze wzmocnić opisany przez mnie wyżej mechanizm obocznego pobudzana czopków, przez co mocno wzrośnie ostrość widzenia nocnego). Należy jednak pamiętać o jednej rzeczy: dla bohatera obdarzonego dodatkowym rodzajem czopków albo czopkami o innych, bardziej efektywnie ustawionych wrażliwościach na długość fali, świat będzie wyglądał zupełnie inaczej, niż dla nas, będzie miał zupełnie inne barwy. Widzenie nocne, jako że pręciki zawierają tylko jeden barwnik, jest monochromatyczne. I jest, jak już wyżej opisałam, dużo mniej ostre. Wiąże się z tym pewne zjawisko, zwane zjawiskiem Purkinjego, które to jest zmorą wszystkich kierowców. Podczas zapadania zmierzchu oko powoli przełącza się z widzenia fototropowego na skototropowe, co po pierwsze pogarsza ostrość widzenia,

O wzroku

a po drugie zmienia się długość fali, na którą oko jest najwrażliwsze z 550 nm, która to wartość jest wypadkową wrażliwości wszystkich fotopsyn, na 505 nm, czyli szczyt wrażliwości rodopsyny. Wszystkie kolory ulegają zniekształceniu, np. czerwień wydaje się czarna a trawiasta zieleń dużo jaśniejsza niż w pełnym świetle dnia. Widzenie się zmienia a ilość wypadków wzrasta.

Obróbka sygnału i ośrodki wzroku Jak już wspomniałam, dwa najniższe piętra obróbki sygnału, czyli komórki czuciowe I i II rzędu znajdują się niejako na miejscu, w siatkówce. Pierwszym piętrem są komórki dwubiegunowe, komórki amakrynowe i poziome. Komórki dwubiegunowe przesyłają sygnał z receptorów do komórek zwojowych, zaś amakrynowe służą do krzyżowego modyfikowania sygnału miedzy komórkami przez włącznie lub wyłączanie komórek dwubiegunowych. W przypadku pręcików sprawa wygląda stosunkowo prosto. Sygnał z receptora płynie do komórki dwubiegunowej, z niej do komórki amakrynowej (gdzie zostaje ewentualnie poddany modyfikacji), a z niej do komórki zwojowej. W przypadku czopków jednak zaczynają się schody. I to bardzo strome schody. Czopki bowiem kontaktują się z dwoma rodzajami komórek dwubiegunowych. Jedne,

11


PUBLICYSTYKA typu ON, na sygnał z receptora reagują depolaryzacją, czyli zupełnie zwyczajnie przesyłają sygnał elektryczny do komórki zwojowej. Komórki dwubiegunowe typu OFF za to na sygnał z receptora reagują odwrotnie – hiperpolaryzacją, co nie tylko wyłącza komórkę dwubiegunową, ale też połączoną z nią komórkę zwojową. Każda komórka zwojowa jest połączona z kilkunastoma komórkami dwubiegunowymi w ten sposób, że tworzą tak zwane pola recepcyjne. W uproszczeniu są to jakby dwa okręgi, gdzie wewnątrz znajdują się komórki dwubiegunowe typu ON, a na zewnątrz typu OFF (albo odwrotnie, istnieją w oku układy o odwróconej strukturze). Żeby jeszcze bardziej skomplikować sytuację, wszystko to jest połączone krzyżowo ze sobą i sąsiednimi polami recepcyjnym komórkami amakrynowymi, które mogą włączać i wyłączać oba typy komórek dwubiegunowych. Całość tworzy bardzo skomplikowany układ, którego głównym celem jest uzyskanie jak najwyższej ostrości widzenia. Istnienie pól recepcyjnych, poza wyostrzeniem kontrastów oraz umożliwieniem widzenia barw dopełniających, pozwala na szybką reakcję na ruch, co w dużym uproszczeniu wygląda w ten sposób, że niewielkie przemieszczenie się światła ze środka pola do jego brzegu wywołuje błyskawiczną reakcję komórki zwojowej (wyłączenie jej albo włączenie). Widzenie barw dopełniających oraz kontrastów (np. granic kształtu) odbywa się na podobnej zasadzie, przy czym reakcja niekoniecznie musi być zerojedynkowa, co znów umożliwia widzenie stanów przejściowych, np. odcieni szarości. Żeby jeszcze skomplikować obraz, nie wszystkie komórki zwojowe reagują tak samo. Część działa na zasadzie ON/OFF i te zwane są komórkami M u człowieka a Y u kota. Służą one jako detektory ruchu oraz do określania lokalizacji obiektu w przestrzeni. Komórki P u człowieka (X u kota) odpowiadają za widzenie barwne oraz widzenie przedmiotów stacjonarnych, ich kształtu i wielkości oraz widzenie obiektów poruszających się wolno. Cechują się one wyżej wspomnianą liniową reakcją na sygnał, czyli siła sygnału, jaki wysyła komórka zwojowa do wyższych ośrodków wzrokowych jest wypadkową sygnałów ON i OFF, jakie przekazują jej komórki dwubiegunowe. Wspominam o nieco innych oznaczaniu rodzajów komórek zwojowych u kota, bo i trochę inaczej przebiega u niego dalsza obróbka sygnału wzrokowego. Kot bowiem ma, jako przystosowanie do drapieżnictwa, dalsze ścieżki obróbki sygnału rozdzielone zależnie od typu komórki zwojowej. Można powiedzieć, że kot dosłownie oddzielnie widzi ruch, a oddzielnie obiekt. Do tego ruch widzi ponad trzy razy szybciej niż przedmiot, jaki się porusza. Warto o tym wiedzieć, jeśli planuje się opisać bohatera o cechach drapieżnika. Konsekwencją posiadania oka inwertowanego jest istnienie w siatkówce miejsca zwanego plamką ślepą. Jako że neurony znajdują się na zewnątrz od receptorów, to ich aksony po prostu muszą się przebić w którymś miejscu na skos przez siatkówkę, by dostać się do wnętrza czaszki.

12

Przed dotarciem do ośrodków podkorowych mózgu następuje skrzyżowanie dróg nerwów wzrokowych, przy czym na przeciwległą stronę ciała przechodzą tylko sygnały z wewnętrznej (nosowej) części siatkówki. Zewnętrzna nie ulega skrzyżowaniu. Mówienie więc, że lewa półkula widzi obraz z prawego oka i na odwrót jest nieprawdą – każda półkula odbiera wrażenia z obu oczu. Ma to podstawowe znaczenie do poprawnego widzenia steroskopowego (przestrzennego). Dzięki niewielkim różnicom kąta, pod jakim odbierany jest obraz, każda półkula mózgu może ocenić odległość do obiektu, co stanowi podstawę widzenia trójwymiarowego otoczenia. By jednak tak było, obie gałki oczne muszą być naprowadzone na ten sam obiekt, inaczej oczy przeszkadzają sobie nawzajem, co prowadzi do funkcjonalnego blokowania jednego oka. Tak dzieje się np. w przypadku zeza. Dlatego tak ważne jest leczenie zeza w jak najwcześniejszym etapie życia dziecka – póki nie utrwaliły się zmiany w mózgu, w innym wypadku może nastąpić znaczne upośledzenie widzenia w blokowanym oku oraz trwała utrata widzenia przestrzennego. To samo dotyczy popularnych wśród autorów jednookich bohaterów – oni, owszem, mogą nauczyć się częściowo kompensować brak widzenia steroskopowego, ale opisywanie takiej postaci jako świetnego łucznika jest bardzo, ale to bardzo mało prawdopodobne (nie dość, że nie mają części pola widzenia, to jeszcze odbierają otoczenie jako płaskie jak zdjęcie). Po przejściu przez skrzyżowanie sygnał idzie tak zwaną drogą siatkówkowo-kolankowo-korową do ośrodków wzrokowych w płacie ciemieniowym. Nie jest to jednak jedyna droga sygnału. Alternatywna droga, zwana siatkówkowo-pokrywową, wiedzie do śródmózgowia. Jest to droga filogenetycznie starsza, u ssaków jej rola sprowadza się do detekcji ruchu, kierunku poruszania się obiektów oraz uruchamiania reakcji gałek ocznych. Wspominam o niej, bowiem cechuje się ona ciekawą własnością: w pewnych sytuacjach (np. uszkodzenie drogi głównej przesyłu sygnału albo płata ciemieniowego) może stanowić niejako obwód zapasowy dla widzenia. To właśnie ta droga i jądra podkorowe śródmózgowia odpowiadają za słynne ślepowidzenie osób niewidomych całkowicie lub z niedowidzeniem połowiczym, np. odruchowe zatrzymywanie się przed jadącym pojazdem, mimo że ślepa osoba nie obiera jego obecności świadomie. Głównym jądrem podkorowym zmysłu wzroku jest ciało kolankowate boczne. To w nim następuje wstępna obróbka sygnału przed przesłaniem do ośrodków korowych. Mówienie, że główne ośrodki korowe zmysłu wzroku znajdują się w okolicy wzrokowej w płacie potylicznym jest bardzo dużym uproszczeniem. Tu faktycznie znajduje się część projekcyjna, czyli pole wzrokowe, gdzie następuje odszyfrowywanie sygnałów z siatkówki, ale ośrodki zmysłu wzroku nie ograniczają się tylko tego płata – są liczne i rozsiane po całej korze mózgowej. Dla przykładu za odpowiedź „gdzie jest przedmiot?” odpowiada ośrodek zlokalizowany w okolicy ciemieniowej, a „jaki jest?” – ośrodek w płacie skroniowym. Inny ośrodek też w płacie skroniowym odpowiada za rozpoznawanie twarzy, a inny za widzenie barw. Sam odbiór i analiza informacji wzrokowej,

EWA SZUMOWICZ


mimo sporego rozproszenia ośrodków, ma jednak charakter całościowy. Jedyne miejsce, gdzie przebiega analiza pojedynczych elementów, to pole wzrokowe. Przy czym segregacja pojedynczych wrażeń przebiega tylko pionowo, to znaczy, że neurony o tej samej funkcji (np. reagujące na określone nachylenie) ustawione są w kolumny – poziomo obraz jest już analizowany całościowo.

Ewa Szumowicz

Zmysł wzroku jest jak widać wyjątkowo skomplikowany. Zapewne nie można go nazwać zmysłem najważniejszym – w końcu da się bez niego żyć, co w przypadku utraty propriocepcji czy równowagi jest znacząco utrudnione, zaś w przypadku zmysłu bólu w ogóle na dłuższą metę graniczące z niewykonalnością – jednak z czystym sumieniem można go nazwać głównym. Jest też zmysłem, który w literaturze obłożony jest mnóstwem różnych przeinaczeń, które choć wyglądają efektownie, to sensu w nich za grosz. Mam nadzieję, że choć kilka z nich wyjaśniłam. Oraz podpowiedziałam, jak je ominąć albo wprowadzić inne, oryginalniejsze supercechy wzroku. Bo można, tylko wymaga to odrobiny wiedzy o tym, jak działa ten zmysł. Reszta to inwencja autora.

Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Szczytnie (choć akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo mieszkać w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych aptek. W wolnym czasie czyta, głównie polską fantastykę, oraz sama próbuje swoich sił na tym polu, bez większych sukcesów. Interesuje się wszystkim, od gotyckich zamków (zwiedziła ich ponad trzydzieści i planuje w najbliższym czasie zwiększyć tę liczbę co najmniej trzykrotnie), przez fizykę kwantową, po językoznawstwo, choć jej największą miłością na zawsze pozostaną rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna kociara.

13


PUBLICYSTYKA

Karol Sus Muzyka i komiks W poprzednich felietonach nieraz akcentowałem, jak liczne są powiązania pomiędzy komiksem a innymi gałęziami popkultury. Rzeczywiście komiks czerpie całymi garściami z innych dziedzin, zwłaszcza filmu i literatury. Jest to o tyle oczywiste, że obie te sfery są w większym lub mniejszym stopniu komiksowi pokrewne. Co jednak, gdy mamy do czynienia z gałęzią kultury, która, przynamniej z pozoru, z komiksem nie ma kompletnie nic wspólnego? O ile w końcu film czy książka to twory fabularne, dające łatwo przenieść się na język komiksu (lub też odwrotnie, komiks łatwo można zaadaptować na potrzeby filmu czy literatury), to w przypadku muzyki nie jest to już takie proste. Oczywiste jest, że w przypadku mariażu komiksu i muzyki trudno jest o tak ścisłe powiązanie, jak w przy literaturze i filmie. O ile w tym drugim przypadku można odnaleźć całe mnóstwo przykładów zwykłych adaptacji, zarówno z języka filmu i książki na komiks (komiksowa seria „Star Wars” i „Conan”, „Zmierzch”, Trylogia Stiega Larssona czy wreszcie „Hobbit”), jak i odwrotnie, z komiksu na literaturę i film (książka na podstawie przygód Thorgala, wiele filmów o komiksowych superbohaterach), o tyle w przypadku muzyki zwykłe przeniesienie treści utworów na karty opowieści graficznej nie jest już takie

Acid Drinkers „La Part Du Diable” rys. Aleksandra Spanowicz

14

proste. W tym przypadku szlaków i powiązań należy szukać zdecydowanie głębiej. Tym lepiej, gdyż każdy odnaleziony trop daje o wiele większą satysfakcję. Najczęściej to komiksy są inspiracją dla muzyków. Wiele postaci rodem z amerykańskiego komiksu superbohaterskiego wstępuje w rapie. I są to zarówno jako bohaterowie tekstów, jak i alter ego samych raperów. Pseudonimy takie, jak DJ Green Lantern, Dr Octagon (jawne nawiązanie do postaci Dr Octopusa, jednego z wrogów Spidermana) czy Dr Dooom mówią same z siebie. Inni z kolei inspirują się komiksem podczas tworzenia tekstów swoich piosenek. W swoich utworach po postaci lub wydarzenia z uniwersum Marvela bądź DC Comics sięgają między innymi Jay-Z (w utworze „Kingdom Come”), Cannibal Ox („Battle of Asgard”) czy Method Man („The Riddler”). Polski hip hop także nie oparł się inspiracjom trykociarzami. Na płycie „Karty sim” grupy RH- (wspólny projekt Hadesa z HIFI Bandy oraz Raka z DwaZera)

Disturbed “Ten Thousand Fists” rys. Todd McFarlane i Greg Capullo

KAROL SUS


PUBLICYSTYKA pojawia się kawałek „Komiks”, nawiązujący do stylistyki amerykańskiego mainstreamu (raperzy śpiewają między innymi o tym, że „życie to nie komiks DC czy Marvela. Masz kłopoty, nie widzisz superbohatera”). Z kolei Oxon pod koniec 2012 roku wypuścił utwór „Bohater”, zapowiadający jego drugą już długogrającą płytę. Ma ona być w całości poświęcona tematyce komiksowej. Rap i hip hop to nie jedyne gatunki muzyki odwołujące się do komiksu. Fani opowieści graficznych oraz cięższych brzmień także znajdą coś dla siebie. Najlepszym tego przykładem może być płyta „Dark Saga” grupy Iced Earth. Ten amerykański zespół grający power metal stworzył album w całości poświęcony sztandarowej postaci wydawnictwa Image – Spawnowi, czarnoskóremu policjantowi, który po śmierci, zaprzedawszy duszę diabłu, powraca na ziemię pod postacią potwora. Okładkę tej płyty narysował zresztą sam Todd McFarlane, twórca postaci Spawna. Krążek był przygotowywany pod kątem ścieżki dźwiękowej powstającego wówczas filmu o Alu Simmonsie (tak nazywała się postać Spawna przed śmiercią). Może to i lepiej, że ostatecznie go nie wykorzystano (nie ujmując nic zespołowi Iced Earth). Płyta tak czy inaczej trafiła do sprzedaży jako samodzielny album, a film zyskał niekonwencjonalną i genialną oprawę dźwiękową zapewnioną między innymi przez takie duety, jak Marilyn Manson i Sneaker Pimps, Korn i Dust Brothers, Metallica i DJ Spooky, Prodigy i Tom Morello oraz Sepultura i Atari Teenage Riot. Świetne połączenie ostrych, gitarowych riffów z elektroniką to nawiasem mówiąc jedyna zaleta tego kiczowatego do granic możliwości filmu. Po komiksy sięgał także zespół Anthrax wykonujący thrash metal. Na płycie „Among the Living” znajduje się utwór zatytułowany „I Am the Law”, poświęcony postaci Judge Dredda.

Kula Shaker “K” rys. Dave Gibbons

Okładka albumu „Dark Saga” to nie jedyna przygoda kanadyjskiego rysownika, Todda McFarlane’a, z muzyką. Tworzył on także rysunki do teledysku „Do the Evolution” Pearl Jamu oraz okładki płyt „Follow the Leader” zespołu Korn, „Ten Thousand Fists” Disturbed (wraz z innym znanym rysownikiem Gregiem Capullo) i „Deal with the Devil” Lizzy Borden. Swoimi grafikami ozdobili płyty także inni znani rysownicy. Znajdują się wśród nich takie sławy, jak Dave Gibbons („Strażnicy”) i jego okładka albumu „K” formacji Kula Shaker, Simon Bisley (znany przede wszystkim ze swoich odjechanych rysunków w serii „Lobo”) wraz z frontem krążka „Thrall: Demonsweatlive” grupy Danzig, Barry Windsor-Smith (m.in. „Weapon X”, kanon komiksu o Wolverine), który przygotował okładkę dla zespołu The Byrds („Preflyte”), Alex Ross i jego współpraca z zespołem Anthrax (dla którego przygotował dwie okładki: dla płyty „We’ve come for you all” i singla „Fight’em ‘til you can’t”), a także Vince Locke i jego prace zdobiące płyty zespołu Cannibal Corpse (m.in. krążek „Eaten Back to Life”). Joe Satriani zaś miał niewątpliwy zaszczyt nawiązać współpracę z samym Jackiem Kirby’m, współtwórcą wielu kultowych postaci Marvela. Krążek „Surfing with the Alien” zdobi Silver Surfer naszkicowany przez Mistrza. Esteban

Muzyka i komiks

Oniricous “Ritos Diabolicos” rys. Esteban Maroto Maroto nie jest może tak bardzo znanym nazwiskiem w komiksowym światku, ale rysownik ten (tworzący pomniejsze serie dla Marvela, DC czy Warrena) ma na koncie okładkę dla hiszpańskiego zespołu deathmetalowego Oniricous. Płyta ozdobiona pracą Hiszpana nosi tytuł „Ritos Diabolicos”. Polscy rysownicy także użyczają swego talentu jako projektanci okładek. Najlepszym tego dowodem jest front ostatniej płyty jednej z bardziej znanych thrash metalowych

15


Dennis Wojda), czy krótkie formy w ramach antologii „Chopin. New Romantic” i „Praga Gada. O wojnie”. Jednocześnie Ostrowski narysował wiele okładek do płyt, nie tylko swojej kapeli, ale także takich wykonawców, jak Myslovitz, Pustki, Marcin Rozynek, Budyń, Lao Che. Co ciekawe, były perkusista zespołu, Jacek Frąś, także jest komiksiarzem („Kaczka, „Glinno”). Ernesto Gonzales, rysownik tworzący między innymi dla legendarnego „Produktu” Michała Śledzińskiego, odpowiada natomiast za oprawę graficzną teledysku Mariki i Maleo Reggae Rockers „Idziemy w noc” z albumu „Morowe Panny”.

Danzig “Thrall: Demonsweatlive” rys. Simon Bisley kapel polskiej sceny, Acid Drinkers. Okładka do „La Part Du Diable” została przygotowana przez rysowniczkę komiksów Aleksandrę Spanowicz (np. „Buty” do scenariusza Jerzego Szyłaka). Krzysztof Ostrowski, wokalista grupy Cool Kids of Death, jest jednocześnie rysownikiem komiksów. Artysta ten ma na swoim koncie takie komisy, jak „Plastelina”, „Nadzwyczajni. Pantofel panny Hofmokl” (scenariusz

Anthrax “We’ve come for you all” rys. Alex Ross

16

Wszystkie te przykłady to jedynie czubek góry lodowej licznych nawiązań i inspiracji, jakie dają sobie nawzajem komiks i muzyka. Nie wspomniałem tu o muzykach tworzących komiksy (oprócz Krzysztofa Ostrowskiego i Jacka Frąsia), a także komiksiarzach tworzących muzykę (jak chociażby ceniony w Stanach Zjednoczonych scenarzysta Grant Morrison). Pominąłem albumy opowiadające bądź to o muzykach, bądź o miejscach z nimi związanych. Celowo nie wspomniałem wreszcie chyba o najgłośniejszej przygodzie pomiędzy komiksem a muzyką, czyli o własnej komiksowej serii zespołu Kiss wydawanej przez Marvel. Nic nie napisałem o związkach z komiksem Beatlesów, Eltona Johna czy żony Davida Bowie’go. Przemilczałem także przykłady komiksowych teledysków. Cóż, materiału zostało na jeszcze niejeden felieton.

Karol Sus

Rocznik ‘88. Absolwent Uniwersytetu WarmińskoMazurskiego w Olsztynie. Wychowany na micie amerykańskiego snu. Wciąż jeszcze wierzy, że chcieć – to móc. Wolnościowiec. Kinomaniak, meloman, mól książkowy. Namiętnie czyta komiksy. Szczęśliwy mąż i ojciec.

KAROL SUS


OPOWIADANIA

Maria Dunkel Polowanie na czarnoksiężnika Ilustracja: Kornel Kwieciński Powiedziano im, że na całym świecie nie ma piękniejszego miejsca. Wśród żółtych, pofalowanych wydm Kresis było jak okruch raju, który spadł do wymiaru śmiertelników. Opowieści i ryciny zgadzały się, że będą zachwyceni tym, co ujrzą. – To miejsce miało być ładne – stwierdził wobec tego Devi, zaledwie wylądowali przed bramą w niskim, skleconym z kamienia i brył jałowej ziemi, wałem. – Wiedziałem, że to wszystko kłamstwa. Bramę tworzyła wyrwa w murze, nad którą ktoś powiesił kawałek drewna z wyskrobanymi słowami modlitwy: „Niech oko Słońca spogląda na Kresis”. Tutejsi byli więc wyznawcami świetlistej religii, czcili Słońce jako boga dobra i piękna, a Księżyc symbolizował zło i brzydotę. Proste, dualistyczne wyznanie, które nie budziło obaw w przybyszach nawet tutaj, pośrodku Złotej Pustyni, całkiem licznie zasiedlonej przez kanibali i czarnoksiężników. Przeszli pod deską, ramię w ramię, smok rozmiarów konia, z czarno-złotymi łuskami i pierzastymi skrzydłami złożonymi równo przy bokach. Obok niego uzbrojony mężczyzna o czarnej skórze i popielatych włosach, w jasnym, luźnym ubraniu, na którym osiadł pył. Obaj wodzili wokół oczami: smok żółtymi, człowiek szarymi. Opowieści mówiły o Kresis jako o zbudowanym na planie idealnego koła, co akurat było bliskie prawdzie. W centrum osady znajdować się miała ogromna fontanna, z której biła świeża, krystaliczna woda. W istocie fontanna okazała się zwykłą studnią artezyjską. Woda ciurkała z wywierconego w ziemi otworu niemrawo, jakby bez przekonania, tworząc dookoła niewielki, ciepły, zapiaszczony basenik. W kałuży taplało się stadko jaskółek, strosząc piórka i świergoląc bez chwili wytchnienia. Najwyraźniej robiły przerwę w swej podróży do zimowisk. Dookoła sadzawki zbudowano, jeden przy drugim, domy. Były koślawe i miały nieregularne kształty, a wzniesiono je z tego samego słabej jakości budulca co wał. Za okna służyły wybite w ścianach otwory, za drzwi zaś szmaty, które rozsuwano na boki, ilekroć ktoś chciał wejść do środka. Za drzwiami, w dusznych wnętrzach domów, widać było niekiedy jakiś ruch. W cieniu spał wyliniały, chudy kundel, chroniąc się przed skwarem wieczoru. Przed jednym z budynków leżało kilka wielbłądów. Siodła miały zdjęte z grzbietów i w spokoju przeżuwały paszę. Najwyraźniej już je napojono, nie ciągnęły bowiem do wody. Gdy ujrzały smoka, zareagowały z filozoficznym spokojem, nie zauważając w tym dziwnym stworzeniu żadnej groźby. Jedno ze zwierząt rozwarło szeroko pysk i zaryczało, prezentując żółte, zniszczone zęby. – Wygląda to na gospodę – mruknął czarnoskóry

Polowanie na czarnoksiężnika

człowiek, patrząc na deskę przybitą na budynku, przed którym przeżuwało stado. – Czy coś podobnego. – Raczej coś podobnego, Ravkenie – ocenił smok. – Tak czy siak, napiłbym się piwa. – A ja mleka. Kawałkiem mięsa też bym nie pogardził. Ravken poklepał sakiewkę. Brzęczały w niej monety, całkiem sporo, co zdarzało się rzadko. – Zostaniesz na zewnątrz? – spytał, oceniając wzrokiem drzwi, które wydawały się za niskie nawet dla niego, a co dopiero dla smoka. – Z wielbłądami? Cudowne masz o mnie mniemanie – stwierdził wzgardliwie Devi, ale odszedł do bajora wokół studni i zanurzył w nim pysk, żeby się napić. Jaskółki całym stadem przeleciały na drugą stronę kałuży, sprawiając wrażenie raczej ostrożnych niż spłoszonych. Ravken wszedł do wnętrza budynku. Nie pomylił się co do jego przeznaczenia, faktycznie była to gospoda, a przynajmniej miejsce, gdzie można się napić. W środku stały drewniane stoły i ławy, solidne, chociaż nadgryzione zębem czasu. Nie było tłoku, tylko dwie grupki siedziały na środku. Jedną stanowiło trzech mężczyzn w szarych szatach do kostek i chroniących przed słońcem czapkach. Drugą znacznie większa gromada ludzi, którzy z całą pewnością nie wyglądali na tutejszych. Panował półmrok, rozpraszany tylko sączącym się przez okna światłem. Ravken usiadł przy jednym z wolnych stołów. Pojawił się właściciel lokalu, ubrany w długą, szarą szatę, tak jak część jego gości. Przez chwilę on i Ravken próbowali odkryć, czy znają obaj jakiś język na tyle dobrze, by się dogadać. Wreszcie zdecydowali się na meseleriński, chociaż gospodarz znał go raczej szczątkowo. – Piwo – powiedział mu Ravken. – Jedzenie. Nie świnia. Na zewnątrz jest smok. – Smok? – zszokował się mężczyzna. – Smok. Dla niego mleko i mięso. Gospodarz chyba zrozumiał, w każdym razie znikł na zapleczu, odgrodzonym od głównej sali zasłoną. Czekając, Ravken obserwował pozostałych gości. Jego uwagę zwróciła większa grupa. Była to banda uzbrojona po zęby, w noże, kusze, ba, nawet włócznie. Nie dziwiło to specjalnie – Ravken też miał przy sobie łuk, dwa noże i wielki sierp u pasa. Na pustyni po prostu należało nosić broń. Zbieranina wydawała się pochodzić ze wszystkich stron świata. Ravken szczerze im współczuł – skórzane, nabijane stalowymi ćwiekami ubrania wyglądały wspaniale, ale właściciele musieli się w nich żywcem gotować, pocić jak świnie i cierpieć od odparzeń oraz otarć. Ravken nie musiał długo czekać na swoje piwo.

17


OPOWIADANIA Podziękował gospodarzowi i umoczył usta w gęstym trunku. Jako posiłek dostał mięsną sieczkę w ostrym sosie, zawiniętą w suchy, sztywny placek. Smakowała lepiej niż dobrze, chociaż była zaledwie letnia. – Masz swoje mleko, Devi? – spytał telepatycznie Ravken, dobierając się do posiłku. – Mam. Niestety, jest z wielbłąda, nie kozy. I udziec też. Ravken zastanowił się przelotnie, ile go te wszystkie luksusy będą kosztowały, ale odłożył to do rozważenia na później. Jadł właśnie drugiego naleśnika, gdy spomiędzy towarzyszy wychyliła się kobieta w skórach. Uwagę zwracały jej spiczaste uszy, przebite licznymi kawałkami stali, jak zwykły robić niezbyt przyjazne plemiona z Gór Południowych. Głowę miała ogoloną, z wyjątkiem długiego ogona rudych włosów, wyrastającego z czubka czaszki. Zielone oczy błysnęły, gdy uśmiechnęła się chytrze do Ravkena. – Grasz w karty, samotniku? – rzuciła po meselerińsku. – Brakuje nam jednej osoby do partii pola bitwy. – Wariant pustynny? – domyślił się Ravken, przeliczywszy potencjalnych graczy. – Morski. Bliźniacy mają życiową zasadę, nie grają w karty. Ravken zerknął na wskazanych bliźniaków. Mieli wąskie, kaprawe oczy, płaskie nosy i mnóstwo piegów na spieczonej, czerwonej skórze, a przy tym byli niscy i chudzi. Ale nożami, których każdy z nich miał aż nadto, pewnie umieli się posługiwać. Jeżeli Ravken miał jakąś życiową zasadę dotyczącą kart, to brzmiała ona „graj, kiedy tylko możesz”. Toteż wstał, zabrał talerz z jedzeniem i dzbanek, i przesiadł się do stołu towarzystwa. Zrobiono mu miejsce na ławie między rudą elfką a wielkim dryblasem, składającym się chyba tylko z tłuszczu i muskułów. – Przedstawię towarzystwo – powiedziała elfka. – Ja jestem Teana. Dryblas nazywał się Byczy, bliźniacy – Con i Pon, blondynka z kolczykiem w nosie – Hana, jednooki, śniady mężczyzna o kręconych włosach – San, uśmiechnięty łagodnie trzynastolatek – Ezzie, ćmiąca fajkę z jakimś zielskiem chłopobaba – Tirika. Gra zaczęła się od stawki jednego złotego. Na ten widok Ravken uniósł lekko brwi. – Nie masz tyle? – spytała Teana. – Zawsze zaczynacie tak ostro? – Lubimy ryzyko. Ravken wzruszył ramionami, otworzył sakiewkę i wyciągnął z niej złotą monetę, jedną z trzech, które miał w środku. Gdy dostał do ręki karty, obejrzał je pobieżnie. Ufał swojemu szczęściu, ale przezorność zwykle bardzo pomagała. – Cóż za brak zaufania – rzekła Hana, uśmiechając się drapieżnie. – Czasami sam siebie za niego nienawidzę – odpowiedział Ravken przesadnie uduchowionym tonem. – Ja zaczynam – rzekł Byczy i rzucił kartę. Przez jakiś czas grali w milczeniu. Ravken jedną ręką dojadał posiłek, Teana zaś próbowała zajrzeć mu w karty, wcale nie dyskretnie. Na początku dobrze szło Ezziemu, później prowadzenie na krótko podjął Ravken, wreszcie wygrywać zaczął San.

18

– Rzadko spotyka się tutaj ludzi znających płynnie meseleriński – powiedziała Teana. – Bywałeś na północy? – Meselerińskiego nauczyłem się jeszcze jako dziecko, od jednego z niewolników ojca – rzekł wymijająco Ravken. Gdzie indziej takie słowa wzbudziłyby oburzenie lub co najmniej zainteresowane, ale nie tutaj, na Złotej Pustyni, gdzie niewolnictwo było powszechniejsze od mąki. Nieistotne, że Ravken go nie popierał. Jakoś nie czuł ochoty, by rozwodzić się w tym momencie nad swoimi poglądami czy życiorysem. – Kiepska odpowiedź na pytanie, złociutki – zauważyła Hana, spoglądając na niego znad glinianego kubka, z którego wysączyła łyk piwa. – Bywałem na północy – potwierdził Ravken i wzruszył ramionami na znak, że nie uważa tego za szczególnie interesujące. – Wy, jak rozumiem, też. – Oczywiście – potaknęła Teana. – Ludzie naszej profesji ganiają od miejsca do miejsca, niesieni niespokojnymi wiatrami po całym świecie jak on długi i szeroki. – Ta znacząca przerwa na końcu była po to, żebym zapytał, jakiej profesji, prawda? Karta się odmieniła. Ravken wyciągnął asa i jednym ruchem nadgarstka cisnął go na rosnący stosik, zmieniając tym samym sytuację na swoją korzyść. – Krążą o tobie liczne plotki, zarówno na północy, jak i w tych okolicach. Ponadto masz charakterystyczną twarz, Ravkenie Łowco Plugastwa – powiedziała Teana z namysłem. – Może z powodu tej wielkiej szramy? – zasugerował Ravken, przeciągając palcami po długiej bliźnie, przecinającej na ukos jego twarz. Serce jednak w nim drgnęło. Oczywiście wiedział, skąd towarzystwo mogło kojarzyć jego oblicze. Faraon rozsyłał listy gończe do wszystkich większych miast, a na niejednym widniała twarz Łowcy Plugastwa. To naprawdę nie była jego wina, że kazano mu spokojnie siedzieć i patrzeć, jak wielka hydra pożera na arenie bezbronną kobietę. Jego skromnym zdaniem wskoczenie na piasek i zarżnięcie stwora stanowiło atrakcję większą od pospolitej rzezi. Tłum tę opinię podzielał, faraon, który chciał zobaczyć niewierną konkubinę zjadaną przez pupilka, niestety nie. Oczywiście Złoty Władca nie podejrzewał, że jeżeli wychłosta Ravkena do krwi i porzuci na pustyni, ten przeżyje. Tyle że Łowca miał wrodzone szczęście i był dość twardą sztuką. Przeżył. A faraon się o tym w końcu dowiedział, co wywołało w nim zajadłą, długotrwałą i – zdaniem Łowcy – cokolwiek dziecinną wściekłość. W końcu od tamtej nieszczęsnej hydry minęła już dobra dekada, a ten dalej rozsyłał swoje listy i płacił słono za ravkenową głowę. W okolicy Świętej Doliny, gdzie mieściło się miasto faraona, ludzi to pewnie obchodziło. Problem w tym, że dalej na wschód, zachód, północ i południe, gdzie ciągnęły się tylko jałowe piaski, mieszkańcy mieli Złotego Władcę gdzieś. Teana uśmiechnęła się kącikiem ust. – Mamy tę samą profesję – powiedziała. Ravken zamaskował zdumienie. Łowcy, których znał do tej pory, byli do niego podobni pod jednym względem – ubóstwiali samotność. Poniekąd wynikało to z faktu, że

MARIA DUNKEL


OPOWIADANIA stanowili kłótliwą zgraję wyrzutków, dla których brakło na tym świecie lepszego, bezpieczniejszego, dobrze płatnego zajęcia… w każdym razie nigdy nie natrafił na zorganizowaną grupę łowców, a ludzie Teany, bo chyba to ona rządziła, sprawiali wrażenie takowej. W przedłużającej się ciszy Ravken ostatecznie rozgromił przeciwników, rzucając kartę za kartą, aż ułożył cały wariant morski. Zgarnął złoto i wsypał je do sakiewki. Później, mając poczucie, że zastawiono na niego pułapkę, zapytał: – Na co polujecie? – Musisz zawsze dawać się tak łatwo manipulować? – spytał go Devi z rozdrażnieniem. – Na czarnoksiężnika – odrzekła Teana z chytrym uśmieszkiem. *** – Naprawdę, jesteś idiotą. – Przestań. – Powiedzieli ci, że szukają czarnoksiężnika i dałeś się wrobić jak dziecko. – Nie dałem się wrobić. Poszedłem z własnej woli. – Głupiec! Nic z tego nie będziesz miał! Poderżną ci gardło jeszcze przed odebraniem nagrody! – Nie obchodzi mnie nagroda. Ograłem ich w karty na dość, żebyśmy żyli godnie jakiś czas. – Jesteś durniem. Ravken westchnął ciężko. Zrównała się z nim Hana, kołysząca się na grzbiecie wielbłąda. Ravken, który szedł pieszo u boku Deviego, musiał unieść głowę, by na nią spojrzeć. – Kiepsko się czujesz? – spytała blondynka, źle interpretując jego sapnięcia rezygnacji. – Myślałam, że dobrze znosisz tutejszą pogodę. Sądząc po czerwonej, spoconej twarzy Hany, ona znosiła ją gorzej niż źle. Właściwie tego dnia nie było tragicznie. Na błękitnym niebie pojawiło się kilka strzępiastych chmur, które czasem nawet przesłaniały słońce, dając odrobinkę wytchnienia. Nie tyle od gorąca, co od palących promieni. Rozciągająca się wokół pustynia wyglądała jak morze, lecz była żółta, piaszczysta i przede wszystkim sucha. – Znoszę – powiedział Ravken. – Ty nie? – Bogowie, jestem ze Svarii – westchnęła Hana. – Byłeś kiedyś w Svarii, Łowco? – Tak. To daleko na północy, prawda? – Na północy. Właśnie. Tam nawet w najpogodniejszy dzień jest chłodno w porównaniu z tym piecem. Svaria… pagórki, iglaste lasy, łąki na wiosnę obsypane kwieciem. Piękny kraj, którego wspomnienie dało Ravkenowi jakieś wskazówki, dzięki którym kontynuacja rozmowy stała się możliwa. – Krajobraz pewnie wydaje ci się nudny? – On jest nudny! – No, nie zawsze – sprostował Ravken. – Czasami na pustyni można zobaczyć naprawdę przykuwające uwagę formacje skalne… poza tym, żyje tu sporo stworzeń, plemion… Hana zatoczyła ręką łuk. – Nuda – powiedziała z naciskiem. – A jeżeli tutejsze stworzenia śmierdzą jak wielbłądy, nie chcę ich poznawać.

Polowanie na czarnoksiężnika

Ravken uśmiechnął się krzywo. – Większość pewnie śmierdzi – przyznał. Hana parsknęła i popędziła wierzchowca. – Łamaczem damskich serc to ty nigdy nie będziesz – rzekł Devi. – Przecież jej nie podrywałem. – Za to ona chciała się z tobą przespać, ale chyba doszła do wniosku, że woli nie wysłuchiwać w międzyczasie twoich opowieści o formacjach skalnych i poszła po kogoś innego. Ravken zachichotał. Dyskretnie, żeby nie zwrócić uwagi pozostałych. O ich telepatycznej komunikacji nikt nie musiał wiedzieć. Bo banda Teany, co tu dużo kryć, wciąż nie budziła w nim zaufania. *** Sypiali w namiotach z białego płótna, spędzając w nich większość dnia. Wędrowali od zapadnięcia zmierzchu do mniej więcej dziesiątej rano, nie był to więc marsz szczególnie lekki i przyjemny. Ravken uważał, że Teana, która była tutaj liderem, trochę za bardzo forsuje swoich ludzi, zwłaszcza że ta banda zupełnie nie nadawała się do podróży po pustyni. Łowca nie miał namiotu. Zadowalał się osłoną skrzydła Deviego, który chował tam także łeb, by samego siebie nieco ukryć przed słońcem. Ich nowi towarzysze, gdy ujrzeli to na pierwszym postoju, kręcili w zdziwieniu głowami. Teana nawet podeszła. – Nie chcesz namiotu? – spytała. Ravken oderwał od ust bukłak z wodą i spojrzał na nią z cienia smoczego skrzydła. Pokręcił głową. – Dzięki. Przyzwyczaiłem się tak siedzieć. Nie mówiąc o tym, że tu jest przewiewniej niż w namiocie. Teana przeniosła spojrzenie na Deviego. – Twój towarzysz jest małomówny, prawda? – rzuciła. – Bogowie, ile bym dał za to, żeby miała rację. – Zamknij się, Ravkenie. Beze mnie zginąłbyś w przeciągu kwadransa. – Raczej tak – powiedział Łowca na głos. – Opowiesz mi coś więcej o tym czarnoksiężniku? – Zaczynasz żałować, że do nas dołączyłeś? – Nic z tych rzeczy. Po prostu przychodzi taka chwila, gdy wypada dowiedzieć się czegoś więcej o bagnie, w które się weszło. Ta jest chyba odpowiednia. – Jak znam nasze szczęście, to bagno okaże się gnojówką – przepowiedział Devi, pozytywny jak zawsze. Teana usiadła na piasku. – Jestem zaskoczona, że w ogóle się na to zdecydowałeś. Nie powiedziałam ci prawie nic, co nie? – Łowy są jak narkotyk – rzekł Ravken. – Nie trzeba wiedzieć zbyt dużo, wystarczy, że ma się cel. Teana uśmiechnęła się. – Coś w tym jest. – Czarnoksiężnik – przypomniał Ravken, którego nie było tak łatwo zbyć, gdy już naprawdę chciał się czegoś dowiedzieć. – Czarnoksiężnik – mruknęła Teana i skubnęła dolną wargę. – Zastanawia się, ile ci powiedzieć – stwierdził Devi. – Jak dla mnie ta sprawa cuchnie, Ravkenie.

19


OPOWIADANIA – Prawie każda sprawa, w jaką wkładamy ręce, cuchnie – zauważył Ravken. – Ta ponadprzeciętnie – upierał się smok. – Pojawił się nad Oazą Sancha, znasz ją? – odezwała się Teana. – Oczywiście, każdy zna. Tamtejszą osadę pewnie też. Jest dość duża i mają tam targ. No więc czarnoksiężnik zjawił się tam i porwał dziecko. Później podobne porwania zdarzały się w innych osadach. I wreszcie ten potwór popełnił błąd. Wędrując przez pustynię, zaatakował karawanę bogatego kupca. Porwał jego syna, gdy ten poił wielbłądy. W wiadomym celu. Kupiec ogłosił na czarnoksiężnika nagonkę i zaoferował nagrodę, więc podjęliśmy się zadania. Ravken podrapał się po policzku, pokrytym szorstkim, płowym zarostem. – Dobrze rozumiem, że robicie to tylko dla pieniędzy? – A ty robisz to dla czegoś innego? Łowca skinął głową. Mógł całkiem uczciwie odpowiedzieć, że owszem. Teana roześmiała się. – Czyli to dlatego nawet nie zapytałeś, ile wynosi nagroda? – Zapytaj. Zapytaj, durniu – naciskał Devi. – Może będziemy mogli żyć z naszej działki chociaż przez tydzień, ale jeśli się teraz nie dowiesz, zobaczymy ją jak świnia niebo. – A ile wynosi? – spytał Ravken, bo rada nie była głupia, a poza tym Teana patrzyła na niego, jakby tylko czekając na te trzy słowa. – Dziesięć tysięcy sztuk złota, człowieku idei – powiedziała Teana. – Jeżeli nam się uda, dostaniesz równy podział. Dość, żeby zrobić to tylko dla pieniędzy, co nie? – Kwartał, Ravkenie – rzekł Devi spokojnie. – Kwartał, jeżeli spędzimy ten czas, chlejąc, ćpając, żrąc i opłacając najdroższe dziwki. A jeśli nie… – Nawet i rok, Devi. – Nawet i rok. *** – Wiesz, jak to w zasadzie wygląda? – spytała Teana. Jechała na czele długiego sznura wielbłądów. Ravken szedł obok niej z Devim u boku. Nogi tonęły mu w piasku, ale dawał sobie radę. Przewędrował na piechotę spory kawałek pustyni, mógł pójść jeszcze trochę. – Co? – spytał teraz, zlizując pot, który mu się zatrzymał na zaroście nad ustami. – Czarnoksięski rytuał. Ravken zadarł głowę i chwilę spoglądał w gwiazdy, wyraźnie widoczne na niebie, jakby szukał natchnienia. Teana ciągnęła: – Wiesz przecież, po co porywają dzieci, prawda? Potrzebują ich, bo niewinne żywoty są lepszym źródłem czarnej magii, a oni ją zużywają i muszą gromadzić. Na pewno o samej czarnej magii też wiesz sporo. Nie wyglądasz na amatora, z żadnej strony. – Nie jestem amatorem – zapewnił Ravken. – Tak też wynika z historii, które o tobie słyszałam. Ale czy wiesz, jak wygląda rytuał? – Rozumiem, że ty wiesz. – Jestem z plemienia krwawych elfów, a wśród nas nie brakuje czarnoksiężników. Oczywiście, że wiem.

20

– Dlaczego chcesz mi o tym mówić? – Nie jesteś ciekawy? Ravken milczał chwilę. – Czarnoksiężnicy z rodu Freyów, na Północy, skórowali swoje ofiary, zbierali ich krew do balii i kąpali się w niej, aby wypełnić swoje ciało mocą – powiedział. – Południowi nacinają skórę i tańczą wokół rozpiętej na piasku ofiary, by wprowadzić się w trans. Dopiero wtedy uśmiercają ją pchnięciem w serce. Czarnoksiężnicy z Meselerinu mają ołtarze, dookoła rysują kredą symbole i palą świece, po czym rozpruwają ofiary od krtani po krocze… albo na odwrót, nie pamiętam. Krwawe elfy tańczą wokół ofiar, palą ogniska, biczują je i gwałcą, nim te zginą z wyczerpania. – Spojrzał na Teanę. – Dla człowieka, który ma tatuaże, nie liczy się, w jaki sposób zabije ofiarę. Jest w zasadzie jeden warunek. Nie mogła ona nigdy nikogo zamordować. Akt uśmiercenia drugiego człowieka rodzi energię, która zwykłą osobę piętnuje skazą, a czarnoksiężnikowi daje więcej mocy. W jednym i drugim przypadku odczłowiecza. – Zabójstwo to ochrona przed czarnoksiężnikami? – Teana wyraźnie próbowała ukryć, jak zaskoczona jest jego tyradą. Zaskoczona i pełna podziwu. – Zabójstwo to akt czystego zła – odpowiedział Ravken. – A jednak chcemy zabić czarnoksiężnika, prawda? – Nie wiem jak ty, ale ja zostałem napiętnowany morderstwem już dawno. Teraz tylko chciałbym unikać go tak często, jak to możliwe… ale nie, kiedy mam wybierać między morderstwem a przyzwoleniem na morderstwo. – Człowiekowi z tak dziwną moralnością musi być ciężko na tym świecie. Ravken pokręcił głową. – Wręcz przeciwnie. Jest mi znacznie łatwiej niż niektórym. Chociaż wielu ludzi nie potrafiło tego zrozumieć. Na przykład Teana. *** Im dłużej podróżowali razem, tym bardziej Ravken miał wrażenie, że ludzie Teany zabrali wszystko oprócz tego, co było naprawdę potrzebne. Po łowcach nagród – bo bez wątpienia tym właśnie byli, wbrew zapewnieniom o pokrewieństwie ich zawodów z zajęciem Ravkena – spodziewał się jednak lepszego przygotowania. Mieli nawet wino. Wino! Ravken nie gardził alkoholami, znał i lubił niektórych ludzi, którzy potrafili dzień w dzień schlać się do nieprzytomności. Sam przepadał za dobrym, chłodnym piwem. Jednak zabieranie jakiegokolwiek trunku na podróż po pustyni było po prostu marnowaniem miejsca na wodę. – Miejmy nadzieję, że trafimy na jakąś oazę, zanim wszystkim skończą się zapasy. – Nie mam nic przeciwko, żeby pozdychali. – Deviemu mętne wyjaśnienia Teany dotyczące czarnoksiężnika nie przypadły do gustu i dawał temu wyraz na każdym kroku, przez co można było przy nim dostać paranoi. Ravken westchnął w duchu i dalej obserwował swoich towarzyszy, którzy przed snem postanowili uraczyć się ohydnym, ciepłym winem. Hana siedziała już między bliźniakami, obmacywana przez obydwóch i nieco wstawiona.

MARIA DUNKEL


OPOWIADANIA Teana podeszła do Łowcy, który zajął sobie miejsce nieco na uboczu. – Pomóż mi – powiedziała, rozkładając mapę pustyni, złożoną głównie z białych plam. Obciążyła końce małymi kopczykami piasku. – Jesteśmy gdzieś tutaj. – Wskazała palcem. – Musimy dotrzeć do Oazy Amrul. – Dlaczego właśnie tam? – spytał Ravken. – To najbliższa oaza w okolicy. Tam skierował się czarnoksiężnik. – Przyznam, że coś mnie intryguje – rzekł Łowca. – Czarnoksiężnik wędruje od osady do osady, porywając dzieci i gromadząc moc. Sądzę, że ma jej już dość, by korzystać z portali i bez trudu przenosić się z miejsca na miejsce. Gonienie za nim z wielbłądami ma jakikolwiek sens? Teana patrzyła na niego. Jej zielone oczy błyszczały. Odkorkowała bukłak z winem i napiła się. Smród alkoholu dosięgnął Ravkena. – Możesz powiedzieć mi, gdzie dalej powinniśmy iść, czy nie? Bo ja nie jestem pewna. – Obstawiam, że tam. – Ravken wskazał kierunek. – Ale poczekajmy, aż pojawią się gwiazdy, to będę bardziej precyzyjny, niż patrząc tylko na słońce. – Dziękuję – powiedziała Teana i złożyła mapę. Nie wstała jednak. – Wiesz, co myślę, Ravkenie? – Czytać w myślach jeszcze nie umiem. – Myślę, że jesteś intrygującym człowiekiem. Spojrzał na nią. Patrzyła prosto w jego twarz. – Dzięki. – I uważam, że powinniśmy poznać się bliżej. Znacznie bliżej. – Mówię tylko, jakbyś nie zauważył. Ona chce się z tobą przespać – powiedział Devi. Ravken wzruszył ramionami. – Będziemy mieć dużo czasu w czasie tej wyprawy. Już się trochę poznaliśmy. – Dlaczego jesteś taki zimny? – spytała Teana. – Odpowiedz, że ponieważ jest brzydka. Proszę. – Nie jestem zimny – powiedział Ravken. – Proooszę. – Wcale nie jest brzydka. – Po prostu ci się nie podobam – stwierdziła Teana zaczepnie. – Patrz, sama na to wpadła! – To nieprawda. – No to bierz ją, idioto, póki możesz. Ravken potrząsnął głową. – Miałem kiedyś kobietę, którą kochałem. Była moją żoną. Nie przepadam za… – Podryw na zmarłą żonę. Jesteś innowatorem idiotyzmu – ocenił Devi. – Jesteś wierny zmarłej żonie? – powiedziała Teana, unosząc brwi. – Od ilu lat? – Nie całkiem wierny – rzekł Ravken. – Po prostu nie jestem tego typu człowiekiem, za jakiego mnie masz. – Jesteś więc wiecznym duchowym prawiczkiem? – upewniła się Teana, teraz już jawnie kpiąc. – Napij się wina, Ravkenie. Pomoże ci zapomnieć o żonie i twojej dziwnej wierności. Możesz nawet krzyczeć jej imię. Ravken odtrącił bukłak, który podsuwała mu tak nachalnie, że lepki alkohol prawie chlapnął mu na twarz. – Nie lubię wina – oznajmił.

Polowanie na czarnoksiężnika

– Nie lubisz wina, nie lubisz kobiet – stwierdziła Teana kpiąco. – A co ty lubisz? Nie zdążył odpowiedzieć, bo nachyliła się i go pocałowała. Smakowała słodkim alkoholem. Spodziewał się, że zarost dość mocno ją drapie, bo wsuwała język w jego usta nad wyraz aktywnie. Prawdopodobnie nie umiała całować się delikatnie, do takiego wniosku doszedł w ciągu tych kilku sekund, gdy ledwie mógł oddychać. – To lubisz? – spytała Teana. Nie czekała na odpowiedź. Wstała, podniosła mapę i odeszła w kierunku swojego namiotu. – Idź – powiedział Devi, chowając łeb pod skrzydło. – Idź i niech ci duchy pustyni bachorami pobłogosławią. – Jak zawsze pesymista – stwierdził Ravken. Wstał i ruszył za Teaną. Przed wejściem do namiotu obejrzała się i posłała mu szeroki uśmiech, po czym pozwoliła płótnu opaść, kryjąc się w środku. W białym, chłodnym, wypełnionym światłem wnętrzu, Teana dla odmiany była ciepła i ruchliwa. Pachniała piżmem, ciężko, słodkawo. Nad sobą Ravken za bardzo się nie zastanawiał, czując, że w tym układzie jest najmniej istotnym elementem. Równie cudowne uczucie roztapiania się w czymś większym i wspanialszym towarzyszyło mu, poza tym namiotem, jedynie po wielu godzinach modlitewnej medytacji. *** Kiedyś wspaniałe miasto, obecnie zostało najprawdopodobniej zupełnie zapomniane. Ruiny, które po nim pozostały, zasypał piach i zarosły suchorośla. Sterczały spośród kup żwiru i kamieni jak połamane zęby dawno zmarłej bestii. Ruin nie było na mapie Teany. Prawdopodobnie nikt z żyjących nie pamiętał już nazwy tego miejsca. Wypalone słońcem jak mumia, nie sprawiało zbyt ponurego wrażenia. W czasie postoju, w pełnym słońcu, Ravken i Teana wybrali się nawet je zwiedzić. Na kamiennych, zniszczonych murach nie pozostał ślad malowideł czy napisów. Jeżeli jakieś tu były, czas starł je do cna. – I tak wszyscy skończymy, jeżeli nie zapiszemy się w historii czymś wielkim – powiedziała Teana. – Wszyscy tak skończymy – powtórzył Ravken. – Nieważne, czego dokonamy, możemy najwyżej trochę to odwlec. – Są ludzie, którzy zmarli tysiąclecia temu, a jednak wciąż się ich pamięta. – Pamięta się imiona, które nie są niczym innym niż paroma kroplami atramentu na papierze czy pergaminie – zaprotestował. – Imiona nie są ludźmi. W sercu miasta znaleźli szkielet, na wpół zasypany piaskiem i zupełnie zbielały na słońcu. Kości, zakonserwowane w suchym powietrzu, sterczały łukowato, niemal nienaruszone. Zarazem wydawały się dziwnie kruche. – Szkielet wieloryba – stwierdził Ravken. – Daj spokój. Skąd wieloryb na środku pustyni? – Nie wiem. Ale wiem, jak wygląda szkielet wieloryba. – Odwrócił głowę, bo dostrzegł jakiś ruch kątem oka. Z cienia jednego z budynków czmychał wychudły, wyliniały, czarny kot. Coś z nim było nie tak i Ravken potrzebował zaledwie chwili, by określić co. – Zmiennokształtny.

21


OPOWIADANIA – Gdzie? – wydusiła Teana, rozglądając się tak gwałtownie, że ogon jej rudych włosów strzelał w powietrzu niczym bicz. – Tam. Czarny kot. Z pewnością zmiennokształtny. – Cholera jasna! – wrzasnęła Teana i rzuciła się we wskazanym kierunku, zdejmując z pleców kuszę. – To on! Czarnoksiężnik! Gdzie jest to cholerstwo? – Tam, czmychnęło w tamten załom… Teana padła na piach przy wskazanej szczelinie, wycelowała i strzeliła. Ravken szczerze wątpił, by w ten sposób mogła trafić cokolwiek, ale wyraźnie jej nie docenił. Powietrze przeszył zwierzęcy wrzask. – Spudłowałam! – Teana poderwała się na nogi. Wyglądała, jakby straciła rozum. – Spudłowałam! Dostał w udo! Nie stój tak, goń! Ravken wreszcie się ruszył i podążył w kierunku, gdzie czmychnął kot. Obiegł ścianę, pod którą dał nura. Oceniał,

22

że zwierzę, postrzelone w nogę, daleko nie ucieknie. – To nie zwierzę, lecz czarnoksiężnik – zauważył Devi. – Ale dlaczego z nami nie walczy? Miałby szansę. Polecisz nad miastem? – Tak. Nie wiem. Tu wszystko jest podejrzane, Ravken, wszystko. Za murem Łowca znalazł jamę, wykopaną w piasku przy ukruszonym fundamencie. Nie była dość duża, by wcisnął się do niej człowiek, ale dla kota wystarczyła aż nadto. Teana błyskawicznie znalazła się przy Ravkenie. – Tu wlazła! – Ona? – mruknął Ravken. – Idę po moich ludzi. Pilnuj tej jamy. – Może mieć drugie wyjście. – Czy nie po to on tam lata? – Wskazała niebo, na którym widać było ciemną sylwetkę Deviego, i odbiegła. – Ten kot wcale nie czmychnął do jamy, Ravkenie.

MARIA DUNKEL


OPOWIADANIA Schował się w gruzach domu na skraju ruin. – Myślisz o tym co ja? – Dość już polegania na tych ludziach. Tak. Po stokroć. Teana wróciła niemal biegiem, prowadząc bandę. – Kopiemy tutaj – rozkazała, wskazując jamę. – Choćbyście mieli się przedostać na drugą stronę świata! Ravken został wypchnięty poza krąg łowców nagród, którzy zapamiętale rozkopywali ziemię składanymi łopatkami. Akurat w tej chwili było mu to na rękę bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Upewnił się, że Teana jest zupełnie zaaferowana i oddalił się chyłkiem. Devi przez cały czas podsuwał mu wskazówki. Zgodnie z nimi Łowca dotarł w końcu do zrujnowanego domu. Połowa była zawalona, a do wnętrza, utworzonego przez resztki zrujnowanych ścian, dach i zawalisko, dało się dostać tylko kwadratowym oknem. Ravken przepchnął się przez nie, starając się nie stracić przy okazji kołczanu, sierpa ani zbyt dużych ilości skóry. – Tu jesteś – powiedział. Kot kulił się pod rumowiskiem, jego ślepia błyszczały w ciemności. Zasyczał, obnażając białe zęby. Ravken odpiął od pasa sierp. Na złocistym ostrzu błysnęły wyryte runy, których zadaniem było zniszczenie czarnej magii, zmagazynowanej w ciele wroga, co dla czarnoksiężników oznaczało bolesną i nieuniknioną śmierć. Na ich widok kot zjeżył się jeszcze bardziej. Ravken począł ostrożnie zbliżać się do zwierzęcia. Próbowało czmychnąć. Nagle wyrwało do przodu i pomknęło obok niego, ale Łowca był szybki. Skoczył naprzód, złapał kota za ogon i cisnął wrzeszczące zwierzę na rumowisko. Wzniósł sierp na głowę i uderzył, by skończyć sprawę raz na zawsze. – Nie! Czarnoksiężnik przybrał swoją ludzką formę. Ravken opuścił sierp, porażony niedowierzaniem. Prosta, czarna szata, brak widocznej broni, zupełnie wygolona czaszka i kręte tatuaże, pokrywające szczelnie twarz, głowę oraz kark – to było wszystko, co różniło czarnoksiężnika od Teany. Kobieta miała te same rysy twarzy, te same oczy, te same uszy elfów, chociaż pozbawione stalowych ozdób. Zsunęła się z rumowiska, klęknęła przed nim i uniosła oczy. – Błagam, nie zabijaj mnie – wyszeptała gorączkowo. – Nie zabijaj mnie. Ravken notował w pamięci kolejne szczegóły. Zapadłe policzki, podkrążone oczy, spękane usta. I przede wszystkim te tatuaże. To w nich czarnoksiężnicy gromadzili moc, ale wtedy wyglądały jak wypełnione światłem. Kręte wzory, zdobiące ciało tej kobiety, chociaż fioletowe, nie jaśniały, wręcz przeciwnie, wydawały się blade i wygasłe. Jeżeli porywała dzieci w każdym mieście, w którym się zatrzymywała, powinna być pełna mocy. Nie miała gdzie jej wykorzystać, prawda? – Teana nie powiedziała ci, że to jej bliźniaczka, spodziewasz się po niej szczerości we wszystkich innych kwestiach? – spytał Devi. Czarnoksiężnik nie miał mocy. Nie używał portali. Teana o tym wiedziała i dlatego tak śmiało ruszała w pogoń, mając tylko wielbłądy. Doskonale wiedziała też, którędy ich ofiara ucieka. Ravken spojrzał na klęczącą kobietę.

Polowanie na czarnoksiężnika

– Kim jesteś, do cholery? – Nazywam się Leana. Jestem jej siostrą. – Teany? – No chyba widzisz – rzucił smok z niesmakiem. – Tak – wydusiła Leana. – Proszę, nie zabijaj mnie. Proszę, pozwól mi odejść. Nie miałam w sobie mocy od wojny na północy, gdy nasze organizacje i struktury zniszczyli mistrzowie czystej magii. Nie chcę mieć jej już nigdy więcej. Przysięgam na wszystkich bogów i na własną krew, już nigdy nie przeprowadzę rytuału, jeżeli tylko pozwolisz mi odejść! Ravken patrzył na nią przez chwilę. – Chodź – powiedział. – Co? – jęknęła. – Wstawaj, do cholery! Podniosła się posłusznie na nogi. – Devi? – Pospieszcie się. Teana już zauważyła, że zniknąłeś. – Ty się pospiesz. Ravken wypchnął Leanę przez okno i wylazł za nią. Devi już tam czekał. – Wsiadaj – powiedział Łowca. – No, właź! Leana wspięła się na grzbiet Deviego, Ravken wskoczył tam również. Jedną ręką chwycił pętlę na szyi towarzysza, drugą Leanę. Smok wystartował ostro. Bełt śmignął obok nich. – Ostra dziewczyna – powiedział Devi. Ravken obejrzał się. Zobaczył Teanę, która znów naciągała kuszę, purpurowa ze złości. Jej ludzie próbowali się zmobilizować i zatrzymać uciekinierów, ale maleli już w dole. Najpierw przypominali zabawki, później mrówki. Leana przylgnęła z całych sił do pleców Ravkena, obejmując go w pasie. *** – Nie powinnaś wędrować od osady do osady. Ani w ogóle iść do Merthan, skoro ty i Teana macie tam wspólnych znajomych. Trzymać się z dala od szlaków. Zatrzymywać w miejscach takich jak to. – I co jeść, co pić? – spytała Leana. Siedziała w kucki w cieniu skrzydła Deviego, u boku Ravkena. Zatrzymali się pośrodku pustyni. Jak okiem sięgnąć tylko piasek, nie było nawet żadnej ciekawej formacji skalnej. W drgającym od upału powietrzu Ravken widział oazę, nie dalej jak sto kroków od nich. Gdy lecieli, nie było jej tutaj, wiedział więc, że to tylko miraż. – W Merthan mogę sobie załatwić u naszych wspólnych przyjaciół transport do Farlan, tam złapać statek i wynieść się stąd – dodała Leana zrezygnowanym tonem. – Skąd wiesz, że twoi wspólni przyjaciele nie będą chcieli cię zabić, tak jak Teana? – Teana i jej kumple chcą mnie zabić, ponieważ wiedzą, że w Meselerinie po wojnie płacą złotem za głowę czarnoksiężnika. Ścigają mnie od dawna. Zgubili mój trop, ale złapali go znowu, gdzieś… nie wiem nawet gdzie – przyznała. – W okolicach Sancha, tak myślę, źle zrobiłam, wchodząc na tamtejszy targ, ale potrzebowałam chociaż trochę zapasów. Zakonserwują moją głowę i wymienią na złoto. Ot, taka kochająca siostrzyczka. Złapała w garść piasek i cisnęła nim. Wiatr rzucił im złote

23


OPOWIADANIA drobinki w twarze. Ravken poczuł, że do oczu napływają mu od tego łzy, ale otarł je, przy okazji próbując pozbyć się piachu spod powiek. – Teana nie powiedziała nam nic, co było prawdą – uznał. – Albo Leana kłamie – zauważył przytomnie Devi. – Fakty na to nie wskazują. – Jej wygasłe tatuaże. – Właśnie. – Teana doskonale wie, że idziesz do Merthan – powiedział Ravken. – Nie wahała się, gdzie cię szukać, ani razu. – Myślę, że łatwo się było tego domyślić. Zwłaszcza jej. Trochę mnie zna, w końcu wychowałyśmy się razem. – Dokąd popłyniesz? – spytał Ravken. – Jeżeli uda ci się ze statkiem? – Wybacz, ale ci nie powiem – rzekła Leana. – Na wszelki wypadek. – Umilkła na chwilę. – Nie martw się, dochowam swojego przyrzeczenia. Mam już dość. Czarna magia zżera i uzależnia jak narkotyk. W czasie wojny widziałam wielu czarnoksiężników. Nareszcie byliśmy zjednoczeni. Niektórzy zostali przez magię zmienieni w potwory i ja… ja nie chcę stać się czymś takim. – Jeżeli się kiedyś spotkamy i odkryję, że nie dotrzymałaś przyrzeczenia – powiedział Ravken powoli, matowo – zabiję cię natychmiast. Tylko ostrzegam.

Maria Dunkel

*** Zostawił jej trochę wody i zapasów, po czym odleciał w swoją stronę, gdy przeminął najgorszy skwar. Devi odezwał się dopiero, kiedy słońce zaszło i zrobiło się chłodno: – Myślisz, że jej się uda? – Nie wiem – odrzekł Ravken. Po czym z wahaniem dodał: – I nie wiem czemu, ale mam taką nadzieję. Na niebo wschodził księżyc, jasny i czysty jak nawrócona dusza.

Rocznik 1993. Mieszka w Katowicach, obecnie studiuje na Politechnice Śląskiej. Lubi wiele rzeczy, przede wszystkim fantastykę, herbatę i wchłanianie zbędnych informacji. Interesuje się także Dalekim Wschodem i Skandynawią. Nie rozumie, jak można nie kochać zwierząt i sernika. Nie słodzi kawy. Laureatka kilku konkursów, mniej i bardziej istotnych. Zadebiutowała w „Esensji” w 2012, na papierze zaś rok później w „Fantastyce Wydaniu Specjalnym”. Publikowała także w „Fahrenheicie”, „QFancie”, „Szufladzie”, „Creatio Fantastica” i „Lost&Found Mega*zine”.

24

MARIA DUNKEL


OPOWIADANIA

Jarosław Księżyk Ostatnie pożegnanie Ilustracja: Tomasz Bełzowski Starszy mężczyzna z zaciekawieniem przyglądał się metalowemu kolanku połączonemu z dwiema rurkami. Obracał je w ręce i oglądał z każdej strony. Kolanko było pordzewiałe i brudne a rurki nierówno obcięte. Przysiadł na taborecie, stawiając obok niego wyeksploatowaną torbę z narzędziami, zrobioną z wytartej brązowej skóry. Otwarł klapę torby i wyciągnął z niej klucz francuski. Wytarł ręce w niebieski roboczy kombinezon, po czym zaczął przymierzać klucz do kolanka. – Wiesz Wacek, tak sobie myślę, że ludzie to jednak niewdzięczni są. Przychodzisz do nich, ratujesz za przeproszeniem dupę, bo po całej łazience cieknie, a oni co? – Mężczyzna odwrócił się do niewidocznego kolegi i pokiwał głową. Srebrna, lekko przerzedzona czupryna połyskiwała w sztucznym świetle. – No właśnie! – Znów pochylił się nad kolankiem. – Dostaje nam się za cudze błędy, tak jak mówisz. Do tego wszystko musi być na już, szybko, szybko, bo przecież czasu nie mają. Bo przecież ich godzina jest bardziej wartościowa niż twoja godzina, nie? – Do tego wszystkiego, każdy klient to nowa tykająca bomba. Brak powtarzalności, brak spokoju. Do jasnej cholery z tą robotą. – Podrapał się po lekko zarośniętym policzku. – Nie! Zupełnie nie tak! – powiedziała Ewa, przyglądająca się dotychczas scenie w milczeniu. Siedziała na wygodnej sofie i bawiła się naszyjnikiem z wielkich, okrągłych kamyków. Dużo młodsza i bardziej formalna w ubiorze szatynka, kręciła się na fotelu przystawionym tuż obok i nerwowo postukiwała długopisem w blat kawowego stolika. W końcu zwróciła się do Ewy: – Ale co dokładnie było nie tak? Siwy mężczyzna odłożył kolanko, wytarł ręce w kombinezon, wyprostował się na taborecie i zastygł w oczekiwaniu. – Panno Matysik. Mój ojciec nigdy, przenigdy nie przeklinał. A już na pewno nie w mojej ani mojej matki obecności. – Ewa porzuciła naszyjnik na rzecz bransolety z tego samego kompletu. Koralowy kolor biżuterii był dobrze skomponowany z miętową koszulą i czarną spódnicą. Należała do tych kobiet, które pomimo upływu lat i odchodzącej w niepamięć figury, potrafią podążać za modą i wyglądać elegancko. – Ale może robił to w pracy. Czasami ludzie poza domem stają się zupełnie inni… – zasugerowała Wirginia Matysik i podniosła kilkustronicową umowę, czekającą na podpisanie. – Sugeruje pani, że nie znam zwyczajów własnego ojca? – nadęła się Ewa.

Ostatnie Pożegnanie

– Chciałem tylko dodać nieco autentyzmu do tej postaci, wie Pani, przekleństwa w takim zawodzie jak hydraulik są na porządku dziennym – wtrącił niepewnym głosem starszy mężczyzna. – Właśnie – podchwyciła wątek panna Matysik. – Poza tym w danych, które otrzymaliśmy dotychczas, nic nie było na temat kultury osobistej pani ojca. Jestem przekonana, że z powodzeniem uda nam się dopasować zachowanie aktora do nawyków taty… – Czy pani mnie słucha? Raz, że ojciec nie przeklinał, to jeszcze kochał swoją pracę. Nigdy na nią nie narzekał, nie był taki zmęczony, przytłumiony jak ten pan tutaj. Jak pan ma na imię? – Mirosław – odpowiedział niedoszły hydraulik i wzruszył z rezygnacją ramionami. – Panie Mirku. Proszę mi wybaczyć, ale nie pasuje pan – odparła Ewa. – Tak jak już mówiłam, aktor jest w stanie dopasować swoje zachowanie do każdej roli, w końcu jest artystą. Pan Mirosław jest jednym z najlepszych naszych pracowników. Wrodzony talent, po studiach teatralnych, stara szkoła. Bardzo mało teraz takich aktorów! – opowiadała z entuzjazmem Wirginia. – Mówi pani? – łamała się Ewa. – W dzisiejszych czasach, kiedy obsadę w filmach wyparły animowane komputerowo fantomy, aktorstwo przeniosło się ze srebrnego ekranu do rzeczywistości. Wszędzie tam, gdzie nie da się zastosować fantoma, dobry aktor jest niezastąpiony – tłumaczyła wachlując umową. – A właśnie, widziałam, że konkurencja proponuje fantomy – zaznaczyła Ewa, wyciągając w kierunku sprzedawczyni palec z wielkim seledynowym pierścieniem. – Bo są tańsze! – odrzekła z triumfem panna Matysik. – Programują je na stałe i zakładają, że sesja będzie miała z góry ustalony przebieg. Dopóki wszystko idzie zgodnie z planem, to nawet nie ma problemu i ciężko jest rozróżnić. Ale jak cokolwiek wyjdzie poza ustalone ramy, wtedy sytuację może uratować tylko aktor z krwi i kości, taki jak Pan Mirek. – Wskazała na swojego pracownika. – Poza tym, chyba woli pani, żeby mama miała do czynienia z prawdziwą osobą a nie z imitacją? Za jakość trzeba zapłacić droga pani… – No tak, ale pan Mirek jest młodszy od taty i niezbyt do niego podobny. – To już jest nasz problem, droga pani. Charakteryzatorzy potrafią zdziałać cuda. Poza tym, proszę pomyśleć, jakie może być wyobrażenie matki na temat męża? Na pewno zapamiętała go młodszego niż był. Wie pani, we wspomnieniach się idealizuje…

25


OPOWIADANIA

26

JAROSナ、W KSIト佛サYK


OPOWIADANIA Nie czekając na reakcję nieco zagubionej klientki, Mirek przybrał poważny wyraz twarzy, krokiem zdecydowanym, ale i nie przesadnie energicznym, podszedł do niej, ujął za rękę, pocałował delikatnie i powiedział spokojnym głosem starszego mężczyzny – Ślicznie dziś wyglądasz córeczko. Ewa rozpromieniła się i nie odrywając wzroku od aktora zwróciła się do Wirginii – Może i ma pani rację… teraz to pan, panie Mirku, powiedział to zupełnie jak tata, właśnie taki był, mniej więcej. – Powtórzę jeszcze raz. Nie ma to jak zdolny aktor. Na pewno będzie pani zadowolona i mama będzie zadowolona. – Panna Matysik przesunęła umowę bliżej klientki i położyła na niej długopis. Mirek odstąpił i wrócił do rozmowy ze swoim nieobecnym kolegą. – Wiesz Wacek, jednak jest w tej pracy coś fajnego. No, że się innym jednak pomaga. Robisz coś konkretnego, namacalnego, ludziom dzięki tobie żyje się lepiej. Może i czasem jest nerwowo, to ja jednak tę robotę kocham. – Uśmiechnął się pakując do torby klucz i zakładając ją na ramię. – Chyba mnie pani przekonała – zgodziła się Ewa, biorąc długopis i składając podpis w wyznaczonych miejscach na dokumencie. – Jestem przekonana, że sesja okaże się wielkim sukcesem i niezapomnianą chwilą dla pani matki – odrzekła młodsza z kobiet, zabierając klientce umowę i również ją parafując. – Wie pani, dla mamy to jest bardzo ważne. Nie umie się pogodzić ze stratą ojca. Cały czas przypomina jej się ta sytuacja, to co wtedy czuła, jak on umierał. Do tego wszystkiego wyciąga jakieś rodzinne historie z przeszłości o pękających lustrach czy innych zjawiskach nadprzyrodzonych w chwili śmierci bliskich. Być może dla pani to pusty frazes, ale ona nie zdążyła się z tatą pożegnać i powiedzieć mu tego wszystkiego co chcielibyśmy mówić bliskim, ale jakoś nigdy nie starcza czasu. Nosi w sobie taki straszny ból. Po prostu nie mogę na to spokojnie patrzeć, jak ona się męczy. – Droga pani, tak jak mówiłam. Takie sytuacje to właśnie nasza specjalność. Dzięki nam pani matka odzyska spokój i będzie przeżywała pogodną starość, pogodzona ze sobą. – Osobiście zapewniam, że zrobię wszystko co w mojej mocy, by tak się stało. – Mirek ukłonił się. – A teraz żegnam panie. – Zabrał ze sobą akcesoria i wyszedł. – Nie zdecydowałabym się na ten jak to pani nazywa seans, gdyby nie przekonania matki. Już prababka próbowała się skontaktować ze swoim zmarłym na wojnie małżonkiem. W pewnym sensie więc, u nas to całkiem rodzinne. Widać nie umiemy sobie poradzić ze śmiercią bliskich… – przycichła zamyślona Ewa. – Doskonale rozumiem co ma pani na myśli. Po to właśnie jesteśmy – powiedziała ciepłym głosem Wirginia, po czym zmieniła ton na bardziej oficjalny. – Teraz kilka kwestii formalnych. Po pierwsze potrzebujemy dostępu do pełnej chmury pani ojca i matki. – Matki też? – zdziwiła się Ewa. – Oczywiście! W końcu musimy wykreować pani ojca nie tyle takim jakim był, ile takim jak widziała go pani matka. – No tak. – Właśnie. Ma pani szczęście, że rodzice zgromadzili pokaźną bibliotekę swoich wspomnień. Starsze roczniki

Ostatnie Pożegnanie

nie zawsze łapały te wszystkie cywilizacyjne nowości. Miewamy tutaj problemy, kiedy przychodzi klient i okazuje się, że jego zmarły nie prowadził blogów, nie publikował nigdzie postów, nie nagrywał setek filmików telefonem, nie pstrykał tysięcy zdjęć. No, ale pani ojciec był na szczęście otwarty na takie nowinki i mamy pokaźny materiał. Na podstawie tych wszystkich zapisów; filmów, zdjęć, listów, wpisów na blogach, postów… nasze algorytmy zbudują bardzo wiarygodny model zachowania pani ojca. Te dane dostanie Mirek i dzięki temu nauczy się nie tyle roli, jak to bywa u fantomów, ile na chwilę wejdzie, jak to się mówi, w buty pani ojca. Ewa przytaknęła a na biurku panny Matysik pojawiła się informacja o autoryzacji. Wystarczyła jedna myśl klientki. – Dziękuję bardzo. Teraz proszę pozwolić nam działać, za kilka tygodni skontaktuję się z panią i zorganizujemy prezentację kreacji Mirka jako pani ojca. Zaręczam, efekt będzie zachwycający. Wirginia Matysik wstała i podała klientce dłoń na pożegnanie. Ewa jakby odpływając myślami, odwzajemniła uścisk i niepewnie zapytała: – Czy będę miała okazję spotkać się z medium? – Niestety nie. –Sprzedawczyni przecząco pokręciła głową. – Dlatego, że pani również będzie na sesji, a więc pani zachowania, reakcje i mimika muszą być autentyczne. Pani po prostu musi być Pani zaskoczona tym co się dzieje i co widzi. Inaczej matka mogłaby coś zobaczyć, jakiś niezamierzony fałsz w pani zachowaniu. Mogłoby to wszystko zepsuć. Proszę mi zaufać… Kobiety pożegnały się i klientka wyszła z biura. Wirginia jeszcze chwilę patrzyła na drzwi, którymi wyszła Ewa. Coś jej mówiło, że nie będzie to łatwe zlecenie. * – Dzień dobry, agencja Ostatnie Pożegnanie… – Ewa usłyszała przez telefon przyjemny kobiecy głos, niewątpliwie sztuczny. – Z panną Matysik – przerwała automatowi. – Otrzymano polecenie połącznie z Panną Wirginią Matysik, jeśli chcesz przerwać połączenie powiedz „Nie”. Dziękujemy za korzystanie z naszych usług – powiadomił ją automat. Po chwili oczekiwania z drugiej strony linii pojawiła się menedżerka Ostatniego Pożegnania. – Wirginia Matysik, słucham? – Dzień dobry pani, z tej strony Ewa Czarny. – Witam panią, pani Ewo. Jakże mi miło, że pani dzwoni. Zapewne ma pani pytanie o to jak idą przygotowania. Niestety jeszcze nie jesteśmy gotowi na prezentację. Co prawda model osobowości pani ojca został już przygotowany, jednak nasz aktor wciąż przygotowuje się do roli. To wymaga czasu. Sama pani rozumie. – Tak, tak, ale ja w innej sprawie. – Zatem zamieniam się w słuch. – Jest taki problem z mamą. Pamięta pani opowieści o prababce, pękających lustrach i tym podobnych? – kontynuowała nie czekając na odpowiedź. – Otóż kilka dni temu powiedziałam mamie o prezencie, znaczy o seansie, że to jej pomoże, że będzie miała okazję porozmawiać z tatą. Wie pani. – Na razie nie widzę tutaj problemu… – No właśnie. Chodzi o to, że mama pogrzebała

27


OPOWIADANIA w przeszłości, popytała koleżanek i znalazła jakieś swoje medium. Podobno ten facet jest potomkiem osoby, która skontaktowała prababkę z jej poległym mężem. Mama jest bardzo podejrzliwa, uważa że umiejętność kontaktowania się ze zmarłymi to niezwykle rzadki dar i do tego dziedziczny, zaś większość tak zwanych medium to hochsztaplerzy. – Ale jak to? – zdziwiła się Wirginia. – No tak to. Mama się ucieszyła z mojej propozycji i odczytała ją jako zainteresowanie… aprobatę… sama nie wiem. Stwierdziła, że ona się dużo lepiej zna na zjawiskach spirytystycznych i że wierzy w medium, w którego żyłach płynie krew osoby, jaka pomogła prababce. – Pani sobie zdaje sprawę, że to całkowicie niweczy nasz plan? – twardo zaznaczyła Wirginia. – Nie muszę chyba pani przypominać o podpisanej umowie i kosztach rezygnacji… – Panno Matysik. Przecież to medium jest tak samo udawane jak wasze. To są wszystko oszuści! Co za różnica, czy seans poprowadzi jedno czy drugie medium? – równie stanowczo odpowiedziała Ewa. – Pani nie rozumie. Medium ściśle współpracuje z aktorem. Aktor wie, kiedy ma się pojawić na scenie, jak reagować na wszystkie polecenia i szamaństwa. Jest przygotowany dokładny scenariusz! – Jak podpisywałyśmy umowę mówiła pani, że waszą zaletą jest elastyczność, aktorzy z krwi i kości, dopasowujący się do sytuacji… – Zgadza się, ale sama pani rozumie, to jest coś zupełnie nowego. Wiadomo, jesteśmy elastyczni, ale to już by była pełna improwizacja – tłumaczyła się Wirginia. – Czyli nic nie da się zrobić? Mam poszukać konkurencji. Koszty nie grają roli… – Czemu od razu mówimy o konkurencji. Ostatnie Pożegnanie lubi takie wyzwania. Oczywiście, nietypowe zlecenie musi więcej kosztować. Musielibyśmy podpisać aneks do umowy… – Tylko co pani dokładnie proponuje? – Wydaje mi się, że jedyna szansa na powodzenie jest taka, żeby wszystko odbyło się jednak u nas... * – Kto to widział, ciągać matkę na stare lata po schodach. Daleko jeszcze? – zrzędziła staruszka, z oporem pokonując kolejne stopnie. Za nią snuł się cały kondukt. Ewa, Wirginia, przedstawiona mamie jako młodsza koleżanka Ewy, bardzo zainteresowana duchami. Za nimi jeszcze jakiś mężczyzna. – Jeszcze jedno półpiętro mamo – odpowiedziała Ewa. – Nie narzekaj tyle. – Nie można było tego jak ludzie zrobić u nas w domu? – Matka nie dawała za wygraną. – Mówiłam ci już mamo. Taki seans potrzebuje akcesoriów, odpowiedniego miejsca. Trzeba otworzyć portal do świata zmarłych. Panie Bohdanie? – Odwróciła się w kierunku idącego za nią mężczyzny. Miał długie kręcone włosy, o kolorze niejednorodnym i trudnym do nazwania. U nasady siwy, potem w zasadzie żółty blond, na koniuszkach ciemny. Podobnie niejednorodnie prezentował się jego zarost. Nawet nie spojrzał na Ewę. – W zasadzie, to taki portal można zestawić gdziekolwiek – odparł bez emocji Bohdan. – Sama widzisz – puentowała matka i sapiąc pokonała kolejne półpiętro. – Skoro można wszędzie, to po co ryzykować i robić

28

to w domu, prawda? – Ewa znów szukała potwierdzenia u mężczyzny. – W zasadzie tak. Najważniejsze jest jednak pozytywne nastawienie – podsumowało medium. – O widzisz, mamo. Najważniejsze jest podejście. Na szczęście Wirginia okazała się być tak miła i zaprosiła nas na seans do siebie. – Cała przyjemność po mojej stronie. Jestem zafascynowana możliwością uczestniczenia w tym spotkaniu – odparła panna Matysik. – A mówiłam panu, panie Bohdanie, jak to gdy umierał dziadek zbił się wazon? – mówiła mama, z wolna pokonując kolejne stopnie. – Nie droga pani, ale takie rzeczy się zdarzają – odparł beznamiętnie mężczyzna. – To było wczesnym rankiem, wie pan. Babka akurat czesała się przy stole, kiedy usłyszała za sobą straszliwy huk. Okazało się, że z komody spadł wazon i rozbił się w drobny mak! A to nie był byle jaki wazon, tylko wielki, ciężki, z grubej porcelany. Trzeba wam wiedzieć, że stał tam dobre dziesięć lat i nikt go nawet nie przesuwał. Więc jakim cudem spadł akurat wtedy, kiedy dziadek szturmował umocnienia i poległ na polu bitwy? – Takie rzeczy się zdarzają, słyszała mama – powiedziała zniecierpliwiona Ewa. Tymczasem Wirginia wyprzedziła swoich gości, otwarła drzwi i zaprosiła ich do środka. – Cóż za bezguście – odparła matka, rozglądając się po przedpokoju. W mieszkaniu było dużo bibelotów, starych zdobionych mebli, lamp, świeczników. Na podłogach leżały mniejsze i większe dywany. Okna zasłaniały ciężkie zasłony, łudząco podobne wzorem i kolorem do dywanów. – Z pieniędzmi u mnie nie jest różowo, a mieszkanie tylko wynajmuję. –Wirginia uśmiechnęła się skromnie, wchodząc do saloniku. Trzeba przyznać, że i ona bardzo dobrze przygotowała się do swojej roli. Formalny strój i uładzoną fryzurę zmieniła na lekką frywolną bluzkę i taką samą spódnicę, typowy ubiór współczesnych studentek. Włosy zaś pozostawały w artystycznym nieładzie. – Każde usprawiedliwienie jest dobre – podsumowała zgryźliwie matka. – Droga pani, proszę się skupić na celu naszej wizyty. – Tym razem zareagował Bohdan. – Jeżeli pani myśli będą krążyły gdzieś indziej, to nic z tego nie wyjdzie. – Zaczął zdejmować buty. – Ależ nie trzeba. Można zostać w obuwiu – wtrąciła się Wirginia. – Kochana, ja wiem co robię. Jeśli chciałbym pozostać w butach, zrobiłbym to niezależnie od tego czy byś była z tego zadowolona, czy nie – odpowiedział jej zdejmując skarpetki. – Potrzebuję kontaktu z tym miejscem. Muszę poczuć jego energię. – Pan Bohdan to prawdziwy profesjonalista. On wie co robi – dodała matka. – W takim razie dobrze. – Wirginia złożyła ręce jak do oklasku. Widać było, że jest zdenerwowana. – Będziemy siedzieć tutaj. – Wskazała na duży, okrągły stół pośrodku saloniku. – Tam jest jeszcze drugi pokój. – Z grubsza oprowadziła gości po reszcie mieszkania. – Może przygotować kawy? – Nie rozpraszajmy się. Czuję w tym miejscu energię… czas zacząć. – Medium wyglądało przedziwnie. Bosy,

JAROSŁAW KSIĘŻYK


OPOWIADANIA zarośnięty mężczyzna w białej koszuli i zbyt luźnych spodniach. Rozglądał się po otoczeniu z nawiedzoną miną. Po chwili wszyscy usiedli promieniście przy stole. Wirginia na życzenie Bohdana dostawiła na jego środek jeszcze parę świeczek i kilka pudełek zapałek. Medium kategorycznie zakazało odchodzenia od stołu podczas sesji. Pierwsze świeczki zapalono, zasłonięto również zasłony i zgaszono światło. Wnętrze spowił półmrok. – Zacznijmy od tego jak miał na imię zmarły – rozpoczął spotkanie mężczyzna. – Edward – powiedziała Ewa. – Tak, mój kochany Edzio – wtórowała matka. – Jesteśmy tu zatem, aby nawiązać kontakt z Edwardem. – Bohdan zamknął oczy i przybrał nawiedzoną minę. – Edwardzie, jeśli mnie słyszysz, jeśli jesteś gdzieś obok, przybądź do nas. Wzywam cię w imieniu swoim i twoich bliskich – mówił patrząc w sufit i unosząc ręce do góry. Potem zapalił kilka kolejnych świec i zwrócił się do matki – Proszę opowiedzieć coś o zmarłym. – Ale po co? – Starsza kobieta zareagowała zupełnie jakby ktoś chciał obedrzeć ją z intymności. – Mamo! Proszę cię! – szybko zareagowała Ewa. – No dobrze – westchnęła starsza kobieta. – To był niesamowity, wspaniały człowiek. Wielki dżentelmen, cudowny mąż i ojciec. Swoją siłą i autorytetem spajał całą rodzinę. Do tego był oazą spokoju, rozwiązywał wszystkie nasze problemy. Był ostoją… nie rozumiem, dlaczego odszedł tak szybko… – Matka z każdym następnym słowem przygasała. – Dobrze. Proszę wszystko z siebie wyrzucić. To był dla pani, państwa – mężczyzna szerokim gestem zjednał wszystkich obecnych – ważny człowiek. Brakuje wam go, prawda? – Całe życie byliśmy razem. A nie zawsze było kolorowo. Na początku ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Gdyby pan tam z nami był, malutkie, zimne mieszkanko w zatęchłej kamienicy. Miska z wodą zamiast łazienki. Jedno łóżko, jedna izba i my, razem z naszą małą Ewusią. – Matka spojrzała na córkę. – Ale mieliśmy siebie i to wystarczało, żeby człowiek był szczęśliwy. Nie wiem, czy kiedykolwiek byliśmy szczęśliwsi niż wtedy. – Niech pani sobie wyobrazi – spauzował Bohdan, dodając chwili nieco tajemniczości – że Edward jest tutaj wśród nas. Krąży gdzieś, niewidzialny, pogrążony w myślach, ale jednocześnie nasłuchuje. Coś do niego dochodzi. Musi pani się do niego dotrzeć. Mówić, wspominać. Niech pani powie, po co tutaj dzisiaj przyszła i po co chce z nim rozmawiać? – mówił ściszonym głosem. Ewa i Wirginia siedziały cicho, patrząc to na przewodnika, to na wyraźnie wzruszoną matkę. Nie potrafiły ukryć zdenerwowania, zapewne z podobnych powodów. Zacięta mina panny Matysik nijak nie pasowała do tak skrzętnie opracowanego wizerunku studentki. Jej klientka nerwowo bawiła się biżuterią, nie dając spokoju broszce z owalnym bursztynem. Obydwie oczekiwały pozytywnego rozwoju sytuacji i chciały, żeby seans się już kończył. – Edek? Edziu? – Matka rozglądała się po ciemnych ścianach. Płomienie świeczek majaczyły nieprzerwanie i rzucały coraz to nowe cienie, którym wyobraźnia nadawała kształtu. – Proszę mówić. – Bohdan ujął staruszkę za rękę.

Ostatnie Pożegnanie

– Jeśli mnie słyszysz… zawsze wiedziałam, że jest coś poza tym światem i te zasrane życie się tak ot nie kończy. Edziu. Ja tutaj jestem, bo nie mogę się pogodzić z twoim odejściem. Minęło tyle lat, najdroższy, a ból podobno ustępuje z czasem. Tylko nie mój. Ilekroć widzę w telewizji twój ulubiony film albo zaczynają się właśnie kolejne mistrzostwa w piłce bez ciebie, albo idę sama tam, gdzie zawsze spacerowaliśmy we dwójkę. Gdy sobie uzmysłowię to wszystko, że zabrano ci te najlepsze ostatnie lata, kiedy powinieneś żyć tym wszystkim co osiągnąłeś w przeszłości, budzi się we mnie cierpienie. Ból, bezsilność, złość, poczucie bezradności i niesprawiedliwości. Dlaczego ty, Edziu? Czemu zabrano ciebie tak nagle? Zanim zobaczyłeś jak dorastają twoje wnuki. Zanim przeczytałeś te wszystkie książki, które tak skrzętnie gromadziłeś na pułkach i obiecywałeś sobie, że wreszcie na emeryturze będziesz miał na nie czas. Nie dane ci było doczekać sukcesu twoich dzieci. Przyjdź proszę i powiedz mi, jak mam sobie radzić z tą bezsilnością, z goryczą i złością. Co zrobić, by pojednać się z losem i dać ci odejść? Kiedy jesteś w każdej rzeczy, którą razem kupowaliśmy, w każdym miejscu, w każdej myśli… te wspomnienia się nie zacierają. Bolą tak samo jak rok temu i pięć lat temu. Wciąż tak samo i tak samo mocno naciera na mnie ta fala goryczy, a ja czuję jej ciężar w piersi, aż mi brakuje tchu. Proszę cię, przyjdź i powiedz, że bez ciebie podejmowałam dobre decyzje, że jesteś z nas dumny i przyglądasz się nam z góry, patronujesz. Tak bym chciała Edziu, byś był moim dobrym duchem. Dlaczego musiałeś odejść… – Ostatnie słowa starowinka wypowiedziała płacząc. Wszyscy milczeli w oczekiwaniu na to co nastąpi. Bohdan wziął matkę i Ewę za ręce. Razem z Wirginią stworzyli zamknięte koło. – Gdybyś wiedział, jak piękny miałeś pogrzeb. Kondukt ciągnął się przez cały cmentarz. To była zima, pamiętasz? Ludzie stali nieruchomo, niczym czarne wrony na śniegu. Było ich tyle, jak okiem sięgnąć. Gdzieś w oddali stanął trębacz i przygrywał smutną melodię. To był piękny, dostojny pogrzeb. Właśnie taki jakim ty byłeś. Wszyscy mi to mówili, składając kondolencje. Popłakali się nawet najtwardsi… Zaskrzypiały drzwi do drugiego pokoiku. Wszyscy w zdumieniu spojrzeli po sobie i zwrócili się w kierunku ciemnego pomieszczenia. W nich po chwili pojawił się siwy człowiek, ubrany w zwiewną szatę. Bohdan zdecydowanym gestem nakazał wszystkim milczenie, samemu szeroko rozdziawiając oczy. Zjawa powolnym krokiem podeszła do stołu i zwróciła się w kierunku matki. W świetle płomieni, pod staranną charakteryzacją, Ewa rozpoznała rysy aktora, uspakajając się tym samym. Serce jej straszliwie łomotało. Wraz z Wirginią wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. – Proszę siedzieć spokojnie i nie dotykać ducha. – Bohdan stanowczo zareagował na próbę powstania matki. – Edziu, to ty? – niepewnie, drżącym głosem, powiedziała starsza kobieta. – To ja – odpadł powoli, na wydechu Mirek. – Pewnie, że to ty, zawsze bym cię rozpoznała. Ta postura, dostojne rysy. Już prawie zapomniałam jaki byłeś przystojny. – To ja – powtórzył aktor stojąc krok od matki. – Jezus Maria, jak ja się cieszę. Panie Bohdanie. Zawsze

29


OPOWIADANIA w pana wierzyłam. To się ma po prostu we krwi. – Edziu powiedz mi, jak mam dalej żyć? – Moja Wisienko – powiedział ciepło wywołany duch, a Ewa znów pochwaliła w myślach agencję. Doszli nawet do dawno nieużywanego przez ojca zdrobnienia, jakim w młodości nazywał matkę. – Nie ja jeden umarłem nagle. Tak jednak było dużo lepiej. Ominęło mnie cierpienie, nie miałem nawet świadomości końca. – To dobrze kochany. Tak się bałam, że cierpiałeś – mówiła wzruszona matka. – Powiedz mi, jak tam jest. Czy jest coś po tym świecie? – Przekonasz się sama, kiedy i ty tutaj przyjdziesz. – Tylko nie mów mi, kiedy to będzie! Tego nie chcę wiedzieć! – Żebym to ja wiedział – rozłożył ręce Mirek. – Kiedy przyjdzie czas, wtedy się spotkamy i opowiesz mi o wszystkim. Będziemy razem chodzić po alejkach niebieskich… Obecni byli tak zaabsorbowani spotkaniem z duchem i przebiegiem rozmowy, że nieomalże nie zauważyli lekkiego wiaterku unoszącego się w pomieszczeniu i smagającego płomienie świec. Ich uwagę odwrócił dopiero silny podmuch, gaszący wszystkie świece. – Co to było? – odezwała się autentycznie zdenerwowana Wirginia. Wcześniej milczała, bo przecież wszystko szło zgodnie z planem, w kierunku kolejnego wielkiego sukcesu. Mirek chwilę się zawahał, po czym ostrożnie stawiając kroki zaczął się wycofywać skąd przyszedł. Tego się właśnie po nim oczekiwało. Improwizacji w odpowiednim momencie. – Już zapalam świece – spieszył się Bohdan. – To niesamowite objawienie. Nigdy nie widziałem tak niewyraźnej duszy, do tego mówiącej. Zanim płomień dotknął knota, kolejny podmuch zgasił zapałkę. – O Jezus, Jezus! – poderwała się z krzesła Ewa i odsunęła się od stołu. – Patrzcie za nim, za ojcem znaczy się. – Wskazała palcem za postać wycofującego się Mirka. Aktor momentalnie odwrócił się, nabierając nietypowego dla zjaw wigoru i spojrzał na wskazane miejsce. Powietrze było tam jakby gęstsze i powiewało jak unoszący się dym, w tym przypadku zaskakująco kształtny. W jego środku, na wysokości głowy znajdowały się dwa małe punkty, łudząco przypominające oczy. – To coś patrzy – krzyknął przerażony aktor i przeżegnał się. – Ja mam dość. – Ruszył z miejsca zanim skończył wypowiadać zdanie i z impetem wybiegł z mieszkania. Pozostali, równie przerażeni, wstali czym prędzej od stołu i przytulili się do przeciwległej ściany, byle dalej od ducha. – Co to ma być, ja się pytam? – wrzeszczała matka. – Czemu ojciec wybiegł? Jak to możliwe? – Mamo, to był aktor! – uniosła się Ewa. Nikt ani myślał odrywać wzroku od poruszającego się dymu, wyraźnie sunącego w kierunku stołu. – Jak to aktor! – wściekała się staruszka. – Wirginia jest z takiej agencji mamo. Chciałam żebyś pozwoliła sobie zapomnieć. – No pięknie. Już ja się z tobą policzę… – Proszę o ciszę – poważnym głosem przerwał dywagacje Bohdan. – Nie za bardzo wiem, czego się po tym spodziewać. Pomimo niemal całkowitej ciemności, dym był bardzo

30

wyrazisty, tak samo jak kształt oczu wodzących po obecnych. – Co, co mamy teraz robić? – szepnęła Wirginia. – To jest pani mieszkanie, pani to jakoś musiała wywołać – odparł drżącym głosem Bohdan. – Co pan opowiada, to pan jest medium! – zdenerwowała się menedżerka, niemal przylepiając się do mebla. Czuła na sobie zimny wzrok ducha. – Ale nigdy nic mi się tak nie objawiło. – Pot spływał mu po czole. – Zdarzało się, że słyszałem glosy albo czułem czyjąś obecność, ale na boga! Tymczasem dym zgęstniał jeszcze bardziej, zatrzymując się naprzeciw matki. – To jest on, ojciec – wyszeptała staruszka wpatrując się w bezruchu na zjawę. Zawieszone w powietrzu oczy, otoczone ciemnymi smugami, również na nią patrzyły. – Ja go czuję, tak jakby. Chyba rozumiem jego myśli – mówiła kobieta jak zahipnotyzowana. – Przyszedł na moje wezwanie, bo… on czuje to co ja. Ten sam ból, niesprawiedliwość, beznadzieję. Nie może się z nimi pogodzić, dlatego wciąż tu jest. Snuje się po tym świecie płacząc nad niemożnością powrotu. – Gdy mówiła, drżały jej wargi. Stali naprzeciw siebie. Jego duch, jego oczy i ona. – Boże, widzę jak to było. Gdy nagle zdał sobie sprawę, że coś dzieje się nie tak. Jeszcze chwilę temu normalnie szedł, myślał o nas, o następnym dniu. Był w drodze do domu. Tak! Wiem Edziu, że szedłeś na obiad. – Łzy całymi strumieniami leciały jej po policzku. – Wtedy właśnie poczuł coś bardzo złego. Ogarnęła go panika. Ogromny ból i ścinająca jak pień panika. Chciał zadzwonić, wezwać pomocy, wrzasnąć do ludzi. To był ostatni ratunek, by pozostać jeszcze z nami. Ale nic to nie dało, ciało momentalnie odmówiło posłuszeństwa. Pamięta te kilka ostatnich tchnień, myśli kończących wszystko. Wtedy już wiedział, że umiera. Całą jego świadomość wypełnił żal. A potem był ból, płacz… bo mu nas odebrano. Jeszcze przez chwilę spoglądał, gdy go znajdywano. Została po nim tylko resztka świadomości, która cierpi i którą boli, bo tak nagle wyrwano ją z tego świata. Och Edward. – Odwróciła się nagle, a w tym samym momencie dym rozwiał się i zniknął na zawsze. Wirginia, Ewa, Bohdan, wszyscy mieli oczy szeroko otwarte ze zdumienia. – Mamo – powiedziała zatroskana Ewa. – Zostawcie mnie – odepchnęła ją matka. – Tam dalej nie ma nic. Tylko ból, cierpienie, nieznośne, wiecznie jątrzące się wspomnienia. Po wsze czasy i po wieki. Dalej nie ma już nic. * – Proszę z panną Matysik – zakomenderowała Ewa i czekała na połączenie okręcając korale wokół palca wskazującego. – Wirginia Matysik, słucham? – Ewa Czarny – odparła stanowczo rozmówczyni. – Ach, to pani, pani Ewo. Myślałam, że już pani nie zadzwoni. – Na początku taki miałam zamiar. Ten państwa aktor, faktycznie, w kluczowym momencie zachował się jak człowiek; stchórzył. – Bardzo mi przykro z powodu tego jak to się wszystko potoczyło. Kto by mógł przypuszczać, że faktycznie

JAROSŁAW KSIĘŻYK


OPOWIADANIA wywołamy ducha… – Mniejsza o to. Dzwonię, żeby pani podziękować. – Słucham? – Wirginia nie kryła zdziwienia. – Tak, dobrze pani słyszała. Sesja spełniła swoją rolę. Po części to pani zasługa. – To znaczy? – Już pani mówię, do czego doszła matka. Skoro w zaświatach nie czeka ją absolutnie nic dobrego, tylko kontynuacja smutków i bólu, i skoro nie ma tam nic, trzeba w takim razie żyć chwilą, czerpać radość z dnia codziennego. I wie pani co? Zmieniła się! Jest teraz artystką, realizuje się. Ma głowę pełną pomysłów. I już tylko mijający czas ją denerwuje. – Jak nas wszystkich – odpowiedziała wzruszona Wirginia. – Z ust mi to pani wyjęła. W każdym razie dziękuję. – To ja dziękuję. Wie pani, ta sesja to było coś niesamowitego… mój największy sukces. Polecam się na przyszłość – odzyskała energię panna Matysik. – Raczej nie skorzystam. Dostałam już lekcję i zamierzam ja zapamiętać. A mnie panno Matysik, powtarzać dwa razy nie trzeba. Do widzenia.

Jarosław Księżyk

Jarosław Księżyk. Koziorożec z chińskiego roku świni. Po ojcu - żyjący na co dzień w logicznie uporządkowanym świecie. Po matce - nieustannie ciągnie go w kierunku sztuki. Może godzinami dyskutować o historii, technologii i militariach. Nie ma kota, ale ma żonę, która podziela jego pasje, dopinguje i dzielnie znosi twórczą samotność. Lubi ludzi niebanalnych, docenia odwagę i posiadanie własnego zdania. Najlepiej czuje się w stylistyce science-fiction, pisze opowiadania, nowele i powieści.

31


OPOWIADANIA

Angelika Chwastek Cienie pośród nocy Ilustracja: Krzysztof Trzaska, Magdalena Mińko O tej porze pub był prawie pusty. Goldynose, jego właściciel – a okazjonalnie również barman – układał ostatnie ze szklanek na półce. Jednocześnie zerkał na jedyną dwójkę gości, wciąż siedzącą przy bocznym stoliku i dyskutującą. Choć pili niewiele, rozmowa była bardzo żywa. Co jakiś czas docierały do Goldynose’a pojedyncze słowa, jednak nie potrafił wywnio-skować z nich ogólnego sensu. Ostatnia szklanka. Barman jeszcze raz ocenił, czy wszystkie naczynia stoją równo, po czym ponownie zerknął na dyskutujących. W jego pubie panowała zasada, że lokal jest otwarty aż do wyjścia czy też wytoczenia się ostatniego klienta. Fakt ten, powszechnie znany w okolicy, przysparzał mu dodatkowej popularności, a co za tym idzie – zysków. Jednak zazwyczaj to jeden z jego pracowników przesiadywał za barem. Niestety, dziś obaj z różnych przyczyn byli nieobecni, a innego zastępcy brakowało, więc Goldynose musiał zająć się tym osobiście. Przyglądał się gościom, starając się dać im do zrozumienia, że nie są tu mile widziani, o ile nie zamówią chociaż jeszcze jednej kolejki. Niestety, nie zwracali na niego najmniejszej uwagi – a z jakiegoś powodu Goldynose nie miał ochoty do nich podejść. Nie wiedział, skąd wzięła się ta niechęć. Goście byli młodymi, zaledwie dwudziestoparoletnimi chłopakami. Nie sprawiali wrażenia pakerów, jakkolwiek niemal identyczne tatuaże na ich szyjach mogły wskazywać na przynależność do jakiegoś gangu. Oba przedstawiały salamandrę, choć w nieco innych pozycjach. Poza tym nie byli do siebie podobni. Jeden miał sterczące, pofarbowane na wściekły, rudy kolor włosy i dwa kolczyki w prawym uchu. Drugi ze swoją starannie ułożoną fryzurą mógłby uchodzić za biznesmana, choć teraz, w czarnej, skórzanej kurtce, sprawiał raczej wrażenie motocyklisty. Goldynose zacisnął zęby i postanowił, że jednak podejdzie i wyprosi dwójkę gadatliwych młodzików. Było już późno, o tej porze zazwyczaj siedział w domu i oglądał nudne horrory w telewizji. Reputacja czy nie, nie będzie czekał do świtu. Już miał wykonać pierwszy krok, kiedy niespodziewanie drzwi pubu otworzyły się. Wszedł przez nie dość wysoki, szczupły dwudziestolatek. Wydawał się nieco młodszy od tamtej dwójki; Goldynose nie sprzedałby mu alkoholu bez okazania dowodu osobistego. Choć, po zastanowieniu, może i by sprzedał, bo coś w tym młodzieńcu budziło nieokreślony niepokój. Nowoprzybyły miał śnieżnobiałe, kędzierzawe włosy i jasną cerę, jednak jego oczy nie wyglądały jak oczy albinosa. Nie wyglądały nawet jak oczy człowieka. Były w jasnym, bursztynowym kolorze, a ich zimne spoj-

32

rzenie sprawiło, że Goldynose mimowolnie wycofał się na zaplecze. Nie mógł jednak powstrzymać się, by zza zasłony nie przyglądać się ukradkiem rozwojowi wypadków. Dwaj dyskutujący nie zauważyli nowoprzybyłego od razu. Byli zbyt zaangażowani rozmową. Dopiero po chwili Rudy, siedzący naprzeciwko wejścia, podniósł wzrok. Zerwał się szybko, wywracając przy tym pustą już szklankę. Jego kole-ga, zaalarmowany, obrócił się i zamarł. Białowłosy zbliżył się do nich. Poru-szał się zwinnie, co dodatkowo podkreślał dopasowany do ciała, czarny ko-stium. Goldynose jak dotąd widywał podobne stroje wyłącznie w niektórych filmach akcji. − Czego chcesz? – rzucił Rudy, przyglądając się intruzowi ze zmrużonymi oczami. Białowłosy nie zmienił wyrazu twarzy. − Mam do was kilka pytań – stwierdził. Niby-biznesman podniósł się ostrożnie. − Ray, to chyba… − Wiem, Paul. – Rudowłosy zacisnął pięści. – Ktoś, na kogo pytania bynajmniej nie mamy ochoty odpowiadać. Po tych słowach jego dłonie zapłonęły. Goldynose nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Pięści młodzika naprawdę płonęły. Ogień lizał je, nie czyniąc im żadnej szkody. To, co stało się później, było jeszcze trudniejsze do pojęcia, zwłaszcza że zdarzyło się bardzo szybko. Ray wystrzelił w nowoprzybyłego kulę ognia. Białowłosy podniósł rękę w tym samym momencie; płomienie zniknęły, gdy tylko dotknęły jego palców. Rudowłosy wytrzeszczył oczy. − Co do… Nie dokończył. Jego kolega machnął ręką; pobliskie krzesła i stoły poszybowały w kierunku białowłosego. Ten błyskawicznymi ruchami uchylił się przed kilkoma z nich, a następnie przeskoczył nad nisko lecącym stołem. Jednocześnie wyciągnął pistolet z kabury. Wylądował, po czym jakby mimochodem dotknął nadlatującego z boku stołu, a ten niespodziewanie wytracił prędkość i uderzył o podłogę. W tym momencie białowłosy strzelił; Paul krzyknął i upadł na podłogę, przyciskając dłoń do krwawiącego boku. Stoły i krzesła natychmiast opadły na ziemię z hukiem. Rozległ się jeszcze jeden wystrzał i tym razem to Ray przysiadł ciężko, ranny w ramię. Białowłosy podszedł do nich powoli. Pistolet wciąż trzymał wycelowany, a Goldynose zauważył, że po drugiej stronie kostiumu ma jeszcze jeden, zapewne przeznaczony do użycia lewą ręką. − O co ci chodzi? – wystękał Ray, krzywiąc się z bólu. − Dysk – stwierdził białowłosy. – Gdzie on jest?

ANGELIKA CHWASTEK


OPOWIADANIA − Nie wiem, o czym ty mówisz. − Nie? – Białowłosy nachylił się i złapał Raya za nadgarstek niezranionej ręki. − Powiedz to jeszcze raz. − Nie wiem nic o żadnym cholernym dysku – wysyczał Ray.  Cały wczorajszy dzień spędziłem z Paulem w mieście! Białowłosy puścił go i westchnął. − Nie kłamiesz – stwierdził. − Niestety, masz w takim razie… Jakie słowo będzie odpowiednie? Może… – Wymierzył pistolet w głowę rudego. – Niefart. Padł strzał. Goldynose cofnął się o kilka kroków, powstrzymując przy tym odruch wymiotny. Przypadkiem wpadł na drewniany stołek i przewrócił go; huk niemal całkiem zlał się z odgłosem drugiego wystrzału. Zapadła absolutna cisza. Goldynose zamarł, czując bicie własnego serca. Wydawało się zdecydowanie zbyt głośne; choć wytężał słuch, nie dobie-gał do niego żaden dźwięk

Cienie pośród nocy

z głównej sali. Nic, co świadczyłoby o tym, że in-truz już wyszedł. Nagle zasłona na zaplecze rozsunęła się. − Żadnych świadków – oznajmił białowłosy beznamiętnie. Goldynose spojrzał prosto w lufę pistoletu. Nie był w stanie się poruszyć, sparaliżowany strachem. Bursztynowe oczy przyglądały mu się bez śladu emocji, niczym oblicze śmierci. Rozległ się wystrzał. Potem zapadła ciemność. *** Białowłosy spokojnym krokiem wyszedł z pubu, starannie zamykając za sobą drzwi. Pistolet schował z powrotem do kabury. Wyjął telefon z kieszeni i wybrał jedyny numer w kontaktach. Połączenie zostało odebrane po

33


OPOWIADANIA kilku sekundach. − Numery pięć i jedenaście sprawdzone – poinformował białowłosy. − Co z nimi? − Nie mają nic wspólnego ze sprawą. − I? − Milczą jak groby. − Dobrze. Przesyłam ci dane numeru szóstego. Telefon wydał z siebie dźwięk sygnalizujący odebranie wiadomości. Białowłosy rzucił na nią okiem. − Będę potrzebować pomocy – oznajmił. − Masz wolną rękę. Nasi specjaliści są do twojej dyspozycji. − Zrozumiałem. Białowłosy rozłączył się i schował telefon. Chwycił czarny płaszcz przewieszony przez pobliską ławkę i narzucił go na siebie, ukrywając kostium. Potem ruszył szybkim krokiem w kierunku pobliskiego skrętu i po chwili zniknął w cieniach nocy. *** Rozległ się dzwonek do drzwi, przeszywając dźwiękiem każdą komórkę mózgu Iana. Ten w odpowiedzi nakrył głowę poduszką. − Spadaj – wymamrotał. Dzwonek jednak zabrzęczał znowu, a po kolejnych kilku sekundach jeszcze raz. Ktokolwiek to był, najwyraźniej nie zamierzał odpuścić. − No dobra – burknął Ian. Zwlekł się z łóżka, na pobliskiej szafce wymacał prostokątne okulary i na wpół ślepo dotarł do drzwi. Otworzył je i dopiero wtedy założył szkła na nos. Zamrugał zdziwiony, jednocześnie poprawiając rozczochrane, ciemnorude włosy. − Dziewięć? – ziewnął. Białowłosy uśmiechnął się uprzejmie. − Witaj, Ian. Ian McKell potarł twarz, nie zważając na okulary, po czym ziewnął jeszcze raz. − Co tu robisz o tak bestialskiej porze? – wymamrotał. − Bestialskiej? – Dziewięć uniósł brwi. Ian zerknął w bok, na zegarek. Wyświetlał ósmą dwadzieścia. − Środek nocy – burknął. Dziewięć wyglądał, jakby miał ochotę przewrócić oczami, jednak powstrzymał się. − Pilna sprawa – wyjaśnił. − Hmm? – Ian spróbował skupić na nim wzrok, przebijając się przez opary senności. Białowłosy wyjął telefon i pokazał Ianowi zdjęcie. Przedstawiało nowoczesny, kilkupiętrowy budynek z dużym logo, otoczony wysokim murem – instytut jakiejś firmy. Ian otworzył oczy szerzej. − No dobra – mruknął. – Ale potrzebuję kawy. Mocnej. W odpowiedzi Dziewięć wyjął z kieszeni niewielką puszkę wypełnioną brązowym proszkiem. Ian przewrócił oczami i cofnął się, by wpuścić gościa do środka. Następnie przeszedł do kuchni. Panował w niej względny porządek. Ianowi nie chciało się wyjmować naczyń ze zmywarki, więc trzymał je

34

wszystkie w środku i tylko włączał mycie co jakiś czas. Poza tym pomieszczenie nie wyglądało na często używane. Sprawiało wrażenie, że lodówka po otworzeniu okazałaby się pusta, podobnie jak większość szafek. Ian włączył czajnik, po czym zerknął na Dziewięć, który zatrzymał się w korytarzu. − Płaszcz rzuć gdziekolwiek – powiedział, po czym zawahał się. Dziewięć położył nakrycie wierzchnie na stołku i wyprostował się; na-dal miał na sobie czarny kombinezon, wraz z pistoletami. − Łoj. – Ian ocknął się całkowicie, choć woda jeszcze się nawet nie zagotowała. – Pierwszy raz widzę cię w twoim… kostiumie roboczym – dokończył słabo. Dziewięć spojrzał na niego bez emocji. − Wybacz. Sytuacja jest nagląca. − Dobra. – Ian uniósł ręce. – Nie ma sprawy. Ale to – wycelował palec w broń – zostaje na korytarzu. Dziewięć skinął głową i odpiął kabury pistoletów. Schował je pod płaszczem. − Zapasowy też – rzucił Ian. Białowłosy westchnął, po czym wyjął z kostiumu jeszcze jeden pistolet i położył obok pozostałych. − Skąd wiedziałeś? − Zgadłem. Ian przeszedł do swojej pracowni, połączonej z sypialnią. Dziewięć bez słowa podążył za nim. Panował tutaj koszmarny bałagan. Na biurku i dodatkowych stołach stało kilka szumiących cicho komputerów, podłączonych do trzech dużych ekranów i klawiatury. Znajdował przed nimi jedyny wolny mebel – fotel. Pozostałą część przestrzeni zapełniały sterty magazynów, brudne kubki, ubrania w trudnym do określenia stanie czystości i wiele innych rupieci. Ciężko było przejść od drzwi do środka pomieszczenia bez potknięcia się o jeden z kabli na podłodze lub zawadzenia o któryś z przedmiotów. Mimo to Ianowi jakoś się udało. − A.S. Corporation – wymruczał, sadowiąc się na fotelu przed monitorami. – Takie było to logo, nie? Akurat oni… − Słyszałeś o tej firmie? – zdziwił się Dziewięć. Ian pokiwał głową. − Owszem. Zajmuje się wieloma dziedzinami współczesnej nauki, między innymi informatyką i robotyką, ale też medycyną czy genetyką. Założył ją Aaron Sailor zaledwie kilka lat temu, ale już dorobił się fortuny. Przyczynił się do tego fakt, że najwięksi z jego konkurentów ginęli w dziwnych wypadkach. − To nie były wypadki – stwierdził Dziewięć. Nie rozwinął jednak my-śli. – Aaron Sailor to mój cel – dodał. Ian rozdziawił usta. − Poważnie? – zdumiał się. – Przecież to… Zawahał się. Na końcu języka miał słowo „niemożliwe”, jednak Dziewięć nie sprawiał wrażenia, jakby zadanie go przerastało. − Sytuacja nagląca, tak? – mruknął. – Mogę dowiedzieć się, dlaczego? − Możesz, ale to będzie ostatnia rzecz, której dowiesz się w życiu. – Dziewięć uśmiechnął się przelotnie. − Świetnie. – Ian uniósł ręce w geście poddania. – W takim razie nie chcę wiedzieć. Potrzebuję co najmniej całego dnia i wsparcia mocy obliczeniowej tych waszych

ANGELIKA CHWASTEK


OPOWIADANIA serwerów. No i kawy. Woda już się zagotowała? *** Ian McKell mógłby pracować w dowolnej firmie mającej jakikolwiek związek z komputerami. Najbardziej czołowe instytucje dobijały się do niego, jednak chłopak za każdym razem odmawiał. Przyglądając mu się, Dziewięć doszedł do wniosku, że nie ma w tym nic dziwnego. Ian zwyczajnie nie zniósłby noszenia eleganckich koszul, krawatów czy marynarek. Nie byłby w stanie zwlec się z łóżka o siódmej ani nie dałby rady dobrze współpracować z grupą. Dlatego pozostał samotnym wolnym strzelcem. Na co dzień zajmował się tym, co każdy szanujący się haker, jeden z tak zwanych „białych kapeluszy”. Łamał zabezpieczenia różnych stron czy firm, a następnie publikował informacje o lukach w internecie. Swoim „ofiarom” często przesyłał propozycje na ich załatanie, nigdy nie wykorzystywał włamań dla własnych celów. Nic dziwnego, że Elizjum – organizacja, której agentem był Dziewięć – zainteresowało się młodym informatykiem. Ian okazał się niezwykle cennym sprzymierzeńcem. Układ był prosty: łamał zabezpieczenia, po czym swoim zwyczajem publikował informacje, jednak dopiero po tym, jak Elizjum załatwi już to, co chciało. W zamian nie musiał płacić rachunków ani ogółem martwić się o gotówkę. Choć o tym nie wiedział, był też chroniony. Przez całą dobę paru agentów Elizjum kręciło się w pobliżu domu Iana, pilnując, by nikt nieprzychylny białym kapeluszom nie postanowił do niego zajrzeć. Dziewięć należał do osób, którą polecono im wpuszczać bez żadnych podejrzeń. − Nie nudzisz się aby? – spytał Ian, nie odrywając wzroku od monito-rów i klawiatury. − Dlaczego miałbym się nudzić? – Dziewięć odpowiedział pytaniem. − Siedzisz w tym samym miejscu już przeszło osiem godzin. Normalny człowiek umierałby z nudów, wiercił się albo zasnął, a ty nawet nie drgniesz. − Nie jestem człowiekiem – odparł Dziewięć. Stwierdził to bez żadnych emocji, zupełnie jakby mówił o pogodzie. Wypowiedział na głos fakt, który był dla niego oczywisty. Tym razem Ian spojrzał na niego; trwało to kilka sekund. − Aha – powiedział w końcu, po czym wrócił do pracy. Pół godziny później przeciągnął się i wstał od komputera. W ręce trzymał pendrive’a. − Gotowe – oznajmił. – Przynajmniej na tyle, na ile to możliwe z zewnątrz. Dziewięć uniósł brwi. − Co masz na myśli? − Muszę fizycznie podłączyć się do ich sieci wewnętrznej – wyjaśnił Ian. – Inaczej nie dam rady wyłączyć wszystkich zabezpieczeń. − Ja to zrobię – powiedział Dziewięć. – Wyjaśnij mi, jak. Ian pokręcił głową. − Nie da rady – stwierdził. – Nie nauczę tego laika w parę godzin. A przecież zależy ci na czasie, prawda? Dziewięć milczał przez chwilę. − Dobrze – odparł w końcu. – Wyłączysz zabezpieczenia i natychmiast się stamtąd wynosisz.

Cienie pośród nocy

− O tym właśnie mówię. *** Zmrok zapadł zbyt szybko jak na gust Iana. Choć starał się tego nie okazywać, czuł się zdecydowanie nieswojo widząc, jak Dziewięć spokojnie umieszcza pistolety z powrotem w kaburach, a potem zakłada płaszcz. Sam Ian miał na sobie wygrzebaną z szafy, czarną bluzę z obszernym kapturem, a pod pachą trzymał niewielki plecak z laptopem wewnątrz. Pendrive’a zdążył już przekazać Dziewięć. Znajdował się na nim program, dzięki któremu powinien być w stanie dostać się do wewnętrznej sieci, ale dopiero po włożeniu go w odpowiednie gniazdo. Plan był taki, że Dziewięć to zrobi, a Ian zaczai się gdzieś obok budynku, na tyle blisko, by wejść w zasięg rou-terów. Niestety, oznaczało to, że i tak musi przejść za mur. − Gotowy? – zapytał Dziewięć, zerkając na niego. Ian przełknął ślinę, po czym pokiwał głową. − Tak. − Więc chodźmy. *** Po ulicach wciąż jeździły samochody, z rzadka mijali też przechodniów; był późny wieczór, a nie środek nocy. Mimo wszystko tutaj, na obrzeżach miasta, panował o wiele większy spokój niż w centrum. − Hej – odezwał się Ian, kiedy dotarli do całkiem pustej uliczki. – Skoro i tak mogę zginąć… Nie powiesz mi, co się stało? Nie sądzisz, że mam prawo się dowiedzieć? Dziewięć przyglądał mu się przez chwilę, zastanawiając się. − Skradziono dysk z danymi – odparł wreszcie. – Elizjum potwierdziło włamanie z zewnątrz, jednak wszystkie zabezpieczenia przestały działać na ponad pół godziny i nie wiadomo, kto tego dokonał. Na podstawie okolicz-nych kamer zidentyfikowano jedenastu paranormalnych, którzy byli w pobliżu w odpowiednim czasie. Sprawdzam ich po kolei, razem z paroma in-nymi agentami. Ian zmarszczył brwi. − Kiedy to się stało? − Niemal czterdzieści osiem godzin temu. − I to ma jeszcze sens? – zdziwił się informatyk. – Przecież do tego czasu każdy zdołałby odczytać te dane lub przekazać je dalej. − Są zaszyfrowane. Dopóki się ich nie odkoduje, nie da się ich skopiować. Przewidywany przeciętny czas łamania szyfru to trzy doby, wiec owszem, sens jest. Aaron Sailor nie został zarejestrowany osobiście, jednak rozpoznano jego firmowy samochód. − Jest paranormalnym? − Tak. To telekinetyk o dość wysokim poziomie. − Aha. – Ian wbił wzrok w ziemię. Istnienie paranormalnych nie było powszechnie znane. Ten stan starały się utrzymać różne organizacje, wśród nich Elizjum. Ian jednak wiedział; ciężko byłoby to przed nim ukryć, skoro jego zadania obejmowały czasem rozszyfrowanie danych konkurencyjnych agencji. W końcu dotarli na miejsce. Tutaj nie kręcili się żadni przechodnie, jezdnia również była pusta. Mimo to za

35


OPOWIADANIA wysokim na trzy metry murem na pewno czaili się strażnicy, nie mówiąc o kamerach czy czujnikach. − Moment. – Ian wyciągnął laptop i postukał w klawiaturę. – Dobra, gotowe – stwierdził, wciskając enter. – Powiedziałbym, że mamy jakieś dwie godziny, pod warunkiem, że nie zorientują się zbyt szybko. Przez ten czas kamery są zapętlone, a zewnętrzne alarmy wyłączone. − Wystarczy – stwierdził Dziewięć. Ian westchnął. − Ja nie jestem taki pewien – mruknął cicho. Zadarł nos do góry, by spojrzeć na kraniec muru. – Jak tam wejdziemy? Dziewięć nie odpowiedział. Przymierzył się, po czym skoczył; wylądo-wał na szczycie muru, w kuckach, perfekcyjnie zachowując równowagę. Ob-rócił się lekko, by zerknąć na Iana, który gapił się na niego z otwartymi ustami. − Świetnie – wydukał chłopak po chwili. – Ale ja tak nie potrafię. − Zajmę się strażnikami – wyjaśnił Dziewięć. – Idź do bramy, spotkamy się tam za około dziesięć minut. Ian pokiwał głową, po czym ruszył w odpowiednim kierunku. Dziewięć odczekał, aż tamten zniknie za rogiem, po czym spojrzał przed siebie, w stronę instytutu. W odległości kilkunastu metrów poruszały się ciemne kształty. Nie było ich wiele – ktoś przedkładał zabezpieczenia elektroniczne nad ludzkie. Dziewięć odczekał, aż jedna z postaci znajdzie się dokładnie przed nim. Wtedy zeskoczył, cicho wylądował na ziemi i nienaturalnie szybko pomknął w jej kierunku. Strażnik zauważył go, kiedy było już za późno. Zdążył tylko unieść rękę w obronnym geście. Dziewięć trafił go pięścią dokładnie w splot słoneczny, na moment podnosząc dorosłego mężczyznę w powietrze. Strażnik osunął się na ziemię i całkowicie znieruchomiał. Dziewięć wciągnął go za filar i okrył płaszczem, który teraz i tak tylko by zawadzał. Sam również schował się w jego cieniu. Odgłos kroków zapowiedział kolejnego strażnika, jeszcze zanim ten wyłonił się zza rogu. Szedł nieśpiesznie, pogwizdując cicho pod nosem, zupełnie nieprofesjonalnie. Dziewięć dotknął jednej z kabur, po czym opuścił rękę. Pistolety nie były szczególnie głośne, jednak również nie całkiem ciche, a wolałby nie walczyć z całą armią ochroniarzy na raz. Nie wspominając o ryzyku, że zaalarmowany Sailor ucieknie wraz z dyskiem. Tymczasem strażnik zrównał się z filarem. Dziewięć dał mu czas na jeszcze jeden krok, po czym doskoczył do niego błyskawicznym susem. Siła uderzenia w podbródek sprawiła, że młody mężczyzna runął na ziemię bezwładnie. Dziewięć przesunął go w cień, po czym szybko, a przy tym bezszelestnie, dotarł do rogu budynku i wyjrzał. Teren na razie wydawał się czysty, jednak nie wątpił, że niedługo stan ten ulegnie zmianie. Strażnicy zapewne musieli raportować się co pewien czas. Ruszył więc do bramy, równie wysokiej jak reszta muru. Była wystarczająco szeroka, by dwa małe samochody mogły się w niej minąć. Obok znajdowała się wąska bramka, a przed nią budka z kolejnym strażnikiem. Tym razem Dziewięć wyjął pistolet. Był na tyle daleko od głównego budynku, że odgłos strzału nie powinien tam dotrzeć. Zbliżył się do budki i uderzeniem z barku wyważył drzwi. Wylądował płynnie, od razu mierząc z broni. Wystrzelił, a strażnik osunął się na ziemię, nie zdążywszy

36

nawet westchnąć. Dziewięć rzucił okiem na parę ekranów – obraz rzeczywiście był zapętlony – po czym wyszedł i podszedł do bramki. Otworzył ją – zabezpieczenia i tak zostały wyłączone. − Czysto – oznajmił. − Już? – Ian spojrzał na niego nerwowo. Dziewięć skinął głową. − Strażnicy nie byli szczególnie czujni – stwierdził. – Pośpieszmy się. Ruszył w kierunku budynku, a Ian podążył za nim. Przebycie drogi od bramy do bocznych drzwi zajęło im kilka minut. Na szczęście nie spotkali po drodze żadnego strażnika. Drzwi były otwarte. Za nimi znajdowało się duże, zaciemnione pomieszczenie, jakiś rodzaj hali. Prawdopodobnie testowano tutaj wynalazki, jak choćby roboty. Niektóre fragmenty podłogi lub ścian sprawiały wrażenie nieco poniszczonych, jakby coś uderzało w nie z wielką siłą. Dziewięć nie wahał się. Ruszył przed siebie, szybkim krokiem przemierzając halę. Po jej przeciwnym końcu znajdowało się osobne pomieszczenie, otoczone szkłem – zapewne pancernym. Stały w nim komputery. − Poczekaj! – syknął Ian z tyłu. – Nic nie widzę tak po ciem… Nie dokończył; Dziewięć usłyszał potknięcie i ciche przekleństwo. Westchnął w duchu – gdyby istniało jakiekolwiek inne wyjście, na pewno nie zabrałby młodego informatyka na misję. Nagle coś u góry cicho zapiszczało. Dziewięć zatrzymał się. − Co się stało? – spytał Ian, którego oczy przyzwyczaiły się już do ciemności. − Coś jest nie tak. W tym momencie światła u góry zapaliły się pełnym blaskiem. Ian mrużył oczy, oślepiony, kiedy poczuł, że ktoś chwyta go mocno i wykręca mu rękę z tyłu. − Dziewięć! – zawołał, po czym zamarł. Przywykł do jasnego światła na tyle, by zobaczyć, jak kilkunastu ludzi atakuje białowłosego chłopaka. Wyraźnie chcieli go złapać żywcem, bo nie sięgali po broń, którą mieli przy bokach. Dziewięć przeciwnie. Używał dwóch pistoletów, a każdy strzał oznaczał śmierć kolejnego z napastników. Przynajmniej do momentu, kiedy nacisnął spust, a kula zatrzymała się jakiś metr przed twarzą jednego z atakujących. Spojrzał w kierunku młodej, ciemnowłosej dziewczyny, która w zamieszaniu niespostrzeżenie wślizgnęła się do hali. W tej samej chwili pocisk pomknął z powrotem w jego kierunku; trafił w ramię i choć stracił pęd, gdy tylko dotknął Dziewięć, i tak miał wy-starczającą energię, żeby zadrasnąć go pomimo czarnego kombinezonu. W tym momencie dwaj napastnicy zdołali go dosięgnąć. Dziewięć odrzucił pistolety, jednocześnie uchylając się przed pierwszym uderzeniem. Kolejne zablokował, łapiąc strażnika za pięść. Choć tamten był prawie dwa razy cięższy, białowłosy zdołał rzucić nim w drugiego z atakujących. Obaj upadli na ziemię, jednak byli bardziej zaskoczeni niż ranni, a już kolejni zbli-żali się do samotnego agenta. I padali jeden po drugim; żaden z ich ciosów nie mógł

ANGELIKA CHWASTEK


OPOWIADANIA trafić w nadludzko szybkiego Dziewięć; był unikany lub blokowany, a każda okazja do kontrataku wykorzystywana. Pozostało trzech, kiedy nagle coś małego i czarnego pomknęło w kierunku białowłosego. Metalowa strzałka trafiła w bok szyi. − Dziewięć! – krzyknął Ian. Nadaremno próbował się wyrwać. Ktokolwiek go trzymał, był zdecydowanie silniejszy niż chudy informatyk. Dziewięć wyrwał strzałkę niemal natychmiast, jednak było za późno. Zdołał jeszcze zasłonić się przed kolejnym ciosem, potem zachwiał się. Próbował zrobić krok w tył, przy czym stracił równowagę i przewrócił się na ziemię. Zamortyzował upadek, ale nie był w stanie się podnieść. Świat sta-wał się coraz bardziej zamazany, aż całkiem pogrążył się w ciemności. *** Świadomość wracała Dziewięć powoli. Nic jednak nie dał po sobie poznać. Wsłuchiwał się w otoczenie – oddechy kilku osób, z różnych kierunków, własne bicie serca, odległy szum komputerów. Został ułożony w pozy-cji półleżącej, z rękami skutymi z tyłu. Czuł chłód kajdanek. Kiedy spróbował poruszyć dłońmi, zorientował się, że są one przełożone również przez jakiś drąg, zapewne wmontowany w ścianę. W tej sytuacji nie mógł nawet wstać. Otworzył oczy. Znajdował się w niewielkim pomieszczeniu, przypominającym nieużywaną praco-wnię. Stało tu kilka starszych komputerów, również rzutnik i inne sprzęty. Przy biurkach brakowało krzeseł. Dodatkowo w pokoju nie było żadnych okien, a jedyne drzwi znajdowały się po drugiej stronie pomieszczenia. − No proszę – rzucił Sailor. – Normalny człowiek powinien być nieprzytomny przynajmniej sześć godzin, a ty budzisz się po zaledwie dwudziestu minutach. Niesamowite. Dziewięć przyglądał mu się. Aaron Sailor był około czterdziestoletnim, lecz energicznym mężczyzną. Średniego wzrostu, z ciemnobrązowymi włosami i piwnymi oczami, wyglądał pospolicie. Nosił biały kitel, przypominający nieco lekarski, a także prostokątne okulary, nadające mu jakże adekwatny wygląd naukowca. Choć zdawał się normalnym, pracującym mężczyzną, gdzieś w jego oczach czaił się niebezpieczny błysk. Podszedł do Dziewięć bez strachu. Przechylał głowę, jakby oglądał ciekawy eksponat w zoo. Za nim stało paru strażników z karabinami w pogotowiu, a także ciemnowłosa dziewczyna, niedbale oparta o ścianę. Obok niej siedział Ian – nie skuty, jednak wyraźnie przerażony. Dziewięć odczekał, aż Sailor zatrzyma się tuż przed nim. Wtedy naprę-żył mięśnie rąk. − Nie wysilaj się. – Sailor zauważył to natychmiast. – Nie miałem wątpliwości, że normalne kajdanki byś zerwał, więc te są wzmocnione. Specjalnie dla ciebie. Dziewięć rozluźnił się. Z jego postawy jak zwykle nie dało się wyczytać żadnych emocji – po prostu wybrał najlogiczniejsze wyjście w danej sytuacji. Skoro nie mógł zerwać kajdanek, nie było po co marnować energii na próby. − Rzuciłeś kimś dwa razy cięższym od siebie – stwierdził Sailor, nachylając się nad nim. – Dla zwykłego człowieka byłoby to nie do wykonania. − Nie jestem człowiekiem.

Cienie pośród nocy

− Nie wątpię. – Sailor wyjął z fartucha niewielką latarkę i zaświecił mu w oczy. – Ludziom źrenice nie zwężają się w szparki. W ciemności pewnie też widzisz znacznie lepiej. Twój kolega się potykał, a ty nie. Co jeszcze? Słuch, zmysł równowagi? Może węch? Dziewięć milczał. Słyszał, jak Ian głośniej wciągnął powietrze, zapewne z powodu zdumienia. Sailor nie przejął się żadnym z nich. Złapał Dziewięć za rękę, w którą został ranny, i obejrzał ją. − No proszę. – Uśmiechnął się z dziwną satysfakcją.  Takie rany leczą się tygodniami, a u ciebie jest już prawie całkiem zasklepiona. Za jak długo zniknie zupełnie? Za godzinę? Czterdzieści minut? Dziewięć nadal nie odpowiadał. − Szybszy, silniejszy, wytrzymalszy – podsumował Sailor, nadal z dziwnym uśmiechem na twarzy. – Lepszy. Prawdziwy majstersztyk. − O czym ty mówisz? – zapytał Ian nieco drżącym tonem. Sailor nawet na niego nie spojrzał. − Zawsze interesowałem się genetyką – ciągnął. – Tym, jak ewoluuje ludzki genom. To zrozumiałe, w końcu sam należę do następnego etapu. To smutne, że większość ludzi po setkach tysięcy lat niczym nie różni się od swoich przodków, którzy mieszkali w jaskiniach i świętowali po ubiciu każdego większego zwierza, bo tym samym zapewnili sobie pożywienie na najbliższy tydzień. Choć prawdopodobnie nie określali takiej jednostki czasu jak tydzień. Postęp co prawda zachodzi, jednak niezwykle wolno. Na moment zapanowała cisza. − Dlaczego mi o tym mówisz? – zapytał Dziewięć. Sailor wydawał się rozbawiony. − Cóż, może i masz rację. W końcu ciebie dobór naturalny nie dotyczy. −O czym on mówi, Dziewięć? – zapytał Ian zirytowany, chwilowo zapominając o strachu. − Jak widzę, twój kolega nie został poinformowany – stwierdził Sailor. – Nie żebym się dziwił. – Cofnął się tak, by móc obserwować ich obu, jednak nadal skupiał swoją uwagę na Dziewięć. – On też ma ogromny talent, naturalnie. Gdybyśmy nie byli przygotowani, mógłby nam nieźle namieszać. Niestety, należy do przestarzałego gatunku. Podszedł do jednego z komputerów i wpisał jakąś komendę; na ścianie przed Dziewięć wyświetlił się obraz z projektora. − Co to jest? – zapytał białowłosy, nawet specjalnie się temu nie przyglądając. − Dane, które chciałeś odzyskać. – Sailor uśmiechnął się. − Nie zastanawiałeś się, czego dotyczą? A nazwa „Projekt Anty” mówi ci cokolwiek? Dziewięć drgnął lekko, niemal niezauważalnie. Sailor udał, że nie zwró-cił na to uwagi. - Elizjum zaczęło serię eksperymentów na ludzkim genomie, w celu osiągnięcia skutecznego remedium na rosnącą populację paranormalnych – zaczął, obracając się w kierunku danych z projektora, plecami do Dziewięć. – Korzystano również z wyników poprzednich badań, dotyczących stworze-nia „nadczłowieka”, jeszcze z czasów zimnej wojny. Łącznie stworzono dziewięć jednostek o specjalnie zmodyfikowanym DNA. A ostatnia z nich, na której z niewiadomych przyczyn zakończono eksperyment,

37


OPOWIADANIA znajduje się w tym pokoju ze mną. Odwrócił się z powrotem w kierunku białowłosego. Tamten milczał z nieprzeniknioną miną. – Dziewięć to nie pseudonim, prawda? To twój numer. – Sailor podszedł do niego i przechylił głowę. – Choć oczywiście tworzenie nadczłowieka byłoby wbrew rozsądkowi, gdyby nie potrafiło się nad nim zapanować. Inaczej mógłby zwrócić się przeciwko swoim twórcom niczym Frankenstein. Stąd chłodna logika, brak emocji i absolutna lojalność. Mylę się? Dziewięć wciąż nie odpowiadał. Za to Ian wpatrywał się w niego z sze-roko otwartymi oczami. – Wiesz, jednej rzeczy nie rozumiem – westchnął Sailor. – Skoro już eksperyment zakończył się sukcesem, to po co ograniczać się do pojedynczej jednostki? Dlaczego by nie stworzyć całej armii? Potem można podbić świat. Dziewięć spojrzał gdzieś w bok. Sailor przyglądał mu się jeszcze przez kilka chwil. – Nie doczekam się reakcji, jak widzę – stwierdził. – Szkoda. Cóż, powinieneś się domyślać, co się z tobą stanie. Jak sądzisz, po co kazałem mojej drogiej Meg użyć własnego samochodu? Jest tak samo zdolna jak tata – dodał z pewnym odcieniem dumy w głosie. – Choć jej zdolności są mniej uni-wersalne, obejmują elektromagnetyzm. Cóż, w tym przypadku były o wiele bardziej przydatne. Umiejętności żadnego hakera nie mogą się z nią równać. – Więc to ona dokonała włamania? – spytał Dziewięć. – Naturalnie. Ale oprócz suchych i zapewne niekompletnych danych chciałem również czegoś więcej. – Sailor utkwił w nim wzrok. – Przykładu, na którym mógłbym się wzorować. Dla naukowca to nieoceniona pomoc. Choćby ta twoja właściwość neutralizująca zdolności paranormalne… Nie sądziłem, że dysponujesz czymś takim. Całe szczęście, że działa tylko przy bezpośrednim kontakcie, inaczej schwytanie ciebie mogłoby się okazać znacznie trudniejsze. – Zabiłem siedemnastu twoich ludzi, łącznie z tymi trzema na zewnątrz – stwierdził Dziewięć spokojnym tonem. Sailor wzruszył ramionami. – Byli nieuniknionymi ofiarami – stwierdził. Ian miał pewność, że po twarzy Dziewięć przebiegł cień. – Mógłbyś uniknąć ich śmierci, gdybyś zaangażował się osobiście. Wolałeś nie ryzykować i przyglądałeś się, jak oni giną. Sailor zbladł nieco, wyraźnie podirytowany. – Nie będę słuchać tego od ciebie. Ilu ludzi ty zabiłeś, bez żalu, bez żadnych emocji? – rzucił z pewną drwiną, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi. – Uśpijcie go i przenieście do laboratorium – rzucił. – Okularnika zamknijcie gdzieś, później zastanowię się, co z nim zrobić. Zadbajcie, żeby przypadkiem nie było tam komputerów. Jeden ze strażników skinął głową. Gdzieś z kieszeni wyciągnął strzykawkę i ruszył w kierunku Dziewięć ostrożnym, dość wolnym krokiem. – Tylko pamiętaj, żeby dać podwójną dawkę – dodał Sailor. Potem spojrzał na swoją córkę. – Dobrze się spisałaś, skarbie. Wracaj już do domu. Meg skinęła głową i wyszła na korytarz. Sailor przepuścił ją w drzwiach, po czym ruszył za nią. Dziewięć usłyszał jeszcze, jak mówi: – Jak sądzisz, ilu żołnierzy powinniśmy wyprodukować

38

na początek? Tysiąc takich jak on powinno wystarczyć, nie? Chociaż po co się ograniczać… Dziewięć drgnął i zacisnął zęby. Strażnik tego nie zauważył, zbyt skupiony na strzykawce. Był już o krok od białowłosego, kiedy ten nagle naprę-żył mięśnie. Tysiąc takich jak on. Kajdanki pękły. Strażnik nie zdążył zareagować. Dziewięć zerwał się w ułamku sekundy i złapał go za dłoń ze strzykawką. Skierował ją tak, że igła wbiła się w pierś mężczyzny, i wcisnął tłok. Strażnik upadł na ziemię bezwładnie, a białowło-sy w tym samym momencie przeskoczył nad nim i uderzył drugiego, który właśnie starał się wycelować w niego karabin. Siła ciosu rzuciła krzepkim mężczyzną o ścianę. Rozległo się strzyknięcie łamanej kości i on również legł na podłodze, tuż przy zamarłym z przerażenia Ianie. Dziewięć wyjął zapasowy pistolet i wypadł na korytarz. Sailor był tuż przed zakrętem, plecami do niego. Białowłosy wymierzył, jednak moment przed tym, jak nacisnął spust, Meg obejrzała się. Zdołała przewrócić swojego ojca na ziemię; pocisk trafił ją w okolice prawego obojczyka. Kolejny strzał został zatrzymany. Kula przez moment drżała w powietrzu, po czym opadła na ziemię. Dziewięć gwałtownie wypuścił powietrze. Dalsza walka na dystans nie miała sensu. Sailor spojrzał na niego z wściekłością, jednak skupił się na rannej córce. Podniósł ją przy pomocy telekinezy i wycofał się za zakręt korytarza. – Chodź – rzucił Dziewięć, wracając do pomieszczenia i zerkając na Iana. – Za chwilę będziemy mieć na głowie cały oddział. Młody informatyk drgnął, jednak chyba nie był w stanie zebrać się z podłogi. Dziewięć nieco brutalnie złapał go za rękę i podniósł. Razem opuścili pomieszczenie i pobiegli w przeciwnym kierunku niż wcześniej Sailor. Po drodze Dziewięć niszczył mijane kamery, każdą jednym, bezbłędnym strzałem. Przystanęli kilka zakrętów dalej, a białowłosy przeładował broń. − Co teraz? − spytał Ian. − Wychodzisz − odparł Dziewięć krótko. − Ja zostaję. Ian przełknął ślinę. − Mówisz, jakby to było takie proste − mruknął. Dziewięć nie odpowiedział. Zamiast tego otworzył jedne z mijanych drzwi. Za nimi znajdowała się kolejna pracownia komputerowa, tym razem wyraźnie używana. Białowłosy na progu skasował dwie kamery, które znajdowały się w pomieszczeniu, po czym przyjrzał się stojącym na biurkach komputerom. − Dasz radę wyłączyć stąd ich sieć? – zapytał. – Wszystkie kamery, odłączyć serwery i co tam jeszcze potrafisz, żeby zrobić zamieszanie? Ian zmachał rękami. − Tak bez niczego? – zaprotestował. – Nawet nie mam swojego laptopa… − A z tym? – Dziewięć wyciągnął z kieszeni pendrive’a. Ian zawahał się, po czym rozłożył ręce. − Postaram się – obiecał. – Ale to może potrwać. Dziewięć skinął głową. − Zabezpieczę przez ten czas korytarz – stwierdził. Po tych słowach wyszedł z pokoju. Pobliskie kamery już zniszczył, więc przeszedł kawałek dalej i skasował również

ANGELIKA CHWASTEK


OPOWIADANIA te w bocznych korytarzach oraz za rogiem. Kiedy skończył, przeładował broń, akurat na czas, gdy kilku ubranych na czarno strażników wybiegło zza zakrętu. Pierwszych dwóch ledwo zdążyło zrobić krok, kiedy dwa szybkie strzały powaliły ich na ziemię. Następny miał więcej szczęścia – wypadł na tyle szybko i niespodziewanie, że kula minęła go o włos. Dziewięć zastrzelił go i tak, ale potrwało to kilka sekund dłużej, co dało czas kolejnym strażnikom. Trafił jeszcze raz, po czym skończyły mu się pociski. Tamci natychmiast rzucili się w jego kierunku. Dziewięć nie czekał, lecz sam błyskawicznie wyskoczył naprzód. Szybkim uderzeniem powalił pierwszego ze strażników na podłogę. Zablokował cios następnego, po czym chwycił go za nadgarstek i złamał. Mężczyzna krzyknął, szybko uciszony przez pięść, która trafiła go w splot słoneczny. Ostatni ze strażników zawahał się – i to sprawiło, że padł na ziemię nieprzytomny, ogłuszony ciosem w potylicę. Dziewięć wycofał się, przeładowując pistolet. Jednocześnie zarejestrował, że zostały mu już tylko dwa zestawy naboi. Ktoś musiał przeszukać go pobieżnie, kiedy był nieprzytomny, ponieważ zabrano mu część pocisków i ukryty wcześniej w kombinezonie nóż. − Jak idzie? – zapytał, wracając pod pracownię komputerową. Ian zerknął na niego znad ekranu. Miał przestraszony wzrok. − Jeszcze chwilkę – wymamrotał. − Byle niedługą – odparł Dziewięć. – W końcu wpadną na to, żeby zaatakować z dwóch stron. − Znalazłem plan budynku – stwierdził Ian po jakiejś minucie. – Chcesz zerknąć? Dziewięć podszedł do niego. − Na ile się orientuję, znajdujemy się tutaj. – Ian wskazał jeden z pokoi. – Wyjście jest tam. − A gdzie stoją serwery? – spytał Dziewięć. Ian zawahał się. − Jest ich parę, ale najważniejszy tutaj – stwierdził, tym razem pokazując pokój niemal w samym centrum planu. – Niedaleko znajduje się też osobisty gabinet Sailora… − Świetnie – stwierdził Dziewięć. – Coś jeszcze? Ian zawahał się. Wyłączył okienko z planem i przez moment przeglądał kilka plików. − Nie jestem całkiem pewien – mruknął. – Bardzo starali się zatrzeć ślady, ale wygląda na to, że skopiowali dane z dysku i wysłali na jakiś adres. Ta sama osoba była głównym inwestorem czy też sponsorem A.S. Corporation. Bez niego nie rozwinęliby się w tak błyskawicznym tempie. Dziewięć zmarszczył brwi. − To sprawa na kiedy indziej – stwierdził po krótkiej chwili. – Jeżeli to wszystko, skasuj dane i wyłącz zabezpieczenia. Potem uciekaj. Wyjście nie jest daleko. Ian zawahał się. − Ale… W tym momencie Dziewięć podniósł głowę; gdzieś w korytarzu rozległy się kroki, na razie zbyt odległe, by Ian również je usłyszał. − Pośpiesz się – polecił. Po tych słowach wybiegł na korytarz. Zdążył akurat na czas, by zastąpić drogę trzem strażnikom, wychodzącym właśnie zza rogu. Dwóch padło szybko, bez jednego strzału.

Cienie pośród nocy

Trzeci, najbardziej sprawny, zdołał trafić Dziewięć w twarz, ten jednak nie przejął się tym szczególnie i kontratakował kolanem między nogi. Potem poprawił uderzeniem od dołu w szczękę. To wystarczyło, by i ten mężczyzna osunął się na podłogę. Tymczasem Ian wyłonił się z pokoju. Znów był bardzo blady, jakby miał za chwilę zwymiotować. − Zrobione – wymamrotał. Dziewięć skinął głową. − Dobrze. Pobiegli w kierunku wyjścia. Rzeczywiście nie było ono daleko – po trzech zakrętach dotarli do holu i zatrzymali się za rogiem. Czekali tam następni strażnicy, przygotowani, by zablokować im wyjście. Dziewięć niechętnie wyciągnął pistolet. Wolałby nie marnować pocisków i gdyby był sam, zapewne zaryzykowałby walkę wręcz nawet z wrogiem o tak wielkiej przewadze liczebnej. Za nim stał jednak Ian. − Biegnij pod ścianą – poradził mu cicho. – I nie zatrzymuj się. Młody informatyk pokiwał głową. Ruszył, a w tym samym momencie Dziewięć wycelował w najbliższego ze strażników. Mężczyzna padł po strzale, a sekundę po nim dwóch następnych. Kolejni zdążyli już zareagować. Sięgnęli do karabinów – najwyraźniej już nie zależało im tak bardzo na schwytaniu go żywcem – jednak nim zdołali ich użyć, Dziewięć wpadł między nich. W tej sytuacji nie mogli strzelać bez ryzyka, że zranią swoich towarzyszy. A on, nie zamierzał się powstrzymywać. Kolejni strażnicy padali jeden za drugim, aż ocalali wycofali się za załom korytarza. Dziewięć zerknął w stronę drzwi; jego oczy wychwyciły chudą sylwetkę Iana, który po ciemku pędził w kierunku bramy. Był już daleko, stąd żaden z mężczyzn nie mógł mu zagrozić. Dziewięć zostawił ich więc i sam pobiegł innym korytarzem, przypominając sobie trasę zapamiętaną z planu. Miał inną sprawę do załatwienia, zamiast bawić się w kotka i myszkę z miernymi najemnikami. *** Aaron Sailor podniósł głowę, kiedy drzwi otworzyły się nagle. Był w pokoju sam. − Tak sądziłem – stwierdził zimno. – Chcesz zniszczyć dane. Dziewięć nie tracił czasu na odpowiedź; wycelował i strzelił, mierząc bezbłędnie w czoło Sailora. Kula zmieniła jednak swój tor i wbiła się w ścianę, podobnie jak dwa kolejne pociski. Nie dał zbić się z tropu; zaczął biec w stronę przeciwnika, chowając po drodze pistolet. W jego kierunku poleciały biurka i krzesła, nawet komputery; wszystko, co znajdowało się w pomieszczeniu. Dziewięć uchylił się przed pierw-szym z mebli, po czym przetoczył się po ziemi, unikając kolejnych. W momencie, kiedy się podnosił, w jego kark wbiła się strzałka. Sailor uśmiechnął się z triumfem, kiedy białowłosy upadł na podłogę. Otoczenie uspokoiło się, meble wylądowały na ziemi, kiedy zbliżał się do nieprzytomnego. − Szkoda – wycedził, wyciągając pistolet Dziewięć i celując nim w jego głowę. – Chciałem mieć cię żywego… ale skrzywdziłeś moją córkę. Nacisnął spust, jednak sekundę przed tym czyjaś ręka wystrzeliła i chwyciła go za nadgarstek, kierując strzał

39


OPOWIADANIA w sufit. Dziewięć zerwał się, wykręcając ramię Sailora. Mężczyzna krzyknął, częściowo z zaskoczenia, a przede wszystkim z bólu, kiedy został brutalnie przyciśnięty do ściany. Dziewięć wolną ręką wyjął strzałkę z karku i rzucił ją na podłogę. − Ta sama substancja nie zadziała dwa razy – powiedział. Wykręcił rękę Sailora mocniej, aż rozległ się trzask. Mężczyzna krzyk-nął, po czym powoli osunął się na ziemię, wciąż trzymany za bezwładną rękę. Próbował zaatakować telekinezą, jednak nie mógł przywołać swojej mocy. Dziewięć podniósł pistolet, który wcześniej upadł na podłogę, po czym wycelował w potylicę Sailora. Nie wahał się; strzelił. Zostawił ciało Sailora nieruchomo tam, gdzie leżało. Wyciągnął z kostiumu niewielkie krążki – materiały wybuchowe. Przyczepił kilka w pomieszczeniu, zwracając szczególną uwagę na serwery. Potem obszedł pobli-skie pokoje i tam rozmieścił pozostałe ładunki. Upewniał się przy tym, że znajdują się one w pobliżu drewnianych mebli, papierów lub innych łatwopalnych materiałów. Ruszył do wyjścia. Ocalali strażnicy musieli uciec, ponieważ nikogo nie napotkał po drodze. Kiedy znalazł się na zewnątrz, zaczął biec; jednocześnie wcisnął przycisk niewielkiego detonatora, który miał w kieszeni. Za nim rozległy się wybuchy; po chwili na niebie pojawiła się czerwona łuna, kiedy drewniane meble i papierowe dokumenty zajęły się ogniem. Szybko stało się jasne, że pożar sam z siebie nie wygaśnie. Dotarł do bramki – wciąż była otwarta – i wyślizgnął się przez nią. Ruszył chodnikiem, jednak zatrzymał się, kiedy drogę zastąpiła mu znajoma postać. − Miałeś uciec – przypomniał. Ian puścił jego uwagę mimo uszu. − Tak po prostu odchodzisz? – zapytał. − Tak – odparł Dziewięć. – Ty też powinieneś. Za chwilę przyjedzie straż pożarna. Na moment zapanowało milczenie. Młody informatyk przyglądał mu się z dziwnym wyrazem twarzy. − Rzeczywiście – wymruczał. – Pewnie przyjedzie. Dziewięć nie odpowiedział. Zaczął iść chodnikiem szybkim krokiem, ale zatrzymał się, kiedy Ian zawołał za nim: − Wiesz, zastanawiałem się nad czymś. Białowłosy obrócił się tak, by widzieć go kątem oka. Nie powiedział jednak nic. − Sailor powiedział, że wzmocnił kajdanki – ciągnął Ian. – Myślałem nad tym, jakim cudem udało ci się je zerwać. − Tak? – spytał Dziewięć z uprzejmym zainteresowaniem. − Złość – stwierdził Ian. – Stymuluje siłę… i jest bardzo ludzka. Nie są-dzisz? Dziewięć milczał dłuższą chwilę. − Dziękuję – powiedział w końcu. Ruszył przed siebie; tym razem Ian nie próbował go zatrzymywać. Przyglądał się, jak Dziewięć znika pośród cieni, po czym jakby mimochodem włożył rękę do kieszeni. Przełknął ślinę, kiedy jego palce trafiły na chłodną powierzchnię pendrive’a. Westchnął i możliwie najspokojniejszym krokiem ruszył w kierunku swojego mieszkania.

40

Angelika Chwastek

Urodziłam się w 1997 r. w Krakowie, gdzie mieszkam do dzisiaj. Uczęszczam do Salezjańskiego Liceum Ogólnokształcącego, do klasy mat-fiz-inf. Dużo czytam, zwłaszcza fantastykę, interesuję się również mitologią nordycką, językiem i kulturą Japonii oraz RPG. Pierwszą książkę zaczęłam pisać już w wieku 9 lat, ale to opowiadanie jest moją pierwszą publikacją. Strona autorska: jahusz.com; Facebook: Jahusz-Jan Maszczyszyn

ANGELIKA CHWASTEK


OPOWIADANIA

Jędrzej Knot Bliźniaczki Ilustracja: Konstatnty Wolny Mama Ani od samego początku wiedziała, że klasowa wycieczka okaże się katastrofą. Jej zdaniem delikatna psychika dzieci nie powinna być narażana na szok, jakim bez wątpienia jest wycieczka do Auschwitz. Może po maturze, najlepiej na studiach, ale – na Boga! – nie tak wcześnie. W końcu nauczyciele powinni o tym pomyśleć. Mama wiedziała, chociaż jej obiekcje wyszły na jaw dopiero po tragicznej wycieczce. Jechali dobre kilka godzin. Nie trudno sobie wyobrazić, co działo się w autobusie wypełnionym młodzieżą. Szczeniackie gry, skrywane pocałunki, zapowiedź bójek, które dopiero miały wybuchnąć – standard. Oprócz tego mnóstwo chipsów i innego śmiecia, jakim troskliwi rodzice od dawna wypełniają wycieczkowe plecaki. Przede wszystkim zaś – coraz większa nuda, będąca motorem do wymyślania wciąż głupszych pomysłów. Kto wie, być może spaliliby autokar, jednak kierowca wcześniej zatrzymał się na rozległym placu. Obok nich zaparkowały inne autobusy, z kolei przy nich następne i w ten sposób zapełniło się na pozór nieograniczone miejsce przeznaczone dla odwiedzających. Przy wtórze radosnych okrzyków i kilku wypowiedzianych w uldze przekleństw (w takim tłumie, ku rozpaczy nauczycieli, nie udało zidentyfikować się sprawców) młodzież wysypała się z blaszanego więzienia. Była tam również Ania Rudzka, trzymająca się z grupką najlepszych przyjaciółek. Dziewczyny obserwowały z zainteresowaniem chłopców, wciąż bardziej zajmujących się rozróbami niż płcią przeciwną. Mimo tego, Ania miała za sobą pierwsze doświadczenia: pocałunki, tajne spotkania… i dłonie nerwowo sunące po ciele, co wywoływało przyjemny dreszczyk. Gdybyście ją zobaczyli tamtego dnia, nie zdziwiłoby Was jej powodzenie. Urocza, szczupła blondynka o wiecznie roześmianych oczach, przywodzących na myśl bezchmurne niebo. Była normalną czternastolatką, może trochę ładniejszą od reszty koleżanek z klasy. Jednak mentalnie nie różniła się niczym, toteż jak wszyscy inni zbliżała się do bramy, nad którą widniało „Arbeit macht frei”, z uśmiechem na twarzy i błahymi słówkami tkwiącymi w pełnych ustach. Koledzy zgrywali niewzruszonych, próbując zasłaniać prawdziwe myśli idiotycznymi tekstami, za co dziewczyna ich nienawidziła, no, przynajmniej w tej chwili. Przeszła osobliwą przemianę: w miarę zagłębiania się w ponurej historii, przekazywanej im przez przewodnika, nikł uśmiech na jej twarzy, a w zamian pojawiła się bladość. Oglądała miliardy ściętych włosów i setki porzuconych sprzętów. Żołądek Ani protestował zaciekle, chcąc wyrzucić na zewnątrz całą swą zawartość. Na szczęście, a może wręcz przeciwnie, wycieczka ruszyła w dalszą drogę. Ledwo zdążyła powstrzymać wymioty, a już pokazano im

Bliźniaczki

ścianę, przed którą niegdyś stali oprawcy z SS. Zniszczony kawałek muru był świadkiem tysiąca egzekucji: dorosłych zabijano salwami z karabinów maszynowych, natomiast dzieciom roztrzaskiwano głowy o pomarańczowe cegły. W chwili, gdy przewodnik przytaczał statystkę zabitych, wszystkie dziewczyny zalewały się łzami, w tym nasza bohaterka, z wyglądu – przedstawicielka rasy aryjskiej. Chłopcy trzymali się dzielnie, ale było jasne, że również oni będą mieli koszmary przez kilka następnych dni. Faktycznie – wycieczka do Oświęcimia nie była zbyt dobrym pomysłem. Najlepszym dowodem była sytuacja, która wydarzyła się pół godziny po wizycie przy ścianie śmierci. Wycieczka przeszła do Birkenau, gdzie znajdowały się baraki przeznaczone dla kobiet. Uczniowie mogli usłyszeć i zobaczyć, jak wyglądało życie, a raczej egzystencja w obozie. Głodowe racje w połączeniu z ciężką pracą zbierały żniwo; dodatkowo wszy, brud, choroby i zimno wysysały ostatnie siły z nieszczęśników. No i byli jeszcze zwyrodnialcy z SS oraz Ci gorsi, w białych fartuchach. Nic więc dziwnego, że chłonąc taką wiedzę Ania nie wytrzymała. Punktem kulminacyjnym był wybryk jednego z kolegów, podkochujących się w blondynce (nie wiadomo dlaczego niektóre gnojki uważają, że obrzydzanie komuś życia jest najlepszym sposobem na podryw). Antek – niezbyt urodziwy, lecz duży kolega – złapał dziewczynę w pas i zanim ta zdążyła jakkolwiek zareagować, pchnął ją w stronę prycz. Ania nie upadła na gołe deski, ale musiała oprzeć się o drewnianą ramę. Od razu poczuła, że coś pali ją w dłoń. W baraku wydawało jej się, że może to mieć jedynie pochodzenie piekielne – jakby dotyk pryczy, będącej świadkiem tych wszystkich okropieństw, mógł sprowadzić na nią jakieś nieszczęście. Dziewczyna wrzasnęła, zwracając na siebie uwagę wszystkich w baraku; również jakiś zabłąkany przewodnik z niepokojem wsunął głowę przez otwór wejściowy. Szybko – jeszcze zanim Ania przestała płakać i lamentować – okazało się, że ból miał całkowicie normalne podłoże: wywołała go mała drzazga wbita w miękką skórę dłoni. Mimo wszystko, Antek nie uniknął porządnego opieprzu. Gdy znaleźli się w autobusie, Tomasz, nauczyciel historii, odetchnął z ulgą. Wycieczka do Auschwitz była jego pomysłem, gdyż chciał pokazać uczniom, że wojna to cierpienie, nie tylko materiał na kartkówkę. Tyle, że nieposiadający zbytniej wyobraźni nauczyciel nie wpadł na to, iż niektórzy mogą przeżyć to burzliwie, jak na przykład Ania. Cała ta histeria sprawiła, że Tomasz zaczął poważnie obawiać się o reakcję rodziców. Dlatego kiedy obserwując ukradkiem dziewczynkę zobaczył, że zajęła się „integracją” z rówieśnikami, kamień spadł mu z serca. Ania czuła się dziwnie, bardzo dziwnie. Ogromny strach,

41


OPOWIADANIA jaki ogarnął ją w baraku, był kompletnie nieuzasadniony. Dziewczynka wiedziała, że strasznie się wygłupiła, a mimo to czuła w sercu coś, co całkiem tłumaczyło jej zachowanie. Jednak nie potrafiła tego rozpoznać, przynajmniej nie w tamtej chwili. Teraz zaś, jakby zapominając o własnym wdzięku, zachwycała się tym, że koledzy patrzą na nią z pewną dozą pożądania. Zresztą dzięki temu spędziła jazdę powrotną w ramionach całkiem przeciętnego kolegi, co tak ucieszyło Tomasza. Chłopak też się cieszył, bo pierwszy raz w życiu mógł spędzić przyjemne chwile z dziewczyną, i to tak ładną jak Ania. Zresztą ona również wydawała się być szczęśliwa: widział radość w ślicznych oczętach wpatrzonych w niego jak osioł w siano. Tylko te oczka były niezauważanie inne, odrobinę ciemniejsze. Ania wróciła do domu późnym wieczorem. Spokojnie zjadła kolację, porozmawiała z mamą o wrażeniach z wycieczki (pominęła oczywiście swoją histerię i późniejszą „opiekę” kolegi), wreszcie poszła do pokoju, by zmarnować trochę czasu przed komputerem. Świadomość, że jutro też jest dzień – w dodatku niepozbawiony szkoły – zaciągnęła dziewczynkę do łazienki. Zmęczona weszła pod prysznic. Uniosła słuchawkę natryskową nad głowę, chcąc poczuć ciepły strumień na całym ciele. Podniosła wajchę uruchamiającą prysznic, jednak żadna kropla nie spadła na jasne włosy. Zamiast tego usłyszała syk, a potem poczuła wielki ucisk w piersiach. Walczyła, by utrzymać się na nogach, co jednak nie do końca się udało: dziewczyna zsunęła się po półprzeźroczystej ściance, mając świadomość otaczającej jej zewsząd śmierci. Była śmiertelnie przerażona. A potem wszystko minęło, jakby nigdy się nie wydarzyło – tak zresztą rzeczywiście było. Jak zwykle ułamek sekundy po podniesieniu wajchy struga wody zalała Anię, co jednak uświadomiła sobie dopiero teraz. Syk gazu, duszenie się, bliskość śmierci – wszystko było urojeniem. Widać jeszcze nie doszłam do siebie, pomyślała z ulgą, jaka przysługuje ciężko doświadczonym. Uspokoiła się, lecz i tak mycie załatwiła w iście rekordowym tempie. Z pewnością nikogo nie zaskoczę, pisząc, że dziewczynka miała koszmary. Zresztą tej nocy niemal każdy uczestnik wycieczki je miał, nie wyłączając Tomasza (choć jemu śniła się akurat wywiadówka, nie fabryka śmierci). Jednak sen Ani miał w sobie coś jeszcze, jakąś niepokojącą namacalność. Była niską, wychudzoną dziewczynką, jak każda w Birkenau. Hitlerowcy ogolili jej głowę do zera, przez co dziewięciolatka nie różniła się niczym od swoich kolegów – może tylko tym, że mieszkała w żeńskim baraku. Przebywała w obozie od niedawna. Doskonale pamiętała życie przed wywiezieniem ich do obozu, które mimo wojny nie pozbawione było swoich uroków. A teraz przeżywała swoje własne Piekło, jak setki tysięcy innych Żydówek. Odarte z godności, męczone zimnem i pracą, bite i wykorzystywane do pseudo eksperymentów medycznych…, ale − tak czy inaczej − chcące przeżyć. Ania czuła wszystko to, co dotykało tę dziewczynkę: czy była to tęsknota za zabitą w getcie matką, czy łażąca po skórze pluskwa. Jaźń wystraszonej uczennicy łączyła się z umysłem dziewięciolatki w jednym bezgłośnym krzyku. A przecież tej nocy nie zdarzyło się nic, czego człowiek nie byłby w stanie znieść. Gdy budzik zaczął wygrywać poranną symfonię, Ania zupełnie nie miała ochoty wstawać. Jednak – jak to bywa

42

z maszynami – dziewczynka musiała wreszcie ulec, tym bardziej, że hałasujące ustrojstwo było poza zasięgiem ręki. Zwlokła się z łóżka, później włożyła na siebie wczorajsze ubrania (rzecz wcześniej nie do pomyślenia). Za to kiedy zeszła na śniadanie, wstąpiły w nią nowe siły, jak w sieć elektryczną po podłączeniu generatora. Mama patrzyła ze zdziwieniem na wszystko, co Ania kładła na talerzu. Gdzie się podziała moja dbająca o linię księżniczka, pomyślała, lecz w głębi ducha cieszyła się tym, że córka skończyła dietę. Tymczasem uczennica pałaszowała trzecią z kolei kanapkę, dokładając do tego kilka jajek na miękko. Gdy zaś tylko mama zajęta była czymś innym, Ania „kradła” leżące na stole owoce i smakołyki. Przydadzą się na później, mówiła w duchu, wkładając zdobycze do plecaka. Potem dokończyła jeść i ruszyła do szkoły. Dziewczynka weszła do szarego, postkomunistycznego gmachu szkoły. Oprócz gimnazjum funkcjonowała tu również podstawówka, dlatego zanim Ania przeszła do prawego skrzydła, musiała przeciskać się między rozwrzeszczaną dzieciarnią. Szczerze nie lubiła tych maluchów, lecz dziś poczuła do nich sympatię i jakieś dziwne poczucie bezpieczeństwa. Dokładnie odwrotnie było na terenie gimnazjum: koledzy i koleżanki, choć w większości życzliwi, budzili w Ani niepokój i jednocześnie szacunek. Nie potrafiła włączyć się w rozmowę najbliższych przyjaciółek; wciąż trzymała się na uboczu. Wreszcie, jak zaatakowany przez bakterie organizm, uczniowskie grono wyrzuciło dziewczynkę na obrzeża szkolnej społeczności. W jeden dzień, a nawet w jednej chwili, z księżniczki stała się szarym popychadłem. Inna rozpaczałaby przez najbliższe kilkadziesiąt lat, rozpamiętując przeszłość w przyszłości – inna, ale nie Ona. Siedziała cicho w kącie, co jakiś czas przegryzając słodycze. Żyła, a to było najważniejsze. − Strona 55, zadanie 6. Proszę przeczytać temat… − Młoda nauczycielka dała uczniom kilka chwil na zapoznanie się z problemem. – Do tablicy podejdzie Ania Rudzka – zakomunikowała. Dziewczynka nie wiedziała co robić. Nie chciała stać przed tłumem, ale rozkaz to rozkaz. Powoli ruszyła w stronę tablicy, z miną więźnia idącego na szafot. Stojąc przy zielonkawej, pustej połaci, którą miała zapełnić rysunkami i obliczeniami, kątem oka łowiła spojrzenia innych. Były raczej złośliwe. Dzieci, jak mało która istota na świecie, potrafią być bezinteresownie okrutne. Blondynka wzdrygnęła się, czując za sobą wygłodniałe rekiny, czekające tylko na pierwszą krew. Odwróciła się całkiem w stronę tablicy, nad którą mogła zapanować. Oszałamiająco szybko wyrysowała, policzyła i zapisała wszystko, co było potrzebne do rozwiązania zadania. Nauczycielka, widząc sprawność, z jaką Ania poradziła sobie z wcale niełatwym problemem, musiała ją pochwalić: − Widzę, że ktoś tu ma naturalny talent. Trzeba pomyśleć nad Twoim występem w olimpiadzie matematycznej, masz duże szanse – zawyrokowała. Dziewczynka machinalnie pokiwała głową i odmaszerowała do ławki. W tej chwili interesowało ją istnienie, nie bzdury typu olimpiada. Istnienia z pewnością nie ułatwi jej zazdrość, jaką zaczęła darzyć ją klasa. − Anka, widzę, że goście Ci się już znudzili. Teraz wolisz trójkąty? – Usłyszała za sobą, gdy tylko wyszła na korytarz. Dawne koleżanki i koledzy roześmiali się bez litości, choć żart

JĘDRZEJ KNOT


OPOWIADANIA był wyjątkowo żenujący. Musiała zmierzyć się z dręczycielem. Okazało się, że jej wczorajszy „opiekun” kolejny raz postanowił zabawić się jej kosztem. Niestety, trafił na dzień, w którym blondynka brała życie na bardzo poważnie. Kompletnie nie spodziewał się ataku. Anka najpierw odepchnęła chłopca, a potem uderzyła go pięścią – tak, pięścią – w usta. Oszołomiony, nie zdążył poczuć jeszcze bólu w rozkwaszonych wargach, kiedy dziewczyna krzyknęła: − Odczepcie się ode mnie! Cholerne Polaczki! Nienawidzę was, świnie! Jakby podkreślając wykrzykiwane słowa, przeorała koledze policzek starannie wypielęgnowanymi paznokciami. Błękitne oczy kipiały gniewem i jednocześnie emanowały zimnem, zdolnym zmieniać ludzi w sople. Nic dziwnego, że żaden z kumpli zaatakowanego nie powstrzymał Ani Rudzkiej, gdy ta wychodziła ze szkoły. − Kompletnie jej odwaliło − zawyrokowała niegdyś najlepsza przyjaciółka, przełamując ciężką atmosferę. Powróciła radość, jednak już nie tak naturalna; pobity kolega był niemym dowodem na to, że Ania nie jest kolejnym popychadłem. Oczywiście bezpardonowy atak nie mógł przejść dziewczynce płazem. Ledwo wróciła do domu, a już rozległ się sygnał telefonu. Matka spędziła przy nim dobre kilka minut; tymczasem nastolatka zajęła się przygotowanym przez rodzicielkę obiadem. Trzeba przyznać, że z przygotowanej pieczeni, dla taty zostały co najwyżej nędzne ochłapy – na ziemniaki nie miał nawet co liczyć. − Aniu, dzwoniła Pani pedagog. Podobno uderzyłaś kolegę, to prawda? – zapytała mama, doskonale znając odpowiedź. Liczyła się z tym, że czeka ją bardzo długa i ciężka rozmowa. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Dziewczynka bez słowa wstała od stołu, zostawiając na nim tylko wyczyszczony talerz (kobieta przysięgłaby, że został on dosłownie wylizany), po czym poszła do siebie.

Bliźniaczki

− Aniu, Aniu, porozmawiajmy, proszę! – krzyczała matka stojąc w kuchni, a potem pod drzwiami pokoju zbuntowanej nastolatki. Wreszcie dała sobie spokój. Wróci Marek to może on jej przemówi do rozumu, pomyślała z otuchą. Ania leżała na swoim łóżku. Zmęczenie przyszło natychmiastowo: w jednej chwili walczyła z chęcią wykrzyczenia w stronę matki bluzgów, a w drugiej − nieomal zasnęła na stojąco. Dodatkowo, strasznie bolała ją głowa, w której raz po raz, w strasznym zapętleniu powtarzały się Jej słowa: Odczepcie się ode mnie! Cholerne Polaczki! Nienawidzę was, świnie! (w takim razie bez cudzysłowu) Dopiero po godzinie, kiedy chciała wstać i błagać mamę o jakieś proszki na nękającą ją migrenę, zapadła w sen. Niestety, nie można było nazwać go spokojnym. Był to raczej diabelski rolercooster, który może skończyć się w setki różnych sposobów, lecz każdy z nich jest tak samo zły. Znowu obudziła się w baraku – pewnie przez wesz, która ugryzła ją w miejscu intymnym lub też przez zimno odczuwane non stop, w każdej minucie spędzonej w obozie. Zeszła z pryczy, korzystając z tego, że z całej trójki to ona leżała z brzegu. Ledwo wstała, a już zaczęły się zawroty głowy. Nie była pewna, czy spowodowały je eksperymenty medyczne, w których była „ochotniczką”, niedożywienie, czy może ta obca jaźń w jej głowie. Tym razem czuła drugą osobę znacznie intensywniej – tak mocno, że mieszało to zmysły. A ta druga, kimkolwiek była, nie starała się szczególnie pomóc. Darła się w czaszce, aż zęby dzwoniły. No trudno, przynajmniej żyję, pomyślała z jakąś ulgą. Musiała wypowiedzieć te słowa w jakąś strasznie złą godzinę, kiedy Bóg Sadysta (bo tylko w takiego wierzyła) nasłuchiwał. Do baraku wpadli esesmani, zrzucając z łóżka wychudzone ciała, będące kiedyś kobietami. Wysoki blondyn podbiegł do dziewczynki, (ta druga nie wiadomo dlaczego poczuła otuchę) lecz widząc, że stoi na baczność, na chwilę stracił rezon. Zaraz jednak znalazł

43


OPOWIADANIA rozwiązanie: mocnym kopnięciem w brzuch posłał ją na podłogę baraku, uśmiechając się przy tym ciepło. Właśnie ten uśmiech – na pozór dobry – przerażał wszystkie więźniarki najbardziej. Ale nie było czasu na strach. Szybko zostały poderwane, po czym pognano je przez śnieg w noc. Na zewnątrz panował niepodzielnie mróz, a kobiety były tylko w cienkich drelichach. Jednak bieg, do jakiego zmusili ich naziści, wystarczająco rozgrzewał ich fizyczne powłoki. Zresztą droga była dość krótka. Zagnano ich do tak zwanej łaźni. Był to bunkier, za którego stalowymi drzwiami mogło pomieścić się mnóstwo osób, szczególnie przy tak niezwykłych zdolnościach organizacyjnych hitlerowców. Dziewczynka zobaczyła, że zgoniono tutaj również ludzi z dwóch innych baraków, w tym grupkę mężczyzn. Wrzask oficera z trupią czaszką na czapce oznaczał, że pora się rozbierać. Dziewczynka miała jakieś dziwne opory, by obnażyć się w obecności mężczyzn – zapewne przez tą drugą. Dopiero mocne uderzenie w twarz – straciła zęba – oraz rozdarcie na niej ubrania przez blondyna, doprowadziło ją do porządku. Potem strażnicy wtłoczyli Żydów do bunkra i szczelnie zamknęli masywne wrota. Znaleźli się w ciemności. Dziewczynka stała upchnięta między więźniarkę a tyłek jakiegoś starszego Pana. Tak przynajmniej sądziła, ponieważ pod „prysznicem” nie było światła. Były natomiast krzyki i jęki kobiet oraz pośpieszne modlitwy tych, którym zostało jeszcze trochę wiary, oczywiście w jidish. Nagle ukazał się wąski snop światła, wpadając przez sufit; dziewczynka zrozumiała, że odsłonięto otwór na szczycie bunkra. A potem sypnięto w ich stronę jakimś proszkiem. Poczuła, jakby dostała w twarz grudką ziemi. Otwór został zasłonięty, a oni czekali niespokojnie zaledwie kilka sekund. Dzięki ogromnej masie ludzkiej temperatura w bunkrze była na tyle wysoka, by śmiercionośny gaz mógł uwolnić się z glinianego więzienia. Pierwsze zaczęły się dusić najmniejsze dzieciaczki, będąc najbliżej podłogi. Widząc ich cierpienia, a zaraz potem doświadczając podobnych własnymi płucami, połączyła się w przerażeniu z drugą jaźnią. Prze jedną, niedługą chwilę zawodziły jednym głosem, były jednością, umierającą nutką człowieczeństwa. Potem usłyszały rozpaczliwy okrzyk: − Szalom, bracia i siostry! Do zobaczenia! Nie mogły zaczerpnąć oddechu. Dziewczynka pomyślała nagle, jak cudnie byłoby znaleźć się gdzieś indziej i tylko ta myśl zajęła jaźń małej więźniarki. Umierała z tą myślą, wytatuowaną na zwojach mózgu. Obudziła się w łóżku, cała zlana potem. Spała w ubraniu i teraz było to widać: pogniecione i niepierwszej świeżości ciuchy nadawały się tylko do prania. Musiała również zrobić porządek z włosami, które przypominały to, co można spotkać na głowach stałych rezydentek Dworca Głównego. I właśnie od tego zaczęła. Potem przeprosiła mamę i kolegę (choć czuła, że dobrze go potraktowała). Nie wróciła już do swojej wcześniejszej pozycji w szkolnej hierarchii, czego wcale nie żałowała. Za to została laureatką olimpiady matematycznej. Kilka lat później trafiła do dobrego liceum, a potem na wymarzone – w międzyczasie – studia. Mama strasznie się cieszyła. I nawet to, że córka miała jakąś dziwną chorobę oczu – nagle zmieniły kolor z niebieskich na brązowe – nie mogło stłumić jej radości. A ktoś wrzeszczał przeraźliwie, choć bardzo, bardzo krótko…

44

Jędrzej Knot

Urodzony w 1991 roku. Student Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Introwertyk i dusza towarzystwa (byle małego)w jednej osobie. Miłośnik pieszych wędrówek oraz dobrych książek. Pisaniem zainteresował się w szkole, a jego ponure historie nieraz przerażały nauczycieli języka polskiego. Później skupił się na tworzeniu wierszy, i marzenia o własnej powieści na długo zostały zepchnięte do podświadomości. Potrzeba było impulsu – jakim okazała się przedmowa do „Mrocznej Wieży” Kinga – żeby znów zajął się prozą. Opowiadanie „Bliźniaczki” jest jego literackim debiutem.

JĘDRZEJ KNOT


RECENZJE

Recenzje Christie Golden „World of Warcraft: Zbrodnie wojenne“

Wydawnictwo: Insignis Gatunek: fantastyka ISBN: 978-83-63944-50-6 Data wydania: 18.06.2014 Oprawa: miękka Liczba stron: 432 „For the Horde!” – krzyczałem złowieszczo, gdy moja potężna armia, złożona z orków, trolli, dwugłowych ogrów i plączących się między ich nogami goblinów, wdzierała się do serca stolicy Przymierza, burząc, paląc i mordując. Naprzeciw niej galopowała grupa paladynów w lśniących zbrojach, lecz rychło wpadła w runiczną zasadzkę założoną przez ogrzych magów i została dobita tornadami zsyłanymi przez przyczajonych na wzgórzach rycerzy śmierci. Nad okolicą uniósł się zapach śmierci i rozkładu, słodkawa woń kolejnego zwycięstwa. Ach – piękne to były czasy, kiedy człowiek miał mniej zmartwień i mógł beztrosko oddać się wojennemu rzemiosłu. Warcraft II na dysku i zabawa do białego rana. Część trzecia wciągała już nieco mniej, natomiast opromieniony sławą World of Warcraft w ogóle mnie nie poruszył. Zapewne dlatego, że zupełnie nie trawię MMO. Tym niemniej informacje dotyczące dalszej ewolucji świata ludzi i orków śledziłem w miarę na bieżąco, co zaowocowało tym, że siadając do czytania „Zbrodni wojennych”, uniknąłem pogubienia w gąszczu dziwnych nazw

Recenzje

oraz postaci i mogłem w pełni skupić się na naprawdę zgrabnie skrojonej fabule. Słyszeliście o Garroshu Hellscreamie, przywódcy Hordy i następcy legendarnego Thralla? Jegomość ów zasłynął w warcraftowym uniwersum z wyjątkowo okrutnych praktyk, którymi przysporzył sobie wrogów również we własnym obozie. Jak to mówią, nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka – ostatecznie Garrosh ląduje zakuty w kajdany gdzieś w pandareńskim lochu (swoją drogą, kto – paląc, burząc i plądrując w Warcraft II – spodziewał się, że w przyszłości do tego uniwersum zawitają wojownicze pandy?). Rozwiązanie jego kwestii wydaje się proste – ot, topór tudzież inny tasak w łeb i po problemie. Okazuje się jednak, że Niebianie bywają nieprzewidywalni i ubzdurali sobie konieczność przeprowadzenia sprawiedliwego procesu. Na dodatek takiego, w którym będą brać udział członkowie zarówno Przymierza, jak i Hordy. Do Pandarii przybywają zatem wszyscy najważniejsi przedstawiciele obu stronnictw, wszyscy zwarci i gotowi, by pogrążyć znienawidzonego orka w otchłaniach zapomnienia. Nie spodziewają się jednak, że zostaną wplątani w intrygującą grę, w której otrzymają sposobność ponownego przemyślenia własnych, nierzadko równie bolesnych, czynów. Pomysł na fabułę „Zbrodni wojennych” jest absolutnie rewelacyjny, a do samego poprowadzenia historii nie można mieć zarzutów. Wszystko trybi jak należy, akcja gna do przodu, stopniowo jesteśmy wciągani w niezwykłe bogactwo warcraftowego świata, jego burzliwych dziejów i nietuzinkowych bohaterów. Niezwykła, specyficzna atmosfera (także dzięki udanemu, polskiemu przekładowi) wyziewa z każdej strony – przejawia się ona zarówno w opisach miejsc czy wydarzeń, jak i w dialogach pomiędzy bohaterami, czy knowaniach między oboma stronnictwami – dosłownie czytasz i czujesz, że to Warcraft. Miłośnicy gier Blizzarda będą wniebowzięci. Co zaś z pozostałymi czytelnikami? Myślę, że i oni – o ile tylko lubią literaturę fantasy – powinni dać „Zbrodniom wojennym” szansę. Uważam, że poziom i polot, z jakim napisano tę powieść, zaskoczy ich, i to in plus. Co prawda, dobrze by było przed zabraniem się za dzieło Christie Golden rozeznać się nieco, kim są np. Sylvana Windrunner czy Thrall, ale przy odrobinie samozaparcia obejdzie się i bez tego. Christie Golden stworzyła udaną opowieść o zaskakująco pomysłowej fabule. Czytelnik, który się na nią skusi, na kolejnych stronach znajdzie barwne opisy niezwykłych krain i wydarzeń, fantastycznie zróżnicowane postacie i – co najważniejsze – emocje. Warto! Kamil Dolik

45


RECENZJE Andrzej W. Sawicki „Aposiopesis”

Wydawnictwo: Rebis Gatunek: fantastyka/przygoda/steampunk ISBN: 978-83-7818-558-1 Data wydania: 24.06.2014 Oprawa: Broszura klejona ze skrzydełkami Liczba stron: 344 Steampunkowa błyskotka Wśród wielu prób określenia czym jest steampunk, na które natknęłam się w przepastnych bebechach sieci, znalazłam jedną, szczególnie trafną, choć przewrotną „definicję” tego fantastycznego subgatunku, brzmiącą mniej więcej tak (cytuję z pamięci): „Steampunk ma miejsce wtedy, kiedy ubierające się na czarno gotki, odkryją brąz”. Istotnie. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że każdy nurt ma swoje perełki i każda jedna generalizacja robi mu krzywdę, nie sposób nie przyznać, że w dowcipnym, trochę złośliwym zdaniu kryje się całkiem właściwa obserwacja stanu rzeczy. Specyficzne elementy steampunku są tak wdzięczne wizualnie, iż same prowokują, by właśnie przez pryzmat estetyki postrzegać całokształt subgatunku. Zdjęcia ochrzczone mianem steampunkowych przedstawiają zazwyczaj piękności ubrane

46

w gorsety i „maszynowo” wyglądające dodatki. W wyspecjalizowanych sklepach oraz w internecie można zaopatrzyć się w drogie, kompletnie niepraktyczne, ale za to szałowo wyglądające gadżety i biżuterię z kółek zębatych. Suma, którą trzeba wydać na niektóre z nich, przeczy trochę punkowi w nazwie i jego brudnej bezczelności, dalekiej od wybłyszczonej, cudacznej maszynerii, pozakładanej warstwami na współczesne ubrania. Steampunk wielu kojarzy się przede wszystkim z modą, a ryzyko literackiego „nadsztafażu[1]” jest tu dużo wyższe, niż choćby u cyberbrata, gdzie niuanse naukowo-techniczne odgrywają bardzo dużą rolę, a nad całością unosi się mroczny duch korporacji i technologicznego, postnowoczesnego „oziębienia dusz”. Estetyzacja dzieł(ek) steampunkowych może je łatwo zmienić w pretensjonalne i gadżeciarskie, pozbawione głębi. Stąd moja ostrożność przy sięganiu po kolejny tom rebisowskich „Horyzontów zdarzeń”. Okładkę książki zdobi piękność w równie efektownym, co dziwacznym wdzianku. Kobieta z dumą prezentuje nietypową broń oraz dwie, imponujące… śruby na czole. Myślę sobie: fajnie byłoby mieć taką fotkę, gorset i pokazać się z giwerą, niekoniecznie potrafiąc się nią posługiwać. „Lans is lans”. Jednak śrubę sceptycyzmu dokręcił mocno początek książki: „Przed włożeniem kapelusika krytycznie zmierzwiła grzywkę mającą zamaskować dwie sześciokątne śruby znajdujące się na czole i wyglądające z daleka jak spiłowane diabelskie rogi. (…) mechanizm się luzował i zawory odcinające dopływ fluidów, które zwiększały agresję i szybkość, zaczynały przepuszczać i mogły nieopatrznie zmienić ją w maszynę do zabijania”[i]. Moją pierwszą reakcją był brzydki akronim, zaczynający się od „W”. Kolejną — szczery śmiech, który towarzyszył mi już do końca lektury. Śmiech bynajmniej nie szyderczy, a pozytywny. „Aposiopesis” jest książką trochę podobną do owych wydumanych strojów i gadżetów. Wyjść obwieszonym zegarkami można, ale niekoniecznie do pracy czy na spotkanie biznesowe. Ale jaka przyjemność zaliczyć sesję zdjęciową, festiwal Castle Party albo konwent w takich fatałaszkach!... Ha! Przeczytać „Aposiopesis” nie zaszkodzi, choć trudno traktować powieść w kategorii innej niż umilacz czasu. Sawicki uwypuklił dekoracje, nie troszcząc się specjalnie o ich użyteczność, wręcz celowo zamazał powiązania między światotwórczą, a czysto ozdobną rolą steampunkowych elementów. Takie wrażenie można odnieść czytając o „jakichś urządzeniach”, które „coś” robią. Cała zgrzytająca i chrobocząca w tle maszyneria, raz wprawiona w ruch, po prostu działa. U niektórych pisarzy taki zabieg bywa wykrętem od rachunku prawdopodobieństwa, a w „Aposiopesis” jest pstryknięciem czytelnika w nos. Nie zadawaj zbędnych pytań, wkręć się w historię, daj ponieść się dzikiej wyobraźni, przyjmij, że mechaborgi łażą po dziewiętnastowiecznej Warszawie, a urządzenie do eksploracji światów równoległych to urządzenie do eksploracji światów równoległych. I kropka. Proste? Jeszcze jak. I, co ważniejsze, działa. W nieskomplikowanej, naiwnej fabułce „Aposiopesis” jest szczególny urok, charakterystyczny dla znanych i lubianych blockbusterów[2], sesji RPG i tej fantastyki, która bezpośrednio wywodzi się z pierwotnej fantasy – pełnej przygód, marzeń o porywających zdarzeniach, niedostępnych w rze-

RECENZJE


RECENZJE czywistości – nieskrępowanej jeszcze manierą „bycia poważnym człowiekiem”. Tak właśnie widzę powieść, której autor bazuje na klasycznym trójkącie: Romans-Przygoda-Groza, przy czym Grozę z powodzeniem mogłaby zastąpić Groteska. „Aposiopesis” to gęsta synteza tego, co jest najprostszym, a równocześnie najskuteczniejszym przepisem na wciągającą, niekoniecznie skomplikowaną opowieść. Jest więc piękna i dzielna kobieta; są dwaj różni od siebie, interesujący adoratorzy tejże; mamy trochę groźnych, a trochę głupawych przeciwników w rodzaju Niemców z „Czterech pancernych…”; są też wyraziste postaci drugo- i trzecioplanowe, żwawa akcja i pozytywny finał. Do tego szczypta magii (zastąpiona ezoteryką, a raczej jej parodią) i mnóstwo humoru. Sawicki mruga do czytelnika i nie robi tego dyskretnie, ale jakby mówił: „Bawiłem się, pisząc, baw się, czytając”. Wie, jak zamieszać w treści, wie, jak połączyć środki formalne. Przy czym korzysta zaledwie (aż?) z humoru językowego, sytuacyjnego, postaci. Pisarz z wdziękiem bawi się bardzo typowymi sylwetkami, skądinąd nam znanymi (natchniony naukowiec bez pieniędzy, artysta-romantyk, krzykliwa straganiara, szarmancki oficer). Sawicki wykorzystuje, przekształcone w komedię, popularne motywy (np. dżinna z lampy, nazwanego Alojzym Orzeszką) i z nieustannym „puszczaniem oczka” czytelnikowi, wplata w to wszystko historię czy mitologię. Bohaterowie, z waleczną jak walkiria junkierką na czele, dostali komiczny obrys. Sceny, które same w sobie mogłyby mieć spory ciężar emocjonalny – jak przesłuchanie w Cytadeli, kojarzące się z kaźnią Polaków walczących o niepodległość – w „Aposiopesis” są podlane żartem (dla przykładu: oberpolicmajster nagle pyta więźnia o sposób na zgagę). Jako alternatywę dla zsyłki na Syberię niepokorni obywatele mają przemianę w mechaborga, „dokarmianego” podłym węglem, a pewna udręczona zjawa-demon biega w przykrótkim surducie i zachowuje się jak zombie w komediowym wydaniu. Trybiki steampunku to wdzięczne dodatki do powieści przygodowej, awanturniczej, przedrzeźniającej zresztą własną konwencję. Gdyby zmienić nieco epokę i scenerię, mechaborgi zastąpić cyborgami, a wehikuł astralny na parę – kosmicznym krążownikiem, nadal szłoby o jedno: o jazdę po bandzie. I o to, że z mechaborgami (cyborgami) jest fajniej niż bez – bo pozwalają dobrodusznie pokpiwać z gatunku. Skoro zaś o gatunkach mowa, przedstawienie nadnaturalnych istot i zjawisk jako w pełni realnych, równorzędnych i współbytujących z ludźmi, lokuje „Aposiopesis” w kręgu urban fantasy. Carscy czynownicy i żołnierze to między innymi nekromanci i demonolodzy, wyposażeni w odpowiednie ustrojstwa przeciw nadnaturalom. Do tych narzędzi należą np. giętki drut nasycony materializmem deterministycznym i darwinistyczne ciężarki. Cały ten arsenał jest przeuroczy i kapitalny w swojej prostocie: bazuje wyłącznie na pomysłowości i języku. Mówiąc o języku, nie sposób zapomnieć o dialogach. Moment, w którym dżinn Alojzy zagaduje do „kolegi” ze sfery demonicznej, to perełka całej lektury: „Ĝu-e Bad i-in sé. A-ba a-lá mu-ĝen? — zagaił Alojzy w swoim rodzimym języku (…). (…) Postać warknęła głucho i złowrogo. (…) — Salve, frater, te salutant! — spróbował Alojzy z innej strony. — Idź do diabła — wycharczał trochę niewyraźnie przybysz”[ii].

Recenzje

Tę konwencję trzeba kupić. Inaczej się nie da. Lekkie pióro Sawickiego pozwala mu nie tylko umiejętnie bawić, ale też budować napięcie. Fragmenty pisane „na serio” (lub po prostu „z mniejszym jajem”), bitewne i krwawe – od strony czysto warsztatowej byłyby zupełnie dobre, a nawet świetne. Niestety, latający tu i tam rozbawiony duszek (dżinn?) zapewne wpłynął na deficyt logiki i zbyt hojne folgowanie głównym bohaterom. Wesołej gromadce naszych protagonistów towarzyszy permanentne szczęście. Jak ich pisarz poobija albo powywraca, to natychmiast montuje cudowne ocalenie, olśnienie umysłowe lub nagły zwrot wydarzeń. I jest też druga strona – inżynier Danił, podróżujący przez przestrzeń astralną, „nagle” przypomina sobie o pewnych komplikacjach związanych z taką wycieczką. By nie było za łatwo (a i tak jest), Sawicki wprowadza co chwilę pomniejsze wypadki i triumfy tych złych. To nie wystarcza, by pokonać niezmordowaną Prusaczkę, inżyniera-geniusza i Dżinna, który znał Saladyna, Mojżesza, a nawet Odyseusza. Wszyscy są bohaterscy, bardzo bohaterscy. Nie pogadasz. Już wiesz, że wyjdą cało, cokolwiek się zdarzy. Nieskomplikowana intryga służy wyłącznie kibicowaniu dzielnej grupce i stwarza pretekst do jej prezentacji. A kibicować jest komu, bo to grupka udana. I nawet wyrwanie przyrodzenia tym niedobrym (scena bardziej niesmaczna niż śmieszna, z rodzaju mocno niesubtelnego humoru, niepasująca do lekkości całej reszty), jest usprawiedliwione. Zresztą, źli bywają całkiem poczciwi; większość czarnych charakterów została zaledwie maźnięta sadzą. Groźny feldmarszałek Berg to równocześnie swojski, chociaż gderliwy dziadzio, astralne byty nieszczególnie przerażają, a w każdym urzędzie znajdzie się pomocny automat, gorliwy wyznawca Żelaznego Boga. I jest sympatycznie… …bo przecież miało tak być. „Aposiopesis” to taki steampunkowe fiu-bździu, lektura na kanikułę, do hamaka, przed snem. Wdzięczne nic, zmyślna błyskotka. Jako taka, spełnia swoją rolę: ożywia nudną i sztywną codzienność, pełną krawatów, kitlów i garsonek. [1] Sztafaż - mało istotne elementy, uzupełniające lub ozdabiające coś, np. utwór literacki. Cyt. za: Słownik języka polskiego, PWN [przyp. red.]. [2] Blockbuster – dzieło, które stając się przebojem, również odniosło sukces kasowy [przyp. red.]. [i] Cyt. z recenzowanej książki, str. 5-6 [ii] Cyt. z recenzowanej książki, str. 133-134 Małgorzata Ślązak

47


RECENZJE Matt Richtel „Zabawka diabła”

Tytuł oryginalny: Devil’s Plaything Wydawca: Akurat ISBN: 978-83-7758-717-1 Data wydania: 18.06.2014 Liczba stron: 528 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Gatunek: thriller „(…) procesy myślenia, przetwarzania informacji, utrwalania ich w pamięci i przywoływania z niej są naprawdę czymś niezwykłym”. Niektóre procesy zlokalizowane w centrum sterowania całego organizmu – mózgu – pozostają w dalszym ciągu tajemnicą, dlatego też wzbudzają ogromne zainteresowanie naukowców. Daje to przede wszystkim nieograniczone możliwości badawcze, choć eksperymenty na ludzkim mózgu prowadzone przez nieodpowiednich ludzi mogą być bardzo niebezpieczne. O tym, jak groźne może być „grzebanie” w ludzkiej pamięci, możemy przekonać się, sięgając po powieść Matta Richtela pt. „Zabawka diabła”. Nathaniel Idle jest dziennikarzem śledczym i medycznym, który umieszcza swoje artykuły na blogu. W wolnych chwilach opiekuje się swoją 85-letnią babcią mieszkającą w domu opieki. Staruszka cierpi na demencję – chorobę,

48

która często dotyka ludzi w podeszłym wieku. Pamięć Lane pogarsza się z każdym dniem, coraz częściej mylą jej się wydarzenia i osoby. Na pomoc osobom będącym w podobnej sytuacji, wychodzi projekt pod nazwą „Krucjata Ludzkiej Pamięci”, który umożliwia nagrywanie wspomnień. Ostatnio Lane wydaje się być jednak bardziej pobudzona niż zwykle, a dodatkowo wypowiada słowa, które nijak nie można powiązać w logiczną całość. Gdy pewnego dnia Nathaniel odwiedza swoją babcię i zabiera ją na spacer, nieoczekiwanie ktoś do nich strzela. W głowie dziennikarza zapala się ostrzegawcza lampka, gdyż wydaje mu się, że to on stanowił cel, w związku z odkrytą przez niego aferą w środowisku policyjnym. Kolejne niespodziewane wydarzenia poddają jednak w wątpliwość jego tezę, gdyż wszystkie ślady zaczynają prowadzić do babci Nata, która – jak się okazuje – od lat skrywa jakąś tajemnicę. Dziennikarz chcąc uchronić siebie i babcię przed niebezpieczeństwem, próbuje połączyć w jedną całość szczątkowe informacje wypowiadane przez Lane. Czas nie jest jednak dla niego sprzymierzeńcem, gdyż z pamięcią babci jest coraz gorzej… Wydarzenia, jakie mają miejsce w powieści, poznajemy z perspektywy głównego bohatera, co pozwala na dość szybkie „zaprzyjaźnienie” się z postacią. Taki sposób prowadzenia narracji sprawił, że czytelnik ma możliwość bycia obserwatorem zdarzeń na pierwszej linii frontu. Matt Richtel stworzył niezwykle interesującego i wiarygodnego bohatera – zapewne nie bez znaczenia był tutaj fakt wykonywania przez autora tej samej profesji, co główny bohater powieści. Dodatkowo mamy okazję poznać od środka kulisy dziennikarstwa śledczego, które niesie ze sobą tyle fascynujących wrażeń, ile niebezpieczeństw. Warto w tym miejscu dodać, że Matt Richtel wraz z kolegami z redakcji New York Timesa został w 2010 roku uhonorowany Nagrodą Pulitzera. Ciekawostką dla polskich czytelników jest z pewnością wątek nawiązujący do naszego kraju. Babcia głównego bohatera – z pochodzenia Polka – opowiada o swojej młodości i wyjeździe z kraju do Stanów Zjednoczonych tuż po pierwszej wojnie światowej. Szkoda jedynie, że opis ten jest niezwykle krótki i lakoniczny. „Zabawka diabła” otwiera cykl thrillerów z Natem Idle’em w roli głównej, więc jeszcze nie raz przyjdzie nam śledzić losy wścibskiego dziennikarza. Matt Richtel pisze z lekkością godną dziennikarza, przez co książkę czyta się dosłownie jednym tchem. Jeśli więc chcecie zabić nudę, która dopada podczas letnich wieczorów, i rozerwać się przy dobrej powieści sensacyjnej, sięgnijcie po „Zabawkę diabła” – z pewnością nie pożałujecie. Kinga Król

RECENZJE


RECENZJE Emmy Laybourne „Monument 14 Odcięci od świata”

Tytuł oryginalny: Monument 14 Wydawca: Rebis ISBN: 9788378185741 Seria: s-f Data premiery: 2014 Co czuje człowiek ukrywający się w odizolowanym od świata zewnętrznego schronieniu, gdy wszystko wokół ogarnięte jest chaosem spowodowanym cyklem niespodziewanych katastrof naturalnych, który zmienił całe wybrzeże USA w prawdziwe piekło na ziemi? A jeśli dodatkowo jest się nastolatkiem, na którego barkach spoczywa odpowiedzialność za gromadkę małych, pozbawionych opieki dorosłych dzieci? Emmy Laybourne w swojej debiutanckiej książce doskonale odzwierciedla problemy odciętej od świata grupy dzieci i nastolatków, którzy stanęli w obliczu sytuacji, której nie byłby w stanie sprostać niejeden dorosły… Apokalipsa spowodowana przez potężny wybuch wulkanu, którego konsekwencją było największe w historii tsunami oraz katastrofalne zjawiska klimatyczne: gwałtowne gradobicia i trzęsienia ziemi zrównały z ziemią ogromny obszar Stanów Zjednoczonych. Najgorsze jednak było to, że podczas kataklizmu zniszczeniu uległ ośrodek Narodu, w którym magazynowano eksperymentalną broń chemiczną. Jej opary skaziły tereny leżące wokół miasta Colorado. Kilkadziesiąt sekund wdychania skażonego powietrza mia-

Recenzje

ło tragiczne konsekwencje, których objawy uzależnione były od grupy krwi danego człowieka. Ciało osób z grupą A pokrywa się krwawiącymi pęcherzami, co w ciągu kilku minut doprowadza do śmierci. Ludzie z grupą AB cierpią na urojenia paranoidalne, a osoby z grupą 0 zmieniają się w obłąkanych morderców atakujących wszystkich wokół siebie. Natomiast ludzie posiadający grupę B skazani są na bezpłodność. Toksyny te mają unosić się w powietrzu przez 6-12 miesięcy, dlatego czternaścioro dzieci, które dzięki przytomności i opanowaniu kierowcy szkolnego autobusu, znalazło schronienie w wielkim supermarkecie ­ jest teraz w sytuacji bez wyjścia. Szczęściem w nieszczęściu sklep, w którym zostali uwięzieni zapewni im zapasy jedzenia, picia i środków czystości na długi czas. Problemem są jednak ogarnięci manią zabijania szaleńcy, którzy bez przerwy próbują wedrzeć się do wnętrza ich schronienia… Kiedy kierowca autobusu wyrusza na poszukiwanie pomocy, w supermarkecie pozostają jedynie dzieci, z których każde stara się radzić z tą ekstremalną sytuacją na własny sposób. Autorka przedstawia szerokie spektrum osobowości bohaterów, dając dowód doskonałej znajomości ludzkiej psychiki. Głównym bohaterem, a zarazem narratorem powieści jest szesnastoletni Dean – przeciętny, typowy chłopak, z którym może identyfikować się niemal każdy nastolatek. Przeżywa on pierwszą, młodzieńcza fascynację nieco starszą od siebie Astrid, która przebywa tu wraz ze swoim chłopakiem – najlepszym sportowcem w szkole – Jake’em. Mamy też między innymi: trzynastoletnią lolitkę Sahalię, opiekuńczą Josie, przynależącego do skautów Niko, superinteligentnego Alexa, rozpieszczoną Chloe oraz pięcioro maluchów poniżej 8 lat (w tym hiszpańskojęzycznego Ulissesa). W obliczu zagrożenia dzieci odkrywają w sobie rozmaite zdolności, które pomagają im przetrwać – dzielą się obowiązkami, opiekują młodszymi dziećmi, starają jak najlepiej zorganizować warunki, w których przyszło im przebywać. Nie udaje im się jednak uniknąć naturalnej w tej sytuacji rywalizacji o władzę, a także folgowania najniższym instynktom – popadaniu w alkoholizm i narkotyki. Można więc powiedzieć, że tom pierwszy planowanej przez autorkę trylogii „Monument 14” stanowi interesujące połączenie „Władcy much” oraz „GONE” z filmem „Pojutrze” – poruszający obraz osamotnionych dzieci, zmuszonych do poradzenia sobie w sytuacji, która przerosłaby niejednego dorosłego człowieka. Najbardziej zaś wstrząsający jest realizm zaistniałej sytuacji – prawdopodobieństwo wydarzenia się podobnej historii jest we współczesnej rzeczywistości przerażająco wysokie. Ośrodki, w których trwają testy nad rozmaitymi broniami biologicznymi rozmieszczone są przecież na całym świecie, a katastrofy naturalne także nie należą do rzadkości. Świadomość tego powinna skłonić nas do zastanowienia się nad tym, jak my sami postąpilibyśmy w obliczu podobnej sytuacji…? Polecam „Monument 14” wszystkim fanom powieści katastroficznych, sama zaś z niecierpliwością czekam na kolejne tomy zapowiadanej trylogii. Olga Michalik

49


RECENZJE Orson Scott Card „Cień Endera”

Tłumaczenie Danuta Górska Tytuł oryginału Ender‘s shadow Wydawnictwo Prószyński i S-ka Data wydania .05.2014 ISBN: 9788378397649 Liczba stron 496 Pierwsze sequele „Gry Endera” dzieliły od pierwowzoru około trzy tysiące lat, poza tym różniły się też od niego dość znacząco na wielu innych płaszczyznach. Nic dziwnego zatem, że Card w końcu dostrzegł potencjał bezpośredniej kontynuacji dotyczącej wydarzeń po wojnie z Formidami, na ponownie podzielonej Ziemi. Tak pod koniec lat 90. narodził się cykl „Saga Cienia”, którego głównym bohaterem jest Groszek. Co ciekawe, jego pierwszy tom – „Cień Endera” – w znacznej mierze pokrywa się chronologicznie z „Grą…”. Jakie są tego następstwa, jakie wynikają z tak przyjętej formy zagrożenia, pułapki, ale i niewątpliwe zalety? Nie wszyscy uczniowie Szkoły Bojowej rekrutowani są poprzez odbieranie rodzinom ich najbardziej uzdolnionych dzieci. Powołaniem siostry Carlotty jest wyszukiwanie genialnych dzieci tam, gdzie nie rozciągają się macki Międzynarodowej Floty – na ulicach w biednych dzielnicach dużych miast. Takim właśnie ulicznikiem codziennie ocierającym się o śmierć głodową jest Groszek. Jak się jednak okazuje, nie jest on zwyczajnym chłopcem nawet w kategoriach elitarnej Szkoły Bojowej. Nie jest nawet normalnym człowiekiem. Czy stanie to na przeszkodzie jego błyskotliwej szkolnej kariery? W jakich okolicznościach mały Groszek zostanie prawą ręką Endera i walnie przyczyni się do

50

ostatecznego zwycięstwa nad Robalami? Na pierwszy rzut oka napisanie tego typu książki wygląda na chwyt czysto komercyjny – takie trochę autożerowanie na sławie swojego największego dzieła. „Cień Endera” jednak sam w sobie niemal dorównuje swojemu starszemu bratu. Z jednej strony mamy do czynienia z tą samą historią, wiemy jak się skończy, znamy puentę i kluczowe zwroty akcji. Card potrafi jednakże z tego wszystkiego uczynić zaletę. Nie próbuje trzymać czytelnika, który już wie co się stanie, w sztucznej niepewności, ale prawie od samego początku wykłada wszystkie karty na stół i przenosi historię na zupełnie inną płaszczyznę – za kulisy. Jest to możliwe dzięki odpowiedniej kreacji Groszka, który w „Grze…” był po prostu najmniejszym i najbardziej błyskotliwym członkiem jeeshu Endera, w krytycznej sytuacji jego ewentualnym zastępcą. Ender zajmował swoją osobowością zbyt wiele przestrzeni, by w powieści mu przeznaczonej, znalazło się miejsce dla drugiego ważnego chłopca. A Card doskonale to czuje i potrafi bezbłędnie zagrać tą kartą. Konfrontując Groszka z Enderem, pokazuje nie tyle niedoskonałości tego drugiego, ile jego inne oblicze, czy może raczej pogłębia zrozumienie jego działań. Ender jest bowiem wybitny, ale Groszek przewyższa go pod każdym względem, który można zmierzyć z pomocą testów. I w tym ostatnim tkwi haczyk. Groszek jest zimnym, analitycznym umysłem, koledzy go szanują (kiedy już poznają jego możliwości), ale nie darzą szczególna sympatią. Ender nie opiera się na twardych danych, ale na własnych ocenach, często opartych o odczucia, a nie jakąś głęboką analizę. W pewnych kwestiach okazuje się być wręcz zaskakująco niefrasobliwy. Wydaje się być jedyną osobą w szkole, która nie słyszała o osiągnięciach Groszka, co tego drugiego niezmiernie irytuje – dla Endera jest po prostu najmniejszym ze starterów w jego armii. Tym razem jego renoma bystrzaka nie wystarczy, musi udowodnić w praktyce, że zasługuje na szacunek. Szacunek jedynej osoby, na której zdaniu mu zależy. W tym leży siła Endera – ludzie go kochają. Nie wszyscy oczywiście. Groszek próbuje nawet rozgryźć fenomen Wiggina i rozpytuje wśród jego przyjaciół, co właściwie w nim widzą. Nie są oni jednak w stanie udzielić mu satysfakcjonującej odpowiedzi. Jak dość kulawo tłumaczy jeden z nich, sprawa jest prosta – dobrzy go kochają i dążą do zdobycia jego aprobaty i przyjaźni, źli bezinteresownie i równie gorąco nienawidzą. Jak widać, „Cień Endera” to nie tylko określenie Groszka, ale i całej opowieści, która toczy się właśnie w cieniu tego kultowego bohatera. Nawet Groszek w końcu wchodzi w jego orbitę i okazuje się, że i jemu jest tam całkiem dobrze. Sam chłopiec, dzięki zupełnie nieświadomemu wpływowi, jaki Ender roztacza wokół siebie, zmienia się. Początkowo zimny, wyrachowany indywidualista, pogardzający wszystkimi gorszymi od siebie (czyli właściwie wszystkimi w ogóle), z czasem dostrzega i docenia wagę współpracy i przyjaźni (poboczny wątek jego niespodziewanej przyjaźni, z dość przeciętnym jak na realia Szkoły Bojowej chłopcem, dostarcza mocnych wzruszeń), zachowując jednak przy tym odporność psychiczną, której w pewnym momencie Enderowi zaczyna brakować, oraz swoje niesamowite zdolności umysłowe. Za sprawą Endera socjalizuje się, zaczyna mu zależeć na wielu sprawach niezwiązanych

RECENZJE


RECENZJE z przetrwaniem czy górnolotnymi ambicjami. Czyni go to zarówno lepszym dowódcą, jak i lepszym człowiekiem. „Cień Endera” jest doskonałym uzupełnieniem „Gry Endera”. Czytając „Grę…”, de facto stajemy się Enderem, brakuje nam zatem szerszego spojrzenia. Dzięki temu specyficznemu midquelowi spoglądamy na Endera oczami Groszka, możemy zatem dostrzec więcej – dystans, jaki dzieli Endera od innych dzieci; jak niewiele brakuje, by wszystko poszło w diabły; jak ważną postacią jest sam Groszek, który nie tylko jest rezerwowym dowódcą, ale i obrońcą i opiekunem

Alexandra Monir „Władcy czasu”

Wydawnictwo: Jaguar Tytuł oryginału: „The Timekeeper” ISBN: 9788376862477 Data wydania: czerwiec 2014 Liczba stron: 288 „Władcy czasu” to kontynuacja bestsellera „Poza czasem” autorstwa Alexandry Monir. Jest to opowieść o siedemnastoletniej Michele, która odkrywa, że potrafi podróżować w czasie. Dzięki swoim umiejętnościom udaje jej się przenieść do XIX wieku, gdzie poznaje Philipa Walkera. Nastolatkowie zakochują się w sobie, ale jest jeden problem. Ich epoki dzieli ponad sto lat. Cóż to jest dla wielkiej miłości, prawda? „Jeśli trzeba, zaczekam na ciebie i tysiąc

Recenzje

Endera, który z wielu działań młodszego chłopca nie zdaje sobie sprawy, a na nich korzysta. „Cień Endera” to przy tym samodzielna i pełnoprawna historia o przyjaźni, miłości, przywiązaniu i poświęceniu. O tym, że choć nie każdy może być Enderem, a wielu nie zdaje sobie sprawy, że nie jest to łatwe doświadczenie, to samo dążenie do tego ideału wzbogaca. Łukasz Szatkowski

lat, nawet w innym wcieleniu”, powiedzą niektórzy. „Miłość, prawdziwa miłość, potrafi być wieczna”, dopowiedzą inni. I o tym też zdaje się być książka Alexandry Monir, bowiem jak wytłumaczyć fakt, że pewnego pięknego dnia w 2010 roku, w szkole, Michele spotyka Philipa Walkera? Tak, tego samego Philipa. Chłopak zdaje się jej jednak nie pamiętać. Gdy dorzucimy do tego zemstę zza grobu oraz podłe intrygi dawnej przyjaciółki ojca Michele (rozwiązane ostatecznie w sposób po prostu żenujący), uzyskamy w zarysie fabułę powieści „Władcy czasu”. Oczywiście jest to książka o wielkiej miłości. I gdybym była targetem, do którego jest skierowana, miała lat 13, no może 16, to pewnie urzekłaby mnie ta historia. Ale jestem trochę starsza, wiem, że miłość jest nieco bardziej skomplikowana, niż patrzenie sobie w oczy i zapewnianie się nawzajem o dozgonnym (i pewnie „pozgodnym” również) oddaniu oraz o tym, że jesteśmy gotowi zrobić dla siebie wszystko. Płaski, lukrowany obrazek dla nastolatek. Kiedyś pewnie by mi się to podobało, dziś jedynie śmieszy. To, co najbardziej by mnie w powieści interesowało, zostało potraktowane bardzo po macoszemu, przykryte ciągłymi westchnieniami głównych bohaterów, którzy w wieku lat nastu kochają się już przecież całe wieki (sic!). Owszem, pojawiają się zasady rządzące Stowarzyszeniem Czasu oraz prawa, jakim muszą podporządkować się podróżnicy, ale dylematy, z którymi się stykają, zostają jedynie zasygnalizowane. A przecież próba odpowiedzi na pytanie – czy istnieje przeznaczenie, czy los można zmieniać, czy przyniesie to więcej dobrego niż złego – jest tematem fascynującym. Rozumiem jednak, że gdybym była nastoletnim odbiorcą tej powieści, bardziej skupiałabym się mimo wszystko na powłóczystych spojrzeniach dwójki głównych bohaterów. Podobała mi się we „Władcach czasu” idea hotelu Aury i pokojów, które miały odzwierciedlać poszczególne roczniki. Gdy Irving Henry miał wybrać się do 1991 roku, zamieszkał w pokoju, w którym znajdował się między innymi plakat z filmu… „Pretty Woman”. Ciekawy był również dziennik ojca bohaterki, XIX-wiecznego dżentelmena, który w zabawny sposób opisywał początek lat 90 i dziwił się zaistniałym w ciągu stu lat zmianom. Na uwagę zasługuje także opis XIX-wiecznego Nowego Jorku. Tym razem nie mogę się przyczepić. Przyznaję, Monir udało się oddać klimat. A przynajmniej mnie przekonała. O ile do wydania „Władców czasu” przyczepić się nie można, o tyle korekta woła o pomstę do nieba. Wygląda to

51


RECENZJE tak jakby książkę tłumaczyły dwie różne osoby, które nic ze sobą nie uzgodniły. Imię „Rebecca” raz odmieniane jest jako „Rebecki”, innym razem jako „Rebecci”. Również jedno z głównych pomieszczeń w domu Windsorów raz bywa „holem”, innym razem „hallem”, a ilość literówek jest wręcz zatrważająca. Są książki dla nastolatków, po które chętnie sięgają także dorośli. Są książki dla nastolatków, do których wracając jako

dorośli, odkrywamy głębsze sensy, inne sposoby odczytania. Cóż, „Władcy czasu” nie są ani pierwszym, ani drugim przykładem. To typowa powieść dla nastoletnich dziewcząt, a dodatkowo, niestety, przeciętniak w tej kategorii.

Philip K. Dick „Krótki szczęśliwy żywot brązowego oksforda”

podziw oryginalnością i pomysłem. Dają jasny ogląd, jak rozwijał się warsztat pisarza, co mu chodziło po głowie, jak myślał, kiedy je tworzył. Wspólnym wątkiem opowiadań jest przyszłość. Zarówno futurystyczna technologia, jak i podróże zaprezentowane w owych tekstach łączy wspólny mianownik w postaci rozwoju. Unikalność i nowoczesność okraszone zostały również niepewnością, tak bardzo oczywistą dla tego, co nieznane. Dick pomyślał o wszystkim, przewidział różne zakończenia i formy, dlatego urozmaicenie historii o motywy współcześnie nawet istniejących katastrof – wojny albo epidemie – nie tylko uwiarygodniają, ale także nadają odrobiny dreszczyku. „Krótki szczęśliwy żywot brązowego oksforda” to zbiór nietypowy pod kątem jakości opowiadań – po prostu każde z nich jest dobre. Chociaż zasady fizyki, znajomość przestrzeni kosmicznej i wszechświata nie są identyczne jak te, które dzisiaj znamy, to jakość i dokładne wytłumaczenie teorii sprawiają, iż jest to niezauważalne dla oka osoby niewyspecjalizowanej w tej dziedzinie nauki. Podobnie jak przed lekturą „Czasu poza czasem”, obawiałam się tego, iż moja wiedza będzie niewystarczająca, lecz opowiadania okazały się przyjemne w odbiorze, lekkie, ale zarazem przemyślane i poukładane. Nie sposób nudzić się podczas tej lektury, gdyż wspaniała kreacja światów, bohaterów, ich różnorodność i unikatowość zwalają z nóg. Philip K. Dick zdecydowanie zasługuje na miano jednego z najlepszych pisarzy science-fiction, co w mojej głowie potwierdził „Krótki szczęśliwy żywot brązowego oksforda”. Każde pojedyncze opowiadanie dokładało swoje trzy grosze do mojej oceny. Zdecydowanie trzeba to przeczytać. Zbiór będzie dokonały dla początkujących – czy to w tematach kosmiczno-futurystycznych, czy też w dziełach Dicka. Ich klasa, elegancja i ład przywodzą na myśl poważne i pełne patosu niszowe dzieła, tymczasem twórczość pisarza zawarta w tej książce nadaje się dla każdego. I tym właśnie nazwałabym wspaniałość – pozorną uniwersalnością i diabłem tkwiącym w szczególe – dopracowaniem.

Tytuł oryginalny: Collected Stories, volume 1: Beyond Lies the Wub Wydawnictwo: Rebis Tłumaczenie: Magdalena Gawlik, Jan Karłowski, Anna Kejna, Tomasz Oljasz, Zofia Uhrynowska-Hanasz, Ewa Witecka, Arkadiusz Nakoniecznik ISBN: 9788378185369 Data wydania: 3 czerwca 2014 Wymiary: 125 x 195 mm Liczba stron: 628 Philip K. Dick to autor kultowy, ponadczasowy i uwielbiany od dawna. Sama dotychczas miałam przyjemność czytać tylko jedną jego książkę – „Czas poza czasem” – która zachwyciła mnie każdą błahą drobnostką i urzekała od początku do końca. Tym razem w moje ręce wpadł zbiór opowiadań tego autora, które powstały, gdy Dick miał dwadzieścia kilka lat. Mimo tego teksty, chociaż proste, nieskomplikowane oraz przyjemne w odbiorze, wzbudzają

52

Jagoda Wochlik

Sylwia Zazulak

RECENZJE


RECENZJE Anne Bishop „Most Marzeń”

Wydawnictwo: Initium Tytuł oryginalny: Bridge of Dreams Data wydania: 17.04.2013 ISBN: 978-83-62577-31-6 Oprawa: miękka Strony: 464 Gatunek: fantastyka Nawet najwytrwalsi bohaterowie potrzebują czasami odrobiny odpoczynku. Ochrona świata to wszakże nadzwyczaj stresująca i czasochłonna robota w mocno nieprzyjaznych warunkach. Przekonała się o tym dobitnie Glorianna Belladonna, ratując Efemerę przed żarłocznymi zakusami Zjadacza Świata. Na jej nieszczęście zło nie potrzebuje wiele odpoczynku i rzadko respektuje czyjeś plany wakacyjne. Gdy grupa morderczych czarnoksiężników znajduje drogę do krajobrazów Glorianny, Lee postanawia ochronić siostrę kosztem własnej wolności. Nie całkiem bezinteresowne poświęcenie zabiera go do tajemniczego miasta Wizji – miejsca stopniowo pochłanianego przez mrok. Oślepiony mostowy musi wykorzystać całą swą wiedzę, by przetrwać i spróbować pomóc lokalnej społeczności w walce z nieznanym i okrutnym przeciwnikiem. To przynajmniej stara się nam wmówić barwna okładka „Mostu marzeń”, trzeciego tomu serii Efemera. Rzeczywistość okazuję się jednak odrobinę mniej kolorowa. Literacki styl Anne Bishop jest pod wieloma względami unikalny. Opiera się mocno na wewnętrznych przeżyciach bohaterów, spychając akcję na zdecydowanie dalszy plan. Wspomniany styl posiada wiele zalet, lecz także liczne słabości, które potrafią zepsuć przyjemność z czytania. Książki Bishop często postrzegane są jako mocno „przegadane” lub (w skrajnych przypadkach) nawet nudne. Pierwsza połowa „Mostu marzeń” wydaje się jednak przeczyć tym zarzutom. Autorka bardzo umiejętnie oddaje tragiczną sytuację Lee, oślepionego i uznanego za szaleńca. Mostowy musi umiejętnie nawigować po nieznanych wodach miasta Wizji, pełnych groźnych drapieżców i zaledwie kilku życzliwych

Recenzje

dusz. Wszystko to zaś pod czujnym okiem wroga, który czeka na jego najmniejszy błąd. Opisywane wydarzenia raczej nie przyśpieszą czytelnikowi tętna. Potrafią jednak przykuć jego uwagę i zachęcić do dalszej lektury. Niestety książka skręca niespodziewanie w uliczkę nieszczęśliwych romansów, gdzie pozostaje aż do ostatniej strony. Zagrożenie czarnoksiężników zostaje nagle zmarginalizowane i zastąpione przez liczne dylematy sercowe bohaterów. Najlepiej owe zjawisko obrazuje fakt, że problem wielkiego zagrożenia miasta rozwiązany zostaje na CAŁYCH DWÓCH STRONACH! O zdrowej równowadze raczej nie może tu być mowy. Kolejną, mocno niepokojącą obserwacją na temat „Mostu marzeń” jest zupełny brak humoru. Do tej pory nie potrafiłbym wymienić książki Anne Bishop, przy lekturze której nie uśmiechnąłem się ani razu. Osiągnięcie to nie jest jednak szczególnym powodem do dumy. Arcyważnym elementem każdej książki Anne Bishop są jej bohaterowie. W „Moście marzeń” autorka daje odpocząć większości pierwszoplanowych postaci, wysyłając je na zasłużone wakacje. Nadal pojawiają się na kartach książki, jednak ich udział w wydarzeniach jest mocno marginalny. Z tego też powodu warto zwrócić uwagę, jak sprawdza się ich nieliczne zastępstwo. Zdecydowanie najciekawszym z nowych nabytków jest triada o egzotycznym imieniu Sholeh Zeela a Zhahar. Już sam pomysł trzech niezależnych i różnorodnych osób zamkniętych w jednym ciele zasługuje na bliższą uwagę. Dodatkowo bohaterka (a właściwie bohaterki) rozwija się wraz z fabułą, ucząc się postrzegać świat w zupełnie nowy sposób. Podobną rzecz można powiedzieć także o Danyalu, jednemu z opiekunów Wizji. Spotkanie z młodym mostowym rozbija na kawałki jego skostniały obraz świata, otwierając oczy na szereg nowych możliwości. Niestety zdecydowanie zbyt często rola Danyala ogranicza się jedynie do wyrażania zachwytów nad osiągnięciami bardziej doświadczonych kolegów. Na kartach książki możemy spotkać także inne postacie, jednak cierpią one na wspólną dolegliwość... zupełny brak charakteru. Nie posiadają także większego znaczenia z punktu widzenia całości fabuły. „Most marzeń” miał niewątpliwie potencjał, by stać się porywającym kawałkiem literatury. Niestety na skutek kilku decyzji autorki potencjał ten został pogrzebany pod grubą warstwą sentymentalnego mułu. „Most marzeń” w rezultacie skończył jako zwykła powieść romansowa, w której fabuła stanowi jedynie blade tło dla romantycznych wzlotów i upadków. Niektórym czytelnikom takie rozwiązanie będzie bez wątpienia odpowiadać. Niektórzy zatęsknią jednak za serią Czarnych Kamieni, gdzie autorka obie te rzeczy łączyła z dużym wyczuciem i lekkością. Pytaniem pozostaje, która z tym grup okaże się liczniejsza? Krzysztof Dworakowski

53


RECENZJE Piotr Schmandt „Pruska zagadka”

Tytuł oryginalny: Sycamore Row Wydawnictwo: Oficynka Gatunek: kryminał ISBN: 978-83-64307-11-9 Wydanie III: Gdańsk 2014 Oprawa: miękka Liczba stron: 581 Bystry policjant, okrutne morderstwo oraz sielskie miasteczko w klimacie retro. Skąd my to znamy? Czytelników, którzy poszukują w czytanych kryminałach czegoś nowego i nieszablonowego, niewiele zainteresuje w „Pruskiej zagadce”. Jednak dla tych, którzy cenią nie tyle zaskakujące zakończenia, ile niepowtarzalny klimat historii osadzonych w dawnych czasach, to może być całkiem przyjemna lektura. Niestety, przesadnie długa. Na początek kilka słów o fabule. Jest rok 1901. Wejherowem, niewielkim nadmorskim miasteczkiem znajdującym się pod pruskimi rządami, wstrząsa odrażająca zbrodnia. Młody gimnazjalista, Johann Wenders, zostaje brutalnie zamordowany, a fragmenty jego ciała znajdywane są stopniowo przez różnych obywateli Wejherowa. Wieść o potwornej zbrodni rozchodzi się szerokim echem po całych Prusach. Do przeprowadzenia śledztwa zostaje oddelegowany inspektor Braun, słynny śledczy z Berlina. Młody policjant rusza w ślad za bezwzględnym mordercą. Powiem szczerze: liczyłam na coś więcej. Albo inaczej – oczekiwałam czegoś kompletnie innego. Z twórczością Piotra Schmandta spotkałam się już wcześniej, ponieważ przeczytałam powieść „Gdański depozyt” jego autorstwa. Byłam wtedy zdecydowanie na tak. Dowcipny styl, przezabawne postacie, komiczne sytuacje, ciekawa intryga – jednym słowem całkiem udane połączenie. Z kolei „Pruska zagadka” była koszmarnie poważna, a książka niemożliwie

54

długa (te 581 stron ciągnęło mi się niemiłosiernie, chociaż w sytuacji, gdy powieść poważnie wciąga, grubość książki nie ma dla mnie znaczenia). I nawet ironiczny dowcip inspektora Brauna nie ratował sytuacji. W moim osobistym przekonaniu „Pruska zagadka” byłaby o niebo lepsza, gdyby autor skrócił ją o jakieś… dwieście stron. Domyślam się, że prawdopodobnie miał odmienną wizję powieści, stąd jej długość, dynamika i styl, jednak mnie on niestety całkowicie nie przypadł do gustu. Książka zawiera sporo dłużyzn, a całkiem intrygującej historii jakby celowo już na wstępie ucięto pazur. Długie opisy wielkanocnych celebracji, poboczny wątek miłosny z udziałem komisarza Brauna (na szczęście miłość nie wchodziła mu w paradę z prowadzeniem dochodzenia) – to wszystko sprawiało, że samo śledztwo schodziło niejeden raz na drugi plan. Niby zaledwie na chwilę, ale i tak powoli kiełkujące napięcie szybko szlag trafiał. W trakcie czytania ani razu nie przeszedł mnie dreszcz po plecach. I nie chodzi o to, aby autor szokował mnie i straszył – Agatha Christie nigdy tego nie robiła, a mimo to jej proza potrafiła wywołać ten swoisty dreszczyk, który sprawiał, że czytelnik z rozkoszą chłonął kolejną historię wychodzącą spod jej pióra. Nie chcę być jednak przesadnie surowa – książka ma kilka mocnych stron. Po pierwsze, dla osób lubiących czytać powieści osadzone w dawnych czasach „Pruska zagadka” to prawdziwa gratka. Wejherowo z okresu przed pierwszą wojną światową opisane jest tak plastycznie, że człowiek potrafi je sobie doskonale wyobrazić, a jego ciekawość co do rozmaitych aspektów życia w tamtym okresie zostaje w pełni zaspokojona. Kolejnym plusem są dobrze zarysowane postacie oraz subtelne nawiązania do ówczesnej sytuacji polityczno-społecznej. W czasach, w których inspektorowi Braunowi przyszło rozwiązywać zagadkę brutalnego morderstwa gimnazjalisty z Wejherowa, Polska nie istniała na mapie świata. Autor uwypukla ten fakt w sposób bardzo delikatny, chociaż stanowczy. W końcu powieść ma być kryminałem retro, a nie powieścią historyczną dotyczącą tragedii narodowej Polaków. Wśród mieszkańców Wejherowa znajdziemy przedstawicieli różnych narodowości, którzy rozmaicie się ze sobą asymilują. To ciekawy obraz tamtej epoki, opisywanej bez patosu i powagi znanej nam z lektur pochodzących z kanonu polskiej literatury. Wreszcie za duży pozytyw można uznać postać samego inspektora Brauna. Policjant z Berlina czuje się Polakiem w większym stopniu niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Jego twardy charakter, niezłomna pewność siebie i dowcip szybko zjedna mu niejednego czytelnika. Podsumowując, każdy miłośnik kryminałów w stylu retro powinien sam zasiąść do lektury „Pruskiej zagadki” i ocenić, czy książka przypadnie mu do gustu. Mnie do siebie niestety nie przekonała. Po bardzo dobrym „Gdańskim depozycie” miałam zupełnie inne oczekiwania w stosunku do kolejnej powieści i zapewne stąd wynika moje rozczarowanie. Być może część czytelników wcale się z tym nie zgodzi. I dobrze. O gustach, jak wiadomo, się nie dyskutuje. Joanna Kubica

RECENZJE


RECENZJE Paweł Majka „Dzielnica obiecana”

Cykl: Uniwersum Metro 2033 Wydawnictwo: Insignis Tłumaczenie: Paweł Lipszyc Tytuł oryginalny: Pines ISBN: 978-83-63944-54-4 Data wydania: 2014 Oprawa: miękka Strony: 505 Przeszliśmy już setki kilometrów w podziemnym świecie zrodzonym po nuklearnym holokauście. Zaczynaliśmy gdzieś w Moskwie, później przyszła pora na Petersburg (zwany pobłażliwie Piterem) oraz Kaliningrad. Zaś teraz czas na Kraków. Ten sam, w którym dawno, dawno temu ubito smoka. Po latach atomowej zimy, miasto ponownie padło ofiarą monstrualnych stworzeń – znacznie mniej sympatycznych niż wspomniana wyżej, dziewicożerna gadzina. Walka z potworami to zadanie dla najdzielniejszych – tych, którzy nie boją się ciemności. Reszta niech lepiej nie wyściubia nosów (tudzież innych części ciała) z podziemnych kryjówek. Czy walka polskich niedobitków o przetrwanie w drapieżnym Uniwersum Metro 2033 jest równie emocjonująca co perypetie bohaterów poprzednich tomów cyklu?

Recenzje

Przyznam, że trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Do czytania „Dzielnicy obiecanej” zabierałem się z wypiekami na twarzy – w końcu to kolejne Metro (tak, tak, wciąż nie mam dość), a jak dotąd żadna z powieści osadzonych w tym uniwersum mnie nie zawiodła. Poza tym, to pierwsze Metro na naszym rodzimym podwórzu – tytuł, który miał potencjał, by wnieść powiew świeżości do świata mrocznych stacji i niekończących się tuneli. Miał, lecz wniósł tylko połowicznie, o czym za zdań kilka. O ile podczas lektury pierwszych rozdziałów, moja ekscytacja powieścią autentycznie rosła, o tyle później zaczęła wyraźnie spadać. W finale (zgrabnie skrojonym, trzeba przyznać) na szczęście napięcie wróciło. I tak po odłożeniu „Dzielnicy obiecanej” na półkę, pozostał mi w pamięci obraz powieści wartej zainteresowania, lecz jednocześnie zaskakująco nierównej i w pewnych aspektach wymagającej doszlifowania. Chociaż sama historia prezentuje solidny poziom (nie jest może rewolucją, trzęsieniem ziemi czy pojawieniem się Godzilli w biały dzień, ale ma parę elementów dotychczas w serii Metro niespotykanych i bywa momentami wciągająca), cieniem na niej kładą się rozmaite bolączki. Ot, chociażby spora część bohaterów – schematycznych, pozbawionych wyrazistości, a co gorsza – nierzadko wdających się w sztucznie brzmiące dysputy. Albo spadki napięcia i to w chwilach, gdy Czytelnikowi powinny pocić się dłonie, np. podczas starć z pokrętnym pomiotem atomu. Jednak największym rozczarowaniem „Dzielnicy obiecanej” okazał się niewykorzystany potencjał, który tkwił w osadzeniu akcji w Polsce. Pomimo kilku nawiązań do naszej kultury, śledząc losy bohaterów, zbyt często odnosiłem wrażenie, że wciąż wędrowałem po zdewastowanej Moskwie czy Piterze. Przy czym w tamtych miastach panował zdecydowanie cięższy, mroczniejszy nastrój. Miłośnicy cyklu zapewne już przebrnęli przez zaułki „Dzielnicy obiecanej” i wyrobili sobie własne zdanie na temat książki. Jak dla mnie jest to solidna, acz wymagająca pewnych szlifów powieść, z niewykorzystanym w pełni potencjałem. Na szczęście, zakończenie sugeruje, że można spodziewać się kontynuacji. Mam przeczucie, że okaże się bardziej udana. Kamil Dolik

55


RECENZJE John Lutz „Mister X”

Tytuł oryginału: Master X Kategoria: Horror, sensacja, kryminał Data wydania: 17.07.2014 Liczba stron: 456 Wydawnictwo Prószyński i S-ka kontynuuje „Zabójczą Serię” i kolejny raz z rzędu oddaje swoim czytelnikom w ręce powieść Johna Lutza. Tym razem mamy okazję przeczytać rasowy thriller zatytułowany „Mister X”. Bohaterem jest były policjant – Frank Quinn, prowadzący prywatną agencję detektywistyczną. Znany jest z tego, że potrafi złapać każdego seryjnego mordercę. Od siostry bliźniaczki jednej z ofiar dostaje jednak zadanie, które może go przerosnąć. Problemem jest fakt, że poszukiwany zabójca jest nieaktywny od kilku lat, a śledztwo z przeszłości spełzło na niczym, okrywając wydział zabójstw wstydem. Nic dziwnego, że kilku osobom zależy, aby Quinn porzucił prywatne dochodzenie. John Lutz może nie pisze wybitnych powieści, ale trzeba przyznać, że wie, czym zainteresować czytelnika i wciągnąć go do swojej gry. „Mister X” to sprawnie napisany thriller, kładący główny nacisk na przedstawienie żmudnej, spokojnej policyjnej pracy w opozycji do makabrycznych opisów obrazujących znęcanie się antagonisty nad jego ofiarami. Książka pomiędzy mrożącymi krew w żyłach zabiegami fa-

56

bularnymi daje czytelnikowi spore wyobrażenie o działaniu policji, które zdecydowanie odbiega od wizji ukazywanych w popularnych telewizyjnych serialach. W „Mister X” pojawia się element charakterystyczny dla Johna Lutza. Akcja powieści rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych, które wzajemnie się przeplatają i uzupełniają. Wydarzenia bieżące napędzają akcję, przeszłość zaś początkowo kieruje czytelnika w zupełnie inne rejony, niezwiązane z głównym wątkiem. Z czasem jednak z tego, co odległe, wyłaniają się odpowiedzi na dręczące detektywa pytania. Autor kolejny raz udowadnia, że nie ma problemu z prowadzeniem tego rodzaju narracji, zgrabnie przeskakuje między wątkami i czasami, by ostatecznie połączyć wszystko w kompletną całość. John Lutz nie byłby sobą, gdyby nie wodził czytelnika za nos, ku błędnym przypuszczeniom i mylnym tropom. W rezultacie rozwiązanie zagadki przychodzi czytelnikowi ze sporym trudem, ale jednocześnie dostarcza mu wiele dobrej zabawy przy składaniu elementów układanki do kupy. Fabularnie „Mister X” trzyma wysoki poziom. Niestety autor zbyt mocno skupia się na całej proceduralnej stronie powieści, a tym samym ogranicza historię, pobieżnie traktując skomplikowaną osobowość przestępcy. Próba rozgryzienia sposobu jego myślenia mogłaby przynieść czytelnikowi równie wiele radości, co sama intryga. Tymczasem umysł zwyrodnialca pozostaje przez Lutza praktycznie nietknięty, dlatego do końca nie poznamy, co kieruje postępowaniem mordercy. Sporo miejsca poświęcone zostało także pedofilii i wykorzystywaniu nieletnich. Autor piętnuje społeczeństwo i najbliższych ofiar, którzy dają ciche przyzwolenie na tego rodzaju działania. Tym razem, w przeciwieństwie do wydanego niedawno „Mroku”, Lutz nie szczędzi swoim czytelnikom drastycznych opisów. Nie stosuje żadnych metafor, jest tu wiele mocnych i brutalnych przedstawień. Obrazowa przemoc jednak nie wysuwa się na pierwszy plan, a autor nie przekracza granic dobrego smaku. Kolejny raz serwuje nam pełną napięcia rozgrywkę między seryjnym mordercą a stróżem prawa i tak jak w poprzednich odsłonach cyklu, nie brak i tu różnego rodzaju patologii, z których tym razem dominują gwałty na dzieciach. Przez ten fakt obraz ukazany w powieści jest przerażający do bólu, szczególnie ze względu na realizm zachowany przez autora. Damian Drabik

RECENZJE


RECENZJE T. C. McCarthy „Podziemna wojna #1. Genoboty”

Tytuł oryginału :Germline Tłumaczenie: Małgorzata Koczańska Wydawnictwo: Fabryka Słów ISBN: 978-83-7574-911-3 Data wydania: 2014-07-18 Oprawa: miękka Liczba stron: 460 Wojna. Wojna nie zmienia się nigdy. Chociaż jej technologiczna otoczka ewoluuje, a areny zbrojnych rozgrywek przybierają inną formę, to natura wojny wciąż pozostaje ta sama – bezwzględna, brudna, gwałtowna. Wojna puka do drzwi niespodziewanie, wchodzi nieproszona, w najmniej oczekiwanym momencie, a na odchodnym zostawia zgliszcza, krew i łzy oraz trwały ślad w pamięci tych, których postanowiła pozostawić przy życiu. Pewnego dnia wojna zawitała do Kazachstanu i wbiła się głęboko w jego trzewia. Powodem stały się złoża cennych kruszców, które zainteresowały największe światowe mocarstwa (tandem Rosja i USA, a jakże). Zaś nasz bohater ruszył śladami wojny, mając szczytny cel – zgarnięcie nagrody Pulitzera. Oscar Wendell nie jest żadnym super-spec-komandosem, tylko zwykłym dziennikarzem, który na linii frontu wywęszył znakomity materiał na reportaż. Dzięki

Recenzje

wpływom, udaje mu się dostać do Kazachstanu (zwanego Kazem) i – przydzielony do jednego z lokalnych amerykańskich oddziałów – bardzo szybko trafia w sam środek działań zbrojnych. Akcja powieści rwie z kopyta od pierwszych stron i nie ma tu miejsca na dłużyzny, w które mogłaby wkraść się nuda. Tu, co strona, coś się dzieje, a bohaterowie i miejsca akcji zmieniają jak w kalejdoskopie. Reporterska wyprawa szybko przeradza się w walkę o życie, w której nawet technologiczne gadżety nie gwarantują zbytnich forów. A tam, gdzie toczy się dramatyczny bój o byt, powinny być emocje. I są, chociaż zupełnie innego rodzaju, niż oczekiwałem. Zapomnijcie o heroicznej opowiastce o futurystycznych komandosach i ich superzabawkach (chociaż zarówno żołnierzy, jak i wybuchowego sprzętu tu sporo). „Genoboty” to coś więcej niż historia batalii o ulokowane pod Kazem surowce, to zaskakująco złożona i głęboka opowieść o wewnętrznej przemianie człowieka, a zarazem swoisty manifest antywojenny. Autorowi udało się ukazać wojnę dokładnie taką, jaką przedstawiłem we wstępie recenzji – jako coś wyjętego z najmroczniejszych koszmarów, gdzie nie ma miejsca na tanie bohaterstwo. Są za to krew i łzy, o których nie pozwalają zapomnieć nawet najsilniejsze używki. Wojna w „Genobotach” nie nagradza medalami za odwagę, za to drąży ludzki umysł, łamie go na różne sposoby, poniewiera, sprowadza do krawędzi załamania. Powala na kolana, na glebę i pozwala przetrwać tylko tym, którzy są w stanie się z nich podnieść. Pozostałych czeka piach. Wszystko to zostało w powieści zobrazowane nadzwyczaj sugestywnie i z polotem. Technicznej stronie książki ogólnie nie można zbyt wiele zarzucić. T. C. McCarthy umiejętnie opisuje kolejne etapy wojennej wędrówki naszego dziennikarza, wprawnie stopniuje napięcie i pobudza ciekawość Czytelnika. Co prawda autorowi zdarzają się chwile słabości, jednak na przestrzeni 460 stron jest ich na tyle mało, że nie rzutują istotnie na ogólną jakość powieści. Polski przekład jest bardzo dobry – można powiedzieć, że wydawnictwo stanęło na wysokości zadania. Podsumowując, „Genoboty” stanowią udany początek trylogii. Mamy tu wszystko, czego można oczekiwać od tego typu powieści: intrygującą fabułę, bohatera z krwi i kości, akcję, odpowiednio dozowane napięcie i ciekawie skonstruowany – futurystyczny, a zarazem niezwykle realistyczny – świat (celowo pominąłem w recenzji jego pewne aspekty, jak choćby wątki związane z bioinżynierią i tytułowymi Genobotami – warto odkryć je samodzielnie i dać się zaskoczyć!). Warto.

Kamil Dolik

57



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.