qfant-22

Page 1



WSTĘPNIAK WSTĘPNIAK Fantastyka to jedyna literatura, wokół której zgromadzony jest tak liczny i aktywny fandom. Fani uwielbiają się spotykać i dyskutować na organizowanych w tym celu konwentach, często zjeżdżając wzdłuż i wszerz całą Polskę. Według nieoficjalnych danych − każdego tygodnia odbywają się gdzieś w naszym kraju średnio dwa takie zloty różnej wielkości – skupiające od kilkudziesięciu do nawet kilkunastu tysięcy osób! Wielu z Was z pewnością wie, jak wygląda taka impreza od strony uczestnika, ale na to, żebyśmy mogli się spotkać w jednym miejscu, posłuchać ciekawych prelekcji, zdobyć autograf ulubionego pisarza, pograć w planszówki czy po prostu rozłożyć karimatę gdzieś na szkolnej podłodze lub napić się tańszego piwa w wyznaczonej knajpie, pracuje w pocie czoła cała grupa ludzi. Jak zorganizować duży zlot miłośników fantastyki, żeby wszyscy byli zadowoleni i jakie problemy się z tym wiążą − opowiada w tym numerze jeden z organizatorów lubelskiego Falkonu. Sami zobaczcie czy to tak łatwo. Nie odchodząc zbyt daleko od tematu, w pierwszej połowie września miałem okazję odwiedzić dwa duże konwenty – Polcon, który w tym roku odbywał się w Warszawie i Copernicon, w moim rodzinnym Toruniu. Obie imprezy miały w swoich programach blok komiksowy, w stolicy była to osobna sala, na Coperniconie komiksy dzieliły dwie sale z blokiem literackim, na równych prawach. Oczywiście zawsze znajdzie się ktoś, kto stwierdzi, że szklanka jest do połowy pusta i nazwa „literacko-komiksowa” oznacza, że wyłącza się komiks z literatury i wpycha do getta, ale każdemu nie dogodzisz. Niemniej, coraz częściej, nie tylko na konwentach, dostrzega się wzrost znaczenia komiksu (czy też, jak kto woli, powieści graficznej) jako pełnoprawnej formy literackiej. Niech dowodem tego będzie miejsce w finale najważniejszej polskiej nagrody literackiej, Nike, dla komiksu właśnie – „Przygody na bezludnej wyspie” Macieja Sieńczyka. Wykorzystaliśmy to jako pretekst, by przybliżyć Wam nieco problematykę tego medium. Artykuł „Czy komiks wyjdzie z getta” jest pierwszym tekstem z cyklu, śledźcie kolejne numery, jeśli ten temat jest Wam bliski. Mnie z kolei bliski jest ostatnio nieco inny temat. Mamy październik, co oznacza, że za miesiąc do kin wchodzi ekranizacja jednej z moich ulubionych powieści – „Gra Endera”. W sumie godnie ją potraktowano, w obsadzie mamy Harrisona Forda, Bena Kingsleya i Asę Butterfielda (do którego przekonałem się dzięki filmowi „Hugo i jego wynalazek”, ale nadal uważam, że jest za stary na Endera), a reżyserem jest gość od ekranizacji… „W pustyni i w puszczy”. No dobra, może akurat to ostatnie pomińmy milczeniem. Jednak standardowe narzekania odnośnie do przewidywanej z góry niezgodności filmu z książką przysłoniła afera z bojkotem ekranizacji „Gry…” przez część środowiska LGBT.

Wstępniak

Ciekawe, czy w ten sposób więcej osób zniechęcili do odwiedzenia kin czy wręcz przeciwnie. Być może napiszę o tym co nieco na naszym portalu w bezpośredniej bliskości premiery. Bądźcie czujni. Wracając do naszego dwumiesięcznika, pragnę na koniec zaapelować do Was, naszych czytelników: dzielcie się swoimi opiniami. W końcu nie prowadzimy magazynu dla siebie, interesują nas zatem Wasze odczucia względem artykułów, opowiadań i pozostałej zawartości pisma. Dawajcie znać, co Wam się podobało, a co nie, o czym chcielibyście czytać więcej, a o czym mniej, być może ktoś skusi się nawet na jakaś polemikę. Qfantowy profil na facebooku, a także mail tak mój, jak i pozostałych kierowników działów są do Waszej dyspozycji. Nie lękajcie się! Łukasz Szatkowski Kierownik Publicystyki Redakcja QFANT ZARZĄD Redaktor naczelny: Łukasz Kuc / lukasz.kuc@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / Sekretarz redakcji: Anna Celska-Palutkiewicz / anna.celska@gmail.com / Koordynator numeru: Katarzyna Radziej Mail: redakcja@qfant.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / DZIAŁ GRAFICZNY Magdalena Mińko / minkomaga@gmail.com / DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / REDAKCJA PORTALU QFANT.PL Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / WYDAWCA HUGO Paweł Wojewodzic / wydawca@qfant.pl / DTP: Agata Sienkiewicz Projekt okładki: theDURRRRIAN & Łukasz Kuc Ilustracja na okładce: theDURRRRIAN (http://thedurrrrian.deviantart.com/) Ilustracje: Tomasz Bełzowski, Kornel Kwieciński, Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Paulina Koźbiał, Iga Pączek, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek

3


SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI PUBLICYSTYKA Marcin Słowikowski Samo się nie zrobi, czyli o szlachetnym trudzie konwentów organizowania Karol Sus Czy komiks wyjdzie z getta?

5 10

Ewa Szumowicz O węchu

12

Książki nie zastąpią osobistego doświadczenia – wywiad z Agnieszką Pruską (rozmawiała Jagoda Wochlik)

15

OPOWIADANIA

12

Bartłomiej Dzik Voodoocide Inc.

18

Paweł Kaleta Piekło na ziemi

26

Ronald Opałka Ja, Yasper

30

Robert Rusik Niepodległa

36

Tomasz Skibiński Idris

44

RECENZJE

18

26

30

36

44

61

62

86

Oliver Bowden Assassin’s Creed: Porzuceni (Kamil Dolik)

54

Grzegorz Gajek Ciemna strona księżyca (Dariusz Barczewski) 55 Alfred Siatecki Postrzelony (Kinga Król)

56

Michael J. Sullivan Pradawna stolica (Anna Perzyńska)

57

Przemysław Borkowski Hotel Zaświat (Jagoda Wochlik)

57

Peter Watts Behemot (Łukasz Szatkowski)

58

China Miéville Ambasadoria (Łukasz Szatkowski)

59

Lucius Shepard Modlitewnik amerykański. Luizjański blues. Viator (Kinga Król)

60

Kitty Ferguson Krótka historia Stephena Hawkinga (Katarzyna Tatomir)

61

Stephen King Joyland (Maryla Kowalska)

62

Patricia Briggs Alfa i Omega: Wilczy trop (Kamil Dolik)

63

58 4

15

SPIS TREŚCI


Publicystyka

Marcin Słowikowski Samo się nie zrobi, czyli o szlachetnym trudzie konwentów organizowania

Październik. Do Falkonu pozostał ponad miesiąc. Program będzie dopiero za kilkanaście dni. Reszta ekipy jeszcze się nie zdecydowała. Transport załatwi się na spokojnie tydzień przed. Wszystko pod kontrolą. Jest jeszcze mnóstwo czasu, damy radę! Październik. Falkon już za kilka tygodni. Na złożenie programu mamy tylko kilkanaście dni. Jeszcze nie wszyscy potwierdzili swoją obecność. Materiały do druku trzeba oddać przed końcem miesiąca. Tylko bez paniki. Czasu niewiele, ale damy radę! Kiedy czytasz te słowa, być może ciągle rozważając, czy w długi listopadowy weekend wybrać się do Lublina, my wchodzimy w najgorętszy etap pracy nad Falkonem. Za sobą mamy miesiące przygotowań, ale przed nami jeszcze długa droga, masa roboty, ogrom stresu i mnóstwo nieprzespanych nocy. Tak to wyglądało przy wszystkich trzynastu edycjach i nawet się nie łudzimy, że w tym roku będzie inaczej. Co więcej, gdyby było inaczej, to byłby dopiero powód do obaw, bo zgodnie z jednym z praw Murphy’ego: jeżeli wydaje ci się, że wszystko jest w porządku – na pewno coś przeoczyłeś. Z perspektywy uczestnika konwent to kilka dni zabawy − czasem dobrej, czasem trochę gorszej. Dni wypełnionych punktami programu i od czasu do czasu spotkaniem z dawno niewidzianymi znajomymi – lub odwrotnie. Z perspektywy organizatorów te dni to zwieńczenie wielomiesięcznej pracy, przysłowiowa „kropka nad i”. Niewiele osób zastanawia się, jak wygląda organizacja takiego wydarzenia od kuchni, tak samo jak nie myśli o produkcji chleba czy masła, robiąc sobie śniadanie. Jeśli więc nie interesuje Cię droga od niewinnego pomysłu: „a może by tak zorganizować konwent” do upragnionej przez każdego organizatora pochwały: „kawał dobrej roboty – super impreza!”, to w tym numerze Qfanta znajdziesz sporo innych tekstów. Jeśli natomiast to ostatni artykuł, który został Ci do przeczytania albo po prostu chcesz wiedzieć, jak to robi ekipa Falkonu, życzymy miłej lektury. A może by tak zorganizować konwent… Załóżmy, że ta myśl kołacze Ci się w głowie – wiem, że to pójście na łatwiznę, ale to dla naszego wspólnego dobra, ten wstęp i tak jest już trochę przydługi. A więc myślisz o zorganizowaniu konwentu? To super! Konwenty są fajne. Kiedy i gdzie się odbędzie? To pewnie jedno z pierwszych pytań, które usłyszysz, i pierwsze duże wyzwanie logistyczne. Wybranie terminu jest zadaniem dla prawdziwego taktyka. Omijamy daty dużych ogólnopolskich imprez fantastycznych i nie tylko, bo mogą nam odebrać sporą część uczestników. Staramy się nie kolidować z terminami innych lokalnych konwentów, z którymi powinniśmy raczej

Samo się nie zrobi, czyli o...

współpracować niż konkurować. Odpadają wszelkiego rodzaju święta, które lubimy spędzać rodzinnie. No i najlepiej, gdyby było ciepło, bo przecież nikt nie lubi marznąć. Niektórzy mają szczęście i znajdują w kalendarzu idealny termin, w który można się wstrzelić. Inni muszą kombinować i zaryzykować. Miejsce może sprawić o wiele więcej trudności. Trzeba znaleźć budynek, który pomieści uczestników i w którym są odpowiednie pomieszczenia i zaplecze techniczne. Najczęściej są to domy kultury lub szkoły, w przypadku dużych festiwali – uczelnie wyższe, centra konferencyjne lub targi. Masz odpowiednie miejsce? Więc teraz trzeba przekonać właściciela lub zarządcę, że zorganizowanie u nich Twojej imprezy to genialny pomysł.

Falkon 2009 - Kto przytuli orga?

5


publicystyka

Falkon 2006 - Sprzątanie red roomu

Falkon 2007 - Wtedy jeszcze nie było kolejek do akredytacji

Falkon 2009 - Tort urodzinowy 10 Falkonu

6

Kiedy już się to uda, trzeba ustalić, ile będzie nas kosztowało wynajęcie pomieszczeń − i tu z kolei przydaje się dobry negocjator. Zdarza się, że zostaną nam użyczone za darmo, ale czasami trzeba za nie zapłacić całkiem sporą sumę. Następnie trzeba bardzo dokładnie ustalić wszystkie warunki współpracy, od tych podstawowych do tych najbardziej błahych. Czy mamy dostęp do wszystkich pomieszczeń? Jakim sprzętem możemy dysponować? Czy jest odpowiednia ilość stołów i krzeseł? Czy są prysznice? Czy możemy naklejać rzeczy na ścianach? W czyim zakresie jest sprzątanie po imprezie? Czy wszystkie drzwi będą otwarte? Czy w budynku można przebywać przez całą dobę? I tak dalej… Należy pamiętać, że każdy nieustalony wcześniej szczegół może zemścić się na nas przed samym wydarzeniem lub w jego trakcie. Może się okazać, że nie dostaniemy jakiegoś ważnego klucza, przestrzeń będziemy dzielić ze zlotem filatelistów, instalacja elektryczna nie wytrzyma poboru mocy albo – przykład drastyczny, lecz prawdziwy – będziemy musieli na szybko szukać alternatywy albo odwołać imprezę. Nadal chcesz zorganizować konwent? Skoro czytasz dalej, zakładam, że odpowiedź brzmi: „tak”. Bardzo dobrze. A czy już wiesz, jak będzie się nazywał? Wbrew pozorom to bardzo ważna sprawa, bo nazwa to najważniejszy znak rozpoznawczy imprezy. Jest kilka zasad tworzenia dobrej nazwy, ale nie będę się nad tym rozpisywał, odsyłam do literatury fachowej. Zwrócę tylko uwagę na odwieczny problem wszystkich konów, tudzież conów, którym jest niemoc ludzka w zapamiętaniu, które z nich są konami, a które conami. Masz pomysł na świetną nazwę? Powiedz ją głośno, a potem zapisz. Jeśli brzmi i wygląda dobrze, skonsultuj się ze znajomymi i nie daj się zbyć żadnym „spoko”. Sprawdź, czy jest wolna odpowiednia domena internetowa. Zaprojektuj logo, być może znajomy grafik będzie chciał pomóc. W ruch puszczamy całą machinę marketingową, która w dzisiejszych czasach, przy wielości propozycji na fantastycznym rynku, ma ogromne znaczenie. Ale przecież nawet najlepszy marketingowiec nie sprzeda kiepskiego produktu, a jakość konwentu oceniamy głównie przez pryzmat programu, który stanowi clou każdej imprezy fantastycznej. Wiesz już, co chcesz zaoferować uczestnikom? Prelekcje? Dobry początek. Prelekcje ciągle stanowią podstawę programu większości imprez ogólnofantastycznych. Gamesroom? Koniecznie. Gry planszowe cieszą się coraz większą popularnością, a gamesroomy rosną jak na drożdżach zarówno przestrzennie, jak i asortymentowo. Gry fabularne? Również gromadzą wierną grupę fanów, którzy docenią Cię, zwłaszcza jeśli zorganizujesz im ciche i ustronne miejsce do grania oraz zapewnisz Mistrzów Gry, oferując im zniżkę lub jakiś gadżet za poprowadzenie sesji. Larpy? Nie wyobrażam sobie konwentu bez choćby jednego larpa. Karcianki? Bitewniaki? Konkursy? Pokazy? Warsztaty? Jak widzisz, jest w czym wybierać. Trudność polega na tym, żeby zastosować odpowiednie proporcje, a to niezwykle trudna sztuka. Jest wiele czynników, którymi trzeba się kierować: od zapotrzebowania wśród uczestników, przez kompetencje ekipy organizatorskiej, po możliwości logistyczne. I tutaj nie ma prostego przepisu, każda impreza musi wypracować sobie swój własny charakter. Potrzebna jest intuicja i umiejętność obserwacji.

Marcin Słowikowski


Publicystyka Wiemy już gdzie i kiedy, wiemy mniej więcej co, teraz trzeba odpowiedzieć sobie na najważniejsze pytanie: KTO? Nie zdradzę wielkiego sekretu i może nawet posądzisz mnie o truizmy, kiedy powiem, że najważniejszym elementem w organizacji czegokolwiek są ludzie. Nie tylko uczestnicy, których trzeba rozumieć, szanować i najlepiej lubić, ale również, a może przede wszystkim, Twoi współpracownicy. Prawda jest taka, że nie jesteś w stanie zrobić wszystkiego w pojedynkę! Zajrzyj do pierwszego lepszego informatora konwentowego i zobacz, jaki sztab ludzi pracuje przy organizacji. Jest główny koordynator, który trzyma rękę na pulsie i za wszystko odpowiada głową. Jest szef bloku programowego, który nadzoruje pracę poszczególnych koordynatorów bloków i czuwa nad tym, aby całość była spójna. Jest osoba odpowiedzialna za rozliczenia i finanse, ktoś od logistyki, obsługi, akredytacji, promocji – łącznie od kilkunastu do kilkudziesięciu osób. Dobra i zgrana ekipa to pierwszy krok do sukcesu. Drugi krok to odpowiedni podział zadań. Trzeci to dobra komunikacja. A potem już jakoś idzie, czasem z górki, czasem pod górkę. Może się zdarzyć, że coś pójdzie nie tak, będą jakieś spięcia, ktoś zrobi za mało, ktoś powie za dużo. Grupa musi się dotrzeć, wypracować swój własny rytm pracy, a po drodze uzbroić się w cierpliwość. Pierwszy konwent jest trudny, kolejne są zawsze łatwiejsze. I ani się obejrzysz, jak będziesz pracować nad czternastą edycją! Falkon od kuchni Organizacja pierwszego Falkonu mniej więcej tak wyglądała. Grupa pełnych energii i wiary we własne możliwości zapaleńców podjęła wyzwanie. I udało się! Zapewne nikt spośród nich nie podejrzewał, jak rozwinie się przez lata

Fantastyczny Atak Lublina, czyli Falkon, który zgromadził ponad 400 osób. Pod wieloma względami organizacja 14. Falkonu jest trudniejsza, przede wszystkim ze względu na skalę. Ale z drugiej strony − ciężko sobie dziś wyobrazić, że plakaty do druku oddajemy na dziesięciu dyskietkach, a głównym środkiem transportu jest maluch. Jednym z największych sprawdzianów dla ekipy organizacyjnej był Falkon 2004, który przeszedł do historii. W dniu rozpoczęcia imprezy spadł śnieg, który nie tylko zaskoczył drogowców, ale zupełnie sparaliżował Polskę. Wiele osób nie przybyło, a duża część dotarła z opóźnieniem. Najdłuższy zarejestrowany czas podróży na konwent wyniósł 17 godzin! Natomiast organizatorzy dwoili się i troili, aby okiełznać pełen obsuw i dziur program. Kolejnymi punktami zwrotnymi były rok 2007 oraz 2012, kiedy Falkon przeniósł się najpierw na WySPę, a potem do budynku Targów Lublin. Zmiana oswojonego miejsca zawsze wywołuje pewien dyskomfort i przynosi niespodzianki – Licho nie śpi. Imprezy cykliczne, takie jak Falkon, mają to do siebie, że pozwalają uczyć się w najlepszy z możliwych sposobów, czyli na własnych błędach. Dlatego organizacja kolejnej edycji zaczyna się zaraz po zakończeniu poprzedniej, a w niektórych aspektach jeszcze przed jej rozpoczęciem. Każdy z organizatorów notuje, co nie wyszło, jak można to za rok poprawić, co trzeba zmienić, a z czego zrezygnować. Także podsumowanie jednego Falkonu jest jednocześnie początkiem myślenia o kolejnej edycji. Oczywiście dla higieny i zdrowia psychicznego należy zrobić sobie kilka miesięcy przerwy, żeby naładować akumulatory, i można zabierać się do pracy! Początek planowania przypada zwykle na wiosnę. Wtedy rozgrywają się kwestie strategiczne, następuje podział zadań, ustalane są harmonogramy i dedlajny, prowadzo-

Falkon 2011 - Punkt info

Samo się nie zrobi, czyli o...

7


publicystyka ne są rozmowy z partnerami i sponsorami, opracowywana jest strategia promocyjna. Odbywa się mnóstwo pracy, której nie widać na pierwszy rzut oka, a która stanowi mocny fundament. W lecie przypada zwykle oficjalny start strony internetowej, pojawiają się pierwsze informacje, rozpoczyna się zbieranie punktów programu i nabór wolontariuszy do pomocy w trakcie festiwalu. Zwykle w tym momencie ogłaszana jest konwencja lub hasło przewodnie, rozpoczyna się praca nad materiałami reklamowymi, promocja w internecie oraz na innych konwentach. Jesień to ostatnia prosta. Czas, kiedy wszyscy pracują na najwyższych obrotach. Zamykany i składany jest program, przygotowywane są materiały do druku, rozpoczynają się zakupy, odbywają się szkolenia dla wolontariuszy. A potem przychodzi tydzień przed. To jest ten moment, w którym praca trwa od rana do wieczora a czasem do późnej nocy. Przy Falkonie pomaga sztab wolontariuszy, którzy przewożą, przenoszą, ustawiają, pakują, rozpakowują, podłączają, przyklejają, rozkładają – robią to, co akurat jest do zrobienia. W dniu rozpoczęcia imprezy następuje pełna mobilizacja, która trwa aż do jej zakończenia. Festiwal fantastyki to

bardzo skomplikowany organizm, który przez cały czas trzeba monitorować, trzymać rękę na pulsie i reagować na każdy niepokojący sygnał. Prelegent nie dotrze? Trzeba zorganizować zastępstwo. Jest jakiś problem przy akredytacji? Trzeba go rozwiązać. Zapchała się toaleta? Trzeba ją udrożnić. Ktoś złamał nogę? Trzeba wezwać karetkę albo zawieźć go do szpitala. Nigdy nie jesteś w stanie przewidzieć, co się wydarzy. Są takie momenty, kiedy nie wiadomo, w co ręce włożyć, ale zdarza się też, że wszystko idzie zgodnie z planem. Jeśli będziesz mieć szczęście, uda Ci się wziąć udział w kilku punktach programu i nawet posiedzieć ze znajomymi w knajpie konwentowej. Trzy (lub cztery) dni miną Ci jak z bicza trzasnął. Potem pozostaje jeszcze tylko posprzątać to wszystko i przywrócić pomieszczenia do pierwotnego stanu, licząc, że nie ma zbyt wiele szkód, których koszty trzeba pokryć. I wtedy przychodzi moment, w którym możesz się wyspać. A potem wstajesz w okolicach południa − bo oczywiście robisz sobie dzień wolny od wszelkich zajęć – przeciągasz się i odpalasz komputer, żeby sprawdzić, co ludzie piszą na temat Twojego konwentu. Z każdym pozytywnym komentarzem i relacją w mediach rośniesz z dumy.

Falkon 2012 - Orgowie i licho (fot. Grzegorz Makarski)

8

Marcin Słowikowski


Publicystyka

Do zobaczenia w Lublinie, Słowik

Marcin „Słowik“ Słowikowski

Fot. Natalia Giza

Ludziom się podobało, spędzili miło czas, dobrze się bawili, obiecują, że za rok znów przyjadą. I nawet jeśli na którymś etapie pojawiła się w Twojej głowie myśl „nigdy więcej”, nagle zapominasz o wszystkich trudach i problemach, które nic nie znaczą w porównaniu z satysfakcją z dobrze wykonanej roboty. Oczywiście są też negatywne opinie, tego się nie da uniknąć. Tymi wydumanymi nie należy się przejmować – ludzie po prostu lubią narzekać. Te konstruktywne od razu trzeba dodać do listy spraw na następny rok i sukcesywnie wdrażać w życie. Niektórzy z ekipy Falkonu robią tak co roku niemal od półtorej dekady… Można powiedzieć, że tak wygląda organizacja dużej imprezy fantastycznej w telegraficznym skrócie. Gdyby chcieć rozpisać wszystko, krok po kroku, nikt nie dotrwałby do końca – chociaż nie jestem pewien, czy ktokolwiek (oprócz redaktora) dotarł aż dotąd… Poza tym pisanie instrukcji na ten temat byłoby jak uczenie pływania na trawie. Jeśli chcesz dowiedzieć się, jak wygląda tworzenie konwentu od kuchni, zgłoś się do pomocy jako wolontariusz, poczuj to na własnej skórze i przekonaj się, czy to coś odpowiedniego dla Ciebie. Ale się rozpisałem… czas kończyć – Falkon się sam nie zorganizuje.

Z wykształcenia kulturoznawca, z zawodu piarowiec. Miłośnik larpów i gier fabularnych, członek lubelskiego klubu fantastyki „Grimuar”. Rzecznik prasowy Festiwalu Fantastyki Falkon.

Falkon 2011 - Sesja zdjęciowa „Bogowie przyjęli wyzwanie“

Samo się nie zrobi, czyli o...

9


publicystyka

Karol Sus

Czy komiks wyjdzie z getta? Istnieje taka cudowna forma opowieści, oscylująca gdzieś na styku prawdziwej sztuki, literatury, sztuki użytkowej, pop-artu czy wreszcie pastiszu, ocierającego się wręcz o kicz. Poruszająca tematy trudne, jak i lekkie. Zawierająca się w krótkich, nierzadko kilkunastostronicowych zeszytach lub przybierających formę opasłych tomiszczy, noszących dumną nazwę powieści graficznej. Krótko mówiąc, tematem przewodnim niniejszego cyklu felietonów będzie komiks. Opowieść rysunkowa kojarzy się często z szeroko pojmowaną fantastyką, na pewno słusznie, choć bardzo często wykracza daleko poza jej ramy. Komiks powoli wychodzi z getta, do którego został zapędzony lata temu, i wreszcie daje poznać się szerokiej rzeszy ludzi jako twór ciekawy, nieco odmienny, ale przede wszystkim warty poznania. Ale po kolei. Komiksiarzom w Polsce wcale nie jest łatwo. Przede wszystkim rynek wciąż pozostaje stosunkowo niewielki, żeby nie rzec, że wręcz elitarny. Poza tym zdominowany jest w głównej mierze przez publikacje zagranicznych autorów. Czy to dobrze, czy źle − można by dyskutować całymi godzinami i gwarantuję, że nie oznaczałoby to choćby zbliżenia się do jakichś konstruktywnych wniosków, o zgodzie już nie mówiąc. Dość powiedzieć, że uderza to przede wszystkim w naszych szacownych autorów, którzy nierzadko nie ustępują ani w konstruowaniu ciekawych historii, ani w warstwie graficznej ich zagranicznym kolegom. I last but not least − komiks wciąż jest niestety postrzegany jako infantylne obrazkowe historyjki rodem z Kaczogrodu. Stereotyp ten ciąży nad naszym środowiskiem jak jakieś fatum (kto nie wierzy, niech spróbuje wytłumaczyć laikowi, że komiks też może być, a nawet głównie jest, skierowany do dojrzałego czytelnika). Ale dość marudzenia! Leję te żale całkowicie świadomie i nie w celu chorobliwego uspokojenia umęczonej duszy, gdyż jako niepoprawny optymista już widzę światełko w tunelu. Wprawdzie jedna jaskółka wiosny nie czyni. Ale już kilka? W maju tego roku na Warszawskich Targach Książki jak grom z jasnego nieba gruchnęła prawdziwa bomba. Do nagrody Nike został nominowany komiks Macieja Sieńczyka „Przygody na bezludnej wyspie”. Jest to o tyle rewelacyjna wiadomość, że jest to pierwsza nominacja komiksu w ogóle w ciągu siedemnastoletniej historii tej nagrody. Jakby tego było mało, album Sieńczyka dostał się do finałowej siódemki. I nie jest nawet ważne, czy Sieńczyk tę nagrodę zdobędzie, czy też nie (podejrzewam, że nie). Ważne jest, że artysta ten przeciera właśnie szlak innym twórcom, udowadniając, że komiks może opowiadać zamkniętą historię wartą uwagi (tak, tak, takie truizmy trzeba czasem niektórym tłumaczyć). Bo nie trzeba chyba dodawać, że wraz z nominacją „Przygód na bezludnej wyspie” pojawiły

10

się pytania o zasadność umieszczania komiksu pośród literatury, zwłaszcza, że Nike mieni się w końcu nagrodą literacką. Powoli do świadomości Polaków przebija się fakt, że powieść graficzna jest pełnoprawnym produktem wpisującym się w szerzej rozumianą kulturę. I bardzo dobrze. Mniej kontrowersyjne, ale też nieco cichsze w środowisku artystycznym, okazały się kwalifikacje do finału Talentów Trójki, organizowanych przez Radiowy Dom Kultury Programu Trzeciego Polskiego Radia. Wśród trzech najlepszych artystów w kategorii sztuki wizualne znalazła się Agata Wawryniuk. Autorka zasłynęła albumem „Rozmówki polsko-angielskie”, będącym swego rodzaju głosem pokolenia wyjeżdżającego za chlebem do − mlekiem i miodem płynącego − Królestwa Wielkiej Brytanii. I tu uwaga. Album ten był również debiutem artystki, jeśli brać pod uwagę własną publikację (wcześniej autorka pojawiała się jedynie w albumach zbiorczych). A więc od razu z grubej rury. Gratulować, nawet pomimo tego, że główna nagroda przeszła koło nosa. Komiks szturmuje nie tylko konkursy czy festiwale, ale również coraz częściej − czasopisma. I to w dodatku takie, które do tej pory sięgały po ten rodzaj kultury jedynie okazjonalnie (jeśli w ogóle). Tygodniki opiniotwórcze zaczynają regularnie publikować albo same komiksy, albo chociaż artykuły o nich. W ten sposób czytelnicy niezależnie od poglądów (od prawa do lewa) mają okazję zauważyć, że komiks to nie te same historyjki, które kupowało się kiedyś dzieciom, ale często ambitne publikacje. Ogromnie się cieszę, kiedy widzę w poważnych czasopismach artykuły o komiksie. Zresztą nie tylko artykuły (które często można przeczytać chociażby w „Polityce”), ale również i komiksy (ostatnio aż dwunastostronicowy komiks w „Sieci”, ponadto regularne jednoplanszówki w „Do Rzeczy Historia”). No właśnie, skoro zboczyliśmy na temat historii. Coraz częściej komiks postrzegany jest jako świetny sposób na przystępne i ciekawe zaprezentowanie naszej historii. Wystarczy wspomnieć o coraz popularniejszym konkursie na komiks o Powstaniu Warszawskim organizowanym przez wydawnictwo Egmont do spółki z Muzeum Powstania Warszawskiego. I tutaj znów wspaniała wiadomość wstrząsnęła komiksowym światkiem. Przy okazji obchodów 69. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego prezydent Bronisław Komorowski odznaczył między innymi Tomasza Kołodziejczaka (Złoty Krzyż Zasługi) i Przemysława Truścińskiego (Srebrny Krzyż Zasługi). Oba odznaczenia nadano za zasługi na rzecz kultury i za pielęgnowanie pamięci o najnowszej historii Polski. Nie trzeba chyba dodawać, że obaj panowie silnie związani są ze wspomnianym przed chwilą konkursem na komiks o Powstaniu War-

Karol Sus


Publicystyka szawskim. Również sam Instytut Pamięci Narodowej sięga po ten rodzaj medium. I co najważniejsze, komiksy te stoją na coraz wyższym poziomie. Czy to oznacza, że nagle komiks w Polsce ma szansę stać się bardzo popularny? Trzeba być bardzo naiwnym, aby wierzyć, że zmiany takie zajdą z miesiąca na miesiąc czy z roku na rok. Ale nie poddawajmy się. Kropla drąży skałę. Zresztą spójrzmy na to z innej perspektywy. Co raz to pojawiają się nowe wydawnictwa, a te, które już zdążyły się na naszym rynku zadomowić, poszerzają swoją ofertę. Polski czytelnik z roku na rok ma do wyboru coraz więcej komiksów, coraz staranniej wydanych i przede wszystkim coraz lepszych. Dlatego kończąc mój pierwszy felieton, chciałbym zachęcić wszystkich tych, którzy do tej pory jakoś omijali powieść graficzną. Czytajmy komiksy! Oferta jest naprawdę tak szeroka, że każdy ma szansę znaleźć coś dla siebie. Warto!

Karol Sus

Rocznik ‘88. Absolwent Uniwersytetu WarmińskoMazurskiego w Olsztynie. Wychowany na micie amerykańskiego snu. Wciąż jeszcze wierzy, że chcieć – to móc. Wolnościowiec. Kinomaniak, meloman, mól książkowy. Namiętnie czyta komiksy. Szczęśliwy mąż i ojciec.

MY JUŻ LUBIMY. A TY? DOŁĄCZ DO NAS!

Lubię To

Czy komiks wyjdzie z getta?

11


publicystyka

Ewa Szumowicz Cykl zmysłowy

Część trzecia: O węchu Węch jest niezwykle ciekawym zmysłem. I bardzo niedocenianym. Teoretycznie należy do „wielkiej trójki” zmysłów, dzięki którym otrzymujemy większość informacji o otaczającym nas świecie, jednak w odróżnieniu od pozostałych dwóch, czyli wzroku i słuchu, bardzo długo był marginalizowany. Niesłusznie, bo ostatnie badania nad nim ujawniły wiele niezwykłych faktów (i zapewniły w 2004 r. Richardowi Axelowi i Lindzie Buck Nagrodę Nobla z dziedziny medycyny i fizjologii). Główną przyczyną takiego stanu rzeczy było przekonanie o małym znaczeniu węchu dla fizjologii i behawioryzmu człowieka, a które ostatnimi czasy uległo zdecydowanej rewizji. Głównym zadaniem węchu jest rozpoznawanie różnych substancji chemicznych w powietrzu lub – w przypadku zwierząt wodnych – w wodzie. Jest bardzo starym pod względem filogenetycznym zmysłem. Już bakterie potrafią identyfikować substancje znajdujące się w ich otoczeniu. Ewolucja układu nerwowego kręgowców wskazuje, jak wielkie znaczenie miał ten zmysł dla naszych przodków. Świadczą o tym struktury węchomózgowia i opuszek węchowych, praktycznie niewiele różniące się budową u gadów i ssaków, oraz procentowa zawartość genów odpowiadających za węch, przekraczająca 2% wszystkich genów w genomie. Jest też niewiarygodnie skomplikowany. Już sam fakt, że węch posiada aż dwa odrębne narządy, gdy pozostałe zmysły posiadają tylko jeden (albo, jak w przypadku zmysłu bólu, w ogóle), wskazuje, jak złożony jest mechanizm jego działania. Człowiek, który należy do zwierząt mikroosmatycznych, i ma naprawdę słaby węch w porównaniu z innymi gatunkami, jest w stanie zidentyfikować około 10 tysięcy zapachów. Biorąc pod uwagę, że typów białek receptorowych posiada zaledwie około 300 (dla porównania – u psa istnieje ich grubo ponad 500), daje to zdolność identyfikacji wrażeń kilkakrotnie wyższą, niżby to wynikało z prostej zależności receptor-sygnał-wrażenie. Właśnie ta cecha zmysłu węchu powodowała, że bardzo długo sądzono, iż białek receptorowych, by uzyskać tak wysoką selektywność, musi być co najmniej tysiąc. Poza wysoką selektywnością węch cechuje się bardzo wysoką wrażliwością. Dla przykładu człowiek jest w stanie wykryć kwas octowy w stężeniu 10-10 g/cm3, a merkaptany w stężeniu 4,5 • 10-15 g/cm3, a i tak daleko nam do osiągów psów czy owadów, które są w stanie zidentyfikować zapach, dysponując dosłownie pojedynczymi cząsteczkami substancji. Jak już wspomniałam, zmysł węchu posiada dwa narządy: główny oraz pomocniczy, tak zwany narząd Jacobsona, zwany też przylemieszowym. Ten ostatni u ssaków odpowiada za odbiór feromonów, zwłaszcza płciowych. Budowa narządu węchu jest złudnie prosta – zlokalizowany jest w jamie nosowej (u ryb, pozbawionych jamy no-

12

sowej, receptory zgromadzone są w specjalnych jamkach w jamie gębowej), gdzie wyróżnia się okolica węchowa wysłana nabłonkiem węchowym. Węch, w przeciwieństwie do zmysłu smaku, nie posiada żadnych wyspecjalizowanych komórek receptorowych. Białkowe receptory zlokalizowane są bezpośrednio na komórkach nerwowych czuciowych I rzędu. Jako że komórki te łączą się bezpośrednio z opuszkami węchowymi i dalej z centralnym układem nerwowym, można powiedzieć, że w okolicy węchowej mózg dosłownie dotyka świata zewnętrznego i sam sobie odbiera doznania. Z tego względu duże znaczenie ma śluz wydzielany w gruczołach Bowmana, pokrywający nabłonek węchowy. Zawiera on mukopolisacharydy, lipidy i fosforany, które ułatwiają rozpuszczanie się substancji hydrofobowych, dzięki czemu ułatwia ich detekcję. Poza tym znajdują się w nim enzymy i przeciwciała, co ma duże znaczenie w przeciwdziałaniu zakażeniom w miejscu, z którego mogłoby ono rozprzestrzenić się bezpośrednio do mózgu. Około 1% śluzu stanowi grupa specyficznych białek, zwanych proteinami wiążącymi substancje wonne, które pełnią funkcje transportowe i stanowią ważny element pierwszego etapu wzmacniania sygnału. Sam nabłonek węchowy u człowieka ma powierzchnię około 5 cm2 i zawiera około 50 mln komórek receptorowych. W porównaniu z królikiem, który ma ich około 100 mln, czy psem, posiadającym ich ponad 200 mln na powierzchni powyżej 80 cm2, jest to wynik niezbyt imponujący. Narząd Jacobsona u ssaków znajduje się przeważnie u podstawy przegrody nosowej, w pobliżu kości lemieszowej. Szczególnie rozbudowany jest u kopytnych i owadożernych, u których zlokalizowany jest w specjalnym przewodzie nosowo-podniebiennym. U płazów i gadów nie ma on w ogóle połączenia z jamą nosową, a zlokalizowany jest w dwóch kieszonkach, których ujścia znajdują się na podniebieniu przedniej części jamy gębowej. U naczelnych narząd Jacobsona jest mocno uwsteczniony, a jego funkcje w dużej mierze przejął nabłonek węchowy narządu głównego. W odróżnieniu od innych ssaków, jest on u nich wrażliwy na feromony, głównie płciowe. Człowiek też posiada szczątkowy narząd przylemieszowy, ale jego funkcjonalność jest mocno kwestionowana, choć istnieją przypuszczenia, że może być aktywny w życiu płodowym i u noworodków. U tych zwierząt, u których organ jest aktywny, łączy się on z dodatkową opuszką węchową. Informacja z niej najprawdopodobniej nie jest przesyłana do centralnego układu nerwowego przez nerw węchowy, a przez tak zwany nerw terminalny (nerw czaszkowy 0). Za tą teorią przemawia fakt, że nerw ten łączy się z podkorowymi ośrodkami odpowiadającymi za regulację zachowań seksualnych u ssaków, co zgadzałoby się z główną funkcją narządu.

Ewa Szumowicz


Publicystyka Nabłonek węchowy zbudowany jest z komórek węchowych, będących, jak już wspomniałam, dwubiegunowymi neuronami czuciowymi. Część komórki zwrócona ku światu zewnętrznemu, która pełni funkcję dendrytu, posiada na swoim końcu niewielkie rozszerzenie, tak zwaną kolbkę węchową, z której wychodzi 8–20 rzęsek o długości 30–200 mikronów. To właśnie na nich znajdują się białka receptorowe. Każda komórka węchowa posiada na swojej powierzchni tylko jeden rodzaj białka receptorowego. W przypadku człowieka oznacza to dokładnie 339 typów białek (tyle aktywnych genów kodujących receptory węchowe posiadamy). Należy w tym miejscu dodać, że samych białek jako takich jest więcej, bo zawierają one zmienne sekwencje aminokwasów, szczególnie w środkowych odcinkach wewnątrzbłonowych, co oznacza, że ekspresja jednego genu może zaowocować powstaniem białek receptorowych różniących się budową i reagujących na różne związki. Są to receptory powiązane z białkiem G, jednak ich mechanizm działania jest bardzo specyficzny, bowiem transdukcja sygnału w komórce przebiega dwutorowo – jeden mechanizm jest zależny od cyklazy adenylowej, a drugi od fosfolipazy C. Jest to przystosowanie mające na celu maksymalne wzmocnienie sygnału – powstanie nie jednej, a dwóch kaskad reakcji chemicznych generuje lawinowo narastające zmiany w komórce, w reakcji na śladowe ilości substancji. Dlatego już pojedyncza cząsteczka substancji zapachowej, połączona z pojedynczym białkiem receptorowym, jest w stanie doprowadzić do depolaryzacji błony komórkowej komórki węchowej, a w rezultacie do powstania sygnału. Tak silna reakcja nie zawsze jest korzystna, więc w komórkach węchowych istnieje też mechanizm kompensacyjny, mający za zadanie hamować zwrotnie pobudzenie. Jest on oparty nietypowo na kompleksie Ca/kalmodulina. Nietypowo, bo w innych komórkach organizmu ten kompleks działa na sygnał wzmacniająco. Dwutorowość transdukcji ma jeszcze jedną funkcję – pozwala łatwo generować różny stopień pobudzenia komórki, na którym opiera się mechanizm rozpoznawania przez układ nerwowy subtelnych odcieni danego zapachu. W tym miejscu warto wspomnieć, że bardzo podobny mechanizm komórkowego wzmacniania sygnału występuje w przypadku jeszcze jednego zmysłu – wzroku. Ogólnie rzecz biorąc, w przypadku obu tych zmysłów jest bardzo dużo analogii w budowie i mechanizmach działania, jednak dokładniej opiszę je podczas omawiania wzroku. Działanie białek receptorowych samo w sobie jest niezwykle interesujące. Na chwilę obecną bowiem właściwie nie wiadomo, jak one działają. Aktualnie obowiązująca teoria głosi, że receptory reagują na określone struktury obecne w cząsteczce, takie jak grupa aldehydowa, estrowa itd. Identyfikacja zapachu polegałaby na integracji wrażeń z różnych receptorów, a stopień ich pobudzenia pozwalałby na subtelne rozróżnianie związków. Ta teoria ma jednak sporo dziur. Na przykład, jak w takim wypadku wyjaśnić, dlaczego karwon posiada dwa izomery optyczne o diametralnie różnych zapachach (prawoskrętny pachnie kminkiem, zaś lewoskrętny miętą). W końcu jego podstawniki nie różnią się niczym i gdyby zapach zależał tylko od nich, woń obu enancjomerów nie powinna się tak mocno różnić. Co się natomiast tyczy naturalnego olejku gorczycowego i jego syntetycznego odpowiednika, choć budową chemiczną różnią się dość drastycznie, pachną bardzo podobnie. Najnowsza, mająca to wyjaśnić,

O węchu

teoria odwołuje się do efektów kwantowych. Według niej to nie budowa chemiczna, a widmo rotacyjno-oscylacyjne oraz cechy przestrzenne cząsteczki odoranta odpowiadają za wywołanie efektu pobudzenia receptora, co upodabniałoby białka receptorowe do biologicznego odpowiednika spektroskopów. Przy czym zaznaczam, że teoria ta nie neguje wyżej opisanego procesu integracji sygnałów z różnych receptorów w celu identyfikacji konkretnego związku.

Karwon

Naturalny olejek gorczycowy

Syntetyczna substancja o zapachu podobnym do olejku gorczycowego Poza komórkami węchowymi w skład nabłonka węchowego wchodzą jeszcze inne rodzaje komórek, takie jak podporowe, umożliwiające utrzymanie odpowiedniego kształtu komórce węchowej, śluzowe oraz podstawne. Te ostatnie są szczególnie ciekawe. Przez wiele lat panowało przekonanie, że u dorosłego człowieka neurogeneza nie występuje. Okazuje się, że nie jest to do końca prawdą. Komórki podstawne mają właściwości komórek macierzystych neuronów i mogą w razie potrzeby przekształcać się w pełni sprawne komórki węchowe oraz migrować do opuszek węchowych, by tam zmieniać się w neurony sieci węchowej. Podobny proces neurogenezy został zidentyfikowany też w hipokampie. W obu przypadkach jest to przystosowanie do szybko zmieniających się warunków środowiskowych. W przypadku hipokampu i opuszki węchowej dotyczy to procesu tworzenia pamięci, zaś w przypadku komórek węchowych ma za zadanie utrzymanie sprawności narządu węchu, mimo szkodliwego działania substancji, zwłaszcza o silnej woni, oraz wytwarzanie wrażliwości na nowe związki chemiczne w środowisku.

13


publicystyka Skoro omówiłam nabłonek węchowy i sam mechanizm odbierania sygnału zapachowego, pora przenieść się piętro wyżej. Druga wypustka komórki węchowej pełni rolę aksonu. Zebrane po około 20 tworzą tak zwaną nić węchową; przechodzą przez otwory blaszki sitowej czaszki i docierają do opuszki węchowej, gdzie przekazują sygnał neuronom czuciowym II rzędu, czyli komórkom mitralnym i pędzelkowatym. Zgromadzone są one w tak zwanych kłębuszkach węchowych, których w każdej opuszce jest kilka tysięcy. Poza wyżej wymienionymi komórkami nerwowymi w kłębuszkach zlokalizowane są jeszcze komórki okołokłębuszkowe i ziarniste. Wszystkie razem tworzą bardzo skomplikowaną sieć neuronalną. To właśnie tu następuje identyfikacja sygnałów, jakie docierają z komórek węchowych, integracja ich w jedno wrażenie. Sieć ta cechuje się wysoką plastycznością, dzięki czemu możliwe jest kodowanie nowych zapachów. Zakodowana informacja przesyłana jest dalej, do centralnego układu nerwowego, gdzie zostaje zapisana w pamięci węchowej. Tak jak w przypadku zmysłu bólu, to właśnie na poziomie neuronu czuciowego II rzędu następuje główna kontrola i obróbka sygnału. Proces ten jest wyjątkowo skomplikowany i obejmuje procesy wzmacniania, hamowania i hamowania zwrotnego hamowania sygnałów. Wszystko to prowadzi do uzyskania nie tylko wysokiej zdolności do adaptacji do zmian w środowisku, ale przede wszystkim do uzyskania niezwykłej czułości i selektywności zmysłu węchu. Przetworzony sygnał jest następnie wysyłany nerwem węchowym (nerw czaszkowy I) do ośrodków węchowych w centralnym układzie nerwowym. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że ogólna zasada, która mówi, że wrażenia z jednej połowy ciała są odbierane przez półkulę mózgu leżącą po przeciwnej stronie, w wypadku węchu nie obowiązuje. W ogóle informacja o wrażeniu węchowym dociera do mózgu bardzo szybko, najszybciej ze wszystkich zmysłów. W końcu, jak już wspomniałam, sama opuszka węchowa jest wliczana w skład węchomózgowia, czyli, de facto, mózgu. W centralnym układzie nerwowym informacja jest przekazywana do szeregu różnych ośrodków, o różnym rozwoju filogenetycznym, od bardzo starych ewolucyjnie, jak prążek węchowy, ciało migdałowate i hipokamp, po dużo młodsze od nich rozległe obszary płata czołowego. W tym miejscu warto zauważyć, że węch jest bardzo silnie powiązany z układem limbicznym, dlatego doznania węchowe zazwyczaj zawierają komponent emocjonalny. Większość zapachów jest albo przyjemna, albo nieprzyjemna. Co ciekawe, niektóre związki, same w sobie bezwonne, mogą wywoływać w mieszaninie wrażenia węchowe i potęgować reakcję emocjonalną. W centralnym układzie nerwowym następuje ostateczna identyfikacja wrażenia na podstawie tak zwanej pamięci węchowej. Układ węchowy jest bardzo plastyczny nawet u ludzi i ma duże możliwości adaptacyjne. Właściwie do końca nie wiadomo, jak przebiega proces samego zapamiętywania, wiadomo jedynie, że w mózgu tworzy się rodzaj mapy, w której poszczególnym informacjom z opuszek węchowych przypisywane jest konkretne wrażenie zapachowe. Na zdolności zapamiętywania właśnie, a nie na wyjątkowej wrażliwości receptorów węchu, opierają się zadziwiające umiejętności zawodowych kiperów do odróżniania i identyfikowania gatunków win. Zdolność szybkiego i selektywnego zapamiętywania zapachów ma szczególne znaczenie u zwierząt, u których od pamięci węchowej zależy na przykład zdolność rozpoznawania własnego potomstwa.

14

Zapachy mają dla zwierząt ogromne znaczenie informujące, rozpoznawcze, przyciągające i odpychające. Poza oczywistym i podstawowym znaczeniem, czyli przekazaniem informacji o otoczeniu, mogą wpływać na szereg innych zachowań. Szczególną rolę odgrywają tu feromony. To po nich samce i samice są w stanie ocenić stan fizjologiczny potencjalnego partnera, rozpoznawać swoje potomstwo. Feromony mają też znaczący wpływ na nawiązywanie kontaktów między osobnikami, co skutkuje tak rozpowszechnionym u ssaków wzajemnym obwąchiwaniem się. To dzięki nim potomstwo niektórych ssaków, np. szczurów, mimo że rodzi się z niedorozwiniętymi zmysłami, jest w stanie zlokalizować sutki matki. Pozwalają także ocenić stopień pokrewieństwa, co ma duże znaczenie przy doborze partnera. Feromony mogą wywoływać szereg bezwiednych reakcji fizjologicznych. Zapach samca wyzwala ruję u samicy myszy, ale gdy jest już w ciąży, woń obcego samca może wywołać u niej poronienie i ponowną ruję. Zjawisko to występuje też u innych zwierząt żyjących stadnie. Feromony odpowiadają także za synchronizację cykli estralnych u samic przebywających razem. Na tym zakończę opis zmysłu węchu. Uważny czytelnik od razu zauważył, że pominęłam w nim niemal całkowicie owady, a skupiłam się praktycznie tylko na ssakach. Stało się tak, bo zagadnienie węchu u bezkręgowców, szczególnie zaś u owadów społecznych, takich jak na przykład mrówki, jest tak rozległe, że zasługuje na odrębny artykuł. W tym wypadku zależało mi jednak na przybliżeniu złożonego i nie do końca poznanego układu, jakim jest węch człowieka i gromady zwierząt człowiekowi najbliższej. Węch to interesujący temat, bowiem wiąże się z nim nadal wiele tajemnic. A biorąc pod uwagę, że bezpośrednio jest powiązany z rozmnażaniem, to ten zupełnie niesłusznie niedoceniany zmysł może być niezwykle wdzięcznym materiałem dla pisarzy. Albo twórców miejskich legend.

Ewa Szumowicz

Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Szczytnie (choć akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo mieszkać w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych aptek. W wolnym czasie czyta, głównie polską fantastykę, oraz sama próbuje swoich sił na tym polu, bez większych sukcesów. Interesuje się wszystkim, od gotyckich zamków (zwiedziła ich ponad trzydzieści i planuje w najbliższym czasie zwiększyć tę liczbę co najmniej trzykrotnie), przez fizykę kwantową, po językoznawstwo, choć jej największą miłością na zawsze pozostaną rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna kociara.

Ewa Szumowicz


Publicystyka

Książki nie zastąpią osobistego doświadczenia - wywiad z

Agnieszką Pruską Rozmawiała Jagoda Wochlik

„Literat” to Pani debiut literacki. Jak wyglądała Pani droga od pomysłu na powieść do zastania pisarką? Autorką, i to jednej książki, nie pisarką. Wydaje mi się, że między autorem a pisarzem istnieje olbrzymia przepaść, jednym udaje się ją pokonać i zostają Pisarzami, inni cały czas są autorami. Ale czytelnikom są potrzebni jedni i drudzy, nie każdy ma ochotę lub nastrój na Lekturę przez duże L. A wracając do pytania, sama czytam sporo powieści kryminalnych lub sensacyjnych, w większości z nich dość dokładnie opisany jest przebieg zbrodni, więc postanowiłam to zebrać. Zebrać, ale nie jako wzorzec do odtworzenia przez mordercę, lecz jako inspirację dla niego. „Mój” morderca w książkach znajduje pomysły na sposoby uśmiercenia, nie gotowy scenariusz całej zbrodni. Jedyną możliwością nagromadzenia takiej ilości różnych przestępstw wydał mi się wybór seryjnego mordercy jako sprawcy. Stąd pomysł.

dziny pracy nie są ściśle określone, trzeba się liczyć z taką niedogodnością. Podobnie ma się sprawa dotycząca entuzjastycznego podejścia Uszkiera do pracy. Wszyscy doskonale wiedzą, że część osób zatrudnionych w policji trafia tam niekoniecznie z powodu, nazwijmy to, „powołania”. Na przykład niski wiek emerytalny jest dla wielu przyszłych policjantów tym, co decyduje o wyborze zawodu. Albo brak pomysłu na życie i chęć sprawdzenia się, być może zaimponowania. Ale znam takie osoby, które poszły do policji, bo właśnie tak wyobrażały sobie swoją przyszłość i to chciały robić. Komisarz Uszkier również. Uszkier po przyjściu do domu nie zastanawia się, co robi jego była żona lub była kochanka, nie sięga od razu do barku po coś na wzmocnienie i nie snuje przy tym rozważań na tematy egzystencjalne. Jego postać jest przez to mniej

Przyznam, że czytając przygody Uszkiera, pomyślałam, iż Barnaba to bardzo oryginalne imię. Skąd pomysł, by właśnie takie nadać nadkomisarzowi? Czy konstruując jego postać, człowieka rodzinnego, bez nałogów, specjalnie skonfrontowała go Pani z sylwetką detektywa, do której jesteśmy przyzwyczajeni – człowieka obarczonego przeszłością, opuszczonego przez żonę, nałogowca? Tak, imię jest nietypowe i rzadko spotykane. Znam, pośrednio, tylko jedną osobę noszącą takie imię i jest to kolega mojej córki, a więc osoba młoda, a nie na przykład osiemdziesięciolatek. Imię się wyróżnia, szczególnie w natłoku tych bardzo popularnych i często spotykanych. Pokolenie komisarza Uszkiera to mniej więcej moje pokolenie, wtedy było sporo Grzegorzów, Maćków, Darków, Piotrów i Pawłów. Ponieważ podoba mi się imię Barnaba i jego zdrobnienie – Barni, postanowiłam nim „obdarować” głównego bohatera. Jeżeli chodzi o drugą część pytania, to tak, komisarz Uszkier powstał na zasadzie kontrastu do najczęściej spotykanego obecnie wzorca policjanta czy detektywa. Doskonale wiem, że praca policjanta wiąże się ze stresem niespotykanym (lub rzadko spotykanym) w innych zawodach, ale nie oznacza to, że życie rodzinne każdego policjanta musi legnąć w gruzach. Dlatego obdarzyłam Uszkiera nieco wyidealizowaną rodziną. Wyidealizowaną albo i nie, bo przecież nie towarzyszymy bohaterom przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i bez trudu możemy sobie wyobrazić, że synowie nie zawsze przynoszą ze szkoły dobre oceny, a żona nie jest zadowolona, gdy komisarz informuje ją, że nie wie, kiedy wróci do domu. Ale z drugiej strony... mając za męża/żonę osobę wykonującą zawód, w którym go-

Wywiad

15


publicystyka skomplikowana, płytsza. Dużo łatwiej jest opisać kogoś, kto zmaga się z problemami, z przeszłością, z alkoholem, z hazardem. W takim przypadku pole wyboru i rozważań na temat przypadłości bohatera jest szerokie. W przypadku komisarza Barnaby Uszkiera tak nie jest, nadmiernie rozbudowane opisy zwykłego życia rodzinnego Uszkierów byłyby zdecydowanie nudne. Poza tym przecież nie każdy policjant to człowiek z problemami, a przynajmniej ja mam taką nadzieję. I jeszcze jedno, chciałam, aby opisana przeze mnie grupa policjantów była narzędziem do walki z przestępcami, a nie problemem samym w sobie. Pozostańmy jeszcze na chwilę w temacie. Czy siadała Pani do pisania swojej powieści z gotowym już planem, rozpisaną intrygą, czy też pewne zamierzenia ulegały zmianie w trakcie pisania, a może nie miała Pani planu i pozwoliła się prowadzić historii? Plan miałam, inaczej bohaterowie zaczęliby żyć własnym życiem, poza tym musiałam wiedzieć, co będę musiała posprawdzać. Ale oczywiście modyfikowałam pierwotne założenia podczas pisania. Czasem było to wynikiem pomysłu, który akurat przyszedł mi do głowy, a czasem wynikało z rozwoju akcji, którego nie przewidziałam. Czytając Pani powieść, byłam pod dużym wrażeniem szczegółowości opisów. Skąd u Pani tak dobra znajomość technik kryminalistycznych? Skąd czerpała Pani wiedzę w zakresie działań policji podczas prowadzenia śledztwa? Tu pomocą byli znajomi policjanci, nieco materiałów przez nich dostarczonych (broń Boże nic „tajnego”) i podręczniki (na przykład „Medycyna sądowa”, jeżeli chodzi o obrażenia) i... internet. W sieci można znaleźć sporo przydatnych informacji, ale oczywiście trzeba je posprawdzać i zwrócić uwagę na to, kto jest autorem opracowania. Czy nastolatek zainteresowany tematem, czy ktoś, kto się tym zajmuje na poważnie i jego wiedza ma konkretne podstawy. Ale tak naprawdę dokładnie opisać pracę policji może tylko ktoś, kto w niej pracował, zaś ktoś z zewnątrz, jak na przykład ja, może w ogóle nie pomyśleć o czymś istotnym dla śledztwa. Osobistego doświadczenia żadne konsultacje i przeczytane książki nie zastąpią. Na szczęście „Literat” to tylko fikcja, a nie rzeczywistość. Przeczytałam, że jest Pani członkinią Oliwskiego Klubu Kryminału. W powieści również pojawiają się członkowie podobnego stowarzyszenia, na czele z postacią cioci Lusi, biblio-

tekarki. Jak zareagowali Pani znajomi z klubu na pojawienie się w powieści formacji podobnej do waszej? Ciocia Lusia, no właśnie... W jednej z recenzji przeczytałam nawet, że ciocia Lusia to na pewno moje «alter ego», taka osoba, która bardzo by chciała pouczestniczyć w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. Nic bardziej mylnego. Pomijając już to, że różnię się od niej wiekiem, zawodem, sytuacją rodzinną a nawet zainteresowaniami (płeć się zgadza), to ciocia Lusia nie jest wzorowana na jednej znanej mi osobie. Jest ciałem zbiorowym. Znam kilka osób, które mają część cech cioci Lusi, przede wszystkim są pasjonatami literatury kryminalnej, i to one są pierwowzorem. Zawsze wydawało mi się, że czytam sporo, znacznie zawyżając średnią krajową, ale właśnie te osoby wyprowadziły mnie z błędu. Ich znajomość książek kryminalnych i sensacyjnych jest ogromna. I nie ukrywam, że są to osoby z OKK, ale nie wzorowałam się na nikim konkretnym. Dorzuciłam też ciotce Uszkiera nieco wścibskości, bo sama znajomość książek, bez chęci poznawczych, raczej by nie popchnęła pani Lucyny do działania. Jeżeli chodzi o reakcję współklubowiczów, to... nie mieli na to czasu i szansy. O wydaniu „Literata” dowiedzieli się na spotkaniu poprzedzającym moje spotkanie autorskie, wcześniej nie mówiłam o tym. Kolejnego spotkania w bibliotece przed wakacjami już nie było, tak więc nie miałam kiedy spytać, co klubowicze myślą o książce, a w szczególności o wykorzystaniu przedstawicielki fikcyjnego Kluby Miłośników Kryminału do pomocy w śledztwie. Wiem, że miała Pani już pierwsze spotkanie autorskie, właśnie w Oliwskim Klubie Miłośników Kryminału. Panuje pogląd, iż autor z czytelnikiem nigdy się dobrze nie porozumieją, bo mają w głowach zupełnie inny obraz tej samej książki. Czy może mi Pani zdradzić, co zaskoczyło panią najbardziej w kontakcie z czytelnikiem? Czy pojawiło się jakieś wyjątkowe pytanie, które Panią zaskoczyło? Ponieważ jestem nowicjuszem, podpytywałam oczywiście Wydawcę, jakich pytań mogę się spodziewać, ale w moim przypadku spotkanie w OKK było o tyle nietypowe, że część osób była mi już wcześniej znana. Przypuszczam, że pytania zadawane komuś poniekąd znajomemu są nieco inne, być może mniej formalne. Czytając wywiady z różnymi pisarzami, często spotykam informację, że najbardziej nielubianym pytaniem jest to „jak pan/pani piszę?”. To mnie ominęło, pojawiło się natomiast pytanie „kiedy pani pisze?”. I musiałam się zastanowić. Najchętniej pisałabym rano, broń Boże nie o świcie, ale w godzinach przedpołudniowych. To jednak nierealne, ponieważ pięć dni w tygodniu jestem wtedy w pracy. Zostają więc popołudnia, o ile nie robię w tym czasie czegoś innego, co zdarza się często, dwa popołudnia zajmują mi treningi. A inne rzeczy? Chociażby prozaiczne zakupy? Tak więc pozornie proste pytanie zmusiło mnie do zastanowienia. Jeżeli chodzi o zaskoczenie w kontakcie z czytelnikami, to nie było to pytanie, a pisanie dedykacji. Nie umiem. I piszę koszmarnie brzydko, co jest niezmiernie stresujące, gdy ktoś patrzy na ręce. W powieści pojawiają się nazwiska autorów i tytuły książek, na których wzorował się Literat. A kim są ulubie-

16

Agnieszka Pruska


Publicystyka ni autorzy kryminałów Agnieszki Pruskiej? Czy darzy Pani sentymentem jakieś konkretne tytuły? Przyznaję, że dzielę z Literatem zamiłowanie do prozy Tess Gerritsen. Mój sentyment dotyczy raczej autorów albo cykli – u Tess Gerittsen jest to ten z Jane i Maurą. Oczywiście wśród książek jednego autora przeważnie mam swoją ulubioną, czytaną nieraz wielokrotnie, chociażby „Wszystko czerwone” Joanny Chmielewskiej lub „Baba Jaga gubi trop” Edigeya. Ulubieni „kryminaliści” to: Jerzy Edigey, Joe Alex, Camilla Läckberg, Poliakowa, Sasza Hady, Aleksandra Marynina, Simon Becket, Ellis Peters, Joanna Chmielewska, Agatha Christie, Joe Nesbo, Henning Mankell. Ale ta lista jest nieco płynna i dość często się zmienia. Na przykład teraz mam pewien przesyt, jeżeli chodzi o kryminały skandynawskie, które są dość mroczne, i to nie tylko w sferze bezpośrednio związanej z przestępstwem.

Dlaczego? Mam rodzinę, na którą mogę liczyć, zainteresowania, które mogę realizować, lubię to, co robię zarówno zawodowo, jak i prywatnie. A treningi wyzwalają odpowiednią ilość endorfiny (zwanej hormonem szczęścia) i zapewniają odrobinę potrzebnej w życiu adrenaliny. Dziękuję za rozmowę. Życzę powodzenia w dalszej pisarskiej karierze. Dziękuję.

Agnieszka Pruska

Jakie są pani dalsze pisarskie plany? Czy możemy liczyć na kolejne przygody komisarza Uszkiera? Kolejna książka z Uszkierem w roli głównej już powstała i została wysłana do Wydawnictwa. Zobaczymy, czy się spodoba. Tym razem nadkomisarz nie będzie ścigał seryjnego mordercy, bo mimo że to taki ekscytujący i dający duże możliwości temat, to ile razy pod rząd jeden facet może trafiać na taką sprawę? Uszkier i jego ekipa będą musieli się wykazać, rozwiązując zupełnie inny problem. Na koniec pozwolę sobie zadać z pozoru bardzo proste, błahe pytanie. Czym jest dla pani szczęście? To trudne pytanie. Sądzę, że każdy szczęście pojmuje nieco inaczej, czym innym będzie szczęście dla mieszkańca pozbawionej wody Afryki, czym innym dla mieszkańca terenów nękanych działaniami wojennymi, a czym innym dla kogoś mieszkającego, na przykład, w Danii. Wydaje mi się, że jestem osobą szczęśliwą, może nie cały czas, ale przeważnie.

Wywiad

Urodziła się w 1971 roku we Wrocławiu, ale już od 21 lat mieszka w Gdańsku. Z wykształcenia jest nauczycielem wychowania fizycznego, ale nie pracuje w zawodzie, a w firmie informatycznej. Jest mężatką, ma córkę. Wolny czas poświęca głównie na czytanie, nie tylko kryminałów. Zdecydowanie nie lubi jedynie romansów i horrów. Od ponad dwunastu lat trenuje aikido i ma nadzieję jeszcze przez jakiś czas być aktywną na tym polu.

17


opowiadania

Bartłomiej Dzik Voodoocide Inc. Ilustracja: Magdalena Mińko

I Czerwono-niebieskie odblaski tańczyły na mokrym asfalcie niczym pulsujące skupisko fantazyjnych meduz w zakamarkach oceanu. Odgłos policyjnej syreny ginął w szumie bryzy, warkocie silników, kawalkadzie przekleństw i odgłosach stóp taplających w kałużach. Tylne drzwi ambulansu głucho trzasnęły, a stojący obok ratownik medyczny zdjął pokryte kroplami deszczu okulary, westchnął ciężko i podrapał się w nos. Tim Pennock minął rozpinającego taśmę młodego funkcjonariusza i skierował kroki w stronę biało-czarnego oldsmobile’a 98, wokół którego krzątało się paru znajomych. Piękny oldtimer z końca lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku nadawał całej scenie lekko nierzeczywisty klimat. Jak w jakimś pieprzonym filmie – pomyślał policjant i pokonując dużą kałużę, wskoczył na trotuar. Sarah Butler opierała się o przerdzewiałą balustradę oddzielającą wąski pasek chodnika od stromego, wybetonowanego nadbrzeża. Niedbale narzucony płaszcz przeciwdeszczowy zakrywał tylko prawy bark i połowę pleców policjantki. Lewa ręka zwisała bezwładnie, a krawędź opaski uciskowej była czerwona od rozcieńczonej deszczem krwi. Mokre strąki czarnych włosów oklejały wysokie czoło i blade, piegowate policzki. Sarah pociągnęła nosem i przeniosła wzrok z oldsmobile’a na podchodzącego wolnym krokiem Tima. – Cholera – zaczął mężczyzna i zaraz skarcił się w duchu, że nie znalazł lepszego słowa na przywitanie. – Słyszałem, że Derek… Mrugnęła kilkukrotnie oczami, jakby coś wyrwało ją z transu. Tim milczał, czekając, aż odezwie się pierwsza. – Nie żyje – odparła zaskakująco beznamiętnym głosem. – To wszystko trwało dziesięć sekund, Tim – dodała takim tonem, jakby bez wewnętrznego przekonania próbowała się usprawiedliwić. Znów pomilczeli przez chwilę. W końcu Sarah otworzyła usta, by się odezwać, ale nagle na jej twarzy odmalował się grymas bólu. Zachwiała się i przyklęknęła jednym kolanem na chodnik. Sekundę później Tim był już przy niej, pomagając się podnieść, zaraz potem dołączył do niego ratownik medyczny i razem prowadzili policjantkę do jednej z dwóch karetek. – Straciła trochę krwi – mruknął medyk. – W sumie i tak miała szczęście, biorąc pod uwagę brzytwę tego kolesia… – Derek miał nosa – wyszeptała Sarah ledwo słyszalnie, z wysiłkiem obracając głowę w stronę Tima. – Wyczuł, że z tym wozem jest coś nie tak… On zawsze miał nosa… – powtórzyła jeszcze ciszej. Pomogli jej wejść do środka. Usiadła na ławce obok lekarza i gestem ręki dała znać Timowi, żeby ją teraz zostawił. Przełożony wahał się przez chwilę, po czym skinął głową i wrócił do oldsmobile’a. Minął technika, który właśnie zasuwał worek na ciele jednego z zastrzelonych przestępców – kątem oka zdążył dostrzec przeoraną zmarszczkami czarną

18

twarz o karaibskich rysach, z imponującą burzą dreadów i zarostem w kolorze soli i pieprzu. Inny technik zabezpieczał w foliowym worku broń denata, rodzaj krótkiego miecza o szerokiej klindze wypolerowanej na wysoki połysk. Przy bagażniku samochodu nerwowo kręcił się zastępca prokuratora, Alan T. Reynolds, patykowaty czterdziestolatek w przydużym prochowcu. – Na tylnej kanapie wieźli odciętą głowę w worku – wymamrotał, gdy Tim zatrzymał się dwa kroki od niego. – Już nadgniłą. – Wykrzywił usta w grymasie obrzydzenia. – Kolejne świry z Nowego Orleanu. Tim strząsnął krople wody z przemoczonej grzywki i wymownie spojrzał na klapę bagażnika. – Jeszcze nikt nie zaglądał – mruknął Alan. – Chyba… Policjant podszedł do samochodu i położył dłoń na chromowanym przycisku zamka. Alan spojrzała na niego krzywo, ale zaraz potem wzruszył ramionami. Klapa uniosła się z nieprzyjemnym zgrzytem. W środku leżały jakieś zwinięte w kłębek szarobure ciuchy, kanister, kilka butelek piwa i nieduży skórzany neseser o lekko przetartych krawędziach. – Dragi – westchnął zastępca prokuratora. – Sprawa dla federalnych i DEA. – Uśmiechnął się gorzko. Tim pokręcił nosem i ciężko przełknął ślinę. – Zdejmij szybko odciski i podaj mi rękawiczki – zwrócił się do najbliższego z techników. Chwilę później delikatnie nacisnął obleczonymi w silikon palcami na mosiężne klapki zatrzasków. Mimowolnie się cofnął, gdy wieko odskoczyło, po czym uniósł je koniuszkiem palca i zamarł z wybałuszonymi oczyma. – Ja pierdolę, co to ma być? – syknął Alan. Wnętrze neseseru podzielone było asymetrycznie na dwie przegródki. W mniejszej znajdowało się kilkadziesiąt małych pudełeczek z obrazkiem tęczy i napisem „Kodak”, w większej tuzin lekko pożółkłych pudełek sygnowanych „Olympus”. Lekarz oddalił się śpiesznym krokiem w głąb korytarza. Tim niewiele pamiętał z tego, co usłyszał. Coś o dziwnych wynikach, leukocytach, nawet o podejrzeniu białaczki – na szczęście zarzuconym po powtórnej weryfikacji. Ważne było tylko to, że stan Sarah, która zemdlała w karetce w drodze do szpitala, szybko się poprawiał. Na tyle, że przełożony mógł się z nią zobaczyć. Zawsze była dość blada, co tworzyło nawet atrakcyjny melanż z burzą gęstych, kruczoczarnych włosów. Teraz jednak wyglądała niemalże jak trup świeżo wyjęty z chłodni prosektorium. Widząc przerażoną minę kolegi, uśmiechnęła się lekko i, wkładając w tę czynność widoczny wysiłek, przysiadła na krawędzi łóżka. – Nic mi nie będzie – zaczęła. – Acz czuję się cholernie słabo. Właściwie to nie wiem, dlaczego…

Bartłomiej Dzik


opowiadania Teraz on się uśmiechnął. – Zastrzeliłaś dwóch skurwysynów, z których jeden omal nie obciął ci ręki maczetą. Każdy byłby zmęczony… Lekko przytaknęła głową, ale na jej twarzy odmalował się słabo skrywany brak przekonania. – Dobra! Mów, co wiecie. – W piwnych oczach błysnęły iskierki ożywienia. Tim przysiadł na niewygodnym obrotowym krześle obok łóżka i założył nogę na nogę. – Jeden gość, ten młodszy z pistoletem, był kiedyś notowany za rozbój w Lake Charles, potem jeszcze za paserkę. Ale to wszystko drobnica, poza tym nic na niego nie mamy. Miał kobietę, dwoje dzieci, jakąś dorywczą pracę. Za to ten drugi… Brak odcisków w kartotekach, co już samo w sobie dziwne u Czarnego. Nie wiemy nawet, jak się naprawdę nazywa, bo posługiwał się cudzym prawem jazdy i numerem social security. Mocno dziwny koleś, nosił na sobie złotą biżuterię za dobrych pięćdziesiąt kawałków. Sarah aż cichutko zagwizdała pod nosem. Otworzyła usta. – A głowa w worku… – kontynuował, uprzedzając jej pytanie. – Mężczyzna, między trzydzieści a trzydzieści pięć lat, sprawdzamy DNA. Ścięty tą samą maczetą, którą koleś was zaatakował. Policjantka przygryzła wargi i zmarszczyła brwi. Sprawiała wrażenie, jakby chciała zapamiętać każde słowo i potem je na spokojnie przetrawić. – W bagażniku była walizka. – Tim mówił powoli, skupiając wzrok na bladej twarzy Sarah. – A w niej… zaczekaj… – Sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął złożoną na pół, kwadratową żółtą karteczkę i rzucił okiem na kilkanaście odręcznie zapisanych słów. – Sześćdziesiąt cztery rolki filmu „Kodak High Definition 400”, dwanaście kompaktowych aparatów na film 35 milimetrów „Olympus mju-II”… – Aparatów na film? – przerwała mu gwałtownie. – Takich starych, których już nikt nie używa? Uniósł brwi, robiąc bezradną minę. – Słuchaj, to jest w ogóle jakaś zakręcona sprawa – mruknął. – Gadałem o tym z Robem z magazynu. Tych rzeczy od ładnych paru lat już się nie produkuje. Mju-II to wersja na rynek europejski, u nas ten model był kiedyś sprzedawany jako stylus epic. To ponoć kultowy aparat, używali go nawet profesjonaliści. Z drugiej strony, wcale nie był drogi, to nie jest paserka jakichś kolekcjonerskich rarytasów… Przerwał, gdy dostrzegł na czole policjantki, że ta usiłuje skupić myśli. – Derek miał się w przyszłym tygodniu oświadczyć, tej no… – zmieniła temat. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Zaczął błądzić myślami w zakamarkach pamięci, by przypomnieć sobie poprzedni przypadek, kiedy zginął policjant na służbie w obszarze municypalnym Baton Rouge. Trzy lata temu… Sarah łapczywie wciągnęła powietrze w płuca. Jej ciałem wstrząsnął silny dreszcz. Wbiła wzrok w białą ścianę pokoju za plecami Tima. – On by żył, gdyby nie niewypał. Policjant zmarszczył brwi. – Colt nie wypalił za pierwszym razem – powiedziała ciszej, niżby chciała. – Na dwie sekundy zgłupiałam, Tim. Temu świrowi z maczetą to wystarczyło… Przełknęła ciężko ślinę. Znów miała dreszcze. Tim wyciągnął rękę i delikatnie chwycił ją za ramię. – Nikt by sobie lepiej od ciebie tam nie poradził.

Voodoocide Inc.

Naprawdę, do diabła! – dodał w myślach. – Kiedy pogrzeb? – zapytała. Twarda babka! II Niedoszła narzeczona Dereka wyglądała na pogrzebie niczym dystyngowana, zaprawiona w chowaniu kolejnych mężów wdowa. Sarah widziała ją wcześniej przelotnie może ze dwa razy, ale miała o niej wyrobiony i bynajmniej nie najlepszy osąd na podstawie zwierzeń i mimowolnie zasłuchanych rozmów policyjnego partnera. Z Derekiem pracowała tylko pół roku, ale zdążyła go dobrze poznać. Był dziwnym gościem. Świetnym policjantem, z tych, którzy wyczuwają bandziora lepiej niż owczarek czuje zakopaną w ogródku kość. I beznadziejnym facetem, z tych, którzy nazywają głupimi dziwkami każdą kobietę nie wskakującą im od razu do łóżka. Tak… ta ubrana od stóp do głów w czerń blondynka ze sztucznym biustem i chyba równie sztucznymi łzami na policzkach na pewno pasowała do nieskomplikowanego ideału kobiety, jaki miał w głowie starzejący się gliniarz z Baton Rouge. Cholera, o czym ja teraz myślę – Sarah skarciła się w duchu. Pogrzeb odbył się z pompą i wszystkimi honorami należnymi poległemu na służbie funkcjonariuszowi. Przemawiali pastor, burmistrz i Tim. Obowiązkowe słowa o kruchości ludzkiego istnienia, niezłomnym charakterze zmarłego i nieustępliwości służ miejskich w zaprowadzaniu porządku w Baton Rouge. Sarah przez moment próbowała się skupić przynajmniej na słowach Tima, ale słowa przełożonego były w jej umyśle zagłuszane przez natarczywe, systematyczne „klik!”. Odgłos, gdy iglica młoteczka uderza w spłonkę, ale nabój rewolwerowy kalibru .357 nie wypala. To się zdarza rzadziej niż raz na sto strzałów… Nie ustawiła się w kolejce składających kondolencje dziewczynie Dereka, tylko od razu ruszyła do południowego wyjścia z cmentarza. Nie dostała zgody komisji lekarskiej na powrót do pracy, a to oznaczało przymusową, co najmniej tygodniową przerwę, aż do kolejnego badania. Niemniej, czuła się o niebo lepiej niż jeszcze przedwczoraj, gdy wypisywała się na własne życzenie ze szpitala. Zaplanowała, że prosto z pogrzebu pojedzie do ojca na farmę, pięćdziesiąt mil na północ od Lafayette i odpocznie tam przez weekend. Przeszła jakieś sto stóp i obróciła głowę, by rzucić przelotne spojrzenie na żałobników. Wówczas na całym ciele poczuła coś na kształt uderzenia huraganu, rozdzierającego skórę i odbierającego oddech. Przy krawędzi rozkopanego grobu, na pomarszczonym fragmencie flagi z biało-czerwonymi pasami, siedział w kucki czarny mężczyzna z dreadami. Ten, którego zabiła… Nawet z tej odległości w ciemnych oczach z pożółkłym bielmem widać było sączącą się nienawiść. Miała wrażenie, że jej serce miota się w piersi niczym ćma złapana w ciasny słoik przez sadystycznego żartownisia. Sto dwadzieścia, sto pięćdziesiąt, sto osiemdziesiąt uderzeń na minutę… Zamrugała oczami. Pustka przy grobie. Kolejna osoba odchodzi od blondynki w czarnym welonie. Tim wpatruje się w stalowoszare niebo, jakby szukając w nim inspiracji. Burmistrz rozmawia z kimś z biura prokuratora. Serce się uspokaja. Sto pięćdziesiąt, sto dwadzieścia, dziewięćdziesiąt… Ciężko wciągnęła powietrze w płuca i przyspieszonym krokiem ruszyła do bramy. Gdy już wkraczała na przylegający

19


opowiadania do cmentarza bulwar, zamarła na chwilę, zacisnęła dłonie w pieści i obróciła się. Pusto – tylko nagrobki i poskręcane korony drzew. Jeszcze tego tylko brakuje, bym zwariowała! Po trzech godzinach jazdy zatrzymała się na dużej stacji benzynowej ze sklepem samoobsługowym, gdzie czasem robiła zakupy w drodze do ojca. Wypiła na miejscu kawę, z butelką wina i paroma słonymi przekąskami w koszyku podeszła do kasy. Przez przeszkloną ścianę rzuciła okiem na swój samochód zaparkowany zaraz za rzędem czterech podwójnych dystrybutorów. Przez chwilę auto zostało przesłonięte przez wolno przejeżdżającą, zdezelowaną szarą furgonetkę, która jednak nie zatrzymała się na stacji – tak jakby ktoś chciał podjechać pod dystrybutor, ale w ostatnim momencie zmienił zdanie. Zapłaciwszy, szybko zapakowała zakupy do papierowej torby i wyszła na zewnątrz. Stacja była całkowicie opustoszała, jeśli nie liczyć jednego pracownika w przybrudzonym kombinezonie, który kręcił się przy zaworach podziemnych zbiorników. Sarah podeszła do samochodu, sięgnęła do klapy bagażnika… – Wszystko w porządku, proszę pani? Stojący za kasą asteniczny pryszczaty chłopak wychylił się w jej stronę, robiąc pytającą minę. Zauważyła, że stoi na środku wyjścia ze sklepu, blokując rozsuwane drzwi. Potrząsnęła głową, jakby budząc się ze snu, i zrobiła dwa kroki przed siebie. Drzwi zamknęły się z cichym sykiem. Stacja była całkowicie opustoszała, jeśli nie liczyć pracownika w przybrudzonym kombinezonie, który rozplątywał gumowego węża przy jednym z dystrybutorów. Wolnym krokiem ruszyła do samochodu. Gdzieś w oddali dało się słyszeć głośne dudnienie o rosnącej zgodnie z efektem Dopplera częstotliwości. Niechybny znak, że zbliża się sportowe auto z potężnym silnikiem. Sarah sięgnęła do klapy bagażnika… Pracownik stacji benzynowej uśmiechnął się, ukazując rzędy poczerniałych zębów. Trzymany przez niego wąż dystrybutora nagle zasyczał głośno i naprężył brunatne, łuskowate ciało. Worek z zakupami wyślizgnął się z rąk policjantki. Potem różne odgłosy zlały się w jedno – roztrzaskująca się na asfalcie butelka wina, pomruk silnika, syk wielkiego węża, pisk rozgrzanych do czerwoności tarcz hamulcowych… Mężczyzna obok dystrybutora zafalował przed jej oczyma, tak jak faluje odbicie na wodzie, w którą ktoś wrzucił kamyk. Sekundę później, nieomal stając dęba, sportowy samochód zatrzymał się między Sarah i dystrybutorami. Opuszczone okno drzwi pasażera znalazło się dokładnie na wysokości bioder policjantki, a klamka – na wyciągnięcie ręki. – Do środka! – zakomenderował lekko piskliwy męski głos z niewidocznego dla kobiety siedzenia kierowcy. Sarah przeniosła wzrok ze stalowoszarego auta na puste miejsce przy dystrybutorze, gdzie jeszcze niedawno widziała tajemniczego pracownika-nie-pracownika. Miała wrażenie, że powietrze w tym miejscu wciąż lekko faluje. – Do środka! Natychmiast! – powtórzył głos z samochodu. Złapała za niewygodną, wyprofilowaną aerodynamicznie klamkę, otworzyła drzwi i pochyliła głowę do środka. Za kierownicą siedział atletycznie zbudowany czterdziestolatek o rudych, a właściwie to chyba ufarbowanych na rudo włosach, ubrany w jeansy i skórzaną kurtkę. Jego karnacja wskazywała na domieszkę azjatyckiej krwi, oczu nie sposób

20

było dostrzec zza sportowych okularów przeciwsłonecznych. Wyglądał trochę jak podstarzały miłośnik gier komputerowych ucharakteryzowany na postać z japońskiej kreskówki. – Nie mamy czasu! – syknął zniecierpliwionym tonem. Wsiadła. Nawet nie tyle sama domknęła drzwi, co zostały one zatrzaśnięte przez wciskające w oparcie fotela przyspieszenie, gdy auto ruszyło. Rozejrzała się wokoło. Wyłożona karbonem centralna konsola, duży wyświetlacz z kilkoma czerwonymi zegarami… nissana GTR nie sposób było pomylić z innym autem. Czujnym policyjnym okiem zdołała jeszcze odnotować, że pod podłokietnikiem leżą opakowania orzeszków ziemnych i kolorowych żelek, a spod centralnej konsoli biegła plątania kabli do zamocowanych po prawej stronie czterech uchwytów na telefony komórkowe. Z głośników systemu audio krystalicznym tonem brzmiał chorał gregoriański, co tylko wzmagało i tak już gęstą atmosferę absurdu. Jechali autostradą dziewięćdziesiąt mil na godzinę w stronę Lafayette. Sarah dopiero po chwili poczuła, że ma buty i końcówki spodni zachlapane winem z rozbitej butelki. – Boże, co to było? – jęknęła. – Jesteś przeklęta – odpowiedział kierowca, sięgając prawą ręką za poły kurtki. Wypowiedział to zdanie z zaskakującą mieszanką fascynacji i współczucia, coś jak gdyby mówił jednocześnie „niezłe z ciebie ciacho” i „przykro mi, ma pani raka”. Poczekała parę sekund, aż rozkołatane serce nieco się uspokoi. W głowie miała mętlik. Nie wiedziała od czego zacząć. Od pytania, od próby otwarcia drzwi w trakcie jazdy, od wyciągnięcia broni z kabury pod kurtką… – Agent specjalny Hubert Vaillant – przedstawił się. Podetknął pod nos Sarah trzymany w prawej ręce błyszczący identyfikator. – FBI? – nie kryła zdziwienia. Przesunął opuszkiem kciuka po miejscu, gdzie znajdowało się zdjęcie. Niebieskie litery rozbiegły się niczym mrówki, zniknęły na sekundę, po czym na legitymacji pojawił się napis: Voodoocide Inc. licensed by Witch-hunt Advanced Research Project Agency – Papier elektroniczny szóstej generacji, z ogniwami fotoelektrycznymi – wyjaśnił spokojnym głosem, po czym schował identyfikator w wewnętrznej kieszeni kurtki. – Ja chyba śnię… – westchnęła cicho. Huber starał się stłumić chichot. – Jak najbardziej – przytaknął. – Śnisz na jawie. Koszmary. A to śmiertelnie niebezpieczne – głos mu nagle spoważniał. Próbowała się odezwać, ale słowa ślizgały się w jej umyśle niczym pijak wchodzący na lodowatą taflę, nie dając się ułożyć w sensownie brzmiące pytanie. Bezradnie przeniosła wzrok z kierowcy na pulsującą wskaźnikami konsolę a potem na prawe lusterko, w którym szybko pojawiały się i znikały wyprzedzane auta. – Pracuję dla WARPA – przerwał milczenie. – To agencja rządowa, która zleca zadania z zakresu ochrony przed czarną magią instytucjom prywatnym. Coś jak DARPA w dziedzinie projektów wojskowych. Słyszałaś o DARPA? – Chyba tak… – wydukała bez przekonania. – Różnica jest taka, że WARPA oficjalnie nie istnieje. Mają wyższy status tajności niż laboratoriom ufologiczne w Strefie 51. Słyszałaś o Strefie 51?

Bartłomiej Dzik


opowiadania – Nnno… – Kiwnęła głową. Rzucił jej przelotne spojrzenie, zmarszczył czoło i pokręcił głową z dezaprobatą. – Główna siedziba WARPA mieści się w Massachusetts, niedaleko Salem – kontynuował. – Mamy z nimi stały kontrakt na tępienie magii Voodoo. Jak większość licencjonowanych łowców czarownic, na co dzień działamy pod przykrywką FBI. Sarah poczuła, że skołowany umysł odzyskuje względną równowagę. Zaczęła się dyskretnie rozglądać za ukrytymi kamerami. W podsufitce, na słupkach i w obiciu drzwi dostrzegła kilkanaście mikroskopijnych gadżetów, które mogłyby robić za coś takiego. To wszystko jakiś absurd – zagrzmiało w jej głowie racjonalne superego. – Zabity przez ciebie cztery dni temu mężczyzna to George Sisley z Haiti, jeden z kilku najwyższych rangą houngan, czyli czarowników Voodoo. Po trzęsieniu ziemi w 2010 większość czarowników przeniosła się z Haiti do Stanów i przejęła wpływy w tutejszych strukturach – wyjaśnił Vaillant. – Zadziwiające, że ci się udało go zastrzelić, bo był dobrze zabezpieczany przed bronią palną – dodał z nutką uznania. – Musisz mieć cholernie silną wolę i pewną rękę. Czasem też się zdarza przy napięciu przedmiesiączkowym… Jezu, co za świr! – odpowiedziała instynktownie w myślach, by sekundę później z przerażaniem przyznać przed sobą, że właściwe to wcale tak nie uważa. Był dobrze zabezpieczany przed bronią palną – powtórzyła w głowie słowa agenta i jeszcze raz uszami duszy usłyszała natarczywe „klik!” niewypału. – …nieważne zresztą. – Hubert nie dokończył rozpoczętej myśli. – W każdym razie wściekły duch zabitego czarownika nie odpuści, póki stąpasz żywa po ziemi. Jego sterowani zza grobu podwładni zrobią wszystko, byś jak najszybciej zeszła z tego świata – dodał rzeczowym tonem, po czym zrobił krótką pauzę. – Oczywiście nie tak po prostu, ale zgodnie z regułami sztuki… – Pieprzenie… – chciała krzyknąć, ale tylko cicho syknęła przez zęby. Popatrzył na nią z nutką politowania, jak belfer patrzy na niesforną nastolatkę. – Im szybciej w to uwierzysz, tym będzie nam łatwiej – odparł, uśmiechając się szelmowsko. – To jak? Wciągnęła głęboko powietrze w płuca i milczała przez parę sekund. – Zgoda – odparła. Przytaknął głową z zadowoleniem. Akurat wyprzedzali potężną ciężarówkę, a wskazówka prędkościomierza powędrowała na chwilę do stu dwudziestu mil, by zaraz potem łagodnie się cofnąć. – Ale musisz mi wszystko opowiedzieć – dodała rozkazującym tonem. – Oczywiście – odparł ze stoickim spokojem. – Oczywiście, że muszę – dodał. – Wtedy, na nadbrzeżu… – zaczęła i przerwała na chwilę, szukając odpowiednich słów. – Odcięta głowa to wewnętrzne porachunki – ubiegł pytanie. – Przydatna jako ingrediencja, ale poza tym rzecz bez znaczenia. Dużo ważniejsza była walizka. – Właśnie!... – weszła mu w słowo. – Do rzucania uroków wykorzystuje się często zdjęcie ofiary, ale jest z tym pewien problem. Nie może to być zdjęcie cyfrowe, bo zapis cyfrowy nie związuje obrazu z duszą. Technika generalnie kłóci się z czarną magią, to

Voodoocide Inc.

są dwa przeciwstawne światy, które bardzo trudno nagiąć ku sobie. Technika cyfrowa kłóci się szczególnie, jest praktycznie nie do pogodzenia. Staromodnych aparatów na film nikt już właściwie nie używa poza garstką pasjonatów i, rzecz jasna, czarownikami. Partia, którą przechwyciliście u Sisleya, miała zaopatrzyć całe Wschodnie Wybrzeże. Małe, niezawodne kompakty i film o wysokiej czułości, ale i drobnym ziarnie. Zestaw niemal doskonały! – rozmarzył się lekko, jakby w skrytości podziwiał spryt przeciwka. – Kiedyś kultyści używali świetnych czarnobiałych Ilfordów 3200, ale skanery rentgenowskie, których teraz wszędzie pełno, je prześwietlały. Zatem przerzucili się na mniej czułe i łatwiej dostępne Kodaki. – No… tak – przytaknęła mechanicznie. Znów popatrzył na nią z nutką patrymonialnej wyższości, wzruszył lekko ramionami i milczał przez chwilę. – Polowanie na czarownice to stary i zacny fach. Mój pradziadek był egzorcystą, ja poniekąd poszedłem w jego ślady. Podstawą jest oczywiście tradycyjne instrumentarium, jak modlitewniki i relikwie – kontynuował. – Ale bardzo użyteczna okazuje się również najwyższej klasy elektronika. – To się nie kłóci? – zapytała podejrzliwie, przetwarzając w umyśle to, co usłyszała chwilę wcześniej. – W żadnym razie – zaprzeczył. – Chrześcijaństwo jest do bólu antymagiczne, ze względu na transcendentny charakter jedynego Boga. Bardzo dobrze wyjaśnił to ponad sto lat temu taki niemiecki gość, Max Weber. Przygryzła usta, myśląc intensywnie. To się nie dzieje naprawdę… – No dobrze – odparła, siląc się na odrobinę luzu. – Ale nie widzę u ciebie srebrnego krucyfiksu… – Bo nie zaglądałaś do torby na tylnym siedzeniu – opowiedział bez chwili zastanowienia. – Jak dasz radę sięgnąć, to sprawdź. Bez obawy, ja nie przewożę odciętych głów – mrugnął do niej okiem. Zrobiła kwaśną minę i pokręciła przecząco głową. Siedzieli przy stoliku przydrożnego baru, położonego parę mil przed zjazdem ze stanowej dziesiątki na Lafayette. Sarah dłubała plastikowym widelcem w sałatce „Cezar”, a Hubert pałaszował zestaw z półfuntowym cheeseburgerem XXXL. – Ludzie z agencji zajęli się już twoim samochodem i odczyścili monitoring na stacji, tak jakby cię tam wcale nie było – powiedział między kolejnymi kęsami. – Kultyści jednak podążają twoim śladem i nie spoczną, póki cię nie dopadną. Mój GTR jest w dziewięćdziesięciu procentach ekranowany – to opóźnia pościg, ale nie potrafimy ich zgubić. Mamy zatem dwa wyjścia. Mogę cię odstawić do naszego laboratorium, to jest dzień jazdy stąd. Helikopterem byłoby szybciej, ale nikt nie weźmie przeklętej na pokład, przykro mi. – Uniósł brwi, robiąc współczującą minę. – Tam przejdziesz kwarantannę, a my w międzyczasie spróbujemy wytropić i unieszkodliwić ludzi Sisleya. Alternatywnie, można spróbować sprawę załatwić szybko: zadekować się gdzieś i poczekać na atak. To dla mnie nie pierwszyzna, ale jakieś ryzyko zawsze jest. Oczywiście, nie możemy robić zamieszania i wciągać w to policji municypalnej ani stanowej. Jest taki malutki motel przy dziewięćdziesiątce przed Broussard… – Jechałam do ojca. Ma małą farmę niedaleko Church Point. Mieszka sam – powiedziała. – Ale w sumie, sama już nie wiem…

21


opowiadania Hubert schrupał frytkę i tłustymi palcami podrapał się za uchem. – To nie jest zła myśl. – Poziome bruzdy wykwitły mu na czole. – Duża ta farma? Z dobrym agregatem prądotwórczym? Ojciec ma broń? – Pytanie! – Po raz pierwszy od godziny na jej twarzy zagościł lekki uśmiech. – Ja strzelałam, zanim jeszcze potrafiłam samodzielnie się wysikać… Nie odpowiedział, tylko pokiwał głową i się zamyślił. Potem spojrzał z żalem na pustą paczkę po frytkach i rozpieczętował opakowanie kolorowych jak tęcza piankowych cukierków. – Jak ty możesz jeść takie świństwa – zapytała zdziwiona. – Na mój rozum agenci federalni powinni się zdrowo odżywiać, nie? Kolejny raz przytaknął skinieniem głowy, przeżuł piankę i obrócił paczkę cukierków tyłem etykiety w stronę Sarah. – Przeczytaj skład – poprosił. – E-cośtam, E-cośtam, syntetycznie barwione, konserwant taki, konserwant owaki, no właśnie. – Spojrzała na niego pytającym wzrokiem. – Sama chemia, nieprawdaż? – No! Uśmiechnął się szelmowsko. – I o to chodzi – wyjaśnił. – Wprowadzając do organizmu syntetyczne produkty wytwarzane na nowoczesnych liniach technologicznych zwiększamy odporność organizmu na pewne typy magii. Zresztą podobnie działają implanty i protezy. Ktoś, kto ma sztuczny staw biodrowy, jest zdecydowanie bardziej odporny na uroki upośledzające chodzenie… Pokręciła nosem z powątpiewaniem. – Tak to działa – ciągnął dalej. – Oczywiście, niektóre te dodatki do żywności są faktycznie niezdrowe. – Sięgnął do trzymanej przez Sarah paczki po kolejną piankę i pstryknięciem kciuka wrzucił sobie do ust. – Niemniej jednak – dodał, przeżuwając – nie ma sensu przejmować się potencjalnym rakiem jelita grubego za piętnaście lat, kiedy co drugi dzień ktoś chce ci odgryźć głowę. Bez przekonania przytaknęła skinieniem głowy, po czym odłożyła opakowanie cukierków na stolik. Po chwili wahania wzięła jednego delikatnie między opuszek kciuka i palca wskazującego, jakby się obawiała, że piankowy stworek zaraz ją ugryzie.

22

– Tak sobie myślę… – Zmarszczyła brwi. – Nie żeby o sobie, ale tak bardziej ogólnie: czy zdrowa żywność czyni nas w takim razie mniej odpornymi na czary? – Aż tak źle to nie jest – odparł, patrząc pobłażliwie na zawartość jej talerza. – Można jeść tę skarlałą i drogą sałatę organiczną do woli, to szkodzi tylko portfelowi. Są oczywiście substancje, które uwrażliwiają na magię. Crack, maryśka… – Ooo! – Jak najbardziej! Tylko pomyśl: różni jajogłowi z uniwerków czy Światowej Organizacji Zdrowia non stop gadają, że trawka jest właściwie nieszkodliwa. Z drugiej strony DEA ma trzy miliardy rocznie na walkę z narkobiznesem. Dlaczego? Bo ktoś na górze dostał cynk, że jest jednak drugie dno. WARPA dba o profilaktykę. Jej twarz nagle spoważniała. Miała minę niczym już nieco znużony życiem człowiek, którego ciężka praca została wreszcie przez kogoś doceniona. –Tak, to ma sens – przyznała. – No widzisz! Jak już wiesz o czarnej magii, to wszystko się da logicznie wytłumaczyć. III Elijah Butler patrzył na zaparkowanego przed altaną GTR-a mniej więcej w taki sposób, w jaki pobożny farmer patrzy na świeżo urodzonego źrebaka o trzech głowach. Ojciec Sarah był żylastym mężczyzną średniego wzrostu, po sześćdziesiątce, lekko zgarbionym, o szorstkiej, ogorzałej skórze. Wyglądał jak ktoś, kto całe życie ciężko pracował fizycznie, zachowując tym samym tężyznę na stare lata. Poruszał się pewnie, sprężyście, ale jednocześnie widać było, że sprawia mu to pewną trudność. Jeśli więc coś odebrało mu nieco sił, to były to nie wiek, ale jakaś poważna choroba. – Cha, cha, tak to już człowiek ma na starość. Mogę liczyć na wizytę córki dopiero wtedy, gdy ktoś chciał ją zabić – przywitał Sarah szorstkim, ale jednocześnie ciepłym głosem. – Nie mówiłaś, że przyjedziesz z… – Zlustrował podejrzliwym wzrokiem wysiadającego z samochodu Huberta. – Miałam po drodze mały wypadek, wszystko ci opowiem – odparła policjantka i mocno wyściskała ojca na powitanie.

Bartłomiej Dzik


opowiadania Zabrali bagaże Huberta i weszli do środka. Elijah nastawił kawę i wrzucił do garnka fasolkę z kiełbasą. Hubert włączył telefon satelitarny i wyszedł na altanę. – Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, cha, cha – mruknął farmer, wstawiając garnek na palnik. – Masz już trzydzieści lat, najwyższa pora. Nie powiem, trochę inaczej sobie wyobrażałem… – urwał nagle, dostrzegając w oczach ukochanej córki żądzę mordu. Vaillant wrócił po trzech minutach, wzruszeniem ramion dał znać Sarah, że nic ciekawego się nie dowiedział. Zasiedli do kolacji. – Ładny samochód, choć chyba trochę niepraktyczny – zagaił Elijah. – Pracujecie razem? – zwrócił się do Huberta. – Nie, ja jestem z prywatnej firmy. – Agent uniósł kąciki ust w delikatnym uśmiechu. – Ale pracuję na kontrakcie dla władz federalnych. Tępię szkodniki… – Praca jak każda inna. – Pokiwał głową senior. – Najgorsze są te darmozjady za biurkiem. Tak… a jak się poznaliście? Jeśli potem zapytasz „jakie masz plany wobec mojej córki”, to cię uduszę – pomyślała Sarah, robiąc przy tym kwaśną minę. Na tyle kwaśną, że była to dość jednoznaczna sugestia zmiany tematu dla każdego rozmówcy. Każdego, oprócz Elijaha… – Bo wiesz, ona… – chciał dokończyć, ale urwał, słysząc dzwonek telefonu komórkowego córki. Sarah odebrała połączenie i podeszła do okna, by nie utracić słabego sygnału. „Tak”, powiedziała cicho, „tak”… powtórzyła, „kiedy”, „nie”, „nie!”. Rozłączyła się, obróciła w stronę siedzących przy stole mężczyzn i oparła o parapet. Była bledsza od framugi okna za plecami. – Dzwonił Tim Pennock – powiedziała tak cicho, że ledwie ją usłyszeli. – Ktoś rozkopał grób i ukradł zwłoki Dereka. Na parę sekund zapadła martwa cisza. – Oj tam, zaraz „ktoś”… – odezwał się w końcu Vaillant. – Nie, to jakiś kompletny absurd! – syknęła gniewnie. Hubert nie zwracał na nią uwagi, wyjmował kolejne akcesoria z przepastnej torby. Na stoliku sypialni wylądowały: czytnik e-książek w czarnym skórzanym etui z wytłoczonym napisem „Pismo Święte”, coś na kształt wielkiego srebrnego szpikulca do kruszenia lodu z rękojeścią obłożoną włóknem węglowym, dwa podłużne półprzezroczyste magazynki i pistolet maszynowy o zwartej konstrukcji. – Co to za dziwadło? – skrzywił się Elijah. – P90 – pośpieszyła z wyjaśnieniami Sarah. – Używają tego antyterroryści i Secret Service. Kaliber pięć koma siedem, dziewięćset strzałów na… – Ech, te wasze nowinki. – Senior machnął ręką i wrócił do czyszczenia swojego Mossberga, choć strzelba lśniła już niczym świeżo po wyjściu z fabryki. Hubert rzucił pistolet w stronę Sarah. Ta sprawnie złapała i zważyła broń w ręce. – Są różne magazynki, z dwoma rodzajami nabojów – wyjaśnił agent. – Ten, który masz założony, ma standardowe hollow point. Ten drugi – wskazał na magazynek na stole – to specjalna amunicja rozpryskowa, idealna na zombie, ale trzeba cholernie uważać w zamkniętych pomieszczeniach. – Skończ wreszcie z tymi zombie! – warknęła. – Kochanie, przecież pan Vaillant to bardzo przekonująco wytłumaczył – odezwał się Elijah, odkładając w końcu strzelbę na stolik. – Wszystkim nam jest przykro, że spotkało to twojego partnera, ale… Westchnęła ciężko. – Jak sobie pomyślę, że miałabym do niego… – Spojrzała na trzymaną w ręku broń.

Voodoocide Inc.

– Uwierz mi, gdy już go zobaczysz, nie będziesz miała żadnych wątpliwości – odparł Hubert. – Po prostu nie możesz myśleć o nim jak o facecie, z którym przepracowałaś pół roku. Dobra… ja chyba wezmę to. – Szturchnął czubkiem buta leżącą na podłodze piłę spalinową. Policjantka z niedowierzaniem pokręciła głową. – To jakiś absurd – powtórzyła już chyba dziesiąty raz tego wieczoru. – No, cholera, jak w jakiejś porypanej gierce komputerowej. – Cha, cha, dobre! – zarechotał swoim zwyczajem Elijah. Hubert pochylił się, poniósł piłę i położył sobie na kolanach. – Święta racja – odpowiedział. – Jeśli grałaś choćby w „Zombie Park II”, to właściwie wiesz już wszystko. Zarząd Voodoocide przykłada dużą wagę do działalności edukacyjnej i czasem dyskretnie konsultujemy scenariusze filmów czy mechanikę… – Co jej jest!? – przerwał mu nagle Elijah. Sarah stała sztywno niczym manekin, z lekko rozchylonymi ustami i spojrzeniem wbitym w ścianę. Potem nagle potrząsnęła głową, budząc się ze stuporu i spojrzała na obu mężczyzn rozkojarzonym wzrokiem. – Znów miałam wrażenie, że czas się zatrzymuje, a nawet cofa – jęknęła cicho. – Tak było wtedy na stacji benzynowej. – Do diaska! – syknął Vaillant – Że też o tym zapomniałem! Odstawił piłę na podłogę, wstał, podszedł do policjantki i chwycił ją za lewy nadgarstek, odgarniając mankiet koszuli. – Nie masz zegarka? – zapytał takim tonem, jakby chodziło co najmniej o kwestię życia lub śmierci. – Nie mam, bo po co? – odparła skonfundowana. – Przecież mogę sprawdzić w komórce. – Nie o to chodzi – westchnął. Puścił jej nadgarstek i bez słowa zniknął z salonu. Słyszeli zza okna stłumione odgłosy otwierania i zamykania drzwi samochodu. Po chwili wrócił i podał Sarah najeżony funkcjami sportowy zegarek, w którym na pierwszy rzut oka brakowało chyba tylko opcji klimatyzowania nadgarstka. – Klątwa zaburza percepcję czasu, co prowadzi w linii prostej do szaleństwa – wyjaśnił. – Zegarek to świetna obrona przez niejednym urokiem Voodoo. Oczywiście im bardziej skomplikowany, tym lepiej. Wzruszyła ramionami i nałożyła czasomierz. Odruchowo spojrzała na nadgarstek Huberta. Zapięty tam zegarek miał elegancki, tradycyjny wygląd. Na czarnym cyferblacie były tylko cztery wskazówki i jakaś dziwna mała tarcza, pokazująca fazy księżyca. Sekundnik zdawał się płynąć, nie tykać. Agent dostrzegł, gdzie powędrował wzrok policjantki i uśmiechnął się pod nosem. – To Spring-Drive, japońska hybryda – wyjaśnił. – Napędzany sprężyną, jak tradycyjne zegarki mechaniczne, ale już wychwyt jest elektromagnetyczny i regulowany oscylatorem kwarcowym. Hybrydy są generalnie bardzo dobre przeciw urokom, gdyż… – Ugh! – zakasłał wymownie Elijah. – Dobra, bo jak się zagadamy, to możemy nie dożyć jutra – dokończył w odpowiedzi Valliant i sięgnął po piłę łańcuchową. – Skoro znowu cię wzięło, to znaczy, że są już blisko… Szara furgonetka zjechała z utwardzonej drogi i zaparkowała na skraju lasu, ćwierć mili od farmy Elijaha Butlera. Kierowca wysiadł, podszedł do tyłu pojazdu i zapukał w nadrdzewiałą blachę. Oba skrzydła drzwi otworzyły się i na trawę zeskoczyło trzech mężczyzn. Dwóch dzierżyło maczety, jeden miał przewieszony przez ramię karabin,

23


opowiadania a w ręku trzymał worek, którego zawartość naprężyła się, gdy wysiadał. Pół minuty później z ciemnego wnętrza furgonu wytoczyły się dwie kolejne postacie. Ich ruchy były nienaturalnie spowolnione, a bezwładne ramiona dziwnie dyndały na boki, niczym końcówki rozpuszczonego szala. Zaraz potem cała szóstka ruszyła tyralierą w stronę farmy. Obserwujący intruzów w podczerwieni Vaillant widział jednak tylko cztery ludzkie sylwetki. IV – Ciebie już chyba raz zabiłam! – syknęła Sarah przez zęby, gdy czarnosiny zombie zastrzelonego kryminalisty wparował przez zamknięte drzwi do kuchni, robiąc w nich efektowną dziurę – zupełnie tak, jak to się dzieje w disnejowskich kreskówkach. Żywy trup miał na sobie skąpe resztki fartucha z prosektorium, przez który prześwitywały dwie rany postrzałowe na piersi. Wokół rozdziawionych ust widać było czarno-czerwone ślady zakrzepłej krwi. Pierwsza seria z P90 urwała wyciągnięte w stronę policjantki prawe ramię i poharatała klatkę piersiową, odrzucając napastnika do tyłu. Sarah sprawnie wymieniła magazynek, błyskawicznie przestawiła broń na tryb pojedynczy i strzeliła intruzowi w głowę. Kula z pewnością dosięgłaby żywego przeciwnika, ale zombie poruszał się i wykonywał uniki tak nienaturalnie, że łatwo mógł zmylić nawet wytrawnego strzelca. Pocisk rozpryskowy trafił w okucie szafki kuchennej i zasypał pomieszczenie gradem mikroodłamków, czemu towarzyszył odgłos niewiele cichszy od detonacji granatu. Sarah poczuła, jak coś jej śmiga koło ucha i coś innego wbija się w podudzie. Na szczęście ból nie był silny i rana przypominała bardziej ukłucie niż postrzał. Zombie tymczasem zmniejszył dzielący ich dystans do jakichś sześciu stóp. Zachowując zimną krew przycelowała dokładniej i tym razem pocisk rozerwał kawałek czaszki wraz z oczodołem, a mózg wylał się na twarz zombie niczym rozwodniona szara galareta. Napastnikowi zdawało się to najwyraźniej nie przeszkadzać, bowiem po sekundzie zachwiania ruszył znów w stronę odskakującej na bok policjantki, jakimś cudem śledząc jej pozycję ocalałym niewidzącym okiem. Kolejny strzał pozostawił już tylko żuchwę dyndającą na rozczapierzonej szyi, a jeszcze kolejny na wszelki wypadek roztrzaskał kolano, finalnie powalając napastnika. W tej samej chwili przez wybity w drzwiach otwór wejrzała blada twarz o niegdyś pucołowatych, a teraz obwisłych policzkach, siwych skroniach i poczerniałym nosie. W przeciwieństwie do wcześniejszego agresora, ten był ubrany wyjątkowo schludnie, w mundur galowy policji Baton Rouge. Sarah zacisnęła usta i zaklęła po nosem. Laserowa plamka celownika powędrowała po podłodze, wolno – jakby z wahaniem, w stronę ożywionego Dereka. Już miała nacisnąć spust, gdy jednocześnie poczuła drętwienie rąk i potworne szarpnięcie w dole brzucha, jakby ktoś tam wsadził pracującą na niskich obrotach wiertarkę. Pistolet wyleciał z łoskotem na podłogę, a Sarah opadła na kolana i zawyła z bólu, zwijając się w pozycję embrionalną. Zza pleców zombie wyłonił się kolejny napastnik, starszy Haitańczyk o szpetnej fizjonomii, trzymający w jednej ręce małą szmacianą laleczkę o włosach splecionych z czarnych nitek, a w drugiej pęk wielkich szpilek… Agregat prądotwórczy w piwnicy zakrztusił się starym smarem i żarówki staroświeckiego żyrandola zamigotały niczym na Techno Party.

24

– …ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną...1 – śpiewane falsetem słowa psalmu mieszały się z warkotem piły spalinowej. Młody Mulat zawył nieludzko, gdy jego odcięta ręka, wciąż trzymająca w palcach obrzyna, pofrunęła na środek salonu, zraszając wszystko wokół fontanną czerwonych kropli. Hubert tymczasem dokończył półobrót i skierował ostrze w stronę odsłoniętego podbrzusza kultysty. Wycie wzmogło się jeszcze bardziej, przeszło w bulgoczący charkot i ustało dopiero w chwili, gdy martwy już Mulat uderzył twarzą o posadzkę. Żarówki zgasły na dwie sekundy, by w końcu zapalić się znowu ciągłym światłem. Po drugiej stronie salonu Vaillant dostrzegł wysokiego czarnego mężczyznę w średnim wieku o mlecznobiałych skroniach i orlim nosie, ubranego w ciemny garnitur ze stójką. W jego prawej dłoni prężył się długi na pięć stóp prążkowany wąż, w lewej błyszczało ostrze maczety. Vaillanta od kultysty dzieliło jakieś dwadzieścia stóp w linii prostej, ale po drodze był jeszcze masywny dębowy stół. Agent jedną ręką odrzucił piłę na bok, sięgając drugą po pistolet wetknięty z tyłu za paskiem. Murzyn lekko uniósł rękę trzymającą węża, pochylił się i zrobił krok do przodu, jakby szykując się do skoku. Beretta błysnęła w dłoni agenta. Pierwszy strzał z zaskakującą precyzją roztrzaskał łeb gada, ale przy drugim naciśnięciu spustu zamek szczęknął metalicznie. Truchło węża opadło na posadzkę, po czym przez moment w pomieszczeniu panowała bezgraniczna, jakby przeniesiona z otchłani kosmosu cisza. Kultysta uśmiechnął się szyderczo, odsłaniając śnieżnobiałe kły. Hubert wypuścił bezużyteczną broń i zanurkował w stronę stołu, na którego blacie leżały srebrny szpikulec i elektroniczna Biblia. Przeciwnik był jednak szybszy i potężne kopnięcie przewróciło stół na bok, uniemożliwiając lecącemu agentowi dosięgnięcie akcesoriów. Vaillant przetoczył się po deskach posadzki, starając się ulokować między przewróconym meblem a agresorem. Ostrze maczety przeszło tuż nad głową Huberta, muskając koniuszki rudych włosów. Robiąc kolejny unik, agent chwycił z podłogi srebrny szpikulec, przetoczył się w tył i stanął na nogi, gotowy do sparowania ciosu. Jednak ręka kultysty trzymająca maczetę była opuszczona, za to jego prawa dłoń znienacka znalazła się tuż przy ustach. Potężne chuchnięcie wysłało chmurę białego pyłu wprost na twarz stojącego parę kroków dalej Vaillanta, który jęknął cicho, zamrugał oczyma i znieruchomiał. Kultysta uśmiechnął się jeszcze szerzej i nieśpiesznym krokiem podszedł do obezwładnionego agenta. Gdy stali już niemal twarzą w twarz, uniósł powoli dłoń w stronę gardła Huberta… Agent uderzył błyskawicznie, najpierw łamiąc Murzynowi nos ciosem z główki, a zaraz potem wbijając mu srebrny szpikulec po rękojeść w serce. Kultysta osunął na się kolana z wyrazem bezbrzeżnego zdziwienia twarzy. Vaillant wypluł z ust resztki białego proszku i mruknął: – Soczewki kontaktowe z nanopowłoką, dupku! Elijah rzucił kątem oka na mężczyznę z maczetą, rozpiętego bezwładnie na roztrzaskanej framudze okna. Koszulę denata zdobiła wielka czerwona plama od strzału amunicją śrutową z bliskiej odległości, ale mimo to senior rodu Butlerów postanowił się jeszcze raz upewnić, że kultysta na pewno nie żyje. Zza zamkniętych drzwi salonu dochodziła przedziwna mieszanka hałasów. Dało się z niej wyłowić, między innymi, dźwięk tłuczonego szkła, warkot piły łańcuchowej i piskliwy głos Huberta. 1

Psalm 23, 4 w tłumaczeniu Biblii Tysiąclecia.

Bartłomiej Dzik


opowiadania Zaraz potem wszystko zagłuszył świst broni maszynowej od strony kuchni i tamże farmer skierował swoje kroki, przeładowując pod drodze strzelbę. Gdy wparował do środka, ujrzał skręcone ciało córki na posadzce obok kredensu. Sarah trzymała się oburącz za brzuch i wyła z bólu, jej pistolet leżał kilka stóp dalej. Parę stóp od niej, obok stołu, leżało zmasakrowane ciało ciemnoskórego mężczyzny. W roztrzaskanych drzwiach na altanę kiwała się trupioblada postać w policyjnym uniformie. Choć Elijah wiedział, że może się czegoś podobnego spodziewać, tym niemniej widok munduru wywołał wewnętrzny opór przed błyskawicznym pociągnięciem za spust. Przez dwie sekundy farmer i zombie stali niczym sparaliżowani, potem jednak żywy po śmierci zaszarżował chybotliwym, acz zaskakująco żwawym krokiem. – Co zrobiłeś mojemu maleństwu?! – warknął przez zęby Elijah, a jego pytaniu towarzyszył odgłos wystrzału, przeładowania broni, dwóch kroków do przodu i powtórnego wystrzału. Zombie został odrzucony do tyłu niczym szarpnięta sznurkami marionetka, potem próbował odzyskać równowagę, ale kolejny strzał cisnął nim o ścianę i wywrócił. Wtedy dopiero farmer dostrzegł, że w pomieszczeniu jest jeszcze jeden mężczyzna. Elijah przeładował broń, obracając lufę w stronę agresora, ale kultysta był szybszy. Prawa dłoń czarnoskórego mężczyzny o białych włosach wciąż trzymała laleczkę z wbitym pół tuzinem szpilek, zaś jego lewe ramię było wyprostowane, z palcami o długich paznokciach rozczapierzonymi niczym szpony drapieżnego ptaka. Elijah poczuł nagle ból w klatce piersiowej, tak potworny, że natychmiast wylądował na kolanach, podpierając się kolbą strzelby niczym laską, a wolną dłonią łapiąc za serce. Na twarzy kultysty odmalował się sadystyczny uśmiech, zaś na przeoranym zmarszczkami czole Elijah wykwitły duże krople potu. Stan ten trwał może parę sekund, farmer stęknął i zgiął się jeszcze bardziej ku ziemi, Haitańczyk zarechotał pod nosem. Już mogło się wydawać, że Elijah padnie bezładnie na deski posadzki, lecz on nagle uniósł głowę, a z mokrej od potu twarzy zniknął grymas cierpienia. Rozczapierzona dłoń kultysty zadrżała, w ciemnych oczach odmalował się wyraz dezorientacji. Farmer tymczasem wysunął jedną nogę do przodu i, uzyskawszy stabilny punkt podparcia, z pozycji klęczącej przycelował i pociągnął za spust… Epilog Hubert odprowadził wzrokiem czarną półciężarówkę eskortowaną przez dwa fordy Rangery z insygniami FBI. Odszedł od okna i wrócił do stolika. – Posprzątane! – oznajmił, siadając. Elijah rozlał z dzbanka gorącą kawę do filiżanek i również usiadł. – Wiesz co, porządny z ciebie facet, Vaillant – rzekł. – Nawet jeśli czasem za dużo gadasz… Sarah uśmiechnęła się lekko pod nosem. Na jej bladych policzkach wciąż było widać ślady bólu i przemęczenia, ale już w oczach tańczyły wesołe ogniki. Hubert pociągnął łyk kawy i posłał policjantce zagadkowe spojrzenie. – Mówiąc „posprzątane” nie miałem jedynie na myśli tego bajzlu tutaj – westchnął. – Sarah Butler, z przykrością oznajmiam pani – jego głos przybrał nieco teatralny ton – że dziś rano miała pani tragiczny wypadek na jednej z dróg dojazdowych stanowej dziewięćdziesiątki. Twój rozpędzony samochód spadł z nasypu i spłonął, straż mogła już tylko wydobyć z wraku zwęglone zwłoki. – Auć! – syknął Elijah.

Voodoocide Inc.

– Jednocześnie witam w imieniu kierownictwa WARPA – ciągnął agent. – Czeka na ciebie nowa tożsamość, sześć miesięcy szkolenia, zaprzysiężenie i służba w jednej z licencjonowanych przez Agencję korporacji. Z oczywistych względów polecam Voodoocide. – Mrugnął porozumiewawczo okiem. Była już policjantka rozejrzała się wokół, jakby szukając inspiracji w zdemolowanych meblach. W końcu rozłożyła ręce i odparła: – Skoro to jedyne rozwiązanie… Vaillant kiwnął głową. – …niech i tak będzie – dokończyła. – Teraz i ja jestem taka trochę „żywa po śmierci”… Wszyscy głośno się zaśmiali. – Tak czy siak, mamy stypę po dawnej pannie Butler – stwierdził Elijah i podniósł się z wysiłkiem z krzesła, podpierając o oparcie. – Trzeba to jakoś uczcić… Minutę później o blat stołu uderzyły trzy kryształowe szklanki i butelka bourbona. – Taaak, odrobinka whiskey dobrze mi zrobi na serce – westchnął farmer, gdy już kończył rozlewanie bursztynowego trunku. – Kiedy sobie tylko przypomnę, jak mnie ten sukinsyn ucapił… Hubert unosił szklankę, ale jego dłoń nagle zamarła, a na twarzy odmalowało się głębokie zamyślenie. – Właśnie! To w sumie bardzo zastanawiające… Czarownik użył potężnej magii. Nie zrozum mnie źle, Elijah, ale nawet zdrowy jak byk młodzieniaszek miałby nikłe szanse przeżyć coś takiego. – Zmarszczył czoło, podrapał się w skroń i milczał krótką chwilę, wciąż trzymając szklankę dwa cale od ust. – Zaraz! A nie masz przypadkiem rozrusznika? – Mam – przyznał Elijah. – No tak – agent odetchnął z ulgą. – Wszystko da się logicznie wytłumaczyć…

Bartłomiej Dzik

Rocznik 1975. Z wykształcenia ekonomista, autor publikacji popularnonaukowych i felietonów z dziedziny ekonomii i psychologii społecznej. Dwukrotny finalista konkursu Horyzonty Wyobraźni. Publikował w Esensji, Qfancie i Fahrenheicie oraz antologii „SZORTAL Fiction”. Obecnie pracuje nad powieścią fantasy.

25


opowiadania

Paweł Kaleta Piekło na ziemi

Ilustracja: Konstanty Wolny Kiedy byłem dzieckiem, wierzyłem w wiele historii, często nieprawdopodobnych. Nie byłem jedyny. Tak to już jest, że wiek i naiwność idą w parze, lecz z czasem para ta coraz bardziej się od siebie oddala, aż w końcu następuje separacja. Krótsza, dłuższa, nieważne, bowiem, tak czy inaczej, ich ścieżki znów się zejdą. W moim przypadku było tak chociażby wczoraj. Wpakowałem się, trzeba przyznać, w niezłe tarapaty. Kiedy rozum mówi głośne „NIE”, to w tym samym czasie coś innego szepcze ciche „tak”. Nieraz zadawałem sobie pytanie: czym, do cholery, jest to „coś”? Niemały paradoks, że to, co jest mniejsze, cichsze, mniej prawdopodobne, staje się większe, głośniejsze, a co najważniejsze, diabelsko możliwe. Wiele razy uznawałem, że nie ma żadnego boga, żadnego stwórcy, lecz wiara wracała jak bumerang, jako że ktoś musiał się mną bawić, a ja musiałem kogoś winić za wszelkie nieszczęścia. Za to, że trafiłem w miejsce, z którego prawdopodobnie się nie wydostanę, mogłem oskarżać jeszcze PanaWielkiego-Podróżnika, który zwiedził piekło i oddał mi mapę do miejsca jeszcze gorszego. Nadmienić trzeba, że w mniemaniu podróżnika piekłem był rodzinny dom, w którym surowi rodzice chcieli wybrać najlepszą drogę dla swojej pociechy. Ojciec powtarzał mi, że jak będę duży, to mogę być, kim tylko zapragnę. Kłamał. Musiałem pójść w jego ślady, podtrzymując rodzinny interes. Zostałem skrybą, i to nie byle jakim. Byłem skrybą pracującym na własny rachunek. Siedzę, przepisuję różne zapiski, według własnej woli, a później sprzedaję. W stolicy nie brakuje majętnych ludzi. Wystarczy znać imię pradziada jednej z takich osób, a następnie przepisywać księgi słowo w słowo. No, niemal, bo gdzieś między wierszami wtrąca się imię owego przodka, a następnie sprzedaje się jego potomkom owoc ciężkiej i brudnej od atramentu pracy. Wspominałem już o wczorajszym nieszczęściu, ale zapomniałem opowiedzieć, co się stało, a żeby to zrobić, warto sięgnąć pamięcią do pewnego dnia przed miesiącem, a był to… *** Dzień jak co dzień. Praca w pocie czoła, ale zdecydowanie popłaca. Byłem w połowie przepisywania księgi o wojnie, która pochłonęła w swoim wirze królestwa na południe stąd. Trwała ona niemal trzydzieści lat od czasu panowania Eldricka I, co daje wniosek, że zakończyła się jakieś… psia mać, nigdy nie byłem dobry w arytmetyce. Nie moja działka. Po paru chwilach dumnie stwierdziłem, że jej koniec nastąpił sto dwadzieścia siedem lat temu. Kiedy byłem tak zajęty odejmowaniem jednej daty od drugiej, do mojego małego królestwa wszedł mężczyzna. Lniane spodnie, koszula, kurtka, nawet jego kapelusz i torba były lniane, ale nie przykuło to mojej uwagi tak, jak kawał pergaminu w obtar-

26

tych dłoniach. Tajemniczy jegomość wbijał wzrok w jego centralny punkt. Był tak skupiony, że mógłby tam rozniecić iskrę. Mogłem sobie tylko zadać pytanie: Czy ja istnieję? Do twojej pracowni wchodzi człowiek i ma „głęboko w poszanowaniu” twoją obecność. Mogłem zadać sobie inne pytanie? Muszę przyznać, że czułem się nieswojo, ale… nie, nie było tu żadnego „ale”, po prostu czułem się nieswojo. Klient, jeżeli to rzecz jasna dobre określenie, w końcu zwrócił na mnie uwagę. – Witam – zaczął, chowając pergamin do plecaka, a wyciągając w zamian grube, brązowe tomisko – zwą mnie wielkim podróżnikiem, choć prościej będzie, jeżeli będzie pan mówił do mnie Alan, panie…? – Dogmi – odparłem, gdy uświadomiłem sobie, że próbuję przebić się wzrokiem przez materiał torby skrywającej tajemniczy pergamin. – Terry Dogmi. Kolejne zdarzenie godne zastanowienia. Ludzie przychodzą do mnie, aby zakupić już przepisane dzieło, rzadziej, aby dać zlecenie, by jakieś przepisać. Wchodzą do mojej pracowni, czytając wcześniej szyld „Terry Dogmi. Twój skryba”, a większość z nich nie wie, jak się nazywam. A może to jakaś forma uprzejmości? Nie wiem. – W czym mogę służyć? – Chciałbym wykonać kopię tej oto księgi. – Położył brązowy wolumin na ladzie przede mną. – Jeżeli oferuje pan dodatkowe usługi dodające, powiedzmy, estetyki, to chciałbym również z nich skorzystać. Jest to prezent dla mej siostry. – Oferować, oferuję, ale nic darmo, Alan. – Pozwoliłem sobie na śmiałość w imię zarobku. Musiałem wyjść na niezłego chciwca, ale co tam. – Oczywiście, Terry. – Nie wiem czemu, ale poczułem nutkę ironii w jego wypowiedzi. – Nic za darmo. Nie urodziłem się przecież wczoraj. – Samo przepisywanie będzie kosztowało około stu monet. O jakiej kwocie mówimy? – Powiedzmy, że tysiąc monet. Tysiąc? Za tysiąc monet mogłem nawet zabić własną matkę, gdyby żyła. Żartuję, nie zrobiłbym tego, ale to spora kwota. – Wiesz, Terry, opuściłem mój rodzinny dom wieki temu. Przeklęte piekło na ziemi. Dogadywałem się tylko z moją siostrą, z Lucy. – Musiało być naprawdę ciężko. – Gówno mnie to obchodziło, ale nie mogłem stracić takiej fortuny, więc ciągnąłem rozmowę. – Było, proszę wierzyć. Zawsze chciałeś być skrybą? – Nie, ale ojciec był niezłym oszustem. – Nawet uśmiechnąłem się delikatnie na wspomnienie jego słów: „Jak dorośniesz, to zostaniesz, kim tylko zechcesz”. – Koniec końców, wylądowałem tutaj, ale polubiłem tę robotę. – A ja miałem zostać przeklętym lekarzem, ale byłem sprytniejszy i się zmyłem. Ruszyłem w świat.

Paweł Kaleta


opowiadania Idź już, nie opowiadaj czasami swoich przygód. Ciche błagania niekiedy przynoszą skutek. Czemu nie mogły teraz? Wysłuchałem całej historii, powtarzając co rusz w duchu: „tysiąc”. Większość ludzi ma swoją szczęśliwą cyfrę, ja również ją miałem, lecz cyfra ta zamieniła się teraz w okrągłą i czterocyfrową liczbę. Życie potrafi być szczęśliwe. Alan przed wyjściem dał mi zaliczkę w postaci dwustu monet. Nawet jeśli nie odwiedzi mojej pracowni za miesiąc – tylko miesiąc – to, powiedzmy, że już dostałem wystarczające wynagrodzenie. Gdy wychodził, raz jeszcze rzuciłem okiem na lnianą torbę. *** Dni mijały, a liczba stron, które miałem przepisać, zmniejszała się w zawrotnym tempie. Nie byłem pewien, czy wystarczająco szybkim, ale zawsze mogłem zmniejszyć ilość snu, a wtedy byłem pewien, że zdążę. Najgorsze było wspomnienie tamtego pergaminu – strony, która nawet nie była zapisana. Nie mogłem popełnić błędu, więc musiałem wyrzucić obraz z pamięci. Gdyby cholerny podróżnik nie wlepił w niego wzroku, teraz byłoby dużo prościej. Mógł nawet trzymać go w dłoniach, nie zwróciłbym na to aż takiej uwagi. Co się jednak stało, to się nie odstanie. Wedle moich przypuszczeń w ostatnim tygodniu pracowałem dłużej. Pergamin już mnie tak nie ciekawił. Moja fascynacja tym przedmiotem graniczyła z obłędem, a uświadomiłem to sobie parę godzin temu. Dawno tak nie pracowałem – przyjętej fuchy jednak się nie odrzuca, bo można stracić dobrą opinię. Takiego zlecenia się nie odrzuca, bo można sporo stracić. Okrągły tysiąc. *** Artystyczne pismo, pierwszej jakości papier, oprawiony w najdroższą dostępną na rynku skórę, z końskim włosiem, aby

Piekło na ziemi

móc zaznaczać fragmenty książki. Za około dwie godziny miał przyjść klient, żeby odebrać zamówienie. Leciałem z nóg, ale moim obowiązkiem było czekanie na stanowisku. Chodziłem, nie chciałem siadać, aby przypadkiem nie zasnąć. Jak to jest, że dopiero gdy skończy się wykonywać pracę, na której bardzo zależy, ciało przypomina o swoim istnieniu, zupełnie jakby wcześniej o sobie zapomniało. Prosi o zaspokojenie: pragnienia, głodu, potrzeby snu. Umysł ludzki jest niezbadany. Ciekawi mnie, czy kiedyś, gdy wszystko się rozwinie, a ludzie będą o wiele mądrzejsi niż obecnie, jego tajemnice się ujawnią. O ile oczywiście nie nastąpi jakaś katastrofa, która zatrzyma rozwój albo nawet zniszczy jego dotychczasowy dobytek. Wizja końca, której przez moment doświadczyłem, była niezwykle uspokajająca. Aż chciałem, aby w tym momencie świat zalało morze ognia. Alan przybył parę minut przed czasem, ale w niczym to nie wadziło, skoro skończyłem pracę wcześniej. Będę mógł się dziś wcześniej położyć. Pokazałem mu gestem, aby chwilę zaczekał. Księga główna oraz jej młodsza – piękniejsza – siostra leżały na ławie. Wziąłem obie i wróciłem do lady, przy której obsługiwałem klientów. – Oto oryginał. – Położyłem jedną z ksiąg. – A zlecenie? – Kopia będzie za pewien czas. – Spojrzałem na pojedynczą monetę, leżącą na jednym z wcześniej przepisanych dzieł, a on podążył za moim spojrzeniem. – No tak. Gdzie moja głowa… – Rzucił spory mieszek. Wziąłem sakwę do ręki. Pierwszy raz widziałem tak dużą. Potrząsnąłem nią delikatnie, a mnóstwo metalowych elementów odpowiedziało mi przyjemnym pobrzękiwaniem. Niemałą chwilę zajęło mi przeliczenie wszystkich monet. Zgadzały się. Król powinien wprowadzić monety o różnych nominałach, ale co ja się tam znam… – Mogę pożyczyć od pana na moment pióro i inkaust? – zapytał ze sporą dozą pewności siebie, jakby wiedział, że nie odmówię. – Jasne, nie ma żadnego problemu.

27


opowiadania Podałem mu to, o co poprosił. Widziałem, jak pisze życzenia urodzinowe dla swojej siostry, z którą dawno się nie widział. Trochę mu zazdrościłem, ale nie wiedziałem do końca czego. – Cholera – spojrzał na mnie spode łba – aż mi trochę pana żal. Powinieneś zrobić sobie wolne. Oczywiście po tym, jak się wyśpisz, Terry, bo wyglądasz mizernie. – Co ty nie powiesz, Alan. – W normalnej sytuacji rozwinąłbym wypowiedź o to, że ta książeczka mała nie była, przy czym zwróciłbym uwagę na jeszcze parę mankamentów, ale, psia mać, miał rację. Byłem wyczerpany. – Wszystko jedno kto… – zaczął, wyciągając i kładąc pergamin na ladzie. – Ja już miałem takich rzeczy od groma. Teraz pana kolej. Zdrowia życzę, tak na pożegnanie. On wyszedł, ja zostałem. To, że zostałem, było oczywiste, ale dotyczyło wyłącznie mojego ciała, bo umysł chyba gdzieś odfrunął. To był ten pergamin. Nie wiem, skąd to wiedziałem, ale wiedziałem. Może to intuicja? Niektóre rzeczy się wie, i tyle. *** Włosy wkrótce wytrącą swoją czerń, zostawiając siwe nitki, których będzie coraz mniej i mniej. Może źle zapatruję się na czas. Zawsze płynął mi szybko, więc wkrótce oznacza dla mnie tyle, co dla niektórych parę lat. Przywykłem do statyczności w dynamice miasta. Niby zgiełk, spory ruch, a jednak wszystko stoi bezwładnie w miejscu, może prócz mojego rozumu, bo nie wiem, co mi odbiło, aby chcieć wyruszyć trasą wyznaczaną przez mapę. Na pergaminie, który otrzymałem, były wymalowane: rzeki, góry, nieistniejące już miasta, a więc owszem, była to mapa. Gdy przepisywałem księgę za księgą, spora część wiedzy, zawartej w tych rzeczach martwych, przechodziła płynnie przez umysł, gdzieś tam się zapisując. Zapiski te mogłem teraz wyciągnąć z pamięci, aby rzucić na mapę okiem eksperta. Od celu dzieliło mnie parę godzin, ale wiadomo, że nie mogłem wyruszyć, nie przygotowując się. Zakupiłem torbę, łopatę, kilof oraz parę innych przedmiotów, których pewnie nie wykorzystam. Po co mi to wszystko? Po jaką cholerę? No tak, dlatego, że pośrodku pergaminu była wyrysowana skrzynia wypełniona dobytkiem. Można było dostrzec w nim klejnoty i monety. Mam nadzieję, że ze szczerego złota. Może najpierw powinienem mieć nadzieję, żeby skrzynia tam w ogóle była. Jak ją zobaczę, powinienem mieć nadzieję, że jest w niej sporo bogactw, a dopiero potem spodziewać się, że kosztowności są prawdziwe. Jeżeli nadzieja naprawdę jest matką głupich, to byłem w tym momencie najgłupszym człowiekiem, który kiedykolwiek chodził po ziemi. Nie powracałem do mojego piętrowego domku, z pracownią na parterze. Rzadko wyruszałem do bibliotek, dworków szlacheckich i innych miejsc, do których wzywała mnie praca. Wtedy świat zdawał się ograniczony do tego jednego miejsca, a teraz, gdy przekroczyłem mury miasta, wydawał się stawać przede mną otworem, mimo że miałem tylko jeden cel na mapie świata, a co w tym przypadku szło w parze – na mapie, mam nadzieję, skarbu. *** Powinienem dać sobie spokój z takimi wyprawami. Już to wiem. Po fakcie. Po tym, jak trafiłem do tej piekielnej groty. Właściwie to sam nie wiem, czemu przywołałem moje wspomnienia tylko sprzed miesiąca – od czasu, kiedy dostałem tę fuchę. Jeżeli przed śmiercią całe życie przepływa

28

przed oczami, to jeszcze nie umieram. Postawiłem zaledwie krok na tej niechybnej drodze ku śmierci, ale czuję, że był to krok milowy. Wczoraj wyszedłem z miasta, dziś jestem w tej jaskini. Podoba mi się ta zmiana, cholernie. Najgorsze jest to, że wejście do groty ujawniło się dopiero, kiedy zapadła mi się ziemia pod stopami. Czy tym wejściem nie mógł być ogromny otwór w jakiejś górskiej skale? Miałbym przynajmniej wybór – wejść lub nie. Co się będę oszukiwał? I tak bym wszedł. Różnica była taka, że nie spadłbym z wysokości około dwudziestu stóp, a noga byłaby w porządku. I w takich właśnie chwilach wiara w stwórcę przybywa. Bumerang. Przeszły mnie ciarki na wspomnienie wczorajszej nocy. Siedziałem tu tak jak teraz, z tym że jej zimny oddech otaczał moje ciało lodowatym chłodem. Katar ściekał mi z nosa. Nie jestem przygotowany na nadejście kolejnej. To zbyt dużo dla mojego słabego ciała. Parę godzin później przyszła lekka mżawka. Pragnienie, które wyparłem ze świadomości, powróciło, przybierając na sile. Woda wlewała się z otworu nade mną i spływała po ścianach jaskini. Oparłem głowę o skałę, kierując ją ku górze. Otwarłem usta i czekałem na kolejne krople deszczu, wyłapując każdą językiem, niczym żaba swoje owadzie ofiary. Nie odczuwałem głodu. Przez ostatnie dwa tygodnie jadłem dość mało, poświęcając ten czas na przepisywanie brązowej księgi Alana. Jego siostra, Lucy, musiała być naprawdę bogobojna. Dzieło dotyczyło stworzenia świata. Pierwszego dnia stwórca pracował, drugiego również, i tak do szóstego włącznie. Pracował sześć dni, więc nie był typem nieroba. Niektórzy pracują po siedem dni, a nie wychwala się ich tak jak jego. Zależy to od pozycji? Chłopi pracują, w pocie czoła, na roli, i nikt nie wychwala ich pracy, taki król natomiast raz pomógł przenieść jeden worek ze zbożem do spichlerza oddalonego o parędziesiąt stóp, a czyn ten był na ustach całego królestwa. Jaki to nasz władca jest pracowity. Przestało padać. Ostatnie krople spływały po skale, nie śpiesząc się, a ja nadal byłem spragniony. Zbliżała się noc. Moja lewa, złamana noga leżała równo na ziemi, prawą zaś zgiąłem i oplotłem rękami, przyciskając głowę do kolana. Raz, że chciałem utrzymać ciepło ciała, zwijając się w kłębek, a dwa, że nie chciałem spoglądać, nawet kątem oka, na opuchliznę. Żałuję, że przepisywałem również księgi medyczne. Wiedziałem, że jeżeli przeżyję, będę musiał pomachać na pożegnanie mojej nodze. Nie wiem, czy poradzę sobie bez niej. Ale jest dobrze, zaczynam myśleć optymistycznie, bo coraz mniej wierzę, że skończę tutaj. Trwało to jednak zaledwie moment, bo znów czarne myśli przebiegły mi przez głowę. – Ojcze… – zacząłem szeptem – przez moment nie param się zawodem, a ty już mnie karzesz za to, że nie wykonuję tego, na co mnie skazałeś? To było idiotyczne. Ktoś, kto nie żyje, nie jest w stanie odpowiedzieć, a tym bardziej usłyszeć czyjegoś głosu. Nie jest w stanie zrobić nic, poza leżeniem sztywno sześć stóp pod ziemią. A mimo to nie jestem jedynym, który próbuje rozmawiać ze zmarłymi. Musimy mieć zapisaną gdzieś w sobie informację, że to, czego nie ma, może jednak być. Nie ma możliwości, że ojciec mnie usłyszy, a jednak być może to zrobi. *** Księżyc, zamknięty w pełnym okręgu, rzucał swą poświatą w szczelinę nade mną. Słup światła, stworzony w ten sposób w jaskini, zdawał się podtrzymywać strop skalny, aby

Paweł Kaleta


opowiadania nikt więcej nie wpadł do środka. Zupełnie, jakby wszystko było przeciwko mnie. Jakbym był jedyną ofiarą. W tej oto chwili miałem ochotę umrzeć, ale nie chciałem być jedyny. Wolałem, aby cała ludzkość przeżyła to samo co ja. Dopiero potem świat może zalać morze ognia… albo może lepiej niech się to stanie teraz. Jest mi cholernie zimno. Od paru godzin siedzę skulony, redukując odczuwalne zimno. Pozycja ta jest zupełnie niewygodna, ale chyba się jeszcze nie poddam. Mój słuch z niewiadomych przyczyn znacznie się wzmocnił, ujawniając dźwięki zwierząt, żyjących trybem nocnym. Sowy były niezwykle hałaśliwe podczas łowów. Odgłosy dziczy popychały mnie jednak w stronę niechęci do życia. Oparłem się plecami o skalną ścianę. Nie obchodziło mnie już, co się stanie, a raczej nie miałem już sił zastanawiać się, co może się wydarzyć. Byłem tak zmęczony, że powieki same opadały, ale podnosiłem je z powrotem. Ciało było zmęczone, lecz umysł jeszcze moment wytrzyma. Gdy odpowiednio ułożyłem głowę, smugi deszczu mieniły się delikatnym blaskiem. Zachęcało mnie to, abym próbował jeszcze wytrzymać. Pomyślałem, że miło byłoby umrzeć z takim widokiem przed oczami, i nie zamykałem powiek. Umysł potrafi płatać przeróżne figle, gdy nie da się mu odpocząć. Ostatni raz spałem dwa dni temu, jadłem niecałe dwa, a piłem około pięciu godzin temu, a więc jest on teraz dźgany z każdej strony nieprzyjemnymi myślami. Gdy zmusiłem się, by podnieść dłoń i utrzymać ją na moment na tle strumienia światła, wydawało mi się, że nie miałem kciuka. Może nie było to złudzenie. Nie chciałem teraz upewniać się w tej kwestii, szczególnie że czułem, jak ruszam wszystkimi pięcioma palcami. Zaufać oczom czy mózgowi, który krzyczy: „Hej! Masz pięć palców u każdej ręki, więc nie martw się i daj mi wreszcie odpocząć”? A może oboje kłamią? Coś, czego nie ma, musi gdzieś tam być, pomyślałem. Mijały kolejne godziny. Jeżeli ktoś by mnie teraz znalazł, to wątpię, czy by mnie uratował. Nie, chodzi o to, że nie próbowałby, ale nie dałby rady. Było już za późno. Dotknąłem ręką złamanej nogi. Opuchlizna musiała przypominać wielki kamień. Już po nodze. Około dwóch godzin do wschodu… co ja mówię? Nie wiem, która naprawdę jest godzina. Noc równie dobrze mogła trwać dopiero godzinę lub dwie. Załóżmy jednak, że za dwie godziny zza nieboskłonu wyjrzy słońce. Trzeba podtrzymywać nadzieję, bo im mniej do dnia, tym bardziej chce mi się żyć. Przestałem przejmować się tym, co widziałem. Pająki czy nietoperze nie były mi straszne, mimo że tych pierwszych bałem się cholernie. Ten strach miał jakąś specjalistyczną nazwę, ale wyleciała mi z głowy. Kończyła się na „fobia”, tego mogłem być pewien. Będąc dzieckiem, niezwykle bałem się starych ludzi, po prostu napełniali mnie panicznym strachem. Właściwie nie byli to tylko ludzie starzy, bo do tej grupy zaliczałem wszystkich ze zmarszczkami. Ciekawe, jak można by nazwać taki lęk? O czym ja teraz myślę? Widziałem wiele rzeczy, i tych mniejszych, i większych, a nawet niedźwiedź, który właśnie stanął w świetle, nie napełnił mnie strachem. Łzy napłynęły mi do oczu. Zacząłem popadać w fazę żalu, z której nie mogłem się wyrwać. Przyjąłem zlecenie, a to wystarczyło, aby pociągnąć za sobą kilka innych wydarzeń. Miałem ochotę chwycić za kilof, który kupiłem w mieście, wziąć zamach i wbić go sobie w łeb. Łzy spływały mi po policzkach, a następnie wpadały do ust. To była ta chwila, w której byłem pewien, że na pewno nie chcę umrzeć i że chęć do życia już mnie nie opuści. – Kim jestem?! – krzyknąłem tak głośno, jak tylko było mnie stać.

Piekło na ziemi

– Twoim największym koszmarem. – Usłyszałem, jak echo moich słów przeinacza się w zupełnie inne zdanie. Czyj był ten głos? On… on był mój. Słyszenie głosów, których nie ma, to objaw paranoi. Cóż, więc każdy, kto słyszy swoje myśli, jest paranoikiem. Ale to nie były wcale moje myśli. One należały do innego mnie, do tego złego. Jestem Terry Dogmi, jestem swoim własnym przeznaczeniem, jestem swoim własnym bogiem. Fala wspomnień uderzyła w moją głowę. Widziałem wiele obrazów z całego świata, a przecież nawet nie byłem w tych miejscach. Kim jestem? Cholernym stwórcą, dotarło do mnie. Kazałem jaskini rozświetlić się blaskiem, a wszystko zalało się kolorem skały. Noga naprawdę wyglądała źle, ale nie było dla mnie rzeczy niemożliwych, więc szybko ją wyleczyłem. Kiedy rzeźbiłem schody, aby wyjść na zewnątrz, przypomniała mi się dedykacja księgi, którą Alan chciał podarować siostrze: Obyś spełniła swoje marzenia, ratując ludzi przed złym, moja droga Lucy Fair, Alan. Zaczekałem chwilę w jaskini, czując, że czegoś nie rozumiem. Spojrzałem na otwór, przez który wpadłem dwa dni temu. Było w nim coś strasznego. Zobaczyłem, jak obraz za nim się rozmywa. Zacząłem wspinać się po schodach. Dzisiejszy dzień będzie upalny, stwierdziłem. Na potwierdzenie mych słów ujrzałem morze ognia, zatapiające w swych objęciach bujną zieleń okolicznych lasów. W oddali też się paliło. Gdyby nie świadomość tego, kim byłem, nie widziałbym nic przez dym, ciągnący się po całym świecie. To jest dopiero piekło na ziemi, Alan.

Paweł Kaleta

Urodzony 22 czerwca 1993 r. - absolwent ZSEiI w Sosnowcu i przyszły student na Uniwersytecie Śląskim, na kierunku Informatyka. Uwielbiający zapach papieru i tuszu. Pasjonat fantastyki pragnący rozwijać swoje umiejętności pisarskie. Jego marzeniem jest wydać własną powieść. Od czasu do czasu lubi pograć w gry komputerowe lub obejrzeć ciekawy film.

29


opowiadania

Ronald Opałka Ja, Yasper

Ilustracja: Kornel Kwieciński Otworzył drzwi i wszedł do środka. Do jego nozdrzy natychmiast wdarł się smród potu, opary alkoholu i dymu papierosowego. Początkowo nikt nie zwrócił na niego uwagi, ale w końcu jego ubiór musiał przykuć wzrok bywalców lokalu pod szumną nazwą − „Pod Szlachetnym Kuflem”. Już na pierwszy rzut oka widać było, że tutejszej klienteli daleko do szlacheckich tytułów. Większość stanowiła zgraja pijaczków w podartych łachach, którzy za wszelką cenę próbowali klepnąć w tyłek cycatą kelnerkę. Gdy któremuś się udało, powodowało to wybuch nieopisanej radości. Kobieta starała się za wszelką cenę uniknąć niechcianych klapsów. Z grymasu na jej twarzy dało się wyczytać aż nazbyt wyraźnie, że ta praca była daleka od jej marzeń. Yasper przeszedł kilka kroków i usiadł przy najbliższym stoliku. Ubrany był w beżowy płaszcz z ludzkiej skóry obszyty grubą czarną nicią, narzucony na ciemną koszulę z żabotem. Nie tylko on wyróżniał się wyglądem wśród pozostałych klientów. Przy barze stał mężczyzna w średnim wieku, ubrany w barwioną na zielono jedwabną koszulę. W ręku trzymał kielich do wina, a na palcach jego dłoni mieniły się złote pierścienie z kolorowymi kamieniami. To musiał być człowiek, na którego czekał Yasper. Nie potrafił tylko zrozumieć, jak można się aż tak rzucać w oczy, przychodząc do takiej speluny. Jego klient był bardzo nierozważny, ale ostatecznie nie robiło to większej różnicy. Był tu dla czystego biznesu i tylko to się dla niego liczyło. Po kilku dłuższych chwilach pojawiła się obok niego kelnerka i wyrwała go z rozważań o nieznajomym. – Co podać? – Kobieta zmusiła się do uśmiechu. – Kufel jasnego – odparł Yasper, nie spuszczając przy tym wzroku ze stojącego obok baru mężczyzny. – Długo tak tu stoi? – Który? – spytała kelnerka. – Ach, ten zielony ogórek – zachichotała. – Odkąd dziś otworzyliśmy, ale marny z niego klient. Kupił tylko jeden kielich wina. Gdyby nie to, że jest spokojny, ochroniarz już dawno by go wywalił, a tak − stoi tu… może na kogoś czeka. – Wzruszyła ramionami. – Rozumiem – odparł Yasper, podając kobiecie pół korony. – Reszta dla ciebie. Dopiero, gdy dostał do ręki piwo i wychylił kilka łyków, nieznajomy podszedł do niego i spytał. – Można? Yasper wskazał niezgrabnym ruchem ręki miejsce naprzeciwko. – Więc tak wygląda niosący śmierć. Długo ci się przyglądałem i nie widzę, byś odróżniał się jakoś znacząco od osoby takiej jak ja – oświadczył nieznajomy. – Ale zaraz, gdzie moje maniery, nazywam się Brann. – Witaj – odparł Yasper, po czym upił łyk piwa. – Skoro jesteśmy już po uprzejmościach, przejdźmy do interesów.

30

– Oczywiście. Mój szef dziękuje za poprzednią robotę i liczy na pomoc w kolejnej, że to tak ujmę, pracy. – A szczegóły? – Wszystkie dane są na papierze, płatne po robocie, tym razem z rąk mojego szefa – zaznaczył Brann. – On bardzo chciałby cię poznać, czy wyraża pan na to zgodę? – Skoro nie mam innego wyjścia – rzucił Yasper. – Niech będzie, gdzie miałbym się zjawić? – Jak tylko potwierdzimy wykonanie zadania, dostaniesz namiary. – Uśmiechnął się Brann, po czym dodał. – To niespotykane, że ludzie tacy jak ty są łasi na kilkaset koron, czyżby nie starczał wam państwowy żołd? – Każdy musi czasem dorobić, żyjemy w trudnych czasach – odparł Yasper. – Ma pan całkowitą rację, o finanse trzeba dbać, to nas łączy. Yasper pokiwał twierdząco głową, po czym jednym ruchem opróżnił pozostałą część kufla. Wstał i kiwnął Brannowi głową na pożegnanie. – Do rychłego zobaczenia, drogi panie. *** Po wyjściu z karczmy Yasper ruszył w stronę placu targowego, chcąc zgubić za sobą ewentualny ogon. Zleceniodawcy uwielbiali śledzić swoich pracowników zwłaszcza, jeśli robota, którą mieli do wykonania była dla nich bardzo istotna. Yasper odchylił głowę w lewo, później w prawo i ze zdziwieniem stwierdził, że nikt za nim nie idzie. Czy była to kwestia zaufania, jakim darzył go jego aktualny szef, czy może przeceniał jego obecnych współpracowników, to nie miało znaczenia. Na targu w okolicy godzin popołudniowych zawsze było tyle ludzi, że nawet on, niosący śmierć, był w stanie zgubić dowolną liczbę osób. – Uwaga, uwaga! Kolejna śmierć w River Cent! – krzyczał młody sprzedawca gazet, stojący na skrzyżowaniu ulicy Królewskiej i Piwowarów. – Hans Bloomberg przejmuje kolejną nieruchomość! Tylko u nas, tylko za ćwierć korony! – zachęcał przechodniów niezrażony ich brakiem zainteresowania. Yasper ominął chłopaka szerokim łukiem, by nie musieć wchodzić z nim w niepotrzebną rozmowę na temat zakupu tych kilku kartek marnego druku. Przemknął ulicą Królewską najszybciej jak się dało, zwalniając dopiero gdy doszedł do targu. Część kupców, zwłaszcza tych sprzedających świeże mięsiwa i żywe zwierzęta, pakowała się już do domów. Ich towar sprzedawał się głównie wczesnym rankiem. Pozostali starali się namówić bywalców tego wielkiego straganu do zakupu ich towaru, chwytając ludzi za rękawy, bądź wciskając im w ręce owoce. Na jednego z takich natrętów natknął się Yasper i niemal natychmiast

Ronald Opałka


opowiadania silnie odepchnął sprzedawcę. Ten potknął się o własne nogi próbując utrzymać równowagę i wylądował na twardej, kamienistej posadce. River Cent było dobrze utrzymanym miastem, burmistrz dbał, aby główne ulice pokryte były szlifowanym kamieniem. Zawsze żartował, że dba tym samym o ubiór mieszkańców, który nie brudzi się od czarnej ziemi i pozostaje zawsze jak nowy. Minąwszy targ, Yasper wrócił na ulicę Królewską i po kilku chwilach marszu stał już przed bramą do rezydencji burmistrza. Wejścia pilnowało dwóch strażników, którzy gdy tylko go zobaczyli, natychmiast zeszli z drogi ustępując miejsca. Yasper kiwnął głową w podziękowaniu, po czym przystąpił progi własności Feliksa von Haga. Budynek, w którym mieszkał burmistrz, stał w centralnej części niewielkiego ogrodu. Pasmo zieleni otoczone było ceglanym murem. Jedyne wejście do posiadłości prowadziło przez strzeżoną bramę, którą wszedł Yasper. Kamienna droga prowadziła do drewnianych drzwi dwupiętrowego kamiennego budynku z oszklonymi, drewnianymi oknami i stosunkowo dużym kominem. Choć budynek był jednym ze starszych w River Cent, był doskonale zachowany i mógł robić wrażenie. Ilekroć Yasper przekraczał próg siedziby burmistrza, zawsze skupiał wzrok na gryfach wyrzeźbionych na drewnianych drzwiach wejściowych. Zwierzęta wyglądały jak żywe. Ich twórca niewątpliwie był artystą w każdym calu, zadbawszy nawet o takie szczegóły jak pojedyncze pióra na skrzydłach. Po przejściu kilku kroków znalazł się w głównym holu prowadzącym do komnaty spotkań, gdzie burmistrz zwykł omawiać ważne kwestie w niewielkim gronie osób. Tym razem jednak postawny mężczyzna, jakim był Feliks von Hag, siedział wygodnie przy rozpalonym palenisku ogrzewając dłonie. Gdy tylko zobaczył znajomą twarz uśmiechnął się ciepło i machnął ręką, by Yasper podszedł bliżej. – Witaj burmistrzu, jak zdrowie? – Witaj mój drogi Yasperze – jego głos był ponury i cichy. – Jakieś nowiny? – Rozmawiałem dziś z jakąś szumowiną Bloomberga, mam kolejne zlecenie. – Odpowiedź wprowadziła Feliksa z zadumę. Burmistrz wlepił wzrok w tańcujące ogniki paleniska. – Starość wdarła się już w moje dłonie, ciągle jest mi zimno – rzucił po dłuższej chwili von Hag. – Kiedyś byłem taki jak ty, młody i silny, ale te czasy już minęły. Teraz muszę się wysługiwać innymi, by w mieście był porządek – głos burmistrza był jeszcze bardziej posępny i cichł z każdym kolejnym wyrazem. – Rozumiem, zrobię co w mojej mocy, by… – Ja wiem drogi Yasperze, wiem. Powiedz mi, kto tym razem musi umrzeć, byśmy wreszcie do niego dotarli. – Tym razem to nowy właściciel tartaku, przyjezdny, niejaki Crow. Widząc jak twarz burmistrza staje się jeszcze bardziej posępna, Yasper postanowił poinformować go o najistotniejszej informacji z jaką do niego przyszedł, licząc na poprawę nastroju Feliksa. – To już ostatni, obiecano mi odbiór zapłaty bezpośrednio od zleceniodawcy, jesteśmy już blisko panie von Hag. – Oby, mój drogi, oby. *** Yasper wyszedł z rezydencji burmistrza po kilku godzinach. Przez ten czas niebo przykryte zostało grubą warstwą

Ja, Yasper

chmur. Dzień powoli zaczął zbliżać się do końca. Ostatecznie Yasper zostawił burmistrza w nienajgorszym humorze. Wychylili razem kilka kieliszków dobrego wina, zjedli pieczone prosię i zmienili temat na bardziej przyjemny, zostawiając obowiązki na boku. Teraz jednak przyszedł czas na wykonanie zadania. Yasper rozejrzał się dookoła. Nie widząc nikogo z wyjątkiem strażników siedziby burmistrza, ruszył ulicą Królewską w stronę targu. Plac handlowy stał już pusty i w niczym nie przypominał zatłoczonego centrum codziennych zakupów. Upewniając się, że nikt go nie śledzi, Yasper wybrał wschodni trakt prowadzący na obrzeża River Cent. Po kilku minutach marszu droga zmieniła się z kamienistej na typową ubitą ziemię, charakterystyczną dla dróg wiejskich na terenie Centralnego Królestwa. Dzielnica wschodnia River Cent była terenem przypominającym las. Rzadko która rodzina decydowała się mieszkać w tej części miasta. Głównymi jej mieszkańcami byli drwale i pracownicy tartaku, który został wykupiony niespełna miesiąc temu przez Abrahama Crowa. Yasper nie miał pojęcia, kim był ten człowiek i skąd miał pieniądze na zakup tak dużego kawałka ziemi. List, który otrzymał od Branna, zawierał opis właściciela tartaku. Crow został przedstawiony jako zapracowany niski mężczyzna o bujnej, kruczoczarnej czuprynie, wąskich oczach i szczupłej budowie. Zleceniodawca wyraźnie zaznaczył, że przyszły denat ma zginąć na terenie tartaku, tak by mieszkańcy miasta uznali to za przypadek. Za każdym razem Yasper zastanawiał się, czy ludzie są aż takimi idiotami za jakich miał ich Bloomberg. Jego zleceniodawca zdawał się chyba nadal wierzyć, że na przestrzeni tych kilku tygodni wszystkie te zabójstwa można opisać jako dzieło przypadku. Najgorsze w samym Bloombergu było to, że nikt go nigdy nie widział. Zawsze wysługiwał się swymi poplecznikami, a nawet oni niewiele byli w stanie o nim powiedzieć. Właśnie dlatego burmistrz poprosił Yaspera o pomoc. Z czasem obaj zdali sobie sprawę, że za zleceniami musiał stać Bloomberg, bo tylko on zyskiwał na tym procederze. Na miejskich licytacjach za bezcen kupował nieruchomości, których właściciele River Cent kolejno tracili życie. *** Było już niemal całkiem ciemno, gdy Yasper pojawił się przy wejściu do tartaku. Ku jego zaskoczeniu drzwi do budynku były otwarte. Wszedł do środka i bezszelestnie ruszył przez długi korytarz w kierunku jedynego pomieszczenia, z którego wydobywała się wątła strużka światła. Przekroczywszy próg gabinetu właściciela, Yasper ujrzał Abrahama Crowa siedzącego nad stertą dokumentów porozrzucanych po drewnianym biurku. Jeśli ten zauważył swojego oprawcę, to początkowo nie dał tego po sobie poznać, jednak już po chwili odezwał się zza trzymanych w ręku kartek papieru. – A więc przyszedłeś po mnie panie Yasper, długo kazał pan na siebie czekać – jego głos był cichy i pozbawiony emocji. Yasper stał jak porażony piorunem. Nie spodziewał się, że jego ofiara może mieć aż taką wiedzę na temat swojego zabójcy. – Zaskoczyłem pana? – spytał Crow, odrywając wzrok od dokumentów. – Muszę przyznać, że nie doceniłem pana zdolności – rzekł po chwili namysłu Yasper. – Cieszy mnie to niezmiernie, choć akurat moje zdolności mają z tym niewiele wspólnego, drogi panie.

31


opowiadania – Nie nadążam – przyznał Yasper. Na twarzy Abrahama Crowa pojawił się delikatny uśmiech. Właściciel tartaku wstał z krzesła, po czym podszedł kilka kroków w stronę oprawcy, trzymając w ręku kawałek papieru. – Proszę, może się pan o tym sam przekonać. – Wyciągnął dłoń, podając list. Yasper natychmiast wyrwał kawałek kartki i przeczytał zapisane na niej trzy krótkie zdania. Było to ostrzeżenie od „Wpływowego Nieznajomego”, który przestrzegł Abrahama Crowa przed zabójcą, który przybędzie do niego wieczorem, by go zabić. – Zdziwiony? – spytał, odwracając się do Yaspera plecami. – Wcale się nie dziwię, ale proszę sobie wyobrazić jak ja się poczułem. – To jak się pan poczuł nie ma dla mnie większego znaczenia – stwierdził stanowczo Yasper, a zauważywszy ruch na krańcu pokoju dodał. – A ty już możesz wyjść z tych ciemności, kimkolwiek jesteś. – Po tych słowach nastała chwila ciszy. – John, dołącz do nas – poprosił w końcu Crow. Z niedoświetlonego rogu pomieszczenia wyłoniła się słusznej postury sylwetka mężczyzny. Ubrany był w bawełnianą koszulę i czarne skórzane spodnie. Podchodził ostrożnie w stronę Yaspera z wycelowaną w niego ręczną kuszą. „Dosyć tego, tracę tylko czas” – pomyślał Yasper i delikatnym ruchem ręki chwycił nóż, schowany w rękawie płaszcza. Ostrze było niewielkich rozmiarów, ale rzucone z odpowiednią siłą potrafiło przebić nawet skórzany pancerz. W tym wypadku należało jedynie uchylić się przed wystrzelonym bełtem i umieścić nóż w głowie Johna. – Łatwizna – wyszeptał sam do siebie Yasper. – Obawiam się, że to już koniec naszej pogawędki – rzucił Crow. – John, skończ z nim! Zanim jednak ochroniarz zdążył zwolnić strzałę w jego gardło wbiło się kilkucentymetrowe ostrze. Yasper wbił wzrok w targanego przedśmiertnymi konwulsjami Johna. – Co teraz panie Crow? Właściciel tartaku dobył miecza opartego o krawędź biurka i rzucił się na agresora. Yasper zrobił kilka kroków w tył, uchylając się od kolejnych cięć. Jednocześnie prawą ręką sięgnął pod płaszcz wyciągając jedno ze swoich ostrzy. Był to długi miecz o nieproporcjonalnie małej rękojeści, która ledwo mieściła dłoń Yaspera. Stal brzęknęła, gdy dwie bronie zetknęły się ze sobą. W dłuższym zwarciu mniejszy Crow nie miał szans i obaj mężczyźni zdawali sobie z tego sprawę. Dlatego Abraham odskoczył do tyłu parując kolejne uderzenie i korzystając ze swojej filigranowej budowy zanurkował, by zaatakować nogi swego oprawcy. Yasper widząc co się dzieje, przeskoczył nad przeciwnikiem, przerzucając ostrze z prawej na lewą dłoń. Opadając na ziemię, wykonał zamach by zaatakować, jednak ostrze nie trafiło w nic poza powietrzem. Stojąc już na ziemi zauważył, że Crow znika za drzwiami. Nie myśląc wiele, Yasper ruszył za nim. Jednak gdy tylko przekroczył próg gabinetu, poczuł ból w okolicy kolana. Kopniak, który posłał w jego stronę przeciwnik był zaskakująco silny, mimo tego powstrzymał się od upadku. Zaciskając zęby, zaatakował z całej swojej mocy. Crow sparował uderzenie, jednak jego siła była na tyle duża, że powaliła go na ziemię. Yasper stanął nad ofiarą a jego ostrze spadało na nią kolejny i następny raz. Wreszcie sięgnęło celu, a krew Abrahama Crowa rozlała się po korytarzu.

32

*** Yasper opuścił tartak i skierował się do południowej dzielnicy, mijając kolejny raz plac handlowy. Po drodze napotkał grupę strażników pilnujących centralnej części River Cent. Ostatecznie dotarł do karczmy „Pod Gnuśnym Krasnalem” na krańcu miasta. Jego właścicielem był Victor Xarx, kupiec, który za odpowiednią opłatą nie tylko wynajmował Yasperowi jeden z pokoi na piętrze, ale także starannie ukrywał fakt, kto w nim mieszka. Rozgłos nie był potrzebny żadnej ze stron, dlatego obaj doskonale się rozumieli i każdy dostawał to czego chciał. Na szczęście dla Yaspera, jego zleceniodawca płacił mu hojnie, więc z opłacaniem Victora nie miał najmniejszych problemów. Gdy znalazł się już w pokoju, ściągnął buty i płaszcz. Położył na boku swoje dwa miecze i znużony ciężkim dniem zasnął na sienniku. Po kilku godzinach obudziło go stukanie do drzwi. Yasper zerwał się na równe nogi. Uzbroił się i ubrał, po czym uchylił drzwi. Po drugiej stronie stał Victor. – Coś się stało? – Wybacz, że przeszkadzam, ale na dole stoją strażnicy, mają rozkaz doprowadzenia cię przed oblicze burmistrza. – Z czoła Victora kapały krople potu, był wyraźnie zdenerwowany, a kolejno wypowiadane przez niego słowa zdawały się więznąć mu w ustach. – Zejdziesz do nich? – Mówili coś? – spytał Yasper. – Mają jakiś papierek, ale nie wczytywałem się, przykro mi. Yasper zamyślił się nim odpowiedział. – Wyjdę bocznymi drzwiami – rzekł. – Powiedz, że nie zastałeś mnie w izbie i nie wiesz gdzie jestem. Przetrzymaj moje rzeczy do jutra, a wynagrodzę cię za twój trud w należyty sposób. – Oczywiście. – Twarz Victora wyraźnie pojaśniała na myśl o dodatkowym zarobku. Nie tracąc czasu, Yasper udał się schodami w dół i ruszył w stronę bocznego wyjścia prowadzącego na niewielki dziedziniec. Stamtąd skierował się na północ pomniejszymi uliczkami, starając się z daleka omijać miejskich strażników. Po kilkunastu minutach zatrzymał się w cieniu jednego z budynków naprzeciwko karczmy „Pod Szlachetnym Kuflem”. Tak jak przypuszczał, drzwi pilnowane były przez strażników i trzeba było przyznać, że burmistrz zrobił wszystko, aby spotkać się z Yasperem jak najszybciej. Powstawało tylko pytanie, czemu zadał sobie aż tyle trudu i był tylko jeden sposób, aby się tego dowiedzieć. Jednak spotkanie z burmistrzem w inny sposób niż poprzez odtransportowanie przez strażników, wydawało się w tej chwili niemożliwe. Zanim zdołał przemyśleć to rozwiązanie, drzwi karczmy uchyliły się a z budynku wyszła znajoma postać. Był to Brann. Mężczyzna rozejrzał się i poszedł prosto w stronę ulicy Królewskiej. Yasper miał nieodparte wrażenie, że wie gdzie zmierza pachołek Bloomberga. Jednak musiał mieć pewność, że wszystkie elementy układanki pasują do siebie. Postanowił pójść za nim, korzystając z licznych mniejszych uliczek, prowadzących do ulicy Królewskiej i dalej wzdłuż niej. *** Minęło trochę czasu zanim Yasper znalazł się przed posiadłością burmistrza. Brann prawdopodobnie celowo szedł bardzo wolno, dając czas by jego ewentualny ogon

Ronald Opałka


opowiadania

Ja, Yasper

33


opowiadania mógł za nim w spokoju podążać. To wszystko nie mogło być dziełem przypadku, a skoro tak, to jasnym wydawało się, kim jest tajemniczy Hans Bloomberg. Yasper miał tylko nadzieję, że nim wbije swoje dwa miecze w brzuch burmistrza i wypruje mu flaki, dowie się, jaki był cel tej całej szopki. Tymczasem Brann spokojnie przemknął obok dwóch strażników pilnujących bramy. Yasper poczuł, że należy postawić wszystko na jedną kartę i zagrać w grę zaproponowaną przez burmistrza. Wyszedł z cieni rzucanych przez budynki sąsiadujące z siedzibą von Haga, kierując się wprost na strażników. Ci widząc nadchodzącą postać skinęli na siebie głowami i wyjęli miecze, szykując się do walki. – Stój! – krzyknął pierwszy. – Jesteś aresztowany za zabójstwo Abrahama Crowa, oddaj się w nasze ręce a nie stanie ci się krzywda! – odezwał się drugi. Yasper wyjął zza pleców swoje dwa miecze. Każdy z nich był inny. Pierwszy miał małą rękojeść i srebrną stal krain północnych. Drugi miał kształty typowe dla długich mieczy, wyważoną klingę i uniwersalną rękojeść. Otrze miało delikatny odcień żółci, naturalne dla Centralnego Królestwa. Oba miecze Yasper odziedziczył po poprzednim właścicielu, Groinie, który dał mu je na łożu śmierci. – Jeśli porzucicie broń i uciekniecie zachowacie życie, jeśli nie, umrzecie – powiedział stanowczym głosem. Strażnicy spojrzeli na siebie, a następnie przystąpili do ataku. Yasper sparował pierwsze uderzenia. Kolejne chaotyczne cięcia przecinały jedynie powietrze. Żaden z młodych żołnierzy nie miał tak dobrego wyszkolenia, by móc zagrozić sprawniejszemu szermierzowi. Yasper odbijając kolejne ciosy zanurkował pomiędzy rękami żołnierzy pojawiając się za ich plecami. Obrócił się na pięcie i szybkim płaskim uderzeniem pozbawił przeciwników przytomności. – Głupcy – splunął obok, po czym przekroczył granicę posiadłości burmistrza. Ku jego zaskoczeniu teren wydawał się być pusty. Yasper przemknął między drzewami i w mgnieniu oka znalazł się przy otwartych drzwiach wejściowych do budynku. „Czekają na mnie i nie zawiodą się” – pomyślał przekroczywszy próg. Ruszył powoli w stronę komnaty, w której kilkanaście godzin wcześniej rozmawiał z burmistrzem. Ten − jak gdyby nigdy nic − siedział dokładnie w tym samym miejscu co wczoraj, z tą drobną różnicą, że tym razem trzymał wycelowaną w stronę Yaspera ręczną kuszę. Obok burmistrza stał uśmiechnięty Brann. Zza pleców dobiegł odgłos zamykających się drzwi. By uniknąć niepotrzebnego ataku z tyłu, Yasper postanowił zrobić parę kroków w prawy róg komnaty, tak by mieć całe pomieszczenie w zasięgu wzroku. Ręka burmistrza drgnęła nieznacznie w lewo, kierując grot bełtu ponownie na ofiarę. – Witamy panie Yasper, witamy – odezwał się Brann. – Skoro pan tu przyszedł to mogę mieć nadzieję, że wiadomym jest panu kto jest moim szefem – ciągnął rozbawiony. – No i pańskim także, a przynajmniej do tej chwili. – Nadzieję to może pan mieć, panie Brann, że umrze pan bezboleśnie – odparł Yasper z uśmiechem na ustach. – W pańskim położeniu żarty nie wydają się być na miejscu drogi chłopcze – głos burmistrza był żywszy niż podczas wczorajszego spotkania. – Poddaj się a obiecuję, że umierając nie będziesz cierpiał. – Ależ pan łaskawy panie von Hag, a może raczej powinienem powiedzieć panie Bloomberg – gdy Yasper kończył wypowiadać ostatnie słowo, do komnaty wszedł żołnierz

34

ubrany w fioletowo-czarne barwy. Kolor uniformu nie przypominał żadnego znanego mu miasta położonego w Centralnym Królestwie. Filigranowa postać nieznajomego skierowała się parę kroków w przód, pozostając jednak w niewielkiej odległości od korytarza prowadzącego do wyjścia. Prawdopodobnie miało to na celu odcięcie drogi ucieczki. Yasper jednak nie zamierzał uciekać. To nie było w jego stylu. – Panie Hag, proszę to skończyć, nie chcemy świadków – zwrócił się do burmistrza nieznajomy, po czym skierował wzrok na Yaspera. – Oczywiście, oczywiście – wymamrotał pod nosem burmistrz. – Strzelaj, ja go dobiję – rzucił Brann, dobywając miecza i odsuwając się jednocześnie kilka kroków od von Haga. – Przykro mi drogi chłopcze, jak widzisz nie pozostawiono mi wyboru, musisz umrzeć. – Dłoń burmistrza nacisnęła spust. Z ręcznej kuszy wystrzelił bełt, którego grot skierowany był w serce Yaspera. Von Hag znany był z umiejętności strzeleckich i zamiłowania do polowań. Nie przerażało to jednak Yaspera, który wzniósł lekko miecze, a następnie szybkim ruchem przeciął kilkukrotnie powietrze. Nie minęła sekunda, gdy w komnacie rozległ się dźwięk metalu uderzającego o metal. Grot pocisku trafił wprost w srebrną stal klingi. Wielogodzinne treningi, które musiał przechodzić Yasper w młodości, uratowały mu życie już kilkukrotnie. Niemniej zawsze istniała obawa, że strzała bądź jej fragment przedostanie się przez ostrza i dosięgnie celu. Yasper odetchnął z ulgą spoglądając na opadające fragmenty pocisku. Tymczasem Brann wzniósł swój miecz do góry i ruszył w stronę przeciwnika. Yasper sparował uderzenie, choć jego siła była na tyle znacząca, że uniemożliwiła mu kontratak. Brann widząc dogodną okazję, uderzył ponownie. Klinga świsnęła w powietrzu, ale chybiła celu. Kolejne uderzenia Yasper sparował bez najmniejszego kłopotu jednym ze swych mieczy. Druga broń była przeznaczona do decydującego ataku, który miał zakończyć ten pojedynek. Nim jednak mógł jej użyć, musiał uniknąć kolejnego pocisku wystrzelonego w jego stronę przez burmistrza. Tymczasem Brann napierał niezrażony niepowodzeniem. Powoli zaczęło mu jednak brakować sił a każdy wykonywany zamach stawał się coraz wolniejszy. Na tę chwilę czekał Yasper, który wreszcie mógł zrobić użytek ze swej drugiej broni. Miecz przeciął powietrze, trafiając przeciwnika w ramę. Brann wypuścił oręż z ręki. Miecz z hukiem uderzył o kamienną posadzkę. Yasper przeszył brzuch przeciwnika tak, by przetrwał jeszcze trochę, nim umrze. Wszystko wskazywało na to, że von Hag stanowił tylko element jakiejś większej układanki. Kolejny bełt wylądował tuż obok Yaspera, który szybkim krokiem zbliżył się do burmistrza. Ten chciał jeszcze chwycić leżącą obok niego szablę. Nie zdążył. Srebrna klinga wylądowała na jego gardle nim zdołał podnieść broń. Zdenerwowany burmistrz skierował wzrok na wyjście z komnaty. Yasper spojrzał w tamtą stronę. Nie spostrzegł jednak nikogo. Zostali w komnacie sami, nieznajomy mężczyzna zniknął. – No i co teraz zrobisz drogi chłopcze? – spytał spokojnie von Hag. – To zależy od ciebie burmistrzu – zaczął Yasper. – Mów a pozwolę ci szybko umrzeć. Oszczędzi pan sobie bólu, którego zapewne doświadcza jeszcze to ścierwo. – Wskazał drugim ostrzem wijące się w konwulsjach ciało Branna. – Tak, to jest argument, ale ta sprawa cię przerasta – rzekł starszy mężczyzna tym samym ponurym i cichym głosem

Ronald Opałka


opowiadania jak przy każdym poprzednim ich spotkaniu. – Odejdź a obiecuję, że wstrzymam pościg za tobą najdłużej jak się da. – Nie bądź śmieszny burmistrzu, to nie pan stawia tu warunki. – Yasper poruszył delikatnie mieczem, tak by ostrze przejechało po gardle von Haga. Z niewielkiej rany wyciekła krew. Burmistrz syknął ze złości. – Zawsze cię lubiłem mój chłopcze. Odkąd przybyłeś do River Cent byłeś mi jak syn, którego nigdy nie miałem – westchnął głęboko von Hag. – Co chcesz wiedzieć? – Przede wszystkim, kim był ten mężczyzna ubrany w dziwny mundur, co tutaj robił? – spytał spokojnie Yasper. – Kreg, to był Kreg Vallenchast z Północnych Królestw – rzekł von Hag. – Nie znam go, czego tutaj chciał? – A jak ci się zdaje mój chłopcze? Chciał twojej śmierci, to przede wszystkim. – Na twarzy burmistrza pojawił się delikatny uśmiech, szybko jednak zastąpił go grymas bólu. – Oraz … – głos von Haga był niemal niesłyszalny, starał się wydusić z siebie jeszcze jakieś słowo. Jego usta poruszały się, jednak dźwięk nie wydobywał się z jego gardła. Yasper obejrzał się za siebie. W przedsionku prowadzącym do komnaty ujrzał znajomą postać. – Pańska kolej, panie Yasper! – krzyknął Kreg. W dłoni trzymał bambusową rurkę. Miała nie więcej niż dwadzieścia centymetrów i przypominała dmuchawkę. Kreg przytknął ją do ust i w mgnieniu oka w stronę Yaspera poleciała niewielka strzałka. Nie zdołała się jednak przebić przez skórę płaszcza. Yasper umiejętnie zasłonił się, wiedząc, że nie da rady uniknąć tej zatrutej broni. Kreg wyjął kolejną strzałkę. Nie tracąc czasu, Yasper ruszył w stronę strzelca. Widząc, że przeciwnik ponownie przytyka dmuchawkę do ust, postanowił rzucić w niego mieczem. Użył do tego całych sił, jednak broń minęła ubranego w fioletowo-czarne barwy żołnierza Północnych Krain. Nim jednak Kreg zdołał wypuścić z ust powietrze, by strzałka pomknęła w stronę ofiary, w jego ciało

wbił się metalowy grot pocisku wypuszczonego z kuszy von Haga. Burmistrz resztką sił wycelował w nieruchomy cel i tym razem po prostu nie mógł spudłować. Yasper podbiegł do von Haga, jednak ten wydał już ostatnie tchnienie. – Dobrze, że w tej ostatniej godzinie podjąłeś właściwą decyzję, dziękuje ci … przyjacielu – wyszeptał Yasper, po czym opuścił siedzibę burmistrza i skierował się w stronę Północnych Krain.

Ronald Opałka

Urodzony w Warszawie. Absolwent socjologii na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Jego pierwszym tekstem, który ujrzał światło dzienne, było zamieszczone w Internecie opowiadanie pt. „Spuścizna Czarodzieja”. W wolnych chwilach wprowadza poprawki do swojej pierwszej powieści i kibicuje londyńskiemu zespołowi Fulham.

35


opowiadania

Robert Rusik Niepodległa

Ilustracja: Tomasz Bełzowski To już rok. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni od czasu, kiedy jego życie diametralnie się zmieniło. Jeszcze zeszłego lata w domu słychać było śmiech dzieci i ciepły głos żony, jeszcze wtedy byli normalną rodziną. Mimo coraz gorszych warunków życiowych, mimo pogardy, jaką ostentacyjnie okazywali „Poljaczkom” Rosjanie, więcej w ich życiu było dni pogodnych niż tych smutnych. Wzdrygnął się. Zimny wiatr smagnął go po twarzy niczym lodowy bicz. Płomienie świeczek, zapalonych na małym, pokrytym trawą grobie prawie przygasły. Wzrok mężczyzny utkwiony był w tablicy, na której napisane były trzy imiona i jedno, powtarzające się nazwisko. Jego nazwisko. I w dodatku ta cholerna cyrylica. Nawet na miejscu spoczynku żony i dwójki swych dzieci nie mógł napisać danych po polsku. Gdyby się odważył, zapewne grób byłby już zaorany lub co gorsza – zajęty przez kogoś innego. A kolejka oczekujących była długa, funkcjonariusze Czieriezwyczajki, zwanej w skrócie Czeka, dbali o to, by „tych wrednych Polaków” skazywano na śmierć za najdrobniejsze przewinienia. Ale co przewinili okupantom kobieta i dzieci? Gdyby był wtedy w domu, zapewne leżałby tu wraz z rodziną. Nigdy nie dowiedział się, dlaczego właściwie do tej wizyty rosyjskich żołnierzy doszło. Kiedy wszedł za próg, zastał tylko nagą, brutalnie pobitą Agnieszkę oraz dzieci zabite pojedynczymi strzałami w głowę. Przynajmniej im oszczędzono cierpienia. Dom był splądrowany, a krew znajdowała się w każdym niemal pomieszczeniu. Sprawców oczywiście nie znaleziono. Mężczyzna pochylił się nad grobem. Rok… Próbował sobie jakoś z tym poradzić, wrócić choćby częściowo do jako takiego życia. Ale wspomnienia zamiast blaknąć, niczym stare fotografie, bombardowały jego jaźń coraz gwałtowniej. Coraz częściej budził się spocony i odwracał na łóżku, by przytulić żonę, która jeszcze przed chwilą uśmiechała się do niego we śnie. Szedł do pokoju dziewczynek, przyciągnięty perlistym śmiechem i drżał, przerażony widokiem pustego pomieszczenia. Początkowo pomagał alkohol, ale od pewnego czasu w trakcie upojenia wizje stawały się jeszcze barwniejsze i realniejsze. Rankiem znowu wstawał w przeraźliwie pustym mieszkaniu i rozpaczliwie pragnął się ponownie upić, a jednocześnie bał się tej chwili, gdy ulotne postacie wynurzą się z mgły, stojąc w milczeniu i wpatrując się nieruchomo w jego twarz bądź też przeciwnie – zachowując się, jak gdyby nigdy nic się nie stało, krzątając po kuchni i figlując nieustannie. Uklęknął przed mogiłą. Otarł łzę, szepcząc słowa modlitwy. Po raz ostatni spojrzał na krwawy odblask zachodzącego Słońca. „Wkrótce się spotkamy, kochani” – pomyślał.

36

*** Grupa dwudziestolatków ze skupieniem słuchała niskiego, przedwcześnie posiwiałego mężczyzny. Zmarszczki na jego twarzy powodowały, że nikt na początku nie chciał uwierzyć, iż Marek – bo kazał wszystkim mówić sobie na „ty” – jest od nich tylko dwa razy starszy. Początkowo rozglądali się bojaźliwie, nie dowierzając Markowi, że pomieszczenie jest całkowicie bezpieczne. Każdy szelest powodował nerwową reakcję – czy to zaciśnięcie pięści, czy to mimowolne przygarbienie. Podświadomie oczekiwali, iż za chwilę rozlegnie się stanowcze pukanie do drzwi i całe towarzystwo zostanie aresztowane, po czym, jeśli będą mieli szczęście, to rozstrzelają ich szybko. Nie wiedzieli, ile prawdy jest w rozpowszechnianych plotkach, iż uczestnicy potajemnego nauczania cierpią długo, a czekiści mają wyrafinowane metody przesłuchań i potrafią zmusić każdego do interesujących wyznań. Nie wiedzieli i nie chcieli się o tym przekonać. Pozostało tylko mieć nadzieję, że nie ma wśród nich żadnego szpicla. – Jarek, teraz twoja kolej. Kiedy Polska uzyskała niepodległość? – Siódmego listopada tysiąc dziewięćset osiemnastego roku, kiedy utworzono Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej. – A kto stał na jego czele? – Ignacy Daszyński – pewnym głosem odpowiedział młodzieniec. – Świetnie. – Nauczyciel z zadowoleniem skinął głową. – Grześ, teraz ty. Kiedy utraciliśmy niepodległość? – Dwadzieścia lat temu, kiedy wojska rosyjskie pod wodzą marszałka Tuchaczewskiego zmiotły na przedpolach Warszawy armię polską dowodzoną przez marszałka Piłsudskiego, a następnie ruszyły na podbój Europy, zakończony ostatecznie sukcesem w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym. Rok później nastąpił skuteczny desant na wyspy brytyjskie… – Dosyć, dosyć – odrzekł z uśmiechem nauczyciel. – Dziś uczymy się tylko o historii Polski, o Europie będzie później. Spojrzał na zegarek i zmarszczył brwi. Lekcja miał trwać dwie godziny, lecz niebezpiecznie się przedłużyła. Za niecałe sto minut zaczynała obowiązywać godzina policyjna, a przecież wszyscy musieli jeszcze dotrzeć do domów. – Następne spotkanie za tydzień o tej samej porze, odpowiemy sobie na pytanie: czy i jak wojsko polskie mogło wykorzystać zdobycie Kijowa i czy ewentualne rozbicie dwunastej i czternastej armii rosyjskiej miałoby wpływ na potencjalne zwycięstwo? Przez chwilę wszyscy zapisywali w kajetach zadany temat, po czym powoli, pojedynczo lub parami rozeszli się do domów.

Robert Rusik


opowiadania

Niepodległa

37


opowiadania Nauczyciel wychodził ostatni. Przez chwilę rozważał pozostawienie książek, jednak postanowił wziąć je ze sobą. Do domu miał kilkaset metrów, nie przewidywał żadnych niespodzianek. Spoglądając na zachodzące słońce, zbyt późno zauważył dwóch rosyjskich żołnierzy, wyłaniających się zza muru cmentarza, obok którego przechodził. Zimny pot pokrył mu czoło, szedł jednak równym krokiem i starał się spoglądać śmiało na zbliżającą się dwójkę. Byli zajęci rozmową, mogło się udać, zwłaszcza że do godziny policyjnej brakowało jeszcze kilkunastu minut. Odetchnął głęboko i w tym momencie poczuł uderzenie w bok. Dwie książki, skrywane dotychczas pod kurtką, wypadły na drogę. Mężczyzna wychodzący z cmentarza, uśmiechnął się przepraszająco, ale kiedy spojrzał na polskie tytuły, jego twarz stężała. – Szpicel – pomyślał Marek. Jego ręce zaczęły drżeć. *** Spojrzał w bok. Dwaj rosyjscy żołnierze zbliżali się, idąc ku nim miarowym krokiem. Człowiek, którego potrącił, wpatrywał się w niego nieruchomym wzrokiem. „Polskie książki, czy on zwariował?” – pomyślał mężczyzna z cmentarza. Miał ułamek sekundy na podjęcie decyzji. Mógł podnieść książki i schować, ale co, jeśli ich właściciel to rosyjski prowokator? Właściwie należało krzyknąć głośno, wskazać na kapusia i pozwolić, by Rosjanie go aresztowali. Pewnie za rogiem by się rozliczyli i zastawili pułapkę na innych przechodniów. Co prawda jeszcze niedawno trawiły go myśli samobójcze, ale nie zamierzał ginąć z rąk tych, którzy zabrali mu rodzinę. Pewnym ruchem pochylił się, wziął książki i podał je właścicielowi. Zamknął oczy. Był pewien, że teraz nastąpi aresztowanie. Żołnierze minęli ich obojętnie, a osoba, którą potrącił, odetchnęła z wyraźną ulgą. Spojrzeli sobie prosto w oczy… – Dzięki, Marek jestem – powiedział mężczyzna. – Niedużo brakło. Andrzej – przedstawił się po krótkim wahaniu. – Niedużo. Myślałem, że jesteś jednym z… – Kapusiów? – Dokładnie – uśmiechnął się Marek. – Wejdziesz na chwilę? Musimy chyba odreagować. – Dzięki, ale… Ale właściwie co? Całe napięcie nagle z niego zeszło, czuł się straszliwie zmęczony. „Nie dziś” – pomyślał. Na skończenie z sobą zawsze jest czas. *** Kiedy Marek rano się obudził, męczył go podwójny kac. Nie dość, że symboliczny w założeniu kieliszek bimbru cudownie się rozmnożył, to jeszcze zupełnie niespodziewanie nowo poznany kolega całkowicie się rozkleił. Tłumione przez miesiące uczucia pod wpływem alkoholu wyległy na zewnątrz, dzięki czemu poznał straszliwie smutną historię Andrzeja. Było już dobrze po północy i mieli sporo w czubie, ale pamiętał niemal całą rozmowę, a właściwie monolog znajomego. Zszokowała go wiadomość, że tego dnia, po wyjściu z cmentarza, zamierzał on popełnić samobójstwo. Teraz gość odsypiał całonocne szaleństwa w pokoju gościnnym, a Marek postanowił zrobić śniadanie. Jak zawsze

38

w taki poranek, przyrządzał jajecznicę na tłustym boczku. Działała niczym magiczne lekarstwo na zmaltretowany organizm. Miał spory dylemat. Przed chwilą odbył rozmowę z dziadkiem, który mieszkał w sąsiednim pokoju. Nie było możliwości, by nie usłyszał on dialogu Marka z Andrzejem. Staruszek naciskał na to, by porozmawiał z nowo poznanym kolegą i zachęcił go do wzięcia udziału w projekcie, który opracowywali pod nosem rosyjskich okupantów. Marek początkowo kręcił nosem – za mało znał Andrzeja, by mu to proponować. Z drugiej strony wydawał się on być idealnym kandydatem. Ale co, jeśli to wszystko było ustawione? Spotkanie przy bramie cmentarza, rzadko spotykane obojętne przejście sowieckich żołnierzy – czyżby Rosjanie wpadli na trop Bractwa? Zmroziła go ta myśl. Nie, nie teraz, kiedy wszystko już prawie gotowe! Nagle drzwi się otworzyły, niesamowicie blady Andrzej wkroczył do kuchni. Marek spojrzał na niego, zastanawiając się – kolega czy agent Czeka? Spoglądali sobie długą chwilę w oczy, po czym Andrzej usiadł ciężko. – Masz coś do picia? – zachrypiał. Marek odetchnął cicho z ulgą. Podał koledze butelkę mleka i z zainteresowaniem patrzył, jak zawartość znika w żołądku znajomego. Postawił przed nim patelnię z białożółtą zawartością i zapytał ostrożnie: – Powiedziałeś wczoraj, że oddałbyś wszystko, by znów spotkać swoją rodzinę – rzekł pozornie od niechcenia. Andrzej spojrzał na niego nieco zirytowany, nie cierpiał, gdy ktoś przekraczał barierę, którą się otoczył, a zwłaszcza gdy czyniła to osoba, którą poznał zaledwie dzień wcześniej. – Oczywiście. Ale to przecież niemożliwe – odpowiedział najspokojniej, jak potrafił. Nie chciał zwracać uwagi gospodarzowi na niestosowne zachowanie. – A gdybym powiedział ci, że nie masz racji? – zapytał z napięciem Marek. Po chwili zaczął głośno sapać, gdy ręce gościa chwyciły go za gardło. – Puść, udusisz mnie! Andrzej usiadł, po czym ukrył głowę w dłoniach. Milczenie trwał długo. – Jest pewien… sposób… – powiedział Marek, uważnie spoglądając na kolegę. – Jest obarczony dużym ryzykiem, ale gdyby się powiódł… – Jak dużym? Mężczyzna zawahał się, w końcu odpowiedział zgodnie z prawdą. – Możesz zginąć, możesz nie wrócić, może się wszystko nie udać. Ale jeśli się uda, masz minimalne szanse, że znów spotkasz swoją żonę. – A co konkretnie miałbym zrobić? – Drobiazg. Dostarczyć tę karteczkę do rąk pewnej osoby. – W jego dłoni pojawił się skrawek papieru. Andrzej wyciągnął rękę, ale kolega schował notatkę z powrotem do kieszeni. – A gdzie jest haczyk? I w jaki sposób to przywróci moją rodzinę do życia? – Na te pytania uzyskasz odpowiedź, gdy się zgodzisz. Nie musisz odpowiadać od razu, idź do swojego pokoju to przemyśleć. Kiedy po chwili wahania mężczyzna zniknął za drzwiami, coś zazgrzytało. Małe drzwiczki otworzyły się i wyszedł z nich starszy, siwy mężczyzna. W trzęsącej się dłoni trzymał sporą laskę. Wskazał nią w kierunku pomieszczenia, do którego udał się Andrzej i zapytał: – Zgodzi się?

Robert Rusik


opowiadania Marek spojrzał na mlecznobiałe, sumiaste wąsy staruszka i odrzekł: – Nie wiem, dziadku Józefie. Ale myślę, że tak. I myślę, że mu się uda. *** Wczoraj, gdy wpadli na siebie na cmentarzu, Marek wydawał się być normalnym człowiekiem. No, prawie normalnym – kto będąc zdrowym psychicznie chodzi po ulicy z polskimi książkami, narażając się na aresztowanie i tortury? Dzisiejsza rozmowa sprawiła, że Andrzej stracił pewność co do kondycji psychicznej znajomego. Wystarczy, że odda kartkę do rąk własnych jakiejś nieznanej osobie i spotka z powrotem swoją żonę i dzieci? Czyżby Marek dysponował większą mocą niż Bóg? A jeśli takową moc posiada, czemu do jasnej cholery nie może dostarczyć tej notatki sam? Co w tym takiego trudnego? Przez chwilę miał ochotę po prostu ubrać się i wyjść, iść do rodziny na cmentarz, po czym… Po czym co? Jeszcze wczoraj był pewien, że ze sobą skończy. Jednak po głowie tłukły mu się słowa znajomego: „masz minimalną szansę, że spotkasz swoją żonę”. „Zagram w tę grę” – pomyślał. – „Zagram i zobaczę, co też mój szanowny kolega wymyśli, by wywiązać się z obietnicy”. *** KIM–10–52, potężny sowiecki samochód przekroczył Odrę. Znajdowali się na terytorium dawnych Niemiec. Jechali już kilkanaście godzin, a Marek za nic nie chciał zdradzić koledze, do jakiego miejsca się udają. Powtarzał tylko jak mantrę zdanie: „Zobaczysz, jak dojedziemy na miejsce”. To był najbardziej ryzykowny moment całej operacji, która nabrała niespodziewanego przyspieszenia w momencie zgody Andrzeja. Największym problemem, z jakim borykało się Bractwo (oczywiście poza konspiracją), było znalezienie ochotnika. Jeśli chodziło o sprawy techniczne, kłopot był mniejszy, nad projektem pracowały bowiem najtęższe umysły. Ale sprawdzić działanie w praktyce – z tym był problem. Generalnie nikt nie miał pojęcia, jak zakończy się próba, ale wszyscy byli zgodni, że może być tylko jedna. Andrzej okazał się być idealnym kandydatem. Osoba, która powinna przystąpić do próby musiała być Polakiem i musiała być samotna. W dodatku, gdyby się nie spotkali, Andrzej i tak zamierzał popełnić samobójstwo, i choć to makabrycznie brzmiało, było jednak również pozytywną wiadomością. Chyba, że był sowieckim agentem… Marek wzdrygnął się na samą myśl. Odruchowo obejrzał się, czy nikt ich nie śledzi, ale droga za nimi była pusta. A może nie będą ich gonić, ale zastawią pułapkę gdzieś po drodze? Ale to przecież bez sensu w sytuacji, gdy samochód jechał do najtajniejszej kryjówki w całej sowieckiej Europie. *** Andrzej rozglądał się ze zdumieniem. Stali przed olbrzymim, choć zrujnowanym zamkiem. Osadzony na zielonym wzgórzu nadal, mimo zniszczeń, sprawiał imponujące wrażenie.

Niepodległa

Zastanawiał się, po co tu przyjechali. Rozwiązanie okazało się nad wyraz proste, choć nie dane mu było tego ujrzeć. Towarzyszący Markowi mężczyźni oraz jeden z autochtonów zawiązali mu oczy przepaską, po czym poprowadzili przed siebie. Już po chwili poczuł, że schodzą gdzieś w dół, a następnie ku swemu zdziwieniu poczuł, jak zjeżdżają windą. Kiedy w końcu odzyskał możliwość widzenia, milczał długą chwilę. Znajdował się w dość dużym pokoju, w którym jedynym źródłem światła był olbrzymi kandelabr, zawieszony nad drewnianym, okrągłym stołem. Dookoła, niczym mityczni rycerze króla Artura, siedziało dwunastu mężczyzn. Jeden z nich, pełniący najwidoczniej funkcję przywódcy, wstał i przyjaznym głosem powiedział: – Herzlich wilkommen! Twarz starszego człowieka wydawała się Andrzejowi dziwnie znajoma, jednakże nie mógł skojarzyć, skąd zna tego kogoś. Natomiast wysoki, rudowłosy tubylec, który pojawił się przed zamkiem, cicho szepnął do ucha Andrzeja: – On cię wita. Andrzej lekko skinął głową w stronę tajemniczego nieznajomego, a ten kontynuował. Do uszu Polaka dobiegał szept tłumacza. – Cieszymy się, że zdecydował się nam pan pomóc. Z tego, co mówił Marek, jest pan idealnym kandydatem. – Ja również się cieszę – odrzekł Andrzej. – Choć szczerze powiedziawszy, nie do końca wiem, na czym polegać będzie moje zadanie. Przywódca zmarszczył brwi ze zdziwieniem i spojrzał na Marka. Uśmiechnął się i odpowiedział: – Teraz udacie się do pomieszczenia obok, gdzie pozna pan wszystkie szczegóły. A potem przystąpimy do próby. Nie muszę chyba dodawać, że w pana rękach spoczywa los nie tylko Polski, ale również całej Europy. – Słucham? – Andrzej znieruchomiał zaskoczony. – To chyba jakaś pomyłka! Ja mam tylko dostarczyć komuś list! – Zgadza się – uśmiechnął się przywódca. Zszokowany Andrzej pozwolił się zaprowadzić do malutkiego pokoiku. Na stole stała lampka naftowa i trzy filiżanki kawy. Naprzeciwko niego usiadł Marek oraz Stefan, mężczyzna, który dotychczas tłumaczył jego słowa przywódcy. – O co tu chodzi? – zapytał Andrzej. – I kim jest ten dziwny facet? – Nie poznałeś? – zdziwił się Stefan. A widząc zmieszaną minę przybysza dodał: – To Einstein. Albert Einstein. *** Marek wziął głęboki oddech. Cały misterny plan, który przygotowywali wraz z elitą naukową w głębokiej konspiracji, miał być wkrótce zrealizowany. A języczkiem u wagi był człowiek siedzący przed nim, człowiek, którego przyniosło chyba przeznaczenie. – Andrzeju, chciałbyś czegoś niemożliwego. Spotkać żonę. Widziałem twoją minę, kiedy mówiłem, że jest to możliwe. A jednak nie kłamałem, choć, aby to się stało, musisz dokonać rzeczy również prawie niemożliwej. Wyciągnął tajemniczą karteczkę, która tak intrygowała Andrzeja, i pokazał mu ją. Zdumiony mężczyzna przeczytał:

39


opowiadania Ze sztabu XVI Armii do sztabów podległych dywizji. 13 VIII 1920 r. Rozkaz operacyjny do wojsk XVI Armii. Armie zachodniego frontu po walkach zajęły Mławę – Ciechanów – Pułtusk – Wyszków. 21 dywizji rozkazano dnia 13 VIII uderzyć na nieprzyjaciela działającego naprzeciw prawego skrzydła naszej armii z linii Zegrze – Załubice, w kierunku na Pragę. Rozkazuję dywizjom kontynuować ofensywę i wieczorem dnia 14 VIII 1920 r. zawładnąć następującymi rejonami: 27 dywizja – Łajsk – Stacja Jabłonna – Nieporęt; 2 dywizja – Radzymin – Stanisławów – Pustelnik – (wyłącznie) – Helenów; 17 dywizja – Pustelnik – Marki – Turów – Wołomin; 10 dywizja – Mokrołok – Wawer – Jarosław – Okuniew; 8 dywizja – Karczew – Osieck – Kołbiel. Zwiady dywizyjne do tego czasu powinny dotrzeć aż do linii rzeki Wisły, w granicach dywizyjnych odcinków wyznaczonych w punkcie pierwszym mojej dyrektywy nr 505. Dowódca 27 dywizji ma współdziałać z 21 dywizją przy jej uderzeniu skierowanym na Pragę. Dowódca 10 dywizji ma mieć na widoku, że zależnie od okoliczności jego dywizja może mieć główny kierunek na Pragę w celu sforsowania rzeki Wisły w granicach Warszawy, co wymaga skoncentrowania jednej brygady w rejonie Okuniewa. O otrzymaniu niniejszego natychmiast zameldować. Kiedy czytał tekst, Marek kontynuował: – W roku tysiąc dziewięćset dwudziestym Józef Piłsudski, dysponując znacznie słabszą siłą ognia, przegrał bitwę z Rosjanami. Rezultatem tego jest, jak wiesz doskonale, sowiecka okupacja Europy. Ale gdyby marszałek znał treść tej depeszy, mógłby wykonać kontruderzenie i miałby szansę na zwycięstwo. – Owszem… – bardzo powoli, z namysłem rzekł Andrzej. – Gdyby ciocia miała wąsy… – A o wąsach cioci porozmawiasz sobie ze Zbyszkiem – wesoło odrzekł Marek. Andrzej spojrzał ze zdumieniem na rudzielca. Ten zatarł ręce, uśmiechnął się i rzekł: – Zacznijmy od osoby, która cię tu powitała. – Spojrzał wyczekująco na Andrzeja. Młodzieniec zamyślił się, widząc, że rudzielec czegoś od niego oczekuje. Einstein, Einstein… Olśnienie nadeszło znienacka. – Einstein, fizyk! Ogłosił podczas wojny tę swoją teorię! – zakrzyknął zadowolony, że udało mu się znaleźć odpowiedź. – Ale on przecież zginął podczas inwazji rosyjskiej! – Zaginął – poprawił go Zbyszek. – Zaginął, podobnie jak większość ówczesnych naukowców. W wojennym ferworze Ruscy nie mieli czasu liczyć zaginionych, nie zdawali sobie zresztą sprawy z ich umiejętności. Tymczasem oni skrzyknęli się i założyli organizację, która początkowo miała na celu walkę z okupantem i odzyskanie niepodległości. Ale potem… Mężczyźni spojrzeli po sobie znacząco. To był kluczowy moment – mogli stracić wszystko, na co pracowali od dwudziestu lat. Andrzej chrząknął z niecierpliwością. – Ale potem? – Spójrz tam, w kąt. Widzisz? Widział. W słabym świetle wyglądało to jak budka telefoniczna. – Musimy gdzieś jeszcze zadzwonić? – Niezupełnie – zaśmiał się rudzielec. – Musimy wysłać kogoś, by dostarczył tę karteczkę marszałkowi. A widząc zdumioną minę Andrzeja dodał: – Tak, mój drogi. To wehikuł czasu.

40

*** Kabina była jeszcze ciaśniejsza, niż się na początku wydawała. Andrzej nieufnie przyglądał się mężczyznom, naciskającym jakieś guziki i poruszającym pokrętła w szafce obok. Rudzielec spojrzał na niego i pokazał mu otwartą dłoń, szczerząc zęby w uśmiechu. Pięć palców. Więc zostało pięć minut. Teraz dopiero zrozumiał, co miał na myśli Marek mówiąc, że jest minimalna szansa na ponowne spotkanie swojej żony. – Jeśli plan się uda, jeśli dostarczysz depeszę i przekonasz marszałka, że jest prawdziwa, świat się zmieni. Piłsudski wygra z bolszewikami, Polska odzyska niepodległość. Będziesz miał godzinę na to, by wiadomość trafiła w odpowiednie ręce. Potem wehikuł ściągnie cię z powrotem. Jeśli ci się uda, świat, do którego wrócisz, będzie zupełnie inny. Oczywiście nie spotkamy się, a nawet jeśli, ja nie będę cię pamiętał. Ale znasz życiorys swej żony – będziesz mógł wrócić w rejon, gdzie mieszkała i spotkać ją ponownie. Ona również cię nie pozna, ale będziesz miał szansę rozkochać ją w sobie jeszcze raz. Jeśli się uda… Andrzej nie miał pojęcia, jak rozegra to wszystko. Na szczęście ubrali go w mundur piechoty polskiej z tamtego czasu i obiecali wysłać w pobliże miejsca stacjonowania wojsk marszałka, ale to było jedyne, co mogli zrobić. Musiał sobie dać radę. Musiał! Zbyszek uniósł w górę kciuk. Pasażer wehikułu zastanawiał się, czy rudzielec pokazuje, że wszystko w porządku, czy że do startu pozostała jedna minuta. Odprężył się, odetchnął i nagle zadrżał. Dopiero teraz dopadła go myśl – a co będzie, jeśli Agnieszka w nowym życiu założyła rodzinę z kimś innym? *** Parsknął głośno i wypluł kępy trawy z ust. Oczywiście, musiał wylądować w samym środku kałuży błotnej i w dodatku upaść twarzą do ziemi. Zaklął głośno, ale wnet się rozpromienił – powrót do roku tysiąc dziewięćset dwudziestego najwyraźniej się powiódł! Otrzepał mundur, odruchowo sprawdził, czy ma przy sobie depeszę, i zaczął zastanawiać się gorączkowo, w którą stronę się udać. Ale szybko okazało się, że problem sam się rozwiązał. Dobrą wiadomością był fakt, że grupa kawalerzystów, która obserwowała go ze zdumieniem, ubrana była w polskie mundury. Złą – że wszyscy wycelowali w niego broń, a ich miny nie wróżyły nic dobrego. – Kim jesteś? – zapytał jeden z nich. Reszta spoglądała w milczeniu, oczekując na odpowiedź. – Prowadźcie do marszałka! – krzyknął Andrzej stanowczym głosem, jednak tamci jak na komendę buchnęli śmiechem. – Szkoda, że nie do samego prezydenta! – obwieścił jeden z nich, wzbudzając ponowną eksplozję śmiechu wśród kolegów. – Mam ważną wiadomość dla marszałka, liczy się każda sekunda – wrzasnął z rozpaczą w głosie przybysz. Tamci spoważnieli, spoglądali niepewnie jeden na drugiego. W końcu wzrok wszystkich skupił się na kawalerzyście, stojącym najbliżej Andrzeja. Żołnierz jednak pokiwał przecząco głową. – Ja nie, niech porucznik podejmie decyzję. – Ale jego tu nie ma – odburknął niski, wąsaty mężczyzna. Na szczęście w tym momencie rozległ się tętent koni i na polanę wpadła trójka kolejnych żołnierzy.

Robert Rusik


opowiadania

Niepodległa

41


opowiadania – Co tu się dzieje? – Przystojny brunet o charakterystycznym długim nosie podjechał do reszty kawalerzystów. – Szpieg chyba, poruczniku. Albo dezerter. Do marszałka się kazał prowadzić. Moim zdaniem należałoby go rozstrzelać, ale bez pana porucznika nie śmieliśmy podjąć decyzji. Andrzej zadrżał, dopiero teraz dotarło do niego, że prawdopodobnie otarł się o śmierć. Dowódca zsiadł z konia i podszedł do niego. Przybysz przyjrzał mu się uważnie i krzyknął: – Porucznik Wieniawa-Długoszowski! Żołnierze wpatrywali się ze zdziwieniem w nieznajomego. Porucznik stanął dwa kroki przed nim i zapytał spokojnym, niemal pieszczotliwym głosem: – A my się znamy, kochasiu? – Pan jest adiutantem marszałka Piłsudskiego! – Zgadza się. – Spokój, z jakim Wieniawa wypowiadał te słowa, niepokoił Andrzeja. – Natomiast zupełnie nie wiem, kim pan jest. Andrzej wahał się. Dalsza dyskusja mogła skończyć się rozstrzelaniem. Co prawda miał dorobioną jeszcze w innych czasach historię i stopień, ale to byłoby dobre dla pospolitych żołnierzy, których spodziewał się spotkać. Natomiast porucznik mógł łatwo przyłapać go na kłamstwie, a w wojennych czasach skończyć się to mogło w jeden sposób. Stanowczym ruchem wyjął bezcenny dokument i podał go porucznikowi. Ten przeczytał go błyskawicznie i spojrzał przenikliwie na przybysza. Andrzej wytrzymał spojrzenie i powiedział: – Możecie mnie aresztować i rozstrzelać, ale zaręczam, iż ten dokument jest prawdziwy i w ciągu godziny musi zobaczyć go marszałek. Długoszowski milczał przez chwilę, po czym rzucił w stronę kolegów: – Związać go. Jedziemy do komendanta. *** „Wszystko stracone” – pomyślał zdenerwowany Andrzej, widząc, jak zmięty w kulkę dokument ląduje w koszu, a zdenerwowany marszałek spaceruje tam i z powrotem, obrzucając schylonego pokornie porucznika wymyślnymi inwektywami. Jego skazano za to za kolaborację z wrogiem i miano rozstrzelać o świcie. Paradoksalnie nie martwiło go to zbytnio, bo najdalej za kilkanaście minut i tak miał wrócić w swoje czasy. Zastanawiał się, czy będzie możliwe ponowne dostarczenie tego dokumentu, choć członkowie Bractwa byli sceptyczni co do zbudowania drugiego wehikułu. Opowiadali coś o potężnej energii potrzebnej do skoku i powrotu i kategorycznie stwierdzili, iż da się dokonać tylko jednego podejścia. Zorientował się, iż nagle zapadła cisza a Piłsudski i Wieniawa wpatrują się w niego badawczym wzrokiem. – Naprawdę, gdybyś powiedział, skąd masz ten dokument, znacznie ułatwiłoby to sprawę. – Mówiłem już, wpadliśmy w zasadzkę, większość naszych zginęła, a ja uciekłem, a przy okazji znalazłem to przy rosyjskim oficerze. – Gdzie są wobec tego ciała? – zapytał z naciskiem porucznik. Historia ta mogła się zdarzyć, na wszelki wypadek Andrzej miał dokumenty na nazwisko zabitego wcześniej żołnierza. Kiedy wymyślali przebieg zdarzenia z Markiem byli pewni, że to bardzo dobry pomysł. Zapomnieli o jednym – że komuś będzie się chciało sprawdzić, czy we wskazanym przez niego miejscu rzekomej zasadzki leżą inne zwłoki.

42

– Byłem w szoku, może to było w innym miejscu. – Przeszukaliśmy dość spory teren, nic podobnego nie miało miejsca. – Nie kłamię, marszałku, niech mi pan uwierzy! – Odprowadzić do celi, rano… – zawahał się marszałek. – Rano podejmę decyzję, co dalej. – Niech pan choć wyśle zwiadowców, oni potwierdzą to, co tam jest napisane! – krzyknął desperacko przybysz, zanim stanowczo wyprowadzono go z pomieszczenia. Kiedy metalowe drzwi zatrzasnęły się za Andrzejem, wtulił głowę w ramiona. Spojrzał na zegarek – zostały mu dwie minuty. Jeśli nie stanie się jakiś cud, wróci do swojego świata. Misja się nie uda, on nie spotka już żony, a przeklęci bolszewicy nadal panoszyć się będą po jego kraju. – Niech to szlag! – krzyknął ze złością. Sekundy nieubłaganie uciekały. Zamknął oczy, oczekując na szybki powrót do czasów, w których żył. Rzeczywiście, stało się to błyskawicznie i przysiągłby, że ostatnim odgłosem, jaki słyszał, był tętent przynajmniej kilkunastu pędzących koni. *** Wszystko wyglądało tak samo. Słońce powoli zachodziło, dmuchał lekki zefirek, a na polach falowało zboże. Istna sielanka, ale czy w bolszewickiej Rosji, czy jednak w niepodległej Polsce? Z jednej strony wciąż przed oczyma miał widok zmiętej papierowej kulki i nastroszony wąs marszałka Piłsudskiego, ale z drugiej, w uszach pobrzmiewał galop sporego oddziału, być może jadącego na zwiad? Czy marszałek ostatecznie dał się przekonać, żeby choć sprawdzić wiadomości z notatki? Stwierdził, że musi czym prędzej dojść do najbliższej miejscowości i zorientować się w sytuacji. Postanowił przemykać się przydrożnymi lasami, jednakże szybko okazało się, iż nie był mistrzem kamuflażu. – Maładiec, stoj! – Głos, który usłyszał, przeraził go bardziej niż widok dwóch rosyjskich żołnierzy, którzy wynurzyli się znienacka zza pobliskich krzaków. – Ty kto? Jeden z mężczyzn nie skończył jeszcze pytać, kiedy drugi już odbezpieczał broń, celując w Andrzeja. – Polskij sołdat? – w głosie Rosjanina brzmiało niedowierzanie. Polak uśmiechnął się bezradnie. Nie udało się! Próbował coś powiedzieć, ale cios kolbą roztrzaskał mu niemal szczękę. Stracił przytomność natychmiast. *** Kiedy się ocknął, wydawało mu się, że śni nadal. Ciężarówka, która go wiozła, pełna była żołnierzy. Nie były to jednak mundury rosyjskie, ale polskie! Co prawda inne niż ten, który on nosił, ale jednak jechał z polskimi żołnierzami. Gdzieś w głębi duszy zatliła się nadzieja – może jednak się udało? Dlaczego jednak wciąż na tych ziemiach byli Rosjanie? Czy marszałek odczytał depeszę, ale przegrał? Ale skoro było tu nasze wojsko, to znaczy, iż Polska była niepodległa dłużej niż dwa lata. Być może jest nadal, a ta sytuacja znajdzie wkrótce wyjaśnienie? Widział zaciekawione spojrzenia swoich towarzyszy niedoli, nie był jednak gotowy na rozmowę. Najpierw musiał dowiedzieć się, co się właściwie stało. Przymknął więc oczy i wsłuchiwał się w rozmowy żołnierzy, mając nadzieję, że ze strzępów informacji ułoży sobie obraz tego, jak zmieniła się historia dzięki jego podróży w czasie.

Robert Rusik


opowiadania Po początkowym milczeniu pasażerowie ciężarówki wkrótce powrócili do swoich rozmów. Andrzej z osłupieniem słuchał nieprawdopodobnych historii. Więc Piłsudski wygrał, a bitwa z Rosjanami nazwana została „cudem nad Wisłą”. Pierwszy raz słyszał to określenie, ale serce radowało mu się na myśl, iż to on był sprawcą tego cudu. Aż miał ochotę wstać i powiedzieć, że nie cud to, ale perfekcyjne wykorzystanie zdobytych informacji. Milczał jednak i słuchał. Reszta wiadomości ułożyła mu obraz tego, co się stało. Polacy ocalili Europę i stali się jedną z większych europejskich potęg. Jednakże ci, których Andrzej mimowolnie ocalił od sowieckiej okupacji, czyli Niemcy, pod przywództwem jakiegoś Hitlera bezczelnie napadli na Polskę z jednej strony, a Sowieci z drugiej. Obecnie trwała kolejna wojna, która pochłaniała swym zasięgiem cały świat. Nie mógł uwierzyć. Niemcy? Jak pamiętał, po światowej zawierusze w tysiąc dziewięćset osiemnastym stały się słabiutkim państwem, w kilka chwil pogromionym dwa lata później przez rozpędzoną armię sowiecką. Z zaciekawieniem pochłaniał coraz to nowe porcje informacji, jednak powoli zmęczenie brało górę. Oczy zamykały się mimowolnie, więc postanowił się przespać. Skoro udało się dokonać cudu, czekała go nowa misja. Musiał odnaleźć swoją żonę, musiał odnaleźć Agnieszkę. Niech tylko go stąd wypuszczą, natychmiast wyruszy na poszukiwania. Na pewno nie wyszła za mąż, skoro przeznaczenie dało im jeszcze jedną szansę, ona musi gdzieś tam na niego czekać. Zaczną wszystko od nowa, jeszcze raz. Zbliżali się do jakichś zabudowań. Ostatkiem sił Andrzej otworzył oczy, by przeczytać nazwę miejscowości i zorientować się, gdzie właściwie są. Ale nazwa, która widniała na tabliczce, absolutnie nic mu nie mówiła. Ciężarówka wjeżdżała do Katynia.

Niepodległa

Robert Rusik

Urodził się w 1973 roku w Olkuszu. Obecnie mieszka w Słupcy, gdzie osiedlił się w 2003 roku. Pisze od kilkunastu lat, jego teksty publikowały „PKPzin”, „Kozirynek”, „Cegła”, „Szafa”, „Szortal”, „Apeiron Magazine”, antologia „Zombiefilia”, a także portal Interia.pl. Ma na koncie kilka zwycięstw oraz wyróżnień w różnych konkurach literackich (organizowanych m.in. przez portale Fantazyzone, Erynie, Weryfikatorium, Apeironmag, Szortal, Szuflada i inne), w tym prestiżową statuetkę „Pióro Roku 2009” przyznaną przez Słupeckie Towarzystwo Kulturalne. Przeważnie pisze fantastykę, choć zdarza mu się uciec w inne rejony literatury. Od 2010 roku felietonista Magazynu Kulturalnego „Apeiron”, od lipca 2011 także „Szuflady”. W 2012 roku ukazał się jego e-book „Isabelle”. Od 2013 r. współpracownik lokalnej „Gazety Słupeckiej”. Mail: doncentauro@tlen.pl Blog: www.absurdalium-centaurka.blog.pl

43


opowiadania

Tomasz Skibiński Idris

Ilustracja: Magdalena Mińko I. Noomi Koła z mlaśnięciem zagłębiły się w głębokim błocie i wóz stanął. Siedząca na koźle dziewczyna, zmęczona i głodna, z rozpaczą rozejrzała się dookoła. Ciemna noc spowiła ciszą trakt, słychać było tylko dyszące z wysiłku woły. Drzewa, nieruchome i groźne, zdawały się obojętnie przyglądać znieruchomiałemu pojazdowi. Ściskając lejce w zesztywniałych z zimna dłoniach, siedemnastoletnia Noomi zmrużyła oczy, wytężając wzrok, lecz na drodze nie było nikogo. Zerknęła na dwie siostry, które, przykryte grubym płótnem, spały spokojnie z tyłu. Jedynie złote czuprynki wystawały spod ciemnego materiału. Jasnowłosa dziewczyna uśmiechnęła się, choć w sercu czuła trwogę. Nie dam rady wydostać się z tej brei, pomyślała. Była zbyt blisko granicy, od najbliższego miasta dzieliło ją wciąż kilka krajów. Na pokonanie takiej drogi leniwe zwierzęta, odkupione za lichwiarską cenę od przemytnika, potrzebowały pół nocy. Po suchej ziemi. Noomi wiedziała, że nie ma dużo czasu. Nie mogła ufać człowiekowi, który przewiózł rodzeństwo przez rzekę graniczną. Wprawdzie zapłaciły mu srebrnymi księżycami, ostatnimi z ojcowskiej sakiewki, ale dziewczyna nie była naiwna. Nie po tym, co przeżyła. Taki człowiek mógłby wydać uciekinierów, licząc na dodatkowy zarobek. A co dopiero na widok inkwizytorskich kleszczy, rozgrzanych w ogniu do czerwoności. Wprawdzie teraz siostry znajdowały się już za przeprawą, w bezpiecznych stronach, lecz młoda kobieta nie raz słyszała opowieści, jak to ludzie Wyższego Ojca zapędzali się w pogoni za poszukiwanymi zbiegami daleko w głąb Niewiernego Terytorium. Wschodniego Krańca, poprawiła się w myślach. Ludzie z tej strony rzeki nie lubią nazw pochodzących z Królestwa. Matka Noomi wbijała to córce do głowy codziennie, razem z innymi poradami. – Pamiętaj, nie możesz używać słów, jakie słyszysz na ulicy czy w świątyni – mówiła wielokroć. – Od razu rozpoznają w tobie religijną, a dla wielu nie ma znaczenia, czy wierzyłaś naprawdę. Powieszą cię na belce głową w dół szybciej, niż się spostrzeżesz. Pamiętaj... – I tak w kółko, bez końca. Ale pewnego dnia okazało się, że rady mamy się przydadzą. Że dzieci będą musiały uciekać. Same. Samego wyjazdu nie pamiętała zbyt dobrze. Rozgardiasz i widoczny na twarzach służby strach. Spokój, przerażająco nienaturalny spokój Alicji Stejn, wdowy po kupcu Alfredzie Stejnie. Szanowany człowiek, zasiadający w radzie miasta, został skazany na śmierć w oczyszczającym ogniu na pod-stawie oskarżenia o popadnięcie w herezję i zaprzedanie się magii. Majątek przepadł, konfiskacie na rzecz Inkwizytor-ium uległy wszystkie sklepy i magazyny. Ale przezorna matka przygotowana była na wszystko. Zaciągnęła bladą Noomi do piwnicy i wręczyła najstarszej córce skórzany mieszek, pełen brzęczących monet.

44

– To wszystko, co mogę ci dać, kochanie – wyszeptała pozbawionym emocji głosem. – Pieniądze i nazwisko: Dejcze, Teodor Dejcze. To podły człowiek, strzeż się go jak dzikiego lisa. Ale on jedyny może was wywieźć na drugą stronę. – A ty...? – wyszeptała sparaliżowana lękiem dziewczyna. Bojaźnią nie napełniała jej wizja ucieczki, czy podłość Dejczego – lisa, ale nieludzki spokój matki. – A ty? – Dla mnie nie ma już ucieczki. Moje imię wpisano w czarny list. Rozumiesz, co to znaczy. Noomi wiedziała. Nawet najmniejsze dziecko, żyjące w Królestwie, wiedziało. To był wyrok śmierci. Gorzej, bo list skazywał heretyka na tortury. Inkwizytorskie męczarnie, oczyszczające serce i usuwające z ducha czarne macki magii. Od słów, zawartych w liście, nie było ucieczki, a ten, kto chciałby pomóc poszukiwanej osobie, układany był wraz z całą swoją rodziną na błogosławionym łożu kata, tuż obok skazanego. Taki sam dokument, zawinięty w ciemną skórę, wystawiono ledwie trzy tygodnie wcześniej na Alfreda Stejna. Wszystko wydarzyło się tak szybko. Nawet nie zdążyłam pożegnać się z tatą, a już przyszli po mamę, wspomniała Noomi, czując napływające do oczu łzy. Ze złością zacisnęła pięść, wytarła wilgoć z powiek. Nie mogę się mazać. Nie teraz, kiedy mam pod opieką dziewczynki. Muszę dotrzeć do miasta. I wtedy usłyszała zbliżającego się konia, ciche, błotniste plask-plask przy każdym kroku zwierzęcia. Podniosła głowę. Dopadli nas, pomyślała. – Co się stało? – spytał jeździec, zatrzymawszy wierzchowca tuż obok unieruchomionego wozu. Kobiecym głosem. Ulga, jaką dziewczyna poczuła, niemal powaliła ją na ziemię. To nie pościg, nie inkwizytor. Bowiem nawet najmniejsze dziecko w Królestwie wiedziało, że kobieta, z racji nieczystego serca, nie może być obrońcą religii. – Wszystko w porządku, mała? Nieznajoma miała niski, głęboki głos, niesforny lok ciemnych włosów wysunął się spod kaptura, zasłaniając połowę jej twarzy. Ale Noomi i tak dostrzegła przenikliwe spojrzenie lodowatych, jasnoniebieskich oczu. – Pomocy... – jęknęła cicho. – Potrzebujemy... pomocy. *** Koń ciemnowłosej był układany do jazdy wierzchem, nie jako zwierzę pociągowe, ale dzielnie się spisał. Poganiany niecierpliwymi, choć cichymi okrzykami, szarpnął kilka razy i wóz wyjechał z kałuży błocka, w której utkwił. Ocierając twarz, umazaną mokrą breją, kobieta wyciągnęła do Noomi dłoń. – Jestem Idris – powiedziała. – Skąd jedziecie?

Tomasz Skibiński


opowiadania

Idris

45


opowiadania Noomi przedstawiła się, zmieszana. Nie wiedziała, co ma powiedzieć. Mimo udzielonej pomocy nie ufała obcej. Tamta, widząc wahanie na twarzy młodej Stejnówny, machnęła dłonią. – Nieważne, nie musisz mi mówić. Ja jadę do Zakrętu, najbliższego miasta. Jak chcecie, możecie zabrać się ze mną. Raźniej i bezpieczniej. – Dziękuję – szepnęła Noomi. – Podziękujesz mi później – odparła Idris. – Teraz dajmy odsapnąć mojej klaczy, a sama zajmij się dziećmi, bo chyba się budzą. Rzeczywiście, siostry – sześcioletnia Alea i o dwa lata młodsza Zoe – wystawiły jasne twarze spod przykrywającego je materiału, zerkając z przestrachem i ciekawością na nieznajomą. Ta odrzuciła kaptur z głowy, odgarniając z czoła ciemne, kręcone włosy. Noomi zerknęła z podziwem na Idris. Szczupła twarz była piękna, z szerokimi, pełnymi ustami, bladoniebieskimi oczami i prostym nosem, otoczona grubymi, niemal czarnymi lokami. Może trzydziestoletnia, kobieta nosiła skórzany, ciemnobrązowy kubrak i podobne spodnie. Strój nieznajomej, mimo że znoszony i stary, ukazywał zgrabną i wysoką postać niewiasty. Choć to określenie chyba nie do końca pasowało do osoby, która nosiła przytroczony do pasa miecz. A może to była szabla, Noomi kompletnie nie znała się na broni, zresztą nie miała czasu się przyglądać, bo siostrzyczki wyciągnęły do niej ręce, zlęknione i głodne. – Postoimy chwilę – mruknęła Idris, zerkając na dzieci. – Nakarm rodzeństwo, ja też coś zjem i ruszamy. To niebezpieczna okolica. Noomi posłusznie wyciągnęła z torby resztkę suszonego mięsa i kawałek chleba. Nie pytała, jak nieznajoma zgadła, że trzy dziewczynki są spokrewnione – podobieństwo było oczywiste, widoczne na pierwszy rzut oka. Alea i Zoe w ciszy zajadały niesmaczny, choć pożywny posiłek, wpatrując się z uwagą w Idris, czyszczącą nogi i brzuch konia z błota. Były grzeczne, nie odezwały się ani słowem, postępowały zresztą zgodnie z nakazem starszej siostry. Tutaj każda nieopatrzna uwaga mogła ściągnąć na dziewczęta nieszczęście. Ciemnowłosa schowała niewielką szczotkę i spojrzała na siedzących na wozie. Podjęła decyzję. – Słuchaj, Noomi – zaczęła. – Nie wiem, co robicie, samotnie podróżując w środku nocy, tak blisko granicy. Nie interesuje mnie to. Ale nie mogę zostawić was samych sobie, więc powiedz mi chociaż, gdzie zmierzacie i do kogo. Do domu? Do rodziny? Zamilkła, widząc miny młodszych dziewczynek. Obie zmarszczyły czoła i przytuliły się do najstarszej siostry, chowając twarze w fałdkach brudnej spódnicy Noomi. Brudnej i porwanej, choć porządnej i drogiej, co nie uszło uwadze Idris. Tuląc rodzeństwo, jasnowłosa córka nieżyjącego już kupca Stejna zastanawiała się gorączkowo, co ma zrobić. Czy może komukolwiek zaufać. Ale chyba nie miała wyboru. Westchnęła głęboko. – Uciekłyśmy z Królestwa – zaczęła cicho, gładząc siostry po włosach. – Jesteśmy same, nie wiem, co z ojcem i matką. – Zerknęła na przytulone dzieci znacząco. – Nie mamy tutaj rodziny, jedyne co mama mi przekazała, to udać się do Zakrętu, pierwszego miasta przy granicy i oddać się w ręce Silnych. Tylko to nam zostało. Idris zamarła na moment. – Nie wiem, czy to dobry pomysł, zgłosić się do Silnych – mruknęła. – Jesteście stamtąd. Bez rodzin, znajomości, zapewne bez pieniędzy. To na pewno nie jest dobry pomysł, dziewczyno.

46

– Ale my jesteśmy niewierzące! – niemal krzyknęła Noomi. – Dlatego mama i tata... Dlatego nie ma ich z nami. Mama powiedziała, że musimy uciekać, że tylko tutaj, w Niewiernym Terytorium, jesteśmy bezpieczne. I jeszcze powiedziała, że Silni nam pomogą. – Spokojnie, dziecko – Idris uniosła ręce, przerywając przemowę młodej kobiety. – Po pierwsze, nie mów Niewierne Terytorium. Po drugie, fakt, że jesteście niewierni, nikogo tutaj nie zainteresuje. Nadal pochodzicie z Ciemnokraju, tfu, z Królestwa. A na pewno nie możecie jechać do Silnych. Z kilku przyczyn. Nie macie świadków ani dowodów na to, że jesteście niewiernymi, że naprawdę musiałyście uciekać. Poza tym jesteście same, bez koligacji, bez krewnych, bez pieniędzy... Prawda? Zapytana z oporem przytaknęła ruchem głowy. – No, widzisz – kontynuowała ciemnowłosa. – Jeżeli pojedziecie do Silnych, skończy się to dla was źle. W najlepszym wypadku wezmą was, ciebie, za agenta inkwizycji. I już po wszystkim. W najgorszym... – Zawahała się na krótką chwilę. – Najgorszego nie chcesz znać. – Nie macie za bardzo wyboru – ciągnęła po chwili Idris. – Musiałyście w ogóle uciekać? Musiałyście – odpowiedziała sama sobie. – Nie wiem, co zrobiłabym na waszym miejscu. To znaczy wiem, ale szczerze mówiąc, marne macie szanse na dotarcie do celu. – Do jakiego celu? – spytała Noomi po chwili ciszy. – Ech, to kompletnie bez sensu – żachnęła się jej rozmówczyni. – Ale ja na twoim miejscu udałabym się na wschód, na Górę Soli, do Jasnowidzek. Może któraś z was ma talent, może przyjmą kogoś do szkoły. Pozostałe zostaną jako służki. To jest dobre życie – mruknęła, widząc minę Noomi. – Bezpieczne, nie zabraknie wam jedzenia ani dachu nad głową. A to ważne, uwierz mi. – Nie – odparła najstarsza z dziewcząt. Nie tego chciała od chwili, w której matka dała jej sakwę z ostatnimi pieniędzmi. Wspomnienie zapachów i kolorów tysięcy przypraw, wypełniających magazyny ojca, jego roześmianej twarzy, obraz matki, zawsze nieco sztywnej i uwięzionej w granicach konwenansów, ale w głębi dobrej i kochającej – pamięć o przeszłości, której już nie ma, wypalała dziurę w sercu Noomi. Dziewczyna jeszcze w piwnicy rodzinnego domu postanowiła, że znajdzie winnych śmierci rodziców. Wszystkich: donosiciela, inkwizytorów aresztujących tatę, sędziów i kata. I zabije każdego z nich. Może nie osobiście, ale wyśle ich do grobu. Jasnowidzki jej tego nie zapewnią. Tylko Silni, służący czarownikom rządzącym Wschodnim Krańcem, Wolnym Stanem, Magiostroną – jakkolwiek nazywać tę część wyspy. Jedynie Silni mogą pomóc pomścić mamę i tatę. Oni mają ludzi zaprawionych w walce z bezlitosną inkwizycją, mają Mniejszych Czarodziei, zabójców, służą im przerażające magiczne potwory, o których opowiadali kapłani w świątyniach. Pamiętała te kazania z dzieciństwa, kiedy mama z tatą jeszcze wierzyli w bogów i posłusznie chodzili na zebrania, wysłuchać woli Najwyższych. Dawno to było, za czasów wojny. Zdawała sobie sprawę, że zapewne większość z historii, jakie wtedy słyszała, była kłamstwem. Ale to nieważne. W każdym kłamstwie tkwi ziarno prawdy, a to oznaczało, że Silni mogli jej pomóc. Tylko oni. Dlatego teraz dziewczyna zdecydowanie pokręciła głową. – Nie – powtórzyła zdecydowanie. – Matka kazała mi jechać do Silnych, będę posłuszna jej nakazowi. – Noo-

Tomasz Skibiński


opowiadania mi wolała nie zdradzać nieznajomej prawdziwych przyczyn. Po pierwsze dlatego, żeby nie narażać się na drwiny. Bo choć mogło się ono wydawać nierealnym marzeniem, jej postanowienie zostanie zrealizowane. Upór Stejnów był znany w całym mieście. Dzięki niemu Alfred dorobił się w dwadzieścia lat jednego z największych majątków w okolicy. I teraz ów rodzinny upór poprowadzi jego córkę, dokąd trzeba, włoży w jej usta odpowiednie słowa, pomoże jej wypełnić obietnicę, złożoną samej sobie trzy dni temu. Idris chciała coś powiedzieć, ale spojrzawszy w oczy jasnowłosej dziewczyny, zrezygnowała. Wzruszyła ramionami. – Ja i tak nie mogłabym wam pomóc w podróży na wschód – mruknęła cicho, tak że ledwie można było ją usłyszeć. – Nie jestem dobrym towarzyszem w tego typu podróży. Pomogę więc wam inaczej, na tyle, na ile jestem w stanie. – Przekrzywiła głowę na bok, zastanawiając się nad czymś przez chwilę. – Znam Silnego z Zakrętu. Nie za dobry to człowiek, choć nie jest też do szpiku zły. Nazywa się Werszyn. Pogadam z nim o tobie i twoich siostrach. Nie obiecuję, że to pomoże, ale chyba nawet ja nie mogę zaszkodzić wam bardziej. Noomi opuściła powieki. Nie chciała zdradzić się błyskiem nadziei w oczach. Nadal nie ufała tej kobiecie o lodowatym spojrzeniu. – Proszę tylko o jedno, pani – rzekła spokojnym głosem. Zaskoczyła samą siebie umiejętnością ukrycia emocji, szarpiących jej młodym sercem. – O rozmowę z Silnym. Mam nadzieję, że będę potrafiła go przekonać o swojej niewinności. I nakłonić do pomocy, dodała w duchu. II. Zakręt Idris popędzała dziewczynki, dzięki czemu ruszyły w dalszą drogę, nim Mały Księżyc pojawił się na niebie. I tak zmarnowaliśmy za dużo czasu, pomyślała, wskakując na siodło. Jej klacz zarżała z cicha, jakby na potwierdzenie przemyśleń swej pani. Woły szarpnęły z wysiłkiem niewielki wóz, koła potoczyły się po gliniastym błocie. Ciemnowłosa kobieta jechała pierwsza, z uwagą przyglądając się rozmokłemu traktowi. Półgłosem ostrzegała Noomi, ilekroć natknęła się na wyjątkowo rozległą kałużę błocka. Co jakiś czas oglądała się przez ramię. Dzięki wzejściu drugiego z księżyców można było przynajmniej coś dostrzec w ciemnościach. Nie obawiała się pogoni, nie tak szybko. Wprawdzie można by założyć, że samotne dzieci nie stanowią na tyle łakomego kąska, by inkwizytorzy odważyli się przekroczyć graniczną rzekę, ale Idris znała dobrze ich sposoby postępowania. Nikt nie miał prawa wyjechać z Królestwa bez pozwolenia władz świeckich i religijnych. A taką zgodę otrzymywało niewielu. Dlatego Silni byli bardzo podejrzliwi w stosunku do wszystkich uchodźców. I nie bez powodu, skonstatowała. Bo większość z uciekinierów była szpiegami i dywersantami, pionkami uczestniczącymi w długiej i krwawej grze między królewskimi kapłanami a czarodziejami z Wolnego Stanu. Dlatego musiała zachować czujność. Spotkanie na trakcie jakichkolwiek zbrojnych, czy to żołnierzy z Zakrętu, czy łapaczy inkwizycji, byłoby tragiczne w skutkach. Sama zapewne by się wyrwała, ale dziewczynki nie miałyby takiej szansy. Idris zaklęła pod nosem. Znowu to samo, pomyślała, czy ty się nigdy nie nauczysz, idiotko? Który to już raz udzielała pomocy nieznajomym, zawsze przy tym pakując się w kłopoty. Kobieta zadrżała na wspomnienie małej Liny, siedmioletniej sieroty. Przestraszonej, milczącej. Ile to już lat

Idris

minęło? Jedenaście chyba, przeliczyła szybko w myślach. Od tamtej znajdy wszystko się zaczęło pieprzyć. Powinna była wypełnić rozkazy... ale nie potrafiła. Sama nie wiedziała czemu. Czy to dlatego, że sama była sierotą, przygarniętą przez Mniejszych dawno, dawno temu? Dlatego, że nie znała matki ni ojca? A może wszystkiemu winna była Lina, chudziutka, milcząca dziewczyna, poprzez śmierć hrabiego Werdesa pozbawiona żywiciela, opiekuna i ciemiężyciela w jednej osobie. Tamtego dnia Idris błędnie założyła, że dziwne zachowanie dziecka spowodowane było widokiem bezgłowego ciała swojego chlebodawcy. I potężnie się pomyliła. Potrząsnęła głową, odpychając od siebie nieprzyjemne wspomnienia. Bo choć wiedziała, że zmarnowała życie w wyniku decyzji podjętych tamtego dnia, to dziś i tak nie potrafiłaby postąpić inaczej. To przekonanie dawało jej siłę w chwilach załamania, pchało naprzód, na deszcz i mróz. W poszukiwaniu czegoś... nieokreślonego, niematerialnego, czego nie potrafiła nazwać. Po raz drugi wstrząsnęła bujną, czarną grzywą. Nie mogę o tym myśleć, nie teraz, pomyślała. Skup się, dziewczyno, musisz bezpiecznie dowieźć te trzy przestraszone sroczki do Zakrętu. A tam... niech robią, co chcą. Jeżeli ich życzeniem jest oddać się w łapska Silnego, niech i tak będzie. Choć Idris przeczuwała, że ambitny, pazerny Adam Werszyn nie odpuści i będzie chciał wykorzystać sytuację, nie zamierzała się mieszać. Znała Werszyna jeszcze z dawnych czasów, kiedyś nawet się lubili, ale to były bardzo odległe dni. Jeszcze przed końcem wojny, przed zniszczeniem Zamku. Zanim czarownicy, Mniejsi i Więksi, po raz pierwszy działając razem, utworzyli Wydział Siły i jego przedstawiciele, Silni, wyruszyli w świat. Znowu myślę o tamtych chwilach, wyrzuciła sobie Idris. Nie mogła zrozumieć dlaczego. Czy to osoba Werszyna, przedstawiciela magicznej władzy na Zakręcie, obudziła wspomnienia, do tej pory dość bezpiecznie zagrzebane w czeluściach pamięci? A może widok trójki wystraszonych, samotnych dzieci na szlaku, tak niegdyś częsty, wywołał chęć podrapania starej, bolesnej rany, mimo upływu lat wciąż przypominającej o swoim istnieniu? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Wiedziała tylko dwie rzeczy: że Noomi mówiła prawdę, opowiadając o rodzicach, i że oddanie sióstr w ręce Silnego, tego czy innego, skończy się dla dziewcząt źle. Nie powinnam się mieszać do tego, stwierdziła logicznie Idris. To nie będzie bezpieczne. Ale nie mogła zostawić ich samych w rękach Werszyna. Zatrzymując się obok zagrzebanego w błocie wozu wplątała się w tę całą historię i teraz nie miała już serca porzucać dzieci na pastwę losu. Chcąc nie chcąc, musiała wziąć za nie odpowiedzialność. Zaklęła w myślach. Zawsze to samo. Nigdy nie umiała postąpić wbrew sobie, mimo tylu nieprzyjemności doświadczonych z tego powodu. Była to słabość, bez dwóch zdań. Nie potrafiła posłuchać swego instynktu, postępować tak, jak nakazuje logika. Zamiast tego szła za przeklętym, cichutkim głosem, który nie pozwalał zachować się bezpiecznie. Może i egoistycznie, ale rozsądnie. Trudno, nie ma teraz czasu na wątpliwości. Pozostało jedynie podążać naprzód z nadzieją, że wszystko jakoś się ułoży. Dwaj Bracia jaśnieli bladym blaskiem na niebie, rozświetlając mrok. Idris popatrzyła uważnie na obydwa księżyce, oceniając porę nocy.

47


opowiadania – Jeśli troszkę przyspieszymy – rzuciła przez ramię – to przed świtem staniemy u bram Zakrętu. – Daleka to droga? – spytała Noomi cicho, bo młodsze dziewczynki znów przysnęły. – Ze dwa kraje – odpowiedź padła po chwili ciszy. – Do Sękacza kawałek, a od niego do miasta to już chwila. I przynajmniej dalej droga idzie polami, będzie jaśniej i łatwiej wypatrzeć... Idris urwała i znów zamilkła, a najstarsza z sióstr rzuciła nerwowo: – Pogoń? Myślisz, że ktoś może nas ścigać? – Nic nie myślę – głos ciemnowłosej był opanowany i zimny. – Po prostu wolałabym nikogo nie spotykać. Nie chciała przestraszyć dziewczyny. Raptownie poczuła złość, że wpakowała się w tę kabałę. Czyżby dopadło ją kolejne z przeczuć? Idris poczuła lodowaty uścisk lęku na gardle. Poczuła nagłą chęć wypicia preparatu widzenia, choć nie było na to czasu. Ostrzegali mnie, że w się końcu uzależnię od tego cholerstwa, pomyślała. Ale wiedziała, że to nie jest uczucie cielesnego głodu, jakie czasem się pojawiało, gdy zbyt długo nie piła cierpkiego eliksiru. Miała jeszcze odrobinę drogocennego płynu, małą butelkę troskliwie zawiniętą w miękki jedwab, ale z wysiłkiem odsunęła od siebie silne pragnienie. Nie ma czasu. Ani na chwilę medytacji, niezbędną do bezpiecznego wypicia preparatu, ani na wizję. Która mogła trwać mniej niż mrugnięcie oka. Albo kilka godzin, nigdy nie było wiadomo. – Pani, nie musisz nam pomagać, jeśli nie chcesz – odezwała się Noomi, opacznie pojmując chłodny ton Idris. – Damy sobie radę... – Muszę i nie dacie – syknęła przez zęby Idris. – Nie mówmy już o tym. Daj mi się skupić na drodze. Rzeczywiście, wyższe w tej części lasu drzewa rzucały długie, czarne cienie w poprzek traktu, utrudniając jazdę zarówno jeźdźcowi, jak i powożącej dziewczynie. Ta ostatnia umilkła, jakby urażona słowami starszej kobiety. Nie rozumiejąc własnego poirytowania, Idris skupiła się na drodze, ręką wskazując niebezpieczne zagłębienia, wypełnione gęstym błotem. Minęła dłuższa chwila i, choć jadącej przodem wydawało się, że nie ujechali daleko, to niespodziewanie dostrzegła w mroku nocy potężne drzewo, pokryte dziwną, niemal białą korą. Jego poskręcane, grube konary niczym ramiona leśnego giganta rozpychały las po obu stronach, wpuszczając więcej księżycowego światła, które rozświetlało jasny pień niesamowitym, bladym blaskiem. Zatrzymała konia, wóz stanął również. – Co to jest? – szepnęła Noomi zalęknionym głosem. – Co to za olbrzym? – Sękacz – odpowiedziała Idris. – Jedno z ostatnich takich drzew na wyspie. – Straszny – szepnęła dziewczyna. – I piękny zarazem. Jak to możliwe? – Wiele rzeczy na tym świecie jest właśnie takich, wspaniałych i przerażających jednocześnie – mruknęła ciemnowłosa. – Przekonasz się sama, o ile dożyjesz mojego wieku. – Przecież... ty nie jesteś stara, pani – zauważyła ze zdziwieniem Noomi. – Stara? – prychnęła w odpowiedzi Idris. – Dzięki. No, w sumie masz rację. Stara nie jestem. Ale czasem tak się czuję. Stały przez chwilę i w milczeniu przyglądały się jasnemu drzewu, nie mogąc albo nie chcąc jechać dalej. W końcu koń sam podjął decyzję, ruszył powoli, a za nim podążyły woły, z wysiłkiem ciągnąc dwukołowy wóz. Minęły Sękacza i po kil-

48

kuset krokach wyjechały z lasu na szeroką równinę, pokrytą siatką pól uprawnych. Trakt zrobił się bardziej suchy, dzięki czemu mogły pojechać nieco szybciej. Mały Księżyc pochylił się nad ziemią, jak zawsze wyprzedzając większego brata, gdy obydwie dostrzegły poblask pochodni i zarys murów miasta. Dotarły do Zakrętu. Noomi odetchnęła z ulgą. Idris nie dała poznać po sobie, co poczuła. Nie chciała straszyć dziewczyny. III. Werszyn Adam Werszyn, Silny miasta Zakręt, bardzo nie lubił poranków. Wolał spać do południa, potem spokojnie zjeść jakiś mały obiad i powoli rozpocząć nowy dzień. Nie był leniwy, nic z tych rzeczy. Postrzegał siebie raczej jako nocne zwierzę. Kładł się spać wcześnie rano, wszelkie sprawy urzędowe wolał załatwiać po nocy, czym rozwścieczał zarówno burmistrza, jak i dowódcę garnizonu. Ku własnemu zadowoleniu. Dlatego, gdy obudzony łomotaniem w drzwi otworzył oczy i zorientował się, że musi być bardzo wcześnie rano, zaczął warczeć. Dostało się zdyszanemu żołnierzowi, który stał za progiem, potem jego dowódcy, młodemu Waldemarowi Bodren, pochodzącemu z szanowanej w okolicy, arystokratycznej rodziny. Borden poczerwieniał na twarzy, potraktowany ostrą wiązanką, i z trudem zaczął dukać wyjaśnienie. Zniecierpliwiony i rozdrażniony Werszyn ominął przerażonego szlachcica i wtargnął do głównej Sali strażnicy. Zamarł na moment, zaskoczony widokiem czterech kobiet, stojących pośrodku rozległego pomieszczenia. Gniew uleciał szybciej, niż się pojawił, i Adam zanotował w pamięci, że powinien później przeprosić młodego kapitana za niemiłe słowa. Bo powód pobudki był ważny. Idris Reiner. Po chwili milczenia Werszyn odzyskał głos. – Idris Reiner – sapnął, rozciągając usta w uśmiechu. Prawdziwym, bo od ostatniego spotkania ciemnowłosa piękność wciąż powracała do niego we wspomnieniach. Mimo upływu tylu lat. Wywołana spojrzała na niego zmęczonym wzrokiem. Nie okazała jednak radości, co ze smutkiem zauważył. Z jednej strony był w stanie zrozumieć jej rezerwę, ale przecież kiedyś, dawno temu, uratował jej życie. – Witaj, Adamie – odpowiedziała spokojnie. Na wielkiego maga, jaka ona jest śliczna, pomyślał Silny. – Wybacz tak nagłe najście, ale moje towarzyszki bardzo nalegały na spotkanie z tobą, więc zaoferowałam im pomoc. Pamiętam, jak bardzo nie lubisz wstawać o świcie. Ha, a jednak nie zapomniała, skonstatował w duchu. – Dobrze, Idris, dla ciebie wszystko – rzekł. – Czy to sprawa tak pilna, że... – Nie – przerwała mu kobieta. Zauważył, że stanęła w taki sposób, by zasłonić sobą trójkę dzieci. Bo to były dzieci, bez wątpienia. Najstarsze z nich, choć urodziwe dziewczę, nie mogło mieć więcej niż szesnaście lat, a pozostała dwójka była dużo młodsza. Postawa Idris zaalarmowała Werszyna. Nie rozumiał jeszcze, co się dzieje, a nienawidził tego uczucia. – Może poczekać do wieczora. Nie ma pośpiechu. Chciałam tylko poprosić o pokój dla mnie i dla dziewczynek, żebyśmy mogły odpocząć po męczącej podróży, a że kapitan miał wątpliwości... – Oczywiście, nie musisz mówić nic więcej. – Teraz to Adam wszedł jej w słowo. – Wszystko jasne. Moje miasto twoim domem, jak mawiają na wschodzie. Zaraz wydam dyspozycje, wyśpicie się, najecie, a wieczorem porozmawiamy. Dobrze?

Tomasz Skibiński


opowiadania Odetchnęła z ulgą, a z jej twarzy zniknęło całe napięcie. Nie podobała mu się gra Idris, ale postanowił uzbroić się w cierpliwość. Potem dowie się wszystkiego. W taki czy inny sposób. – Dziękuję ci bardzo, Adamie. Skinął głową w odpowiedzi i wyszedł z pokoju, dokładnie zamykając drzwi. Głośno nakazał kapitanowi przygotować dwie izby dla gości i nagrzać wody do miednic, a po chwili szeptem dodał: – Niech czterech ludzi pod bronią pilnuje pokoju czarnowłosej. Strzeżcie jej uważnie, a jak wstanie, przyprowadźcie natychmiast do mnie. Wiedział, że może polegać na Bodrenie, który mimo młodego wieku nieraz wykazał się oddaniem i odwagą w służbie dla Siły. Zostawiwszy kapitana i jego ludzi, skierował się ku swojej komnacie, czując nadchodzący atak. Znowu to samo, zaklął w myślach. Miał rację. Ledwie dotarł do sypialni, gdy ogarnęła go migrena, ściskając głowę rozgrzanym pierścieniem bólu. Z wysiłkiem siadł na łóżku i sięgnął po kościaną fajkę. Na szczęście wszystko miał przygotowane, pogratulowałby sobie przezorności, ale nie potrafił myśleć o niczym innym, tylko o ogniu wypełniającym całą jego czaszkę. Szybko wyciągnął jeden z tlących się, kadzidlanych patyczków i rozpalił białawy preparat, wypełniający główkę misternie rzeźbionego cybucha. Zaciągnął się, co przyniosło natychmiastową ulgę. Po chwili odzyskał spokój, ręce przestały mu drżeć i w spokoju dopalił resztę narkotyku. – Muszę to rzucić – mruknął, tak samo jak tysiąc razy wcześniej. Ale wiedział, że to niemożliwe. Smoczy proszek bardzo silnie uzależniał. I w końcu zabijał. Choć nie tak szybko. Natomiast bardzo dobrze niwelował ból, co było Werszynowi na rękę. Poznał się z używką jedenaście lat temu i od tego czasu zdążyli się zaprzyjaźnić. Odgonił od siebie niewesołe myśli i krzyknął na służki, by przygotowały śniadanie. Szybko wykonały polecenie, zerkając z zaskoczeniem na mężczyznę, który błyskawicznie pochłonął potężną porcję jajecznicy z bekonem, przegryzł wszystko czterema pajdami chleba z miodem i zapił kuflem piwa korzennego. Nie dziwił ich apetyt Adama, a jedynie wczesna pora posiłku. Nie lubił czekać, postanowił więc zając się sprawami służbowymi od razu, chcąc w ten sposób zabić czas. Wszyscy, którzy odwiedzili go tego ranka, wychodzili z kwatery Silnego z tym samym wyrazem twarzy. Werszyn nigdy nie pracował tak wcześnie rano. Był wyraźnie pobudzony. Zdał sobie sprawę z własnego zniecierpliwienia, gdy złapał się na tym, że co rusz zerka przez okno, próbując określić godzinę. W międzyczasie rozmawiał z burmistrzem, odebrał raporty z nocnych patroli, pobieżnie przejrzał rozkazy i informacje, dostarczone przez posłańca ze stolicy. Ale cały czas myślał o niej. Idris Reiner. Tyle lat jej nie widział. A mimo to wciąż tkwiła w jego pamięci, niczym zadra. Może bardziej w sercu, niż w pamięci. Bo nie potrafił zapomnieć uczuć, jakie w nim kiedyś wywoływała. Co gorsza, ślad tych emocji pozostał. Z jednej strony był ciekaw, czemu przybyła do Zakrętu. Z drugiej, pamiętał, jak usilnie chciała zasłonić sobą troje przestraszonych dzieci. A poza tym, drżał z niecierpliwości, by móc ją ponownie zobaczyć. Ostatnie zaskoczyło go. Myślał, że już dawno uporał się z nagłym, bolesnym rozstaniem. Poza tym, to on był zakochany, Idris chyba nie. Nigdy, nawet gdy byli bardzo blis-

Idris

ko, nie udało mu się przebić przez ścianę, za którą zamknęła część swoich uczuć. Czuł, że młoda kobieta cały czas skrywa przed nim jakąś cząstkę własnej duszy. Bolało go to wówczas, a potem, po jej ucieczce, ciążyło mu na sercu jedną myślą: wyrzucał sobie, że, gdyby bardziej starał się przebić przez tę niewidoczną barierę, nie odeszłaby od niego. Ale logika bardzo szybko rozprawiała się z takimi wspomnieniami. Pamiętaj, co się stało tamtego dnia. Cokolwiek byś zrobił, nie miałeś najmniejszej szansy. I bolesne uczucie znikło. Myślał, że pokonał tę miłość już dawno temu. Tamtego dnia na ochotnika zgłosił się do wzięcia udziału w pogoni za młodą Idris. Wówczas zrobił to dlatego, bo miał nadzieję, że uda mu się odnaleźć dziewczynę, choć potem naigrywał się z własnej naiwności. Odnalazłby ją, i co? Odjechaliby w kierunku zachodzącego słońca? Śmiechu warte. Nie znaleźli uciekinierki. Wrócił do Zamku, a raczej jego popalonych ruin, i w cztery miesiące potem został drugim najmłodszym Silnym w historii służby. Idris Reiner była tą najmłodszą. A teraz emocje wróciły. Inne, spokojniejsze, ale nie mniej intensywne. Uspokój się, głupcze, powtarzał w myślach, próbując skupić się na trzymanym w dłoni pergaminie. Przecież nie przyjechała do ciebie. To niemożliwe. Absolutnie wykluczone. A jednak, gdy kapitan Bodren wszedł do kancelarii Werszyna tuż przed południem oznajmiając, że kobieta obudziła się i prosi o widzenie, serce Silnego zabiło mocniej. Przeklął własną słabość i, z trudem panując nad głosem, nakazał przyprowadzić Idris do siebie. Weszła do pokoju, a mężczyzna zauważył, że miała czas umyć się po przebudzeniu, przebrać i... upachnić jakimś delikatnym, nieznanym mu aromatem. Przeklęta kobieta. Stanęła w progu, spoglądając na Adama badawczo, z rękoma zaplecionymi na piersiach. Które były nadal pełne i kształtne, jak zauważył, zerkając w nieskromny dekolt jej bluzki. Przełknął ślinę. Przecież był Silnym, w randze Starszego, przebył daleką drogę od tamtych dni, spędzonych razem z nią. W jego życiu nie było miejsca na uczucia tak głupie, jak miłość czy przywiązanie. Dlatego Silni nie mogli brać sobie kobiet. Wprawdzie nie ograniczał ich celibat, ale informacja o ożenku czy poważniejszym romansie przekreślała szanse na karierę w ramach Służby. Bo Służba wymagała poświęceń, które wymagały całkowitego zaangażowania. Od tamtych zdarzeń w Służbie nie było już kobiet. Bo jakaś mogła w końcu urodzić dziecko, a wtedy – wiadomo. Baba zawsze myśli brzuchem, a nie głową. Drugim powodem była zdrada Idris Reiner. – Dzień dobry, Adamie – powiedziała powoli, a jej niski głos zawibrował znajomo. – Kopę lat. Chrząknął, wskazał na stojące przy biurku krzesło. – Kopę – odparł. – Witaj, Idris. Usiadła lekko, czujnie. Nadal miała miecz przy boku. Już chciał zrugać za to Bodrena, ale przypomniał sobie, że w sumie nie rozkazał odebrania jej broni. Zresztą, wątpił, czy kapitanowi udałoby się wykonać takie polecenie. – Przepraszam, że przyjechałam tak nieoczekiwanie, bez ostrzeżenia – zaczęła. – Musiałeś się zdziwić. – Nie ukrywam, że tak właśnie jest – mruknął. – Ze zdziwienia nie zjadłem jeszcze obiadu. Czy dasz się namówić na skromny poczęstunek?

49


opowiadania Bez słowa skinęła głową. – Doskonale, zaraz wydam dyspozycje – rzucił lekko. – Co cię sprowadza do Zakrętu, Idris? Milczała przez moment, uważnie wpatrując się w Werszyna. Jasnoniebieskie oczy świdrowały go tak długo, że poczuł się nieswojo. Mimo to nadal siedział nieruchomo, odpowiadając takim samym spojrzeniem. Szkolenia, jakim przez wiele lat poddawani byli obydwoje, obejmowały wiele dziedzin. W tym umiejętność skrywania własnych myśli za obojętnym obliczem. W końcu westchnęła lekko i odwróciła wzrok, wypatrując czegoś ponad jego ramieniem. Poczuł zadowolenie, że nie poddał się urokowi jej błękitnych oczu, choć z drugiej strony wciąż powracała jedna uporczywa myśl. Idris Reiner nadal miała nad nim władzę. – Szczerze mówiąc, zajechałam tu przypadkiem. Zmierzałam na północ, do Lodowych Iglic – zaczęła mówić. – Po drodze... po drodze spotkałam troje dzieci. Uciekinierów zza rzeki. Chrząknął. Wkraczali na tereny jego profesji i poczuł się pewniej. Bezpieczniej. – No właśnie – kontynuowała. Zaklął w duchu. Jakby czytała w jego myślach! A co, jeśli opowieści o jej talentach nie były przesadzone? Musiał bardziej uważać. – Wiem, co przewiduje w takim przypadku regulamin. Znam jego treść, włącznie z Czerwoną Poprawką. Ale proszę cię o jedno. Potraktuj te dziewczynki... łagodnie. One mówią prawdę. Nie ma potrzeby wzywać Czytającego. Jej słowa zabolały, i to bardzo. Nie wiedzieć czemu, miał nadzieję, że przyjechała do Zakrętu z jego powodu. Przeklęty głupiec ze mnie, pomyślał. Durny, naiwny idiota. Jak mógł sądzić, że ona, zawsze taka zamknięta i izolująca się od otoczenia, jakby nie z tego świata, teraz nagle przejechała pół wyspy, by... No właśnie – po co niby? By paść mu w ramiona, błagać o przebaczenie, pójść z nim do łóżka? Przeklęty głupiec, powtórzył w myślach. Opanował gniew, posłał rozmówczyni lekki, wymuszony uśmiech. Położył dłonie na biurku i zabębnił palcami po grubych deskach blatu. – Czy ty niczego się nie nauczyłaś? – syknął przez zaciśnięte zęby. – Czy jesteś tak ograniczona, jak wszystkie kobiety? Nie patrzysz dalej niż poza czubek własnego nosa? Teraz to ona się uśmiechnęła. Ale tak naturalnie, pięknie i smutno, że westchnął cicho. Na tyle cicho, że nie usłyszała. – Czy ja... czy cię kiedykolwiek przeprosiłam? – zmieniła nagle temat rozmowy. Zaskoczony zamrugał kilka razy. – Chyba nie, prawda? Przez to wszystko, co się wydarzyło, musiałeś mieć nieliche kłopoty. Nie chciałam tego. Zatrząsł się z wściekłości. – Czy ty wiesz, o czym w ogóle mówisz? – warknął. Przepełniał go coraz większy gniew. Rozpalany poczuciem żalu, którego pochodzenia nie potrafił jednak określić. – Wtedy... zdajesz sobie sprawę, co się działo po twojej ucieczce? O mało co nie straciłem życia. Jako kochanek zdrajczyni. – Ale my przecież... – zawahała się na moment. Czyżby dopiero teraz zrozumiała? – Ale ja nie zdradziłam. Ty to chyba rozumiesz. – Co mam rozumieć?! – krzyknął głośno, zrywając się z krzesła. Raptownie otworzyły się drzwi i do komnaty wpadli dwaj żołnierze z obnażonymi mieczami, najpewniej zaalarmowani jego głosem. Ich wtargnięcie ostudziło Werszyna, mężczyzna uniósł w ich kierunku dłoń. Nieznacznym ruchem odprawił mężczyzn, po czym, już spokojniej-

50

szy, usiadł. – Powtórzę pytanie: czy zdajesz sobie sprawę, co ściągnęłaś na moją głowę swoim działaniem? Nie mówię nawet o krzywdach, jakie wyrządziłaś Służbie, naszej ojczyźnie. Bo to chyba jest dla ciebie oczywiste, prawda? Dopiero teraz dostrzegł, jaka jest napięta, niczym cięciwa łuku. Powoli oderwała dłoń od rękojeści własnej broni i odetchnęła głęboko. – Adam, spokojnie – szepnęła. – Przyjechałam tu tylko dlatego, bo ty jesteś Silnym w Zakręcie. Jedynie z tobą mogę porozmawiać szczerze. Mogę, prawda? Skinął głową. Milczał. – Więc nie mów mi o krzywdach dla Służby i kraju, dobrze? – ciągnęła powoli, jednostajnym tonem. – Z tego, co wiem, to poniekąd w efekcie moich... poczynań... skończyła się Siedmioletnia Wojna, zgadza się? I żebyś nie myślał, że przypisuję sobie jakikolwiek zaszczyt z tego powodu. Zawsze myślałam, że ty... że każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo. Powiedz mi, myliłam się? Nie odpowiedział. – Może jednak nie miałam racji – podjęła. – Sama nie wiem, co dzień pytam siebie samej, czy dobrze postąpiłam. I wiesz, co myślę? Że gdybym mogła cofnąć się o te jedenaście lat, nie zmieniłabym niczego. – Pięknie, kurwa – nie wytrzymał. – Wiesz, ilu ludzi przez ciebie zginęło? Jak długo musieliśmy odbudowywać struktury Służby, bo powrócić do normalności? Ale wiesz, co? Coś dobrego z tego jednak wynikło, bo odrodziliśmy się silniejsi niż kiedykolwiek. I teraz nie musimy obawiać się już takich nieodpowiedzialnych jednostek, jak ty. – Wiem, ilu zginęło. A zastanowiłeś się choć raz, ilu ludzi uratowało życie dzięki rozejmowi? Żołnierzy, cywilów. Po obu stronach. I nie myśl, że to moja zasługa. Ja popchnęłam niechcący mały kamyczek, lawina sama poszła. – Jasne, sama – prychnął z pogardą. – Gdyby nie pożar, wygralibyśmy tę wojnę i teraz nie musiałbym... – przerwał. Nie musiałbym tutaj gnić, chciał powiedzieć, ale w porę się powstrzymał. – Zresztą, to teraz nieważne. Istotne jest to, że zjawiasz się u mnie, po tych wszystkich latach, z kolejną dziewczyną i prosisz... Właśnie, o co ty właściwie prosisz? – Wygralibyśmy wojnę – powtórzyła z nieukrywanym lekceważeniem. – Tego was teraz uczą w Akademii? Nie pamiętasz, jak to było? Klasyczny klincz, krwawe zapasy, które nie przynosiły niczego, poza kolejnymi górami trupów. Wygralibyśmy, proszę cię. – Nie zmieniaj tematu – odparł urażonym głosem. – Czego ode mnie chcesz? Bo najwyraźniej nie upojnej nocy, w jego głowie pojawiła się lodowata myśl. – Czytałam te dzieci. – Znowu odwróciła wzrok, patrząc przez okno. – Wiesz, że to potrafię. Bezboleśnie, w przeciwieństwie do Czytających. Bez krzywdy dla... obiektu. Opowiedziały mi swoje losy, a ja im wierzę, bo ich wspomnienia to potwierdzają. Mówią, że są niewierzące, że ich rodziców zabiła inkwizycja. I to jest prawda. W tej historii nie ma niczego, co mogłoby zainteresować stolicę. – To nie jest takie proste, Idris – odpowiedział po chwili. – One muszą być przesłuchane, bo tak przewiduje regulamin służby. Po drugie, choćby dlatego, że należy się dowiedzieć, z jakiego powodu Wyższy Ojciec i jego ludzie zwrócili uwagę na tę konkretną rodzinę. Może mamusia i tatuś zajmowali się jakimś zabronionymi rzeczami, czarną magią chociażby.

Tomasz Skibiński


opowiadania Potrzebujemy tych informacji, Idris, wiesz o tym doskonale. Od tego zależy bezpieczeństwo kraju... Prychnęła z pogardą. – Nie wciskaj mi tutaj waszej ideologii, proszę – powiedziała. – Znam ją równie dobrze, co ty. Jak trójka przestraszonych dzieciaków może mieć wpływ na bezpieczeństwo waszego kraju? – To również twój kraj, kobieto – syknął. – Zważaj na słowa, bo nawet ja nie będę mógł cię ochronić, jak dalej będziesz wygłaszała takie opinie. – Opanował gniew. – Nie chodzi mi o smarkule. Jednak ich wspomnienia mogą nam pomóc. – Nie ma tam nic. Tylko strach, smutek i przerażenie. – I mam niby uwierzyć twemu słowu? – O to proszę. Zapomnij o regulaminach, nie osiągniesz nic, a dzieci... one w najlepszym wypadku nie przeżyją śledztwa. Nie musisz ślepo wykonywać wszystkich rozkazów. Wykrzywił usta w grymasie pogardy. – Mylisz się – rzucił. – Muszę. Regulamin jest po to, żeby go przestrzegać. Bez względu... – Na konsekwencje? – przerwała zgorzkniałym głosem. – Nie. Na okoliczności – odpowiedział. – Nie mam innego wyjścia. Milczała przez chwilę, po czym spojrzała Werszynowi prosto w oczy. Jej źrenice cięły niczym ostre sztylety. – Mylisz się – powiedziała spokojnym, opanowanym tonem. – Zawsze jest jakieś wyjście. Zawsze. Raptownie wstała i odwróciła w stronę drzwi. Adam też poderwał się na nogi, z trudem powstrzymując chęć złapania jej za ramię. – Poczekaj... – zaczął. – A co z obiadem? – Straciłam apetyt – odparła, nie odwracając głowy. Ale zatrzymała się w pół kroku. – Idris – podjął – czy ty wiesz, jak ciężko mi było po twojej... kiedy wyjechałaś? Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się, co do ciebie wtedy czułem? I chyba nadal czuję, pomyślał. – Nie wiedziałem, co się z tobą stało – kontynuował. – Czy przeżyłaś pożar, czy nie. A kiedy Łowcy podjęli twój trop... – Tak, wiem – przerwała. – Pierwszy zgłosiłeś się do pościgu. – Tak – potwierdził, po czym szybko pokręcił głową. – Nie! To nie dlatego... – Zawsze byłeś ambitny. – Jej słowa cięły jak noże. – A to była doskonała okazja, żeby się wykazać, prawda? – Idris – jęknął, opadając na krzesło. Obdarła go z wszelkiej godności. Nie miał już sił się bronić. Pokonała Adama Werszyna, Starszego pośród Silnych. Ogarnął go strach. Przed nią, przed słynną Idris Reiner. – Przypomnij sobie tego samotnego, średnio lotnego chłopaka, jakim byłem – mówił cicho, zrezygnowanym głosem. – Ja... ja ciebie kochałem, na swój szczeniacki sposób. Nagle świat, jaki znałem, eksplodował – dosłownie, o ile pamiętasz. A kiedy dowiedziałem się, że za wszystko odpowiedzialna jesteś ty, właśnie ty... poczułem, jakbym to ja sam został rozerwany na milion kawałków. Więc zgłosiłem się do pościgu, zgadza się. Ale nie po to, żeby cię schwytać. Myślałem, że jeśli znajdziesz się w niebezpieczeństwie, dam radę cię ochronić. Wyobrażasz sobie, jaki byłem głupi? Ja, szesnastoletni adept, dołączyłem do pogoni, by w razie potrzeby rzucić się na pozostałą siódemkę w twojej obronie. A to nie byli byle chłopcy, ale wprawni Łowcy. Wilk Wetinse... – Siwy Morhen, Mały Lappe, Stefan Rogg i Rudy Steinn. Z tych bardziej znanych – przerwała mu Idris. – Największe

Idris

zabijaki wysłane w ślad za ciężko poparzoną, przerażoną, dziewiętnastoletnią dziewczyną. Przetrwałam dzięki magicznym eliksirom, które zdążyłam ukraść... Odwróciła się. Drżała na samo wspomnienie bólu, szarpiącego jej młode ciało. Wciąż świeże było przerażenie, jakie czuła, patrząc na poparzoną magicznym ogniem skórę. Gdyby nie wykradzione preparaty, stężone i mocne substancje, nie przeżyłaby nawet pierwszej nocy. Ale zapłaciła wysoką cenę za uratowane w ten sposób życie. Ślady płomieni i czarodziejskich lekarstw pozostały na zawsze. Na jej ciele i na tym, co chciałaby nazywać swoją duszą. Opanowała emocje i popatrzyła na Werszyna. Ale opuściła powieki i jej wzrok nie palił już takim jadem, jak wcześniej. – Kiedy zawróciłeś? – spytała. – Nad Czarnym Nurtem – odpowiedział. – Odesłał mnie Wilk, bo nie mogłem się pozbierać po jatce w karczmie. – Zabili wtedy moją ciotkę. Między innymi. – Wiem. Przykro mi. – Nie rozumiał, czemu to powiedział, ale mówił prawdę. – Nieważne, zapłacili za to. Wilk, Rogg, wszyscy. Jeden po drugim. Zadrżał lekko, mając nadzieję, że tego nie spostrzegła. Mylił się. – Nie pytaj o nic więcej – mruknęła. – Nie chcę rozmawiać na temat tamtych dni. Oparła się dłońmi o blat dębowego biurka. Patrzyła mu prosto w oczy. – Uciekałam jak dzikie zwierzę. Od ognia, od dymu, od goniących mnie zbirów. Przeżyłam. Potem poradziłam sobie ze wszystkimi kolejnymi listami gończymi, choć nie było łatwo. Gdzie wtedy byłeś? Skoro, jak twierdzisz, byłeś taki we mnie zakochany? Nie odpowiadał przez chwilę, po czym rzekł: – Byłem tak samo przestraszony jak ty. Starsi brali mnie na przesłuchania, wypytywali o każdy szczegół. Potem powiedzieli, że mogę wybierać: śmierć albo Służba. Wybrałem życie. – Ja też – odparła. – Była tylko jedna różnica między nami. Ja nie miałam możliwości dokonania takiego wyboru. Opuścił głowę. Nie miał już argumentów. – W imię tamtej miłości – podjęła Idris. – W imię chłopaka z Akademii i najmłodszej Silnej na Służbie. Dla przeszłych dni, których już nie ma. Proszę cię, Adamie, nie przesłuchuj tych dziewczynek. Porozmawiaj z nimi, jeśli chcesz. Potem zawierz memu słowu, kiedy ci mówię: są bez winy. Odeślij je na Górę Soli, niech je przygarną Jasnowidzki. Proszę cię, Adamie. Podniósł głowę i popatrzył w najpiękniejsze oczy, jakie widział w swoim życiu. Podjął decyzję. – Nie mogę tak postąpić, Idris. Jutro wzywam Czytającego – odpowiedział. IV. Idris Odwróciła się, wściekła, i wyszła z komnaty, w drzwiach rozpychając dwóch żołnierzy, ze zdziwieniem wpatrujących się w milczącego Werszyna. Zaciskając pięści, zeszła po schodach i wybiegła na zewnątrz. Siedziba Służby, jak zawsze, zbudowana była z ciemnego drewna, które miało symbolizować siłę magii. Dwupiętrowy budynek, surowy i mroczny, przywoływał nieprzyjemne wspomnienia, które kobieta z trudem od siebie odpychała. Nie miała teraz czasu na takie rzeczy. Zaklęła ze złością. Pewne rzeczy nigdy się nie

51


opowiadania zmienią. Raz w Służbie, zawsze w Służbie, jak mawiali w Akademii. Czy ten idiota niczego nie rozumiał? Nie pojmował więcej, niż obejmował regulamin. Najpierw opowiadał niesamowite historie, jak to niby z miłości do niej chciał w pojedynkę pokonać siedmiu spośród najtwardszych Łowców, po czym... po czym zachował się jak prawdziwy Silny. Powoli opadały emocje. Zaczęła racjonalnie analizować sytuację. Wiedziała, że nie zostało dużo czasu, nim Werszyn przemyśli wszystko na nowo. I kto wie, do jakiego wówczas wniosku dojdzie? Czy przypadkiem nie stwierdzi, że pojmanie słynnej Idris Reiner może być dobre dla jego dalszej kariery? Wiedziała, że większość Silnych tak by właśnie założyło. Do tej pory miała nadzieję, że Adam jest inny. Że nie zatracił ludzkich odruchów, pozostał podobny do tamtego chłopaka sprzed lat. Teraz nie była już tego taka pewna. Poza tym nie rozumiała, po co jej opowiedział o swoim zauroczeniu. Co to miało być? Czy na cokolwiek liczył? Głupiec, najwyraźniej nie rozumiał niczego. W dzisiejszej Idris nie było już śladu po tamtej dziewczynie. Naiwnej, pełnej wzniosłych ideałów, nawkładanych do głowy przez magów i wykładowców Akademii. Choć w sumie on chyba też założył podobnie do niej samej – że tak bardzo się nie zmieniła. Mimo złości uśmiechnęła się nieznacznie. Kiedyś, w Zamku, było tak samo – znaleźli się pośród setek mieszkających w twierdzy adeptów i Silnych właśnie dzięki temu, że podobnie patrzyli na świat. Tyle że ona postrzegała Adama jak przyjaciela, niemal młodszego brata, którego nigdy nie miała. Zrozumiała, że tamten chłopiec myślał o niej inaczej. – Idris! Odwróciła się na pięcie. Stał w drzwiach z surową miną miejskiego Silnego. – Poczekaj – powiedział, podchodząc bliżej. – Nie chcę, żebyśmy rozstawali się po złości. Zrozum, proszę... – To ty zrozum, Adamie – przerwała mu cicho. – Nie jestem tamtą osobą, ale nadal mam talenty, dzięki którym przyjęto mnie do Służby. Ja WIEM to, czego twoi Czytający dowiedzą się poprzez tortury i łamanie osobowości tych dzieci. Powinieneś mi zaufać. – Może i powinienem, ale nie mogę. Jestem tutaj Starszym, dowódcą. Muszę służyć zgodnie z powołaniem. – Och, proszę cię, nie mów mi nic o powołaniu. Które każe maltretować ludzi fizycznie i psychicznie, które... – Daj spokój. – Uniósł rękę. – Nie mów mi o takich rzeczach, nie ty. Nie mów mi, że nigdy nie myślałaś o tych wszystkich, którzy spłonęli w Zamku. Z TWOJEJ winy. Zabolały ją słowa Werszyna. Bardzo. Nie było dnia, w którym nie pojawiały się przerażające obrazy z przeszłości. Płonący ludzie, zwęglone trupy, przerażenie i strach ocalałych. I gniew, jaki widziała w ich oczach, gdy patrzyli na nią. – Codziennie mnie odwiedzają. Wszyscy. Każdy, którego znałam i wielu innych. Czterystu osiemdziesięciu czterech ludzi – wysyczała. – Czego chcesz? Usłyszeć skruchę, zobaczyć łzy żalu? Wypłakałam się już dawno temu, miałam na to jedenaście lat. Nie ma już we mnie łez. Czego chcesz? Odstąpił krok do tyłu, jakby odepchnięty tonem jej głosu. – Niczego – odrzekł. – Zrozumienia. Nie mogę inaczej. Ty... zawsze chciałem myśleć, że ty wtedy też myślałaś, że nie było innej drogi. – Nie myślałam w ogóle – odpowiedziała po chwili ciszy. – Zobaczyłam coś w wizji, co nakazało mi ocalić życie

52

Liny i przywieźć ją do Zamku. Mimo wyraźnego rozkazu Wszechwiedzącej. Nie wiedziałam, dlaczego tak postąpiłam. Do dziś nie wiem. Znów zamilkła na chwilę. Odgarnęła ciemny lok z twarzy. Wahała się, czy mówić dalej. Czy może się otworzyć przed tym człowiekiem, który przecież reprezentował wszystko, co zdążyła znienawidzić. Całe zło, jakie spotkało ją od tamtego dnia, pochodziło z rąk Silnych. Cztery listy gończe, kilku morderców, nasłanych przez Starszych lub znęconych wysoką nagrodą za jej życie. Śmierć najbliższych. Wszystko zawdzięczała Służbie. W końcu podjęła niełatwą decyzję. – Poczułam wtedy nakaz, silniejszy niż wszystko inne. Nie zastanawiałam się nad tym, co będzie potem – zaczęła. – Nie sądziłam... nie przyszło mi do głowy, że sprawy potoczą się w taki sposób. Któż mógł to przewidzieć? – Wszechwiedząca – odparł. – Dlatego kazała zabić hrabiego i wszystkich w jego otoczeniu. – Tak, wiem. Ale wizja pokazała mi niewinność. Którą potem odnalazłam w Linie, wyczułam dobro tak potężne, że nie mogłam zrobić inaczej. A potem... potem stało się to, co się stało. Wzruszył ramionami. – Nie cofniemy tego, co się wydarzyło – zauważył, co zabrzmiało jak oczywistość. Ale też rozsądne stwierdzenie. – Dlatego zostawmy ten temat. Sprawę dziewcząt też, nie jesteś już za nie odpowiedzialna. Tak naprawdę chciałem zapytać, co zrobisz teraz? Nadal chcesz jechać do Lodowych Iglic? – Czemu pytasz? – mruknęła podejrzliwie. – Zresztą, nieważne. Nie, muszę zmienić plany, bo skoro chcesz postąpić regulaminowo, będziesz musiał podać w raporcie, kto przywiózł dzieci do Zakrętu. – Niekoniecznie... – rozpoczął, ale przerwała mu nieznacznym gestem. – Wiesz, że tak. Ale nie musisz się martwić, chwilowo nie ma na mnie żadnego listu gończego. Uniósł brwi w zdziwieniu. – Tak – kontynuowała. – Stary Robert Haske zniósł wszystkie rozkazy, dotyczące mojej osoby. – Jak to? – Haske był jednym z Siedmiu, najważniejszych i najpotężniejszych magów, rządzących Wolnym Stanem. – Powiedzmy, że oddałam mu drobną przysługę i odwdzięczył mi się właśnie w taki sposób. Ale nie ufam wam ani trochę, bo zawsze znajdzie się jakiś ambitny Silny, który zechce dostać szybki awans moim kosztem. Dostrzegła na jego twarzy zrozumienie. Przynajmniej zmądrzał przez te wszystkie lata, pomyślała. – Dlatego nie powiem ci, dokąd jadę – dodała. – Dla wspólnego dobra. Pokiwał głową. – Kiedy wyjeżdżasz? – spytał. – Jak najszybciej. – Wzruszyła ramionami. – Za pozwoleniem waszmości chciałabym tylko dostać trochę prowiantu i odwiedzić dziewczynki. – Dobrze. – Zdziwiła się, że tak łatwo się zgodził. Uśmiechnęła się w podziękowaniu. – Zobaczymy się jeszcze...? – Lepiej nie, Adamie Werszyn – odparła. – Dla wspólnego dobra. – Rozumiem – rzekł smutnym głosem. Odwrócił się i wszedł do budynku, nie mówiąc nic więcej. ***

Tomasz Skibiński


opowiadania Wiedziała, że rozmowa z Noomi będzie ciężka, ale nie spodziewała się, że tak bardzo. Dziewczyna ucieszyła się na widok wchodzącej, podbiegła i objęła ją mocno. Idris rozejrzała się po izbie, w której umieszczono siostry. – Ładny pokój. – Słowa z trudem przeszły jej przez gardło. – Wygodnie wam? – Tak, bardzo – zaszczebiotała Noomi. – Nakarmili nas, dali ciepłą wodę. Widzisz, mówiłam ci, że nic złego nam się nie stanie. Mama miała rację. – Teraz to widzę – zgodziła się Idris. Coś ją bolało w miejscu, w którym kiedyś miała serce. Odetchnęła głęboko. – Cieszę się bardzo. Niedługo będę wyjeżdżała. – Już? Czemu? – dziewczyna wyraźnie się zasmuciła. – Chciałabym, żebyś została jeszcze kilka dni. – Nie mogę. – Słowa zabrzmiały ostrzej, niż zamierzała. Uśmiechnęła się przepraszająco. – Muszę dotrzeć do celu przed końcem podwójnej pełni. – Ale wrócisz tu jeszcze, prawda? – spytała Noomi, odwracając głowę i spoglądając na młodsze rodzeństwo. – Bardzo byśmy się ucieszyły. Prawda, dziewczynki? Siedzące na łóżku dzieci pokiwały jasnymi główkami. Idris znów poczuła znajomy ból w piersi. Przełknęła ślinę. – Nie wiem, kiedy będę tędy przejeżdżała – odpowiedziała. – Nie mogę wam nic obiecać. Noomi ponownie przytuliła się do ciemnowłosej kobiety. Była taka młoda, tak cudownie młoda. Nie dam rady, pomyślała Idris, muszę się stąd wydostać; to ponad moje siły. – Zaczekamy na ciebie – zdecydowanie stwierdziła dziewczyna. – Nigdzie się stąd nie wybieramy. – To dobrze. Wiem, gdzie was szukać. Nie mogła dłużej rozmawiać. Smutek, jaki ją ogarnął, był obezwładniający. Pożegnała się z sierotami po kupcu Stejnie i wybiegła z budynku koszar, w którym zamieszkały. Przystanęła na ulicy, pełnej ludzi i zwierząt, smrodu i hałasu, mrużąc oczy w jasnym blasku słońca i uspokajając rozedrgane emocje. Spostrzegła, że dom obok żołnierskich kwater był niskim, kamiennym więzieniem. Westchnęła bezgłośnie. Czytający nie będą mieli daleko, jak już przyjadą, pomyślała. Drzwi w drzwi. Nasunęła na głowę kaptur kurtki i ruszyła przez miasto. Kiedy ostatnio odwiedziła Zakręt, choć było to dobre kilka lat temu, miasto było o wiele mniejsze, mieszkańców też sporo przybyło. Cóż, lata pokoju dobrze wpływają na dobrobyt miast, nawet tych położonych tuż przy granicy z Ciemnokrajem. Szybko kroczyła zatłoczonymi ulicami, zręcznie wymijając mieszczan. Dawno temu nauczyła się poruszać wśród ludzi tak, by pozostać niezauważoną. Była pewna, że nikt z mijanych nie zwrócił na nią uwagi, nawet mimo wzbudzającej zainteresowanie urody kobiety. Chwilę później dotarła do bram miasta. Z wzniesionej obok murów stajni odebrała swoją klacz, nakarmioną i wypoczętą, z torbami jedzenia przytroczonymi do siodła. Wskoczyła zręcznie na grzbiet zwierzęcia i skinąwszy nieznacznie strażnikom miejskim, wyjechała na szeroki, krótki most. Kopyta wierzchowca załomotały o deski przerzuconej nad fosą kładki. Trakt, w blasku dnia szeroki i przyjazny, wiódł kilka pól na południe, by rozwidlać się tuż przy rzece granicznej. Jedna wstążka drogi wiodła dalej ku ciemniejącemu na horyzoncie lasowi, podczas gdy druga odbiegała w lewo, by potem skręcić ku północy. Idris nie wiedziała jeszcze, który ze szlaków wybierze. Postanowiła zdecydować na rozstajach.

Idris

Jechała powoli, nie popędzając konia, i rozglądała się po okolicy, wypełnionej szachownicą obsianej ziemi. Myślała cały czas o Noomi i jej siostrach, o Adamie. I o Czytających, którzy niedługo przyjadą ze swoimi księgami, miksturami i nie wiadomo, czym jeszcze. Słońce powoli chyliło się ku ziemi, kończąc gorący dzień, gdy dotarła do rozwidlenia dróg. Zatrzymała konia i powiodła wzrokiem po obydwu piaszczystych odnogach szlaku. Po chwili obejrzała się przez ramię, spoglądając na pozostawione w tyle miasto. Niewysokie, choć mocne mury otaczały Zakręt, oblewane od zachodniej strony wodami meandrującej rzeki. Nawet z tego miejsca widać było dachy najwyższych domostw, unoszący się z kominów dym. Idris zastygła w bezruchu, zmrużyła tylko bladoniebieskie oczy, chroniąc je przez promieniami nisko zawieszonego słońca. Raptem szarpnęła za wodze, zmuszając klacz do niezgrabnego zawrócenia. – Żeż w kurwę – warknęła, ciężko, po męsku spluwając w piach. Ubodła konia piętami i ruszyła z powrotem w kierunku miasta.

Tomasz Skibiński

Z wykształcenia ekonomista, ale nigdy nim nie był. Imał się wielu zajęć, by w końcu zostać wilkiem morskim. Kołysany falami oceanu, szlifuje warsztat i tworzy różnorakie teksty dla własnej przyjemności, z nadzieją, że może, kiedyś... A w międzyczasie stara się być najlepszym z ojców, choć to zadanie chyba najtrudniejsze ze wszystkich.

53


Recenzje

Recenzje Oliver Bowden „Assasin‘s Creed: Porzuceni“

Tytuł oryginału: Assassin’s Creed Przekład: Przemysław Bieliński Data wydania polskiego: 2013 Wydawnictwo: Insignis ISBN: 9788363944148 Wydanie: I Strony: 445 Oprawa: miękka Wraz z najnowszą częścią komputerowego cyklu „Assassin’s Creed” wielka wojna między Asasynami i Templariuszami zawitała do Nowego Świata. Ta zmiana była dla mnie prawdziwym powiewem świeżości – żegnajcie pustynie Ziemi Świętej i wąskie uliczki włoskich miast, witaj dzika północnoamerykańska puszczo, okryta śniegiem i pełna drapieżnego zwierza, witajcie batalie na morzach! Można było się domyślić, że wkrótce po premierze gry ukaże się „fabularna solucja” – jak zwykłem określać powieści autorstwa Oliwera Bowdena. Po części się nie myliłem – książka

54

zatytułowana „Assassin’s Creed: Porzuceni” zawitała na półki naszych księgarń całkiem niedawno i już po okładkowej grafice można się domyślić, z którą odsłoną megahitu Ubisoftu jest związana. O dziwo jednak… Zgodnie z tym, co widzieliśmy w grze, w „Assassin’s Creed: Porzuceni” żegnamy się z nieco już wyeksploatowanymi Altairem i Ezio, by powitać nowego gracza na scenie. A jest nim… właśnie, wcale nie Connor – główny bohater „Assassin’s Creed III”, a Haytham Kenway – pierwszy wielki mistrz Zakonu Templariuszy w kolonialnym Nowym Świecie. I tu dochodzimy do mojego „o dziwo” – „Assassin’s Creed: Porzuceni” jest pierwszą powieścią w cyklu, która nie powiela głównego wątku gry, lecz próbuje ukazać nam zawarte w nim wydarzenia z innej perspektywy – perspektywy wspomnianego Kenwaya. Ten pomysł bardzo przypadł mi do gustu, na coś takiego miałem nadzieję jeszcze podczas oczekiwania na premierę „Assassin’s Creed: Renesans”. Dzięki temu można stwierdzić, że zapoznawanie się z książką po przejściu gry nareszcie nabrało głębszego sensu – „Porzuceni” w bardzo sprawny sposób uzupełniają i rozwijają wątki poruszone w fabule „Assassin’s Creed III”. Gracz-czytelnik ma szansę ujrzeć w zupełnie nowym świetle część zdarzeń, których był sprawcą/uczestnikiem/obserwatorem jako wspomniany wcześniej Connor. Od strony technicznej powieści trudno mówić o rewolucji. Mamy za to dalszą ewolucję stylu pisarskiego Autora, co jest oczywiście plusem – nawet jeśli nowych fanów mu nie przysporzy. Oliwer Bowden snuje swoją opowieść całkiem sprawnie, dzięki czemu „Porzuconych” czyta się jednym tchem (największą radochę mają tu oczywiście gracze). Nie ustrzegł się jednak kilku potknięć, z których najpoważniejsze dotyczy głównego bohatera. Haytham Kenway to, teoretycznie, intrygująca postać o barwnej historii (którą w powieści poznajemy od czasów jego młodości w Anglii). W praktyce wypada on czasem dość blado, niekiedy wręcz nienaturalnie – po prostu czuć tu pewne niedopracowanie. Podobnie jest w przypadku niektórych wydarzeń, które wydawały się opisanymi zbyt pobieżnie. Oczywiście wspomniane potknięcia nie przekreślają tekstu jako całości, potrafią się jednak rzucić w oczy. „Assassin’s Creed: Porzuceni” przełamuje utarty w poprzednich tomach schemat i zamiast kopiować fabułę gry, na której bazuje, próbuje rozwijać i uzupełniać część z zawartych w niej wątków. Dla miłośników gry jest to ogromna, być może największa, zaleta tej pozycji. Pozostałych Czytelników „Assassin’s Creed: Porzuceni” powinnna przyciągnąć ciekawą historią, pełną wartkiej akcji. To solidna powieść, z którą warto się zapoznać. Kamil Dolik

Recenzje


recenzje Grzegorz Gajek „Ciemna strona księżyca”

Wydawnictwo: Studio Truso Data wydania: 26 lipca 2013 ISBN: 9788363966027 Kiczba stron: 202 Co uzyskamy, jeśli maszynę do pisania nakarmimy scenariuszem z Horyzontu zdarzeń oraz wybranymi wątkami z Hyperiona (Dan Simmons), Solaris (Stanisław Lem) i Stroiciela ciszy (Wojciech Szyda)? Na przykład Ciemną stronę księżyca Grzegorza Gajka, powieść, którą niezwykle trudno przypiąć do jednego gatunku i która do ostatniej stronicy bardzo niechętnie odsłania przed czytelnikiem liczne tajemnice. Do samego końca pozostajemy niepewni, jak właściwie powinniśmy odebrać przeczytany tekst, o odruchowym i mimowolnym szufladkowaniu nie wspominając. Na szczęście mamy także kilka pewników. Jak choćby ten, że pośród kilku gatunków i subgatunków, z których widm utkana została Ciemna strona księżyca dominuje science fiction. A to już dobry punkt wyjścia, aby zainteresować się tą nietuzinkową prozą i poznać ją lepiej. Udajmy się zatem tam, gdzie nie sięga światło i gdzie diabeł mówi dobranoc… Ostateczna granica ludzkiego poznania leży gdzieś w mroku kosmosu. A kosmos to pojemna przestrzeń. Ledwo wykonaliśmy kilka kroków na naszym starym, nieco zużytym księżycu, odległym przecież o niegodny wzmianki rzut kamieniem (czymże jest sekunda świetlna?), a kto wie, co się czai za przysłowiowym rogiem, rozumianym oczywiście w kategorii setek i tysięcy lat świetlnych? Gajek proponuje nam podróż prawdziwie ekstremalną: prosto na same rubieże kosmicznej terra cognita, na planetę zwaną Empireum. Nazwa jakże trafna, choć może i owa trafność przejawia się w sposób cokolwiek przewrotny − najwyższa, najdoskonalsza sfera niebiańska, boska ojczyzna światła, ognia i samej myśli staje się areną wydarzeń niezrozumiałych i przerażających. Tajemnicze zjawiska (Anioły Kartezjusza) na planecie to zaledwie aperitif przed większym kuriozum: Strefą Ciszy, rozciągającą się w kosmosie i otulającą Empireum całunem, w którym nie może działać elektronika, a którego funkcjonowanie umyka najtęższym umysłom cywilizacji, z założenia niegłupiej. Empireum jest celem licznych pielgrzymek. Przeraża, ale i zachwyca. Odmienia ludzi, ale i pobiera krwawe myto.

Recenzje

Raz na jakiś czas w Strefie Ciszy lub jej okolicach giną statki. Rozpływają się w mroku. I już nie wracają. A przynajmniej nie wracały do tej pory, teraz jednak nastąpił wyjątek i „odzyskano” szczęśliwą-pechową załogę, lecz z obłąkanych, gasnących ludzi nie sposób wydobyć sekretu ich przeżyć. Gdziekolwiek byli, cokolwiek spotkali, sprawiło to, że utracili własne człowieczeństwo. A teraz, w wyniku specyficznego układu ciał niebieskich w oddziaływanie Strefy Ciszy ma się dostać stacja Limes z kilkuset ludźmi na pokładzie. Aby ocenić potencjalne niebezpieczeństwo tego wydarzenia, ku Empireum zostaje wysłana grupa badaczy dobrana według bardzo specyficznego klucza: obserwator (właściwie: naukowiec), żołnierz, inkwizytor i poeta… Czy któreś z nich odkryje tajemnicę Empireum? I czy zdążą ocalić innych przed groźnym losem? Żołnierz, naukowiec, inkwizytor i poeta − sami przyznacie, bardzo kuriozalny dobór dramatis personae, ale pod wieloma względami uzasadniony. Zwłaszcza, jeśli uświadomimy sobie, że każdy z naszych bohaterów (i bohaterek: naukowiec jest kobietą) stanowi coś więcej niż tylko zbiór cech przypisanych swojemu zawodowi. Zresztą, skoro już o tym mowa, to właśnie szkicom psychologicznym Gajek poświęcił najwięcej uwagi. Stąd portrety głębsze od tych spotykanych w beletrystyce, agregujące wiele zróżnicowanych punktów składowych i wyłamujące się z prostej schematyki. I tak, „nasz” duchowny jest przeżartym zwątpieniem realistą, błądzącym gdzieś pomiędzy paradygmatem niewiary w zjawiska nadprzyrodzone a nadzieją w udowodnienie tego, co się dowodowi nie poddaje, podczas kiedy naukowiec zdaje się najłatwiej z całej grupy dostrzegać słabość empirii w rozwikłaniu nieuchwytnej tajemnicy. Dodajmy do tego grona żołnierza, który może okazać się słaby własnym − silnym − doświadczeniem i poetę, który… ach, to jest kolejna tajemnica. Tajemnica w tajemnicy. Jedna z tych, których być może nie rozwikłamy do samego końca. Być może bowiem odpowiedź jest ukryta w tekście, ale czy jest to odpowiedź zamknięta? Ciemną stronę księżyca możemy odebrać na rozmaite sposoby. Pierwsza część książki nie powinna przynieść nam wielu trudności: to crossover twardego science fiction z bardzo klasyczną powieścią typu „misja plus drużyna”. Im dalej od Ziemi tym gorzej − lub po prostu trudniej. W pewnym momencie książka Gajka przechodzi płynnie w oniryczny horror (a raczej horror potencjalny, taki, w którym strach kluczy gdzieś na granicy naszego postrzegania, ale nie materializuje się) czy też − nieco psychodeliczny thriller psychologiczny. Bawić się w metki moglibyśmy dłużej, lecz pożytek z tego niewielki. Wystarczy sobie uświadomić, że lektura tej powieści to trochę jak jazda bez trzymanki: lepiej nie nastawiać się na konkretne, wymierne rozwiązania. Wskazane jest poddać się nastrojowi magicznego snu i popłynąć z prądem. Technicznie Ciemna strona księżyca nie jest pozycją idealną, niestety. Warsztat autora, choć naprawdę dobry, oparty na dobrze wykorzystanym, bogatym słownictwie, zyskałby odrobinę po kolejnej korekcie. Widać jednak wielką pracę, która legła u podstaw tej wymagającej historii. Grzegorz Gajek miał niezły pomysł i dobrze go wykorzystał, nie idąc na skróty i tworząc wielopoziomową, momentami wręcz hipnotyzującą opowieść. Z pewnością nie jest to książka jedna z wielu, ale raczej wyprawa tuż poza literacki horyzont zdarzeń. Satysfakcjonująca i zapadająca w pamięć. Dariusz Barczewski

55


Recenzje Alfred Siatecki „Postrzelony”

Seria: Zbrodnia w bibliotece Data wydania: 10 maja 2013 r. Wydawnictwo: Oficynka ISBN: 978-83-62465-77-4 Liczba stron: 472 Okładka: miękka „Zbrodnia w bibliotece” to kryminalny cykl wydawnictwa Oficynka, w którym mają okazję zaprezentować się głównie debiutujący autorzy. Po dwóch obiecujących pozycjach nadeszła pora na trzecią odsłonę serii – „Postrzelonego” pióra Alfreda Siateckiego. Chociaż autor nie jest „świeżynką” na rynku literackim, gdyż popełnił już w przeszłości między innymi kilka powieści obyczajowych, jest to jego debiut kryminalny. Obycie pisarskie nie gwarantuje jednak sukcesu żadnej książce, choć daje nadzieję na niezłą literacką ucztę. Zobaczmy, jak będzie tym razem. W niejasnych okolicznościach ginie znany i majętny poseł Krystyn Kunicki. Bez przeprowadzenia drobiazgowego śledztwa, zebrania jednoznacznych dowodów, ku zdumieniu wielu ekspertów, prokurator orzeka śmierć samobójczą posła. Szybkie umorzenie śledztwa wzbudza wśród niektórych osób wiele wątpliwości. Jednym z nich jest doświadczony dziennikarz śledczy Daniel Sateck. Pomimo braku przychylności

56

naczelnej swojej gazety, zaczyna on śledztwo na własną rękę, próbując za wszelką cenę dotrzeć do prawdy. Wzbudza to jednak niezadowolenie pewnych wpływowych ludzi, którym z niewiadomych powodów zależało na szybkim umorzeniu sprawy śmierci Kunickiego. Daniel wydaje się być jednak nieugięty, nawet w obliczu czyhających na niego niebezpieczeństw. Czy jeden odważny dziennikarz jest w stanie wygrać z grupą nieobliczalnych i wpływowych ludzi? Daniel Sateck, główny bohater powieści, jest przykładem – tracącego obecnie na wartości – rzetelnego dziennikarza. To człowiek, który swój zawód traktuje jak misję, kierujący się w swojej pracy kodeksem etycznym i honorowym. Na tle ludzi młodszej generacji, wyznających zasadę „po trupach do celu”, którym nieobce są manipulacje informacjami i faktami, Daniel wychodzi na niedzisiejszego i zacofanego. Bycie upartym, nieugiętym a przede wszystkim niezależnym, wymaga jednak odwagi, której naszemu bohaterowi z pewnością nie brakuje. Jego postawa pełna poświęcenia w dążeniu do odkrycia prawdy zasługuje na podziw, choć z drugiej strony − demaskuje bezradność i opieszałość służb mundurowych i politycznych w wielu istotnych sprawach. Prawda jest bowiem taka, że gdyby nie dziennikarze, wiele ciemnych spraw i układów nie ujrzałaby światła dziennego. Akcja powieści rozwija się spokojnie, niespiesznie. Czytelnik ma czas dokładnie przyjrzeć się pojawiającym się bohaterom, emocjonalnie się do nich ustosunkować, ale również odkrywać kolejne elementy układanki w dziennikarskim śledztwie. Intryga kryminalna jest dobrze przemyślana i ciekawie poprowadzona, dzięki czemu powieść czyta się z nieskrywanym zaciekawieniem. Alfred Siatecki w niezwykle ironiczny, a zarazem trafny sposób, opisuje polską rzeczywistość, skupiając się głównie na arenie politycznej. Nieuczciwie zdobywane poparcie społeczeństwa, łapówki, liczne układy, bezwzględność, hołdowanie hasłom relatywizmu etycznego, gdzie normy i zasady mają pojęcie względne, to charakterystyka ludzi władzy, niekoniecznie tych w wymiarze ogólnokrajowym. Podziwiam autora za odwagę wytknięcia błędów ludziom, którzy dochodząc do władzy, zapominają o swoich wzniosłych postulatach, zasadach, wartościach. W czeluściach ogromnych gabinetów, gdzie przepych wprost razi w oczy, zapominają o problemach prostych ludzi, którzy z ufnością oddali na nich swój głos, licząc na odmianę swojego, nieraz ciężkiego, losu. Świat wykreowany przez autora jest poniekąd smutną rzeczywistością, w której jednostka jest jedynie małym trybikiem w ogromnej machinie władzy, gdzie niewiele zależy od zwykłego śmiertelnika, a ludzie coraz częściej ulegają licznym wpływom (niekoniecznie dobrym) i podporządkowują się ślepo wartościom, poglądom, zasadom i normom. Czy obraz ten jednak znacząco różni się od naszej codzienności? Sięgając po „Postrzelonego”, spodziewałam się jedynie dobrej powieści kryminalnej i… nie zawiodłam się. Mało tego, dostałam kawał mądrej i przemyślanej historii, opowiedzianej słowami doświadczonego życiowo człowieka, która nie pozostawia po przeczytaniu jedynie pustki w głowie i poczucia zmarnowanego czasu. Bez zastanowienia sięgnę po kolejną powieść Alfreda Siateckiego. Radzę zapamiętać to nazwisko, ponieważ uważam, że ten Pan namiesza jeszcze w kryminalnym światku. Kinga Król

Recenzje


recenzje Michael J. Sullivan „Pradawna stolica”

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: 25.07.2013 Wydanie: I Liczba stron: 646 Cena: 45,00 zł Tom cyklu: 6 Riyira – świetne zakończenie świetnej serii „Nic naprawdę cennego nie bierze się z ambicji czy też z samego poczucia obowiązku; to, co cenne, rodzi się z miłości i poświęcenia dla innych ludzi i dla sfery ducha obiektywnego”. – Albert Einstein Ostatni tom serii o dość specyficznej parze, tworzącej duet Riyira, był pod pewnymi względami zaskakujący. Obserwując bohaterów stworzonych przez Michaela J. Sullivana na Przemysław Borkowski „Hotel Zaświat” Cykl wydawniczy: Szpunt do Antałka Wydawnictwo: Oficynka Data wydania: 10 maja 2013 ISBN: 9788362465675 Całkiem niedawno czytałam lekką i przyjemną powieść obyczajową. Jednym z jej bohaterów był komik dający wieczorne występy w barach. Wielu ludzi z jego branży rozśmieszało ludzi, ale tak naprawdę w duchu skrycie marzyło o napisaniu książki. Prawdziwej, naturalistycznej historii o tym, jakie życie jest ciężkie, a świat podły. Dlaczego podczas lektury „Hotelu Zaświat” przypomniała mi się właśnie tamta powieść? Po części pewnie dlatego, że jej autor,

Recenzje

przestrzeni tych sześciu części, zauważa się konieczne zmiany zachodzące w ich charakterze oraz ich stopniowe oddalanie się od siebie. Tragedia, która spadła na Royce’a w poprzednim tomie, odcisnęła na mężczyźnie piętno. Złodziejowi ciężko będzie się pozbierać mimo opieki, jaką roztoczył nad nim Hadrian. Sytuacja w Imperium nie sprzyja jednak powolnej rekonwalescencji psychicznej. Okazuje się bowiem, że pradawne elfy przekroczyły linię rzeki i szybkim marszem przemieszczają się w stronę stolicy, paląc i niszcząc wszystko na swej drodze. Imperatorka Modina wysyła z rozpaczliwą misją ośmioosobową grupę, mającą dotrzeć do pradawnego miasta, stolicy dawnego Imperium, i odzyskać zaginiony artefakt, który może zatrzymać wrogą armię. Sullivan w charakterystyczny sposób łączy schematy znane z literatury popularnej oraz doskonale radzi sobie z planowaniem fabuły i snuciem intrygi. Okazuje się, że wiele informacji podanych w poprzednich częściach jest niezbędnych do zrozumienia akcji Pradawnej stolicy. W przeciwieństwie do poprzedniego tomu Autor wrócił tu do żywszej narracji, mamy natomiast szansę poznać jeszcze więcej przeszłości bohaterów – przeszłość jest bowiem kluczem do uratowania świata. Nie można zapomnieć o świetnie ułożonych dialogach i odpowiedniej dawce humoru i uszczypliwości. Niewiele więcej mogę powiedzieć, żeby się nie powtarzać. Seria o Riyiri niewątpliwie należeć będzie do jednej z moich ulubionych. Zarówno bohaterowie (nie tylko pierwszoplanowi), jak i wymyślona i sprawnie przedstawiona historia czy realistyczny świat sprawiają, że książki te czyta się z ogromną przyjemnością. Pradawna stolica jest to pełna akcji, humoru, magii i realistycznej psychologii książka, tworząca świetne zakończone cyklu, który – co rzadko się zdarza – przez cały czas trzymał odpowiedni poziom. Z przyjemnością poczekam na inne książki tego autora, licząc na to, że przyniosą mi tyle samo przyjemności, co obcowanie z wirtuozami złodziejstwa, czyli ze sławnym duetem Riyira. Anna Perzyńska Przemysław Borkowski, jest kabareciarzem, członkiem Kabaretu Moralnego Niepokoju. A po części również dlatego, że „Hotel Zaświat” wesołą lekturą bynajmniej nie jest. Bohaterem książki jest Krzysztof. Mąż, ojciec rodziny, mieszkaniec wielkiego miasta. Pewnego dnia powraca na zapadłą i zabitą dechami wieś, by sprzedać niszczejący rodzinny dom. Formalności się przeciągają, a nasz protagonista zaczyna znajdować różne dziwne części… ludzkiego ciała. A to rzeką płynie noga, a to natyka się w lesie na ucho. Tyle na temat fabuły. I teraz zacznie się problem. Bo jest to fabuła dobrego kryminału/powieści sensacyjnej/thrillera1. To samo sugeruje nazwa wydawnictwa, które zdecydowało się „Hotel Zaświat” wypuścić na rynek, mowa bowiem o Oficynce. Tyle że „Hotel Zaświat” moim zdaniem kryminałem nie jest (ani powieścią sensacyjną czy thrillerem). Napięcia tam jak na lekarstwo, wielka tajemnica do rozwiązania też jakaś taka mało pociągająca, a zbrodniarz owszem pojawia się, ale jakby przy okazji. Przy okazji czego? No właśnie. Przy okazji snucia się po krainie rodzinnych korzeni, podróży sentymentalnej, w której wciąż porównuje się to, co było, z tym, co jest. Mamy tu też kilka socjologicznych refleksji, 1

Niepotrzebne skreślić.

57


Recenzje szczyptę dowcipu, listy Krzysztofa do żony (ach, czy schemat bohatera odciętego kompletnie od świata, znajdującego się w miejscu, gdzie sygnał telefonii komórkowej nie sięga, a tylko diabeł mówi dobranoc, nie jest już niemiłosiernie, do granic możliwości i niemożliwości ograny?). Mamy też przytoczone opowiadanie z lat młodzieńczych głównej postaci (skądinąd bardzo udane, chyba najlepszy fragment powieści) oraz próby literackie miejscowego młodszego aspiranta-policjanta (ludożercze świąteczne karpie, seeeerio?). Wszystko to jakieś takie posklejane, połatane, pozlepiane. Połączone na siłę. Jestem w stanie odpowiedzieć, czym „Hotel Zaświat” nie

jest. Ale czym jest? Tego już nie potrafię określić. Choć gdybym miała celować, obstawiałabym, iż najbliżej mu do powieści obyczajowej. Zresztą całkiem dobrze napisanej. Bowiem, jeśli chodzi o styl, ten prezentowany przez Przemysława Borkowskiego podoba mi się bardzo i jest chyba największym atutem książki. Czy warto przeczytać „Hotel Zaświat”? Z całą pewnością nie jest to czarny koń zawodów (na pewno nie w kategorii, o której była mowa powyżej), ale to wciąż sprawnie napisana książka, dla której można zaryzykować.

Peter Watts „Behemot”

nad książką, w której ja nie widzę nic szczególnie interesującego. Owszem, doceniam pomysł i w ogóle, ale za najciekawszy fragment „Rozgwiazdy” uważam przedmowę autora, co chyba nie świadczy najlepiej o samej książce. Na szczęście w drugim tomie w końcu zaczyna się coś dziać, zaczyna być nieco ciekawiej. Watts poszedł dalej tym tropem i w efekcie „Behemot” prezentuje się nieporównywalnie lepiej od swych poprzedniczek. Jakie są tego przyczyny? Może fakt, że główna bohaterka od początku mi nie podchodziła. W „Behemocie” wprawdzie budzi moją niechęć jeszcze bardziej (przez gruntowną zmianę nastawienia staje się rozlazła i bezbarwna), ale za to większego znaczenia nabierają traktowane do tej pory − nieco po macoszemu − wątki Kena Lubina i Achillesa Desjardinsa. Zwłaszcza historia tego drugiego robi wrażenie – cała jego skomplikowana droga życiowa okazuje się być zdeterminowana przez uświadomioną jeszcze w dzieciństwie − skłonność do seksualnego sadyzmu. Watts za pomocą historii Desjardinsa zdaje się sugerować, że to poczucie winy czyni nas ludźmi i niejako skłania do swoistego zadośćuczynienia społeczeństwu naszych wad, wstydliwych słabostek. Nawet, jeśli to społeczeństwo nie zdaje sobie z nich sprawy, bo trzymamy je na uwięzi – grunt, że wstydzimy się sami przed sobą swych myśli i skłonności, które w naszych oczach przepoczwarzają nas w monstra. Oczywiście nie trzeba być od razu seksualnym sadystą ani innym zboczeńcem, w „Behemocie” mamy podany dość skrajny przykład, ale sądzę, że można pokusić się o sformułowanie takiego ogólnego wniosku, który da się przenieść również na inne sfery życia. Zgodnie z najlepszymi fantastycznymi tradycjami literackimi, autor w pewnym momencie wykopuje bohaterowi stołek spod nóg pozbawiając go sumienia, czym najpierw wyprowadza go z równowagi, by ostatecznie zupełnie odwrócić go na nice. Obserwacja, w jaki sposób człowiek działający przez całe życie na rzecz większego dobra zmienia się w psychopatę-hedonistę folgującemu do woli swym okrutnym skłonnościom, to, trzeba przyznać, całkiem smakowity literacki kąsek. „Behemot” to solidne zwieńczenie interesującego cyklu, który docenią zwłaszcza zagorzali miłośnicy hard science fiction, tym bardziej, że ta odmiana naszego ulubionego gatunku nie jest ostatnimi czasy preferowana przez wydawców. Innym może spodobać się z kolei postapokaliptyczny wymiar „Behemota”, niektórych przyciągnąć do cyklu może szorstka postać niezwyciężonego Kena Lubina. Choć nie jest to literatura dla wszystkich, to Peter Watts może liczyć w Polsce na stałe i dość liczne grono czytelników, którzy wezmą w ciemno, co tylko napisze. O czym więcej może jeszcze marzyć pisarz?

Tłumaczenie: Dominika Rycerz-Jakubiec Tytuł oryginału: βehemoth Cykl: Ryfterzy Wydawnictwo: Ars Machina Data wydania: 6 marca 2013 ISBN: 9788363523046 Liczba stron: 530 Peter Watts to fenomen. W jego przypadku sprawdza się powiedzenie: żaden prorok w swoim kraju. Zanim bowiem został zauważony na świecie, zyskał sobie entuzjastyczne grono fanów u nas, w Polsce, dzięki powieści „Ślepowidzenie”, która ostatnio doczekała się trzeciego wydania. Na fali popularności Wattsa po jego inne książki sięgnęło wydawnictwo Ars Machina. Konkretnie − po trylogię ryfterów, której zwieńczenie – „Behemot” – ukazało się całkiem niedawno i jest przedmiotem niniejszej recenzji. Minęło pięć lat odkąd korpy oddały pola behemotowi i uciekły w głębiny. Podczas gdy epidemia dziesiątkuje Amerykę, jej najbardziej wpływowi mieszkańcy żyją w niechętnej symbiozie z grupą ryfterów, która odnalazła podmorski azyl i podporządkowała sobie jego mieszkańców. Jednak konflikt wisi w powietrzu, a w końcu dochodzi do krwawych starć między zwaśnionymi grupami. Niespodziewane zagrożenie nadciągające z zewnątrz w porę studzi emocje i doprowadza do zawieszenia broni. Psychopata Ken Lubin i dręczona wyrzutami sumienia − Lenie Clarke − ruszają na ląd, w myśl zasady, że najlepszą obroną jest atak. Czytając „Rozgwiazdę”, pierwszy tom cyklu, przeżywałem coś, co nazywam syndromem „Mistrza i Małgorzaty”. W skrócie znaczy to tyle, że niemal wszyscy czytelnicy pieją w zachwycie

58

Jagoda Wochlik

Łukasz Szatkowski

Recenzje


recenzje China Miéville „Ambasadoria”

Tłumaczenie: Krystyna Chodorowska Tytuł oryginału: Embassytown Wydawnictwo: Zysk i S-ka Data wydania: lipiec 2013 ISBN: 9788377851692 Liczba stron: 468

W czasach, gdy fantastyka przestała być literaturą pomysłu, a zajmuje się głownie twórczym, bo twórczym, ale jednak − powielaniem przyjemnych i chodliwych schematów, każdy pisarz próbujący wpleść w swe książki nieco oryginalności jest na wagę złota. Jednym z takich autorów jest niewątpliwie China Miéville. Choć spotyka się on z zarzutami natury warsztatowej, to jednak drobne niedociągnięcia w zupełności rekompensowane są − jedyną w swoim rodzaju − fabułą, kreacją świata, bohaterami. Pomysłem. Nie brakuje go również − w obsypanej nominacjami do najważniejszych nagród − „Ambasadorii”, najnowszej powieści Miéville’a, wydanej przez Zyska i S-kę.

Recenzje

Kolonizująca kosmos ludzkość natrafiła na kilka obcych ras. Jedną z nich są Ariekeni, żyjący na dalekiej, odizolowanej planecie, którzy zgodzili się wydzielić na swoim globie miejsce na miasto ludzi – Ambasadorię. Ludzie i Ariekeni, przez Ambasadorian nazywani z szacunkiem − Gospodarzami, żyją w zgodzie, jednak różnice w postrzeganiu świata i fizyczna trudność komunikacji, wkrótce dadzą o sobie znać. Czy uda się zażegnać kryzys? Nasz sposób wyobrażania sobie wszechświata i obcych, i co za tym idzie, opisywania ich w książkach, skażony jest antropocentryzmem. Wielu pisarzy próbowało, z lepszym bądź gorszym efektem, przeskoczyć to nasze wrodzone ograniczenie, mocniej popuścić wodze fantazji i opisać nieznane, ubrać w słowa niezrozumiałe. Miévile próbuje swoich sił na polu komunikacji. O ile bowiem człowiek jest w stanie zrozumieć język Ariekenów, jak każdy inny obcy język, o tyle już Ariekeni fizycznie nie są w stanie zrozumieć ludzi, nasz głos jest dla nich szumem, nie zdają sobie nawet sprawy, że w ogóle usiłujemy cokolwiek powiedzieć. Język Ariekenów polega bowiem na swoistym dwugłosie. Ludzie stworzyli zatem, metodą prób i błędów, hodowlę klonów, które po odpowiednim przeszkoleniu są w stanie komunikować z się z Gospodarzami, co czyni z nich wyższą klasę społeczną na Ambasadorii – specyficzną językową oligarchię. Ambasadorem nie mogą być jednak zwykłe klony – sprawność komunikacji polega nie tylko na identycznym wyglądzie i zachowaniu obu części Ambasadora, ale przede wszystkim na ich mentalnej więzi, która pozwala im zsynchronizować się podczas mówienia Językiem. Na jedność obu klonów wskazują także ich wspólne imiona, jak np. CalVin, MagDa czy HenRy. Specyfika Języka nie polega tylko na sposobie wymawiania, lecz przede wszystkim na jego właściwości związanej z umysłowością Gospodarzy – nie potrafią oni kłamać. I chodzi tu nie tylko o mówienie nieprawdy jako takiej, ale wszelki symbolizm, abstrakcje, niedosłowności. Ariekeni by używać np. porównań, muszą doprowadzić do sytuacji, w której to porównanie zaistnieje w rzeczywistości. Takim porównaniem jest główna bohaterka „Ambasadorii”. W dzieciństwie została zaproszona na rytuał, podczas którego musiała odegrać pewną scenkę. Od tej pory Ariekeni mogą mówić, że ktoś jest jak dziewczynka, która zjadła to, co jej dano. Co ciekawe, nie jest to obiektywna cecha samego Języka, Ambasadorzy bowiem nie mają problemu z mówieniem nieprawdy. Co ciekawe, każde usłyszane kłamstwo wzbudza niesamowity entuzjazm u Gospodarzy, jakby to była niesamowita magiczna sztuczka, zostało nawet stworzone święto na jego cześć. Ścisła, niemal fizyczna więź między Ariekenami a ich Językiem prowadzi również do tego, że mogą się nim nawet narkotyzować. Ale ten aspekt najlepiej wyjaśni sam Miéville, wystarczy sięgnąć po „Ambasadorię”. Choć w recenzji skupiłem się na właściwościach Języka jako pewnego novum, to Miéville jak zwykle oferuje nie tylko rozrywkę intelektualną, ale i tą prostszą, wynikającą ze sprawnie skonstruowanej fabuły. Dobrze rozłożone akcenty między akcją a suspensem nie pozwalają się nudzić, nawet jeśli fenomen Języka obejdzie niektórych nieco mniej niż mnie. China Miéville zdecydowanie w dobrej formie. Łukasz Szatkowski

59


Recenzje Lucius Shepard „Modlitewnik amerykański. Luizjański blues. Viator”

Seria: Uczta wyobraźni Przekład:Wojciech Szypuła Data wydania: 2013 Wydawnictwo: MAG Pozostałe dane: ISBN: 978-83-7480-368-7 Liczba stron: 560 Trzy tytuły. Trzy różne historie, które łączy wspólny mianownik – autor, Lucius Shepard. Trzymając w ręce egzemplarz recenzencki, od razu zastanowiło mnie, czy pomysł zebrania w jednej książce kilku wcześniej oddzielnie wydanych tekstów będzie trafiony? Aby się o tym przekonać, przyjrzyjmy się bliżej poszczególnym opowieściom. Książkę otwiera powieść „Modlitewnik amerykański”. To historia Wardlina Stuarta, który odsiadując wyrok w więzieniu za morderstwo, przechodzi swoistą przemianę. Wydarzenie, które nieomal pozbawiło go życia, stało się katalizatorem zmian, jakie zachodzą w skazańcu. To właśnie w obliczu śmierci mobilizuje całą swoją wolę, chwytając się ostatniej deski ratunku – modlitwy. Ku zdziwieniu Wardlina, jego usilna prośba zostaje wysłuchana, co skłania go do głębszej refleksji na temat samej natury modlitwy. Wysnuwa on „kluczową ideę, na której opierało się przeświadczenie, że za pomocą odpowiedniego doboru słów i dźwięków, można tak skupić siłę woli, żeby wywołać niewielkie zmiany w fizycznej rzeczywistości”. I tak mężczyzna zaczyna pisać spersonalizowane modlitwy, pozbawione zupełnie kontekstu religijnego, które stają się początkiem stylu nazwanego przez niego „modłostylem”. Skuteczność modlitw szybko zwraca

60

uwagę innych współwięźniów, którzy proszą go o pomoc w drobnych sprawach. Dokonaniami więziennego mesjasza zaczynają interesować się ludzie spoza murów zakładu karnego i w niedługim czasie jego modlitwy wraz z komentarzami zostają wydane w formie książki. W międzyczasie Wardlin poznaje korespondencyjnie kobietę, z którą zaczyna go łączyć silna więź emocjonalna. To właśnie dzięki niej mężczyzna wychodzi na wolność i rozpoczyna nowy rozdział w swoim życiu, nie spodziewając się nawet, że jego książka odniesie spektakularny sukces. Nagła sława, ostra fala krytyki środowisk religijnych, zagorzali wyznawcy modłostylu – to tylko niektóre ze spraw, którym na wolności musi stawić czoło nasz bohater. Czy jednak uwalniając się z jednego więzienia, Wardlin na własne życzenie nie zafundował sobie jeszcze gorszego? „Luizjański blues” z kolei przenosi nas do z pozoru sennego i spokojnego miasteczka w Luizjanie, gdzie od około dwustu lat mieszkańcy kultywują dziwną tradycję, będącą następstwem ugody z demonem zamieszkującym tamten teren. Tuż przed kolejną tajemną ceremonią do Grail przybywa młody gitarzysta, któremu psuje się samochód. W knajpie poznaje on dziewczynę Vidę, która otoczona jest w mieście dziwnym kultem. Silne i nagłe uczucie, jakie zaczyna łączyć tych dwojga, rodzi w dziewczynie nadzieję na wyrwanie się z więzów mocy, którymi spętał ją poprzedni kochanek. Vida nie domyśla się jednak, że mężczyzna będzie musiał stawić czoła znacznie trudniejszemu wyzwaniu – uratowaniu jej życia... „Viator” to opowieść o skandynawskiej załodze pracującej na pokładzie tytułowego statku. Z pozoru mało wymagające zajęcie, jakim jest szacowanie wartości wraku, schodzi na dalszy plan, gdy członkowie załogi zaczynają przejawiać dziwne zdolności. Wilander, który jako ostatni przybywa na statek, dostrzega czające się w Viatorze niebezpieczeństwo. Kto lub co powoduje, że mężczyźni zatracają się w szaleństwie? Czy młody kapitan odkryje tajemnicę statku, zanim sam popadnie w obłęd? Wszystkie trzy powieści łączy atmosfera tajemnicy i senności. Autor umiejętnie wplótł do swych tekstów nawiązania do magii, legend, lokalnej tradycji, dzięki czemu wykreował świat mistyczny a zarazem intrygujący. Gładki, lekki i nieco zadziorny styl Luciusa Sheparda czyni lekturę przyjemną i interesującą. Bez wątpliwości wszystkie trzy teksty stanowią swoiste studium psychologiczne postaci będących na życiowym zakręcie. Z pozoru przypadkowo zestawione utwory prezentują nam trzy historie miłości, w każdym przypadku nacechowanej ogromną namiętnością, choć w większości trudnościami i cierpieniem. Postacie wykreowane przez autora są żywe, barwne i wzbudzają w czytelniku całą gamę odczuć. Choć początkowo miałam wątpliwości, czy dobrym posunięciem było umieszczenie trzech powieści w jednym wydaniu, to ostatecznie zupełnie się ich pozbyłam. Opublikowanie każdego tekstu osobno, ze względu na małą objętość stron, nie tylko zwiększyłoby koszty, lecz również uniemożliwiłoby cieszenie się dłuższą lekturą w „pakiecie”. Lucius Shepard wydaje się być dość oryginalną osobistością na tle innych amerykańskich pisarzy. Autor łącząc w swych powieściach elementy fantastyki i realizmu magicznego, serwuje swym czytelnikom niezwykłą ucztę dla wyobraźni, okraszając ją szczyptą dziwności, tajemniczości i irracjonalności. Dajcie zatracić się w historiach o dobru i złu, miłości i nienawiści, wierze i przeznaczeniu... Polecam. Kinga Król

Recenzje


recenzje Kitty Ferguson „Krótka historia Stephena Hawkinga”

Tłumaczenie: Urszula i Mariusz Seweryńscy Tytuł oryginału: Stephen Hawking: An Unfettered Mind Format: 168 mm x 240 mm ISBN: 978-83-7839-529-4 Liczba stron: 408 Stephena Hawkinga chyba nie sposób nie znać. Nie trzeba interesować się fizyką czy matematyką, nie trzeba wcale orientować się w najnowszych teoriach (na przykład tych dotyczących początku Wszechświata); wystarczy chociaż trochę obcować z kulturą popularną, aby kojarzyć tego brytyjskiego astrofizyka, którego pokrzywiona sylwetka tkwi w wózku inwalidzkim, i który porozumiewa się ze światem za pomocą komputera wyposażonego w nagranego lektora. Można nie pamiętać nazwiska ani profesji, ale chyba jego charakterystyczny wizerunek poznał każdy. Zatem albo posiadasz o Hawkingu szczątkowe informacje i jesteś po prostu świadom jego istnienia (na przykład dzięki wykorzystywaniu jego wizerunku w takich serialach animowanych jak „Simpsonowie” i „Family Guy”), albo zafascynowany jego teoriami chcesz przeczytać wszystko, co kiedykolwiek opublikował – możliwość jedna z dwóch. Bo tak już z Hawkingiem jest – albo prawie nic o nim nie wiesz, albo chcesz wiedzieć więcej i więcej; bo jak już sięgniesz po jakąś jego książkę albo chociaż dotyczący jego prac artykuł, będziesz chciał zgłębić całą dostępną o nim wiedzę. Przemyślenia i pomysły Hawkinga oszałamiają swoją potęgą i pięknem – jego próby wytłumaczenia początku czasu, odważne konkluzje o czarnych dziurach czy teorie o równoległych światach. Bez względu na to, czy jesteś matematycznym geniuszem czy humanistą niepotrafiącym mnożyć przez więcej niż 3 (osobiście nie wierzę w podział na humanistów i ścisłowców, ale skoro takie przekonanie wiele osób szerzy…). Tak, nawet jeśli z fizyką czy astronomią jesteś we wrogich stosunkach i zaklinasz się, że nie dasz rady zrozumieć tego, co obecnie dzieje się w tych dziedzinach, to i tak wyciągniesz z jego publikacji mnóstwo przyjemności, ponieważ Hawking jest również wybitnym populatorem nauki. Potrafi tak tłumaczyć najbardziej skomplikowane zagadnienia, że stają się doskonałą rozrywką. Gdybym trafiła w odpowiednim momencie na takiego nauczyciela fizyki, na pewno nie wylądowałabym na filologii... Hawkingiem zainteresowałam się dzięki świetnej serii wydawnictwa Prószyński i S-ka „Na ścieżkach nauki”.

Recenzje

Autorzy, których publikacje znalazły się w tej serii, zajmują się najnowszymi i często najtrudniejszymi teoriami naukowymi, ale piszą o nich tak, że lektura – chociaż wywołuje ból mózgu – jest fascynująca i przyjemna. Sięgnąwszy po „Krótką historię czasu” – jak napisałam wyżej – postanowiłam przeczytać wszystko, co z Hawkingiem związane. Dlatego moją uwagę zwróciła biografia napisana przez Kitty Ferguson o przewrotnym tytule „Krótka historia Stephena Hawkinga”. W zasadzie nie wiem, czego się po niej spodziewałam. Chyba najbardziej liczyłam na to, że dowiem się jakichś szczegółów o samej chorobie Hawkinga i po prostu czegoś więcej o jego prywatnym życiu. Tymczasem książka Ferguson w dużym stopniu jest streszczeniem „Krótkiej historii czasu”. Śledząc losy młodego Stephena, podążamy także za jego przemyśleniami naukowymi i tak się składa, że ich kolejność pokrywa się z kolejnością zagadnień opisanych w pierwszej książce Hawkinga. Ferguson na nowo tłumaczy wszystkie kwestie, które wówczas zastanawiały fizyka, ilustruje je nowymi przykładami, ale nie da się ukryć, że jest to właśnie streszczenie wymienionej publikacji. Wartością dodaną jest to, że w „Krótkiej historii czasu” nie zawsze dowiadujemy się, jaką drogę przeszły pewne teorie, dlaczego dane problemy kogoś zainteresowały itd., zaś biografia Ferguson poświęca temu sporo miejsca. W dodatku wywoływała we mnie niekiedy wrażenie, że czytam książkę kryminalną. Dzięki odpowiedniemu napięciu i wzbudzaniu zainteresowania czytelnika fizycy szukający odpowiedzi na wielkie pytanie stawali się wręcz detektywami, a każda kolejna odpowiedź, która okazywała się błędna, wzbudzała jeszcze większą ciekawość i niecierpliwość, by wreszcie otrzymać upragnione rozwiązanie tajemnicy. Z jednej strony „Krótka historia Stephena Hawkinga” może nużyć tych już zaznajomionych z publikacjami brytyjskiego fizyka, ale z drugiej – zawiera uzupełniające je informacje. Dowiadujemy się sporo o życiu prywatnym Hawkinga, ale też śledzimy drogę, jaką biegły jego myśli, dzięki czemu wiemy, jak dotarł do tej czy innej teorii. Wielbiciele Hawkinga mogą być niekiedy znudzeni biografią Ferguson, co natomiast z osobami, które nie przeczytały ani jednego tekstu jego autorstwa i za wiele o nim nie wiedzą? W przypadku tych osób wstrzymałabym się z czytaniem biografii i sięgnęła najpierw po coś, co wyszło spod pióra brytyjskiego fizyka. Ferguson bez wątpienia bardzo dobrze porządkuje czytelnikowi wiedzę już przez niego posiadaną, ale jako pierwsze źródło nie zawsze się sprawdzi. Lepiej, żeby niektóre zagadnienia „nowemu” wytłumaczył sam Hawking. Biografia autorstwa Ferguson na pewno zmienia opinię o Hawkingu. Prawdopodobnie wiele ludzi uważa, że jest on wybitnym naukowcem, ale jednocześnie współczuje mu i smuci się z powodu jego choroby. Ferguson tak przedstawiła Hawkinga, aby nikt nie próbował go żałować i uważać za biednego, skrzywdzonego człowieka. Hawking jest osobą bardzo pogodną, a do tego – że tak to ujmę – charakterną. Nic sobie nie robi ze swoich problemów i mocno trzyma się życia, wręcz robiąc losowi na złość. Ma do siebie ogromny dystans, jest okropnie uparty i bezceremonialny. Wiedzie swoje życie pełniej niż niejeden z nas. Właśnie z tego powodu warto sięgnąć po „Krótką historię Stephena Hawkinga” – by poznać astrofizyka jako radosnego i zawadiackiego człowieka, a nie tylko genialnego naukowca. Katarzyna Tatomir

61


Recenzje Stephen King „Joyland”

Wydawnictwo Prószyński i S-ka Przekład: Tomasz Wilusz Oprawa miękka Rok wydania 2013 Liczba stron 336 ISBN 978-83-7839-535-5 Ćśśś... słyszycie ten ryk w oddali? To ryk tłumów miotających się w euforii po przeczytaniu nowej książki Kinga. Tłumów, które pragnęły nie tylko nowej książki Króla, ale też chleba i igrzysk. Od razu powiem Wam, że życzeniom stało się zadość: w „Joylandzie” czytelnik może znaleźć nie tylko czystą rozrywkę, ale też melancholijną strawę dla duszy pragnącej głębokich przemyśleń. Jak każdy dryfujący na zmiennej fali przypływów i odpływów gotówki student, Devin Jones podejmuje wakacyjną pracę. I to nie byle gdzie, bo w parku rozrywki o podnoszącej na duchu nazwie Joyland. „Kraina radości” okazuje się mało radosna: Devina rzuca dziewczyna, mała dziewczynka niemal dławi się przy nim na śmierć, nowo poznany przyjaciel okazuje się mieć przed sobą maksymalnie parę lat życia, a w Domu Strachów Joylandu ukazuje się duch zamordowanej tam dziewczyny. Jakby tego był mało, bez względu na porażające upały panujące tego lata, Devin musi nosić futro. Brzmi ekscytująco? Nie jest. Ale to nie znaczy, że nie jest ciekawie. W pierwszej chwili zdaje się, że Stephen King serwuje swoim czytelnikom coś zupełnie innego od jego dotychcza-

62

sowych powieści. „Joyland”, jak już wielu recenzentów przede mną piszczało w zachwycie, jest powieścią melancholijną. Narrator wspomina swoją młodość, „chmurną i durną”, dokładnie w tej kolejności, i ludzi, którzy mieli ogromny wpływ na ukształtowanie się Devina jako mężczyzny. Prostolinijne, ale i głębokie kontakty z ojcem, który był jednym z najważniejszych wzorców młodego człowieka. Znajomość z Lanem Hardym, kuglarzem z kuglarzy, pełnym uroku i wyrozumiałym, a zarazem prawdziwym macho. Związek z Wendy, przyjaźń z Mikiem i Annie, pragnienie poznania Lindy Gray. King zakreśla horyzont kontaktów i zdarzeń, które ukształtowały młodego człowieka i sprawiły, że z naiwnego chłopca opłakującego pierwszą miłość stał się młodym mężczyzną. Swoim zwyczajem dorzucił do historii kilka pistoletów, trupów i ducha, jednak główny ciężar opowieści spada na część obyczajową. „Joyland” jest tak naprawdę powieścią o życiu w latach siedemdziesiątych, o pracy w królestwie rozrywki i o – jakże by inaczej – dorastaniu. Szczypty horroru i kryminału rzucone tam i ówdzie są tylko pretekstem do zawiązania fabuły. I często widać, że są tym i niczym więcej: wątek Lindy Gray jest ekscytujący, ale urywa się w dosyć rozczarowujący sposób. Konfrontacja z czarnym charakterem spada na czytelnika jak grom z jasnego nieba, bez ostrzeżenia, jednocześnie zaś czytelnik jest w stanie wskazać złoczyńcę na długo przed Devem. Tak naprawdę problem nie polega na oczywistości rozwiązania, charakterystycznego dla prozy Kinga, tylko na braku napięcia. Są książki, w których czytelnik rozwiązuje zagadkę morderstwa, a mimo to pozostaje przykuty do lektury aż do ostatniej strony. Niestety „Joyland” do nich nie należy. Zastanawiałam się nawet, czy kończyć książkę, skoro jeszcze przed punktem kulminacyjnym poznałam wszystkie odpowiedzi. Powieść dokończyłam, ale rozczarowanie pozostało. Na obronę Kinga muszę powiedzieć, i jest to argument o dużej wadze, że „Joyland” prawie na pewno nie miał być książką przerażającą czy resetującą mózg czytelnika. To powieść-wspomnienie, a więc oparta na ładunku emocjonalnym. King sprawia, że zaczyna się tęsknić za czasami, gdy do ukochanego pisało się listy, a nie smsy, gdy samochody wciąż wyglądały jak pożerające benzynę smoki, a życie toczyło się niespiesznym torem w porównaniu do dzisiejszego tempa. „Joyland” jest wyrazem tęsknoty za młodością, i to niekoniecznie za młodością jego autora, bo ta melancholia jest zaraźliwa nawet dla młodych czytelników. Devin jest uosobieniem wszystkich młodych ludzi świata, niewinnych, oczadziałych z miłości, żyjących skrajnościami według zasady, że „każdy klakson jest jak symfonia, a każda łza jak wodospad rozpaczy”. I chociaż zaczęłam pisać tę recenzję z nastawieniem pod tytułem: „King napisał coś innego niż zwykle i nie podoba mi się to”, oczywiście myliłam się. King napisał dokładnie to samo, co zawsze: powieść opartą na starych dobrych pomysłach i kliszach, którymi jak zwykle umiejętnie rozegrał własną historię. Jak często mu się to zdarza, stworzył pean na cześć młodości i dorastania, a także lat siedemdziesiątych. „Joyland” tak naprawdę nie różni się bardzo od mojej ukochanej „Christine” albo znienawidzonego „Dallas”. Jest troszkę cieńszy. Mniej maskuje własną melancholię. I mniej epatuje elementami grozy i wątkami fantastycznymi. Już na koniec, słówko o polskim wydaniu. Miałam okazję przeczytać „Joyland” w oryginale i w porównaniu z nim

Recenzje


recenzje wydawnictwo Prószyński i S-ka plasuje się naprawdę wysoko. Zrezygnowanie z oryginalnej grafiki amerykańskiego wydania wyszło książce na plus; jest zaprojektowane z myślą o całej serii książek Kinga wydanych przez Prószyńskiego i wraz z całym „stadem” świetnie wygląda na półce. Do tego ilustracja na okładce, nawiązująca bardziej do elementów horroru w książce, wygląda bardziej zachęcająco dla polskiego czytelnika niż skądinąd klimatyczna okładka oryginału, nawiązująca bardziej do tanich kryminałów z lat (niespodzianka) siedemdziesiątych. Jednym słowem: zmiany na tak. I tradycyjnie już w moich recenzjach, trochę o tłumaczeniu: cudowna rzecz. Pan Wilusz spisał się, odtwarzając specyficzną

„gadkę” parku rozrywki, która w tak dużym stopniu tworzy klimat powieści, a która w pierwszej chwili mrozi krew w żyłach przy czytaniu oryginału. Podsumowując, nowy King to swojego rodzaju gratka: niby to co zawsze, ale coś nowego i na swój sposób ekscytującego. To trochę jakby zamówić to samo danie co zawsze, ale w innej restauracji niż zwykle. Wrażenie jest ciekawe i w gruncie rzeczy pozytywne, ale wiecie co? I tak wrócę do mojej ulubionej restauracji. Tam, gdzie podają torty ze świeczkami z kciuków i kurczaka w zalewie z makabry.

Patricia Briggs „Alfa i Omega: Wilczy trop”

Jeśli spodziewacie się, że będę tu złorzeczył i wznosił pod niebiosa lament w stylu za jakie grzechy taki para romansowy ochłap trafił w moje ręce?!, a następnie wyciągnę „Malleus Maleficarum” i w iście madderdinowskim stylu zacznę odprawiać egzorcyzmy nad powieścią, żeby Czytelnicy trzymali się od niej z daleka to… mylicie się. Książka, o dziwo, nie dała mi powodu do zgrzytania zębami. Zawarta w niej opowieść traktuje o perypetiach Anny Latham – kobiety, która padła ofiarą wilkołaka i przeszła przemianę. Co ciekawe, zdarzenie to wcale nie sprawiło, że Anna zyskała nadludzką siłę woli i pewność siebie. Wręcz przeciwnie – od tego właśnie dnia zaczęła się lękać nawet własnego cienia. Jako pokorna wilczyca, całkowicie pozbawiona instynktu dominacji, w hierarchii stada znalazła się na samym dnie. Poniżana, bita i gwałcona, utraciła wiarę w lepszą przyszłość. Pewnego dnia w jej życiu pojawia się tajemniczy Charles Cornick, potężny wilkołak, który już na samym początku dostrzega ukrytą, prawdziwą naturę Anny. Połączeni wspólną misją, Anna i Charles stopniowo zanurzają się w zawiłym i niebezpiecznym świecie północnoamerykańskich wilkołaków. A Czytelnik wraz z nimi. Fabuła powieści została całkiem solidnie przemyślana. Pojawia sie tu oczywiście rozbudowany wątek romansowy, nie jest on jednak w żadnej mierze irytujący. Oprócz tego mamy również sporo wątków sensacyjnych i detektywistycznych, a ich rozwiązanie wcale nie jest podane na tacy i nie raz i nie dwa można się zdziwić niespodziewanych zwrotem biegu wypadków. Dzięki temu powieść wciąga i nie nudzi. Jej ogromną zaletą są poszczególni bohaterowie – wiarygodni, wyraziści, nierzadko skrywający mroczne tajemnice. Drzemiące w nich wilki to prawdziwe, rządne krwi bestie, trudne do kontrolowania i potrafiące ukazać swoją naturę w najmniej spodziewanej chwili. Ten patent bardzo przypadł mi do gustu. Zapomnijcie o potulnych, nieco wyrośniętych pieskach – wilkołaki w „Wilczym tropie” to wilki z krwi i kości, a opisy szargających nimi emocji są odpowiednio soczyste. Polskie wydanie powieści jest ładne, typowe dla wydawnictwa Fabryka Słów. Okładkowa grafika przyciąga wzrok i kusi, by porwać książkę z księgarnianej półki. W samym tekście nie doszukałem się znaczących wpadek. Summa summarum, „Wilczy trop” okazał się całkiem smakowitym kąskiem, wartym poświęcenia mu całego wieczoru i sporej części nocy. Powieść wciąga, ciekawi, a miejscami (wspomniana kreacja bohaterów) naprawdę lśni. Miłośnicy tego typu literatury powinni być z tej książki bardzo zadowoleni!

Tytuł oryginału: Cry Wolf Tłumaczenie: Dominika Schimscheiner Data wydania polskiego: 2013 Wydawnictwo: Fabryka Słów ISBN: 978-83-7574-879-6 Wydanie: I Strony: 433 Oprawa: miękka Dawno, dawno temu postanowiłem sobie, że nigdy nie tknę powieści, dla której słowami kluczowymi będą „wampir” (tudzież „wilkołak”) i „romans”. W ostatnim czasie tego typu pozycji pojawiło się tak wiele, że na myśl o kolejnej człowiek może się poczuć zemdlony. Poza tym jestem staroszkolnego zdania, że stwory takie, jak krwiopijce i wilkowyjce lepiej pasują do rasowych, ociekających krwią i posępną atmosferą horrorów niż do ckliwych historyjek pełnych ochów i achów. Moje postanowienie trafił szlag – całkiem przypadkowo, ale jednak. Kiedy godziłem się przygarnąć do recenzji, pierwszy tom cyklu Alfa i Omega nie miałem pojęcia, z czym ta książka się je. O, jaki fajny tytuł, „Wilczy trop”, o wilkach, może wilkołakach, może być niezłe – myślałem. Mina mi zrzedła, gdy wyszperałem gdzieś w sieci zajawkę fabuły. Ta zaraza jasna zalatywała pararomansidłem na dwie mile i sprawiła, że przez chwilę się zawahałem. Lecz cóż, nie było już szans na odwrót. Kiedy powie się a, trzeba powiedzieć b. Mając na uwadze tę regułę, zacząłem wypatrywać na horyzoncie przesyłki z wilczą powieścią pani Patricii Briggs.

Recenzje

Maryla Kowalska

Kamil Dolik

63


initium wydawnictwo


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.